Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Delikatna równowaga PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=
Strona 3
Delikatna równowaga
Spis treści
Okładka
O Autorze
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Motto
Dedykacja
PROLOG: 1975
1 MIASTO NAD MORZEM
2 ABY MARZENIA WZESZŁY
3 W WIOSCE NAD RZEKĄ
4 DROBNE PRZESZKODY
5 GÓRY
6 DZIEŃ W CYRKU, NOC W SLUMSACH
7 MOBILNOŚĆ
8 UPIĘKSZANIE
9 NA CO JEST PRAWO
10 ŻEGLUJĄC POD JEDNĄ BANDERĄ
11 CHMURY NAD ŚWIETLANĄ PRZYSZŁOŚCIĄ
12 ZNAK PRZEZNACZENIA
13 ŚLUB, ROBAKI I SANNJASIN
14 POWRÓT SAMOTNOŚCI
15 PLANOWANIE RODZINY
16 KOŁO SIĘ DOMYKA
1984: EPILOG
OD TŁUMACZA
***
===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=
Strona 4
Rohinton Mistry
Delikatna równowaga
przełożył Krzysztof Umiński
===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=
Strona 5
tytuł oryginału
A Fine Balance
koncepcja graficzna
Michał Batory
zdjęcie Autora
F. Mistry
zdjęcie na czwartej stronie okładki
Basia Stępień
redakcja i korekta
Bogna Piotrowska
konsultacja indologiczna
Elżbieta Walter
opracowanie przypisów
Elżbieta Walter, Krzysztof Umiński
przygotowanie wersji elektronicznej
Katarzyna Marzec
© 1995, by Rohinton Mistry
© 2014 for the Polish edition by Drzewo Babel
All rights reserved
DRZEWO BABEL
UL. LITEWSKA 1o/11 • oo-581 WARSZAWA
[email protected]
www.drzewobabel.pl
ISBN 978-83-64488-36-8
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail:
[email protected]
www.eLib.pl
===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=
Strona 6
•••
Ishvar porzucił kuferek, który pakował
na werandzie, i wszedł do pokoju.
Usiadł na łóżku i objął Manecka.
– Wiesz, twarz człowieka ma ograniczoną
powierzchnię. Moja matka mawiała,
że jak się wypełni twarz śmiechem,
to nie ma na niej miejsca na płacz.
– Śliczne powiedzonko – odparł Maneck gorzko.
– W tej chwili twarze pani Diny,
Oma i moja są zajęte. Martwimy się o pracę,
pieniądze, o to, gdzie dziś będziemy spać.
Ale to nie znaczy, że nie jest nam smutno.
Być może nie widać tego na twarzy,
ale to siedzi tu. – Położył sobie dłoń na sercu.
•••
===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=
Strona 7
DLA FRENY
Ty, która trzymasz tę książkę w białej dłoni, ty, który zanurzasz się w miękki fotel,
powiadając sobie: „Może mnie to rozerwie”. Odczytawszy dzieje tajemnych niedoli ojca
Goriot, zjecie ze smakiem obiad, składając swą nieczułość na karb autora, pomawiając go
o przesadę, o poezję. Ach, wiedzcie: dramat ten nie jest ani wymysłem, ani romansem. All
is true[1].
Honoré de Balzac, Ojciec Goriot
[1] Przekład Tadeusza Żeleńskiego (Boya).
===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=
Strona 8
PROLOG: 1975
Spęczniały od podróżnych ekspres poranny zwolnił biegu, po czym raptownie
szarpnął do przodu, jakby zamierzał na powrót przyśpieszyć. Podstępna zmiana
tempa narobiła zamętu wśród pasażerów. Zawieszona u wejścia wybrzuszona
ludzka masa nabrzmiała groźnie niczym rozdęta do granic bańka mydlana.
W wagonie Maneck Kohlah, trzymający się uchwytu nad głową i podpierany
bezpiecznie przez stłoczoną wokół ciżbę, poczuł, jak czyjś łokieć wytrąca mu
z ręki podręczniki. Chudym młodzieńcem z sąsiedniego siedzenia rzuciło prosto
w ramiona mężczyzny siedzącego naprzeciwko. Podręczniki Manecka
wylądowały na jego grzbiecie.
– Au! – wykrzyknął młodzieniec, gdy jeden z tomów rąbnął go w plecy.
Wśród śmiechu chłopak i jego stryj wyplątali się ze swoich objęć. Ishvar Darji,
ze zdeformowanym lewym policzkiem, pomógł bratankowi podnieść się i wrócić
na miejsce.
– Wszystko w porządku, Om?
– Jasne, poza dziurą w plecach – odpowiedział Omprakash Darji, podnosząc
dwie książki obłożone brązowym papierem. Zważył je w szczupłych dłoniach
i rozejrzał się wokół, szukając tego, kto je upuścił.
Maneck zgłosił się po swoją własność. Wzdrygnął się na myśl o tym, jak ciężkie
podręczniki grzmocą w ten kruchy kręgosłup. Przypomniało mu się, jak wiele lat
wcześniej zabił kamieniem wróbla i jak później zrobiło mu się od tego niedobrze.
Pośpieszył z gorączkowymi przeprosinami.
– Bardzo mi przykro, książki mi się wyśliznęły...
