Wybor - SPARKS NICHOLAS

Szczegóły
Tytuł Wybor - SPARKS NICHOLAS
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wybor - SPARKS NICHOLAS PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wybor - SPARKS NICHOLAS PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wybor - SPARKS NICHOLAS - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SPARKS NIKOLAS Wybor (The choice) NIKOLAS SPARKS Przeklad Elzbieta Zychowicz PODZIEKOWANIA Dobrze, bede szczery. Czasami pisanie podziekowan sprawia mi ogromna trudnosc z tej prostej przyczyny, ze los obdarzyl mnie jako autora pewna stabilnoscia zawodowa, ktora w dzisiejszych czasach wydaje mi sie dosc rzadka. Gdy wracam mysla do moich wczesniejszych powiesci i ponownie czytam podziekowania, powiedzmy w Liscie w butelce czy Na ratunek, znajduje w nich nazwiska osob, z ktorymi pracuje dzisiaj. Nie tylko mam od samego poczatku te sama agentke literacka i te sama redaktorke, lecz przez caly czas wspolpracowalem z tymi samymi specjalistami od reklamy i marketingu, agentem filmowym, organizatorem promocji, grafikiem i producentem trzech z czterech filmowych adaptacji. Choc jest to wspaniale, sprawia rowniez, ze czuje sie jak zdarta plyta, powtarzajac podziekowania dla tych ludzi. Mimo wszystko absolutnie kazde z nich zasluguje na moja wdziecznosc.Oczywiscie musze zaczac - jak zwykle - od podziekowan dla Cat, mojej zony. Jestesmy malzenstwem od osiemnastu lat i wiele razem przezylismy. Mamy piecioro dzieci, mielismy osiem psow (w roznych okresach), szesciokrotnie zmienialismy miejsce zamieszkania (w trzech roznych stanach), z wielkim smutkiem pochowalismy roznych czlonkow mojej rodziny, napisalem dwanascie powiesci i jedna ksiazke niebeletrystyczna. Od samego poczatku nasze zycie bylo istnym wirem zdarzen i nie potrafie wyobrazic sobie, bym zdolal przebrnac przez to wszystko z kimkolwiek innym. Moje dzieci - Miles, Ryan, Landon, Lexie i Savannah - powoli dorastaja i kocham je z calego serca, jestem dumny z kazdego z nich. Theresa Park, moja agentka w Park Literary Group, nie tylko nalezy do grona moich najlepszych przyjaciol, lecz do najlepszych agentow literackich. Inteligentna, czarujaca i mila, jest jednym z wielkich darow niebios w moim zyciu i pragne podziekowac jej za wszystko, co dla mnie uczynila. Jamie Raab, moja redaktorka w Grand Central Publishing, zasluguje takze na podziekowania za to, co dla mnie robi. Pracuje z olowkiem w reku nad tekstem, starajac sie, by koncowy efekt byl jak najlepszy. Urodzilem sie pod szczesliwa gwiazda, ze moge wykorzystac jej intuicyjna wiedze z pozytkiem dla moich powiesci. Co wiecej, mam rowniez to szczescie, ze sie przyjaznimy. Denise DiNovi, fantastyczna producentka Jesiennej milosci, Listu w butelce oraz Nocy w Rodanthe, jest moja najlepsza znajoma w Hollywood i czekam zawsze z niecierpliwoscia na chwile na planie filmowym po prostu dlatego, ze mamy okazje sie spotkac. David Young, nowy prezes zarzadu Grand Central Publishing (coz, wlasciwie chyba juz nie nowy), nie tylko stal sie moim przyjacielem, lecz rowniez zasluguje na moja szczera wdziecznosc, chocby tylko z tego powodu, ze mam paskudna sklonnosc do oddawania tekstow w ostatniej chwili. Bardzo cie za to przepraszam. Jennifer Romanello i Edna Farley sa specjalistkami od reklamy oraz przyjaciolkami. Uwielbiam wspolprace z nimi od Pamietnika, ktory zostal wydany w 1996 roku. Dzieki za wszystko! Harvey - Jane Kowal i Soni Vogel, korektorkom, zawsze naleza sie slowa podzieki za wylapywanie "drobnych bledow", ktore, jak to zwykle bywa, wkradaja sie do moich tekstow. Jestem zobowiazany Howie Sandersowi oraz Keyi Khayatian z UTA za doskonale adaptacje filmowe. Doceniam prace, jaka w to wkladacie. Scott Schwimmer zawsze dba o moje interesy i uwazam go za przyjaciela. Stokrotne dzieki, Scott! Na moja wielka wdziecznosc zasluguje Marty Bowen, producent odpowiedzialny za I wciaz ja kocham. Nie moge sie doczekac efektu koncowego. Po raz kolejny dziekuje Flag za piekna okladke. I na koniec moje serdeczne podziekowania niech przyjma: Shannon O'Keefe, Abby Koons, Sharon Krassney, David Park, Lynn Harris oraz Mark Johnson. PROLOG Luty 2007Historie sa rownie niepowtarzalne jak ludzie, ktorzy je opowiadaja, a do najciekawszych naleza te, ktore maja niespodziewane zakonczenie. Przynajmniej tak zwykl mawiac ojciec Travisa Parkera, kiedy ten byl dzieckiem. Travis pamietal, jak wieczorem tata przysiadal obok niego na lozku, a jego twarz rozjasniala sie w usmiechu, gdy chlopiec blagal go o jakas opowiesc. -Jaka historie chcesz uslyszec? - pytal ojciec. -Najciekawsza na swiecie - odpowiadal Travis. Przewaznie tata siedzial przez kilka minut w milczeniu, po czym w jego oczach pojawial sie blysk. Obejmowal Travisa ramieniem i doskonale modulowanym glosem zaczynal opowiadac historie, ktora nie pozwalala chlopcu zasnac jeszcze dlugo po tym, gdy ojciec zgasil swiatlo. Zawsze byla w niej przygoda, niebezpieczenstwo, podniecajace wydarzenia i podroze po okolicach Beaufort, malego nadbrzeznego miasteczka w Karolinie Polnocnej, jak i po samym miasteczku, w ktorym Travis Parker dorastal i ktore wciaz uwazal za swoj dom. Co dziwne, w wiekszosci tych opowiesci wystepowaly niedzwiedzie. Grizzly, niedzwiedzie brunatne, grizzly kodiackie... Tata nie byl najlepiej zorientowany, jesli chodzi o naturalne srodowisko niedzwiedzi. Koncentrowal sie na jezacych wlos na glowie scenach poscigu przez piaszczyste tereny nizinne, czego skutkiem byly dreczace Travisa koszmarne sny o rozwscieczonych niedzwiedziach polarnych na Shackleford Banks, az mniej wiecej do polowy gimnazjum. Jednakze bez wzgledu na to, jak bardzo przerazaly go te historie, zadawal nieuniknione pytanie: "I co bylo potem?". Tamte dni wydawaly sie Travisowi niewinna pozostaloscia innej epoki. Mial obecnie czterdziesci trzy lata i kiedy zostawial samochod na parkingu szpitala Carteret General Hospital, gdzie jego zona pracowala przez dziesiec ostatnich lat, przypomnial sobie slowa, ktorymi kiedys nieodmiennie wiercil dziure w brzuchu ojcu. Wysiadl z samochodu, biorac kwiaty. Kiedy po raz ostatni rozmawial z zona, poklocili sie, a teraz uczynilby wszystko, zeby moc cofnac swoje slowa. Nie mial zludzen, ze kwiaty nic