14773

Szczegóły
Tytuł 14773
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14773 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14773 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14773 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Carnevale M.R. Lovric Z angielskiego przełożył: Arkadiusz Nakoniecznik Świat Książki Tytuł oryginału Carnevale Projekt okładki Anna Kłos Redakcja Hanna Machlejd-Mościcka Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Jadwiga Piller-Rosenberg Jolanta Spodar Copyright © M.R. Lovric 2001 Ali rights reserved Copyright for the Polish translation by Arkadiusz Nakoniecznik, 2003 Świat Książki Warszawa 2003 Skład i łamanie „Kolonel" Druk i oprawa GGP Media, Pofineck ISBN 83-7311-547-1 Nr 3670 PROLOG Zanim usłyszycie o tym u „Floriana", opowiem wam, co zdarzyło się potem. Była noc, zupełnie cicha, jeśli nie liczyć szumu fal, brusio komarów i brulichio wodnych szczurów oraz anonimowych topielców kołyszą- cych się delikatnie w czarnym szlamie Canal Grandę. Czyściłam pędzle z wiewiórczej sierści. Nie słyszałam, kiedy wszedł. Był tak szczupły, że w zaciemnionym pokoju zauważyłam go dopiero wtedy, kiedy położył drobne białe dłonie na oparciu mego krzesła. Chwilę potem owionął mnie podmuch powietrza, on zaś mocno zacisnął palce na moim karku. - Pokaż mi swojego Casanovę - zażądał, jakby nie minęło siedem lat - Czy po to przyszedłeś? Jak także udawałam, że nie zauważyłam upływu czasu. - Pokaż mi swojego Casanovę, a ja pokażę ci, po co przyszedłem. - Mam tu setki Casanovów. - Chcę więc wszystkich zobaczyć. Położyłam na stole duże portfolio. Byron szedł za mną krok w krok, lekko powłócząc nogą. Potem znów poczułam na karku ten nożycowy uchwyt; tak kot trzyma kotkę, kiedy się z nią parzy. - Otwórz. Nie zwolnił uchwytu. Lewą ręką przerzucał obrazy i szkice. Wybrał sześć, resztę zwalił na podłogę. Leżały tam z łagodnymi oczami i ustami zwróconymi ku sufitowi. Kiedy rozkładał na stole te, które najbardziej mu się spodobały, nadepnął Casanovie na nos. Nieprawdopodobieństwo tej sytuacji przywołało jedno z moich wspomnień: ujrzałam siebie, malującą w gondoli przy blasku latarni oraz nazajutrz w sypialni. Zobaczyłam, jak moja drobna gładka dłoń wysuwa się z rękawa, by zanurzyć pędzel w naczyniu z wodą. Namalowałam całego Casanovę, podczas gdy fale obmywały stopnie palazzo, a kot Casanovy leżał tuż obok, nie zważając ani na zapach olejnych farb, ani na nasz zapach. 5 - Ten. Czy jego oczy naprawdę tak płonęły? - Tak. Podniecał mnie nawet wtedy, kiedy go malowałam. Wy- starczyło, żeby na mnie spojrzał. Potrafił to. - Wyobrażam sobie. A jego ręce? Czy naprawdę były takie różowe i delikatne? - Ale silne. Pamiętaj, staczał nimi pojedynki, wspinał się na dach Pałacu Dożów. Mógł podnieść mnie jedną ręką, był jednak zawsze bardzo delikatny. - Kiedy cię podnosił i kładł na łóżku. A potem zapewne zamieniał się w potwora, bo o ile wiem, wy, kobiety, uwielbiacie potworności? Nie odpowiedziałam, Byron zaś mówił dalej: - A te usta... Chcesz powiedzieć, że naprawdę były takie pełne? Nie wydają ci się zanadto kobiece? - Nie przyszło mi to do głowy. Nie całuję się z kobietami. - Powinnaś spróbować. Wiem, że twój Casanovą lubił trójkąty. Podobno znajdował szczególne upodobanie w siostrach. Zwłaszcza tych mających się ku sobie. - Owszem, ja również wiem o tym. My jednak całkowicie sobie wystarczaliśmy. - Ty i ja też sobie kiedyś wystarczaliśmy. Czy ze mną było ci tak samo jak z nim? Nie odpowiedziałam. Niespodziewanie uwolnił mnie. Poślizgnęłam się na rozrzuconych malowidłach, upadłam na wznak. Nagle Byron znalazł się nacTe mną, poczułam kwaśną woń jego oddechu. Zadawał mi pytania aż do chwili, kiedy byliśmy oboje nadzy: - Czy tak cię całował? Czy kąsał sutki? Czy połykał w ten sposób twoją ślinę? Czy wchodził w ciebie tak jak ja teraz, czy czekał, aż będziesz gotowa? Potem leżeliśmy wśród obrazów i szkiców, z podobiznami Casanovy odciśniętymi i rozmazanymi na naszych ciałach. Kiedy było już po wszystkim, usta Casanovy znalazły się na udzie Byrona, jego oczy zaś, jak zawsze, na moich piersiach. PRZEPIS CASANOVY NA CIASTO CZEKOLADOWE Przede wszystkim trzeba ust, żeby móc je zjeść. Usta jak szkarłatne pąki róży, usta jak dereń, usta jak skórka pomarańczy unurzana w miodzie. Niezbędna jest również okazja. Kiedy kochasz się z nią po raz pierwszy, kiedy kochasz się z nią po raz ostatni, kiedy kochasz się z nią po raz nie wiadomo który (oby było ich wiele albo przynajmniej oby długo trwały). Nie obejdzie się, rzecz jasna, bez słodkiego wina. Kiedy wchłoniesz ducha zamkniętego w butelce, twój język od razu zaczyna lepiej widzieć. Może to być falerno, wino ze Scopolo, tokaj, burgund, różowy szampan albo ta płynna kreda, którą wyrabiają w Or- vieto. Bez znaczenia. Może być nawet maraschino z Dalmacji, z cukrem i cynamonem. Albo z mlekiem. Kiedyś w Mediolanie, na kolanach, wysysałem wino z różanopłatkowego kielicha pewnej młodej matki. Wtedy miałem jeszcze zęby. O czym to ja mówiłem? Ach tak, o cieście czekoladowym. Następnie przyda się łóżko. Łóżko, żeby w nim leżeć, żeby w nim jeść, żeby w nim spać, żeby gubić okruszki, a potem zbierać je językiem nazajutrz rano. Niespodzianki również są mile widziane. Tabakiera z ukrytą sprężyną, zaskakujący brak lub nadmiar włosów, owoc zachowany specjalnie na tę okazję, dziewica kochająca jak gołębica. Oraz, ma się rozumieć, ciasto czekoladowe. Trzeba po nie natychmiast posłać! * A CZĘSC PIERWSZA 1 La famę fa far dei salti, ma l'amor li far piu alti. Gdyś głodny - podskoczysz, ale kiedy kochasz, podskoczysz jeszcze wyżej. Przysłowie weneckie Tym właśnie byłam zajęta, kiedy przybiegł do mnie kot. Zajadałam w kąpieli ciasto czekoladowe, popijając je fragolino, słodkim ciemnym