– Nie przejmuj się – uspokajał Ishvar. – To nie twoja wina.
A zwracając się do bratanka, dodał:
– Całe szczęście, że nie było na odwrót, no nie? Jakbym ja zwalił się na ciebie,
tobym ci kości pogruchotał.
Zaśmiali się znowu, a skruszony Maneck razem z nimi.
Ishvar Darji nie był tęgim mężczyzną. Ich żarciki odnosiły się nie tyle do tuszy,
co do kontrastu z kościstymi członkami Omprakasha. Raz jeden, raz drugi rzucał
jakiś dowcip na ten temat. Kiedy zasiadali do wieczornego posiłku, Ishvar zawsze
nakładał większą porcję na emaliowany talerz bratanka, a w przydrożnej
Strona 9
dhabie[2] czekał, aż Omprakash oddali się po wodę lub do latryny, a następnie
szybko przekładał część swojego jedzenia na jego liść.
Na protesty Omprakasha Ishvar mówił:
– A co będzie, kiedy wrócimy do wioski? Pomyślą, że w mieście morzyłem
mojego bratanka głodem i sam zjadałem wszystko. Jedz, jedz! Muszę cię
podtuczyć, tylko tak ocalę honor!
– Spokojna głowa – odgryzał się Omprakash. – Jeśli twój honor waży choć
połowę tego co ty, to i tak wystarczy aż nadto.
Mimo to sylwetka Omprakasha na przekór zabiegom stryja nadal odznaczała
się zapałczaną wątłością. Także ich zasoby wyglądały chudo i mizernie,
a triumfalny powrót do wioski wciąż pozostawał odległym marzeniem.
Jadący na południe ekspres zwolnił ponownie. Szczękające wagony zatrzymały
się z pneumatycznym sykiem. Pociąg stał między stacjami. Hamulce sapały jeszcze
kilka chwil, wypuszczając powietrze, potem zamarły.
Omprakash wyjrzał przez okno, żeby ustalić, gdzie stanęli. Za płotem
odgradzającym tory, wzdłuż rowu, którym płynęły ścieki, stały byle jak sklecone
budy. Dzieci grały w coś przy użyciu patyków i kamieni. Pomiędzy nimi
podskakiwał podniecony szczeniak, próbujący włączyć się do gry. Opodal
mężczyzna z nagim torsem doił krowę. Mogli być wszędzie.
W stronę pociągu popłynęła gryząca woń dymu z ognia podsycanego
wysuszonym krowim łajnem. Zaraz przed nimi, przy przejeździe kolejowym,
zebrał się tłum. Kilku mężczyzn wyskoczyło z wagonu i ruszyło wzdłuż torów.
– Obyśmy zdążyli na czas – powiedział Omprakash. – Jak ktoś tam dotrze
przed nami, to ciemna mogiła.
•
Maneck Kohlah zapytał, jak daleko jadą. Ishvar wymienił stację.
– O, to tak jak ja – powiedział Maneck, skubiąc palcami skąpy wąsik.
Ishvar podniósł wzrok ku gęstwinie nadgarstków pnącej się w stronę sufitu,
z nadzieją, że wypatrzy wśród nich cyferblat.
– Przepraszam, która jest? – spytał kogoś przez ramię. Zagadnięty mężczyzna
z gracją podciągnął mankiet i odsłonił zegarek: za kwadrans dziewiąta.
– No dalej, brachu, rusz się! – zawołał Omprakash, uderzając dłonią
w siedzenie między swoimi udami.
– Nie taki posłuszny jak woły u nas w wiosce, co? – powiedział jego stryj,
a Maneck się roześmiał. – Serio! – dodał. Odkąd pamiętał ich wioska nigdy nie
przegrała w wyścigu wolich zaprzęgów, które odbywały się przy okazji różnych
świąt.
– Wystarczy działka opium i pociąg będzie śmigał jak te woły – poradził
Strona 10
Omprakash.
Przez zatłoczony wagon przeciskał się sprzedawca grzebieni, pstrykając
plastikowymi zębami sporego grzebienia. Podróżni utyskiwali i złorzeczyli,
rozzłoszczeni, że zakłóca im się spokój.
– Hej, ty! – przywołał go Omprakash.
– Opaska na włosy, plastikowa, nie do złamania, spinka do włosów,
plastikowa, w kształcie kwiatu, w kształcie motyla, grzebień kolorowy, nie do
złamania. – Sprzedawca grzebieni recytował monotonnie bez większego zapału,
niepewny, czy ma przed sobą prawdziwego klienta, czy tylko znudzonego
podróżą żartownisia. – Grzebienie, duże, małe, różowe, pomarańczowe, brązowe,
zielone, żółte, niebieskie. Grzebienie nie do złamania.
Omprakash na próbę przeczesał włosy kilkoma egzemplarzami, ostatecznie
wybrał czerwony w rozmiarze kieszonkowym. Zanurzył rękę w spodniach
i wyłuskał monetę. Sprzedawca, znosząc nieprzyjazne łokcie i ramiona, odliczył
resztę. Rękawem koszuli otarł olejek do włosów z odrzuconych grzebieni
i schował je z powrotem do przewieszonej przez ramię torby. Na wierzchu
zostawił tylko jeden duży, z dwoma rzędami zębów, którymi miękko pstrykał
przeciskając się dalej przez wagon.
