Carnevale M.R. Lovric Z angielskiego przełożył: Arkadiusz Nakoniecznik Świat Książki Tytuł oryginału Carnevale Projekt okładki Anna Kłos Redakcja Hanna Machlejd-Mościcka Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Jadwiga Piller-Rosenberg Jolanta Spodar Copyright © M.R. Lovric 2001 Ali rights reserved Copyright for the Polish translation by Arkadiusz Nakoniecznik, 2003 Świat Książki Warszawa 2003 Skład i łamanie „Kolonel" Druk i oprawa GGP Media, Pofineck ISBN 83-7311-547-1 Nr 3670 PROLOG Zanim usłyszycie o tym u „Floriana", opowiem wam, co zdarzyło się potem. Była noc, zupełnie cicha, jeśli nie liczyć szumu fal, brusio komarów i brulichio wodnych szczurów oraz anonimowych topielców kołyszą- cych się delikatnie w czarnym szlamie Canal Grandę. Czyściłam pędzle z wiewiórczej sierści. Nie słyszałam, kiedy wszedł. Był tak szczupły, że w zaciemnionym pokoju zauważyłam go dopiero wtedy, kiedy położył drobne białe dłonie na oparciu mego krzesła. Chwilę potem owionął mnie podmuch powietrza, on zaś mocno zacisnął palce na moim karku. - Pokaż mi swojego Casanovę - zażądał, jakby nie minęło siedem lat - Czy po to przyszedłeś? Jak także udawałam, że nie zauważyłam upływu czasu. - Pokaż mi swojego Casanovę, a ja pokażę ci, po co przyszedłem. - Mam tu setki Casanovów. - Chcę więc wszystkich zobaczyć. Położyłam na stole duże portfolio. Byron szedł za mną krok w krok, lekko powłócząc nogą. Potem znów poczułam na karku ten nożycowy uchwyt; tak kot trzyma kotkę, kiedy się z nią parzy. - Otwórz. Nie zwolnił uchwytu. Lewą ręką przerzucał obrazy i szkice. Wybrał sześć, resztę zwalił na podłogę. Leżały tam z łagodnymi oczami i ustami zwróconymi ku sufitowi. Kiedy rozkładał na stole te, które najbardziej mu się spodobały, nadepnął Casanovie na nos. Nieprawdopodobieństwo tej sytuacji przywołało jedno z moich wspomnień: ujrzałam siebie, malującą w gondoli przy blasku latarni oraz nazajutrz w sypialni. Zobaczyłam, jak moja drobna gładka dłoń wysuwa się z rękawa, by zanurzyć pędzel w naczyniu z wodą. Namalowałam całego Casanovę, podczas gdy fale obmywały stopnie palazzo, a kot Casanovy leżał tuż obok, nie zważając ani na zapach olejnych farb, ani na nasz zapach. 5 - Ten. Czy jego oczy naprawdę tak płonęły? - Tak. Podniecał mnie nawet wtedy, kiedy go malowałam. Wy- starczyło, żeby na mnie spojrzał. Potrafił to. - Wyobrażam sobie. A jego ręce? Czy naprawdę były takie różowe i delikatne? - Ale silne. Pamiętaj, staczał nimi pojedynki, wspinał się na dach Pałacu Dożów. Mógł podnieść mnie jedną ręką, był jednak zawsze bardzo delikatny. - Kiedy cię podnosił i kładł na łóżku. A potem zapewne zamieniał się w potwora, bo o ile wiem, wy, kobiety, uwielbiacie potworności? Nie odpowiedziałam, Byron zaś mówił dalej: - A te usta... Chcesz powiedzieć, że naprawdę były takie pełne? Nie wydają ci się zanadto kobiece? - Nie przyszło mi to do głowy. Nie całuję się z kobietami. - Powinnaś spróbować. Wiem, że twój Casanovą lubił trójkąty. Podobno znajdował szczególne upodobanie w siostrach. Zwłaszcza tych mających się ku sobie. - Owszem, ja również wiem o tym. My jednak całkowicie sobie wystarczaliśmy. - Ty i ja też sobie kiedyś wystarczaliśmy. Czy ze mną było ci tak samo jak z nim? Nie odpowiedziałam. Niespodziewanie uwolnił mnie. Poślizgnęłam się na rozrzuconych malowidłach, upadłam na wznak. Nagle Byron znalazł się nacTe mną, poczułam kwaśną woń jego oddechu. Zadawał mi pytania aż do chwili, kiedy byliśmy oboje nadzy: - Czy tak cię całował? Czy kąsał sutki? Czy połykał w ten sposób twoją ślinę? Czy wchodził w ciebie tak jak ja teraz, czy czekał, aż będziesz gotowa? Potem leżeliśmy wśród obrazów i szkiców, z podobiznami Casanovy odciśniętymi i rozmazanymi na naszych ciałach. Kiedy było już po wszystkim, usta Casanovy znalazły się na udzie Byrona, jego oczy zaś, jak zawsze, na moich piersiach. PRZEPIS CASANOVY NA CIASTO CZEKOLADOWE Przede wszystkim trzeba ust, żeby móc je zjeść. Usta jak szkarłatne pąki róży, usta jak dereń, usta jak skórka pomarańczy unurzana w miodzie. Niezbędna jest również okazja. Kiedy kochasz się z nią po raz pierwszy, kiedy kochasz się z nią po raz ostatni, kiedy kochasz się z nią po raz nie wiadomo który (oby było ich wiele albo przynajmniej oby długo trwały). Nie obejdzie się, rzecz jasna, bez słodkiego wina. Kiedy wchłoniesz ducha zamkniętego w butelce, twój język od razu zaczyna lepiej widzieć. Może to być falerno, wino ze Scopolo, tokaj, burgund, różowy szampan albo ta płynna kreda, którą wyrabiają w Or- vieto. Bez znaczenia. Może być nawet maraschino z Dalmacji, z cukrem i cynamonem. Albo z mlekiem. Kiedyś w Mediolanie, na kolanach, wysysałem wino z różanopłatkowego kielicha pewnej młodej matki. Wtedy miałem jeszcze zęby. O czym to ja mówiłem? Ach tak, o cieście czekoladowym. Następnie przyda się łóżko. Łóżko, żeby w nim leżeć, żeby w nim jeść, żeby w nim spać, żeby gubić okruszki, a potem zbierać je językiem nazajutrz rano. Niespodzianki również są mile widziane. Tabakiera z ukrytą sprężyną, zaskakujący brak lub nadmiar włosów, owoc zachowany specjalnie na tę okazję, dziewica kochająca jak gołębica. Oraz, ma się rozumieć, ciasto czekoladowe. Trzeba po nie natychmiast posłać! * A CZĘSC PIERWSZA 1 La famę fa far dei salti, ma l'amor li far piu alti. Gdyś głodny - podskoczysz, ale kiedy kochasz, podskoczysz jeszcze wyżej. Przysłowie weneckie Tym właśnie byłam zajęta, kiedy przybiegł do mnie kot. Zajadałam w kąpieli ciasto czekoladowe, popijając je fragolino, słodkim ciemnym winem z czerwonych winogron. Występki pożądania i rozpusty wraz z grzeszkami pijaństwa i rozkosznej nagości - w tę bezgwiezdną noc wczesnej wiosny wchłaniałam, ile tylko mogłam. Dzień po dniu gro- madziłam wszystko, czego potrzebowałam dla osiągnięcia pełni za- dowolenia. Moje ręce rozgarniały wodę tak długo, aż wreszcie znieruchomiały w identycznym położeniu jak ręce Wenus Botticellego. Zakryłam dłonią pierwsze włosy, które nieśmiało zaczęły kiełkować na moim łonie. Zagięty kciuk dotykał przez chwilę owej maleńkiej cielistej wypustki, którą my Wenecjanie zwiemy mandola, czyli migdałem. Jak ona, Wenus, zdołała oprzeć się pokusie? Pomyślałam o Casanovie i myśl ta nie była mi niemiła. Zobaczyłam go kiedyś w bramie z dziewczyną. Z okna mej sypialni przy Miracoli ujrzałam wysokiego mężczyznę poruszającego się tak, jak to czyni pies, tyle że wolniej i znacznie smutniej. Jeśli chodzi o dziewczynę, to widziałam tylko jej kształtne stopy, zupełnie jak stopy lalki, które kolejno zbliżała do jego ust. Tył jego głowy zniknął w ciemności, która nie mogła być niczym innym jak deltą między jej nogami. Potem głowa uniosła się nagle, oddzielona w mroku od reszty ciała, i poszybowała ku górze, w kierunku ust. Dziewczyna była bardzo niska, musiał zgiąć się niemal wpół. A potem przez długi czas widziałam tylko jego poruszające się pośladki w obramowaniu 10 białych, obwisłych pantalonów. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam jego głos, wydobył z siebie głębokie westchnienie oraz ekstrawaganc- kie wyznanie uczuć, które położyło kres tym fascynującym porusze- niom. Następnie pomógł dziewczynie uporządkować strój, po czym delikatnie pocałował ją w czoło. Widziałam, jak wręczył jej monetę, i byłam świadkiem jej rozczarowania. - Casanovą... - szepnęła. W nocnej ciszy słyszałam nawet szmer jej oddechu. - Tak, duszyczko? Ucałował ją w rękę, potem w jedno oko i w drugie. Zawahała się i bez słowa wyślizgnęła z bramy. Wciąż nie wiem, co było przy- czyną jej rozczarowania: wysokość zapłaty czy fakt, że zapłacił jej za coś, co w gruncie rzeczy ona od niego wzięła, a on dał jakby z miłości? - Kto to jest Casanovą? - zapytałam nazajutrz przy śniadaniu. Moja matka przygryzła dolną wargę, wpatrując się podejrzliwie w trzymane w ręce piękne czerwone jabłko, jakby był to właśnie ten owoc, który stał się przyczyną wszelkiego grzechu. Sofia, moja młod- sza siostra, wybałuszyła na mnie oczy znad swego talerza z mlekiem, a surowa twarz ojca pokryła się purpurą. - Nie chcę słyszeć tego nazwiska z ust niewinnej młodej kobiety, zwłaszcza przy stole! Wyglądało więc na to, że będę musiała zasięgnąć informacji u za- konnic, w cafe „Florian" lub na ulicy. Va bene. - Uspokój się! - szepnęła matka. - Przecież wiesz, jak bardzo jest przekorna. Pamiętasz, co było z gąsienicami? Ta powtarzana bez końca rodzinna historia stanowiła dla nich niepodważalny dowód mego perwersyjnego charakteru. Któregoś ranka, wiele lat temu, moja siostra i ja dowiedziałyśmy się przy śniadaniu, że nasz ogród nawiedziła plaga parzących gąsienic. (Te niewielkie, dokuczliwe stworzenia pojawiają się od czasu do czasu w Wenecji). W związku z tym zabroniono nam się tam bawić. Natych- miast po posiłku zbiegłam do ogrodu, usiadłam wśród róż i pozwoli- łam, żeby piękne zielone gąsienice wędrowały po moich ramionach i nogach. Sofia stała obok i płakała z bólu, ja natomiast zachowałam całkowite milczenie, mimo iż parzące wioski boleśnie drażniły mi skórę, a gąsienice próbowały ukąsić mnie nadspodziewanie silnymi szczękami. 11 - Co ci przyszło do głowy? - lamentowała matka, spłukując ze mnie krew podczas kąpieli. Nadal milczałam, Sofia natomiast łkała cichutko, patrząc przez dziurkę od klucza. Jak mogłam wyjaśnić, że po prostu chciałam sprawdzić, jak to jest? Nie było to nic przyjemnego, nigdy przedtem jednak czegoś takiego nie zaznałam. Gąsienice były wręcz obłędnie zielone, doznanie zaś mogło być miłe - choćby dlatego, że tak usilnie mnie przed nim ostrzegano. Ojciec z pewnością doskonale pamiętał tę historię, nie zamierzał jednak ustąpić. - Nie życzę sobie, by w tym domu ktokolwiek mówił o Casanovie. I przyznam szczerze, Cecilio, że" bardzo się na tobie zawiodłem. - Spojrzał na matkę. - Ile ona ma lat? Trzynaście? Czternaście? Czy tego właśnie uczą ją zakonnice? To było celne pytanie. Jak się wkrótce miałam przekonać, siostry zakonne stanowiły specjalność Casanovy. Zanim jednak opowiem wam o Casanovie, musicie dowiedzieć się paru rzeczy o Wenecji. Muszę przedstawić wam to miasto takim, jakie było w czasach, w których zaczyna się moja opowieść, teraz bowiem, w dniach jego żałosnego upadku, z pewnością nie dostrzeg- libyście najmniejszego śladu gorączkowego szczęścia, którego blask spływał na mnie, czyli Cecilię Cornaro, na Giacoma Casanovę i na naszą historię. Ach, jakże szczęśliwe było to miasto! Szczęście pochłaniało nas całkowicie i bez reszty. Upajało nas, byliśmy nafaszerowani nim jak truflami. Wspominając Wenecję z roku 1782, myślę o stu tysiącach dusz całkowicie oddanych przyjemnościom. Takie dusze stają się bezcielesne i lekko rozjaśnione. Znajdowaliśmy się wtedy w lumine- scencyjnej fazie rozkładu. Byliśmy szczęśliwym miastem. Byliśmy nieszkodliwi i trochę znu- żeni, rozluźnieni i rozleniwieni w naszych igraszkach. Traktowaliśmy zabawę, tak jak traktują ją dzieci. Zmęczone dzieci. Zawsze coś nas zajmowało. Nie było w nas złej woli, nieodpowiedzialne wybryki zdarzały się jedynie w chwilach zapomnienia. Uwielbialiśmy humor sytuacyjny. Niemal bez przerwy żyliśmy w tej rozciągniętej w nie- skończoność chwili między kolejnymi atakami śmiechu. Byliśmy tacy szczęśliwi, że w naszych teatrach zaprzestaliśmy wystawiania trage- dii. Jedyna smutna sztuka poniosła sromotną klęskę. Kiedy podczas 12 komediowego przedstawienia czarny charakter spotykała zasłużona kara, żegnaliśmy go okrzykami: Bravi i morti! Najgłębsza z naszych filozoficznych mądrości brzmiała następująco: A'a matina 'na meseta, Al dopo dinar 'na baseta, A'a sera 'na doneta. Rankiem krótka msza, Popołudniem krótka gra, Wieczorem - kobieta. Uprawialiśmy hazard jak szaleńcy. Ludzie zastawiali ubrania i wra- cali nadzy do domów. Inni zastawiali żony i córki. Im byliśmy bied- niejsi, tym bardziej rozrzutni się stawaliśmy. Zatraciliśmy poczucie wartości pieniędzy, ponieważ nie musieliśmy pracować, aby je zarobić. W Arsenale, gdzie powinniśmy budować okręty, które by nas broniły, wino lało się strumieniami. Zapomnieliśmy, co to sen - co jakiś czas zapadaliśmy tylko w odrętwienie. Ożywaliśmy wtedy, kiedy wszystkie cywilizowane miasta kładły się spać. Nasze msze przypominały ga- lowe koncerty. Nawet nasi żebracy mówili wierszem. Tak, byliśmy szczęśliwym miastem, chociaż może o niezbyt wyso- kim morale. Nasze stroje można by nazwać nieskromnymi, wynikało to jednak z tego, że uważaliśmy za swój obowiązek pokazywać światu wszystkie piękne części naszego ciała. Owszem, doprawialiśmy sobie rozkosze rozmaitymi barwnymi deprawościami. Prawdę powiedziaw- szy, byliśmy zepsuci jak nieświeże ryby. Nasze tabakiery i wizytówki zdobiły ryciny przedstawiające rozmaite wyuzdane akty. Z pewnością nie przywiązywaliśmy zbyt dużej wagi do słów kapłanów. Pomyślcie tylko: w mieście żyło dziesięć razy więcej kurtyzan niż szlachetnych i szanowanych kobiet, takich jak moja matka. Wenecja nie była jednak burdelem, tylko rajem dla kobiet. Ich cavalieri sewenti- czyli szarmanccy kochankowie - bezustannie sycili zgrabne uszka szemrzącą litanią komplementów. Przez cały rok nosiliśmy serca na dłoni, sezon na romanse bowiem nigdy się nie kończył. W tym szczęśliwym mieście wszystko było dekoracją. Luksus wszedł nam w krew. Nasze odbicia działały na nas z hipnotyczną siłą: odbicia w zwierciadle wody i w upstrzonych zwierciadłach na- szych ociekających przepychem sypialni. W Wenecji dziób każdej 13 lodzi otacza! wianuszek białej piany. Świat zagrażał nam coraz bar- dziej, my zaś wykorzystywaliśmy resztki prochu nie do obrony, lecz do produkcji fajerwerków. Na szczęście byliśmy tak piękni, że wzbu- dzaliśmy lęk wśród naszych nieprzyjaciół, którzy uważali się za niegodnych tego, aby nas podbić. Kiedy się dowiecie, że trzeba było wydać specjalne prawo zakazujące praczkom noszenia jedwabi, at- łasów i futer z czarnych lisów, może zrozumiecie, jakim miastem była wówczas Wenecja. Ach, jakże byliśmy szczęśliwi! Staruszka Wenecja przeżywała dru- gą młodość, śmiejąc się ze wszystkiego i wszystkich. Gadatliwością dorównywaliśmy papugom. Nasze ręce prowadziły kilka rozmów równocześnie, elokwentne jak poeci. Hucznie przyjmowaliśmy samo- zwańczych arystokratów i dziewice, wróżbitów i sprzedawców wężo- wego sadła. Zamiatacze ulic zawieszali w powietrzu łuki i kolumnady z pyłu, tańcząc z miotłami - jakby to były smukłe baletnice. Po- trafiliśmy nawet cieszyć się acqua cdta! Kręciliśmy piruety na pas- serelle, podczas gdy woda cmoktała pod naszymi stopami niczym stara guwernantka. Bawiliśmy się w wodzie i śmialiśmy się nawet wówczas, gdy woda unosiła do laguny nasze fotele i bieliznę. Morze zabierało wspomnienia i grzechy. Obdarzało tajemniczym perłowym blaskiem, zmieniającym się co chwila, umacniającym w nas zamiłowanie do rzeczy lekkich i urozmaiconych. Muskając nam policz- ki oddechem, napełniało nas na nowo wigorem po całonocnych hulan- kach. Zawsze było za nami lub przed nami, mrugało porozumiewaw- czo, dowodziło bezużyteczności rozwagi, a nawet planowania. Stano- wiło coś w rodzaju płynnego środka pobudzającego, tak jak kawa lub gorąca czekolada. I było wszędzie. Najgrubsze kotary nie wystar- czyły, żeby odgrodzić się od jego wilgotnych lubieżnych westchnień, nie istniał sposób, żeby uciszyć jego soczyste szepty. Przez pół roku mieliśmy carnevale. Dzięki pięknym, tajemniczym maskom mogliśmy stawać się tym, kim chcieliśmy, i uciekać od wszelkiej odpowiedzialności za to, co robimy. Korzystaliśmy z tego w pełni. W tamtych czasach w Wenecji działało ośmiuset pięćdzie- sięciu wytwórców masek, ponieważ maski służyły nam nie tylko podczas carnevale. Przydawały się również w bajecznej codzien- ności, nakładaliśmy je co wieczór. Jadaliśmy przedziwne potrawy: meringata oraz stosy najróżniej- szych słodyczy. Byliśmy do tego stopnia zepsuci, iż myśleliśmy, że wiśnie spadają z drzew już bez pestek. Piliśmy przywożony z Arabii 14 sorbet z granatów i kwas truskawkowo-ziołowy, ocieraliśmy kąciki ust jedwabnymi chusteczkami, po czym je wyrzucaliśmy. Pozostałości pó naszych uciechach rozdeptywaliśmy na bruku, tak że zawsze n-^aywała go śliska maź ze skórek pomarańczowych, konfetti i pestek z dyni. W tłumie każdy mógł do woli dotykać kobiet. Być może macie już o nas jakie takie pojęcie, nie próbujcie jednak nawet sobie wyobrażać, jaką radością było urodzić się Wenecjaninem w czasach, kiedy Wenecja była szczęśliwym miastem. Choćbyście nie wiadomo jak się starali, nie zdołacie nawet zbliżyć się do prawdy. Już na długo przed początkiem tej historii wiedziałam wszystko o moim mieście, chociaż urodziłam się w rodzinie, która usiłowała trzymać się z dala od powszechnej radości, rodzinie, która bardzo się starała, żeby zamiast szczęśliwą być dobrą. Oto czego ja, Cecilia, dowiedziałam się u sióstr zakonnych, u „Flo- riana" i na ulicy o najszczęśliwszym synu szczęśliwego miasta- Casanovie. Austriacka cesarzowa Maria Teresa przyjrzała się liście grzechów głównych, stwierdziła, że jest ich siedem, po czym uznała, iż na sześć z nich można przymknąć oko. Maria Teresa nienawidziła jednak nieczystości. Walczyła z nią zaciekle, tropiła ją i tępiła wszędzie, gdzie mogła jej dosięgnąć. Kiedy w roku 1747 rozniosła się wieść, iż Casanovą przybył do Wiednia, Maria Teresa powołała Komisję do spraw Czystości, dziewczęta wychodziły zaś na ulice z różańcami, by bronić się przed diabelskim wpływem. Giacomo Girolamo Casanovą (samo brzmienie tych słów sprawia, ze język zaczyna tańczyć, a ślina napływa do ust!) - co o nim wła- ściwie myśleć? Sypialniany satyr, nekromanta, hazardzista, alche- mik, szpieg, jedyny człowiek, któremu udało się uciec z lochów w Pałacu Dożów. Nie tyle człowiek, ile symbol wyuzdania. Gdyby - Boże broń - zamienił się w kamienny posąg, byłby jak nabrzmiały fallus Canal Grandę. Ludzie wyobrażają go sobie jako uosobienie wszelkich niegodziwości, w czarnym płaszczu i powiewającym fu- lardzie. Krążą o nim niepokojące pogłoski: że nie sposób mu się było oprzeć, że roztaczał magiczną seksualną moc, że wysysał ko- biety jak dojrzały owoc. Jednak zaledwie jedna trzecia pamiętników Casanovy dotyczy jego życia uczuciowego. Według moich najświeższych obliczeń, do- konał stu trzydziestu miłosnych podbojów. Był aktywny seksualnie 15 przez trzydzieści pięć lat, co daje mniej niż trzy przygody miłosne rocznie - zaiste nie jest to powód, by sięgać po różaniec! Najbardziej aktywną częścią ciała Casanovy było jego serce. Współżycie intymne stanowiło dla niego zaledwie rozrywkę. Kochał się z miłości. Bez niej, mawiał, nic nie jest warte. Kiedy ujrzałam go w bramie z tą dziewczyną o ciele lalki, miał pięćdziesiąt siedem lat. Był śniadoskóry, wielkooki, wyższy od naj- wyższych mężczyzn w Wenecji. Spędziliśmy razem kilka miesięcy, których wspomnienie pozostanie ze mną do końca moich dni. Później pojawił się drugi mężczyzna; ci dwaj rozcięli mnie na połowy, jak asystentkę magika. Liczby. Casanovą zawsze o nich myślał. Był kabalistą: wierzył w duchowość liczb, w jednorodność alfabetu i al- gebry. Wybierając zarówno kobiety, jak i miejsca schadzek, posłu- giwał się naukowymi metodami, z ogromnym zaangażowaniem ślęczał nad mapami i amuletami, planszami i tabelami. Cieszył się jak dziec- ko, kiedy u zbiegu czasu i miejsca czekała na niego kolejna miłość. Jeśli coś nie wychodziło, oznaczało to, że nic z tego nie będzie. W ten sposób oszczędzał sobie i swym kochankom goryczy rozczarowań i ukłuć zwątpienia. Być pożądaną przez kogoś takiego jak Casanovą to wspaniałe i niezwykłe doznanie. Jego zaloty były iście arkadyjskiej natury. Po to, by nas zdobyć, gotów był znosić wszelkie fizyczne i moralne upokorzenia. Kiedy miał czas, zalecał się subtelnie i niespiesznie; kiedy mu go brakowało, uciekał się niekiedy do pomocy prezentów i pieniędzy. Na miłość wydawał zawsze wszystko, co miał, prezen- tując cały towar na wystawie i nie ukrywając żadnych zapasów na zapleczu. Jak tylko jednak osiągnął upragniony cel, okazywało się, że to kobiety są górą, oddawał się bowiem z niemal religijną żarliwością spełnianiu naszych zachcianek i oczekiwań. Głęboko wie- rzył w to, iż kobieta odczuwa rozkosz znacznie bardziej intensywnie niż mężczyzna. I nic dziwnego, mawiał, przecież uczta najbardziej smakuje we własnym domu. Jego wybranki bardzo rzadko go później nienawidziły, a nawet wobec siebie nawzajem żywiłyśmy niemal siostrzane uczucia. Wie- działyśmy o sobie. Była to wspólnota przychylnego losu wynikająca z faktu znajomości z człowiekiem, który potrafił połączyć w jedno swe serce, duszę i intymne części ciała. Z człowiekiem, który potrafił powiedzieć: „Jak to się stało, że jesteś taka fascynująca?" - i naprawdę chciał poznać odpowiedź na to pytanie. Z człowiekiem, który potrafił 16 wszystko o sobie opowiedzieć, niczego nie kryjąc, i który umiał delikatnie wsunąć palec między najdrobniejsze fałdki twoich myśli. Z człowiekiem, który potrafił osiągnąć podniecenie, obserwując, jak i-:,z brzoskwinię, napisać o tym wiersz, podzielić się z tobą wierszem i brzoskwinią i w drodze do ust zlizać sok z twojej brody. Nazajutrz przed twoim oknem leżała kolejna dojrzała brzoskwinia, na której widok rozkoszna miękkość ogarniała nie tylko wypełniony świeżymi wspomnieniami umysł, lecz i wnętrze twego łona. Był przy tym wierny - przynajmniej jeśli chodzi o brzoskwinię. Żadnej innej kobiecie nie złożył identycznego hołdu, jakiś czas po- tem zaś unieśmiertelnił i ciebie, i brzoskwinię, opisując was w swoich pamiętnikach z ujmującą czułością, chwilowo natomiast potrafił współczuć twojej comiesięcznej, często bolesnej niedyspozycji. Za- pamiętywał krągłość twego policzka i kształt nogi. Znał przebieg linii życia na twojej dłoni i wiedział, który z jego pocałunków przy- prawia cię o szybsze bicie serca. Uwielbiał zapach twego ciała, zarówno świeży, jak i nieświeży, pot zaś, którym pokrywała się twoja skóra podczas aktu miłosnego, miał dla Giacoma Casanovy woń najdroższych perfum. Rzecz jasna, kiedy się poznaliśmy, nie byłam jeszcze dojrzałą kobietą. Chciałabym powiedzieć, że nasze spotkanie stało się dla niego czymś równie nadzwyczajnym jak dla mnie, uczciwość każe mi jednak przyznać, iż zalecał się do mnie według wielokrotnie spraw- dzonego schematu. Posłużył się swoim kotem. Kot ów słynął wśród Wenecjanek, mężczyźni natomiast nic o nim nie wiedzieli. Dawniej Casanovą bez trudu wspinał się do najwyższych nawet okien, kiedy jednak wczesną wiosną 1782 roku wybrał mnie na swą kochankę, brakowało mu już nieco siły fizycznej i sprawności. Przysłał mi więc posłańca. Kobieta najpierw widywała kota w snach, a raczej słyszała przez sen jego pomruki. Kiedy wreszcie budziła się którejś nocy, kot siedział na poduszce tuż obok jej głowy, głaszcząc ją delikatnie po szyi. Takie głaskanie stanowiło jeden z sygnałów rozpoznawczych Casanovy. Będąc miłośnikiem jedzenia i lubiąc obserwować jedzące kobiety, uwielbiał tę część ciała służącą przełykaniu. Upodobał sobie szyJCi a szczególnie gardło. Kobieta jednak