tu nie pomoga, ale zaden inny pomysl nie przyszedl mu do glowy. Rozumialo sie samo przez sie, ze czul sie winny z powodu tego, co zaszlo, lecz zonaci przyjaciele zapewniali go, ze wyrzuty sumienia sa kamieniem wegielnym kazdego dobrego malzenstwa. To oznaczalo, ze sumienie dziala, wartosci pozostaja w wielkim poszanowaniu, w miare mozliwosci unika sie przyczyn poczucia winy. Przyjaciele czasami przyznawali sie do niepowodzen w tej szczegolnej sferze i Travis doszedl do wniosku, ze to samo mozna powiedziec o kazdej parze, ktora znal. Przypuszczal, ze mowili to, by poprawic mu samopoczucie, by go uspokoic, ze nikt nie jest doskonaly, ze nie powinien byc dla siebie taki surowy. Wszyscy popelniaja bledy, przekonywali go, i chociaz kiwal glowa, jak gdyby im wierzyl, zdawal sobie sprawe, ze nigdy nie zrozumieja, co przezywa. Nie moga. Przeciez ich zony co noc spia obok nich, nigdy nie byli rozlaczeni na trzy miesiace, nigdy nie zastanawiali sie, czy ich malzenstwo jeszcze kiedykolwiek bedzie takie jak kiedys. Idac przez parking, myslal o obydwu corkach, o pracy, o zonie. W tym momencie te mysli nie przynosily mu pociechy. Mial uczucie, ze nie wiedzie mu sie w zadnej dziedzinie zycia. Ostatnio szczescie wydawalo mu sie rownie odlegle i niedosiezne jak podroz kosmiczna. Nie zawsze czul sie w ten sposob. Pamietal, ze przez bardzo dlugi czas byl bardzo szczesliwy. Lecz okolicznosci sie zmieniaja. Ludzie sie zmieniaja. Zmiana jest jednym z nieuniknionych praw natury wyciskajacych pietno na zyciu ludzi. Popelnia sie bledy, odczuwa sie zal, a pozostaje tylko cos, co sprawia, ze zwykle wstawanie z lozka przychodzi z ogromnym trudem. Pokrecil glowa i podszedl do drzwi wejsciowych szpitala, wyobrazajac sobie, ze jest tym dzieckiem, ktore sluchalo kiedys opowiesci ojca. Pomyslal, ze jego wlasne zycie to historia, ktora powinna miec szczesliwe zakonczenie. Kiedy kladl dlon na klamce, jak zwykle w jego pamieci odzyly wspomnienia i zal. Dopiero pozniej, gdy znowu poddal im sie bez reszty, pozwolil sobie zastanawiac sie, co bedzie dalej. CZESC PIERWSZA ROZDZIAL 1 -Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego zgodzilem sie ci pomoc - burknal Matt, zaczerwieniony na twarzy, pchajac wanne spa w strone niedawno wycietego kwadratu w drugim koncu tarasu na tylach domu. Stopy mu sie slizgaly, pot splywal z czola do kacikow oczu, szczypiac niemilosiernie.Bylo goraco, znacznie zbyt goraco na pierwsze dni maja. A juz bez watpienia cholernie za goraco na taka gimnastyke. Nawet pies Travisa, Moby, ukryl sie w cieniu i lezal tam z wywieszonym jezorem, dyszac. Travis Parker, ktory popychal ogromne pudlo z boku, wzruszyl ramionami. -Poniewaz myslales, ze to bedzie niezly ubaw - odrzekl. Naparl na nie z calej sily i pchnal. Wanna - ktora musiala wazyc ze dwiescie kilo - przesunela sie o kilka centymetrow. W tym tempie powinna znalezc sie na miejscu, och... gdzies w przyszlym tygodniu. -To idiotyczne - powiedzial Matt, nacierajac na kadz calym ciezarem i myslac, ze przydalaby sie para mulow. Bol plecow dobijal go. Przez chwile wyobrazil sobie, ze - urywa mu z wysilku uszy, ktore wystrzelaja z obu stron glowy niczym rakiety z butelek, ktore odpalali z Travisem, gdy byli dziecmi. -Juz to mowiles. -I wcale nie jest to ubaw. -To tez mowiles. -I nie bedzie latwo jej zainstalowac. -Wlasnie, ze bedzie - zaprzeczyl Travis. Wskazal na napis na pudle. - Widzisz? Tu jest napisane: "Latwa w montazu". - Ze swojego miejsca pod cienistym drzewem, Moby - rasowy bokser - zaszczekal, kiwajac lbem na znak potwierdzenia, a Travis usmiechnal sie, wyraznie bardzo z siebie zadowolony. Matt zmarszczyl brwi, usilujac zlapac oddech. Nienawidzil tej miny przyjaciela. No coz, nie zawsze. Zazwyczaj bardzo lubil jego bezgraniczny entuzjazm. Ale nie dzis. Stanowczo nie dzis. Matt siegnal do tylnej kieszeni i wyjal z niej bandane. Byla kompletnie mokra od potu, co, rzecz jasna, odbilo sie na wygladzie jego spodni. Wytarl nia twarz i wyzal szybkim ruchem. Pot kapal z chustki na wierzch jego buta jak woda z cieknacego kranu. Matt gapil sie na to niemal jak zahipnotyzowany, az w koncu poczul, jak wilgoc przesiaka przez lekki siatkowy material, a palce u nogi zaczynaja mu sie lepic. Po prostu cudownie, prawda? -Jesli dobrze sobie przypominam, zapewniales mnie, ze Joe i Laird pomoga nam przy twojej malej inwestycji, Megan i Allison przygotuja hamburgery, napijemy sie piwa, a zamontowanie tej rzeczy - no wlasnie! - zajmie gora dwie godziny. -Juz jada - rzekl Travis. -Mowiles to cztery godziny temu. -Sa po prostu troche spoznieni. -Moze wcale do nich nie zadzwoniles. -Oczywiscie, ze zadzwonilem. I obiecuje, ze przyprowadza rowniez dzieci. -Kiedy? -Wkrotce. -Aha - mruknal z przekasem Mart, wpychajac bandane z powrotem do kieszeni. - A propos... zakladajac, ze nie zjawia sie wkrotce, to wlasciwie jakim cudem mamy we dwoch opuscic tego grzmota na miejsce? Travis tylko machnal lekcewazaco reka, po czym po raz kolejny naparl na wanne. -Cos wymyslimy. Zobacz, jak swietnie poradzilismy sobie do tej pory. Jestesmy prawie w polowie drogi. Matt znowu spojrzal na niego spode lba. To byla sobota... sobota! Jego dzien odpoczynku, relaksu, jego szansa ucieczki od codziennej harowki, przerwa, na ktora zasluguje po pieciu dniach pracy w banku, dzien, ktory jest mu niezbednie potrzebny. Na milosc boska, jest doradca kredytowym! Powinien przekladac papiery na biurku, a nie przesuwac ogromne wanny! Moglby w tej chwili ogladac mecz bravesow z dodgersami! Moglby grac w golfa! Moglby wylegiwac sie na plazy! Moglby pospac sobie dluzej z Liz, a potem pojechac z nia do jej rodzicow, jak to bylo ich zwyczajem niemal w kazda sobote, zamiast zrywac sie bladym switem z lozka i ciurkiem przez osiem godzin pracowac fizycznie pod piekacym poludniowym sloncem... Zreflektowal sie. Kogo on probuje oszukac? Gdyby nie bylo go tutaj, z pewnoscia spedzilby dzien z rodzicami Liz, co - jesli mial byc zupelnie szczery - bylo glowna przyczyna, dla ktorej przystal na prosbe Travisa. Ale nie o to chodzilo. Chodzilo o to, ze nie mial ochoty sie z tym szarpac. Naprawde nie. -Nie mam ochoty sie z tym szarpac - powiedzial. Serio. Travis zdawal sie go nie slyszec. Polozyl dlonie na