– Co się stało z twoim żółtym grzebieniem? – zapytał Ishvar.
– Pękł na pół.
– Jak?
– Miałem go w tylnej kieszeni i na nim usiadłem.
– To nie jest dobre miejsce dla grzebienia. Grzebienia używa się do głowy, a nie
do siedzenia, Om.
Zawsze mówił na bratanka Om, a Omprakashem nazywał go tylko w gniewie.
– Gdyby to było twoje siedzenie, grzebień roztrzaskałby się na setki kawałków
– odciął się bratanek, a Ishvar parsknął śmiechem. Tylko przeorany blizną lewy
policzek trwał pewnie niczym keja, wokół której falowały zmarszczki jego
uśmiechów.
Żartobliwie połaskotał Omprakasha pod brodą. Ich zachowanie zwykle nie
wskazywało na dzielącą ich różnicę wieku – jeden miał czterdzieści sześć lat,
drugi siedemnaście.
– Uśmiechnij się, Om. Jak się tak złościsz i krzywisz, to mina nie pasuje do tej
fryzury na bohatera. – Mrugnął do Manecka, żeby włączyć go do zabawy. –
Z takim czubem będziesz miał powodzenie u dziewczyn. Ale spokojna głowa,
Om. Wybiorę dla ciebie miłą żonę. Dużą i silną kobietę, i żeby miała ciała za dwie.
Omprakash wyszczerzył zęby i nowym grzebieniem fantazyjnie zaczesał sobie
grzywę. Nic nie wskazywało, że pociąg niebawem ruszy. Mężczyźni, którzy
wcześniej wyprawili się na zewnątrz, wrócili z nowiną, że przy torach niedaleko
Strona 11
przejazdu po raz kolejny znaleziono czyjeś zwłoki. Maneck przysunął się do
drzwi, by posłuchać. Szybki i przyjemny sposób na zejście, pomyślał. Byle tylko
pociąg uderzył człowieka równo.
– Może to ma coś wspólnego ze stanem wyjątkowym – dodał ktoś.
– A co tu niby jest wyjątkowego?
– Dziś rano pani premier przemawiała w radiu. Coś że kraj jest zagrożony od
środka.
– Brzmi jak następna rządowa szopka.
– Dlaczego wszyscy się uparli, żeby umierać na torach? – utyskiwał ktoś inny. –
Żadnego poważania dla takich jak my. Morderstwa, samobójstwa, zbrodnie
naksalickich terrorystów[3], śmiertelne zejście na komendzie – a skutek taki, że
pociągi się spóźniają. A może by tak trucizna, wysoki budynek albo nóż?
Wreszcie wyczekiwany z dawna pomruk przetoczył się przez wagony, a po
długim, stalowym kręgosłupie pociągu przebiegł dreszcz. Na twarzach pasażerów
zajaśniała ulga. Kiedy skład z wolna mijał przejazd kolejowy, wszyscy wyciągnęli
szyje, by zobaczyć przyczynę opóźnienia. Trzech umundurowanych policjantów
stało nad pośpiesznie przykrytymi zwłokami oczekującymi na podróż do
kostnicy. Niektórzy pasażerowie dotknęli czoła lub złożyli dłonie i wyszeptali
„Ram, Ram”[4].
•
Maneck Kohlah wysiadł z pociągu za stryjem i bratankiem i razem opuścili
peron.
– Przepraszam – powiedział, wyciągając z kieszeni jakiś list – jestem tu nowy,
czy wiecie może jak dojść pod ten adres?
– Pytasz niewłaściwych ludzi – odparł Ishvar, nie patrząc na kartkę. – My też
tutaj od niedawna.
Za to Omprakash zerknął na list.
– Patrz, przecież to to samo imię!
Ishvar wydobył z kieszeni sfatygowany świstek i porównał. Bratanek miał rację,
proszę bardzo: Dina Dalal, a potem adres.
Omprakash spojrzał na Manecka z nagłą wrogością.
– Po co idziesz do Diny Dalal? Jesteś krawcem?
– Ja, krawcem? Nie, to przyjaciółka mojej matki.
Ishvar klepnął bratanka po ramieniu.
– Widzisz, panikujesz i tyle. Chodź, poszukajmy tego domu.
Maneck nie rozumiał, o co chodzi. Dopiero gdy wyszli ze stacji, Ishvar wyjaśnił.
– Rzecz w tym, że Om i ja jesteśmy krawcami. Dina Dalal ma pracę dla dwóch
krawców. Idziemy się zgłosić.
Strona 12
– I myśleliście, że biegnę, żeby ukraść wam pracę – uśmiechnął się Maneck. –
Spokojnie, jestem tylko studentem. Dina Dalal i moja matka chodziły razem do
szkoły. Pozwoliła mi zatrzymać się u siebie na parę miesięcy, to wszystko.
Spytali panwalę[5] o drogę i podążyli wskazaną ulicą. Omprakash nadal był
trochę nieufny.
– Jeśli zatrzymujesz się u niej na kilka miesięcy, to gdzie twój kufer i wszystkie
klamoty? Masz tylko dwie książki?
– Dzisiaj się tylko przedstawię. W przyszłym miesiącu przeniosę rzeczy
z akademika.