winem z czerwonych winogron. Występki pożądania i rozpusty wraz z grzeszkami pijaństwa i rozkosznej nagości - w tę bezgwiezdną noc wczesnej wiosny wchłaniałam, ile tylko mogłam. Dzień po dniu gro- madziłam wszystko, czego potrzebowałam dla osiągnięcia pełni za- dowolenia. Moje ręce rozgarniały wodę tak długo, aż wreszcie znieruchomiały w identycznym położeniu jak ręce Wenus Botticellego. Zakryłam dłonią pierwsze włosy, które nieśmiało zaczęły kiełkować na moim łonie. Zagięty kciuk dotykał przez chwilę owej maleńkiej cielistej wypustki, którą my Wenecjanie zwiemy mandola, czyli migdałem. Jak ona, Wenus, zdołała oprzeć się pokusie? Pomyślałam o Casanovie i myśl ta nie była mi niemiła. Zobaczyłam go kiedyś w bramie z dziewczyną. Z okna mej sypialni przy Miracoli ujrzałam wysokiego mężczyznę poruszającego się tak, jak to czyni pies, tyle że wolniej i znacznie smutniej. Jeśli chodzi o dziewczynę, to widziałam tylko jej kształtne stopy, zupełnie jak stopy lalki, które kolejno zbliżała do jego ust. Tył jego głowy zniknął w ciemności, która nie mogła być niczym innym jak deltą między jej nogami. Potem głowa uniosła się nagle, oddzielona w mroku od reszty ciała, i poszybowała ku górze, w kierunku ust. Dziewczyna była bardzo niska, musiał zgiąć się niemal wpół. A potem przez długi czas widziałam tylko jego poruszające się pośladki w obramowaniu 10 białych, obwisłych pantalonów. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam jego głos, wydobył z siebie głębokie westchnienie oraz ekstrawaganc- kie wyznanie uczuć, które położyło kres tym fascynującym porusze- niom. Następnie pomógł dziewczynie uporządkować strój, po czym delikatnie pocałował ją w czoło. Widziałam, jak wręczył jej monetę, i byłam świadkiem jej rozczarowania. - Casanovą... - szepnęła. W nocnej ciszy słyszałam nawet szmer jej oddechu. - Tak, duszyczko? Ucałował ją w rękę, potem w jedno oko i w drugie. Zawahała się i bez słowa wyślizgnęła z bramy. Wciąż nie wiem, co było przy- czyną jej rozczarowania: wysokość zapłaty czy fakt, że zapłacił jej za coś, co w gruncie rzeczy ona od niego wzięła, a on dał jakby z miłości? - Kto to jest Casanovą? - zapytałam nazajutrz przy śniadaniu. Moja matka przygryzła dolną wargę, wpatrując się podejrzliwie w trzymane w ręce piękne czerwone jabłko, jakby był to właśnie ten owoc, który stał się przyczyną wszelkiego grzechu. Sofia, moja młod- sza siostra, wybałuszyła na mnie oczy znad swego talerza z mlekiem, a surowa twarz ojca pokryła się purpurą. - Nie chcę słyszeć tego nazwiska z ust niewinnej młodej kobiety, zwłaszcza przy stole! Wyglądało więc na to, że będę musiała zasięgnąć informacji u za- konnic, w cafe „Florian" lub na ulicy. Va bene. - Uspokój się! - szepnęła matka. - Przecież wiesz, jak bardzo jest przekorna. Pamiętasz, co było z gąsienicami? Ta powtarzana bez końca rodzinna historia stanowiła dla nich niepodważalny dowód mego perwersyjnego charakteru. Któregoś ranka, wiele lat temu, moja siostra i ja dowiedziałyśmy się przy śniadaniu, że nasz ogród nawiedziła plaga parzących gąsienic. (Te niewielkie, dokuczliwe stworzenia pojawiają się od czasu do czasu w Wenecji). W związku z tym zabroniono nam się tam bawić. Natych- miast po posiłku zbiegłam do ogrodu, usiadłam wśród róż i pozwoli- łam, żeby piękne zielone gąsienice wędrowały po moich ramionach i nogach. Sofia stała obok i płakała z bólu, ja natomiast zachowałam całkowite milczenie, mimo iż parzące wioski boleśnie drażniły mi skórę, a gąsienice próbowały ukąsić mnie nadspodziewanie silnymi szczękami. 11 - Co ci przyszło do głowy? - lamentowała matka, spłukując ze mnie krew podczas kąpieli. Nadal milczałam, Sofia natomiast łkała cichutko, patrząc przez dziurkę od klucza. Jak mogłam wyjaśnić, że po prostu chciałam sprawdzić, jak to jest? Nie było to nic przyjemnego, nigdy przedtem jednak czegoś takiego nie zaznałam. Gąsienice były wręcz obłędnie zielone, doznanie zaś mogło być miłe - choćby dlatego, że tak usilnie mnie przed nim ostrzegano. Ojciec z pewnością doskonale pamiętał tę historię, nie zamierzał jednak ustąpić. - Nie życzę sobie, by w tym domu ktokolwiek mówił o Casanovie. I przyznam szczerze, Cecilio, że" bardzo się na tobie zawiodłem. - Spojrzał na matkę. - Ile ona ma lat? Trzynaście? Czternaście? Czy tego właśnie uczą ją zakonnice? To było celne pytanie. Jak się wkrótce miałam przekonać, siostry zakonne stanowiły specjalność Casanovy. Zanim jednak opowiem wam o Casanovie, musicie dowiedzieć się paru rzeczy o Wenecji. Muszę przedstawić wam to miasto takim, jakie było w czasach, w których zaczyna się moja opowieść, teraz bowiem, w dniach jego żałosnego upadku, z pewnością nie dostrzeg- libyście najmniejszego śladu gorączkowego szczęścia, którego blask spływał na mnie, czyli Cecilię Cornaro, na Giacoma Casanovę i na naszą historię. Ach, jakże szczęśliwe było to miasto! Szczęście pochłaniało nas całkowicie i bez reszty. Upajało nas, byliśmy nafaszerowani nim jak truflami. Wspominając Wenecję z roku 1782, myślę o stu tysiącach dusz całkowicie oddanych przyjemnościom. Takie dusze stają się bezcielesne i lekko rozjaśnione. Znajdowaliśmy się wtedy w lumine- scencyjnej fazie rozkładu. Byliśmy szczęśliwym miastem. Byliśmy nieszkodliwi i trochę znu- żeni, rozluźnieni i rozleniwieni w naszych igraszkach. Traktowaliśmy zabawę, tak jak traktują ją dzieci. Zmęczone dzieci. Zawsze coś nas zajmowało. Nie było w nas złej woli, nieodpowiedzialne wybryki zdarzały się jedynie w chwilach zapomnienia. Uwielbialiśmy humor sytuacyjny. Niemal bez przerwy żyliśmy w tej rozciągniętej w nie- skończoność chwili między kolejnymi atakami śmiechu. Byliśmy tacy szczęśliwi, że w naszych teatrach zaprzestaliśmy wystawiania trage- dii. Jedyna smutna sztuka poniosła sromotną klęskę. Kiedy