wannie, przyjmujac odpowiednia pozycje. -Gotow? Rozgoryczony Matt zaparl sie ponownie ramieniem, nogi sie pod nim trzesly. Trzesly! Wiedzial juz, ze nazajutrz rano bedzie potrzebowal podwojnej dawki srodka przeciwbolowego. W przeciwienstwie do Travisa nie cwiczyl cztery razy w tygodniu w silowni, nie grywal w kometke, nie biegal, nie nurkowal z akwalungiem na Arubie, nie surfowal na Bali, nie jezdzil na nartach w Vail ani nie robil innych rzeczy, ktore robil jego przyjaciel. -I to zaden ubaw, wiesz? Travis puscil do niego oko. -Juz to mowiles, pamietasz? -No, no, no! - wydal okrzyk podziwu Joe, obchodzac dookola ogromna wanne. Slonce zaczelo juz chylic sie ku zachodowi, zlociste smugi odbijaly sie od wod zatoki. W oddali czapla sfrunela z kepy drzew i z wdziekiem slizgala sie po powierzchni, rozpraszajac swiatlo. Joe i Megan wraz z Lairdem i Allison przyjechali z dziecmi przed kilkoma minutami i teraz Travis pokazywal im swoja inwestycje. - Cos fantastycznego! Zrobiliscie to wszystko dzisiaj we dwoch? Travis skinal twierdzaco glowa, trzymajac w reku piwo. -Nie bylo tak zle - powiedzial. - Matt chyba nawet dobrze sie bawil. Joe rzucil krotkie spojrzenie na Marta, ktory lezal bezwladnie na fotelu ogrodowym na uboczu tarasu z mokra chustka na glowie. Nawet jego brzuch - Mart zawsze byl raczej okraglych ksztaltow - wydawal sie zapadniety. -Wlasnie widze. -Byla ciezka? -Jak egipski sarkofag! - wychrypial Matt. - Jeden z tych cudow, ktore da sie ruszyc wylacznie za pomoca dzwigu! Joe parsknal smiechem. -Czy dzieciaki moga wejsc do srodka? -Jeszcze nie. Dopiero ja napelnilem i troche potrwa, zanim woda sie podgrzeje. Ale dzieki sloncu nie bedziemy musieli zbyt dlugo czekac. -Slonce podgrzeje ja w ciagu kilku minut! - jeknal Matt. - W ciagu kilku sekund! Joe usmiechnal sie szeroko. Ich trzech oraz Laird chodzili razem do szkoly od zerowki. -Ciezki dzien, Matt? Matt zdjal chustke i spojrzal na Joego spode lba. -Nie masz zielonego pojecia. I dzieki, ze zjawiles sie w pore. -Travis kazal nam byc tu o piatej. Gdybym wiedzial, ze potrzebna wam pomoc, przyjechalbym wczesniej. Matt powoli przeniosl spojrzenie na Travisa. Czasami naprawde nienawidzil przyjaciela. -Jak czuje sie Tina? - spytal Travis, szybko zmieniajac temat. - Czy Megan udaje sie choc troche pospac? Megan gawedzila z Allison przy stole w drugim koncu tarasu i Joe zerknal przelotnie w jej strone. -Troche. Kaszel juz Tinie przeszedl i znowu przesypia cala noc, ale czasami odnosze wrazenie, ze Megan nie potrzebuje wiele snu. Przynajmniej od kiedy zostala mama. Wstaje nawet wtedy, gdy Tina nawet nie pisnie. Mozna by pomyslec, ze budzi ja cisza. -Jest dobra matka - rzekl Travis. - Zawsze byla. Joe odwrocil sie do Matta. -Gdzie jest Liz? -Powinna dotrzec tu lada chwila - odparl Matt zamierajacym glosem. - Odwiedzila dzis rodzicow. -Jak milo - zauwazyl Joe. -Zachowuj sie kulturalnie. To dobrzy ludzie. -Przypomne ci chyba, jak mowiles, ze jesli bedziesz musial jeszcze raz wysluchac opowiesci tescia o raku prostaty lub narzekan tesciowej, ze Henry po raz kolejny zostanie wylany z pracy, chociaz nie jest to jego wina, wsadzisz glowe do piekarnika. Matt uczynil wysilek, by usiasc prosto. -Nigdy niczego takiego nie mowilem! -Owszem, mowiles. - Joe puscil oko, gdy zza rogu domu wylonila sie zona Matta, Liz, z drepczacym przed nia Benem. - Ale nie martw sie, nie pisne slowa. Wzrok Matta powedrowal nerwowo od Liz do Joego i z powrotem do Liz. Usilowal zorientowac sie, czy jego zona cos slyszala. -Witajcie wszyscy! - zawolala Liz z przyjaznym skinieniem, prowadzac malego Bena za reke. Udala sie najkrotsza droga do Megan i Allison. Ben wyrwal sie i podreptal w strone innych dzieci w ogrodku. Joe dostrzegl, ze Matt wzdycha z ulga. Wyszczerzyl zeby w szerokim usmiechu i spytal, znizajac glos. " -Czyli... tesciowie Matta. To w taki sposob namowiles go, zeby przyszedl ci pomoc? -Byc moze napomknalem o nich - odrzekl ze zlosliwym usmieszkiem Travis. -Joe wybuchnal smiechem. -O czym gadacie, chlopaki? - zawolal Matt z podejrzliwa mina. -O niczym - odkrzykneli zgodnym chorem. Pozniej, gdy slonce zaszlo i jedzenie zniknelo z talerzy, Moby zwinal sie w klebek u stop Travisa. Sluchajac, jak dzieci pluskaja sie w ogromnej wannie, Travis poczul, ze ogarnia go uczucie zadowolenia. To byl jego ulubiony sposob spedzania wieczoru, gdy odpoczywal wsrod beztroskiego smiechu i znajomego przekomarzania sie. W jednej chwili Allison rozmawiala z Joem, w nastepnej gawedzila z Liz, a potem z Lairdem i Mattem. Podobnie bylo ze wszystkimi innymi, ktorzy siedzieli przy stole na tarasie. Nikt niczego nie udawal, nikt nie staral sie nikomu zaimponowac, nikt nie probowal nikogo osmieszyc. Travis myslal czasami, ze jego zycie przypomina reklame piwa, i na ogol byl po prostu zadowolony, unoszac sie na fali pozytywnych uczuc. Co pewien czas kobiety jedna po drugiej wstawaly, by zajrzec do kapiacych sie dzieci. Laird, Joe i Matt natomiast ograniczyli swoje obowiazki wychowawcze do podnoszenia chwilami glosu w nadziei, ze uspokoja dzieciaki i zapobiegna wzajemnemu dokuczaniu lub jakims przypadkowym urazom. Oczywiscie zdarzalo sie, ze ktorys z maluchow dostawal napadu zlosci, lecz wiekszosc problemow szybko rozwiazywano pocalunkiem w zadrapane kolano lub czulym usciskiem, ktory nie wprawial dziecka w zaklopotanie. Travis powiodl wzrokiem po siedzacych przy stole, szczesliwy, ze jego przyjaciele z dziecinstwa nie tylko stali sie dobrymi mezami i ojcami, lecz ze nadal sa czescia jego zycia. Nie zawsze tak sie dzieje. W wieku trzydziestu dwoch lat wiedzial juz, ze zycie bywa ryzykownym przedsiewzieciem, i przezyl wyjatkowo duzo wypadkow i upadkow. Niektore z nich powinny byly spowodowac znacznie wieksze obrazenia ciala niz te, ktorych doznal. Ale nie chodzilo wylacznie o to. Zycie jest nieprzewidywalne. Wielu kolegow, z ktorymi dorastal, zginelo w kraksach samochodowych, ozenilo sie i rozwiodlo, uzaleznilo sie od narkotykow lub alkoholu lub po prostu wyjechalo z tego malutkiego miasteczka, ich twarze zatarly sie juz w jego pamieci. Jakie bylo prawdopodobienstwo, ze czterech facetow - ktorzy znali sie od zerowki - w dalszym ciagu bedzie po trzydziestce spedzalo ze soba