Minęli żebraka spoczywającego w półleżącej pozycji na niedużej drewnianej
platformie na kółkach, które utrzymywały ją cztery cale nad ziemią. Żebrak nie
miał ani jednego palca u dłoni, a jego nogi zostały amputowane tuż przy
pośladkach.
– O babu, ek pajsa da-re! – zaśpiewał, potrząsając blaszaną puszką trzymaną
między zabandażowanymi dłońmi. – O babu! Haj babu! Are babu, ek pajsa da-
re[6]!
– To jeden z najgorszych przypadków, jakie widziałem, odkąd przyjechaliśmy
do miasta – powiedział Ishvar, a dwaj pozostali przytaknęli. Omprakash
przystanął i wrzucił monetę do puszki.
Przeszli przez jezdnię i jeszcze raz spytali o drogę.
– Od dwóch miesięcy mieszkam w tym mieście – powiedział Maneck – ale jest
takie wielkie, że wszystko się człowiekowi miesza. Rozpoznaję tylko niektóre
największe ulice. Małe przecznice wyglądają tak samo.
– My tu siedzimy sześć miesięcy i ciągle mamy z tym problem. Na początku
byliśmy całkiem zagubieni. Za pierwszym razem nie udało się nam nawet wsiąść
do pociągu i przepuściliśmy ze dwa czy trzy, zanim nauczyliśmy się rozpychać.
Maneck odparł, że nienawidzi tego miasta i nie może się doczekać, aż
w przyszłym roku po skończeniu college’u wróci do swojego domu w górach.
– My też przyjechaliśmy tylko na krótko – powiedział Ishvar. – Zarobimy
trochę pieniędzy i wrócimy do naszej wioski. Na co komu takie wielkie miasto?
Hałas i tłum, mieszkać nie ma gdzie, wody mało, wszędzie śmieci. Potworność.
– Nasza wioska jest daleko stąd – wyjaśnił Omprakash. – Żeby do niej dotrzeć,
trzeba jechać cały dzień pociągiem, od rana do nocy.
– I dotrzemy do niej, a jak! – dorzucił Ishvar. – Nie ma to jak rodzinne strony.
– Mój dom jest na północy – powiedział Maneck. – Trzeba jechać dzień i noc
i potem jeszcze jeden dzień. Z okien naszego domu widać zaśnieżone szczyty
górskie.
– Koło naszej wioski płynie rzeka – rzekł Ishvar. – Człowiek widzi jej lśnienie
i słyszy jej śpiew. Piękne miejsce.
Strona 13
Przez chwilę szli w milczeniu, zajęci myślami o domu. Omprakash przerwał
ciszę, wskazując na stoisko z sorbetem arbuzowym.
– To byłoby coś w sam raz na taki upał.
Sprzedawca mieszał chochlą w balii, pobrzękując kawałkami lodu unoszącymi
się w morzu ciemnej czerwieni.
– Napijmy się – powiedział Maneck. – Wygląda pysznie.
– My nie – odpowiedział szybko Ishvar. – Rano jedliśmy duże śniadanie. –
Omprakash starł z twarzy wyraz tęsknoty.
– No dobra – przystał Maneck bez przekonania, zamawiając jedną dużą
szklankę. Przyjrzał się uważnie krawcom, którzy stali z odwróconymi oczami, nie
patrząc na kuszącą balię ani na jego zmrożoną szklankę. Mieli zmęczone twarze,
ubogą odzież, znoszone sandały.
Wypił połowę.
– Już nie mogę. Chcecie?
Pokręcili głowami.
– Inaczej się wyleje.
– Dobra, brachu, skoro masz wylać... – odrzekł Omprakash i wziął sorbet.
Wypił kilka łyków, resztę podał stryjowi.
Ishvar opróżnił szklankę i zwrócił sprzedawcy.
– Pyszne było – oznajmił z promiennym uśmiechem zadowolenia. – To
naprawdę miłe, że się z nami podzieliłeś, bardzo nam smakowało, dziękujemy.
Bratanek posłał mu strofujące spojrzenie, by tamten opamiętał się nieco.
Tyle wdzięczności za jeden mały sorbet, pomyślał Maneck. Obaj sprawiali
wrażenie złaknionych zwykłej życzliwości.
•
Do drzwi werandy była przymocowana mosiężna tabliczka: Państwo
Rustomowie K. Dalal, na której litery wzbogacała wieloletnia warstwa patyny.
Posłyszawszy dzwonek, Dina Dalal otworzyła drzwi i przyjęła wymiętoszony
skrawek papieru, na którym rozpoznała własne pismo.
– Jesteście krawcami?
– Han-dźi[7] – powiedział Ishvar, żywo potakując głową.
Na jej zaproszenie wszyscy trzej weszli na werandę i stali tam zakłopotani.
Weranda, która niegdyś była otwartą galerią, została przekształcona
w dodatkowy pokój za czasów dzieciństwa zmarłego męża Diny Dalal –
w zamyśle jego rodziców dodatkowa izdebka miała służyć jako pokój dziecinny.
Portyk zamurowano i wyposażono w osłonięte żelazną kratą okienko.
– Ale ja potrzebuję tylko dwóch krawców – powiedziała Dina Dalal.