podczas 12 komediowego przedstawienia czarny charakter spotykała zasłużona kara, żegnaliśmy go okrzykami: Bravi i morti! Najgłębsza z naszych filozoficznych mądrości brzmiała następująco: A'a matina 'na meseta, Al dopo dinar 'na baseta, A'a sera 'na doneta. Rankiem krótka msza, Popołudniem krótka gra, Wieczorem - kobieta. Uprawialiśmy hazard jak szaleńcy. Ludzie zastawiali ubrania i wra- cali nadzy do domów. Inni zastawiali żony i córki. Im byliśmy bied- niejsi, tym bardziej rozrzutni się stawaliśmy. Zatraciliśmy poczucie wartości pieniędzy, ponieważ nie musieliśmy pracować, aby je zarobić. W Arsenale, gdzie powinniśmy budować okręty, które by nas broniły, wino lało się strumieniami. Zapomnieliśmy, co to sen - co jakiś czas zapadaliśmy tylko w odrętwienie. Ożywaliśmy wtedy, kiedy wszystkie cywilizowane miasta kładły się spać. Nasze msze przypominały ga- lowe koncerty. Nawet nasi żebracy mówili wierszem. Tak, byliśmy szczęśliwym miastem, chociaż może o niezbyt wyso- kim morale. Nasze stroje można by nazwać nieskromnymi, wynikało to jednak z tego, że uważaliśmy za swój obowiązek pokazywać światu wszystkie piękne części naszego ciała. Owszem, doprawialiśmy sobie rozkosze rozmaitymi barwnymi deprawościami. Prawdę powiedziaw- szy, byliśmy zepsuci jak nieświeże ryby. Nasze tabakiery i wizytówki zdobiły ryciny przedstawiające rozmaite wyuzdane akty. Z pewnością nie przywiązywaliśmy zbyt dużej wagi do słów kapłanów. Pomyślcie tylko: w mieście żyło dziesięć razy więcej kurtyzan niż szlachetnych i szanowanych kobiet, takich jak moja matka. Wenecja nie była jednak burdelem, tylko rajem dla kobiet. Ich cavalieri sewenti- czyli szarmanccy kochankowie - bezustannie sycili zgrabne uszka szemrzącą litanią komplementów. Przez cały rok nosiliśmy serca na dłoni, sezon na romanse bowiem nigdy się nie kończył. W tym szczęśliwym mieście wszystko było dekoracją. Luksus wszedł nam w krew. Nasze odbicia działały na nas z hipnotyczną siłą: odbicia w zwierciadle wody i w upstrzonych zwierciadłach na- szych ociekających przepychem sypialni. W Wenecji dziób każdej 13 lodzi otacza! wianuszek białej piany. Świat zagrażał nam coraz bar- dziej, my zaś wykorzystywaliśmy resztki prochu nie do obrony, lecz do produkcji fajerwerków. Na szczęście byliśmy tak piękni, że wzbu- dzaliśmy lęk wśród naszych nieprzyjaciół, którzy uważali się za niegodnych tego, aby nas podbić. Kiedy się dowiecie, że trzeba było wydać specjalne prawo zakazujące praczkom noszenia jedwabi, at- łasów i futer z czarnych lisów, może zrozumiecie, jakim miastem była wówczas Wenecja. Ach, jakże byliśmy szczęśliwi! Staruszka Wenecja przeżywała dru- gą młodość, śmiejąc się ze wszystkiego i wszystkich. Gadatliwością dorównywaliśmy papugom. Nasze ręce prowadziły kilka rozmów równocześnie, elokwentne jak poeci. Hucznie przyjmowaliśmy samo- zwańczych arystokratów i dziewice, wróżbitów i sprzedawców wężo- wego sadła. Zamiatacze ulic zawieszali w powietrzu łuki i kolumnady z pyłu, tańcząc z miotłami - jakby to były smukłe baletnice. Po- trafiliśmy nawet cieszyć się acqua cdta! Kręciliśmy piruety na pas- serelle, podczas gdy woda cmoktała pod naszymi stopami niczym stara guwernantka. Bawiliśmy się w wodzie i śmialiśmy się nawet wówczas, gdy woda unosiła do laguny nasze fotele i bieliznę. Morze zabierało wspomnienia i grzechy. Obdarzało tajemniczym perłowym blaskiem, zmieniającym się co chwila, umacniającym w nas zamiłowanie do rzeczy lekkich i urozmaiconych. Muskając nam policz- ki oddechem, napełniało nas na nowo wigorem po całonocnych hulan- kach. Zawsze było za nami lub przed nami, mrugało porozumiewaw- czo, dowodziło bezużyteczności rozwagi, a nawet planowania. Stano- wiło coś w rodzaju płynnego środka pobudzającego, tak jak kawa lub gorąca czekolada. I było wszędzie. Najgrubsze kotary nie wystar- czyły, żeby odgrodzić się od jego wilgotnych lubieżnych westchnień, nie istniał sposób, żeby uciszyć jego soczyste szepty. Przez pół roku mieliśmy carnevale. Dzięki pięknym, tajemniczym maskom mogliśmy stawać się tym, kim chcieliśmy, i uciekać od wszelkiej odpowiedzialności za to, co robimy. Korzystaliśmy z tego w pełni. W tamtych czasach w Wenecji działało ośmiuset pięćdzie- sięciu wytwórców masek, ponieważ maski służyły nam nie tylko podczas carnevale. Przydawały się również w bajecznej codzien- ności, nakładaliśmy je co wieczór. Jadaliśmy przedziwne potrawy: meringata oraz stosy najróżniej- szych słodyczy. Byliśmy do tego stopnia zepsuci, iż myśleliśmy, że wiśnie spadają z drzew już bez pestek. Piliśmy przywożony z Arabii 14 sorbet z granatów i kwas truskawkowo-ziołowy, ocieraliśmy kąciki ust jedwabnymi chusteczkami, po czym je wyrzucaliśmy. Pozostałości pó naszych uciechach rozdeptywaliśmy na bruku, tak że zawsze n-^aywała go śliska maź ze skórek pomarańczowych, konfetti i pestek z dyni. W tłumie każdy mógł do woli dotykać kobiet. Być może macie już o nas jakie takie pojęcie, nie próbujcie jednak nawet sobie wyobrażać, jaką radością było urodzić się Wenecjaninem w czasach, kiedy Wenecja była szczęśliwym miastem. Choćbyście nie wiadomo jak się starali, nie zdołacie nawet zbliżyć się do prawdy. Już na długo przed początkiem tej historii wiedziałam wszystko o moim mieście, chociaż urodziłam się w rodzinie, która usiłowała trzymać się z dala od powszechnej radości, rodzinie, która bardzo się starała, żeby zamiast szczęśliwą być dobrą. Oto czego ja, Cecilia, dowiedziałam się u sióstr zakonnych, u „Flo- riana" i na ulicy o najszczęśliwszym synu szczęśliwego miasta- Casanovie. Austriacka cesarzowa Maria Teresa przyjrzała się liście grzechów głównych, stwierdziła, że jest ich siedem, po czym uznała, iż na sześć z nich można przymknąć oko. Maria Teresa nienawidziła jednak nieczystości. Walczyła z nią