czas? Raczej niewielkie, pomyslal. Lecz jakims sposobem przetrwali razem okres tradziku mlodzienczego, klopoty z dziewczynami, naciski rodzicow, nastepnie wyjechali do czterech roznych college'ow, planujac rozna droge zawodowa, po czym kolejno wrocili do Beaufort. Przypominali raczej rodzine niz przyjaciol, lacznie z zawoalowanymi wypowiedziami i wspolnymi przezyciami, ktorych zadna osoba postronna nigdy nie mogla w pelni zrozumiec. I, o dziwo, zony rowniez swietnie sie ze soba dogadywaly. Pochodzily z roznych srodowisk i z roznych czesci stanu, lecz malzenstwo, macierzynstwo i niekonczace sie malomiasteczkowe plotki dostarczaly az zbyt wielu powodow do regularnych rozmow telefonicznych i powstania wiezi uczuciowych jak miedzy dawno niewidzianymi siostrami. Laird ozenil sie pierwszy - wzieli slub z Allison latem, po ukonczeniu Wake Forest. Joe i Megan staneli na slubnym kobiercu rok pozniej, po tym jak zakochali sie w sobie na ostatnim roku studiow na University of North Carolina. Matt, ktory studiowal na Duke, poznal Liz tutaj, w Beaufort, i pobrali sie po uplywie roku. Travis byl druzba na wszystkich trzech slubach. Oczywiscie sytuacja troche sie zmienila w ciagu ostatnich kilku lat, glownie z powodu pojawienia sie nowych czlonkow rodziny. Laird nie zawsze mogl wybrac sie na wyprawe na gorskim rowerze, Joemu nie udawalo sie jak kiedys wyjechac pod wplywem impulsu z Travisem na narty do Kolorado, a Matt prawie zrezygnowal z dotrzymywania mu kroku w wiekszosci spraw. Ale Travis nie mial o to najmniejszej pretensji. W dalszym ciagu znajdowali dla siebie wzajemnie czas i bez planowania spedzal z nimi wiekszosc weekendow. Pograzony w myslach Travis nie zorientowal sie, ze przy stole zapadla cisza. -Czy cos przegapilem? -Pytalam, czy rozmawiales ostatnio z Monica - odparla Megan tonem, ktory jasno uswiadomil Travisowi, ze znalazl sie w tarapatach. Uwazal, ze cala szostka przyjaciol zbyt zywo interesuje sie jego zyciem intymnym. Klopot z zonatymi lub zameznymi osobami polega na tym, ze ich zdaniem wszyscy znajomi powinni wstapic w zwiazek malzenski. Kazda kobieta, z ktora spotykal sie Travis, byla poddawana subtelnej, choc surowej ocenie, zwlaszcza przez Megan. To ona zwykle byla prowodyrem w takich chwilach jak ta, zawsze starajac sie rozgryzc, co najbardziej pociaga Travisa w kobietach. A Travis, oczywiscie, wrecz uwielbial dzialac jej w rewanzu na nerwy. -Ostatnio nie - odpowiedzial. -Dlaczego? Jest sympatyczna. Jak rowniez w duzej mierze neurotyczna, pomyslal Travis. Ale nie o to chodzi. -Zerwala ze mna, zapomnialas? -I co z tego? To bynajmniej nie oznacza, ze nie chce, zebys do niej zadzwonil. -A ja sadze, ze wlasnie oznacza. Megan, Allison i Liz wpatrywaly sie w niego, jak gdyby byl kompletnym tumanem. Mezczyzni, jak zwykle, wyraznie mieli dobra zabawe. Nalezalo to do rytualu ich wieczorow. -Ale klociliscie sie, tak? -No to co? -Czy przeszlo ci kiedykolwiek przez mysl, ze zerwala z toba po prostu dlatego, ze byla na ciebie zla? -Ja tez bylem zly. -Dlaczego? -Chciala, zebym umowil sie na wizyte z psychoterapeuta. -Niech zgadne, powiedziales, ze nie potrzebujesz psychoterapeuty. -W dniu, kiedy bede go potrzebowal, zobaczycie, jak podkasuje spodnice i robie szydelkiem szalik. Joe i Laird parskneli smiechem, Megan natomiast uniosla brwi. Wszyscy wiedzieli, ze Megan niemal codziennie oglada talk - show Oprah. -Wydaje ci sie, ze mezczyzni nie potrzebuja terapii? -Wiem, ze ja nie potrzebuje. -A generalnie? -Nie jestem generalem, totez naprawde nie potrafie powiedziec. Megan odchylila sie na oparcie krzesla. -Mysle, ze Monica moze cos wiedziec na ten temat. Gdybys chcial znac moje zdanie, to masz problemy z emocjonalnym zaangazowaniem sie. -Wobec tego z cala pewnoscia nie chce znac twojego zdania. -Megan pochylila sie do przodu. -Jaki byl najdluzszy okres, kiedy sie z kims spotykales? Dwa miesiace? Cztery miesiace? Travis zastanawial sie przez chwile nad odpowiedzia. -Chodzilismy z Olivia prawie przez rok. -Nie sadze, by Megan miala na mysli liceum - palnal Laird. Czasami przyjaciol Travisa bawilo, nazwijmy to, wpychanie go pod autobus. -Dzieki, Laird - rzekl Travis. -Od czego ma sie przyjaciol? -Zmieniasz temat - przypomniala mu Megan. Travis bebnil palcami po udzie. -Chyba musialbym pomyslec... Nie pamietam. -Innymi slowy, spotykales sie nie na tyle dlugo, by zapamietac? -Coz mam powiedziec! Widocznie nie spotkalem jeszcze kobiety, ktora dorownywalaby ktorejkolwiek z was. Mimo zapadajacego zmroku, Travis dostrzegl, ze Megan sprawily przyjemnosc jego slowa. Dawno juz odkryl, ze pochlebstwa sa jego najlepsza obrona w takich chwilach jak ta, zwlaszcza ze jego opinia byla szczera. Megan, Liz i Allison byly naprawde fantastyczne. Ucielesnienie dobroci, lojalnosci i zdrowego rozsadku. -Coz, tak dla twojej wiadomosci, lubie ja - oznajmila. -Tak, ale ty lubisz wszystkie kobiety, z ktorymi sie umawiam. -Wcale nie. Nie lubilam Leslie. Zadna z zon nie lubila Leslie. Mart, Laird i Joe natomiast nie mieli nic przeciwko jej towarzystwu, zwlaszcza kiedy nosila bikini. Bez watpienia slicznotka, nie byla typem kobiety, z ktora Travis chcialby sie ozenic, lecz podczas trwania tej znajomosci swietnie sie bawili. -Uwazam tylko, ze powinienes zadzwonic do Moniki - dodala Megan z uporem. -Zastanowie sie nad tym - odparl, wiedzac, ze tego nie zrobi. Wstal od stolu, salwujac sie ucieczka. - Przyniesc komus piwo? Joe i Laird zgodnie podniesli butelki, pozostali pokrecili przeczaco glowami. Travis ruszyl w strone turystycznej lodowki, po czym zawahal sie przez moment przed rozsuwanymi drzwiami do domu. Wbiegl do srodka i zmienil kompakt, a nastepnie sluchal dzwiekow nowej muzyki, plynacych nad ogrodkiem, gdy niosl piwa do stolika. Megan, Allison i Liz gawedzily juz o Gwen, fryzjerce, ktora je czesala. Gwen zawsze miala na podoredziu ciekawe opowiesci, z ktorych wiele dotyczylo niedozwolonych upodoban mieszkancow miasteczka. Travis saczyl w milczeniu piwo, spogladajac na wode. -O czym myslisz? - spytal Laird. -Niewazne. -No, powiedz. Travis odwrocil sie do niego. -Czy zwrociles kiedykolwiek uwage, ze niektore kolory sa uzywane w nazwiskach ludzi, a inne nie? -O czym ty mowisz? -White i Black. Na przyklad