jeszcze o tym nie wiedziała. Spojrzenie kota wy- trącało ją z równowagi. Nie mogła zostać w łóżku. Ogarniało ją trudne do zniesienia gorąco i seksualne podniecenie. Gdyby miała 17 kochanka lub męża, natychmiast spróbowałaby się do niego zbliżyć, on zaś jeszcze pilniej zacząłby udawać, że śpi. Przed przystąpieniem do działania Casanovą zawsze dokładnie badał teren. Kiedy u „Flo- riana" rozprawiano o czyjejś nowej przygodzie miłosnej, on tylko uśmiechał się do siebie. Kolejna zaniedbywana żona lub kochanka już na niego czekała, choć mogła jeszcze o tym nic nie wiedzieć. Zrywała się raptownie z pościeli, biegła do kuchni, żeby napić się wody lub wina, albo nad kanał, by zaczerpnąć świeżego powietrza, a tam czekał już na nią Casanovą. Kładł ją na kuchennym stole lub wciągał do gondoli i oboje, wijąc się w ciemności jak węże, pozbywali się odzienia. Potem długo rozmawiali, przerywając konwersację chwi- lami rozkosznego milczenia, aż wreszcie kobieta wracała do łóżka, znacznie szczęśliwsza niż wtedy, kiedy je opuszczała. Nie wiedziała, czy go jeszcze ujrzy: sygnałem miało być pojawienie się kota w jej śnie. Mogła też sama zacząć mruczeć którejś nocy, to zaś oznaczałoby, że Casanovą jest w pobliżu, gotowy na jej przyjęcie. W letnie noce Casanovą urządzał niekiedy skrzypcowe koncerty pod jej oknem - kiedy unosiła powieki, napotykała uważne spojrzenie kocich oczu. Czasem kot przynosił listy za atłasową obróżką - urocze karteluszki zapisane pięknym charakterem pisma, słowa brzmiące jak skrzyp- cowa muzyka. Zawierały wskazówki dotyczące czasu i miejsca kolej- nego spotkania, im bardziej skomplikowane i niebezpieczne, tym lepiej. Jak już wspomniałam, najprawdopodobniej wybrał mnie dlatego, iż wskazała mnie jakaś liczba. Nigdy nie powiedział mi jednak jaka. Może byłam siódmą uczennicą szkoły zakonnej, którą spotkał siód- mego dnia siódmego miesiąca? Może linia łącząca dzień i godzinę moich urodzin z dniem i godziną mego poczęcia wskazywała prosto na jego łóżko? A może zwrócił na mnie uwagę ze względu na moje zjadliwe poczucie humoru? (Wyjaśnił mi później, iż jego nieco już przytępione zmysły potrzebowały mocnego impulsu w postaci kobie- cej inteligencji, aby się ocknąć i znowu zacząć funkcjonować z dawną sprawnością. Kiedyś wystarczył do tego widok ładnej twarzyczki lub zarys krągłego ramienia). A więc być może zawdzięczałam to memu językowi, wyostrzonemu na łzach mojej siostry Sofii. A może jakiś fragment mej przyszłości - sen, dziecko, kochanek - uczynił ze mnie 1 maja 1782 roku piatto del giorno dla tego zgłodniałego mężczyzny? W świetle tego, co wydarzyło się później, jestem skłonna uznać prawdziwość ostatniego wytłumaczenia: wybrał mnie ze względu na 18 przyszłość, którą w sobie nosiłam. Znając jednak Casanovę, wcale bym się nie zdziwiła, iż zaintrygowały go moje oczy albo ręce, albo strosób, w jaki jadłam torta al cioccolato. A ten występ z dziewczyną "- bramie - czyżby próbował mnie w ten sposób czegoś nauczyć? Wówczas sądziłam, że nigdy się tego nie dowiem, i rzeczywiście: tak naprawdę wiem tylko, co się ze mną wtedy działo, że tego wieczoru po raz pierwszy w życiu piłam fragolino i że wzięłam kąpiel, która okazała się jeszcze bardziej grzeszna, niż zamierzałam. Przedsięwzięłam środki ostrożności. Niebezpieczeństwo - w postaci matki lub siostry - mogło jedynie wejść przez drzwi, jak tylko więc służąca napełniła wannę wodą, starannie zamknęłam je i zaryglowa- łam. Służąca ostrzegła mnie, wychodząc, że moja imienniczka, święta Cecylia, za karę za swój upór została wrzucona do wanny wypełnionej wrzącą wodą. Ile razy już to słyszałam? W blasku świecy, za zasłoną z pary, służąca wyglądała niemal bezcieleśnie, jak anioł podczas Zwiastowania. Kiedy jednak ściągnęłam przez głowę koszulę nocną i rozpuściłam włosy, obdarzyła mnie całkowicie ziemskim uśmiechem, po czym skinęła głową, jakby wyrażając uznanie dla mego dojrzewa- jącego ciała. Potem wyszła. Zrobiło się bardzo cicho. Weszłam do kąpieli, pociągnęłam łyk fragolino z kryształowego kieliszka, umaczałam w nim ciastko. Obraz świętej Cecylii miotającej się we wrzątku jak homar zblakł, a ja zanurzyłam się głębiej. Obserwowałam wspinający się na ściany migo- tliwy blask świecy, przypominający nieco odbite od wody świetlne refleksy, które towarzyszą nam codziennie w Wenecji. Przyjęłam pozę jak z obrazu Botticellego, zacisnęłam palce na kosmyku kręco- nych włosów. Pojawienie się kota, który wskoczył przez uchylone okno, zupełnie mnie zaskoczyło. Zbliżył się, usiadł na krawędzi wanny, sięgnął do mojej szyi miękką łapą. Uwielbiam koty. Pozwoliłam mu się pogłaskać. A potem usłyszałam dźwięki skrzypiec. Po dziś dzień nie jestem w stanie im się oprzeć. Tamtego wieczoru fragolino trzepotało mi w żyłach, ogrzane gorącą wodą. Okno było wystarczająco duże, żebym mogła się w nim zmieścić. Naga, mokra, z twarzą wymazaną czekoladą i lepką od fragolino, zsunęłam się z parapetu prosto w jego silne ramiona. Byłam lekko zamroczona i bezwładna jak kamień, a on otulił mnie płaszczem i bez trudu zaniósł do czekającej gondoli. Poczułam lekkie szarpnięcie, kiedy odbijaliśmy od brzegu. W ciemności owiewał mnie jego oddech pach- 19 nący czosnkiem, cynamonem i prosecco. Włosy na jego przedramio- nach drapały mnie po plecach, porcelanowe guziki wrzynały się w moje mokre piersi. Obecnie prawo nakazuje, żeby wszystkie weneckie gondole były czarne, wówczas jednak, w ekstrawaganckich dniach świetności, pyszniły się rozmaitymi barwami, mknąc po Canał Grandę niczym rajskie ptaki. Zwalczające zbytek dekrety zdarły z nich później tę radosną powłokę. Jasne barwy iskrzyły się jednak tylko z zewnątrz; nawet oko najbystrzejszego inkwizytora nie zdołałoby przeniknąć przytulnej zaciszności/efee, czyli zaskakująco obszernej kajuty umie- szczonej wysoko w centralnej części łodzi. We wnętrzu gondoli Ca- sanovy, w przyćmionym blasku księżyca sączącym się przez czarne zasłonki w oknach, dominowały szkarłatne atłasy i fioletowe jedwabie. Niską otomanę przykrywała narzuta z wiewiórczych skórek. Ułożył mnie na niej ostrożnie niczym jajko. Spojrzałam w górę, na jego twarz. Ucałował moje oczy, potem zaś stopy. Kiedy dotknął ustami moich ust, te rozwarły się natychmiast. Minęło dużo czasu, zanim się cofnął i począł się rozbierać, ani na chwilę nie odrywając ode mnie wzroku. Spod bogatych szat wyłaniały się łokcie i kolana. Patrzyłam, jak ściąga pończochy, jak zdejmuje płócienną i koronkową bieliznę. Kiedy skończył, ukląkł obok mnie, ujął mnie za rękę i wsunął ją między swoje nogi. Otoczyłam go czterema palcami, kciuk zaś poło- żyłam na koniuszku. Było to dla mnie zupełnie naturalne. - Święta Cecylia, wciąż jeszcze gorąca po kąpieli - powiedział łagodnym tonem. - Moja prześliczna męczennico, za chwilę dokonasz innego, znacznie milszego poświęcenia. Pochylił głowę, wciąż nie odwracając spojrzenia. Nadal go trzy- małam, on zaś zlizywał czekoladę z mojej twarzy i krople wody z ramion. Wstrzymywałam oddech, czując jego gorący język na skórze. Wcale się nie bałam, a jeśli nawet, to tylko tego, że umrę z podniecenia, zanim będzie po wszystkim. Całował mój brzuch, piersi i szyję tam, gdzie zabawił najdłużej, a potem wrócił do ust i wyszeptał w nie: - Tak? Tak. Nie mam pojęcia, czy powiedziałam to głośno, czy tylko w myślach. Pierwszy raz wszystko odbyło się w ciszy, jeśli nie liczyć moich stłumionych okrzyków, na koniec zaś również jego. Potem chłodził swym oddechem moją rozpaloną twarz i szyję tak długo, aż wreszcie 20 przestałam drżeć i na nowo zaczęłam słyszeć cokolwiek poza biciem niego serca. Za drugim razem dokładnie zapoznał się z moim ciałem. Jak wspa- -"'ale zachwycał się moją szyją, piersiami i udami! Jak cudownie brzmiały w mych uszach te nieznane do tej pory słowa: piękna, niezwykła, urocza! Miałam duże stopy, w dłoniach Casanovy spra- wiały jednak wrażenie delikatnych jak z porcelany, były jak szeptane westchnienia białej skóry i koralowej emalii. Zachwycał się nawet tymi częściami mego ciała, których nienawidziłam, czyli moimi dłu- gimi ramionami i nogami. „Widzisz? Są stworzone po to, byś oplatała nimi mężczyznę!". Opowiadał o mej twarzy rzeczy, o których do tej pory nie miałam pojęcia: mówił o przypominającej muszle krzywiźnie zamkniętych powiek, o kociej dolnej szczęce, o błyszczących jak skórka granatu ustach, o Tycjanowych czerwieniach i Tintorettowych brązach we włosach. - A w twoich oczach błyszczą złote płatki, Cecilio. Oczami wyobraźni ujrzałam kielichy z domu rodziców, z grubego ciemnego szkła z okruchami złota. Moje oczy są takie jak one, pomyś- lałam. Zakochałam się w pięknie, od chwili kiedy - bardzo wcześnie - nauczyłam się rozpoznawać kolory. Pamiętacie soczyście zielone gąsienice? Teraz zaświtała mi myśl, że piękno mogę także znaleźć we własnej osobie. Uniosłam rękę, którą tak się zachwycał, i przy- jrzałam się jej w blasku księżyca. Istotnie, była urocza! Casanovą chwycił ją natychmiast i od czubków palców po nadgarstek obsypał delikatnymi pocałunkami, przeplatając je oryginalnymi, subtelnymi komplementami. Tym razem wychwalał moją nieskrępowaną cieka- wość oraz instynktowną umiejętność dawania rozkoszy poprzez jej akceptowanie. Chłonęłam jego słowa jak gąbka. Wiele godzin później, gdy dopłynęliśmy do San Vio i leżeliśmy niczym jaszczurki w świetle księżyca, zapytałam: - Dlaczego właśnie ja? Skąd mnie znasz? Dlaczego mnie pożądasz? Pragnęłam jeszcze więcej pochwał i komplementów. Od tamtej nocy bezustannie ich pragnę. Casanovą ujął mnie za rękę i odpowie- dział zupełnie poważnie: - A jakie ma to znaczenie? Czyż miłość nie okazała się czymś wspaniałym, Cecilio? Koniecznie musisz wiedzieć, skąd się wzięła? Moja ciekawość była jednak zbyt wielka. - Ale dlaczego? Czy dlatego, że byłam dziewicą? 21 - To prawda, że dziewice są najsmakowitsze i że lubię pierwszy zbierać owoce, kochałem już jednak dziewczęta, które niebawem miały wstąpić na ślubny kobierzec, a nawet kobiety, w których łonach mieszkali już maleńcy pasażerowie, co oznaczało, że miłość z nimi była najbezpieczniejsza na świecie. W tym przypadku jednak powiem tyle, że po prostu cię ujrzałem i że to ty od razu mnie uwiodłaś. Na dodatek zaś trudno było cię zdobyć. Miłość płonie we mnie tym silniejszym płomieniem, im więcej wysiłku muszę włożyć w jej spełnienie. - Czy zdarza ci się nie osiągnąć celu? Miałam nadzieję, że powie: tak. - Wolę traktować możliwość porażki jako jedną z wielu niemoż- liwości - odparł, machnąwszy lekceważąco ręką, zaraz potem jednak dodał: - Niemniej zdążyłem już zaznać jej smaku, i to nieraz. Delikatnie przesunął palcem po mojej powiece i pocałował mnie w czubek nosa. Myślałam o skrzypcach, kocie, czekającej przy na- brzeżu gondoli, o tym, że wiedział - bez wątpienia dzięki służącej - kiedy będę brała kąpiel. Myślałam o spektaklu w bramie. Tyle uwagi nikt jeszcze mi nigdy nie poświęcił. - Cieszę się, że tym razem tak się nie stało. Czułam to bardzo wyraźnie. - Wiem, najdroższa. - To było piękne. Chciałabym znowu to zrobić. - Wiem, Cecilio. - Pogłaskał moją szyję, przesunął rękę niżej, na piersi, musnął palcami sutki. Uśmiechnął się, widząc, jak wiję się z rozkoszy. - Mój rumak odpoczywa jednak teraz w stajni. - Wskazał na swój miękki członek spoczywający pod kępą wilgotnych włosów. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś równie fascynującego. Mogłabym wpatrywać się w niego godzinami. Casanovą jednak de- likatnie uniósł moją głowę, zmuszając mnie, bym spojrzała mu w oczy. - Taka przerwa ma jeszcze tę dobrą stronę, że możemy porozmawiać. Pod wieloma względami rozmowa jest w tym wszyst- kim najprzyjemniejsza. - Ale ja przecież mogę rozmawiać z kimkolwiek! Na przykład z moją siostrą! - Nasza rozmowa jest zupełnie inna. Możemy sobie opowiadać o zaznanych niedawno rozkoszach. Chyba coś się we mnie budzi, kiedy o nich myślę. Możemy opowiadać sobie o tym, czego jeszcze pragniemy, rozpalając w ten sposób na nowo nasze namiętności, by następnie zająć się ich zaspokajaniem. 22 Na zewnątrz chłodny blask księżyca spływał na wodę i na perłowe kopuły Santa Maria delia Salute, w gondoli zaś zajęłam się pielęgna- cją rumaka. Casanovą przemawiał rozmaitymi językami do każdej c">ści mego ciała, a potem zapytał o moje marzenia. Kiedy usłyszał, że zamierzam zostać malarką, ułożył się na wznak i rozłożył ramiona. _ Namaluj mnie. - Nie mam pędzla. - Posłuż się więc językiem, święta Cecilio, patronko instrumentów muzycznych i, jeśli się nie mylę, wynalazczym organów! Jakąż wiarę pokładał w swoim ciele! Nie wstydził się potu, który zlizywałam, ani bruzd i zmarszczek, w które początkowo nieśmiało, a potem z coraz większym zapałem wsuwałam język. Pozwalał mi badać wszystkie zakamarki swego ciała, delikatne, lekko pożółkłe paznokcie, otoczone włosami sutki, słone zagłębienia pod pachami. Nie powstrzymywał mnie. Mogłam robić wszystko, na co miałam ochotę. Nawet jeżeli kończyła się zwyczajna ciekawość, nie zatrzy- mywałam się, lecz parłam naprzód, wiedziona nowym, rozgorącz- kowanym instynktem. Na widok tego ciała, sprawcy i autora przepeł- niającego mnie szczęścia, ogarniało mnie nieznane do tej pory prag- nienie zrewanżowania się identyczną rozkoszą. Casanovą dostrzegł tę przemianę równocześnie ze mną i otworzył szeroko oczy niczym niemowlę, które z wdzięcznością spogląda na matkę, zanim zacznie ssać jej pierś. - Wiedziałem! - wyszeptał, a następnie delikatnie ułożył mnie na wznak. Kiedy za trzecim razem wycofał się w ostatniej chwili i dal upust swej rozkoszy na moje podbrzusze, następnie zaś wypisał palcem w schnącej szybko lepkości jakieś słowo, uświadomiłam sobie, że tak samo robił już poprzednio, dopiero teraz jednak wystarczająco nad sobą panowałam, żeby się tym zainteresować. - Jakie to słowo? - spytałam, na próżno usiłując je odczytać. - To, które na tobie rozlałem. Twórcze. Kreacyjne. Moje. - Nie rozumiem... - Stanowi część poezji życia. Boskie Słowo stworzyło świat, Słowo Mężczyzny zaś, które wytryskuje z niego w chwili radosnego po- łączenia, stwarza dzieci, które na nowo zaludniają Boski świat. Dla- tego właśnie rozlałem je na tobie, a nie w tobie, chwilowo bowiem nie potrzebujemy nowych Cecilii. Ta, którą trzymam w ramionach, daje mi wystarczająco dużo radości. Dysponujemy jeszcze innymi 23 ' metodami, które pozwolą nam zachować naszą miłość wyłącznie dla nas. Pokazał mi niewielki przezroczysty przedmiot z jakiegoś bardzo cienkiego różowawego materiału - „angielski płaszczyk", tak go na- zwał - i wyjaśnił, że używa się go do okiełznania rozbrykanego rumaka i powstrzymania Słowa, które z niego wytryska. - Mamy też coś takiego... Ze skórzanej sakiewki wyjął niewielką złocistą kulkę, błyszczącą jak lustro, w którego wnętrzu ktoś rozpalił ogień. Przez chwilę ogrzewał ją w dłoniach, potem zaś rozchylił mi nogi i umieścił ją w moim wnętrzu. Kiedy cofnął rękę, niczego nie czułam. - Dlaczego... Gdzie ona się podziała? - Jest w tobie. Na widok złota Słowo zapomina o swym posłan- nictwie. Chyba w końcu zasnęliśmy. Tak, nawet na pewno, pamiętam bowiem, jak się obudziłam i od razu przywarłam do niego. Roz- dzielił nas dopiero dźwięk złotych dzwonów Wenecji. Splecieni jak dwa węgorze, przyciśnięci do siebie ustami i udami, usły- szeliśmy jak mattutin wybija godzinę przed wschodem słońca. Później - wydawało nam się, że minęło zaledwie kilka sekund - marangona z San Marco obwieścił świt, wzywając do pracy ludzi, którym poszczęściło się w życiu gorzej niż nam. Casanovą od- prowadził mnie do domu, kiedy było już prawie jasno. Zatacza- liśmy się, pijani spółkowaniem, oszołomieni jego mącącym-zmysły wpływem. Szliśmy uliczkami, mijając ludzi, którzy odmawiali sze- ptem poranne modlitwy przed umieszczonymi w ściennych wnę- kach kapliczkami lub wsuwali kwiaty za pręty strzegące obrazów albo niewielkich posążków Dziewicy. Odruchowo przyklękałam za każdym razem, a Casanovą całował mnie w czubek głowy i mówił: - Moja mała święta! Dotarliśmy wreszcie do Campiello Santa Maria Nova przy Miracoli, gdzie znajdowało się sekretne wejście do mego domu, i poczęłam się zastanawiać, co będzie dalej. Jednak Casanovą szczegółowo zaplano- wał - niebawem miałam się przekonać, iż czynił tak zawsze - każdą chwilę naszego spotkania, łącznie z tą ostatnią, kiedy spowita jego płaszczem miałam zakraść się do domu za plecami zaspanych służą- cych rozpalających ogień. Cieszył się wszystkim, co wydarzyło się tej nocy, także swoim sprytem i przenikliwością. Naturalnie dosko- 24 nale wiedział, gdzie mieści się mój pokój; ba, znał doskonale rozkład całego wnętrza naszego palazzo. ? - Czy jeszcze kiedyś będziemy razem? - wyszeptałam w ostatniej obwili. Nie wiedziałam jeszcze wówczas, co to skromność ani kokieteria. Moje świeżo rozbudzone potrzeby były bardzo proste i łatwe do wyrażenia. Casanovą doskonale mnie rozumiał. Czuł się odpowiedzial- ny za rozpalone przez siebie pragnienia, zdawał sobie sprawę, jak trudno je ugasić. - Nie obawiaj się, święta Cecilio. Moje ciało także będzie tęsknić za twoim. Do chwili naszego następnego spotkania będę się pocieszał jedynie pięknem Wenecji. Wkrótce miałam się przekonać, że to kłamstwo, ale - jak wszyst- kie kłamstwa Casanovy - piękne, praktyczne i niezbędne. Pod tym względem Casanovą był Wenecjaninem w każdym calu. La Serenissima, jak my Wenecjanie nazywamy nasze miasto, jest piękna i praktyczna niczym pawi ogon. Jej piękno służy jakiemuś celowi. Ludzie podziwiają je, szanują - i płacą. Nasze piękne palazzi są na wskroś pragmatyczne. Palazzo mojej rodziny, przed którym teraz staliśmy, stanowił miniaturę ogromnych siedzib wznoszących się na obu brzegach Canal Grandę. W nim także, pod dekadencką, bezużyteczną urodą fasady kryło się coś w rodzaju manufaktury lub żywego stworzenia, sprawnego jak okręt wojenny i ekonomicznego jak zakon. Tak więc nasz palazzo składał się z czterech kondygnacji, po- czynając od magazzino, do którego przywożono łodziami i skąd zabierano rozmaite towary. Wyżej znajdowało się nisko sklepione piętro mezzanino, gdzie urzędnicy mozolili się nad księgami rachun- kowymi oraz składowano najcenniejsze artykuły, by uchronić je przed wilgotnym niszczącym wpływem acqua alta. Nad nim usytu- owane było piano nobile z salonami o ścianach ozdobionych freskami i obszernymi, jasnymi sypialniami członków rodziny. Wreszcie, pod samym dachem, rozciągało się niskie i duszne królestwo służby. Palazzi nad Canal Grandę często miały po dwa piani nobili - jedno na użytek prywatny, drugie publiczny. Chociaż moją rodzinę byłoby stać na taki pałac, to jednak ze względu na nasze usytuowanie na jednej z pomniejszych i mniej ważnych gałęzi szlachetnego rodu Cornaro taki zbytek mógłby nasuwać podejrzenia o ostentacyjne 25 szczycenie się bogactwem, a o czymś takim mój ojciec nie chciał nawet myśleć. Jeszcze przed spotkaniem z Casanovą zasłużyłam sobie wśród bliskich na miano ekscentryczki. Przeprowadziłam się z wielkiej sypialni na piano nobile do dużego pokoju na mezzanino, tuż nad ogrodem. Nie było to łatwe, w końcu jednak rodzice wyrazili zgodę - nie ukrywam, iż nieco przeze mnie przymuszeni. Oczywiście począt- kowo nie chcieli nawet o niczym słyszeć, poczęłam więc wędrować nocami po skrzypiącej drewnianej podłodze piano nobile, a kiedy rodzice próbowali zagonić mnie do łóżka, powiedziałam im, że nie mogę spać, że śnią mi się koszmary i mam halucynacje, że widzę przed sobą stada kłębiących się pantegane, czyli wodnych szczurów. Niekiedy biegłam co sił w nogach do ich sypialni, wskakiwałam do ich łoża i kąsałam matkę w palce stóp, aby ją obudzić. Oni jednak wciąż trwali w uporze. Przedsięwzięłam więc bardziej drastyczne środki. Powiedziałam im, że piano nobile jest ponad wszelką wątpliwość nawiedzone, że korytarzami przemykają w nocy złe duchy i upiory. Narysowałam nawet kilka takich koszmarnych zjaw. Zachowałam te szkice do dzisiaj, dowodzą one bowiem niemałego talentu i wyobraźni. Moje potwory były obdarzone licznymi zdeformowanymi kończynami, a ich pokryte łuskami, odrażające ciała mieniły się barwami zapożyczonymi z palety Tintoretta. - Ona może pokazać je nawet w zakonie! - wyszeptała a- przera- żeniem matka do ojca. - Oby tylko Sofia ich nie zobaczyła! Uspokoiłam rodziców, iż tylko ja, jako osoba szczególnie wrażliwa, mogę dostrzec owe odrażające zjawy i upiory. Zmusili mnie, bym poddała się egzorcyzmom. Udawałam, że z ufnością i nadzieją wsłu- chuję się w mamrotane słowa modlitwy i poddaję się dotykowi drżą- cych dłoni kapłana, lecz już następnej nocy na nowo krzyczałam w korytarzach. W końcu oświadczyłam rodzicom, że usłyszałam we śnie głos, który mówił, iż bezpieczna będę jedynie bliżej ziemi, na mezzanino. Matka zacisnęła rękę na ramieniu ojca, kątem oka do- strzegłam, jak wymieniają zatroskane spojrzenia. Z trudem powściąg- nęłam uśmiech. Posłano po służącego. Najlepszy pokój na mezzanino, z oknami wychodzącymi z jednej strony na ogród, a z drugiej na kościół Miracoli, został starannie wyszorowany i pobielony, potem zaś zniesiono tam niewielki kufer z moimi rzeczami. Zwycięstwo warte było tych wszystkich nieprzespanych nocy. Nareszcie miałam 26 własne małe królestwo, gdzie mogłam rysować i czytać choćby przez całą noc, jeśli przyszła mi na to ochota. Wiedziałam, że nikt nie będzie mnie słyszał. Dlatego właśnie Casanovą tak łatwo mnie odnalazł i dlatego tak iatwo trafiłam w jego ramiona. Nikt nie widział, kiedy zsunęłam się z niskiego parapetu, a kiedy wróciłam, bez problemów dostałam się do sypialni, nie musiałam bowiem przechodzić obok pokojów siostry i rodziców. W wieku zaledwie trzynastu lat wywalczyłam sobie prawo do wolności i prywatności. Teraz, podczas nocy spędzonej z Casanovą, ujrzałam bezmiar rozkoszy, jaką Wenecja ofiarowuje swym praw- dziwym dzieciom. Zajęłam należne mi miejsce w szczęśliwym mieście. Nie żałowałam utraconej niewinności, tylko cieszyłam się zdobytą pewnością siebie i zaznaną rozkoszą. Miało minąć dużo czasu, zanim uświadomiłam sobie, że ktoś może mi to odebrać. Tego jakże ważnego dla mnie poranka stanęłam przed lustrem w moim pokoju, spojrzałam na swoje odbicie i stwierdziłam, iż nie- dawne cudowne przeżycia nie odcisnęły żadnego piętna na moim ciele. Casanovą był nadzwyczaj delikatny. Zastanawiałam się, czy wciąż mam w sobie jego złotą kulę; w żaden sposób nie mogłam jej wyczuć, doszłam więc do wniosku, że ją zabrał. Poczułam na palcach zapach Słowa, uśmiechnęłam się, wtarłam go sobie za uszy. Było już za późno, żeby kłaść się spać. Ubrałam się, poszłam do zakonnej szkoły, nauczyłam się żywotów dwóch pomniejszych świętych i od- miany trzech nieregularnych francuskich czasowników, wróciłam do domu, spożyłam posiłek - w każdym razie uczyniła to dziewczynka, w której ciele mieszkałam. Moje świętoszkowate koleżanki wyczuły chyba coś swymi wrażliwymi dojrzewającymi nosami, ponieważ uni- kały mnie jeszcze pilniej niż zwykle. Nigdy nie cieszyłam się ich sympatią, przede wszystkim ze względu na mój ostry język i trudne do przewidzenia zachowanie, dzisiaj jednak uciekały przede mną jak przed jakimś Turkiem. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Duchem przebywałam gdzie indziej, w znacznie lepszym miejscu. Spędziłam dzień w towarzystwie przeżywanych na nowo w pamięci przyjemności, a kolejne wspo- mnienia docierały gorącymi falami aż do mojej skóry. Przeszkadzały mi światło i hałas. Odgrodziłam się od świata i bez reszty zanurzyłam w rozmyślaniach. Tyle tego było do zapamiętania: dotyk, smak, 27 słowa... Niemal wszystko wydarzyło się w ciemności, musiałam więc zamknąć oczy, by ponownie znaleźć się w gondoli Casanovy. Po południu, kiedy ponownie stanęłam przed lustrem w moim pokoju, dostrzegłam jednak niewielkie zmiany: na udach pojawiły się lekkie zasinienia, z podbródka zaś zszedł mi naskórek wielkości paznokcia, odsłaniając zaczerwienioną, podrażnioną skórę. A więc pocałunki, szorstkie policzki i twarde biodra Casanovy mimo wszystko pozostawiły na mnie jakieś ślady. Tej nocy byłam bardzo niespokojna. Byłam niewyspana. Piekły mnie oczy. Czyżbym miała tylko ten jedyny raz przekonać się, co to znaczy być morosa Casanovy? Czy jeszcze kiedyś go zobaczę? Składał wiele deklaracji, niczego jednak, nie obiecywał i wcale się ze mną nie umówił... Przypomniałam sobie lalkowatą dziewczynę w bramie: cieka- we, czy ona się z nim spotkała ponownie? A może byli razem właśnie teraz, w tej chwili? Powąchałam otwartą butelkę fragolino i od razu ogarnęło mnie niesłychane pożądanie, a także coś jeszcze, coś zupełnie nowego, kolorowego i bolesnego: erotyczna zazdrość. Ponownie wzię- łam kąpiel, naiwnie licząc na to, że wywołam podobne skutki co poprzednim razem. Służąca wyszła z pokoju, unikając mojego wzroku. Jak tylko zamknęła za sobą drzwi, wyskoczyłam z wanny i stanęłam naga przy oknie. Krople wody stygły i wysychały na mojej skórze, która aż mnie świerzbiła od oczekiwania. On jednak nie przychodził, położyłam się wreszcie do łóżka, wyczerpana i rozczarowana. Jednak o północy, z butelką fragolino między udami, znowu usły- szałam dźwięki skrzypiec. Nie było to dla niego łatwe, ale przez cały czas, kiedy byliśmy razem, Casanovą troszczył się o to, bym ani przez chwilę nie czuła się samotna ani opuszczona. Przekonawszy się, jak bardzo pragnę jego komplementów i pieszczot, nigdy mi ich nie skąpił. Nie pozwolił, abym zaczęła się zastanawiać, jakie miejsce zajmuję w jego sercu. Drugiej nocy było tak samo jak pierwszej, może nawet lepiej. Utraciłam go przecież, choć tylko na jeden dzień, a potem odzys- kałam, i dlatego bardziej się nim cieszyłam. Każdego ranka byliśmy wyczerpani, lecz niezaspokojeni. Każda noc uczyła nas czegoś nowego, każda spędzona z dala od niego napełniała mnie niewysłowionym cierpieniem. I co wieczór, zanim wpadłam w jego ramiona, brałam kąpiel. Śpiewałam w kąpieli, jak święta Cecylia. HISTORIA ŚWIĘTEJ CECYLII Z Żywotów świętych, datowanych na rok 1780 i odnalezionych w Bibliotece Marciana w Wenecji Od wydawcy: Na marginesach tego egzemplarza znajdują się liczne kolorowe szkice. Przypuszcza się, że postaci te, o zmysłowo bladych twarzach i lubieżnie błyszczących oczach, wyszły spod ręki słynnej weneckiej portrecistki Ceciłii Cornaro, brakuje jednak jed- noznacznych dowodów na potwierdzenie tej teorii. Święta Cecylia była rzymską patrycjuszką żyjącą w trzecim wieku naszej ery za panowania Sewera Aleksandra. Jej rodzice, wyznający po kryjomu chrześcijaństwo, wychowali ją w swojej wierze. Od dzie- ciństwa odznaczała się nadzwyczajną pobożnością. Nie ruszała się z domu bez Pisma Świętego ukrytego w fałdach szaty, choćby miało jej z tym być nie wiadomo jak niewygodnie. Po rozmowie z matką Cecylia w tajemnicy przed wszystkimi złożyła śluby czystości, rezygnując równocześnie z wszelkich świato- wych rozkoszy, swój niemały talent muzyczny poświęciła zaś w cało- ści Bogu. Cudownym głosem wyśpiewywała ułożone przez siebie hymny, tak że aż aniołowie zlatywali się z raju, aby jej posłuchać i śpiewać razem z nią. Potrafiła doskonale grać na każdym in- strumencie, jaki wpadł jej w ręce, lecz mimo poszukiwań nie znalazła żadnego, który byłby w stanie odtworzyć niebiańskie harmonie rozbrzmiewające w jej duszy. Dlatego właśnie Cecylia wymyśliła organy. Kiedy miała szesnaście lat, rodzice wydali ją za mąż za Waleriana - młodego, dzielnego, bogatego patrycjusza. Miał tylko jedną wadę, za to poważną: był wyznawcą starej pogańskiej wiary. Cecylia przyjęła z pokorą decyzję rodziców, jednak idąc do świą- tyni, miała pod szatą włosiennicę, kąsającą jej ciało niczym tysiąc 29 " żarłocznych gąsienic. Odnowiła śluby czystości, błagając Boga, aby pomógł jej ich dochować. Podczas nocy poślubnej powiedziała Walerianowi, iż anioł stróż, który unosi się bezustannie nad nią, zażądał, aby zachowała swe ciało dla Boga. Jej żarliwa wiara natychmiast nawróciła Waleriana, który ujrzał anioła i zgodził się uszanować złożoną przez żonę przy- sięgę. Wkrótce skierował na ścieżkę właściwej wiary także swego brata Tyburcjusza. Wszyscy troje dokonali wielu dobrych uczynków, między innymi grzebiąc ciała chrześcijańskich męczenników. W tym czasie cesarz przebywał poza Rzymem. Sprawami pań- stwowymi kierował niegodziwy prefekt Almachiusz. Pewnego dnia wezwał do siebie troje młodych ludzi i zakazał im dalszego publicz- nego praktykowania chrześcijańskiego miłosierdzia. Oni jednak sprzeciwili mu się, za co obu braci wtrącono do więzienia, gdzie nawrócili strażnika. Kiedy odmówili wzięcia udziału w rytualnym składaniu ofiar Jowiszowi, zostali straceni. Nieszczęsna Cecylia obmyła łzami ich ciała, po czym zawinęła je we własne szaty i pochowała w katakumbach świętego Kaliksta. Wkrótce potem prefekt Almachiusz wezwał ją przed swoje oblicze i rozkazał, by złożyła ofiarę starym bogom, w razie odmowy grożąc straszliwymi torturami. Stała przed nim blada, milcząca, bez nadziei. Wszyscy obecni w sądzie płakali nad jej młodością, urodą i uporem. Z miejsca nawróciła czterdzieści dusz. Almachiusz zawrzał gniewem, widząc, jak jego ludzie ulegają cza- rowi Cecylii i stają się chrześcijanami. Rozkazał, by odprowadzono ją do domu i wrzucono do wanny wypełnionej wrzącą wodą, dla niej jednak wrzątek był jak chłodne źródło. Wobec tego Almachiusz wysłał kata, żeby odciął jej głowę, lecz na widok dziewczyny katowi zadrżała ręka. Uderzał trzykrotnie w kark i pierś. Zadał jej ciężkie rany, ale nie zabił. Cecylia umierała przez trzy dni, modląc się i rozdając majątek ubogim. Do samej śmierci śpiewała słodkie hymny. 2 Bela coa, trista cavala. Nie odgadniesz zamiarów kobiety o długich włosach. Przysłowie weneckie - Namaluj mnie - powiedział. Uczyniłam to więc. Namalowałam go wiele razy, na początek za pomocą czekolady ifragolino. Potem malowałam go sokiem z brzos- kwiń, startymi na miazgę płatkami róż, francuskimi śliwkami, białymi truflami z Piemontu, oliwą i octem, miodem i tłustymi ostrygami z laguny. Te ostatnie podawaliśmy sobie z ust do ust. Ostrygi naj- lepiej smakują w sosie ze śliny kochanków, powiadał Casanovą, sam akt wymiany zaś stawał się jeszcze bardzo rozkoszny przez to, że był taki zabawny. - Czy to jednak nie jest okrutne? - spytałam, kiedy mnie nimi karmił. - Przecież one są żywe! Zlizał z mojej wargi kropelkę słodkiego nektaru. - Nie obawiaj się, najdroższa. One niczego nie czują, ponieważ śpią. Kiedyś ochrzciłam go wodą z kąpieli mojej siostry. - Dokąd z tym idziesz? - krzyknęła Sofia, próbując się zasłonić, kiedy wpadłam do jej pokoju i zanurzyłam fiolkę w wodzie. - Do Santa Maria Formosa, do gargulca, żeby jego duch poznał cię po zapachu, kiedy będzie szukał w mieście świeżej dziewiczej krwi - zażartowałam, uśmiechając się drapieżnie. - Uniosłam wysoko ociekającą wodą buteleczkę. - Resztki twej czci uwięzną między jego splamionymi krwią zębiskami! Wybiegłam z palazzo, słysząc jej przeraźliwe krzyki i tupot stóp matki spieszącej, żeby sprawdzić, co się stało jej ukochanej piesz- czoszce. Z pewnością od razu się domyśliła, że cokolwiek to było, miało jakiś związek z moją osobą. Casanovie spodobała się zarówno moja opowieść, jak i fiolka z wodą. 31 - Conversazione - mruknął, głaszcząc mnie po ramieniu. - Cecilio, nie myl jednak lingua biforcuta z dowcipem. Kolący język to jeszcze nie wszystko. Od wielu godzin leżeliśmy nadzy za zaciągniętymi zasłonami w ka- jucie gondoli, co jakiś czas staczając „cudowne boje", jak mawiał Casanovą. Zaiste, słodkie były to bitwy! Rzucaliśmy się na siebie ze wszystkich sił. Kiedyś sięgnęłam po koszulę, on jednak chwycił mnie za rękę. - Nie wstydź się swojego ciała, Cecilio. Popatrz tylko na kota, jak się przeciąga i tarza, jak cieszy się każdym mięśniem. Spójrz na psa na ulicy: czy nigdy nie zazdrościłaś mu tego, że podczas upałów w każdej chwili może przywrzeć obnażonymi narządami do chłodnych płyt chodnikowych? Czy nie sądzisz, że jest mu z tym bardzo dobrze? Dlaczego mamy sobie odmawiać przyjemności, których zaznają nawet zwierzęta? Tylko dlatego, że uważamy się za lepszych niż one? Casanovą był zdania, że powinniśmy zaakceptować nasze ciała tak samo, jak czynią to zwierzęta, nie oceniać ich surowo, nie wstydzić się ich pragnień i nie obawiać się rzekomego wstydu związanego z ich zaspokajaniem. Ani trochę nie zaskoczyła go erotyczna przemąd- rzałość trzynastoletniej dziewczynki. Uważał ją za coś całkowicie naturalnego. Miał w gondoli niewielką książeczkę autorstwa Pietra Aretina, pokazano w niej i opisano trzydzieści cztery sposoby, które nas uszczęśliwiają, a są nieznane zwierzętom. — - Trzydziesty piąty sposób jest dokładnie taki, w jaki robią to zwierzęta - powiedział Casanovą, wskazując odpowiedni obrazek. Leżałam na brzuchu i oglądałam ilustracje, podniecona, lecz rów- nież zaintrygowana. Bohaterowie książki byli pięknie zbudowani, wspaniale umięśnieni. Powoli przesuwałam palcem po mięsistych wypukłościach, Casanovą zaś gładził mnie po włosach i opowiadał o gibkiej młodej Żydówce imieniem Lea, córce właściciela domu, w którym mieszkał w Ankonie. Kusił ją gęsimi wątróbkami i cypryj- skim muscatem, w końcu jednak zwabił do łóżka właśnie za pomocą tej niewielkiej książki. Pod pretekstem, że przynosi mu gorącą cze- koladę, codziennie spędzała z nim długie godziny w jego pokoju. Wymagała od niego, by ze szczegółami opowiadał jej o każdym obrazku, aż prawie nie mógł zapanować nad rozpierającymi go żą- dzami, później zaś - co stwierdził, podglądając ją ukradkiem - ćwi- czyła wszystkie pozycje ze swoim przyszłym kochankiem, nie do- 32 prowadzając jednak rzeczy do samego końca. Będąc wciąż dziewicą, nauczyła się całego dzieła na pamięć. Odsunęłam książkę, przeciągnęłam się rozkosznie, zamknęłam pfzy i pozwoliłam, żeby oglądane przed chwilą obrazy wędrowały swobodnie po moim umyśle. Z twarzą wtuloną w wiewiórcze futerka czułam, jak Casanovą kładzie się obok mnie i zaczyna głaskać od stóp aż po czoło. Następnie odgarnął mi włosy, przywarł ustami do mego karku niczym małż i ssał tak długo, aż z moich ust wyrwał się jęk rozkoszy i odwróciłam się twarzą do niego. - Nawet bez pomocy sztuki potrafimy dawać sobie rozkosz, chociaż książka taka jak ta może nam wiele podpowiedzieć - rzekł z uśmie- chem. - Potrafimy także sami dawać sobie przyjemność. Być może już wiesz o tym. Lea wyznała mi, że wszystkie dziewczęta czynią to po kryjomu, zanim wyjdą za mąż. Potem nauczył mnie, jak to robić, a czynił to ze znawstwem tematu i znajomością rzeczy. Kiedy już mało nie omdlewałam z rozkoszy, powstrzymał moją rękę, szeptem wyrecytował treść siedemnastej stronicy dzieła Are- tina, przykrył sobą moje rozpalone ciało, a następnie, słodko i delikat- nie, wniknął we mnie. Później przestrzegł, bym za często nie korzystała z nowo zdobytych umiejętności. - Nawet jeśli w ten sposób na krótko dajesz ulgę spragnionym lędźwiom, to pamiętaj, że takie postępowanie jest sprzeczne z naturą, która mści się, zwiększając następnie w dwójnasób intensywność twych pragnień. Noc w noc, kiedy odpoczywaliśmy po miłosnych szaleństwach, Casanovą karmił mnie wspomnieniami i kąpał we łzach radosnej nostalgii. Uwielbiał głaskać mnie po włosach; jego palce docierały przez czarną gęstwinę aż do skóry na głowie, którą przez jakiś czas masował, by następnie zsunąć rękę aż w okolice mej talii, dokąd sięgały lśniące, lekko poskręcane pukle. Którejś nocy, hipnotyzując mnie tymi pieszczotami, opowiedział mi o Adrianie Foscarini, którą kochał tak bardzo i tak beznadziejnie, że nawet j a d ł jej włosy, starłszy je najpierw na proszek, z którego następnie, dodawszy cukru, wanilii i angeliki, lepił nadające się do połknięcia pastylki. Kiedyś ukłuła się igłą w palec, on zaś wyssał kilka kropli jej krwi. Zażądała od niego, by je wypluł w chusteczkę, jednak on połknął je 33 niczym kanibal. Działo się to na Korfu w roku 1745, prawie cztery dekady wcześniej, kiedy miał zaledwie dwadzieścia lat. Opowiedział mi o swoim pierwszym miłosnym spełnieniu, i to od razu podwójnym, z siostrami Martą i Nanettą, w ich sypialni na poddaszu przy San Samuele. Później tej samej nocy, kiedy nasza gondola kołysała się w lekkich podmuchach wiatru, delikatnych ni- czym kichnięcia kota, wyznał, iż przypominam mu małą Marcolinę, również mieszkankę Wenecji. Był z niej prawdziwy skarb: inteligent- na, przekorna, z włosami kręconymi jak u syreny. Była też niena- sycona i wszystkożerna. Obiecała Casanovie, iż nie będzie zazdrosna 0 jego inne kochanki, pod warunkiem, że pozwoli jej również pójść z nimi do łóżka. Dzięki ogromnemu apetytowi na wdzięki przed- stawicielek tej samej płci zapewniła mu mnóstwo niewyobrażalnych rozkoszy związanych zarówno z aktywnym uczestnictwem, jak i bier- nym obserwowaniem. Podobnie jak on, przepadała za dziewicami. Gwałciła je w taki sposób, że żywiły do niej dozgonną wdzięczność za rozkosz, jakiej zaznały podczas inicjacji. Sprawdzała każdą napot- kaną kobietę: półsłówkami i aluzjami, florenckim pocałunkiem, cha- rakterystycznym uszczypnięciem w policzek. W wieku siedemnastu lat, kiedy poznała Casanovę, wprowadziła w arkana sztuki miłosnej już ponad trzysta niewinnych dziewcząt. Mężczyzn, nawet gdyby chciała, nie zdołałaby zliczyć. - Jak więc mogę ci ją przypominać? - przerwałam jego opowieść. - Jesteś moim pierwszym i jedynym kochankiem, nigdy też nie-robiłam tego z kobietą. - Przypuszczam, że ze względu na twoją inteligencję. I włosy. 1 fakt, że jesteś Wenecjanką. Nie miałem okazji kochać wielu Wene- cjanek. Tęskniłem za nimi rozpaczliwie podczas mego długoletniego wygnania. - Czy Marcolina pragnęła być artystką, tak jak ja? - Nie. Ograniczała swoje artystyczne ambicje do sypialni. Tam • była prawdziwą mistrzynią, podobnie jak ty. Różnica polega jednak na tym, że ty, Cecilia Cornaro, nosisz w sobie wiele arcydzieł, które dopiero powstaną w przyszłości. Nazajutrz Casanovą kupił mi niewielkie drewniane sztalugi, paletę, pęczek grafitowych ołówków, rozpięte na ramie płótno i pięć cienkich pędzli. Na koniec niczym magik otworzył drewniane pudełko. We- wnątrz znajdowało się dwadzieścia siedem niedużych pękatych pę- 34 cherzy wypełnionych pigmentami zmieszanymi z olejem i gotowymi do użytku. Wziął do ręki jeden z nich i przekłuł go paznokciem. Rozległo się coś jakby cichutkie westchnienie i na zewnątrz wy- płynęła kropla intensywnego fioletu. Oboje pochyliliśmy się nad pudłem i wdychaliśmy unoszące się nad nim zapachy. Powiadam wam, nawet najkosztowniejsze perfumy na świecie nie mogą się pod tym względem równać z tamtymi farbami, moimi pierwszymi far- bami w życiu. Noc była krystalicznie czysta. Woda oddychała miarowo pod nami, jakby pogrążona we śnie. Ustawiliśmy sztalugi w gondoli przy blasku srebrnego świecznika, drżącymi palcami wycisnęłam kilka kropli farby na dziewiczą paletę, z samego brzegu kapnęłam jeszcze odro- binę oleju. Miękkie mlaśnięcie zabrzmiało w moich uszach jak odgłos pocałunku. Następnie wzięłam do ręki ołówek i pozwoliłam mu zawis- nąć nad płótnem, odwlekając rozkosz o kilka cudownych sekund. - Co to będzie, najdroższa? - spytał Casanovą. - Jak widzisz, czekam ufnie na to, czym zechce mnie obdarować twój geniusz. - Portret, rzecz jasna - odparłam wyniośle. - To zawsze będą portrety. Ucałował z czcią moją lewą rękę, jakbym już była słynną, budzącą podziw i onieśmielenie artystką. - Ecco la qwal Cecilia Cornaro! Malarka twarzy. - Wszystkiego muszę się dopiero nauczyć. - Wszystko jest już w tobie, moja droga. Wystarczy, żebyś malu- jąc, zdała się na instynkt, tak samo jak wtedy, kiedy się kochasz, i żebyś zawsze pamiętała o tym, że ludzie, których portretujesz, są nadzy pod ubraniami. Musisz najpierw sobie wyobrazić, później zaś odtworzyć linie ich nagich ciał z zaangażowaniem kochanki. Jeśli to cię podnieci, tym lepiej. Zawrzesz w obrazie swoje pożądanie. Ach, jakież to będą portrety! - Mam malować nagie damy i nagich panów? Przecież to nie- możliwe! - Zaczekaj, jeszcze nie skończyłem. Po odtworzeniu nagiego ciała musisz przyodziać je w odpowiedni ubiór. Nie pomijaj żadnych, nawet najdrobniejszych szczegółów. Z kochanki przeistoczyłaś się w krawca, confidante najskrytszych tajemnic ich ciał. Musisz ukryć obwisłe fałdy skórne i zmarszczki na szyjach, kiedy zaś już się z tym uporasz, olśnij ich najwspanialszą świetnością. Daj im nieco lepsze ubrania i nieco kosztowniejszą biżuterię niż ta, na jaką naprawdę 35 mogą sobie pozwolić. Jeśli noszą jedwabie, poprzetykaj je złotą nicią. Jeśli noszą złote bransolety, wpraw w nie rubiny. - Nawet jeśli w rzeczywistości nie ma żadnych rubinów? - Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji o takie drobne niedo- kładności. - Dlaczego? - Ponieważ portrecista jest architektem ich nieśmiertelności! Naj- ważniejsze dla niego - lub dla niej - powinny być nie fakty, lecz ambicje tych, których wizerunki maluje. - Będą mi mówić, co powinnam robić? Wyobraziłam sobie, że maluję nadętego dożę albo kłótliwą matronę. - Możliwe, lecz ich wskazówki będą dotyczyły drobnych szczegó- łów. Niewiele wiedzą na ten temat, a zarazem nie chcą wydać się szpetnymi następnym pokoleniom. Kiedy więc poproszą cię o niewiel- kie uzupełnienie portretu (o dodatkowy pukiel włosów albo o nieco żywszy rumieniec na policzkach), masz uśmiechnąć się z wdzięcznoś- cią, jakbyś już dawno sama wpadła na ten pomysł i tylko czekała na pozwolenie, by wprowadzić go w życie. - A jeśli nie spodobają mi się albo nawet będą budzili moje obrzy- dzenie? - Malując takich ludzi, najszybciej i najwięcej się nauczysz, choć istotnie nie będzie ci łatwo. Staraj się malować przede wszystkim tych, których nie lubisz albo którzy ci się nie podobają. Kiedy opa- nujesz tę umiejętność, będziesz pewna, że dasz sobie radę z-każdym zadaniem. Nigdy się nie dowiedziałam, gdzie zdobył te wszystkie mądrości - być może od swego brata Francesca, który był malarzem. Nie utrzy- mywali bliskich kontaktów, mieli się jednak na oku, choćby po to, żeby wiedzieć, czy któryś zanadto się nie wzbogacił. Jakimś spo- sobem Casanovą zawsze wiedział, kiedy Francescowi powodzi się na tyle dobrze, że może pozwolić sobie na zatrudnienie człowieka do przygotowywania mu farb. Wiedział również, kiedy jego bratu wiedzie się tak marnie, iż zmusza swego specjalistę od farb do szczególnie wytężonej pracy, aby mogli sprzedawać gotowe farby innym malarzom. Ma się rozumieć, moim pierwszym modelem był właśnie Casanovą. Pamiętam, jak wypuściłam z palców ołówek (potoczył się gdzieś na bok, a za nim pogonił kot) i wzięłam pędzel do ręki. Pamiętam, iż 36 tak długo wstrzymywałam oddech, że aż Casanovą musiał mi przy- pomnieć o konieczności oddychania. Pamiętam pierwszą maleńką płamę farby na płótnie oraz chwilę, kiedy pojawił się tam zarys IPP-O twarzy, którą tak kochałam. Pamiętam, jak przygotowywałam brąz, który byłby w stanie oddać barwę jego oczu. Pamiętam chwilę, kiedy dodawałam źrenicom ten trudno uchwytny błysk, który czyni je ludzkimi. Pamiętam, ile razy próbowałam odtworzyć kształt jego ust. Równocześnie zdobywałam inne, mniej pospolite umiejętności: uczyłam się na przykład, jak malować na wodzie. Kiedy pracowałam, gondola znajdowała się w ruchu. Dość szybko przyswoiłam sobie pewien szczególny rytm, tak samo jak podczas uprawiania miłości. Pędzel stykał się z płótnem zawsze w najwłaś- ciwszej chwili. Pamiętam, że często zdarzały się przerwy w malowaniu portretu. Czasem zaczynało się od niskiego pomruku wzbierającego w moim gardle. Sygnał nieodmiennie trafiał na podatny grunt: nagle dzieląca nas odległość rozciągała się w nieskończoność, kurcząc się równo- cześnie do zera, i rzucaliśmy się na siebie. Albo podniecał go sposób, w jaki trzymałam pędzel, i nagle byłam już obok niego na narzucie z wiewiórczych skórek. Strącony ze sztalug obraz ze sto razy lądował na dnie gondoli. Był to portret malowany nocą, ponieważ w tamtym okresie nigdy nie widywałam się z Casanovą za dnia, po ukończeniu jednak portret wydobył na światło dzienne raczej zbyt wiele niż za mało. Oczy i ręce były za duże, usta zbyt wygłodniałe. Za mało jeszcze potrafiłam, żeby ukryć śmierć niezliczonych nadziei zapisaną w smutku jego skóry. Pragnęłam namalować go takim, jakiego go kochałam, i takim właśnie chciałam go unieśmiertelnić, brakowało mi jednak sprytu i umiejętności, żeby to uczynić. Na moim obrazie był zanadto śmier- telny. Aż się wzdrygnął, kiedy mu go pokazałam, szybko się jednak opanował i z niezmierzonych głębin czułości zdołał nawet wydobyć komplement. - Cecilio, dzięki tobie moja maska pośmiertna jest już gotowa. Teraz w każdej chwili mogę spokojnie odejść. - Przez chwilę przy- glądał się jej bez drgnięcia powieki, co wystawia bardzo dobre świa- dectwo jego odwadze. - Jest nadzwyczaj dostojna. - Dostojna? Wyglądasz jak upiór. Wybacz mi! - Jest dostojna, ponieważ taka właśnie jest śmierć. A śmierć jest główną przyczyną powstawania portretów. 37 - Jak to? Co przez to rozumiesz? - Portrety to wspomnienie o ludziach, którzy odeszli. Po śmierci ich ciała rozkładają się w grobach, portrety natomiast żyją nadal na ścianach domów, w których niegdyś ci ludzie mieszkali. Te po- rtrety to ich nieśmiertelność. Dlatego też najlepsi portreciści są sławni i bogaci; ludzie zapłacą każdą cenę za to, żeby stać się nie- śmiertelnymi. Wyobraziłam sobie, jak za sto lat tłumy oglądają namalowany przeze mnie portret Casanovy, jak widzowie to podchodzą bliżej, by przyjrzeć się szczegółom, to znów cofają się o kilka kroków, żeby patrzeć na niego z perspektywy, jak wymieniają między sobą uwagi i ze znawstwem trzepoczą palcami, podobnie jak dzieje się przed arcydziełami w weneckich kościołach. Już teraz tęskniłam za ich uwagą i aprobatą, zarówno dla mego kochanka, jak i dla mojego dzieła. - Jak mogę ich zadowolić? - spytałam. - Czy mam malować wy- łącznie ludzi, na których będzie przyjemnie patrzeć? - Twoje zadanie polega na tym, by zaintrygować publiczność i żeby napełnić jej serca żalem, że nie dane jej było osobiście poznać tego człowieka. - Powinnam więc malować ich w taki sposób, żeby przyszłe poko- lenia chciały ich kochać. - Jeżeli uda ci się to, Cecilio, podbijesz świat. - Ale czy to możliwe? .