zaciekle, tropiła ją i tępiła wszędzie, gdzie mogła jej dosięgnąć. Kiedy w roku 1747 rozniosła się wieść, iż Casanovą przybył do Wiednia, Maria Teresa powołała Komisję do spraw Czystości, dziewczęta wychodziły zaś na ulice z różańcami, by bronić się przed diabelskim wpływem. Giacomo Girolamo Casanovą (samo brzmienie tych słów sprawia, ze język zaczyna tańczyć, a ślina napływa do ust!) - co o nim wła- ściwie myśleć? Sypialniany satyr, nekromanta, hazardzista, alche- mik, szpieg, jedyny człowiek, któremu udało się uciec z lochów w Pałacu Dożów. Nie tyle człowiek, ile symbol wyuzdania. Gdyby - Boże broń - zamienił się w kamienny posąg, byłby jak nabrzmiały fallus Canal Grandę. Ludzie wyobrażają go sobie jako uosobienie wszelkich niegodziwości, w czarnym płaszczu i powiewającym fu- lardzie. Krążą o nim niepokojące pogłoski: że nie sposób mu się było oprzeć, że roztaczał magiczną seksualną moc, że wysysał ko- biety jak dojrzały owoc. Jednak zaledwie jedna trzecia pamiętników Casanovy dotyczy jego życia uczuciowego. Według moich najświeższych obliczeń, do- konał stu trzydziestu miłosnych podbojów. Był aktywny seksualnie 15 przez trzydzieści pięć lat, co daje mniej niż trzy przygody miłosne rocznie - zaiste nie jest to powód, by sięgać po różaniec! Najbardziej aktywną częścią ciała Casanovy było jego serce. Współżycie intymne stanowiło dla niego zaledwie rozrywkę. Kochał się z miłości. Bez niej, mawiał, nic nie jest warte. Kiedy ujrzałam go w bramie z tą dziewczyną o ciele lalki, miał pięćdziesiąt siedem lat. Był śniadoskóry, wielkooki, wyższy od naj- wyższych mężczyzn w Wenecji. Spędziliśmy razem kilka miesięcy, których wspomnienie pozostanie ze mną do końca moich dni. Później pojawił się drugi mężczyzna; ci dwaj rozcięli mnie na połowy, jak asystentkę magika. Liczby. Casanovą zawsze o nich myślał. Był kabalistą: wierzył w duchowość liczb, w jednorodność alfabetu i al- gebry. Wybierając zarówno kobiety, jak i miejsca schadzek, posłu- giwał się naukowymi metodami, z ogromnym zaangażowaniem ślęczał nad mapami i amuletami, planszami i tabelami. Cieszył się jak dziec- ko, kiedy u zbiegu czasu i miejsca czekała na niego kolejna miłość. Jeśli coś nie wychodziło, oznaczało to, że nic z tego nie będzie. W ten sposób oszczędzał sobie i swym kochankom goryczy rozczarowań i ukłuć zwątpienia. Być pożądaną przez kogoś takiego jak Casanovą to wspaniałe i niezwykłe doznanie. Jego zaloty były iście arkadyjskiej natury. Po to, by nas zdobyć, gotów był znosić wszelkie fizyczne i moralne upokorzenia. Kiedy miał czas, zalecał się subtelnie i niespiesznie; kiedy mu go brakowało, uciekał się niekiedy do pomocy prezentów i pieniędzy. Na miłość wydawał zawsze wszystko, co miał, prezen- tując cały towar na wystawie i nie ukrywając żadnych zapasów na zapleczu. Jak tylko jednak osiągnął upragniony cel, okazywało się, że to kobiety są górą, oddawał się bowiem z niemal religijną żarliwością spełnianiu naszych zachcianek i oczekiwań. Głęboko wie- rzył w to, iż kobieta odczuwa rozkosz znacznie bardziej intensywnie niż mężczyzna. I nic dziwnego, mawiał, przecież uczta najbardziej smakuje we własnym domu. Jego wybranki bardzo rzadko go później nienawidziły, a nawet wobec siebie nawzajem żywiłyśmy niemal siostrzane uczucia. Wie- działyśmy o sobie. Była to wspólnota przychylnego losu wynikająca z faktu znajomości z człowiekiem, który potrafił połączyć w jedno swe serce, duszę i intymne części ciała. Z człowiekiem, który potrafił powiedzieć: „Jak to się stało, że jesteś taka fascynująca?" - i naprawdę chciał poznać odpowiedź na to pytanie. Z człowiekiem, który potrafił 16 wszystko o sobie opowiedzieć, niczego nie kryjąc, i który umiał delikatnie wsunąć palec między najdrobniejsze fałdki twoich myśli. Z człowiekiem, który potrafił osiągnąć podniecenie, obserwując, jak i-:,z brzoskwinię, napisać o tym wiersz, podzielić się z tobą wierszem i brzoskwinią i w drodze do ust zlizać sok z twojej brody. Nazajutrz przed twoim oknem leżała kolejna dojrzała brzoskwinia, na której widok rozkoszna miękkość ogarniała nie tylko wypełniony świeżymi wspomnieniami umysł, lecz i wnętrze twego łona. Był przy tym wierny - przynajmniej jeśli chodzi o brzoskwinię. Żadnej innej kobiecie nie złożył identycznego hołdu, jakiś czas po- tem zaś unieśmiertelnił i ciebie, i brzoskwinię, opisując was w swoich pamiętnikach z ujmującą czułością, chwilowo natomiast potrafił współczuć twojej comiesięcznej, często bolesnej niedyspozycji. Za- pamiętywał krągłość twego policzka i kształt nogi. Znał przebieg linii życia na twojej dłoni i wiedział, który z jego pocałunków przy- prawia cię o szybsze bicie serca. Uwielbiał zapach twego ciała, zarówno świeży, jak i nieświeży, pot zaś, którym pokrywała się twoja skóra podczas aktu miłosnego, miał dla Giacoma Casanovy woń najdroższych perfum. Rzecz jasna, kiedy się poznaliśmy, nie byłam jeszcze dojrzałą kobietą. Chciałabym powiedzieć, że nasze spotkanie stało się dla niego czymś równie nadzwyczajnym jak dla mnie, uczciwość każe mi jednak przyznać, iż zalecał się do mnie według wielokrotnie spraw- dzonego schematu. Posłużył się swoim kotem. Kot ów słynął wśród Wenecjanek, mężczyźni natomiast nic o nim nie wiedzieli. Dawniej Casanovą bez trudu wspinał się do najwyższych nawet okien, kiedy jednak wczesną wiosną 1782 roku wybrał mnie na swą kochankę, brakowało mu już nieco siły fizycznej i sprawności. Przysłał mi więc posłańca. Kobieta najpierw widywała kota w snach, a raczej słyszała przez sen jego pomruki. Kiedy wreszcie budziła się którejś nocy, kot siedział na poduszce tuż obok jej głowy, głaszcząc ją delikatnie po szyi. Takie głaskanie stanowiło jeden z sygnałów rozpoznawczych Casanovy. Będąc miłośnikiem jedzenia i lubiąc obserwować jedzące kobiety, uwielbiał