pan White, wlasciciel sklepu z oponami. I pan Black, jeden z naszych nauczycieli w trzeciej klasie. Albo nawet pan Green z gry Clue. Ale nigdy nie slyszalem, zeby ktos nosil nazwisko Orange czy Yellow. Odnosze wrazenie, ze pewne kolory tworza dobre nazwiska, zas inne brzmia po prostu glupio. Rozumiesz, o czym mowie? -Przyznaje, ze nigdy nie przyszlo mi to do glowy - Mnie rowniez. To znaczy, dopiero chwile temu. Ale to troche dziwne, prawda? -Jasne - zgodzil sie w koncu Laird. Obaj mezczyzni milczeli przez chwile. -Mowilem ci, ze to niewazne. -Fakt, mowiles. -Mialem racje? -Tak. Kiedy mala Josie po raz drugi w ciagu pietnastu minut dostala napadu zlosci - a dochodzila juz dziewiata - Allison wziela ja na rece i rzucila Lairdowi spojrzenie, ktore wyraznie mowilo, ze pora sie zbierac i klasc dzieci spac. Laird wstal bez slowa od stolu, na co Megan popatrzyla wymownie na Joego, Liz skinela na Matta, a Travis uswiadomil sobie, ze wieczor dobiegl konca. Rodzice moga sobie myslec, ze to oni rzadza, lecz kiedy przychodzi co do czego, to dzieci ustalaja reguly. Przypuszczal, ze moglby sprobowac namowic jednego z przyjaciol, by zostal dluzej, i zapewne udaloby mu sie to, lecz juz od dawna przyzwyczail sie do tego, ze kazdy z jego kumpli ma wlasne zycie, ktore toczy sie innym torem niz jego. Poza tym podejrzewal, ze pozniej moze wpasc do niego mlodsza siostra Stephanie. Miala przyjechac z Chapel Hill, gdzie studiowala biochemie i szykowala sie do zrobienia magisterium. Choc zamierzala zatrzymac sie u rodzicow, zwykle po przyjezdzie byla podekscytowana i chciala pogadac, a rodzice kladli sie wczesnie spac. Megan, Joe i Liz zaczeli sprzatac ze stolu, ale Travis powstrzymal ich lekcewazacym gestem. -Zaraz to pozbieram. Drobiazg. Po kilku minutach zapakowano dzieciaki do dwoch SUV - ow i jednego minivana. Travis stal na frontowej werandzie, machajac wszystkim na pozegnanie, gdy wycofywali samochody z podjazdu. Kiedy juz odjechali, Travis powedrowal z powrotem do stereo, po raz kolejny przeszukal plyty kompaktowe, wybral Tattoo You Rolling Stonesow, po czym wlaczyl dzwiek niemal na pelny regulator. Idac do swego fotela, wzial jeszcze jedno piwo i usadowil sie wygodnie, opierajac nogi na stole. Moby usiadl obok niego. -Przez jakis czas tylko ty i ja - powiedzial Travis. Jak myslisz, o ktorej dotrze Stephanie? Moby odwrocil sie do niego tylem. Dopoki Travis nie wymowil slow: "spacer", "pilka", "przejedziemy sie" czy "idziemy kupic kosc", Moby nie byl szczegolnie zainteresowany jego wypowiedziami. -Uwazasz, ze powinienem zadzwonic do niej i dowiedziec sie, czy jest juz w drodze? Moby nadal nie reagowal. -Tak wlasnie przypuszczalem. Przyjedzie, kiedy przyjedzie, i tyle. Siedzial, popijajac piwo i gapiac sie w dal, na wode. Z tylu za nim Moby zaskowyczal. -Mam ci porzucac pilke? - spytal wreszcie Travis. Moby zerwal sie tak szybko, ze omal nie przewrocil krzesla. Pomyslala, ze to wlasnie muzyka przepelnila czare goryczy podczas tych chyba najokropniejszych tygodni w jej zyciu. Glosna muzyka. Zgoda, o dziewiatej godzinie w sobotni wieczor to do przyjecia, zwlaszcza ze najwyrazniej mial gosci, o dziesiatej tez mozna jeszcze wytrzymac. Ale jedenasta? Kiedy jest sam i bawi sie z psem? Z tarasu na tylach domu widziala, jak siedzi w tych samych szortach, ktore nosil przez caly dzien, ze stopami opartymi o blat stolu, rzucajac pilke i gapiac sie na rzeke. Co on sobie, u licha, mysli? Moze powinna go po prostu zignorowac, zamiast wsciekac sie na niego. Jest u siebie, prawda? Wolnoc Tomku w swoim domku i tak dalej. Moze robic, co mu sie zywnie podoba. Lecz nie to jest problemem. Problem polega na tym, ze ma sasiadow, miedzy innymi ja. Ona rowniez ma swoj dom, a z sasiadami nalezy sie liczyc. I prawde mowiac, posunal sie zbyt daleko. Nie tylko z powodu muzyki. Jesli miala byc zupelnie szczera, lubila muzyke, ktorej sluchal, i zwykle nie obchodzilo jej, jak glosno ja puszcza. Klopot stanowil jego pies, Nobby, czy jak go tam zwal. A raczej to, co zrobil jej psu. Byla pewna, ze jej suczka Molly jest szczenna. Molly, jej piekna, urocza, rasowa collie z rodowodem - kupila ja sobie natychmiast po zakonczeniu stazu na studiach dla asystentow medycznych w akademii medycznej we wschodniej Wirginii i byl to pies, jakiego zawsze pragnela miec - zauwazalnie przybrala na wadze w ciagu paru ostatnich tygodni. Lecz jeszcze bardziej zaniepokoilo ja, ze sutki Molly chyba sie powiekszyly. Wyczuwala to palcami, ilekroc Molly przewracala sie na plecy, nadstawiajac brzuch do podrapania. I poruszala sie teraz wolniej. Oznaczalo to, ze niebawem Molly wyda na swiat miot szczeniat, ktorych nie zechce nikt na swiecie. Bokser i owczarek collie? Podswiadomie skrzywila sie, usilujac wyobrazic sobie, jak beda wygladaly szczenieta, po czym odpedzila od siebie te mysl. To musial byc pies tego mezczyzny. Kiedy Molly miala cieczke, tamten pies obserwowal ich dom niczym prywatny detektyw i od tygodni tylko jego jednego widziala walesajacego sie po okolicy. Ale czy sasiadowi w ogole przyszlo do glowy, by ogrodzic posesje? Albo trzymac psa w domu? Lub zbudowac dla niego wybieg? Nie. Jego mottem bylo zapewne: "Moj pies bedzie wolny!". Nie zaskakiwalo jej to. Wlasciciel zdawal sie wiesc zycie zgodnie z tym samym nieodpowiedzialnym mottem. W drodze do pracy widziala, jak biega, a gdy wracala, jezdzil na rowerze, plywal kajakiem, szalal na lyzworolkach lub wbijal kosze na swoim podjezdzie z grupka dzieciakow z sasiedztwa. Miesiac temu spuscil lodz na wode i teraz rowniez plywal na wakeboardzie, jak gdyby nie dosc jeszcze mu bylo aktywnosci. Bron Boze nie przepracowal raczej minuty w nadgodzinach i wiedziala, ze nie pracuje w ogole w piatki. I jaka praca pozwala nosic na co dzien dzinsy oraz T - shirty? Nie miala pojecia, lecz podejrzewala - z rodzajem ponurej satysfakcji - ze jest wysoce prawdopodobne, iz wymaga ona fartucha i plakietki z nazwiskiem. Zgoda, moze nie jest do konca sprawiedliwa. Przypuszczalnie to calkiem sympatyczny facet. Jego przyjaciele - ktorzy sprawiali wrazenie zupelnie normalnych i na dodatek mieli dzieci - najwyrazniej lubili jego towarzystwo i ogromnie czesto go odwiedzali. Uswiadomila sobie, ze dwoje z nich spotkala