« - Owszem. Namalowany wizerunek może pobudzać zmysły - po- dobnie jak czyniły to rysunki Aretina - i to nawet wtedy, jeżeli nie ukazuje miłosnego aktu. Pamiętam, jak w jednym z madryckich kościołów zobaczyłem obraz przedstawiający Madonnę karmiącą Dzieciątko. Jej obnażona pierś była doskonale piękna. Kościół wypeł- niały złote kandelabry i inne dary arystokratycznych rodów. Przed drzwiami zawsze stało kilka powozów, był tam nawet żołnierz, którego zadanie polegało na uśmierzaniu kłótni między stangretami. Cała szlachta w mieście przychodziła modlić się w tej kaplicy i składać hołd Najświętszej Panience. Znam mężczyzn, ich pobożność wcale mnie więc nie zdziwiła, zdawałem sobie bowiem sprawę, że przy- chodzą do tego właśnie kościoła nie dla Madonny, lecz ze względu na jej pierś. - Naprawdę była taka piękna? - Olśniewająca. Kiedyś sam przed nią ukląkłem. Niemal słyszałem, 38 iak oddycha. Dziecko nie objęło całego sutka ustami, widać więc było nieco ciemniejszą skórę, lekko nabrzmiałą od przyjemności i wilgotną od oddechu małej istoty. Pierś nie była wielka, akurat taka, żeby ymieścić się w dłoni, miała jednak taki kształt, iż na samą myśl o tym świerzbiła mnie skóra. _ Byłeś tam tylko raz? - Jeden jedyny. Kilka tygodni później wydarzyła się tragedia. Pewien młody ksiądz zaczął twierdzić, iż widok tej piersi prześladuje go we snach, ukryto ją więc pod domalowaną chustką. Od tej pory kościół zaczął popadać w nędzę i zapomnienie. - Czy ty także widywałeś pierś we snach? - Wyobrażałem sobie niekiedy przyciśniętą do mego ciała. Nigdy nie zaznałem większej przyjemności, nie mając kobiety w ramionach. A teraz, Cecilio, wyobraź sobie taki portret: mężczyzna lub kobieta uchwyceni u szczytu ekstazy, o twarzy wypełnionej bez reszty miłoś- cią i pożądaniem... Myślisz, że udałoby ci się coś takiego namalować? Tylko jakaś wampirzyca mogłaby zakochać się w Casanovie z mojego pierwszego portretu. Było to okropne malowidło, ale przynajmniej wyznaczało początek, będąc równocześnie wyznaniem miłości oraz deklaracją moich własnych pragnień. Ten pierwszy obraz miał licznych następców, z których każdy kolejny był odrobinę lepszy od poprzednie- go. Malowałam go na wiele sposobów: jako świętego i grzesznika, jako anioła i śmiertelnika. W tych obrazach dałam wyraz swoim preferen- cjom dotyczącym mężczyzn takich jak Casanovą, oprawiłam je w ramy i zapieczętowałam. Zawarłam w nich upodobanie do indywidualizmu i nowości. Dałam upust swej weneckiej naturze: tęskniłam za czymś ułomnym i niedoskonałym, a nie doskonałym i boskim. Wszystko to można było wyczytać z jego twarzy. Inne kobiety mogły nie rozpoznać Casanovy na moich obrazach. Malowałam to, czym on był dla mnie, a ja dla niego. W miarę jak kochaliśmy się coraz dłużej - i lepiej - zmieniały się także jego portrety. A były ich setki. Wiem teraz, że Casanovą miał rację. Każdy portrecista jest w pe- wnym sensie kochankiem. Twoją ciekawość budzi każdy, nawet naj- mniejszy ruch pozującego człowieka, każdy jego uśmiech, każdy cień na twarzy. Tylko malarz portrecista oraz kochanek potrafią poświęcić tyle uwagi innemu człowiekowi, lecz nawet kochanek nie jest w stanie spamiętać każdego mrugnięcia, wypukłości ust, wy- gięcia brwi. W twarzy, na którą patrzysz, szukasz czegoś ukrytego 39 i trudnego do zdefiniowania, a kiedy już to znajdziesz, musisz jesz- cze znaleźć sposób, by zwabić to na pędzel. Szczególne portrety szczególnych twarzy - te, w których udało się zawrzeć ową jakże istotną nieokreśloność - działają z taką siłą, że można się w nich zakochać albo wręcz oszaleć z pożądania. Wiedziałam już, jaka czeka mnie przyszłość. Chciałam malować wyłącznie takie portrety. * MÓWI KOT Od tej pory towarzyszyła nam każdej nocy i jej zapach długo był jedynym kobiecym zapachem na naszej łodzi. Jedynym ludzkim zapachem, przez wiele lat dominującą wonią w gondoli był smród farb i barwników. Jeśli akurat się nie parzyli, ona zawsze coś rysowała lub malowała. Początkowo marszczyłem swój wilgotny nos, ale po jakimś czasie to polubiłem, przy okazji mogłem bowiem liczyć na pieszczoty i smakołyki. Cecilia Cornaro była dobrym okazem kobiety: lubiła koty. Odniosłem również wrażenie, że była całkiem niezłą malarką. Po- czątkowo ograniczała się do kopiowania rzeczywistości, wkrótce jed- nak zaczęła ją zmieniać. Zauważyłem, że jej święci często przypomi- nali Casanovę, Madonny zaś były bardzo podobne do niej. Dzieciątku nie poświęcała wiele uwagi. Od chwili, kiedy Casanovą umieścił w gondoli zwierciadło, bez przerwy pozowała sobie jako Wenus Bot- ticellego lub ta rudowłosa kobieta Tycjana na sofie. Zawsze malowała twarze. Uważałem to za całkiem naturalne. Lu- dzie mają dość ograniczone możliwości postrzegania świata. W zde- cydowanej większości pozostają obojętni na sygnały wysyłane przez ciało, na zapachy, na zew krwi. Widzą w innych wyłącznie twarze, twarzami więc tylko się stają. Takie nastawienie znajduje odbicie w ich języku - wyrażenia „wyjść z twarzą", „zachować twarz" albo „stracić twarz" są często używane. Moje szlachetne oblicze również nie umknęło uwagi Cecilii. Pra- cowała wtedy nad kopią Świętej Cecylii Biagia d'Antonia; do dzisiaj możecie mnie tam podziwiać, przycupniętego w półprzysiadzie, pod- czas gdy ta nieszczęsna kobieta gotuje się żywcem w kąpieli, a wszy- scy płaczą. Mam głowę lekko zwróconą w kierunku mej pani, widać mnie z półprofilu, cala moja sylwetka promieniuje bolesną łagod- nością. 41 Czy zwróciliście uwagę, jak często obecność kota dodaje obrazowi subtelności? Sama przez się staje się komentarzem, dodaje godności najpodlejszym ludzkim zachowaniom oraz przydaje patosu najbar- dziej dziwacznym zgonom świętych mężów i niewiast. Psy i lwy robią tylko to, co psy i lwy robić powinny, kot natomiast... Każdy jego gest czeka na odczytanie. 3 La fortuna l'e na vaca: a chi la mostra el davanti e a chi el dadrio. Los jest jak krowa: jednym pokazuje się z dobrej strony, innym zaś od zadu. Przysłowie weneckie W gondoli byłam pojętną uczennicą, w szkole natomiast zupełnie nie błyszczałam. Brakowało mi snu. Przez cały dzień bazgrałam w książkach, ozdabiałam marginesy coraz bardziej udanymi szki- cami przedstawiającymi twarz mego kochanka, jego tors oraz inne części ciała. Sporządzałam całkiem znośne kopie ilustracji Aretina z moimi ulubionymi pozycjami. Zakonnice, widząc te ostatnie, były zbyt zawstydzone, żeby ukarać mnie reprymendą lub donieść ro- dzicom o mych występkach, niemniej jednak skonfiskowały mi Ży- woty świętych. Nasza szkoła zakonna, tak jak bywało w tamtych czasach, stanowiła coś w rodzaju przechowalni dla niechcianych lub niezdatnych do małżeństwa córek patrycjuszy. Przeorysza (pochodziła z rodu Dan- dolo) twardą ręką trzymała w ryzach gromadę potencjalnych dziewic. Wśród uczennic znajdowało się wiele nowicjuszek lub młodych za- konnic, jednak ani Sofia, ani ja nie byłyśmy przeznaczone do klasz- tornego życia. Ojciec bez trudu mógł nas utrzymać, później zaś wyposażyć w odpowiednie posagi. Mieszkałyśmy więc w domu, a do szkoły zakonnej uczęszczałyśmy przez sześć dni w tygodniu. Śpie- wałyśmy, recytowałyśmy, haftowałyśmy, uczyłyśmy się francuskiego. Do tego sprowadzała się edukacja młodej Wenecjanki z klasy średniej lub wyższej. Tak czy inaczej, prawdziwa nauka odbywała się na ulicach miasta. Tam właśnie uczennice dowiadywały się, że oczy są stworzone nie do czytania, ale po to, żeby wabić i fascynować, że palce są stworzone 43 nie do szycia, lecz do pieszczot, a usta nie do recytowania gramatycz- nych formułek, lecz do rozsyłania zalotnych uśmiechów. Wenecja nauczyła nas, jak być kapryśnymi i figlarnymi, jak bardziej sunąć, niż stąpać po chodnikach z istryjskiego marmuru i mozaikach z nie- prawdziwego lapis-lazuli, w jaki sposób opowiadać o naszych snach, tak by mężczyźni pragnęli się w nich znaleźć. W szkole powtarzano nam, że miłość do Boga ma być naszym najważniejszym celem i na- szą największą świętością, na ulicy natomiast dowiadywałyśmy się z ballad gondolierów i malowideł wystawianych w sklepowych wit- rynach, iż w tym mieście najwyżej ceni się inną miłość, słodką i krót- kotrwałą jak pocałunek. Spieszę dodać, że chłopcy zdobywali niewiele lepsze wykształcenie, chyba że postanowiono, iż w przyszłości zostaną uczonymi. Wcale nie byliśmy głupim miastem: po prostu edukacja stanowiła dla nas jesz- cze jedną formę rozrywki. Nasze dziedzictwo odtwarzaliśmy w bar- wnych ulicznych ceremoniach trwających niemal przez cały rok, dzięki którym mogliśmy pięknie się ubierać i zachowywać niczym urocze marionetki. Nasze kościoły stanowiły prawdziwą ucztę dla oczu. Kto miałby ochotę czytać Biblię, skoro jej najciekawsze frag- menty namalowano na ścianach żywymi, pięknymi brawami? Wcale jednak nie gardziliśmy słowem pisanym, o nie! Autorzy pieśni, poeci pisujący wiersze na wachlarzach dam, twórcy sonetów - wszystkim świetnie się powodziło w naszym szczęśliwym mieście, lecz w ostatnim stuleciu swej autentycznej świetności Wenecja nie była miejscem, gdzie cokolwiek traktowano by poważnie lub z namaszczeniem. W Wenecji książki sprzedawano na kilogramy, jak cukier. Tak więc nie bardzo miałam skąd czerpać wiedzę na temat por- tretów, sztuki i artystów. Kiedy spotkałam Casanovę, wypełniała mnie frustracja z powodu mej całkowitej ignorancji w dziedzinach, które tak silnie mnie pociągały. Biegałam od kościoła do kościoła, wpatrywałam się w malowidła tak długo i intensywnie, że potem widziałam je wyraźnie nawet z zamkniętymi oczami. Dowiedziałam się - nie znając ich nazw - jakich barw używa się do malowania skóry oraz jak głębokie muszą być cienie na pofałdowanych zasło- nach. Dowiedziałam się, jaki szczególny rozbłysk na czole czyni świętego świętym. Poznałam wszystkie kłamstwa i kłamstewka, ja- kimi trzeba się posługiwać, jeżeli chce się namalować prawdę. Zro- zumiałam, że prawda jest celem, do którego prowadzą pogmatwane, częstokroć zwodnicze ścieżki. 44 Dowiedziałam się tak wiele, że stałam się filozofem malarstwa, równie oddalonym od rzeczywistej pracy artysty, jak filozof od praw- dziwego życia. Marzyłam o tym, by wziąć pędzel do ręki, a kiedy pragnienie stawało się nie do zniesienia, zanurzałam się w labirynt uliczek zamieszkanych przez artystów i napełniałam płuca rozkosz- nym zapachem barwników, farb i oleju. Casanovą wszystko to zmienił: teraz malowałam niemal co noc. Opuszczając go o bladym świetle poranka, zamykałam skrzynię z farbami, płótno zaś wkładałam do niewielkiego schowka w kajucie gondoli. Casanovą własnoręcznie wycierał mi z twarzy najwyraźniejsze smugi i plamy; resztę zmywa- łam po powrocie do domu, w gorącej kąpieli. Ta moja nocno-wodna działalność nie dawała mi jednak pełnej satysfakcji i oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Casanovą przed- stawił mnie przyjacielowi swego brata Francesca, również malarzowi, obecnie mieszkającemu w Dreźnie. Nie miał dobrych układów z brać- mi, o Francescu zaś wyrażał się z najwyższym lekceważeniem. - Wyobraź sobie, że jest impotentem! Jego nieszczęsna żona jed- nak go kocha i dlatego nie szuka zaspokojenia gdzie indziej. To bardzo smutne. Co gorsza, Francesco nie grzeszy także potencją, jeśli chodzi o talent malarski, choć muszę przyznać, iż całkiem nieźle maluje dym i ma wystarczająco dużo sprytu, żeby przykryć jego kłębami wszystko to, czego namalować nie potrafił. Z pewnością nie poleciłbym ci go jako nauczyciela, Cecilio, ma on jednak przyjaciela imieniem Antonio, który maluje portrety. Tak się składa, że akurat jest tu, w Wenecji. Zgodził się spotkać z tobą jutro po południu. Powiedz matce, że będziesz pomagała zakonnicom dekorować kościół przed ceremonią ślubną. Czy to wystarczy, by wytłumaczyć twoją kilkugodzinną nieobecność? Skinęłam głową. Nazajutrz rano zupełnie nie mogłam się skoncentrować na moich świętych. Z roztargnieniem przesuwałam palec po linijkach tekstu. Godziny mijały tak powoli, jakby ktoś nasypał piasku do trybów zegara. Jak tylko moje katusze dobiegły końca, pognałam przez miasto do San Vio, gdzie już czekał na mnie Casanovą oparty niedbale o studnię, szczupły jak marionetka. Wtedy po raz pierwszy ujrzałam go w świetle dnia. Zdawał sobie sprawę, iż blask słońca bezlitośnie ujawni liczne zmarszczki na jego twarzy; jak tylko spostrzegł, że się im przyglądam, ujął mnie za rękę i przesunął ją wzdłuż głębokiej bruzdy łączącej nos z kącikiem ust. 45 - Pogłębiła się od chwili, kiedy cię poznałem, teraz bowiem znacz- nie częściej się uśmiecham. - Kocham każdy skrawek twojego ciała - odparłam zgodnie z prawdą. W drodze do pracowni Antonia ściągnęłam z głowy płócienny czepek, zwinęłam go, wepchnęłam do kieszeni, a następnie roz- puściłam włosy. Od razu nabrałam pewności siebie. Casanovą rozprostował i ułożył mi je na ramionach. Pracownia Antonia mieściła się w San Barnaba, czyli ąuartiere zubożałej szlachty zwanej Barnabotti. Niektórzy z nich dorabiali sobie, wynajmując artystom część obszernych pokojów w swoich domach. Wspięliśmy się po schodach na piano nobile. Zawahałam się przed drzwiami, Casanovą jednak delikatnie pchnął mnie naprzód. Natychmiast po przekroczeniu progu ujrzałam ściany zawieszone od góry do dołu portretami, szkicami oraz pustymi ramami, a zaraz potem ujrzałam niezwykłą kolekcję połamanych kolumn, wypchanych ptaków i atłasowych tkanin, zgromadzoną w czymś w rodzaju klatki po przeciwnej stronie pokoju, oraz niewielki tron na niedużej platformie. Pojawił się Antonio, wycierając ręce. Byl niskim, jasnowłosym, doskonale ubranym mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu lat. - Och, to po prostu nieodzowne - powiedział, gdy Casanovą wyraził się z uznaniem o jego stroju. - Ludzie, którzy tu przychodzą, szukają stylu, a kiedy go znajdują, od razu czują się lepiej. Casanovą przedstawił mnie gospodarzowi i przyglądał się z zain- teresowaniem. Nie miał powodów do niepokoju; chociaż Antonia otaczał cudowny zapach farb, to jednak człowiek ten był całkowicie pozbawiony magnetyzmu. Dla mnie miłość fizyczna kojarzyła się wyłącznie z Casanovą. Jeszcze nie nauczyłam się szukać jej u innych mężczyzn. Casanovą nie musiał mi podpowiadać, co powinnam robić. W czasie pierwszej wizyty ukradłam jedną z miniatur Antonia; kiedy się od- wrócił, po prostu wepchnęłam ją do kieszeni, osłaniając kciukiem delikatną powierzchnię malowidła. Był to całkiem udany portret chłopca. Antonio był z niego bardzo dumny, o czym świadczyło udawane lekceważenie, z jakim zbył moje komplementy. Ja też bym tak postąpiła. W ciągu tygodnia udało mi się wykonać całkiem udaną kopię - starałam się wypaść obiecująco, ale bez przesady. Podczas kolejnej wizyty, zarumieniona po uszy, pokazałam mu oryginał i ko- 46 pię, ze wstydem przyznałam się do popełnionego czynu, na koniec zaś westchnęłam: ? - Ach, gdybym kiedykolwiek potrafiła malować tak jak pan... - Cecilio, z przyjemnością będę cię uczył! - padła odpowiedź, Którą pragnęłam usłyszeć. W ciągu dwóch miesięcy przyswoiłam sobie wszystko, czego mogli mnie nauczyć Casanovą i Antonio. Antonio był dla mnie bardzo dobry. Kiedy już się przekonał, że nie przyniosę mu wstydu, zaczął namawiać swych klientów i przyjaciół, żeby mi pozowali. Wszyscy Wenecjanie, nie tylko Casanovą, lubili nowinki. Klienci nie mieli nic przeciwko temu, by poświęcić godzinę młodej i ładnej debiutantce i byli mile zaskoczeni rezultatami. Początkowo do mnie należało malowanie ubrań, zasłon, dziecka lub psa głównego modela, Antonio natomiast pracował nad twarzą, szybko jednak zaczęły pojawiać się dysonanse, ponieważ ubrania, zasłony, dzieci czy psy okazywały się bardziej interesujące od ich właścicieli... Wkrótce klienci poczęli się domagać, żebym to ja uwieczniała ich na płótnie. Z radością przystawałam na te prośby. Antonio chodził z coraz bardziej ponurą miną, chociaż starałam się poprawić mu nastrój, dzieląc się z nim moimi wcale niemałymi zarobkami. Zysk był nasz wspólny, rosnąca sława jednak - tylko moja. Podpisywałam się prawdziwym imieniem i nazwiskiem, nikomu jednak nic to nie mówiło. W tamtych czasach w Wenecji wprost roiło się zarówno od Cecilii, jak i od Cornaro. Tymczasem moja rodzina, po drugiej stronie Canal Grandę w Miracoli, żyła skromnie i spokojnie. Przy naszym stole nie rozmawiało się o najświeższych nowinkach ani o młodych kobietach malujących portrety członków najznamienitszych rodów. W dziedzinie malarstwa uczeń łatwo może przerosnąć mistrza, tak jak w moim przypadku. Nie zdążyłam jeszcze na dobre opa- nować sztuki władania pędzlem, a już wyrobiłam sobie własny styl, realistyczny i zarazem zdolny oddać skrywane uczucia. Wzięłam sobie do serca słowa Casanovy i pragnęłam malować ludzi rozpa- lonych namiętnościami. Chciałam, by widz odniósł wrażenie, że lada chwila wyskoczą z ram i rzucą mu się w ramiona. Zjawiałam się w pracowni obładowana pomysłami; jeden z nich polegał na tym, by otoczyć modela zmysłowymi przedmiotami, które lubił lub które go podniecały. Malowałam kobiety z ich nowo narodzonymi dziećmi lub z kroplami zimnego białego wina na ustach, żołnierzy wącha- jących siarkę, kupców gładzących kosztowne sukno. W gondoli nadal 47 - Pogłębiła się od chwili, kiedy cię poznałem, teraz bowiem znacz- nie częściej się uśmiecham. - Kocham każdy skrawek twojego ciała - odparłam zgodnie z prawdą. W drodze do pracowni Antonia ściągnęłam z głowy płócienny czepek, zwinęłam go, wepchnęłam do kieszeni, a następnie roz- puściłam włosy. Od razu nabrałam pewności siebie. Casanovą rozprostował i ułożył mi je na ramionach. Pracownia Antonia mieściła się w San Barnaba, czyli guartiere zubożałej szlachty zwanej Barnabotti. Niektórzy z nich dorabiali sobie, wynajmując artystom część obszernych pokojów w swoich domach. Wspięliśmy się po schodach na piano nobile, Zawahałam się przed drzwiami, Casanovą jednak delikatnie pchnął mnie naprzód. Natychmiast po przekroczeniu progu ujrzałam ściany zawieszone od góry do dołu portretami, szkicami oraz pustymi ramami, a zaraz potem ujrzałam niezwykłą kolekcję połamanych kolumn, wypchanych ptaków i atłasowych tkanin, zgromadzoną w czymś w rodzaju klatki po przeciwnej stronie pokoju, oraz niewielki tron na niedużej platformie. Pojawił się Antonio, wycierając ręce. Był niskim, jasnowłosym, doskonale ubranym mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu lat. - Och, to po prostu nieodzowne - powiedział, gdy Casanovą wyraził się z uznaniem o jego stroju. - Ludzie, którzy tu przychodzą, szukają stylu, a kiedy go znajdują, od razu czują się lepiej. Casanovą przedstawił mnie gospodarzowi i przyglądał się z zain- teresowaniem. Nie miał powodów do niepokoju; chociaż Antonia otaczał cudowny zapach farb, to jednak człowiek ten był całkowicie pozbawiony magnetyzmu. Dla mnie miłość fizyczna kojarzyła się wyłącznie z Casanovą. Jeszcze nie nauczyłam się szukać jej u innych mężczyzn. Casanovą nie musiał mi podpowiadać, co powinnam robić. W czasie pierwszej wizyty ukradłam jedną z miniatur Antonia; kiedy się od- wrócił, po prostu wepchnęłam ją do kieszeni, osłaniając kciukiem delikatną powierzchnię malowidła. Był to całkiem udany portret chłopca. Antonio był z niego bardzo dumny, o czym świadczyło udawane lekceważenie, z jakim zbył moje komplementy. Ja też bym tak postąpiła. W ciągu tygodnia udało mi się wykonać całkiem udaną kopię - starałam się wypaść obiecująco, ale bez przesady. Podczas kolejnej wizyty, zarumieniona po uszy, pokazałam mu oryginał i ko- 46 pię, ze wstydem przyznałam się do popełnionego czynu, na koniec zaś westchnęłam: - Ach, gdybym kiedykolwiek potrafiła malować tak jak pan... - Cecilio, z przyjemnością będę cię uczył! - padła odpowiedź, Którą pragnęłam usłyszeć. W ciągu dwóch miesięcy przyswoiłam sobie wszystko, czego mogli mnie nauczyć Casanovą i Antonio. Antonio był dla mnie bardzo dobry. Kiedy już się przekonał, że nie przyniosę mu wstydu, zaczął namawiać swych klientów i przyjaciół, żeby mi pozowali. Wszyscy Wenecjanie, nie tylko Casanovą, lubili nowinki. Klienci nie mieli nic przeciwko temu, by poświęcić godzinę młodej i ładnej debiutantce i byli mile zaskoczeni rezultatami. Początkowo do mnie należało malowanie ubrań, zasłon, dziecka lub psa głównego modela, Antonio natomiast pracował nad twarzą, szybko jednak zaczęły pojawiać się dysonanse, ponieważ ubrania, zasłony, dzieci czy psy okazywały się bardziej interesujące od ich właścicieli... Wkrótce klienci poczęli się domagać, żebym to ja uwieczniała ich na płótnie. Z radością przystawałam na te prośby. Antonio chodził z coraz bardziej ponurą miną, chociaż starałam się poprawić mu nastrój, dzieląc się z nim moimi wcale niemałymi zarobkami. Zysk był nasz wspólny, rosnąca sława jednak - tylko moja. Podpisywałam się prawdziwym imieniem i nazwiskiem, nikomu jednak nic to nie mówiło. W tamtych czasach w Wenecji wprost roiło się zarówno od Cecilii, jak i od Cornaro. Tymczasem moja rodzina, po drugiej stronie Canal Grandę w Miracoli, żyła skromnie i spokojnie. Przy naszym stole nie rozmawiało się o najświeższych nowinkach ani o młodych kobietach malujących portrety członków najznamienitszych rodów. W dziedzinie malarstwa uczeń łatwo może przerosnąć mistrza, tak jak w moim przypadku. Nie zdążyłam jeszcze na dobre opa- nować sztuki władania pędzlem, a już wyrobiłam sobie własny styl, realistyczny i zarazem zdolny oddać skrywane uczucia. Wzięłam sobie do serca słowa Casanovy i pragnęłam malować ludzi rozpa- lonych namiętnościami. Chciałam, by widz odniósł wrażenie, że lada chwila wyskoczą z ram i rzucą mu się w ramiona. Zjawiałam się w pracowni obładowana pomysłami; jeden z nich polegał na tym, by otoczyć modela zmysłowymi przedmiotami, które lubił lub które go podniecały. Malowałam kobiety z ich nowo narodzonymi dziećmi lub z kroplami zimnego białego wina na ustach, żołnierzy wącha- jących siarkę, kupców gładzących kosztowne sukno. W gondoli nadal 47 malowałam Casanovę wśród niemal zbyt dojrzałych owoców oraz śladów mojej obecności: a to pędzla, a to kawałeczka torta al cioc- colato, a to kropli brzoskwiniowego soku na brodzie. Najlepiej radziłam sobie ze skórą, i to każdego rodzaju: od mlecz- nobiałej po żółtawą jak śmietana, od zupełnie bladej po spalonej weneckim słońcem na kolor brzoskwini lub terakoty. Uwielbiałam ją malować, szczególnie wtedy kiedy kontrastowała z futrem lub sier- ścią. Moi modele często pozowali z domowymi zwierzętami na kolanach i muszę powiedzieć, iż te pary często wydawały się znacznie szczęś- liwsze niż pary małżeńskie. Z przyjemnością uwieczniałam przyjaźń łączącą młodą kobietę z jej kotem. Cieszyłam się, słysząc jej kroki na schodach i miauczenie niesionego w koszyku zwierzaka, ponieważ wiedziałam, że już niedługo uszczęśliwię ich oboje. Wyjmowałam kota z koszyka, głaskałam go i pieściłam, po czym układałam go właścicielce na kolanach. Kot