tę część ciała służącą przełykaniu. Upodobał sobie szyJCi a szczególnie gardło. Kobieta jednak jeszcze o tym nie wiedziała. Spojrzenie kota wy- trącało ją z równowagi. Nie mogła zostać w łóżku. Ogarniało ją trudne do zniesienia gorąco i seksualne podniecenie. Gdyby miała 17 kochanka lub męża, natychmiast spróbowałaby się do niego zbliżyć, on zaś jeszcze pilniej zacząłby udawać, że śpi. Przed przystąpieniem do działania Casanovą zawsze dokładnie badał teren. Kiedy u „Flo- riana" rozprawiano o czyjejś nowej przygodzie miłosnej, on tylko uśmiechał się do siebie. Kolejna zaniedbywana żona lub kochanka już na niego czekała, choć mogła jeszcze o tym nic nie wiedzieć. Zrywała się raptownie z pościeli, biegła do kuchni, żeby napić się wody lub wina, albo nad kanał, by zaczerpnąć świeżego powietrza, a tam czekał już na nią Casanovą. Kładł ją na kuchennym stole lub wciągał do gondoli i oboje, wijąc się w ciemności jak węże, pozbywali się odzienia. Potem długo rozmawiali, przerywając konwersację chwi- lami rozkosznego milczenia, aż wreszcie kobieta wracała do łóżka, znacznie szczęśliwsza niż wtedy, kiedy je opuszczała. Nie wiedziała, czy go jeszcze ujrzy: sygnałem miało być pojawienie się kota w jej śnie. Mogła też sama zacząć mruczeć którejś nocy, to zaś oznaczałoby, że Casanovą jest w pobliżu, gotowy na jej przyjęcie. W letnie noce Casanovą urządzał niekiedy skrzypcowe koncerty pod jej oknem - kiedy unosiła powieki, napotykała uważne spojrzenie kocich oczu. Czasem kot przynosił listy za atłasową obróżką - urocze karteluszki zapisane pięknym charakterem pisma, słowa brzmiące jak skrzyp- cowa muzyka. Zawierały wskazówki dotyczące czasu i miejsca kolej- nego spotkania, im bardziej skomplikowane i niebezpieczne, tym lepiej. Jak już wspomniałam, najprawdopodobniej wybrał mnie dlatego, iż wskazała mnie jakaś liczba. Nigdy nie powiedział mi jednak jaka. Może byłam siódmą uczennicą szkoły zakonnej, którą spotkał siód- mego dnia siódmego miesiąca? Może linia łącząca dzień i godzinę moich urodzin z dniem i godziną mego poczęcia wskazywała prosto na jego łóżko? A może zwrócił na mnie uwagę ze względu na moje zjadliwe poczucie humoru? (Wyjaśnił mi później, iż jego nieco już przytępione zmysły potrzebowały mocnego impulsu w postaci kobie- cej inteligencji, aby się ocknąć i znowu zacząć funkcjonować z dawną sprawnością. Kiedyś wystarczył do tego widok ładnej twarzyczki lub zarys krągłego ramienia). A więc być może zawdzięczałam to memu językowi, wyostrzonemu na łzach mojej siostry Sofii. A może jakiś fragment mej przyszłości - sen, dziecko, kochanek - uczynił ze mnie 1 maja 1782 roku piatto del giorno dla tego zgłodniałego mężczyzny? W świetle tego, co wydarzyło się później, jestem skłonna uznać prawdziwość ostatniego wytłumaczenia: wybrał mnie ze względu na 18 przyszłość, którą w sobie nosiłam. Znając jednak Casanovę, wcale bym się nie zdziwiła, iż zaintrygowały go moje oczy albo ręce, albo strosób, w jaki jadłam torta al cioccolato. A ten występ z dziewczyną "- bramie - czyżby próbował mnie w ten sposób czegoś nauczyć? Wówczas sądziłam, że nigdy się tego nie dowiem, i rzeczywiście: tak naprawdę wiem tylko, co się ze mną wtedy działo, że tego wieczoru po raz pierwszy w życiu piłam fragolino i że wzięłam kąpiel, która okazała się jeszcze bardziej grzeszna, niż zamierzałam. Przedsięwzięłam środki ostrożności. Niebezpieczeństwo - w postaci matki lub siostry - mogło jedynie wejść przez drzwi, jak tylko więc służąca napełniła wannę wodą, starannie zamknęłam je i zaryglowa- łam. Służąca ostrzegła mnie, wychodząc, że moja imienniczka, święta Cecylia, za karę za swój upór została wrzucona do wanny wypełnionej wrzącą wodą. Ile razy już to słyszałam? W blasku świecy, za zasłoną z pary, służąca wyglądała niemal bezcieleśnie, jak anioł podczas Zwiastowania. Kiedy jednak ściągnęłam przez głowę koszulę nocną i rozpuściłam włosy, obdarzyła mnie całkowicie ziemskim uśmiechem, po czym skinęła głową, jakby wyrażając uznanie dla mego dojrzewa- jącego ciała. Potem wyszła. Zrobiło się bardzo cicho. Weszłam do kąpieli, pociągnęłam łyk fragolino z kryształowego kieliszka, umaczałam w nim ciastko. Obraz świętej Cecylii miotającej się we wrzątku jak homar zblakł, a ja zanurzyłam się głębiej. Obserwowałam wspinający się na ściany migo- tliwy blask świecy, przypominający nieco odbite od wody świetlne refleksy, które towarzyszą nam codziennie w Wenecji. Przyjęłam pozę jak z obrazu Botticellego, zacisnęłam palce na kosmyku kręco- nych włosów. Pojawienie się kota, który wskoczył przez uchylone okno, zupełnie mnie zaskoczyło. Zbliżył się, usiadł na krawędzi wanny, sięgnął do mojej szyi miękką łapą. Uwielbiam koty. Pozwoliłam mu się pogłaskać. A potem usłyszałam dźwięki skrzypiec. Po dziś dzień nie jestem w stanie im się oprzeć. Tamtego wieczoru fragolino trzepotało mi w żyłach, ogrzane gorącą wodą. Okno było wystarczająco duże, żebym mogła się w nim zmieścić. Naga, mokra, z twarzą wymazaną czekoladą i lepką od fragolino, zsunęłam się z parapetu prosto w jego silne ramiona. Byłam lekko zamroczona i bezwładna jak kamień, a on otulił mnie płaszczem i bez trudu zaniósł do czekającej gondoli. Poczułam lekkie szarpnięcie, kiedy odbijaliśmy od brzegu. W ciemności owiewał mnie jego oddech pach- 19 nący czosnkiem, cynamonem i prosecco. Włosy na jego przedramio- nach drapały mnie po plecach, porcelanowe guziki wrzynały się w moje mokre piersi. Obecnie prawo nakazuje, żeby wszystkie weneckie gondole były czarne, wówczas jednak, w ekstrawaganckich dniach świetności, pyszniły się rozmaitymi barwami, mknąc po Canał Grandę niczym rajskie ptaki. Zwalczające zbytek dekrety zdarły z nich później tę radosną powłokę. Jasne barwy iskrzyły się jednak tylko z zewnątrz; nawet oko