wczesniej w klinice, gdy ich dzieci mialy katar lub infekcje ucha. Ale co z Molly? Molly siedziala przy drzwiach kuchennych, walac ogonem o podloge i Gabby poczula niepokoj na mysl o przyszlosci. Z Molly wszystko bedzie dobrze, ale co ze szczeniakami? Co sie z nimi stanie? Co bedzie, jesli nikt ich nie zechce? Nie potrafila wyobrazic sobie, ze oddaje do schroniska lub do SPCA, [Society for the Prevention of Cruelty to Animals - Amerykanski odpowiednik Towarzystwa Opieki nad Zwierzetami.] czy jakkolwiek to tutaj nazywaja, w celu uspienia. Nie moglaby tego zrobic. Nie zrobi tego. Nie kaze ich zamordowac. Ale w takim razie, co ma z nimi poczac? To wszystko jego wina, a on sobie siedzi po prostu na tarasie, z nogami opartymi o blat stolu, zachowujac sie, jak gdyby nic go nie obchodzilo. Nie o tym marzyla, gdy na poczatku roku po raz pierwszy ujrzala ten dom. Mimo ze nie bylo to Morehead City, gdzie mieszkal jej chlopak Kevin, dzielil ich zaledwie kilkuminutowy spacer przez most. Nieduzy dom liczyl sobie prawie pol wieku i zgodnie ze standardami Beaufort zdecydowanie wymagal remontu, lecz widok na rzeke byl zachwycajacy, ogrodek dosc duzy, by Molly sie wybiegala, a przede wszystkim mogla sobie na niego pozwolic. Wprawdzie z trudem, wliczajac w to uzyskane pozyczki, lecz kredytodawcy byli ogromnie wyrozumiali w stosunku do takich osob jak ona. Wyksztalconych profesjonalistow. Nie takich jak pan Moj - Pies - Bedzie - Wolny i Nie - Pracuje - w - Piatki. Odetchnela gleboko, przypominajac sobie jeszcze raz, ze jej sasiad moze byc naprawde sympatycznym facetem. Zawsze machal do niej, ilekroc widzial, ze wraca do domu po pracy, i pamietala jak przez mgle, ze gdy wprowadzila sie do domu pare miesiecy temu, podrzucil jej na powitanie jako nowej sasiadce kosz z winem i serem. Nie bylo jej wtedy w domu, lecz zostawil kosz na werandzie. Obiecala sobie, ze skrobnie do niego krotki list z podziekowaniem, ale jakos nigdy nie zebrala sie, by go napisac. Znowu podswiadomie sie skrzywila. To tyle, jesli chodzi o wyzszosc moralna. W porzadku, ona tez nie jest doskonala, ale sprawa przeciez nie dotyczy zapomnianego listu z podziekowaniem, lecz Molly, psa - wloczykija tamtego mezczyzny i niechcianych szczeniat. To chyba dobry moment, by omowic cala sytuacje. Wszystko wskazuje na to, ze jej sasiad nie spi. Zeszla z tarasu i ruszyla w strone wysokiego zywoplotu, ktory rozdzielal obie posesje. W glebi duszy pragnela, by Kevin jej towarzyszyl, lecz bylo to niemozliwe. Nie po dzisiejszej porannej sprzeczce, ktora wybuchla po tym, gdy wspomniala od niechcenia, ze jej kuzynka wychodzi za maz. Kevin, pograzony w lekturze dzialu sportowego w gazecie, nie odezwal sie slowem, wolac udawac, ze nie doslyszal. Kazda wzmianka o malzenstwie sprawiala, ze jej chlopak milczal jak glaz, zwlaszcza ostatnio. Nie powinno jej to raczej dziwic - spotykali sie od prawie czterech lat (korcilo ja, by zwrocic uwage, ze o rok krocej niz jej kuzynka ze swoim narzeczonym) i przez ten czas dowiedziala sie o nim jednej rzeczy, a mianowicie, ze jesli dla Kevina temat jest niewygodny, najpewniej bedzie milczal jak zaklety. Ale przyczyna jej podenerwowania nie byl ani Kevin, ani wrazenie, ze jej zycie nie jest calkiem takie, jak sobie wyobrazala w przeszlosci. Ani nawet okropny tydzien w pracy, kiedy tylko w piatek trzy - trzy! - razy zwymiotowali na nia mali pacjenci, co stanowilo rekord wszech czasow w klinice, przynajmniej jesli wierzyc pielegniarkom, ktore nie staraly sie nawet ukryc usmieszkow i radosnie powtarzaly te historie. Ani nie byla zla na Adriana Meltona, zonatego lekarza, ktory lubil dotykac jej, ilekroc rozmawiali, jego reka zbyt dlugo pozostawala w kontakcie z jej cialem, co ja krepowalo. I z pewnoscia nie zloscil jej fakt, ze przez caly ten czas ani razu sie nie bronila. Nigdy w zyciu, jej fatalne samopoczucie musi miec cos wspolnego z panem Imprezowiczem, odpowiedzialnym sasiadem, ktory przyzna sie, ze w rownym stopniu co ona ma obowiazek znalezc rozwiazanie ich problemu. A kiedy bedzie mu to uswiadamiac, byc moze wspomni, ze jest odrobine za pozno na puszczanie muzyki na caly regulator (nawet jesli to lubila), zwyczajnie po to, by dac mu do zrozumienia, ze mowi powaznie. Gdy Gabby maszerowala po murawie, rosa zmoczyla czubki jej palcow przez sandaly, a swiatlo ksiezyca znaczylo na trawniku srebrzysty szlak. Ledwie to zauwazyla, glowila sie bowiem, od czego wlasciwie zaczac. Grzecznosc dyktowala jej, by podeszla najpierw do drzwi od frontu i zapukala, lecz watpila, czy przy tak glosnej muzyce mezczyzna cokolwiek uslyszy. Poza tym chciala zalatwic sprawe, gdy wciaz jeszcze byla wzburzona i gotowa zdecydowanie stawic mu czolo. Przed soba wypatrzyla przerwe w zywoplocie i skierowala sie w te strone. Prawdopodobnie wlasnie tedy przemykal sie Nobby, by wykorzystac nieszczesna, slodka Molly. Serce jej sie scisnelo i tym razem starala sie podtrzymac w sobie to uczucie. To wazna sprawa. Bardzo wazna. Skoncentrowana na swojej misji, nie zauwazyla pileczki tenisowej, ktora nadleciala ku niej w chwili, gdy wylonila sie zza zywoplotu. Jej sluch zarejestrowal jednak zblizajacy sie ku niej z oddali tupot psich lap doslownie na sekunde przed tym, gdy zostala zwalona z nog i runela na ziemie. Lezac na wznak, Gabby zauwazyla w otepieniu, ze na zbyt jasnym, nieostrym niebie jest zbyt wiele gwiazd. Przez moment zastanawiala sie, dlaczego nie moze zlapac tchu, po czym blyskawicznie jej wiekszy niepokoj wzbudzil bol rozchodzacy sie po calym ciele. Mogla jedynie lezec na trawie i mrugac powiekami. Gdzies z oddali dobiegla ja bezladna mieszanina dzwiekow i swiat powoli zaczal nabierac z powrotem ostrosci. Uslyszala glosy. A raczej jeden glos. Pytal ja chyba, czy nic jej nie jest. Jednoczesnie stopniowo docieralo do niej, ze czuje na policzku nastepujace po sobie cieple, smrodliwe, rytmiczne podmuchy. Po raz kolejny zamrugala powiekami, przekrecila lekko glowe i jej oczom ukazala sie wznoszacy sie nad nia ogromny, pokryty sierscia, kwadratowy leb. Nobby, doszla do wniosku, zbierajac zmacone mysli. -Ach... - jeknela, probujac usiasc. Gdy sie poruszyla, pies polizal ja w twarz. -Moby! Lezec! - Tym razem glos byl juz blizej. - Jak sie