– Przepraszam, nie jestem krawcem. Nazywam się Maneck Kohlah. – Maneck
Strona 14
wysunął się naprzód zza pleców Ishvara i Omprakasha.
– Ach, to ty jesteś Maneck! Witaj! Przepraszam, nie miałam jak cię rozpoznać.
Całe lata nie widziałam twojej mamy, a ciebie to w ogóle nigdy.
Pozostawiła krawców na werandzie i wprowadziła go do środka, do
frontowego pokoju.
– Zaczekaj tu parę minut, a ja tymczasem zajmę się tymi dwoma, dobrze?
– Pewnie.
Maneck zlustrował obskurny wystrój: sfatygowaną kanapę, dwa fotele ze
złachanymi siedzeniami, odrapany stoliczek na trzech nogach, stół kuchenny
przykryty spękaną, wyblakłą ceratą. To niemożliwe, żeby ona tu mieszkała –
uznał. – Pewnie to rodzinny interes, pokoje do wynajęcia. Ściany prosiły się, by je
odmalować. Patrzył na poplamiony, spłowiały tynk i tak jak przyglądając się
chmurom na niebie, wyobrażał sobie zwierzęta i krajobrazy: psy podające sobie
łapę, pikującego jastrzębia, mężczyznę z laską wspinającego się na górę.
Na werandzie Dina Dalal przygładziła czarne włosy, wciąż niedotknięte
siwizną, i zajęła się krawcami. W wieku czterdziestu dwóch lat czoło miała nadal
gładkie, a szesnaście lat życia na własny rachunek nie odcisnęło piętna na jej
urodzie, która dawno temu sprawiała, że znajomi jej brata wychodzili ze skóry,
by jej zaimponować.
Spytała o ich imiona i doświadczenie krawieckie. Twierdzili, że o damskiej
odzieży wiedzą wszystko.
– Potrafimy nawet sami wziąć miarę prosto od klientki i uszyć taki fason, jaki
się pani spodoba – oznajmił pewnym tonem Ishvar. Mówił za obu, podczas gdy
Omprakash potakiwał.
– Nie będzie żadnych klientek do mierzenia – wyjaśniła Dina. – Będziecie szyć
na podstawie papierowych wykrojów. W każdym tygodniu musicie zrobić dwa
tuziny, trzy tuziny, ile sobie zażyczy firma, wszystko w jednym fasonie.
– To dziecinnie proste – powiedział Ishvar. – Nie ma sprawy.
– A ty? – zwróciła się do Omprakasha, który przysłuchiwał się z pogardliwą
miną. – Nie powiedziałeś ani słowa.
– Mój bratanek odzywa się tylko, żeby zaprotestować – wytłumaczył Ishvar. –
Jego milczenie to dobry znak.
Podobała jej się twarz Ishvara, twarz z gatunku tych, które sprawiają, że
człowiek czuje się swobodnie i ma chęć pogadać. Ale był też ten typ z zaciśniętymi
ustami, który płoszył słowa. Jego podbródek był za mały w porównaniu z resztą
twarzy, choć kiedy się uśmiechał, całość zdawała się proporcjonalna.
Przedstawiła warunki zatrudnienia: mają przynieść własne maszyny,
a pracować będą na akord.
– Im więcej sukienek uszyjecie, tym więcej zarobicie – powiedziała, a Ishvar
Strona 15
zgodził się, że to uczciwe. Stawki będą ustalane w zależności od trudności
wykroju. Początek pracy o ósmej rano, koniec o szóstej po południu – mniej nie
wchodzi w grę, ale jak najbardziej mogą pracować dłużej. I nie wolno w pracy
żuć betelu ani palić.
– Betelu nie żujemy – powiedział Ishvar. – Ale czasem lubimy sobie zapalić
biri[8].
– Będziecie musieli palić na zewnątrz.
Na takie warunki można było przystać.
– Jaki jest adres pani sklepu? – spytał Ishvar. – Gdzie mamy przynieść maszyny
do szycia?
– Tutaj. Jak przyjdziecie w przyszłym tygodniu, to pokażę wam, gdzie je
wstawić w pokoju od podwórka.
– Okej-dźi, dziękujemy, na pewno przyjdziemy w poniedziałek.
Wychodząc, zamachali do Manecka.
– Do zobaczenia niebawem.
– Pewnie – odrzekł Maneck, odpowiadając gestem na pozdrowienie. Widząc
nieme zapytanie Diny Dalal, wyjaśnił, jak spotkali się w pociągu.
– Musisz bardzo uważać, z kim rozmawiasz – powiedziała. – Nigdy nie
wiadomo, na jakich cwaniaczków trafisz. To nie twoja górska wioska.
– Wydawali się bardzo mili.
– Hmm, tak – odparła, zachowując swój osąd dla siebie. Potem jeszcze raz
przeprosiła za to, że wzięła go za krawca. – Nie mogłam się porządnie przyjrzeć –
stałeś za nimi, a ja mam słaby wzrok.
Jaka ja głupia, pomyślała. Wziąć takiego ślicznego chłopaczka za jakiegoś
krawca na pałąkowatych nogach. A do tego jaki krzepki. To na pewno zdrowe
jedzenie, woda i to słynne górskie powietrze, co to ludzie mówią.