najbystrzejszego inkwizytora nie zdołałoby przeniknąć przytulnej zaciszności/efee, czyli zaskakująco obszernej kajuty umie- szczonej wysoko w centralnej części łodzi. We wnętrzu gondoli Ca- sanovy, w przyćmionym blasku księżyca sączącym się przez czarne zasłonki w oknach, dominowały szkarłatne atłasy i fioletowe jedwabie. Niską otomanę przykrywała narzuta z wiewiórczych skórek. Ułożył mnie na niej ostrożnie niczym jajko. Spojrzałam w górę, na jego twarz. Ucałował moje oczy, potem zaś stopy. Kiedy dotknął ustami moich ust, te rozwarły się natychmiast. Minęło dużo czasu, zanim się cofnął i począł się rozbierać, ani na chwilę nie odrywając ode mnie wzroku. Spod bogatych szat wyłaniały się łokcie i kolana. Patrzyłam, jak ściąga pończochy, jak zdejmuje płócienną i koronkową bieliznę. Kiedy skończył, ukląkł obok mnie, ujął mnie za rękę i wsunął ją między swoje nogi. Otoczyłam go czterema palcami, kciuk zaś poło- żyłam na koniuszku. Było to dla mnie zupełnie naturalne. - Święta Cecylia, wciąż jeszcze gorąca po kąpieli - powiedział łagodnym tonem. - Moja prześliczna męczennico, za chwilę dokonasz innego, znacznie milszego poświęcenia. Pochylił głowę, wciąż nie odwracając spojrzenia. Nadal go trzy- małam, on zaś zlizywał czekoladę z mojej twarzy i krople wody z ramion. Wstrzymywałam oddech, czując jego gorący język na skórze. Wcale się nie bałam, a jeśli nawet, to tylko tego, że umrę z podniecenia, zanim będzie po wszystkim. Całował mój brzuch, piersi i szyję tam, gdzie zabawił najdłużej, a potem wrócił do ust i wyszeptał w nie: - Tak? Tak. Nie mam pojęcia, czy powiedziałam to głośno, czy tylko w myślach. Pierwszy raz wszystko odbyło się w ciszy, jeśli nie liczyć moich stłumionych okrzyków, na koniec zaś również jego. Potem chłodził swym oddechem moją rozpaloną twarz i szyję tak długo, aż wreszcie 20 przestałam drżeć i na nowo zaczęłam słyszeć cokolwiek poza biciem niego serca. Za drugim razem dokładnie zapoznał się z moim ciałem. Jak wspa- -"'ale zachwycał się moją szyją, piersiami i udami! Jak cudownie brzmiały w mych uszach te nieznane do tej pory słowa: piękna, niezwykła, urocza! Miałam duże stopy, w dłoniach Casanovy spra- wiały jednak wrażenie delikatnych jak z porcelany, były jak szeptane westchnienia białej skóry i koralowej emalii. Zachwycał się nawet tymi częściami mego ciała, których nienawidziłam, czyli moimi dłu- gimi ramionami i nogami. „Widzisz? Są stworzone po to, byś oplatała nimi mężczyznę!". Opowiadał o mej twarzy rzeczy, o których do tej pory nie miałam pojęcia: mówił o przypominającej muszle krzywiźnie zamkniętych powiek, o kociej dolnej szczęce, o błyszczących jak skórka granatu ustach, o Tycjanowych czerwieniach i Tintorettowych brązach we włosach. - A w twoich oczach błyszczą złote płatki, Cecilio. Oczami wyobraźni ujrzałam kielichy z domu rodziców, z grubego ciemnego szkła z okruchami złota. Moje oczy są takie jak one, pomyś- lałam. Zakochałam się w pięknie, od chwili kiedy - bardzo wcześnie - nauczyłam się rozpoznawać kolory. Pamiętacie soczyście zielone gąsienice? Teraz zaświtała mi myśl, że piękno mogę także znaleźć we własnej osobie. Uniosłam rękę, którą tak się zachwycał, i przy- jrzałam się jej w blasku księżyca. Istotnie, była urocza! Casanovą chwycił ją natychmiast i od czubków palców po nadgarstek obsypał delikatnymi pocałunkami, przeplatając je oryginalnymi, subtelnymi komplementami. Tym razem wychwalał moją nieskrępowaną cieka- wość oraz instynktowną umiejętność dawania rozkoszy poprzez jej akceptowanie. Chłonęłam jego słowa jak gąbka. Wiele godzin później, gdy dopłynęliśmy do San Vio i leżeliśmy niczym jaszczurki w świetle księżyca, zapytałam: - Dlaczego właśnie ja? Skąd mnie znasz? Dlaczego mnie pożądasz? Pragnęłam jeszcze więcej pochwał i komplementów. Od tamtej nocy bezustannie ich pragnę. Casanovą ujął mnie za rękę i odpowie- dział zupełnie poważnie: - A jakie ma to znaczenie? Czyż miłość nie okazała się czymś wspaniałym, Cecilio? Koniecznie musisz wiedzieć, skąd się wzięła? Moja ciekawość była jednak zbyt wielka. - Ale dlaczego? Czy dlatego, że byłam dziewicą? 21 - To prawda, że dziewice są najsmakowitsze i że lubię pierwszy zbierać owoce, kochałem już jednak dziewczęta, które niebawem miały wstąpić na ślubny kobierzec, a nawet kobiety, w których łonach mieszkali już maleńcy pasażerowie, co oznaczało, że miłość z nimi była najbezpieczniejsza na świecie. W tym przypadku jednak powiem tyle, że po prostu cię ujrzałem i że to ty od razu mnie uwiodłaś. Na dodatek zaś trudno było cię zdobyć. Miłość płonie we mnie tym silniejszym płomieniem, im więcej wysiłku muszę włożyć w jej spełnienie. - Czy zdarza ci się nie osiągnąć celu? Miałam nadzieję, że powie: tak. - Wolę traktować możliwość porażki jako jedną z wielu niemoż- liwości - odparł, machnąwszy lekceważąco ręką, zaraz potem jednak dodał: - Niemniej zdążyłem już zaznać jej smaku, i to nieraz. Delikatnie przesunął palcem po mojej powiece i pocałował mnie w czubek nosa. Myślałam o skrzypcach, kocie, czekającej przy na- brzeżu gondoli, o tym, że wiedział - bez wątpienia dzięki służącej - kiedy będę brała kąpiel. Myślałam o spektaklu w bramie. Tyle uwagi nikt jeszcze mi nigdy nie poświęcił. - Cieszę się, że tym razem tak się nie stało. Czułam to bardzo wyraźnie. - Wiem, najdroższa. - To było piękne. Chciałabym znowu to zrobić. - Wiem, Cecilio. - Pogłaskał moją szyję, przesunął rękę niżej, na piersi, musnął palcami sutki. Uśmiechnął się, widząc, jak wiję się z rozkoszy. - Mój rumak odpoczywa jednak teraz w stajni. - Wskazał na swój miękki członek spoczywający pod kępą wilgotnych włosów. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś równie fascynującego. Mogłabym wpatrywać się w niego godzinami. Casanovą jednak de- likatnie uniósł moją głowę, zmuszając mnie, bym spojrzała mu w oczy. - Taka przerwa ma jeszcze tę dobrą stronę, że możemy porozmawiać. Pod wieloma względami rozmowa jest w tym wszyst- kim najprzyjemniejsza. - Ale ja przecież mogę rozmawiać z kimkolwiek! Na przykład z moją siostrą! - Nasza rozmowa jest zupełnie inna. Możemy sobie opowiadać o zaznanych niedawno rozkoszach. Chyba coś się we mnie budzi, kiedy o nich myślę. Możemy opowiadać sobie o tym, czego jeszcze pragniemy, rozpalając w ten sposób na nowo nasze namiętności, by następnie zająć się ich zaspokajaniem. 22 Na zewnątrz chłodny blask księżyca spływał na wodę i na perłowe kopuły Santa Maria delia Salute, w gondoli zaś zajęłam się pielęgna- cją rumaka. Casanovą przemawiał rozmaitymi językami do każdej c">ści mego ciała, a potem zapytał o moje marzenia. Kiedy usłyszał, że zamierzam zostać malarką, ułożył się na wznak i rozłożył ramiona. _ Namaluj mnie. - Nie mam pędzla. - Posłuż się więc językiem, święta Cecilio, patronko instrumentów muzycznych i, jeśli się nie mylę, wynalazczym organów! Jakąż wiarę pokładał w swoim ciele! Nie wstydził się potu, który zlizywałam, ani bruzd i zmarszczek, w które początkowo nieśmiało, a potem z coraz większym zapałem wsuwałam język. Pozwalał mi badać wszystkie zakamarki swego ciała, delikatne, lekko pożółkłe paznokcie, otoczone włosami sutki, słone zagłębienia pod pachami. Nie powstrzymywał mnie. Mogłam robić wszystko, na co miałam ochotę. Nawet jeżeli kończyła się zwyczajna ciekawość, nie zatrzy- mywałam się, lecz parłam naprzód, wiedziona nowym, rozgorącz- kowanym instynktem. Na widok tego ciała, sprawcy i autora przepeł- niającego mnie szczęścia, ogarniało mnie nieznane do tej pory prag- nienie zrewanżowania się identyczną rozkoszą. Casanovą dostrzegł tę przemianę równocześnie ze mną i otworzył szeroko oczy niczym niemowlę, które z wdzięcznością spogląda na matkę, zanim zacznie ssać jej pierś. - Wiedziałem! - wyszeptał, a następnie delikatnie ułożył mnie na wznak. Kiedy za trzecim razem wycofał się w ostatniej chwili i dal upust swej rozkoszy na moje podbrzusze, następnie zaś wypisał palcem w schnącej szybko lepkości jakieś słowo, uświadomiłam sobie, że tak samo robił już poprzednio, dopiero teraz jednak wystarczająco nad sobą panowałam, żeby się tym zainteresować. - Jakie to słowo? - spytałam, na próżno usiłując je odczytać. - To, które na tobie rozlałem. Twórcze. Kreacyjne. Moje. - Nie rozumiem... - Stanowi część poezji życia. Boskie Słowo stworzyło świat, Słowo Mężczyzny zaś, które wytryskuje z niego w chwili radosnego po- łączenia, stwarza dzieci, które na nowo zaludniają Boski świat. Dla- tego właśnie rozlałem je na tobie, a nie w tobie, chwilowo bowiem nie potrzebujemy nowych Cecilii. Ta, którą trzymam w ramionach, daje mi wystarczająco dużo radości. Dysponujemy jeszcze innymi 23 ' metodami, które pozwolą nam zachować naszą miłość wyłącznie dla nas. Pokazał mi niewielki przezroczysty przedmiot z jakiegoś bardzo cienkiego różowawego materiału - „angielski płaszczyk", tak go na- zwał - i wyjaśnił, że używa się go do okiełznania rozbrykanego rumaka i powstrzymania Słowa, które z niego wytryska. - Mamy też coś takiego... Ze skórzanej sakiewki wyjął niewielką złocistą kulkę, błyszczącą jak lustro, w którego wnętrzu ktoś rozpalił ogień. Przez chwilę ogrzewał ją w dłoniach, potem zaś rozchylił mi nogi i umieścił ją w moim wnętrzu. Kiedy cofnął rękę, niczego nie czułam. - Dlaczego... Gdzie ona się podziała? - Jest w tobie. Na widok złota Słowo zapomina o swym posłan- nictwie. Chyba w końcu zasnęliśmy. Tak, nawet na pewno, pamiętam bowiem, jak się obudziłam i od razu przywarłam do niego. Roz- dzielił nas dopiero dźwięk złotych dzwonów Wenecji. Splecieni jak dwa węgorze, przyciśnięci do siebie ustami i udami, usły- szeliśmy jak mattutin wybija godzinę przed wschodem słońca. Później - wydawało nam się, że minęło zaledwie kilka sekund - marangona z San Marco obwieścił świt, wzywając do pracy ludzi, którym poszczęściło się w życiu gorzej niż nam. Casanovą od- prowadził mnie do domu, kiedy było już prawie jasno. Zatacza- liśmy się, pijani spółkowaniem, oszołomieni jego mącącym-zmysły wpływem. Szliśmy uliczkami, mijając ludzi, którzy odmawiali sze- ptem poranne modlitwy przed umieszczonymi w ściennych wnę- kach kapliczkami lub wsuwali kwiaty za pręty strzegące obrazów albo niewielkich posążków Dziewicy. Odruchowo przyklękałam za każdym razem, a Casanovą całował mnie w czubek głowy i mówił: - Moja mała święta! Dotarliśmy wreszcie do Campiello Santa Maria Nova przy Miracoli, gdzie znajdowało się sekretne wejście do mego domu, i poczęłam się zastanawiać, co będzie dalej. Jednak Casanovą szczegółowo zaplano- wał - niebawem miałam się przekonać, iż czynił tak zawsze - każdą chwilę naszego spotkania, łącznie z tą ostatnią, kiedy spowita jego płaszczem miałam zakraść się do domu za plecami zaspanych służą- cych rozpalających ogień. Cieszył się wszystkim, co wydarzyło się tej nocy, także swoim sprytem i przenikliwością. Naturalnie dosko- 24 nale wiedział, gdzie mieści się mój pokój; ba, znał doskonale rozkład całego wnętrza naszego palazzo. ? - Czy jeszcze kiedyś będziemy razem? - wyszeptałam w ostatniej obwili. Nie wiedziałam jeszcze wówczas, co to skromność ani kokieteria. Moje świeżo rozbudzone potrzeby były bardzo proste i łatwe do wyrażenia. Casanovą doskonale mnie rozumiał. Czuł się odpowiedzial- ny za rozpalone przez siebie pragnienia, zdawał sobie sprawę, jak trudno je ugasić. - Nie obawiaj się, święta Cecilio. Moje ciało także będzie tęsknić za twoim. Do chwili naszego następnego spotkania będę się pocieszał jedynie pięknem Wenecji. Wkrótce miałam się przekonać, że to kłamstwo, ale - jak wszyst- kie kłamstwa Casanovy - piękne, praktyczne i niezbędne. Pod tym