czujesz? Moze jeszcze nie powinnas siadac! -Nic mi nie jest - odparla, przyjmujac wreszcie pozycje siedzaca. Wziela pare glebokich oddechow, nadal czujac zawrot glowy. O rety, pomyslala, to naprawde boli. Wyczula w ciemnosci, ze ktos przykucnal obok niej, choc prawie nie mogla rozroznic jego rysow. -Naprawde bardzo mi przykro - powiedzial ow ktos. -Co sie stalo? -Moby niechcacy cie przewrocil. Gonil za pilka. -Kto to jest Moby? -Moj pies. -Wobec tego kim jest Nobby? -Slucham? Gabby podniosla reke do skroni. -Niewazne. -Jestes pewna, ze dobrze sie czujesz? -Tak - odrzekla. Wciaz jeszcze krecilo jej sie w glowie, lecz bol nieco stepial. Gdy zaczela sie podnosic, sasiad ujal ja pod reke, pomagajac jej. Przypomnialy jej sie male - szkraby, ktore widywala w klinice, usilujace utrzymac rownowage i pionowa postawe. Kiedy w koncu udalo jej sie wstac, poczula, ze mezczyzna puszcza jej ramie. -Niezle powitanie, co? - spytal. Jego glos w dalszym ciagu dochodzil do niej jakby z oddali, a gdy odwrocila sie twarza do niego, okazalo sie, ze sasiad, ktory stoi obok niej, jest przynajmniej o pietnascie centymetrow wyzszy od niej (a sama miala prawie metr siedemdziesiat wzrostu). Nie byla do tego przyzwyczajona i gdy zadarla glowe, dostrzegla jego wystajace kosci policzkowe i gladka skore. Ciemne falujace wlosy naturalnie podwijaly sie na koncach, biale zeby lsnily w ciemnosci. Z bliska byl przystojny - zgoda, naprawde przystojny - lecz podejrzewala, ze on tez o tym wie. Zatopiona w myslach, otworzyla usta, by cos powiedziec, po czym zamknela je znowu, uswiadamiajac sobie, ze zapomniala, o co chce spytac. -Mam na mysli to, ze przyszlas z wizyta, a moj pies zwalil cie z nog - mowil dalej. - Jak juz powiedzialem, naprawde bardzo mi przykro. Zwykle bardziej uwaza. Przywitaj sie, Moby. Pies siedzial przed nia, bardzo z siebie zadowolony, i rzuciwszy na niego spojrzenie, Gabby przypomniala sobie nagle cel swojej wizyty. Moby podal jej lape, witajac sie. Bylo to urocze - i on sam byl uroczy jak na boksera - lecz ona nie da sie na to nabrac. To podstepne psisko, ktore nie tylko rzucilo sie na nia, lecz rowniez skrzywdzilo Molly. Powinien raczej nazywac sie Bandzior. Albo jeszcze lepiej - Zboczeniec. -Na pewno nic ci nie jest? Sposob, w jaki zadal jej to pytanie, sprawil, ze zdala sobie sprawe, iz nie jest to rodzaj konfrontacji, o jaka jej chodzilo, i zmobilizowala sie, by przywolac tamto uczucie, ktore przepelnialo ja, gdy szla tutaj. -Czuje sie swietnie! - odparla ostrym tonem. Na chwile zapadlo niezreczne milczenie. Oboje przygladali sie sobie nawzajem bez slowa. W koncu mezczyzna wskazal reka swoj dom. -Moze masz ochote posiedziec na tarasie? Wlasnie slucham muzyki. -Skad ci przyszlo do glowy, ze mam ochote siedziec na tarasie? - warknela Gabby, odzyskujac rownowage. -Dlatego ze do mnie wpadlas? - spytal z wahaniem. O tak, pomyslala. Jasne. -To znaczy, jesli wolisz, mozemy zostac tutaj, przy zywoplocie - zaproponowal. Zniecierpliwiona podniosla rece, by go powstrzymac, chcac miec to jak najszybciej za soba. -Przyszlam tutaj, poniewaz chcialam z toba porozmawiac... Przerwala, gdy klepnal sie po ramieniu. -Ja rowniez - rzekl, zanim zdazyla dokonczyc zdanie. - Mialem zamiar zlozyc ci wizyte, by oficjalnie powitac cie jako nowa sasiadke. Czy dostalas moj kosz? Uslyszala w poblizu ucha bzykanie komara i machnela reka, odganiajac go. -Tak. Dziekuje - potwierdzila, lekko zmieszana. Ale ja chcialam porozmawiac o... Zamilkla, widzac, ze mezczyzna nie slucha, lecz opedza sie od komarow. -Jestes pewna, ze nie chcesz przejsc na taras? - nalegal. - W poblizu tych krzakow komary sa okropnie dokuczliwe. -Probowalam powiedziec, ze... -Jeden siedzi na twoim uchu - ostrzegl ja. Prawa reka Gabby powedrowala instynktownie do gory. -Jeszcze jeden. Pacnela go, a gdy cofnela dlon, zobaczyla, ze palce ma umazane krwia. Ohyda, pomyslala. -Kolejny chce ci usiasc na policzku. Znowu zamachala rekami, komarow rzeczywiscie bylo coraz wiecej. -Co sie dzieje? -Wyjasnilem ci juz, to te krzaki. Komary legna sie w wodzie, a w cieniu zawsze jest wilgotno... -Dobrze - ustapila wreszcie. - Mozemy porozmawiac na tarasie. Spiesznie wyszli na otwarta przestrzen. -Nie cierpie komarow, dlatego tez zapalam swiece odstraszajace owady. To zazwyczaj wystarcza, by trzymaly sie z daleka. Pozniej, latem, sa jeszcze gorsze. - Szedl w odpowiedniej odleglosci, by przypadkiem nie wpadli na siebie. - A propos, chyba oficjalnie sie sobie nie przedstawilismy. Jestem Travis Parker. Gabby poczula lekka niepewnosc. Mimo ze nie przyszla tutaj po to, by sie z nim zakumplowac, to jej dobre wychowanie przewazylo i odrzekla, zanim zdolala sie pohamowac: -Gabby Holland. -Milo mi cie poznac. -Tak - mruknela, krzyzujac ramiona, po czym podswiadomie dotknela dlonia zeber, tam, gdzie wciaz jeszcze pozostal tepy bol. Nastepnie jej reka powedrowala do ucha, ktore juz zaczynalo ja swedziec. Przygladajac sie profilowi Gabby, Travis domyslil sie, ze kobieta jest zla. Wargi miala zacisniete, twarz sciagnieta. Widywal taka mine u wszystkich swoich przyjaciolek. Jakos wiedzial, ze jej gniew jest skierowany przeciwko niemu, choc nie mial zielonego pojecia dlaczego. Oczywiscie poza tym, ze rzucil sie na nia jego pies. Ale doszedl do wniosku, ze nie o to jej chodzi. Pamietal miny, z ktorych slynela jego mlodsza siostra Stephanie. Zapowiadaly powolne narastanie urazy w miare uplywu czasu i chyba wlasnie tak zachowywala sie teraz jego sasiadka. Jak gdyby wprawiala sie w stan podniecenia. Lecz na tym konczyly sie podobienstwa. O ile Stephanie wyrosla na skonczona pieknosc, o tyle Gabby wydala mu sie po prostu atrakcyjna. Jej niebieskie oczy byly troche zbyt szeroko rozstawione, a rude wlosy nieposluszne, lecz przy jej naturalnej urodzie te drobne niedoskonalosci wytwarzaly wokol niej aure bezbronnosci, ktora frapuje wiekszosc mezczyzn. W ciszy Gabby usilowala pozbierac mysli. -Zdecydowalam sie przyjsc, poniewaz... -Zaczekaj - przerwal jej. - Moze usiadziesz, zanim przejdziesz do sedna sprawy? Zaraz wracam. - Ruszyl w strone turystycznej lodowki, po czym zatrzymal sie w pol kroku. - Napijesz sie piwa? -Nie, dziekuje - odparla, pragnac miec to juz jak najszybciej za soba. Nie