mrużył oczy, patrzył na mnie i rozumiał. Wiedziałam także, iż kobieta, która przez godzinę głaszcze kota, jest gotowa na przyjęcie kochanka. Wszystko to dobrze służyło moim celom. Casanovą twierdził, że potrafię namalować nawet mruczenie kota. Bez zbędnej skromności muszę przyznać, iż miał rację. Potrafiłam namalować także mruczenie kobiet, które dopiero co wstały z łóżka kochanka i których skóra wciąż jeszcze lśniła miłosnym uniesieniem. Nie gorzej radziłam sobie z wodą, i to zarówno tą, która zebrała się w postaci mgiełki na szklance z zimnym napojem, jak i tą widzianą przez okno za plecami modela. Nadawałam jej zieloną barwę - w We- necji trzeba ją było wynaleźć, jest tu bowiem nieczęsto spotykana. Będąc z natury bezbarwna, woda zapożycza zieleń z odbić ukwieco- nych balkonów lub osadu na miedzianych kopułach. Odnalazłam w niej także inne kolory: dzień w dzień woda w Canal Grandę pyszni się płynnym nefrytem, mlekiem i miodem, ciemną krwią, szampanem, nektarem i trucizną. W pracowni Antonia uczyłam się malować krople rosy na kwiatach oraz wilgotny osad na owocach w misie. Moje próby były na tyle udane, że kiedy wystawiałam płótna na podwórze do wyschnięcia, zlatywały się ptaki i próbowały dziobać uwiecznione specjały. W gondoli uczyłam się z kolei malować krople potu, które pojawiają się na naszych ciałach w chwilach rozkoszy; te malowidła suszyłam bardziej dyskretnie, wewnątrz felze, za falującymi w po- dmuchach morskiego wiatru zasłonami. Wydawało mi się, że przyszłam na świat wyłącznie po to, żeby 48 wodzić pędzlem po płótnie dlatego, że ciało, barwa i atłas po prostu s ą. < Nauczyłam się upiększać ciała moich modeli, tak by wyglądały nawet o dziesięć lat młodziej. Co prawda posługiwałam się wówczas dość prymitywnymi metodami, niemniej okazywały się skuteczne. W gruncie rzeczy moje zabiegi sprowadzały się do wymazywania śladów pozostawionych przez ból, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, między innymi dlatego, że niewiele wiedziałam o tym rodzaju bólu. Zmarszczki, bruzdy i plamy stanowiły pozostałość po niedobrych miłościach. Usuwając je, czyniłam ich lżejszymi i młod- szymi, jakbym w ten sposób wycinała z ich życiorysów wszystkie smutne zdarzenia, które tak niekorzystnie odbiły się na urodzie tych ludzi. Casanovą uczył mnie tego, czego zaniedbał Antonio - albo przez niewiedzę lub przez kiełkującą profesjonalną zawiść. To Casanovą przypominał mi, żebym starała się jak najlepiej poznać życie we- wnętrzne moich modeli, a dopiero potem próbowała je namalować. We wszystkich rzeczywiście wspaniałych portretach uderza nie tyle wierne oddanie czysto fizycznej prawdy, ile raczej ukrytej duchowości sportretowanej osoby. Prawdziwy artysta nie ogranicza się do obse- syjnej wierności szczegółom - on po prostu nie może jej uniknąć. Wierność szczegółom, a więc i podobieństwo są zaledwie surowcem, który trafia do alchemicznego tygla. Niekiedy całymi godzinami rozmawiałam z pozującymi mi osobami, zanim wzięłam pędzel do ręki. Antonio bębnił palcami i przyglądał mi się z niedowierzaniem. Ignorowałam go. Dawałam im coś do czytania, kiedy nie chciałam słyszeć ich głosów, a zależało mi na tym, by zobaczyć, w jaki sposób trzymają książkę: czy niepewnie, na odległość, czy raczej tuż przy policzku, niczym twarz kochanka. Kierowała mną nie tylko ciekawość. Nie zamierzałam zapanować nad mymi modelami, lecz chciałam stać się świadkiem ich nadziei i rozczarowań, ich miłości i marzeń. Casanovą miał słuszność. Ludzie chcą widzieć w portretach to, czego chcieliby się dowiedzieć, a czego nie są w stanie dostrzec w swoich twarzach: jakąś głęboką wewnętrzną prawdę ukrytą w głębi oczu, a w samym centrum tej prawdy powinna znaleźć się odpowiedź na pytanie: „Ile zaznam miłości?". Nawet moje najwczesnejsze portrety cechowała głębia wielowąt- kowej powieści. Jeśli nawet brakowało im technicznej doskonałości, to na pewno nosiły wyraźne piętno mojej niepohamowanej ciekawości. 49 Pastelowe obrazki były jak słodkie wspomnienia, bardziej nieważkie od dawno wygasłych pragnień. Szkice przypominały listy miłosne, studia - ręcznie pisane wiersze. Jeżeli właściciel portretu odchodził, tuląc go do piersi jak najukochańsze dziecko, wiedziałam, że odnios- łam sukces. Droga powstaje wtedy, kiedy się nią chodzi. Ja zaczęłam wydepty- wać w Wenecji własną ścieżkę, która szybko zaczęła się przeistaczać w drogę, ta zaś wiodła mnie ku bogactwu i sławie. Z powodzeniem sprzedawałam sny. Były to sny ludzi, którzy pragnęli wyglądać lepiej niż w rzeczywistości, i to zarówno w oczach współczesnych, jak i przyszłych pokoleń. Znała mnie cała Wenecja. Moja sława w końcu dotarła nawet do jadalni mego rodzinnego domu, chociaż nikt z domo- wników nie miał pojęcia, iż chodzi właśnie o mnie. Pochyliłam głowę nad talerzem, zastanawiając się, jak zareagowaliby moi rodzice na wiadomość, iż to ich własna córka jest przyczyną i obiektem tak wielkiego zamieszania. Lękałam się, że ojciec zechce zamówić portrety moje i mojej siostry, na szczęście jednak nie doszło do tego - głównie ze względu na świeży wysyp pryszczy na twarzy Sofii. Nie ukrywam, iż miałam w tym swój skromny udział. - A kto chciałby coś takiego namalować? - zapytałam, wskazując na jej twarz. Sofia wybuchnęła płaczem i uciekła od stołu. Nikt już nie poruszał tego tematu, jedynym rezultatem rozmowy było zaś to, iż nasza matka ze zdwojoną energią podjęła wysiłki, żeby pomóc mojej siost- rze. Od tej pory Sofia podczas kąpieli trzymała na twarzy ściereczkę nasączoną specjalnymi olejkami. Wstyd mi powtórzyć, co powiedzia- łam, ujrzawszy ją po raz pierwszy pod tym przykryciem. - Bądź dla niej miła - upomniał mnie Casanovą i dał mi dla niej fiolkę z leczniczą wodą, ale jak tylko odwrócił wzrok, opróżniłam ją do kanału. Nie uczyniłam tego z czystej złośliwości - a przynajmniej nie tylko, przyznaję bowiem, iż złośliwość odegrała w tym sporą rolę. Po prostu nie wiedziałam, w jaki sposób wytłumaczyć w domu jej pochodzenie oraz fakt, że z własnej inicjatywy zdecydowałam się zrobić coś dla mojej siostry. Casanovą invece wierzył głęboko, iż jestem dobrym człowiekiem i dostrzegał tylko moje dobre strony. W maju tego roku byłam całkowicie zadowolona z życia. Nocami wymykałam się z domu przez okno w poszukiwaniu miłości, popołu- dnia natomiast spędzałam w pracowni Antonia, gdzie czekała na mnie sztuka. Miałam na ten czas dość przekonujące alibi: rzekomo 50 przebywałam wtedy w ormiańskim klasztorze na wyspie San Lazzaro w towarzystwie ślepego mnicha, który upodobał sobie mój głos i za- pragnął, bym umilała mu śpiewem godziny poświęcane uczonym ct-udiom. W zamian uczył mnie podstaw języka ormiańskiego oraz zasad tamtej wiary. Chociaż Ormianie cieszyli się w Wenecji znacz- nym poważaniem, moi rodzice byli cokolwiek zażenowani moją za- skakującą pobożnością i pilnością. Z pewnością żywili nadzieję, iż jest to tylko przejściowa dolegliwość, podobnie jak pryszcze Sofii, i nie uczynili nic, aby mi w tym przeszkodzić. Czasem nie mogłam pojąć, jak to możliwe, żebyśmy były dziećmi tych samych rodziców. Owszem, Sofia uwielbiała kosztowne stroje, poza tym jednak wydawała mi się jakby martwa. Prowadziłam życie, którego ona nigdy nie byłaby w stanie pojąć. Ona nie tyle kroczyła swoją drogą, ile dawała się bezwolnie nieść z prądem rzeki. Nie znosiła wszelkich nowości, z wyjątkiem tych, które mogła na siebie włożyć. W przyszłości miała poślubić jakiegoś kupca, i to bynajmniej nie z Libro d'oro, czyli złotej księgi weneckich patrycjuszy, lecz ze skromnej szlacheckiej rodziny, takiej jak nasza. Pryszcze miały się zamienić w perłowe blizny, a biodra stać się znacznie szersze, miała rozkwitnąć na bardzo krótko, potem zaś szybko utyć. Ja za kilka lat stałabym się dla niej i dla jej rodziny po prostu rzadko widywaną ciotką. Dziwnie się czułam, żyjąc pod jednym dachem z tak bezbar- wną osobą. Mogła jednak okazać się niebezpieczna, choćby poprzez zwykłą dziecinną mściwość, musiałam więc zachować ostrożność. Wracając do domu, byłam potwornie zmęczona, nikomu nie wchodzi- łam w drogę i stawałam się prawie niewidoczna. Z trudem potrafiłam wykrzesać z siebie energię na sprzeczki i kłótnie z Sofią, starałam się jednak to czynić głównie dlatego, by nie zwracać na siebie uwagi nadmierną spolegliwością. W ten sposób podgrzewałam żale i preten- sje siostry, nie dopuszczając do tego, żeby wykipiały. Moja matka zawsze wolała Sofię. Wielokrotnie słyszałam, jak z du- mą mówiła do przyjaciółek: - Spójrzcie tylko, jaka podobna! - Wskazywała przy tym na któryś z wiszących na ścianie portretów. - Takie samo czoło, a w środku wszystko poukładane jak należy. Jest jak mała księżniczka, taka rozsądna i mądra. Nie biega po schodach, nie kłóci się... Może nie jest bardzo bystra, ale mężczyźni nie lubią bystrych kobiet. Przyjaciółki gratulowały matce, lekko zaróżowionej po długiej prze- mowie. Niezauważona, obserwowałam z kąta pokoju, jak poprawia 51 sztywne od pomady włosy, w które wpięła niewielki bukiecik, a na- stępnie przytula Sofię, ta zaś aż pomrukuje z zachwytu. - Jeśli się nie mylę, jej cera ostatnio trochę się poprawiła - za- uważyła jedna z matron. - A co z Cecilią? - zapytała inna. Ze mną była zupełnie inna historia. Matka próbowała ubierać mnie tak samo jak Sofię. Byłyśmy małymi dorosłymi, doskonałymi imitacjami naszej matki, przynajmniej pod względem strojów. Podob- nie jak cała Wenecja, ubierałyśmy się zgodnie z wzorem, jaki stano- wiła „Poupee de France", czyli lalka wystawiona w sklepowej witrynie w Mercerii. Jej strój zmieniał się zgodnie z najnowszą paryską modą - nasz też, ponieważ byłyśmy bogate i mogłyśmy sobie na to pozwolić. W dni świąteczne wbijałyśmy się w błyszczące suknie z chińskiego jedwabiu przetykanego złotą nicią i obszytego koronkami. Niekiedy nosiłyśmy również niewielkie krynoliny. Dekolty miały kształt litery V. Chodziłyśmy po ulicach w atlasowych pantofelkach, a w zimne dni okrywałyśmy się pelerynami z wielbłądziej wełny z dodatkiem koziej sierści. Przy kamizelkach miałyśmy złote guziki, a perłowe pończochy podwiązywałyśmy jedwabnymi wstążkami. Sofia marzyła o krynolinie, ojciec jednak nawet nie chciał o tym słyszeć. - To najgłupsza moda, jaką widziałem od lat! Kobieta wygląda zupełnie, jakby weszła do klatki dla ptaków, ale nie całkiem się w niej zmieściła. Obawiam się, że szlachetnie urodzonym damom te suknie spodobały się wyłącznie dlatego, że można pod nimi ukryć mnóstwo bękartów. Chciał, żeby jego córki były jak nasz palazzo: nierzucające się w oczy z zewnątrz i doskonale urządzone wewnątrz. Miałyśmy futra i mnóstwo rodzinnej biżuterii, rzadko jednak je nosiłyśmy. Ojcu wystarczała świadomość, że je odziedziczymy. W naszym szczęśliwym mieście należał do nielicznych ludzi rozumujących w ten sposób. Był Wenecjaninem, nie mógł więc nie czuć słabości do piękna, ale wie- dział, w jaki sposób ją powściągnąć. Jako małe dziewczynki nosiłyśmy włosy z przedziałkiem pośrodku i zebrane z tyłu głowy. Oczywiście wkładałyśmy czepki, jednak tylko Sofia wracała do domu z czepkiem na głowie. Ja miałam wiecznie potargane włosy. Każda próba doprowadzenia ich do porządku koń- czyła się piekielną awanturą. Nie chciałam ich pomadować, puder 52 zaś wywoływał u mnie równie gwałtowny, co udawany atak kaszlu połączony niemal z wymiotami. Otaczał mnie dziki, zwierzęcy zapach. Zakonnice wielokrotnie zamierzały powiedzieć mojej matce sporo przykrych słów na mój temat, ale nigdy jakoś się na to nie zdobyły. Ciało wiecznie płatało mi nieprzyjemne figle. We śnie oblewałam się obficie potem, tak że codziennie trzeba było zmieniać pościel, zimą natomiast zawsze miałam lodowate ręce. Matka często wkładała mi je do gorącej wody, żebym mogła rozprostować kurczowo zaciśnięte palce, a następnie rozcierała je i masowała. Palce budziły się do życia powoli i opornie, niczym odnóża śpiących krabów. W pracowni Antonia palce nigdy nie przysparzały mi najmniejszych problemów - chyba że zbyt często musiałam sięgać do palety z far- bami. Coraz więcej klientów chciało korzystać z moich usług; zdarzało się, że Antonio zajmował się rachunkami, podczas gdy ja pracowałam nad portretami osób, które jeszcze niedawno zamawiały swoje podo- bizny wyłącznie u niego. Kiedy później wręczali mu pękatą sakiewkę, unikali jak ognia jego wzroku. W końcu sytuacja stała się dla niego nie do zniesienia. Przy pomocy Casanovy znalazłam sobie własną pracownię, obszerny pokój tuż obok dziedzińca Palazzo Balbi Valier przy San Vio. Przez dzielone okna spoglądałam na Canal Grandę i przepych wznoszącego się naprzeciwko Palazzo Barbaro. W upalne dni przechodziłam niekiedy pod trzema łukami dziedzińca na schody i chłodziłam stopy w wodach najważniejszej arterii Wenecji. Patrząc na wodorosty falujące wokół moich palców jak leniwe wodne nietoperze, czułam, jak krew stygnie mi w żyłach. Casanovie było teraz o wiele wygodniej: przypływał gondolą, kiedy wyszli ostatni klienci, i zabierał mnie ze sobą. Traktował moją pracę niezwykle poważnie: jeżeli musiałam jeszcze coś dokończyć, czekał cierpliwie, rysując niezliczone sześciany - to była jego największa obsesja - chociaż ja, czując jego zapach, miewałam spore problemy z tym, żeby skoncentrować się na pędzlu, farbach i płótnie. Czasem staliśmy długo, objęci ciasno ramionami, i przyglądaliśmy się memu dziełu. Bardzo często niemal równocześnie dochodziliśmy do tych samych wniosków: Lewe oko jest zbyt zielone! Prawa ręka wygląda nienaturalnie! Usta są zanadto skrzywione! Kot Casanovy zamieszkał na stałe w pracowni. Pantegane, czyli potworne weneckie szczury wodne, bez trudu docierały aż na 53 dziedziniec, kot więc patrolował go z zapałem. Okazał się także przydatny, pozując jako skrzydlaty lew podczas pracy nad por- tretami klientów, zarówno z Wenecji, jak i przyjezdnych, którzy zapragnęli mieć w tle symbol naszego miasta. Czynił to ochoczo, z łapą opartą na kamiennej Biblii. Przysięgam, że nieraz widziałam, jak przypatruje się swoim podobiznom, a potem, jakby lekko zaże- nowany, odchodzi. Nie śmiałam się z niego, ponieważ zaszczycił mnie swoją miłością. Kocia miłość zawsze jest warunkowa. Odrzucał towarzystwo innych kotów, z wyjątkiem samic, z którymi się łączył, a następnie szybko je porzucał. - Jesteś egoistą - pouczał go Casanovą. - Człowiek jest w stanie kochać mnóstwo kotów. Mój przyjaciel Crebillon z Neapolu miał ich osiemnaście albo dwadzieścia, a jednak zapewniam cię, że żaden nie uskarżał się na niedostatek pieszczot lub uwagi. Kot uprzejmie ocierał się nam o nogi, przyjmując do wiadomości nasze poglądy, nie czyniąc jednak najmniejszego wysiłku, aby je zaakceptować. Kusiło mnie, żeby zapytać Casanovę, ile kobiet on jest w stanie kochać równocześnie, do moich uszu dotarły bowiem plotki na temat niejakiej Franceski Buschini. Jednak chwilowo, choć zaintrygowana, czułam się całkiem bezpieczna. Casanovą ofiarowywał mi więcej miłości, niż mogłabym od kogokolwiek oczekiwać. Nie zamierzałam być egoistką jak kot. Casanovą zabierał mnie niekiedy na wyspę San Michele zamiesz- kaną przez mnichów z zakonu kamedułów. Uwielbialiśmy—kochać się tam na jednym z nagrobków, czując na zmianę na naszych plecach jego wilgotny, omszały dotyk. Często szukaliśmy schronie- nia w chłodnym wnętrzu grobowca niejakiego Fortunata, młodego nowicjusza, który umarł przed stu laty. Zdarzało się, iż później mogliśmy odczytać fragmenty jego epitafium odciśnięte na moim grzbiecie... Con culto d'amore spargono fiori e pregano pace... W imię miłości, Rozsyp kwiaty i błagaj o pokój... ...diede l'ultimo de' suoi dolci sorrisi... ...dał nam swój ostatni słodki uśmiech... 54 Fortunata sempre estraneo alla terra * anirnafatta per cielo... Fortunata Zawsze obcy na tej ziemi Z duszą stworzoną dla nieba... Nieodmiennie podniecała mnie chwila przybycia na San Michele. Z ziemi wystrzelały w górę smukłe cyprysy. Szmaragdowe fale ob- mywały ściany świątyni. Baptysterium wyglądało jak ogromna jasna pierś ze sterczącym sutkiem... Na ten widok Casanovą zaczynał się rozwodzić na temat mlecznych rozkoszy, jakich można zaznać z al- binotyczną kochanką... lub z dwiema. Można by przypuszczać, iż czułam się dotknięta, tak jednak nie było. Mówił o tym w taki, właściwy jedynie sobie sposób, że nie odczuwałam zazdrości. Był nieskończenie łagodny i delikatny. Potrafił stworzyć wrażenie, że odgrywam istotną rolę w każdej jego radości, że wyłącznie ja potrafię dać mu najwyższą rozkosz, a cała reszta stanowi zaledwie eksperyment mający na celu ocenę, ile jest na- prawdę warta każda z pojawiających się w jego życiu nowości. W związku z tym nie sposób było mieć mu za złe jego wspomnień ani fantazji, podobnie jak nie można mieć za złe uwielbiającej wino kochance, że na jej ustach została zapomniana kropla merlota. Nie odczuwałam najmniejszego bólu. W tamtych dniach byłam silna miłością i szczęściem. Moja ciekawość zdecydowanie dominowała nad niepewnością. Mało tego: te przedziwne opowieści sprawiały mi co najmniej tyle samo radości, co Casanovie, zaczęłam już bowiem zdawać sobie sprawę, że pod tym względem jesteśmy tacy sami, że ja również nade wszystko uwielbiam wszelkie nowości. A przecież każda jego historia była dla mnie nowa. Każda kobieta, o której mi opowiadał, dawała mi szansę ujrzenia czegoś nowego. Widzę go na dziobie gondoli kołyszącej się lekko na falach. Wcale nie musieliśmy kochać się na cmentarzu; przedsięwzięliśmy tę wy- prawę po to, by zaznać nieco urozmaicenia, a poza tym to połączenie erotyki ze śmiercią bardzo nas oboje podniecało, podobnie zresztą jak sama tajemnicza i malownicza wyprawa. Nie my jedni byliśmy zafascynowani San Michele. Co prawda wyspa nie zamieniła się jeszcze w miejski cmentarz, niemniej jednak ogromnie pociągała nas, Wenecjan, wszyscy bowiem po trosze kochamy śmierć. Zewsząd 55 dobiegały namiętne westchnienia, szepty, stłumione okrzyki rozkoszy i namiętności, w blasku księżyca przemykały zaś skulone cienie. W wilgotne noce po pomnikach płynęły wieczorne łzy, krople wody kapały też ze smukłych cyprysów, wsiąkały w spragnioną ziemię, spływały po naszej nagiej skórze. Te właśnie noce najbardziej lubiliś- my. Nasze ciała czuć było wilgocią- przyrzekaliśmy sobie, że nie spluczemy tego zapachu aż do naszego kolejnego spotkania. W szkole stałam się wówczas jeszcze mniej lubiana, a ojciec marszczył nos, kiedy zjawiałam się przy stole. - Cuchniesz jak bagno, Cecilio - powiedziała Sofia, jak zwykle pachnąca mlekiem i mydłem. - Jak bagno, w którymś leży coś mar- twego. - Natychmiast się umyj! - zażądała matka. Wróciłam do pokoju, nalałam wody do miednicy, rozchlapałam ją na podłodze, po czym zaczęłam się dotykać palcami jeszcze śliskimi po spotkaniu z Casanovą, aż wreszcie, ciężko dysząc, osunęłam się na podłogę. W szkole co chwila ukradkiem przesuwałam palcami po odciśniętym na moim ciele nagrobnym napisie. Nawet kiedy teraz przyjeżdżam na San Michele, czuję erotyczne oddziaływanie tego miejsca. Niezliczone kopulacje działają chyba jak lep na dusze, prokreacyjny osad utworzył coś w rodzaju kompostu na tym małym poletku śmierci. Zastanawiam się, ilu z tych niebosz- czyków mogło kochać się za życia tak często, jak tego chcieli, ilu zaś robiło to tak, że teraz dotkliwie im tego brakuje. Będąc z Casanovą, znajdowałam się pod wpływem jego nieustającego optymizmu i nawet nie próbowałam się zastanawiać nad mglistymi perspektywami naszej miłości. Myślałam wyłącznie o teraźniejszości, o chwilowych dozna- niach i o czekających mnie nowościach. Jeszcze nie nauczyłam się bać, jeszcze nie zadawałam sobie pytania: Kim jestem, że zasłużyłam sobie na twoją miłość? Jak długo zdołam ją zachować? Ile jestem dla ciebie warta? Te wątpliwości miały dopiero nadejść, lęk towarzyszący pierwszym oznakom gasnącego uczucia był jeszcze przede mną, podobnie jak obserwowanie w trwożliwym napięciu sygnałów nada- wanych w języku ciała, jak czarna rozpacz, gdy ręka kochanka nie zaciśnie się na mojej z taką samą siłą i czułością jak zwykle. Nie zdawałam sobie sprawy, że moje szczęście jest zagrożone. Byłam szczęśliwa i nie wyobrażałam sobie, żeby mogło być inaczej. Niekiedy postępowaliśmy zgodnie z moim alibi: płynęliśmy na San Lazzaro, wyspę, na którą niegdyś zsyłano trędowatych oraz nie- 56 szczęśników podejrzewanych o to, że zarazili się tą straszną chorobą. W roku 1717 senat ofiarował wyspę niewielkiemu zakonowi ormiań- skich mnichów, którzy uciekli ze swej ojczyzny przed prześladowa- niami otomańskich władców. W ciągu dwudziestu lat przedsiębiorczy mnisi zamienili wysepkę w przepiękne sanktuarium, całkowicie samo- wystarczalne i z wielkimi nadziejami na przyszłość. Goście byli mile widziani zarówno w zacisznych klasztorach pełnych egzotycznych kwiatów, jak i w bibliotece zawierającej niezliczone dokumenty ocalałe z zawieruch, jakich często doświadczała krótka, lecz gwałtowna his- toria ich narodu. Mnisi zajmowali się głównie poszukiwaniem i rato- waniem ormiańskich dokumentów. Utrzymywali swoją cywilizację przy życiu, zachowując dla potomności jej słowa. Czasem odnoszę wrażenie, iż zjawialiśmy się na San Lazzaro po to, by zaznać tamtejszej ciszy, żeby usłyszeć, jak oliwki spadają z drzew i lądują z miękkim pacnięciem na ziemi. W oddali widzieliśmy tarasy klasztorów, oleandry i cyprysy. Objęci, leżeliśmy w wysokiej trawie. - Dobrze się tutaj czuję - oznajmił Casanovą. - Uwiecznij to miej- sce, Cecilio. Proszę. Wyjął mi pędzel z kieszeni i delikatnie przesunął włosiem po moim pośladku. - Ale ja nie maluję pejzaży! - zaprotestowałam. Pędzel wciąż jednak wędrował po moim ciele. Chwyciłam go i po- służyłam się nim w celu zbadania zawartości pantalonów Casanovy. Nie musiałam długo czekać, żeby rumak znowu był gotowy do dzieła. Jak tylko zaspokoiliśmy naszą namiętność, przystąpiłam do malowa- nia. Rozmawialiśmy o tym, co się stanie z naszym życiem. Oboje odczuwaliśmy równie bezkrytyczny entuzjazm. Dzieląca nas różnica wieku nic nie znaczyła. Casanovą snuł plany jeszcze ambitniejsze i bardziej skomplikowane od moich. Można było odnieść wrażenie, jakby wciąż jeszcze roztaczały się przed nim nieograniczone możliwoś- ci, wiedział jednak również, jak wykorzystać zebrane do tej pory doświadczenia. Już wtedy nosił się z zamiarem spisania pamiętników. Uważałam, że to doskonały pomysł. Wielokrotnie poddawałam się urokowi jego słów, nie wątpiłam więc, że z innymi będzie tak samo. Wiele troskliwej uwagi poświęcał moim ambicjom. Wiecznie upo- minał mnie, żebym bardziej przyłożyła się do nauki francuskiego. - Staraj się wysławiać jak najbardziej elegancko, moja droga. Posługując się płynnie tym językiem, będziesz mogła czuć się 57 swobodnie w każdym towarzystwie na świecie. Ja na przykład spiszę wspomnienia po francusku, ponieważ Francuzi potrafią czytać. I bę- dzie im wolno po nie sięgnąć. Wszyscy cywilizowani Włosi, Niemcy, nawet Anglicy mówią po francusku. Mieszkając w Londynie, całymi miesiącami nie posługiwałem się językiem angielskim. Francuski jest językiem snobów, stanowi przepustkę do klubu bogaczy - tego samego, z którego będą się rekrutować twoi klienci. Pamiętaj, że na stronach tytułowych wszystkich włoskich powieści znajduje się nieprawdziwa informacja, że zostały one przetłumaczone z francus- kiego - gdyby nie to, żadna gentildonna nie zechciałaby pokazać się z nią na balkonie! Twoje ulubione malarki Angelica Kauffmann i Rosalba Carriera - obie mówią płynnie po francusku. Postaraj się je naśladować. Angielski, chociaż wydaje nam się taki nieokrzesany i barbarzyński, kiedyś również nabierze znaczenia. To tylko kwestia czasu. - Wolałabym jednak spędzać czas na malowaniu. Kocham barwy, nie słowa. Pierwszą rzeczą, jaką namalowałam w nowej pracowni, była wielka tablica z moimi ulubionymi barwami i wskazówkami dotyczącymi ich stosowania. Casanovą przypomniał mi o niej i o wypisanych na niej słowach. - Słowa to również barwy, najdroższa. Przynajmniej w twoich ustach, w tym, co ty mówisz. Dlatego właśnie twoje obrazy zamieniają się w poezję. W poezję miłosną. Odczuwasz barwy, tak jak inni doświadczają emocji. * JĘZYK BARW Ultramaryna- królowa i kurtyzana błękitów, najszlachetniejszy i najbardziej wszechstronny odcień, pospolity i zarazem królewski. Kupować należy na wagę, zależnie od jakości, w szczególnych zaś przypadkach, kiedy barwa jest naprawdę doskonała, nawet na ziaren- ka. Najpiękniejsze błękity uzyskuje się ze zmielonego lapis-lazuli dostarczanego żaglowcami z Fenicji. Cieszące się największym wzię- ciem kurtyzany mają oczy właśnie tego koloru. Kobaltowy błękit- dama z wysokich kręgów burżuazji, chłodna i rzeczowa, niekiedy dążąca ku zieleni. Umiejętnie traktowana, pozwala nad sobą zapanować. W celu wzmocnienia intensywności należy dodać odrobinę ołowianego błękitu. Lazur - swoją przejrzystością i świetlistością potrafi oczarować na- wet ptaki. Używa się go do malowania nieba jako tła w portretach ludzi szczęśliwych. Pruski błękit - waleczny i męski, ale zadziwiająco łatwo daje się ułagodzić za pomocą bieli. Doskonale prezentują się w nim chłopcy oraz mężczyźni w średnim wieku. Indygo - pikantna przyprawa ciążąca w kierunku czerni. Coś jakby niebo w samym środku letniej nocy. To właśnie jest indygo. Użyte do malowania tła sugeruje tajemniczą przeszłość. Koszenilowa czerwień - uzyskiwana z pancerzyków meksykańskich owadów. Kątem oka można niekiedy dostrzec ich duchy unoszące się nad paletą. Usta! Pogodna rodzina kadmowych czerwieni - z gamą odcieni rozcią- gającą się od żółci do błękitu. Nie używa się ich na zewnątrz, ponieważ blakną w świetle, w pracowni natomiast zdają się niemal jarzyć. Różnych ich odmian używamy w Wenecji do farbowania wełny, jedwabiu i bawełny: cremisino (purpura), scarlatto (szkarłat) i san- guineo (krew). Noszą je senatorowie, kardynałowie i ulicznice. Cynober - jakiż kosztowny i jaki wrażliwy! Zamieni się w czerń, jeśli nie chronić go przed okrutnym światłem. W sam raz dla starych arystokratek w chłodnych cienistych salonach. 