Przyjrzała mu się uważniej, przechylając na bok głowę.
– Minęło ponad dwadzieścia lat, ale rozpoznaję twoją mamę w twojej twarzy.
Wiesz, że Aban i ja chodziłyśmy razem do szkoły?
– Tak – odpowiedział, speszony pod przenikliwym wejrzeniem. – Mama
napisała mi w liście. Prosiła też, żeby przekazać, że wprowadzę się od przyszłego
miesiąca, a ona wyśle pani czek za wynajem.
– Tak, tak, dobrze – odparła, zbywając jego troskę o szczegóły i ponownie
zanurzając się w przeszłości. – Za szkolnych czasów były z nas prawdziwe
potworki. Była jeszcze trzecia dziewczyna, Zenobia. Jak się dobrałyśmy we
trójkę, zaczynały się kłopoty przez wielkie „K”, tak mówili nauczyciele. –
Wspomnienie ściągnęło na jej twarz tęskny uśmiech. – Mniejsza z tym, chodź,
pokażę ci mój dom i twój pokój.
– To pani tu mieszka?
Strona 16
– A gdzie niby?
Prowadząc go przez zapuszczone mieszkanko, spytała, co studiuje.
– Chłodnictwo i klimatyzację.
– No to mam nadzieję, że coś zrobisz z tym upałem, żeby w domu dało się
oddychać.
Uśmiechnął się blado, przygnębiony lokum, które zamieszkiwała. Niewiele tu
lepiej niż w akademiku – pomyślał. A mimo to wyczekiwał przeprowadzki. Każde
miejsce by się nadało, po tym, co się tam wydarzyło. Wzdrygnął się i spróbował
myśleć o czymś innym.
– To będzie twój pokój.
– Bardzo przyjemny. Dziękuję, pani Dalal.
W rogu była szafa, na jej szczycie leżała zdefasonowana walizka. Obok szafy
stało biureczko. Tu także, podobnie jak we frontowym pokoju, sufit był ciemny
i złuszczony, a na spłowiałych ścianach tu i ówdzie brakowało kawałków tynku.
Gdzieniegdzie niedawno zagipsowane surowe łaty przykuwały wzrok jak świeżo
zagojone rany. Dwa jednoosobowe łóżka pod ścianami tworzyły kąt prosty.
Maneck zastanawiał się, czy będzie spała w tym samym pokoju.
– Jedno łóżko przestawię dla siebie do drugiego pokoju.
Zerknął w głąb przez uchylone drzwi i zobaczył pokój jeszcze ciaśniejszy
i bardziej zaniedbany, w którym tłoczyły się szafa (na niej również leżała walizka),
rachityczny stolik, dwa krzesła i trzy podrdzewiałe kufry ułożone jeden na drugim
na kobyłkach.
– Zabieram pani jej pokój – wymamrotał Maneck. Wnętrze działało na niego
coraz bardziej przygnębiająco.
– Nie gadaj głupstw – jej głos brzmiał dziarsko. – Szukałam sublokatora i mam
wielkie szczęście, że trafił mi się miły parsyjski[9] chłopiec, syn mojej koleżanki ze
szkoły.
– To bardzo miłe z pani strony, pani Dalal.
– I jeszcze jedno. Mów mi „ciociu Dino”.
Maneck kiwnął głową.
– Możesz się sprowadzać, kiedy chcesz. Jeśli w akademiku ci źle, ten pokój jest
gotowy. Nie musimy czekać do jakiejś specjalnej daty w przyszłym miesiącu.
– Nie, nie trzeba, ale dziękuję, pani...
– Uważaj!
– Chciałem powiedzieć: ciociu Dino.
Uśmiechnęli się.
•
Kiedy Maneck wyszedł, zaczęła krzątać się po pokoju, nagle rozgorączkowana,
Strona 17
jak gdyby lada chwila wyruszała w długą podróż. Nie musi już iść do brata
i błagać o pieniądze na czynsz za przyszły miesiąc. Odetchnęła głęboko. Raz
jeszcze udało się jej zachować kruchą niezależność.
Nazajutrz miała przynieść do domu pierwszą partię szycia z Au Revoir
Exports.
[2] Dhaba – przydrożna jadłodajnia lub restauracja.
[3] Naksalici – zbiorowe określenie obejmujące różne maoistowskie
ugrupowania polityczne działające w Indiach od przełomu lat 60. i 70. XX wieku.
Nazwa pochodzi od miejscowości Naksalbari w Bengalu Zachodnim, w której
Komunistyczna Partia Indii wywołała w 1967 roku powstanie chłopskie. Dziś
naksalici działają przede wszystkim na lesistych terenach stanów Orisa, Andhra
Pradeś, Ćhattisgarh i Dźharkhand.
[4] Ram, Ram – wezwanie do hinduskiego boga Ramy.
[5] Panwala – sprzedawca betelu; pan – betel, popularna w Indiach używka
o działaniu orzeźwiającym, podawana po posiłku. W jej skład wchodzą liście
betelu (krzewu z rodziny pieprzowatych), nasienie areki, mleko wapienne,
goździki i inne przyprawy. Barwi wargi na czerwono, a zęby z czasem na czarno.