względem Casanovą był Wenecjaninem w każdym calu. La Serenissima, jak my Wenecjanie nazywamy nasze miasto, jest piękna i praktyczna niczym pawi ogon. Jej piękno służy jakiemuś celowi. Ludzie podziwiają je, szanują - i płacą. Nasze piękne palazzi są na wskroś pragmatyczne. Palazzo mojej rodziny, przed którym teraz staliśmy, stanowił miniaturę ogromnych siedzib wznoszących się na obu brzegach Canal Grandę. W nim także, pod dekadencką, bezużyteczną urodą fasady kryło się coś w rodzaju manufaktury lub żywego stworzenia, sprawnego jak okręt wojenny i ekonomicznego jak zakon. Tak więc nasz palazzo składał się z czterech kondygnacji, po- czynając od magazzino, do którego przywożono łodziami i skąd zabierano rozmaite towary. Wyżej znajdowało się nisko sklepione piętro mezzanino, gdzie urzędnicy mozolili się nad księgami rachun- kowymi oraz składowano najcenniejsze artykuły, by uchronić je przed wilgotnym niszczącym wpływem acqua alta. Nad nim usytu- owane było piano nobile z salonami o ścianach ozdobionych freskami i obszernymi, jasnymi sypialniami członków rodziny. Wreszcie, pod samym dachem, rozciągało się niskie i duszne królestwo służby. Palazzi nad Canal Grandę często miały po dwa piani nobili - jedno na użytek prywatny, drugie publiczny. Chociaż moją rodzinę byłoby stać na taki pałac, to jednak ze względu na nasze usytuowanie na jednej z pomniejszych i mniej ważnych gałęzi szlachetnego rodu Cornaro taki zbytek mógłby nasuwać podejrzenia o ostentacyjne 25 szczycenie się bogactwem, a o czymś takim mój ojciec nie chciał nawet myśleć. Jeszcze przed spotkaniem z Casanovą zasłużyłam sobie wśród bliskich na miano ekscentryczki. Przeprowadziłam się z wielkiej sypialni na piano nobile do dużego pokoju na mezzanino, tuż nad ogrodem. Nie było to łatwe, w końcu jednak rodzice wyrazili zgodę - nie ukrywam, iż nieco przeze mnie przymuszeni. Oczywiście począt- kowo nie chcieli nawet o niczym słyszeć, poczęłam więc wędrować nocami po skrzypiącej drewnianej podłodze piano nobile, a kiedy rodzice próbowali zagonić mnie do łóżka, powiedziałam im, że nie mogę spać, że śnią mi się koszmary i mam halucynacje, że widzę przed sobą stada kłębiących się pantegane, czyli wodnych szczurów. Niekiedy biegłam co sił w nogach do ich sypialni, wskakiwałam do ich łoża i kąsałam matkę w palce stóp, aby ją obudzić. Oni jednak wciąż trwali w uporze. Przedsięwzięłam więc bardziej drastyczne środki. Powiedziałam im, że piano nobile jest ponad wszelką wątpliwość nawiedzone, że korytarzami przemykają w nocy złe duchy i upiory. Narysowałam nawet kilka takich koszmarnych zjaw. Zachowałam te szkice do dzisiaj, dowodzą one bowiem niemałego talentu i wyobraźni. Moje potwory były obdarzone licznymi zdeformowanymi kończynami, a ich pokryte łuskami, odrażające ciała mieniły się barwami zapożyczonymi z palety Tintoretta. - Ona może pokazać je nawet w zakonie! - wyszeptała a- przera- żeniem matka do ojca. - Oby tylko Sofia ich nie zobaczyła! Uspokoiłam rodziców, iż tylko ja, jako osoba szczególnie wrażliwa, mogę dostrzec owe odrażające zjawy i upiory. Zmusili mnie, bym poddała się egzorcyzmom. Udawałam, że z ufnością i nadzieją wsłu- chuję się w mamrotane słowa modlitwy i poddaję się dotykowi drżą- cych dłoni kapłana, lecz już następnej nocy na nowo krzyczałam w korytarzach. W końcu oświadczyłam rodzicom, że usłyszałam we śnie głos, który mówił, iż bezpieczna będę jedynie bliżej ziemi, na mezzanino. Matka zacisnęła rękę na ramieniu ojca, kątem oka do- strzegłam, jak wymieniają zatroskane spojrzenia. Z trudem powściąg- nęłam uśmiech. Posłano po służącego. Najlepszy pokój na mezzanino, z oknami wychodzącymi z jednej strony na ogród, a z drugiej na kościół Miracoli, został starannie wyszorowany i pobielony, potem zaś zniesiono tam niewielki kufer z moimi rzeczami. Zwycięstwo warte było tych wszystkich nieprzespanych nocy. Nareszcie miałam 26 własne małe królestwo, gdzie mogłam rysować i czytać choćby przez całą noc, jeśli przyszła mi na to ochota. Wiedziałam, że nikt nie będzie mnie słyszał. Dlatego właśnie Casanovą tak łatwo mnie odnalazł i dlatego tak iatwo trafiłam w jego ramiona. Nikt nie widział, kiedy zsunęłam się z niskiego parapetu, a kiedy wróciłam, bez problemów dostałam się do sypialni, nie musiałam bowiem przechodzić obok pokojów siostry i rodziców. W wieku zaledwie trzynastu lat wywalczyłam sobie prawo do wolności i prywatności. Teraz, podczas nocy spędzonej z Casanovą, ujrzałam bezmiar rozkoszy, jaką Wenecja ofiarowuje swym praw- dziwym dzieciom. Zajęłam należne mi miejsce w szczęśliwym mieście. Nie żałowałam utraconej niewinności, tylko cieszyłam się zdobytą pewnością siebie i zaznaną rozkoszą. Miało minąć dużo czasu, zanim uświadomiłam sobie, że ktoś może mi to odebrać. Tego jakże ważnego dla mnie poranka stanęłam przed lustrem w moim pokoju, spojrzałam na swoje odbicie i stwierdziłam, iż nie- dawne cudowne przeżycia nie odcisnęły żadnego piętna na moim ciele. Casanovą był nadzwyczaj delikatny. Zastanawiałam się, czy wciąż mam w sobie jego złotą kulę; w żaden sposób nie mogłam jej wyczuć, doszłam więc do wniosku, że ją zabrał. Poczułam na palcach zapach Słowa, uśmiechnęłam się, wtarłam go sobie za uszy. Było już za późno, żeby kłaść się spać. Ubrałam się, poszłam do zakonnej szkoły, nauczyłam się żywotów dwóch pomniejszych świętych i od- miany trzech nieregularnych francuskich czasowników, wróciłam do domu, spożyłam posiłek - w każdym razie uczyniła to dziewczynka, w której ciele mieszkałam. Moje świętoszkowate koleżanki wyczuły chyba coś swymi wrażliwymi dojrzewającymi nosami, ponieważ uni- kały mnie jeszcze pilniej niż zwykle. Nigdy nie cieszyłam się ich sympatią, przede wszystkim ze względu na mój ostry język i trudne do przewidzenia zachowanie, dzisi