59 Czerwień lakowa - podobna do barwy merlotu: czerwień złamana ze szkarłatem i brązem, uzyskiwana głównie z laku. Pięknie prezen- tuje się w cienistym zgięciu łokcia. Karmin - szkarłat świetlisty jak zwilżone językiem usta. Wenecka czerwień albo czerwona ochra - trwa wiecznie i jarzy się jak lawa. Indyjska czerwień albo terra rosa - podobna do weneckiej czer- wieni, lecz odrobinę błękitnawa przy krawędziach. W sam raz dla osób zbyt skromnych na to, by nosić wenecką czerwień. Cassel Earth - brązowy sok gnijących od niepamiętnych czasów roślin i zwierząt. W przeciwieństwie do Toskańczyków, my Wene- cjanie cenimy sobie wszelkie odcienie brązu. Wolimy, aby to one znaczyły cienie na naszych ciałach zamiast ich zielem. Brąz mumii - ze sproszkowanych egipskich zwłok. Dla śmiertelnie chorych i melancholików. Terra di Sienna- zwodniczo skromny brąz, który po zmieszaniu z olejem nabiera silnego połysku, promieniując na jasne tło złocisto- bursztynowymi barwami. Doskonały na włosy młodych mężczyzn. Terra verte - błękitnoszary ze skłonnościami do zieleni i ziemi. Dobrze komponuje się z werydem, rzuca brązowy półcień na wszyst- kie kolory, z którymi się styka. Ołowiana biel albo śnieżna biel - jak blady parmezan starty przez naszą kucharkę. W okolicach Cremony zwana niekiedy bielą kremoń- ską. Ja nazywam ją dziewiczą bielą. Tytanowa biel - przypomina delikatną piankę na powierzchni świeżo udojonego mleka w cebrzyku. (A tak przy okazji: czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, dlaczego lilie symbolizują czystość, skoro nie sposób w żaden sposób doczyścić plam z pyłku, który pokrywa ich żółte słupki?). Cynkowa biel - blada i surowa, jakby zdjęta z bladych ust niebosz- czyka. Ona również, tak jak śmierć, spowalnia artystę, potrzebuje bowiem dużo czasu na wyschnięcie. Głęboka czerń - czyli niemal czysty węgiel. Doskonała do okien w tle, przez które niczego nie widać, oraz do oczodołów czaszek leżących na stołach dla przypomnienia o kruchości i przemijaniu życia. Nie lubię takich portretów, lecz kolor ten sprawdza się dosko- nale w załamaniach ciemnego atłasu, gdzie wspaniale kontrastuje z połyskiem na fałdach. Czerń sadzy - wcielenie nieczystości oraz żywiołów roślinnych i zwie- 60 rzecych. W połączeniu z bielą oraz innymi barwami daje szary cień zwany berettino, który, ukrywając się w załamaniach białych szat, ^przedziwny sposób dodaje im ciepła. Kadmowa żółć - jak w soczystych odmianach pomarańczy i cytryn. Kolor młodych kobiet, lekki, ekscytujący. Neapolitańska żółć - uzyskiwana z ołowiu, lubi wprowadzać dyso- nans wśród przytulnych brązów i zieleni. Stosowana już niemal wy- łącznie podczas dmuchania szkła, doskonała na strój rozbawionej starszej kobiety. Ochra - prosto z ziemi, czysta i dobra. Dzięki niej biała satyna staje się szczęśliwa. Sjena - ciemniejsza kuzynka ochry. Niepowtarzalnie przezroczysta, rozpościera brązowe dobre ciepło nad wszystkim, czego dotknie. Połączona z żółcią, daje cudowne lionato, barwę lwich grzyw i aniel- skich włosów. Intensywna zieleń -jak roztopione szmaragdy, łasa na olej. Wchła- nia go więcej niż jakakolwiek inna barwa. Połączona z czernią uczyni soczystym każdy cień. Jezioro purpury i czerwieni - zmieszane z ultramaryną, tak jak robił to Bellini, tworzy łagodny fiolet. Cienie pod opuszczonymi powiekami. Trzeba jednak zachować ostrożność, jezioro to wysycha bowiem w pełnym świetle, pozostawiając po sobie tylko wspomnienie westchnienia. A przecież portret ma trwać wiecznie. 4 Ocio de pesse lesso, inamora ofesso. Kto ma rybie oczy, musi być albo za- kochany, albo niespełna rozumu. Przysłowie weneckie - Szczerze mówiąc, zawsze wyglądałem na wielkiego grzesznika - powiedział Casanovą, z upodobaniem przypatrując się swojemu naj- nowszemu portretowi mego autorstwa. Uważał się za jego współ- twórcę, i całkiem słusznie. Staliśmy w pracowni i podziwialiśmy błyszczący jeszcze obraz. - Każda z moich mało pochlebnych podobizn mówiła o mnie prawdę. Nawet ty, Cecilio, będąc pierwszą moją kochanką, która mnie sportretowała, pokazałaś grzeszną stronę mej nieśmiertelności. Miał rację. Kiedy jednak teraz patrzę na to płótno, wydaje mi się nieco inne. Jakby grzech stracił na wyrazistości. »? Natychmiast po zdjęciu ze sztalug portret zaczyna żyć własnym życiem. Portret Casanovy był wówczas jeszcze bardzo młody i niedo- świadczony, jego barwy nie zdążyły do siebie przywyknąć ani pogo- dzić się z czekającym je przygaszeniem. Portret jest jak okno. Przedstawiony na nim człowiek patrzy na widzów z przeszłości, z nosem przyciśniętym do niewidocznej szyby. Portret zawiera jego historię i historię malarza, i historię ich wzajem- nych odniesień. Kiedy malarz patrzy na portret namalowany przed wieloma laty, wraca do utraconego świata przeszłości. To zwykle dość bolesny proces, tym bardziej bolesny, im więcej minęło czasu. Jak już wiecie, cynober często czernieje, cynkowa biel wysycha, jezioro czerwieni nigdy nie odzyska swojej intensywności. Widzisz przede wszystkim to, co bezpowrotnie stracone. Wierzcie mi, w takich chwilach jestem gotowa uwierzyć, iż nasze życie polega wyłącznie na tym, że coś odchodzi, aby już nigdy nie powrócić. 62 Kim więc jest człowiek, którego namalowałam? Czy Casanovą rzeczywiście był takim wielkim grzesznikiem? Czy naprawdę zasłużył na złowróżbną patynę z mojego płótna? Czy zło tworzyło nieroze- rwalną całość z samą strukturą płótna, czy zostało dodane później, u schyłku jego życia? Czy był piękny? To was w tej chwili interesuje. Wiecie już, że był intrygujący. Na razie nie zaspokoję waszej ciekawości. Na razie mam ważniesze rzeczy do opowiedzenia. Poza moimi, których nikt nie może teraz oglądać, nie znajdziecie wielu portretów Casanovy. Zanadto go pochłaniało bycie sobą, żeby mógł siedzieć nieruchomo i czekać na uwiecznienie. Miał dość zde- cydowane poglądy na temat urody cielesnej. Jego zdaniem, miłość stanowiła w znacznie większym stopniu efekt ciekawości i działania instynktu niż zimnego, wyrachowanego poczucia estetyki. - Kobieta jest jak książka - mawiał. - Zaczynasz lekturę od strony tytułowej. Jeżeli ta cię nie zainteresuje, rezygnujesz z dalszego czytania. Ważniejsze, żeby była interesująca, a nie piękna. Piękna strona tytułowa przykuje twoją uwagę, wcale jednak nie musi to oznaczać, że zdecydujesz się na lekturę. Ludzie, którzy wiele czytają, wciąż pragną nowych lektur. Niekiedy z ciekawości i przekory są gotowi poświęcić nieco czasu książce niższego lotu. Dlatego mężczyź- ni, którzy kochali wiele pięknych kobiet, czasem interesują się rów- nież brzydkimi, te bowiem stanowią dla nich nowość. - Ale czy rzeczywiście za każdym razem okazują się nowością? - Skądże znowu. Treść jest zawsze taka sama, różnica sprowadza się jedynie do strony tytułowej - odparł, po czym roześmiał się głośno, myśląc przypuszczalnie o sobie i o liczbie przeczytanych książek. - Czujesz się więc oszukany? - Przez samego siebie? Być może. Ale czy narzekam? Nie. Cie- sząc się treścią doskonale znajomą, ani na chwilę nie tracę z oczu strony tytułowej, czyli nowej uroczej twarzy, w której się zako- chałem. Czy w takiej sytuacji mogę nie być szczęśliwy? O sobie zaś mawiał zawsze: - Nie uroda jest moją najważniejszą cechą, lecz coś zupełnie in- nego, trudnego do zdefiniowania. Wielu portrecistów Casanovy próbowało to za niego zdefiniować, wątpię jednak, czy im się udało. Ja nigdy do końca nie sprostałam 63 temu zadaniu. Teraz korzystam z każdej okazji, żeby się przyjrzeć innym jego portretom, usiłując wychwycić w nich to, co udało się dostrzec artystom, którzy mieli szczęście malować go za jego najlep- szych dni. Jak wyglądał? Wszystkich dręczy to pytanie, chociaż tylko nieliczni ośmielają się mi je zadać. Widzę ciekawość na ich twarzach i bez trudu domyślam się, czego ona dotyczy. Jestem przecież znawczynią ludzkich twarzy. Żeby im pomóc, odsyłam ich najpierw do portretu, którego auto- rstwo przypisuje się Antonowi Raphaelowi Mengsowi. Zdaje się, że powstał około roku 1760. Ja sama często stałam przed tym płótnem, usiłując doszukać się mojego Casanovy w rysach namalowanych delikatnymi pociągnięciami pędzla. Sam Casanovą nigdy nie wspo- mniał o tym obrazie, jestem jednak przekonana, że miał coś wspól- nego z jego powstaniem, ponieważ wciąż wyczuwam delikatną aurę, jaka go otacza. Być może po prostu mu się nie podobał. Casanovą nie lubił Mengsa, który był niestałym przyjacielem i wielkim pija- kiem, i może przeniósł tę niechęć na jego płótno. Mnie natomiast ów portret bardzo się podoba. Podoba mi się kremowe czoło i kosmyki włosów nad mięsistymi uszami. Podobają mi się łagodne brązowe oczy w oprawie różowych, lekko opuchniętych powiek. Podoba mi się wydatny nos. Podobają mi się usta nienaturalnie wygładzone przez pocałunki. Podobają mi się pulchne ręce, nie za wielkie, z niezbyt długimi palcami - obłiczenia opierające się na tradycyjnych proporcjach rzucają cień wątpliwości na prawdziwość zawartych w jego wspomnieniach wzmianek o an- gielskich ochronnych pęcherzach aż ośmiocalowej długości... Nie, nie szydzę z niego. Kto zresztą pamięta o tym, żeby w miłosnym zapa- miętaniu mierzyć i ważyć? Poza tym, wszyscy wiedzą, że mężczyzna dorasta do rozmiarów swojej miłości. Na portrecie Mengsa Casanovą liczy sobie około trzydziestu lat. Jest ubrany w welwetowy surdut w kolorze ultramaryny ze złotymi guzikami, pod nim ma kamizelkę w kolorze tytanowej bieli z ob- szyciami z neapohtańskiej żółci. Ecco - dyskretny żabot na szyi oraz pajęcza sieć delikatnych koronek przy mankietach. Proszę, przyjmij- cie mnie w swoje szeregi, jego strój zdaje się błagać śmietankę towarzyską. Wiem, jak się ubierać. Nikt nie tańczy lepiej ode mnie. Przyjmowali mnie papieże i książęta. Sprawia jednak wrażenie, jakby brakowało mu pewności siebie, jakby wiedział, że zostanie odrzucony. 64 Wvdaje się również trochę bezbarwny, co akurat wcale nie musi być złudzeniem, jako że farby zdążyły już zblaknąć, ograbiając go ze znacznej części intensywnych afrykańskich kolorów. W rękach trzyma jakąś książkę. Proszę, traktujcie mnie poważnie, mówi jego poza. Jestem autorem powieści, opowiadań, pamfletów, artykułów i przekładów. Potrafię ze znawstwem rozmawiać o medycy- nie chemii, alchemii i kabale. Mój esej na temat powielania sześcia- nów spotkał się z uznaniem. Byłem dyplomatą, król Francji osobiście powierzał mi ważne misje. Wymyśliłem loterię, która ocaliła Francję! Potomni będą podziwiać moją mądrość i przenikliwość. Ale nieco poniżej książki kobieta o nagich piersiach zadziera głowę i z szyderczym uśmiechem spogląda na ukryty w cieniu tekst. Nie sposób jej nie zauważyć. Ukazany w kremowej miękkości Casanovą wydaje się niemal ko- biecy, na pewno zaś bierny. Tylko z najwyższym trudem da się dostrzec zarys brody na delikatnej szczęce. Za jego plecami, obok ciemnej kamiennej kolumny, wystrzela kremowobiałe putto nasuwa- jące odległe skojarzenia z genitaliami i ptasimi piórami. Casanovą siedzi w niedbałej pozie z lekko rozłożonymi nogami; skraj delikat- nego brokatu dyskretnie zasłania tę część jego anatomii, która od tamtych czasów cieszy się największym zainteresowaniem świata. W sumie uważam, że to dobry portret Casanovy, nawet jeżeli wcale nie przedstawia Casanovy. Ten człowiek nie jest satyrem. Może co najwyżej seksualnym entuzjastą, a i to na życzenie. Emanuje z niego niezmierzone dobro. Ten człowiek nigdy w życiu nie po- zbawiłby cię świadomie żadnej rozkoszy. Doskonale czuje się w swojej skórze i chętnie podzieli się tym ze wszystkimi, ale tylko z tymi, którzy są do tego skłonni, a zwłaszcza bardzo tego pragną. Siedzi wygodnie i obserwuje cię, jak się rozbierasz, nieskończenie cierpliwy. Wolałby nie zdmuchiwać świecy, ciemność bowiem może cię pozbawić jego komplementu. Wszystko to mogę wyczytać z portretu Mengsa, ponieważ to dobry portret. Nie dostrzegę tego w płótnie autorstwa jego brata Casanovy, France- sca, powstałym między rokiem 1750 i 1755. Mimo to warto poświęcić mu chwilę uwagi, podobnie jak portretowi namalowanemu przez Mengsa, ponieważ on także sporo mówi nam o Casanovie. Jest całkowicie odmienny od obrazu Mengsa, barwnego, przedstawiającego postać en face. Na portrecie Francesca Casanovą pokazany jest z lewego profilu, w różnych odcieniach brązów i szarości. 65 To łagodna, wciąż ta sama twarz o dużych, szczerych, lekko wyłu- piastych oczach, znacznie lepiej jednak widać zakrzywioną linię nosa i wydatne nozdrza, tak samo jak gładkie usta, łagodnie zarysowany podbródek, uroczą miękkość szyi nad mocnym karkiem. Włosy ma zaczesane do tyłu i zebrane w kucyk, lecz tu i ówdzie sterczy kilka niesfornych kosmyków. Ta twarz przypomina oglądany z profilu rybi pysk - jakiegoś łagodnego roślinożercy, z pewnością nie rekina. Widać, że portret wyszedł spod pędzla brata: jest chłodny, precy- zyjny, pozbawiony ognia. Kiedy myślę o mojej siostrze Sofii (co nie zdarza się często), wydaje mi się, że pokazałabym ją właśnie w taki sposób: bezbarwną, podobną raczej do czyjegoś cienia niż do pełno- krwistej żywej postaci. Są jeszcze inne, niezbyt liczne portrety Casanovy, nie mogę jednak zaprezentować ich ciekawskim, ponieważ sama nigdy ich nie widzia- łam. Mimo że wiele podróżowałam, zawsze zdołały się przede mną ukryć. Szukałam ich, lecz bez skutku. Gdzieś w Portugalii jest podobno pierścień z miniaturą, którą Casanovą kazał namalować dla swej pięknej i ukochanej Pauliny z Londynu. Autorem miał być Jeremiah Meyer. Nie widziałam go, nie powiem wam więc, czy pierścień istnieje naprawdę. Zdaje się, że inną miniaturę, pędzla Antona Graffa, można zobaczyć w prywatnej kolekcji w Genui, oraz jeszcze jedną, Pierre'a Antoine'a Baudoina. Johann Berka wykonał litografię przedstawiającą Casa- novę w wieku sześćdziesięciu trzech lat. Widziałam ją. Jest ehydna. Mój Casanovą wygląda na na niej jak stary odyniec! Podobno Ales- sandro Longhi wykonał dwa portrety, jakoś jednak nie chce mi się w to wierzyć. Gdzie się podziały? Niech je zobaczę, to powiem wam, czy są prawdziwe. A co z moimi portretami Casanovy? Przykro mi, lecz nigdy ich nie ujrzycie. Wiele się z nimi działo, wiele im się przydarzyło, pojawiło się na nich sporo rys i odprysków, swoje piętno odcisnęła na nich wszech- obecna w Wenecji wilgoć, ale nadal istnieją. Nie zobaczycie ich jednak. Sekrety naszej gondoli umrą wraz ze mną. My, Wenecjanie, potrafimy dotrzymywać tajemnic. Jesteśmy jak skarbce, w których zgromadzono trudne do opisania, bo wymy- kające się wszelkim opisom, doznania. Tajemnica spina nam usta i tańczy w naszych oczach. Wenecjanin potrafi zniknąć za zakrętem jak kot, pozostawiając po sobie tylko poczucie straty i niepokojący 66 zapach perfum w powietrzu. U schyłku szczęśliwej epoki, który tu opisuję, właśnie tajemniczość dawała nam wytchnienie od miłostek i intryg, którymi byliśmy już niemal śmiertelnie znużeni. Tajem- niczość zaostrzała smak doskonale znanych potraw i pobudzała nasze apetyty. W mrocznych zaułkach miasta nasze stopy przemykały z szelestem po bruku, twarze zaś kryły się za maskami. Tak, my Wenecjanie doskonale opanowaliśmy sztukę milczenia i zatajania informacji. Casanovą był inny. Pod tym jednym jedynym względem nie należał do prawdziwych synów Wenecji i chyba właśnie dlatego tak często musiał cierpieć na wygnaniu. Lubił opowiadać o swej niezwykłej, zdumiewającej przeszłości. Niczego nie krył, dobrego ani złego. Stosunkowo szybko udało mi się połączyć oderwane szczegóły, odsiać prawdę od słodkich zmyśleń i zrekonstruować solidny szkielet jego legendy. Będąc niemal przez całe życie wygnańcem, wiecznie w dro- dze, nie miał prawie żadnych pamiątek. Pozostały mu jedynie wspo- mnienia, splątane w blasku księżyca. Kiedy do nich wracał, stawał się na nowo tym, kim niegdyś był. Którejś nocy, kiedy leżeliśmy w gondoli kołyszącej się w powiewach sirocco wiejącego od laguny, opowiedział mi o swojej młodości. Był mistrzem narracji. Jego szeptane słowa układały się w pasjonującą historię. Tej nocy wyśpiewał mi pieśń miłości do wszystkiego, co dobre. Namalował przede mną obrazy minionych dni, tam zaś, gdzie on sam wkraczał na scenę, sepia ustępowała miejsca żywym, inten- sywnym barwom, a płótno roztaczało zapach potu, kwiatów, łez i zupy z krabów. CHÓR CASANOVY Poczęto mnie w kanale orkiestry. Od tej pory zawsze grałem. Wysłano mnie do internatu. Głodowałem. Nauczyłem się kochać jedzenie. Miałem zostać adwokatem lub księdzem. Lecz w kanałe orkiestrowym żołądka zabrzmiały inne nuty. Pierwsze kazanie wygłosiłem w San Samuele. Na tacy z ofiarami pojawiły się łiściki miłosne. Zostałem sekretarzem pewnego bogacza. Wszystko, co jego, było moje, łącznie z kochanką. Żyłem jak młody bóg w pałacach Mocenigo, Barbaro, Dandolo... Brakowało mi jednak pochodzenia i złota, żeby zbudować własny pałac. Nigdy go nie zbudowałem. Zacząłem lękać się Czasu. / ludzkiej obojętności. Moje przyjemności zamieniły się w rytuał. Powinienem bardziej się skoncentrować. Wówczas nigdy by mnie nie zapomnieli. 