[6] O babu... – „Panie, daj mi jedną pajsę”; pajsa – jedna setna rupii. Żebrak
prawdopodobnie śpiewa popularną piosenkę z filmu Vachan (1955, reż. Raj
Rishi).
[7] Han – tak; dźi – sufiks wyrażający szacunek, dodaje się go najczęściej do
imion lub nazwisk; tu jest dodatkowym wyrazem grzeczności wobec
rozmówczyni.
[8] Biri – tanie papierosy z nieobrobionego tytoniu, cygaretki, zwykle palone
przez biedaków i ludzi ze wsi.
[9] Parsowie – nazwą tą określa się członków grupy etniczno-religijnej
w Indiach, będących wyznawcami zaratusztrianizmu (zoroastryzmu). Są to
potomkowie emigrantów perskich, którzy po podboju Persji przez Arabów nie
przeszli na islam i na skutek prześladowań religijnych pomiędzy VII a XII wiekiem
przenieśli się do Indii. Mieszkają głównie w Bombaju oraz w stanach Gudźarat
i Maharasztra.
===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=
Strona 18
1 MIASTO NAD MORZEM
Dina Dalal nieczęsto pozwalała sobie na to, by z żalem bądź goryczą patrzeć
wstecz na swoje życie lub też zastanawiać się, dlaczego sprawy potoczyły się tak,
jak się potoczyły, okradając ją ze świetlanej przyszłości, jaką jej wróżono za
czasów szkolnych, kiedy nazywała się jeszcze Dina Shroff. Jeśli zaś zdarzyło się
jej zatopić w jednym z tych rzadkich nastrojów, szybko wypływała z niego na
powierzchnię. Po licho powtarzać w kółko tę samą historię – pytała samą siebie –
skoro i tak zawsze kończy się tak samo; nieważne, który korytarz wybrała,
zawsze na koniec trafiała do tej samej komnaty.
Ojciec Diny był medykiem, prowadzącym skromny gabinet, lekarzem
rodzinnym, który przestrzegał przysięgi Hipokratesa z nieco większą gorliwością
niż inni przedstawiciele jego fachu. We wczesnych latach kariery doktora Shroffa
poświęcenie, z jakim oddawał się pracy, zostało przez rówieśników, rodzinę
i starszych kolegów zdiagnozowane jako typowy dla młodych zapał i wigor.
– Cóż za powiew świeżości w tym młodzieńczym entuzjazmie – uśmiechali się,
kiwając mądrze głowami, pewni, że czas i rodzinne obowiązki przygaszą
idealistyczne płomienie zdrową dawką cynizmu.
Ale małżeństwo, narodziny syna, a w jedenaście lat później córki, nie zmieniły
ani na jotę nastawienia doktora Shroffa. Z biegiem czasu brak równowagi między
jego żarliwą chęcią niesienia ulgi cierpiącym a pragnieniem zapewnienia sobie
godziwego zarobku jedynie się pogłębił.
– Cóż za rozczarowanie! – biadali krewni i znajomi, potrząsając głowami. –
Takieśmy z nim wiązali nadzieje, a ten dalej haruje jak koncypient, jak jakiś
fanatyk, i za nic nie chce zakosztować życia. Biedna pani Shroff. Żadnych
wakacji, żadnych przyjęć – żadnych w życiu radości.
W wieku lat pięćdziesięciu jeden, kiedy większość lekarzy zaczęłaby rozważać
takie rozwiązania jak praca na pół etatu, zatrudnienie niedrogiego, młodego
pomocnika czy wręcz sprzedaż gabinetu i przejście na wczesną emeryturę, doktor
Shroff nie miał ani środków na koncie, ani skłonności do podobnych fanaberii.
Zamiast tego zgłosił się na ochotnika, by poprowadzić ekspedycję absolwentów
medycyny wyruszającą do dystryktów położonych w głębi kraju. Cholera i dur
brzuszny, nie niepokojone przez naukę i technikę, zbierały tam swoje rutynowe
żniwo wśród mieszkańców wiosek – doktor Shroff miał powstrzymać
śmiercionośne sierpy albo przynajmniej je przytępić.
Strona 19
Tymczasem pani Shroff podjęła kampanię, mającą za cel wyperswadowanie
małżonkowi wyprawy, która jej zdaniem zmierzała w kleszcze pewnej śmierci.
Próbowała pokierować Diną, by wpłynęła na ojca. Bądź co bądź dwunastoletnia
córka była oczkiem w głowie tatusia. Pani Shroff zdawała sobie sprawę, że jej syn
Nusswan na nic się tu nie przyda. Zwerbowanie go pogrzebałoby wszelkie
nadzieje na to, że mąż zmieni decyzję.
Punkt zwrotny w relacjach ojca z synem miał miejsce siedem lat wcześniej,
w szesnaste urodziny Nusswana. Wujków i ciocie zaproszono na kolację, na
której ktoś powiedział:
– I co, Nusswanie? Niedługo pójdziesz na studia medyczne, żeby zostać
lekarzem jak ojciec.
– Nie chcę być lekarzem – odparł Nusswan. – Zajmę się interesami. Import-
eksport.
Część wujków i ciotek pokiwała z aprobatą głowami. Inni wzdrygnęli się
z udawanym przerażeniem, zwracając się do doktora Shroffa:
– Czy to prawda? Nie będzie spółki ojciec i syn?