usiadla, lecz odwrocila sie przodem do drzwi tarasu w nadziei, ze stawi mu czolo, kiedy bedzie wracal. Lecz on za szybko padl na fotel i rozsiadl sie wygodnie, opierajac stopy o blat stolu. Wytracona z rownowagi Gabby stala nadal. Wszystko bylo nie tak, jak sobie zaplanowala. Travis otworzyl piwo i pociagnal spory lyk. -Nie zamierzasz usiasc? - spytal przez ramie. -Wole stac, dziekuje. Travis zmruzyl oczy i przeslonil je dlonia. -Ale ja prawie cie nie widze - zaprotestowal. - Swiatlo lampy za toba razi mnie w oczy. -Przyszlam tutaj, zeby ci cos powiedziec... -Moglabys przesunac sie dwa kroki w bok? - poprosil. Prychnela ze zniecierpliwieniem i spelnila jego prosbe. -Lepiej? -Jeszcze nie. W tym momencie Gabby znalazla sie niemal przy samym stole. Zalamala z irytacja rece. -Ponawiam zaproszenie, zebys po prostu usiadla. -Dobrze! - zgodzila sie. Wyciagnela krzeslo i przycupnela na nim. Bez przerwy wchodzil jej w parade. Przyszlam do ciebie, poniewaz chcialam porozmawiac... powtorzyla kolejny raz, zastanawiajac sie, czy powinna najpierw omowic sytuacje Molly, czy tez ogolnie poruszyc sprawe dobrosasiedzkich stosunkow. Travis uniosl brwi. -Juz to slyszalem. -Wiem! - warknela. - Probuje ci cos powiedziec, ale ty ciagle nie pozwalasz mi dokonczyc! Dostrzegl, ze Gabby piorunuje go wzrokiem dokladnie w taki sam sposob, w jaki zwykla to czynic jego siostra, lecz w dalszym ciagu nie mial bladego pojecia, co jest przyczyna jej zdenerwowania. Po chwili zaczela mowic, poczatkowo z pewnym wahaniem, jak gdyby obawiala sie, ze znowu jej przerwie. Nie przerwal jej jednak i w koncu odnalazla chyba swoj rytm, slowa padaly coraz szybciej i szybciej. Opowiadala o tym, jak trafila w te okolice i jak bardzo byla podekscytowana, poniewaz od dawna juz marzyla o wlasnym domu, a nastepnie zwekslowala rozmowe na Molly, ktorej sutki coraz bardziej nabrzmiewaja. W pierwszej chwili dla Travisa monolog Gabby brzmial dosc surrealistycznie, kompletnie bowiem nie wiedzial, kim jest Molly, lecz w miare rozwoju opowiesci zorientowal sie, ze Molly jest suka - owczarkiem szkockim Gabby. Widywal ja czasami na spacerze. Pozniej Gabby biadala nad brzydkimi szczeniakami oraz morderstwem i, co dziwne, zapewnila, ze ani "doktor Obmacywacz", ani wymiotowanie nie maja nic wspolnego z jej fatalnym samopoczuciem. Szczerze mowiac, dla Travisa wszystko to mialo niewiele sensu, dopoki nie wskazala na Moby'ego. To pozwolilo mu wreszcie skojarzyc fakty i olsnilo go, ze Gabby jest przekonana, iz to Moby jest odpowiedzialny za ciaze jej suki. Chcial ja zapewnic, ze to nie sprawka Moby'ego, lecz Gabby wpadla w taki trans, ze pomyslal, iz lepiej bedzie, jesli pozwoli jej dokonczyc, a dopiero potem zaprotestuje. W tym momencie mloda kobieta zboczyla z tematu, wlaczajac do opowiesci fragmenty swego zycia, drobne strzepy, spontaniczne i niezwiazane ze soba, i przeplatajac to wszystko wybuchami gniewu, przypadkowo skierowanymi pod jego adresem. Travis mial wrazenie, ze Gabby nawija w ten sposob od dobrych dwudziestu minut, lecz wiedzial, ze to niemozliwe. Nielatwo mu bylo jednak spokojnie sluchac gniewnych oskarzen nieznajomej ani nie podobal mu sie sposob, w jaki mowila o Mobym. Jego zdaniem Moby byl najdoskonalszym psem na calym swiecie. Od czasu do czasu Gabby milkla i wtedy Travis bez powodzenia probowal wtracic wyjasnienie. Ale i to nie skutkowalo, poniewaz natychmiast go przekrzykiwala. Sluchal jej wiec dalej - przynajmniej w chwilach, kiedy nie obrazala jego lub Moby'ego - wyczuwajac odrobine rozpaczy, a nawet zaklopotania tym, co dzialo sie w jej zyciu. Pies - czy sobie zdawala z tego sprawe, czy nie - byl jedynie mala czastka problemow, ktore ja dreczyly. Ogarnela go fala wspolczucia dla niej i bezwiednie zaczal potakiwac glowa, by dac jej do zrozumienia, ze slucha uwaznie. Co jakis czas Gabby zadawala pytanie, lecz zanim zdazyl otworzyc usta, odpowiadala za niego. "Czy sasiedzi nie powinni zwazac na to, co robia?". "Jasne" - zamierzal odpowiedziec, lecz ona nie dawala mu dojsc do slowa. "Oczywiscie, ze powinni!" - wykrzyknela, Travis zas tylko znowu pokiwal glowa. Gdy jej monolog nareszcie dobiegl konca, wyczerpana, utkwila wzrok w ziemi. Mimo ze usta miala nadal zacisniete, Travisowi wydalo sie, ze widzi w jej oczach lzy, i zastanawial sie, czy nie przyniesc jej papierowych chusteczek. Uswiadomil sobie, ze, niestety, sa zbyt daleko, gdzies w domu, przypomnial sobie jednak o serwetkach przy grillu. Wstal szybko, zlapal kilka i zaniosl je Gabby. Podal jej jedna, ktora wziela po chwili wahania i wytarla oczy. Teraz, gdy sie uspokoila, zauwazyl, ze jest ladniejsza, niz myslal w pierwszej chwili. Gabby westchnela, wciaz jeszcze rozedrgana. -Pytanie, co zamierzasz zrobic - powiedziala w koncu. Travis zawahal sie, zdezorientowany. -Z czym? -Ze szczenietami! Uslyszal, jak gniew od nowa zaczyna w niej wzbierac, i podniosl rece, pragnac ja wyciszyc. -Zacznijmy od poczatku. Jestes pewna, ze Molly jest szczenna? -Oczywiscie, ze tak! Nie dotarlo do ciebie ani slowo z tego, co mowilam? -Zaprowadzilas ja do weterynarza? -Jestem asystentka medyczna. Uczylam sie przez dwa i pol roku w szkole dla asystentow medycznych, a nastepnie przez rok na stazu. Wiem, kiedy ktos jest w ciazy. -Jestem pewien, ze wiesz, jak to jest u ludzi. Ale z psami jest inaczej. -Skad wiesz? -Mam duze doswiadczenie, jesli idzie o psy. Prawde mowiac, jestem... Tak, z pewnoscia, pomyslala, przerywajac mu machnieciem reki. -Porusza sie wolniej, ma obrzmiale sutki, dziwnie sie zachowuje. Coz mogloby to byc innego? - Szczerze mowiac, kazdy mezczyzna, ktorego kiedykolwiek znala, uwazal, ze to, iz mial psa w dziecinstwie, czyni go ekspertem we wszystkich psich sprawach. -A jesli nabawila sie infekcji? Moze powodowac obrzmienie sutkow. I jesli infekcja jest powazna, Molly prawdopodobnie odczuwa rowniez bol, co wyjasnialoby jej zachowanie. Gabby otworzyla usta, zeby dac blyskawiczna riposte, nagle jednak uswiadomila sobie, ze nie przyszlo jej to do glowy. Infekcja mogla byc przyczyna obrzmienia sutkow - zapalenie sutka czy cos w tym rodzaju - i przez chwile czula, jak ogarnia ja ulga. Gdy jednak zastanowila sie nad tym glebiej, rzeczywistosc z powrotem ja przytloczyla. To nie