5 Tuti ąuanti semo mati per quel buso che semo nati. Szalejemy na punkcie otworu, z którego wyszliśmy na świat. Przysłowie weneckie Wenecja należy do tych, którzy ją kochają, a każdy, kto ją kocha, nosi w swoim wnętrzu jej bardzo osobisty plan. Podczas gdy ja malowałam Casanovę, on malował we mnie plan Wenecji nie do wywabienia. Dzięki temu nawet później, kiedy od- szedł, mogłam odtworzyć trasy jego dawnych wędrówek. Od tej pory, idąc Calle delia Commedia, czułam zawsze zapach zupy z krabów, którą jego matka, aktorka Zanetta Farussi, objadała się podczas ciąży. Słyszałam jego niemowlęcy płacz i krzyki Zanetty, dla której wielki Goldoni napisał kiedyś sztukę. W samym środku tego zgiełku rozbrzmiewał spokojny głos męża Zanetty, Gaetana. Dosłyszałam także inny, znacznie subtelniejszy męski głos, należący do człowieka mogącego również rościć sobie prawo do ojcostwa, mianowicie weneckiego szlachcica Michelego Grimaniego. A może to był inny zamożny patron, inny kochanek Zanetty? To bez znaczenia. Casanovą przyszedł na świat jako pieszczoszek mamusi - wielka szkoda, że tej, która go urodziła, zabrakło matczynego instynktu. Casanovą szybko zdążył się przekonać, iż będzie musiał szukać pieszczot gdzie indziej. W dzieciństwie był niemy. Przemawiał za to jego nos, i to bardzo często. Jak to możliwe, żeby dziecięcy nos mieścił w sobie tyle krwi? Pralnia dzień w dzień wyglądała jak wnętrze klasztoru po masakrze. Nikt nie wierzył, że chłopiec długo pożyje. Nikt nie miał ochoty inwestować w nieme dziecko. Kiedy miał rok, Zanetta i Gaetano wyjechali do Londynu, gdzie w roku 1727 urodził się młodszy brat 69 Casanovy Francesco. Casanovę zostawili w domu, spodziewając się, że po powrocie nie zastaną go już żywego. Tak się jednak nie stało. Casanovą wprowadził mnie w to swoje dziwne milczące dzieciń- stwo, tak niepodobne do mojego hałaśliwego i luksusowego. Jego nos służył mu wówczas za oczy, usta i uszy. On snuł opowieść, ja zaś czułam, jak się powoli kurczę. Zanurzona w jego wspomnie- niach, przycupnęłam na dywanie cuchnącym starym kurzem i za- schniętą krwią. Otaczały mnie ogromne zabawki, obślinione i wy- mazane mlekiem. Słyszałam krzyki młodszego brata Casanovy, z niezbyt daleka docierał do mnie smród brudnej pieluchy. Przed oczami migały mi grzbiety książek, poupychane w pudłach listy, wepchnięte w kąt jakieś stare kapcie. Mijały mnie kolana dorosłych, wędrowały w tę i z powrotem. Nikt się nie zatrzymał, żeby po- głaskać mnie po głowie. Wiodłam przedziwną egzystencję, jakby zanurzona w wodzie. Tak właśnie postrzegał świat Casanovą, aż do chwili kiedy skończył osiem lat. Wtedy obraz uległ zmianie. Mój nos i oczy znalazły się na poziomie stołu nakrytego białym obrusem. Zobaczyłam ślady z marmellata i kurzej krwi, poczułam wyraźną woń potu. Nagłe ktoś chwycił mnie na ręce, mój nos trafi! pod pachę będącą źródłem tych zapachów, a jakaś starsza kobieta zapytała z wyraźnym weneckim akcentem: - Kto jest najbardziej kochanym chłopcem na świecie? Po śmierci Gaetana mały Casanovą zamieszkał z uwielbianą babką, Marzią Farussi, w pobliżu swego dotychczasowego domu. Ta-niewy- kształcona, opiekuńcza kobieta otoczyła go gorącą, bezwarunkową miłością, na jaką Zanetta nie była w stanie się zdobyć. Babcia Marzia wprowadziła go także w tajniki okultyzmu, który od tej pory miał go często kusić, dając bogactwo lub narażając na niebezpieczeństwa. My, Wenecjanie, jesteśmy ludźmi praktycznymi. Przede wszystkim jesteśmy Wenecjanami, dopiero potem chrześcijanami - tak brzmi popularne powiedzenie. Po to, żeby przetrwać, jesteśmy gotowi wejść w konszachty z każdym, kto zaproponuje najkorzystniejsze warunki, bez względu na to, czy będzie duchem, zjawą czy żywym człowiekiem. Mając dziewięć lat, Casanovą wciąż miewał częste krwotoki z nosa i nadal milczał. Babcia Marzia zabrała go więc do wiedźmy na wyspę Murano. Oto jego wspomnienie z tego wydarzenia, jakim chętnie się ze mną dzielił: uboga chatynka, w której roiło się od kotów, delikatne ręce na jego twarzy, intensywna woń ziół, smak jakiejś gorącego naparu wlewanego do gardła. Wiedźma rozebrała go, zamknęła w dre- 70 wnianej skrzyni, mamrotała zaklęcia, natarła słodkimi mazidłami, wreszcie sprowadziła na niego głęboki sen. Następnego wieczoru, kiedy był już z powrotem w domu babki, nawiedziła go wizja prze- pięknej kobiety, która spłynęła przez komin i poczęła go pieścić. Zabiegi wiedźmy odniosły pożądany skutek: częstotliwość krwotoków znacznie się zmniejszyła. Od tej pory przez resztę jego życia poja- wiały się jedynie w chwilach wielkiego zdenerwowania lub lęku. Jakakolwiek była tego przyczyna, w ciągu niespełna miesiąca po tej wizycie Casanovą nauczył się mówić i czytać. Matka powoli i jakby niechętnie uświadomiała sobie, że jednak nie ma syna kretyna. Coś należało z nim począć. Zanetta zawiozła go łodzią do Padwy, gdzie miał się uczyć pod kierunkiem doktora An- tonia Gozziego. Popychając go i poszturchując, zaprowadziła syna do internatu i zostawiła go tam z niewielkim kuferkiem i sześcioma zecchini. - Tylko sześcioma? Skinął głową. Niechlujna gospodyni wrzasnęła za Zanettą, że dała zbyt mało pieniędzy na utrzymanie chłopca, ona jednak nawet się nie za- trzymała. - W ten oto sposób udało się jej mnie pozbyć - powiedział Casa- novą ze smutkiem. - Tak po prostu? - Nawet się nie obejrzała. W obskurnym internacie umieszczono go na strychu, wśród szczu- rów. Jego ciało stało się sypialnią i zarazem stołówką dla trzech gatunków dokuczliwych insektów. Tak bardzo obawiał się, że go pożrą, iż nie miał czasu ciągle myśleć o szczurach, kiedy zaś o nich myślał, przynajmniej na jakiś czas przestawał bać się owadów. Po raz pierwszy doświadczył na własnej skórze, co to znaczy być na- prawdę głodnym. Właśnie to doświadczenie, oraz niezaspokojony głód matczynej miłości, miało sprawić, iż do końca życia był wilkiem w łóżku i przy stole. Po pół roku uratowała go babcia. Jego niegdyś piękne kędziory były tak brudne, że postanowiono je obciąć. Wreszcie Zanetta na dobre opuściła Wenecję. Podróżowała do Werony, Sankt Petersburga i do Drezna, gdzie spędziła resztę życia, okazując niewielkie zainteresowanie losami najstarszego syna. Przed wyjazdem wezwała go do siebie. 71 liścików, drugiego zaś nie dokończył, ponieważ był zbyt pijany. Udał omdlenie, aby uniknąć kompromitacji. Następnie przydybano go in flagrante z Teresą Imer, ulubienicą jego siedemdziesięcioletniego patrona Malipiera, który tak długo okładał go laską, aż Casanovą musiał salwować się ucieczką przez okno do ogrodu. Historia ta stała się bardzo popularna w Wenecji. Legenda Casanovy, bezwzględnego uwodziciela, zyskała solidne podstawy. Kiedy mój ojciec zakazał wymieniania jego nazwiska przy naszym stole, uczynił to najpraw- dopodobniej pod wpływem wspomnienia o tym właśnie incydencie. Młody Casanovą najwyraźniej nie był stworzony dla Kościoła. Mając wciąż w pamięci cierpienia nieszczęsnej Bettiny, postanowił studiować medycynę i chemię, kazano mu jednak zostać prawnikiem. Dzięki temu zyskał sposobność nawiązywania kontaktów z młodymi zrozpaczonymi kobietami, kariera prawnicza jednak nie za bardzo go pociągała. Wstąpił do armii, odbył podróże na Korfu i do Konstan- tynopola. Stwierdziwszy, że do tego również się nie nadaje, wrócił do Wenecji. W wieku lat dwudziestu został skrzypkiem w orkiestrze teatru San Samuele. Nauczył się grać od Gozziego i stwierdził, że dźwięk skrzypiec, podobnie jak brzmienie jego głosu, wywiera silne wrażenie na kobietach. Nowe zajęcie nieco go upokorzyło, lecz nie zdegrado- wało. Co prawda ludzie nim gardzili, pocieszał się jednak myślą, że wcale na pogardę nie zasługuje, i jak zwykle tryskał optymizmem. - Czekałem, aż koło fortuny znowu obróci się na moją korzyść, i nie miałem żadnych wątpliwości, że niebawem to nastąpi. Zawsze, kiedy trafiałam na Calle do Spade w Rialto, zatrzymywa- łam się przed niewielką knajpką, do której zachodził Casanovą po długich nocach wypełnionych krótkimi, lecz intensywnymi przyjem- nościami. Obserwowałam młodych, zmęczonych miłosnymi wyczyna- mi mężczyzn w maskach na twarzach i wyobrażałam sobie siedzącego wśród nich młodego Casanovę. Zawsze pierwszy wypijał swoją gorącą czekoladę i podsuwał kubek po dolewkę. Jeśli tylko mógł, starał się jak najszybciej pozbyć napoju z naczynia, pieniędzy z kieszeni i na- sienia ze swego ciała. Tak wyraźnie miałam przed oczami tego młodego Casanovę, że nawet teraz mogłabym go bez trudu namalować. Imiona, miejsca i wydarzenia z jego opowieści pamiętam znacznie gorzej. Obecnie wolę patrzeć na świat z szerszej perspektywy. Wspomnienia o szczęś- 74 iiwym mieście i o Casanovie wymieszały się na moj'ej palecie - szcze- góły gdzieś się pogubiły, pozostały jedynie zarysy i barwy. Widzę na tej palecie czasy wspaniałe i czasy niedobre, w których C"sanova wraz z przyjaciółmi przemierzał ulice i zaułki Wenecji, zamaskowany i tajemniczy lub bez maski, za to otoczony aurą skan- dalu. Czuł się w tym mieście jak we własnym domu - w mieście zamożnym, złotym, pełniącym funkcję bawialni Europy. Potężnym mieście dwudziestu tysięcy kurtyzan i paskudnego smrodu unoszą- cego się nad kanałami w najgorętsze dni lata. To prawda, tak właśnie mogło cuchnąć miasto chylące się ku upadkowi. Wytyczano nowe szlaki handlowe wiodące na Wschód i do Ameryki. Inne miasta nabierały w tej dziedzinie coraz większego znaczenia, Wenecja sku- piła się więc odruchowo na gorliwym prostytuowaniu swych mniej szacownych wdzięków; w czasach młodości Casanovy w mieście trwał ciągnący się przez dziesięciolecia ostatni naprawdę dekadencki bal maskowy, na który wszyscy zostali zaproszeni i w którym wszyscy brali udział. Każdy mógł przebrać się wedle swego uznania, przy- wdziać maskę, jaką zechciał, i używać do woli w nowym wcieleniu. Maski są naszymi autoportretami. Oczywiście to właśnie dzięki niemu zrozumiałam, co to znaczy nosić maskę, to dzięki niemu zaznałam po raz pierwszy poczucia nagłej, niebezpiecznej wolności, jaka ogarnia człowieka, kiedy uświa- damia sobie, że nikt nie widzi jego twarzy. Wszyscy powinni tego spróbować, choćby po to, żeby sprawdzić, co jest ukryte w ich wnę- trzu, maska bowiem w perwersyjny sposób obnaża owo wnętrze przed światem. Wszystko ci wolno, na wszystko się zgadzasz. Podejmujesz większe ryzyko. Obnażasz genitalia, żeby współżyć z również zamas- kowanymi nieznajomymi, maskę jednak pozostawiasz na twarzy. Kosztujesz nieznanych potraw, przechadzasz się zbyt blisko krawędzi kanału. Nie wiesz, jak blisko jesteś w istocie, ponieważ maska ogra- nicza ci pole widzenia. Maska mówi ci, co masz widzieć, tak samo jak mówi innym, jak wiele z ciebie mogą ujrzeć i co powinni o tobie myśleć. Którejś nocy oboje nałożyliśmy maski i Casanovą oprowadził mnie po miejscach, w których bywał przed trzydziestu laty. Chyba po raz pierwszy miałam wtedy maskę na twarzy. Casanovą wybrał Pulcinellę z zakrzywionym nosem i łysą czaszką, dla mnie natomiast przyniósł La Civettę, czyli flirt, z wielkimi sowimi oczami i gęstą złocistą koronką zasłaniającą nos i usta. Doskonale pamiętam, co czułam, 75 kiedy zawiązał mi tasiemki z tyłu głowy i odwrócił mnie twarzą do siebie. W moim wnętrzu dokonała się błyskawiczna przemiana. Po- czułam się mocna i niebezpieczna. Wydawało mi się, że mogę zabijać i gwałcić, że potrafiłabym uwieść strażnika z Pałacu Dożów, a nawet samego dożę. Utraciłam swoje miejsce w społeczeństwie. Nie byłam już Cecilią Cornaro, córką szanowanego zamożnego kupca. Mogłam być, kimkolwiek bym chciała. - Ecco! - wykrzyknął Casanovą, kiedy mu o tym powiedziałam. - Teraz rozumiesz, Cecilio. Zamaskowany Casanovą grasował po Wenecji ze swymi przyjaciół- mi muzykami. Po wieczornym przedstawieniu wracał na chwilę do tawerny, tylko po to jednak, żeby natychmiast ją opuścić i spędzić noc w burdelu. Jeżeli pokoje akurat były zajęte, wypychali z nich gości siłą i zmuszali do ucieczki, po czym rzucali się na dziwki niczym banda wygłodniałych wilkołaków. Nigdy im nie płacili, uważając, iż rozkosz, jaką im dali, będzie dla tych nędznych stworzeń aż nadto hojną zapłatą. Wolne dni umilali sobie obmyślaniem skandalizujących żartów, a nocami wprowadzali swoje pomysły w życie. Wynajmowali położne i posyłali je do kobiet, które nawet nie były brzemienne. Wzywali kapłanów, by udzielili ostatniego namaszczenia zupełnie zdrowym ludziom. Pociągali za sznury dzwonów przy drzwiach wszystkich mijanych domów, jeśli zaś któreś drzwi były otwarte, wpadali do środka, przeraźliwymi wrzaskami budzili ze snu mieszkańców, po czym zaśmiewali się do rozpuku, kiedy ci zrywali się z łóżek, biegali w nocnych koszulach, gubili szlafmyce, potykali się, przewracali i spadali ze schodów. Wreszcie którejś nocy podczas carnevale, podając się za oficerów przysłanych przez Radę Dziesięciu, porwali z tawerny trzech Bogu ducha winnych tkaczy, poddali ich przesłuchaniu, osądzili, a następnie wywieźli przerażonych rzemieślników na skalistą wysepkę San Gior- gio Maggiore. Zaraz potem skorzystali z ochoczo udostępnionych wdzięków pięknej żony jednego ze „skazańców", po czym odwieźli ją z honorami do domu, gdzie kobieta ze szczerego serca podziękowała im za wszystko dobre, co ją z ich strony spotkało. Kiedy mąż wrócił o świcie z „więzienia", zastał małżonkę smacznie śpiącą w łóżku. Kobieta nie dość, że nie poskarżyła się mężowi na swój los, lecz oświadczyła stanowczo, iż porywacze zachowywali się jak prawdziwi dżentelmeni. 76 _ Nie przeszkadzało jej', że było ich tak wielu? Odpowiedź Casanovy zapadła mi na zawsze w pamięć: _ I ją, i nas ogarnęła gorączka. Nikt nie przestrzegał konwenan- sów. Tej nocy odłożyliśmy je na bok. Była porządną, szanowaną kobietą, niemniej postanowiła skorzystać z okazji i spuścić ze smyczy uwięzione w jej wnętrzu dzikie zwierzę. Wracając do domu, wróciła równocześnie do statecznego małżeńskiego życia, trochę szczęśliwsza i z radosnym wspomnieniem, którym mogła się do woli cieszyć. - Chyba tak właśnie czułam się po naszej pierwszej nocy - powie- działam po namyśle. Powrót Casanovy i jego przyjaciół wyglądał zupełnie inaczej. Tym razem posunęli się za daleko: bynajmniej nie chodziło o igraszki z żoną tkacza, lecz o podszywanie się pod oficerów Rady Dziesięciu. Zostali wyjęci spod prawa, a za ich głowy wyznaczono nagrodę w wy- sokości pięciuset dukatów. Wysokość tej sumy pochlebiła Casanovie. - Musisz wiedzieć, że jeden z nas należał do rodu Balbich z San Vio. To oni wybudowali palazzo, w którym mieści się twoja pracownia. Nawet inkwizycja nie odważyłaby się ukarać kogoś takiego. Nie- mniej jednak po tym incydencie Grupa Ośmiu uległa rozwiązaniu, rezygnując z dalszych nocnych wybryków. - Nie byliśmy aż tak głupi, żeby dalej kusić los. - Przynajmniej wtedy. - Zgadza się. Przynajmniej wtedy. Trzy albo cztery miesiące później Casanovą przekonał się na włas- nej skórze, że inkwizycja zna wszystkie szczegóły tego wydarzenia, łącznie z nazwiskami uczestników. Zauważono go i odnotowano jego zachowanie, w związku z czym wystarczył znacznie skromniejszy wyczyn, żeby spadła na niego lawina konsekwencji owej nocy oraz wielu innych, kiedy w masce lub bez naruszał spokój Serenissimy. - Jeszcze jeden taki wybryk i znalazłbym się w poważnych kłopo- tach - powiedział. Moja rodzina należała do wyższej warstwy klasy kupieckiej. Oj- ciec był przystojny, pracowity i zadowolony z życia, z jednym tylko wyjątkiem: moja matka nie zapewniła mu męskiego potomka. Mia- łam nadzieję, że pewnego dnia sprawię mu niespodziankę i złagodzę ból, zastępując gorycz porażki poczuciem dumy i zadowolenia. Ale jeszcze nie teraz. Zdawałam sobie sprawę, iż chwilowo moje po- czynania całkowicie wytrąciłyby go z równowagi i jednocześnie 77 wywołały niepożądaną sensację, zwracając uwagę na naszą rodzinę. Wolałam zaczekać do czasu, kiedy będę mogła go nie tylko zasko- czyć, ale i olśnić. Ojciec handlował tkaninami i objets d'art ze wschodnich rubieży weneckiego imperium. Jego pracownicy ustawiali na dole w magaz- zino słomiane kosze ze strusimi piórami, szkatułki z perłami z Or- muzu, bele błyszczącego sukna z Damaszku i indyjskiego muślinu oraz przedziwne drewniane skrzynie wypełnione ormiańskimi bibe- lotami. W zamian wysyłał artystyczne wyroby naszych rzemieślników do odległych miast spragnionych zbytku i luksusu. Niekiedy udawało mi się go ubłagać, żeby zabrał mnie ze sobą do współpracujących z nim rękodzielników. Tkacze i farbiarze jedwabiu nieśmiało, ale i z dumą prezentowali mu swoje dokonania, koronkarze zaś pochylali się zaczerwieniem nad swymi dziełami tak delikatnymi, iż wydawało się, iż są wykonane ze szronu. Pod jego bacznym okiem i korzystając z jego wskazówek, hafciarki zdobiły czerwony jedwab złocistymi i srebrzystymi kwiatami. Ojciec pokazywał mi kolory i uczył mnie ich nazw. Na świecie istnieją tkaniny, wyrabiane wyłącznie w Wene- cji, jak na przykład specjalny jedwab marezzato, którego faktura przypomina pokrytą delikatnymi zmarszczkami powierzchnię laguny. Z kolei w atłasie alto-basso odciskaliśmy kręte, zagłębione ścieżki, tak różniące się od otaczającej je wypukłej miękkości, jak odpływ od przypływu. Te barwy i wzory pełniły funkcję waluty, w której liczyliś- my nasze bogactwo. Mój ojciec znał się na pięknie i dzięki temu był bogaty. Handlował również tabakierkami zdobionymi drogimi kamieniami lub kolorową emalią. Mam nawet wrażenie, że właśnie z nich czerpał największe zyski. W dzisiejszych czasach tabakiera wydaje się przed- miotem drobnym i niewartym większej uwagi. Ja mówię jednak teraz o epoce, kiedy tabakiery cieszyły się powszechnym zaintereso- waniem i były powszechnie cenione za to, iż pozwalały przez parę chwil obcować z autentycznym pięknem, nie żądając niczego w za- mian. W owych czasach w Wenecji ceniło się rzeczy drobne i ładne, a nie ogromne i dostojne. Byliśmy wymagający i estetycznie uświa- domieni. Nie zadowalało nas nic ogromnego, byle jakiego ani wul- garnego. Uwielbialiśmy lilipucie widoczki Pietra Longhiego i urocze miniaturki Rosalby. Wielki Goldoni pisał poematy o muchach, zna- mionach i srebrnych łyżeczkach. Ozdabialiśmy wymyślnymi mozai- kami nie wnętrza kościołów, lecz właśnie tabakiery. Mieliśmy taba- 78 kiery na wszystkie okazje: pokryte jasnobłękitną emalią na lato, ^rykonane z szylkretu i wysadzane szmaragdami i ametystami na igsień. Były tabakiery z porcelany i ze złota, a także ze srebra, ;viTustowane perłami. W pracowniach mego ojca rzemieślnicy pilnie pracowali drobnymi, delikatnymi narzędziami; za każdym razem, kiedy się tam zjawialiśmy, nowe śliczne pudełeczka leżały na małych atłasowych poduszkach. Ojciec nie zażywał tabaki, podobnie zresztą jak większość ludzi. Nie do tego miała zresztą służyć tabakiera. Chodziło o sam fakt posiadania drobniutkiego fragmentu piękna tego świata oraz o grację, z jaką właściciel podnosił wieczko eleganckim, a równocześnie jakby roztargnionym ruchem zadbanego, ozdobionego pierścieniami palca. Mój ojciec nie lubił takich rzeczy. Jak już wspominałam, unikał ostentacji. Nasz śliczny palazzo przy Miracoli z zewnątrz sprawiał wrażenie bardzo zaniedbanego. Wilgoć zżerała malowaną fasadę, pozostawiając liczne plamy i powodując odpryski. Ojciec nie zamierzał z ambicjonalnych pobudek przeciwstawiać się niszczącemu działaniu natury. W środku natomiast nasz pałac był czyściutki, zadbany, wygodny i odizolowany od świata jak wnętrze muszli. Znaliśmy nasze miejsce w społeczeństwie, chociaż wcale nie było to takie łatwe. Chyba nawet mój ojciec zdawał sobie sprawę, iż za maską i w przebraniu coraz szybciej rozprzestrzenia się zgnilizna. Szlachcice zostawali właścicielami teatrów! Kurtyzany pojawiały się w bibliotekach! W kasynach ubożejący arystokraci spotykali się z ambitnymi, bogacącymi się parweniuszami. Mury nie chroniły Wenecji przed wrogiem zewnętrznym, nie dzieliły jej także wewnątrz. Wszystko, i wszyscy, było na sprzedaż. Odpowiednio wysoka suma mogła nawet zapewnić wpis do Libro d'oro, czyli złotej księgi szla- checkich rodów. Jedynie najwyższe kręgi pozostały niedostępne dla osób z zewnątrz. Najstarsze rody prawie się już nie powiększały; po stu latach hulanek i sprośności arystokracja była słaba i nękana chorobami; kiedy zewsząd kuszą wciąż nowe rozkosze, te domowe znacznie tracą na atrakcyjności. Tylko jeden człowiek zdołał, trochę za sprawą przypadku, a trochę dzięki umiejętnemu pomaganiu losowi, wedrzeć się do tego wąskiego, zamkniętego kręgu i oderwać się, przynajmniej na jakiś czas, od swoich korzeni. Człowiekiem tym był, ma się rozumieć, Casanovą. Lubił o tym opowiadać, szczególnie teraz, kiedy uczestnicy tamtych wydarzeń albo nie żyli, albo stali nad grobem, dzięki czemu mógł 79 ujawnić tajniki poczynań, które pozwoliły mu wyjść z mrocznych zaułków i zaistnieć w zupełnie innym świecie. Była to historia o ulu- bionym mistyku trzech kordialnych, naiwnych i bogatych weneckich szlachciców. Opowiedzenie jej w całości zajęło mu aż dwie noce. Tym razem postanowiliśmy wyjść spod przykrycia z wiewiórczych skórek i zaznać nieco prawdziwego weneckiego życia. Odwiedziliśmy kilka małych knajpek, w których kobiety pozdrawiały Casanovę po imieniu, mnie zaś witały domyślnymi uśmiechami. Piliśmy fragolino z niedużych ceramicznych czarek zwanych mezo boca'eto, czyli półłykami. Za- glądaliśmy do cukierni i jedliśmy wafle z bitą śmietaną. Poszliśmy do magazen, czegoś stanowiącego połączenie winiarni, lombardu i burdelu, gdzie wynajęliśmy jeden z pokoi przeznaczonych do od- dawania się uciechom cielesnym. Kilkakrotnie próbowałam go zapy- tać, dlaczego nie pójdziemy do jego apartamentów, on jednak za każdym razem zamykał mi usta, kładąc na nich delikatnie palec, który czasem lekko kąsałam. Wspinając się brudnymi schodami do pokoiku na piętrze, minęliś- my dwóch nieszczęśników przyciskających do piersi gąsiory z jakąś ciemną cieczą. - Wino pożyczalskich - mruknął Casanovą. Wyjaśnił mi, że ludzie zastawiający w lombardzie swoje dobra muszą przyjąć trzecią część pieniędzy w postaci taniego trunku, który da się wypić jedynie w chwili skrajnej desperacji. Nasza uczta składała się z okrawków, jakie zdołałam wynieść z kuchni pod spód- nicą. Za zamkniętymi okiennicami, przy rytmicznej muzyce materaca dobiegającej zza ściany, rozłożyliśmy na moim szalu prosciutto, chleb, oliwki i wino. Zajadając te przysmaki i gestykulując tak szeroko, że kilka razy o mało nie przewrócił kielicha z winem, Casanovą opowia- dał mi o najważniejszym wydarzeniu swojej młodości. Nastąpiło ono, kiedy miał dwadzieścia jeden lat, wieczorem 21 kwietnia 1746 roku, podczas wesela Girolama Cornaro delia Regina i dziewczyny z rodziny Soranzo z San Polo. Casanovą grał na skrzyp- cach w orkiestrze w Palazzo Soranzo. - Przypuszczam, że to był jakiś twój kuzyn? Skinęłam głową. Byłam pewna, że również moja rodzina, należąca do jednego z mniej ważnych odgałęzień rodu, została zaproszona na uroczystości. Przyjęcie, o którym mówiło się potem przez wiele lat, trwało trzy dni bez przerwy. 80 Kiedy, słaniając się ze zmęczenia na nogach, Casanovą opuszczał nalać trzeciej nocy, z kieszeni mijającego go senatora Mattea Bra- gadina wypadł list. - Pomyśl o tym - powiedział Casanovą. - Spróbuj to sobie wyob- razić. Ten list, ten kawałek papieru odmienił moje życie. Pomyśl tylko, że mogłem go minąć, że mogłem go nie zauważyć! Tak się jednak nie stało. Casanovą grzecznie poinformował szlachetnie urodzonego Wene- cjanina o zgubie. Wyobrażam sobie, z jaką gracją schylił się, podniósł list i wręczył go starszemu mężczyźnie oraz z jaką galanterią przyjął zaproszenie do gondoli senatora, przycumowanej tuż obok palazzo. Natychmiast po wejściu do gondoli Bragadin osunął się na dno. Wymamrotał niewyraźnie, że utracił czucie w ramieniu. Oczy zaszły mu mgłą. Casanovą odwiózł go do domu, wyprosił lekarza, a następnie zajął się przywracaniem Bragadina do życia za pomocą szczątkowej wiedzy medycznej i teatralnego hokus-pokus. Na szczęście senator przeżył i nawet przez myśl mu nie przeszło, że swoje ocalenie może zawdzięczać czemuś innemu niż cudowi sprokurowanemu przez po- znanego przypadkiem fascynującego młodego mężczyznę. Na świadków tego cudownego ozdrowienia powołał starych zaufa- nych przyjaciół, szlachetnie urodzonych Dandola i Barbara. Wyob- rażam sobie młodego, pięknego i pełnego wigoru Casanovę, jak siedzi ze skromnie opuszczonymi oczami w fotelu w gabinecie Bra- gadina, otoczony przez trzech podekscytowanych, gadających jeden przez drugiego starców. Na pytania odpowiadał, patrząc im prosto w oczy, niejasno, a równocześnie z taką pasją, że całkowicie ich zauroczył. Dał im do zrozumienia, że zna pewną tajemną matematycz- ną formułę, dzięki której jest w stanie poznać każdą tajemnicę. Bragadin z mądrą miną wyjaśnił przyjaciołom, iż sekret Casanovy jest ściśle związany z kultem kości obojczykowej Salomona zwanym cabbala. Barbaro i Dandolo pokiwali mądrze głowami. Casanovą nie zaprzeczył, ale i nie potwierdził. Zdążył się już zorientować, że trzej starcy umilają sobie czas studiowaniem sztuk ezoterycznych. Zasypany pytaniami, uśmiechał się tylko grzecznie i tajemniczo. Od tej pory Bragadin wraz z przyjaciółmi święcie wierzył w jego nadprzyrodzone zdolności, Casanovą nie czynił zaś najmniejszego wysiłku, żeby wyprowadzić ich z błędu. Stał się dla nich bezcenny, uwierzyli bowiem, iż mając go do dyspozycji, dostaną 81 w swe ręce legendarny kamień filozoficzny, który pozwoli im odwrócić bieg rzeczy i zamieniać metale podstawowe w złoto. Rzecz jasna, żeby mieć dla siebie Casanovę, trzej szlachcice musieli najpierw całkowicie oddać się w jego ręce. Casanovę wyciągnięto z Calle delia Commedia, z jego podłego stanu, z kanału orkiestrowego i umieszczono w Palazzo Bragadin w pobliżu Santa Maria dei Miracoli. Istotnie, musiało to wydawać mu się cudem, nagle bowiem stał się właścicielem własnego apar- tamentu, służącego i gondoli, zasiadał z gospodarzem do suto za- stawionego stołu i otrzymywał na swoje potrzeby dziesięć zecchini miesięcznie. A przy tym wcale nie musiał się czuć przywiązany do swego patrona; nadal był wolnym człowiekiem. Zaiste, koło fortuny wykonało pełen obrót. - Jestem ci przecież winien życie - powtarzał wielokrotnie Bra- gadin. Casanovą doskonale zdawał sobie sprawę, że to nieprawda, nie widział jednak powodu, by wyprowadzać swego mecenasa z błędu. - Jeżeli chcesz być moim synem, wystarczy, że uznasz mnie za ojca - dodawał Bragadin, dając w ten sposób kolejny dowód swojej niewinności i dobroci. Znacznie mniej niewinny Casanovą wiedział jednak dobrze, iż nigdy nie będzie synem szlachcica, że na zawsze pozostanie synem aktorki dorabiającej sobie niekiedy jako kurtyzana. Mimo to nie narzekał. Zarzucił grę na skrzypcach, upokarzające piętno szybko znikło* jego czoła. Miał tylko zabawiać przybranego ojca i jego przyjaciół, zaspoka- jając ich głód wiedzy okultystycznej. W tym celu wymyślił ducha imieniem Paralis, którego rady zasięgał we wszystkich niejasnych i skomplikowanych sprawach. Kapryśny Paralis porozumiewał się z nim za pomocą pisma runicznego i rebusów, czasem zaś milczał jak zaklęty. Zdarzały się dni, kiedy Casanovą i Paralis przez osiem albo i więcej godzin zabawiali Bragadina, Dandola i Barbara. Paralis okazał się niezwykle zaborczym duchem; odprawiał z kwitkiem wszystkich, którzy próbowali zaskarbić sobie przychylność trzech szlachciców, w tym co najmniej jedną potencjalną żonę. Było to tuż przed świtem. Obudziliśmy się w brudnym łóżku. Dwie albo trzy godziny wcześniej głos Casanovy zaczął powoli przycichać, aż wreszcie całkiem umilkł wśród moich rozrzuconych na poduszce włosów. 