– Naturalnie – odpowiedział. – Moim dzieciom wolno robić, co im się spodoba.
Ale pięcioletnia Dina dostrzegła ból na twarzy ojca, zanim zdążył go ukryć.
Podbiegła do niego i wspięła mu się na kolana.
– Tatusiu, jak ja będę duża, to zostanę lekarzem tak jak ty.
Wszyscy zaśmiali się i przyklasnęli. Sprytna dziewczynka, orzekli, wie, jak
dostać to, na czym jej zależy. Później szeptali między sobą, że syn najwyraźniej nie
jest ulepiony z tej samej twardej gliny co ojciec – żadnej ambicji, daleko nie
zajdzie.
W następnych latach Dina powtarzała swoje życzenie i w dalszym ciągu
postrzegała ojca jako kogoś w rodzaju boga, który obdarowuje ludzi dobrym
zdrowiem, zwalcza choroby, a niekiedy potrafi na jakiś czas pokrzyżować plany
śmierci. Doktor Shroff był zachwycony swoim bystrym dzieckiem. Na
wywiadówkach w szkole klasztornej[10] dyrektorka i nauczyciele nie mogli się jej
nachwalić. Jeśli zechce, to daleko zajdzie. Doktor Shroff był o tym przekonany.
Również pani Shroff była przekonana, że to właśnie córkę należy zaprząc do
kampanii skierowanej przeciw głupim filantropijnym planom pracy w odległych,
zapomnianych przez Boga wioskach. Ale Dina odmówiła współpracy; nie
pochwalała użycia podstępnych środków w celu zatrzymania ukochanego ojca
w domu.
Wówczas pani Shroff uciekła się do innych metod. Nie wspominała
o pieniądzach, jego własnym bezpieczeństwie ani rodzinie, gdyż wiedziała, że
argumenty te nie zdadzą się na nic. Zamiast tego odwołała się do dobra jego
pacjentów i orzekła, że doktor Shroff ich porzuca – starych, słabych i bezsilnych.
Strona 20
– Co poczną, jeśli wyjedziesz tak daleko? Ufają ci i polegają na tobie. Jak
możesz być taki okrutny? Nie masz pojęcia, ile dla nich znaczysz.
– Nie w tym rzecz – odparł doktor Shroff.
Znajome były mu wszystkie pokrętne argumenty, do jakich żona, powodowana
miłością, skłonna była uciec się. Cierpliwie wyjaśnił, że w mieście są nieprzebrane
zastępy lekarzy, którzy poradzą sobie ze wszystkimi dolegliwościami i bólami.
Pocieszył ją, że chodzi jedynie o tymczasowe stanowisko, przy czym całował ją
i przytulał znacznie więcej, niż miał w zwyczaju.
– Obiecuję, że niedługo wrócę – uspokajał. – Zanim zdążysz przywyknąć do
mojej nieobecności.
Ale doktorowi Shroffowi nie było dane dotrzymać obietnicy. Po trzech
tygodniach kampanii medycznej nie żył już, nie wskutek cholery czy duru
brzusznego, a z powodu ukąszenia kobry, które dosięgło go z dala od życiodajnej
surowicy.
Pani Shroff przyjęła tę wieść ze spokojem. Znajomi tłumaczyli to tym, że jako
żona lekarza była bardziej oswojona ze śmiercią niż inni ludzie. W końcu doktor
Shroff nieraz musiał się z nią dzielić smutnymi wiadomościami na temat swych
pacjentów, była więc przygotowana na to, co nieuniknione.
Kiedy dziarsko zabrała się do przygotowań pogrzebowych i doglądała
wszystkiego z niezrównaną skutecznością, zastanawiano się, czy w jej
zachowaniu nie ma czegoś odrobinę nienormalnego. Wysupływała z torebki
fundusze na pokrycie rozmaitych wydatków, a w przerwach przyjmowała
kondolencje, pocieszała pogrążonych w żalu krewnych, pilnowała lampki olejnej
u wezgłowia doktora Shroffa, prała i prasowała swoje białe sari i upewniała się,
że w domu nie zabraknie kadzidła i drewna sandałowego. Osobiście wydała
kucharce dyspozycje w sprawie specjalnego wegetariańskiego posiłku na
następny dzień.
Minęły cztery dni uroczystości pogrzebowych, a Dina wciąż płakała. Pani
Shroff, zajęta podliczaniem kosztów za salę modlitw w wieżach milczenia[11],
rzuciła mimochodem:
– No już, córko, bądźże rozsądna, tacie by się to nie podobało.
Dina ze wszystkich sił starała się opanować. Wypisując czek, pani Shroff
ciągnęła dalej obojętnym tonem.
– Mogłaś go powstrzymać, gdybyś zechciała. Ciebie by posłuchał.
Szlochy Diny wybuchły z nową siłą. Był w nich nie tylko żal po ojcu, ale
również gniew na matkę, wręcz nienawiść. Miało minąć kilka miesięcy, zanim
pojęła, że w tamtych słowach nie było złośliwości ani oskarżenia, a jedynie proste
stwierdzenie tego, co matka postrzegała jako fakt.
Minęło sześć miesięcy od śmierci doktora Shroffa, kiedy pani Shroff, dotąd