82 Wymieniliśmy poranne pocałunki, kwaśne, lecz zarazem słodkie w smaku - początkowo jedynie z czułością, ta jednak szybko przero- d«iła się w namiętność. Jak zwykle, rozdzieliło nas bicie dzwonów, odprowadził mnie do domu. Przed rozstaniem umówiliśmy się na wieczorne spotkanie w kościele San Germiniano. Dwie godziny później matka zastała mnie nieprzytomną na łóżku i nie zdołała mnie dobudzić. Przespałam cały dzień. Ocknęłam się dopiero pod wpływem gorzkiej woni zaparzonych ziół. W pokoju powoli zapadał zmrok. Otworzywszy oczy, ujrzałam zatroskanego ojca. - Czy dobrze się czujesz, Cecilio? - zapytał. Uśmiechnęłam się odruchowo, lecz szybko przyoblekłam twarz w maskę znużenia i osłabienia. - Nie najlepiej, ale kiedy odpocznę, na pewno szybko odzyskam siły. Chyba nie zejdę dzisiaj na kolację. - Va bene. To brzmi rozsądnie. Rzeczywiście, jesteś dość blada. Powiem twojej matce, że nie należy cię dzisiaj niepokoić. Jak tylko wyszedł, zerwałam się z łóżka i wybiegłam z domu. Spotkałam Casanovę w kościele, a następnie, płynąc jego gondolą do San Vio, wysłuchałam dalszego ciągu opowieści. W tej historii mój obraz Casanovy miesza się z tym, jaki pozostawili nam artyści pióra i pędzla w swoich relacjach ze szczęśliwego miasta w szczęśliwych czasach, kiedy Casanovą był młody i bogaty. A zaznał młodości szalonej, ekstrawaganckiej i namiętnej, zupełnie innej niż młodość Bragadina. Jakże zmieniło się jego życie! Pojawiał się niemal codziennie na Piazza San Marco, gdzie spotykali się intelektualiści, satyrowie i kobiety. Nadal zdarzało mu się schodzić na psy, ale w jakim stylu! Pełnymi garściami czerpał z niezliczonych rozrywek, rzadko kiedy przyzwoitych. W cieniu kościoła San Germiniano nie- kiedy mamrotał pospiesznie modlitwy, wracając nocą z kosztownych i wszetecznych eskapad. Jak zwykle wykorzystał szansę, którą dał mu los, i wycisnął z niej wszystko, co było do wyciśnięcia. Ta pierwsza wycieczka w wyższe sfery zaowocowała mającą towarzyszyć mu przez całe życie obsesją wspinaczki po drabinie społecznej, ale Wenecja zbyt dobrze znała jego prawdziwe pochodzenie. Ani urok osobisty, ani dobry ożenek nie mogły mu zapewnić miejsca w Libro d'oro. W masce lub bez maski był jedynie błaznem - owszem, traktowanym prawie jak jeden 83 ze swoich, ale nie całkiem, wszyscy bowiem doskonale wiedzieli, kim naprawdę jest i w jakiej biedzie się urodził. Nie porzucił przyjaciół z czasów, kiedy grał na skrzypcach. W ich towarzystwie wkładał tę samą maskę co dawniej, mówił prostym dialektem, uwodził ich sios- try. Traktowali go prawie jak jednego ze swoich, ale nie całkiem, ponieważ pamiętali, iż wyrasta ponad nich swymi talentami i wyra- finowanymi upodobaniami. Casanovą był fascynującym niestabilnym zjawiskiem, wolnym duchem pozbawionym kształtu, obdarzonym za to niezwykłym blaskiem, przelewającym się między przyjemnościami niczym kropla rtęci. W masce na twarzy, z sakiewką pełną złota, kosztował wszystkiego. Był ciekawski, spragniony nowości, żądny nowych twarzy i zdarzeń. Ta ciekawość musiała prędzej czy później napytać mu nielichej biedy. W czasach szpiegów i cenzorów zwracała na niego uwagę wielu ludzi, także tych potężnych i niebezpiecznych. Inkwizytorzy zainteresowali się wreszcie szalonym młodzieńcem kolekcjonującym zakazane książki, bratającym się z cudzoziemcami, uwodzącym kobiety należące do mężczyzn przewyższających go pozy- cją i urodzeniem. Żarty, które czynił, stawały się coraz bardziej ryzykowne i niesmaczne. Kiedyś wykopał z grobu ramię nieboszczyka i włożył je znajomemu do łóżka. Wyczyn ten miał niedobre konsek- wencje, ponieważ ofiara niewczesnego żartu, signor Demetrio, od- krywszy obok siebie oderwaną kończynę, doznał ataku apopleksji i nie powrócił już do zdrowia. Casanovie robiło się za ciasno w Wenecji. <* Tak więc w roku 1748, w wieku dwudziestu trzech lat i w samą porę, by uniknąć aresztowania, zaczął podróżować. Wybierał miejsca, w których mniej wiedziano o jego przeszłości i gdzie pod maską wdzięku i czaru osobistego mógł ukryć prawdę na swój temat. Przy okazji szukał także dobrze opłacanego zajęcia lub przynajmniej go- dziwej rozrywki oraz poznawał nowych ludzi, nie tylko kobiety. Stykał się z pisarzami, kapłanami, dyplomatami i awanturnikami, generałami i szarlatanami. Podczas swych podróży miał okazję złożyć ukłon Katarzynie Wielkiej, Madame de Pompadour, Farinellemu i kilku papieżom. Dawało mu to satysfakcję. Każdą nową twarz traktował jak bezcenny skarb. Nie wątpię, iż Casanovą także stanowił smakowity kąsek dla ludzi, których spotykał na swojej drodze. Charyzmatyczny, obdarzony nadzwyczajną potencją, był miłym urozmaiceniem sennej atmosfery 84 we wszystkich salonach Europy. Oprócz swej młodości i żywotności miał jeszcze jedną zaletę: był Wenecjaninem. Nieoficjalnym am- basadorem szczęśliwego miasta. Było w nim coś, czego nikt nie Potrafił nazwać, a czego każdy chciał dotknąć. Nigdy nie zapomnę jego słów: „Kiedy mówisz Anglikowi, Fran- cuzowi, Polakowi, Niemcowi lub Hiszpanowi, że jesteś Wenecjaninem, na ich twarzach pojawia się wyraz zamyślenia. Dzieje się tak dlatego, że wsłuchują się w wewnętrzny głos, który szepcze im takie oto słowa: «Jestem nosicielem gnijącego przepychu. Jestem kluczem do najmroczniejszych tajemnic. Nurzam się w dekadencji i mieszkam na wodzie. Jestem tak odmienny, jak tylko można sobie wyobrazić, a jednak nie jestem ani Turkiem ani rybą»". Istotnie, Europejczycy byli zafascynowani, zaintrygowani, a co najważniejsze, chętnie płacili za przywilej obcowania z kimś takim. Casanovą nie był osamotniony w swoich wędrówkach. W tamtych czasach w Paryżu, Pradze, Londynie, Madrycie, Wiedniu, Moskwie, Dreźnie i Konstantynopolu przebywało wielu Wenecjan: Canaletto i Bellotto, Goldoni i Rosalba, rodziny Riccich i Tiepolo... - Kiedyś i ty do nich dołączysz, Cecilio - powiedział. - Dzięki swemu talentowi, dzięki swoim obrazom ujrzysz świat, a świat ujrzy ciebie. Cóż to będzie za przyjemność dla świata! Roześmiałam się, lecz w głębi duszy zaczęłam wierzyć, że to moż- liwe. Pomyślałam o sztalugach stojących w mej pracowni, potem zaś wyobraziłam je sobie rozstawione w komnacie w jakimś dalekim pałacu oraz otaczających mnie wianuszkiem cudzoziemców, gestami i słowami wyrażających podziw dla mojej pracy. Casanovą schylił się, przygarnął mnie, wciągnął na siebie. - Kochasz mnie, Cecilio? Okraczyłam go jak żabka, delikatnie pocałowałam w usta. - Kocham cię tak bardzo, że chętnie bym cię całego zjadła. - Nie mów tak, proszę. Znałem kiedyś kobietę, która to zrobiła. 86 OPOWIEŚĆ O MODYSTCE Giacomo Girolamo Casanovą, Chevalier de Seingalt, wenecki poeta Zdarzyło się to... Już ci kiedyś o tym mówiłem? Dopiero co uciekłem z Hiszpanii. Na granicy zaczaiło się na mnie trzech rzezimieszków, Przypuszczalnie nasłanych przez księcia Ricli, Którego podstępna Nina... Chociaż mógł to również być Manuzzi, Wbrew naturze kochanek ambasadora Mocenigo, Któremu naraziłem się swoją niedyskrecją... Jakże łatwo było wtedy o wrogów! Za gadatliwość zapłaciłem posadą gubernatora kolonii, A mogłem nawet życiem. Uciekłem jednak. Ale to inna historia. Ta jest o modystce. ?* Kochanka la Perouse'a: Modystka. Ładna, szczupła, jasnowłosa, Miała coś ze zmiętego płótna na bladej twarzy, Jedna z tych blondynek, których skóra przypomina dojrzałą truskawkę w chwilach rozkoszy. Tak opowiadał nam la Perouse. W każdym razie, po tym, jak od niej odszedł, Którejś niedzieli zamiast Eucharystii Połknęła jego portret i umarła. Najpierw zjadła jego usta, Wargi, które wiele razy próbowała delikatnie połknąć, I nos, w którym starała się wyczuć zapach perfum innych kobiet. Potem włosy, z których wyczesywała wszy Swoimi drobnymi rączkami. Na koniec zjadła jego oczy, Ponieważ nie chciały już na nią patrzeć Tak jak kiedyś. Potem, jak powiedziałem, umarła. Zadławiła się nim w swoim sklepiku Pełnym kapeluszy, rajstop i pantalonów. W jednej kieszeni znaleziono jego miłosne listy. Druga była pełna łez. 6 El leto xe 'l paradiso dei poveri. Łóżko to niebo dla biedaków. Przysłowie weneckie Oczywiście, przez cały czas, kiedy byliśmy razem, Casanovą żył z inną kobietą, w odległej części miasta, i oboje naprawdę się kochali. Niewielki dom Franceski Buschini, szwaczki, stał przy Barberfa delie Tolle, niedaleko Zannipoli, na północnych obrzeżach Wenecji. Casanovą rzadko wspominał o Francesce, ale niczego nie ukrywał, jeśli zadałam mu konkretne pytanie na ten temat. Prawie tego nie robiłam, nie chciałam się dopytywać. Wolałam zbierać informacje w inny sposób, tak samo jak czyniłam na początku naszej znajomości, gromadząc wiadomości na jego temat, oraz wcześniej, zanim jeszcze zostaliśmy kochankami: dyskretnie wypytując ludzi na ulicy, w za- konie, u „Floriana". W ten sposób dowiedziałam się z kilku niezależ- nych źródeł, iż mieszkał nie tylko z nią, lecz także z jej bratem i matką. Francesca była mu bezgranicznie oddana; domyślałam się, że po latach wyczerpującej tułaczki potrzebuje kogoś, kto zapewniłby mu ciepły i bezpieczny kąt. Powoli zaczęłam sobie uświadamiać, iż Casanovie, do tej pory stanowiącemu dla mnie uosobienie energii i życiowego sukcesu, w rze- czywistości wcale się tak dobrze nie powodziło. Oczywiście nadal był cesarzem mego szczęścia, nie mogłam jednak nie zauważyć wyświech- tanych klap jego surduta i poprzecieranych spodni. Zawsze nosi! te same, mocno sfatygowane pantofle. Spod peruki często wymykały się kosmyki siwych włosów, a kiedy po miłosnym spełnieniu kładłam mu głowę na piersi, słyszałam świszczący odgłos dobiegający z okolic serca. Jakże kontrastowało jego obecne ubóstwo z dniami młodości, do których powracał niemal każdej nocy! Zrozumiałam, że w tych ciężkich czasach potrzebował kogoś całkowicie bezkrytycznego, mało 88 wymagającego, zwyczajnego. Miał stargane nerwy, a kiedy się uśmie- chał wyćwiczonym do perfekcji, pochwalno-służalczym uśmiechem, mięśniami jego twarzy wstrząsały nerwowe tiki. Swą porażkę mógł od czasu do czasu dzielić jedynie z kobietami. \V towarzystwie kobiet, szczególnie takich jak Francesca, mógł wcale się nie uśmiechać, mógł się odprężyć, odsłonić, nawet zapłakać, stanąć przy oknie i zagapić się przed siebie, zacisnąwszy palce na zasłonie wykonanej nie z kosztownego atłasu, lecz z jakiegoś znacznie tańszego materiału. Mógł oprzeć głowę na bujnej wyniosłości jej piersi i po prostu zasnąć. Rzecz jasna, był bez pieniędzy. Jeden Bóg wie, w jaki sposób płacił za moje farby i egzotyczne smakołyki, które mi przynosił. Przez całe życie - z wyjątkiem tych kilku cudownych lat spędzonych pod opiekuńczymi skrzydłami Bragadina- zmagał się z brakiem pieniędzy, poniżał się, aby je zdobyć, kiedy zaś mu się to powiodło, szastał nimi bez opamiętania. Nigdy wystarczająco długo nie miał dosyć pieniędzy, żeby zapewnić utrzymanie uczciwej kobiecie. Przy Francesce mógł sobie pozwolić na to, żeby być słabym, starym i przerażonym. Zasypiał w jej ramionach, szlochał we śnie, ślinił się na jej ramieniu, zostawiał ślady taniego makijażu na poduszce i jej nocnej koszuli, a siwe włosy i cienki, wysilony owoc swej namiętności w jej chciwych ustach. Czy mogłam być o to zazdrosna? Ze mną był czarodziejski, tragiczny i mocarny, nigdy jednak dostojny. Co zresztą po dostojności dziewczynie z zakonnej szkoły, na pól zdeprawowanej swoim erotycznym przebudzeniem? Zdarzało się, że niekiedy śniłam na jawie. Zasłaniałam oczy rękami, by odgrodzić się od rzeczywistości W pulsującą ciemność wkracza Casanovą. Podchodzi do mego łóżka, tam jest niebo. - Cecilio, mam ci coś ważnego do powiedzenia. Jego ramionami wstrząsa stłumiony szloch - to ból po rozstaniu z zacną Francesca. - Oddaję ci moje życie. Błagam, byś zechciała je przyjąć. Nie jest w stanie powiedzieć nic więcej, zaciska usta, żeby nie wybuchnąć płaczem. Ma oczy pełne łez, potyka się, przewraca. Lewa podwiązka opada na kostkę, pończocha zsuwa się, odsłaniając różaniec krwi Podbiegam do niego. Całuję nos, oczy, zranione kołano. Przygła- dzam zmierzwione włosy, podciągam pończochę, zapinam podwiązkę. 89 Oboje klęczymy. Przyciska głowę do mego łona, otacza ramionami moje uda. - Zaopiekuję się tobą - mówię. Obejmuje mnie jeszcze mocniej, łka cichutko. Z kieszeni wypada mu naszyjnik z pereł. - Czy to dła mnie? Takie naszyjniki Wenecjanki noszą przez pierwszy rok po śłubie. *-? *? 7 Le done ga do scarsele: una per la lagreme, una per le busie. Kobiety mają dwie kieszenie: jedną na Izy, a drugą na kłamstwa. Przysłowie weneckie Kiedy następnej nocy szłam na spotkanie z Casanovą, zżerała mnie ogromna ciekawość. Pierwszą rzeczą, jaką chciałam wiedzieć, było dlaczego nigdy się nie ożenił, drugą natomiast, czy ożeni się ze mną. Do kieszeni włożyłam dwie małe obrączki; podczas rozmowy wsuwałam je na pałce i obracałam. Klekotały jak miniaturowe kas- taniety. W końcu pękły i rozsypały się na ostre okruchy. Wysypałam z kieszeni kolorowe drobinki; wyglądały jak zawartość zepsutego kalejdoskopu. Casanovą zmuchnął mi je z palców. - Co to jest, Cecilio? Nie powiedziałam mu, ponieważ tej nocy, kiedy zajrzeliśmy do kalejdoskopu jego wspomnień, ujrzeliśmy Teresę i Henriettę. Popłynęliśmy gondolą do ogrodów Guidecca i usiedliśmy w altanie. Blask księżyca malował na twarzy Casanovy tatuaż z krętych cieni metalowych prętów tworzących jej konstrukcję. Wyglądał, jakby był w masce, lecz jego znajomy głęboki głos wydobywał się z ust, które dopiero co oderwały się od moich. Trzymałam go za rękę i słuchałam opowieści, głaszcząc jego palce. W roku 1754, kiedy Casanovą miał dwadzieścia dziewięć lat, poznał Bellina. Bellino podawał się za kastrata; miał przepiękny głos, ale otaczała go przedziwna aura, kusząca i zarazem niepokojąca. Casanovą bez reszty zakochał się w tej istocie, nie wiedząc nawet, jakiej jest płci. Gotów był jednak przysiąc, iż Bellino jest w rzeczywistości kobietą. 91 Jednak wszystkie próby, zmierzające do ustalenia prawdy, na- potykały stanowczy opór. Casanovę coraz bardziej dręczyły domysły i wątpliwości, podczas gdy Bellino, broniąc się przed jego zakusami, podsuwał mu swoje dwie młodsze siostry. Na widok moich uniesionych brwi Casanovą rozłożył ręce. - Oczywiście, że skorzystałem z propozycji. Ty też z pewnością byś tak zrobiła na moim miejscu. Pierwsza nazywała się tak jak ty, lecz była od ciebie młodsza i była wciąż dziewicą. Druga, równie urocza, miała na imię Maria. Spędziłem z nimi wiele cudownych nocy i na zawsze zachowam je we wdzięcznej pamięci, przede wszyst- kim jednak zależało mi na zdobyciu dziewictwa i miłości Bellina. Miłość to cudowna przyprawa, dzięki której główne danie smakuje jeszcze wspanialej. Dziewczęta stanowiły zaledwie przystawkę, któ- ra zaostrzyła mój apetyt. Zrewanżowałem im się, ucząc je, co czynić i jak postępować, by móc jeszcze pełniej korzystać z tych przy- jemności. Zmarszczyłam po dziecinnemu nos, ale Casanovą tylko go pocało- wał i kontynuował opowieść. Opętany pożądaniem wciąż knuł i spiskował, aż wreszcie udało mu się przez mgnienie oka ujrzeć intymne części ciała Bellina. Zdruz- gotany stwierdził, iż obiekt jego westchnień jest jednak mężczyzną, lecz nawet to było za mało, żeby uwolnić go od obsesji. Dzięki swemu optymizmowi zdołał, jak zwykle, znaleźć wyjście z bolesnej szarady. Otóż wmówił sobie, że to, co widział, było jedynie ogromną łechtaczką; ciekawość i żądza zapłonęły na nowo ze zdwojoną siłą. Organ tak niespotykanych rozmiarów musiał przecież iść w parze z równie niesłychaną namiętnością! W końcu - któż bowiem zdołałby w nieskończoność opierać się tak uporczywym zalotom - Bellino ujawni! swą prawdziwą naturę. Okazał się Teresą, dziewczyną ze zubożałej rodziny, która udawała kastrata po to, żeby robiąc muzyczną karierę, utrzymywać bliskich. Co praw- da w tamtych czasach kastraci byli poddawani dość częstym bada- niom, ona jednak niczego się nie obawiała, dysponowała bowiem doskonałym urządzeniem, które pozwalało jej zachować w tajemnicy prawdę o swojej kobiecości. Właśnie ten przyrząd Casanovą podejrzał ukradkiem i na jego widok wpadł w rozpacz. Teraz, kiedy poznał jego prawdziwą naturę, wprost nie mógł wyjść z podziwu. Opisał mi owo zdumiewające urządzenie, demonstrując je własnymi palcami. - Był to kawałek białego jelita długości i grubości kciuka, o gład- 92 iHei iedwabistej powierzchni, przymocowanego do owalnego, niemal zezroczystego kawałka skóry. Przytwierdzony do ciała specjalnym kłeiem, organ ów doskonale maskował kobiece przyrodzenie Teresy. Naturalnie Casanovą natychmiast zażądał, by Teresa założyła owo urządzenie, po czym, dokonawszy szczegółowych i zarazem delikat- nych oględzin, stwierdził z zachwytem, iż w żaden sposób nie utrudnia ono dostępu do kanału rozkoszy. Odkrycie to tak go podnieciło, iż natychmiast przystąpił do zabawnej, gorliwej hermafrodycznej ko- pulacji. Bez trudu mogłam to sobie wyobrazić, ponieważ zdążyłam już go dobrze poznać. Kiedy mu na czymś zależało, układał usta w charak- terystyczny sposób, w jego oczach zaś pojawiał się drapieżny błysk. - Naturalnie nie omieszkałem podziękować Bogu, który obdarzył mnie tym nowym i zdumiewającym doświadczeniem. Tak jak dziś dziękuję mu za ciebie, Cecilio. Przygoda z Teresą nauczyła Casanovę, że w kobiecych kiesze- niach zawsze można znaleźć coś interesującego. Czy były to kłam- stwa, miłość czy łzy, Casanovą pragnął ujrzeć to na własne oczy. Chciał wiedzieć. Mogło to przecież być coś, czego jeszcze nigdy nie próbował. Jego największa miłość Henriettę, zagadkowa szlachcianka z Pro- wansji, nosiła wojskowy mundur aż do chwili, kiedy ją z niego wyłus- kał, wyzwalając jej kobiecość. Spędzili trzy niebiańskie miesiące w Parmie. Nigdy nie był tak blisko z kobietą. - Zasypialiśmy, budziliśmy się rano i na widok naszych nagich ciał rzucaliśmy się na siebie jak tygrysy - opowiadał. - Kiedy wresz- cie wstawaliśmy z łóżka, byliśmy w sobie jeszcze bardziej zakochani niż wtedy, kiedy się kładliśmy. Ktoś, kto twierdzi, jakoby nie istniały kobiety potrafiące dawać mężczyźnie szczęście przez całą dobę bez choćby chwili przerwy, najwyraźniej nie znał Henriettę. - Nigdy się nie sprzeczaliście? Nigdy ci się nie znudziła? - Należałem do niej umysłem, duszą i ciałem. Nikt nie zdołałby wcisnąć między nas choćby płatka kwiatu. Jednak po trzech miesiącach idylla dobiegła końca. Henriettę nie potrafiła go już niczym zaskoczyć. Jak sama przyznała, zużyła całą amunicję. Podczas niezawinionego przez żadną ze stron rozstania dała mu w prezencie ból niemal słodszy od rozkoszy. Napisała do niego list z prośbą, by spróbował sobie wyobrazić, że wspólnie śnili przepiękny sen. Zakazała mu trwać w bezcelowej wierności. „Chcę, 93 żebyś czym prędzej znowu kogoś pokochał, a nawet żebyś znalazł sobie kolejną Henriettę". - Dlaczego się z nią nie ożeniłeś? - zapytałam. - Sam zadaję sobie to pytanie. Niekiedy wstyd mi, że kochałem inne kobiety po tym, jak Bóg dał mi Henriettę. - A więc małżeństwo nie wchodzi w grę? - Cecilio, ja nienawidzę tego sakramentu. Małżeństwo jest grobow- cem miłości, samo słowo pełni zaś funkcję szacownej maski, której zadaniem jest ukryć namiętność łączącą kobietę i mężczyznę. Wolę namiętność bez masek. - Nawet jeśli to oznacza, że miłość kiedyś się skończy? - Nawet. I właśnie dlatego utraciłem Henriettę. - Ale masz mnie. - To prawda, najdroższa, czy jednak zawsze będziemy należeć do siebie? Czy zawsze będziesz mnie pragnęła? Uwielbiasz różne miłosne nowinki. Przypomnij sobie gąsienice, o których mi opowiadałaś. Pomyśl o tym, jak bardzo lubisz moje opowieści. Im są dziwaczniejsze, tym większą sprawiają ci przyjemność. Jestem podobny do ciebie. Przyczyną niewierności mężczyzn jest ich ciekawość. Gdyby wszyst- kie kobiety miały identyczne ciała i umysły, mężczyźni bez trudu trwaliby w wierności, a najprawdopodobniej nigdy by się nie zako- chali. Żyliby szczęśliwi do końca swych dni u boku pierwszej napot- kanej kobiety. My jednak jesteśmy inni. Jesteśmy niewolnikami nowości, a ona wykorzystuje nas do własnych celów. Później tej samej nocy wymknęliśmy się z kasyna. Szczęście nam nie sprzyjało. Casanovą otulił mnie płaszczem, myślami jednak - i sercem - był gdzie indziej. Pozostawił je w maleńkiej złotej tabakier- ce, którą zastawił przed ostatnim rozdaniem. Otrzymał ją od Hen- riettę. Gondolierowi pozwolił odpłynąć już kilka godzin wcześniej. Czekał nas długi spacer przy blasku księżyca. Minęliśmy San Gemi- niano i wyszliśmy na Piazza San Marco. Nadeszła acqua alta, plac był pod wodą. Księżyc w pełni pluskał się w niej radośnie, niewielkie fale wesoło uderzały w schody przed Prokuracjami. - Pójdziemy przez Rialto? - zapytałam. - Nie, najdroższa - odparł Casanovą. - Nie boimy się wody. Jes- teśmy przecież Wenecjanami, woda to nasz żywioł. Wziął mnie w ramiona i wszedł w mleczną od księżycowego blasku 94 wodę- Sięgała mu do kolan. Przeniósł mnie na ukos przez plac, tuląc mocno do piersi. Patrzyłam nad jego ramieniem na rozpływający się za nami ślad, po czym przeniosłam wzrok na zawieszony w górze księżyc Mąciliśmy odbicie kolumn przeglądających się w wodzie. r 'dech Casanovy rozgrzewał mi ucho. Z lewej stopy zsunął mi się pantofel- woda połknęła go łapczywie niczym jakiś przysmak. Palcami stopy pieściłam udo Casanovy. Sięgnął do niej ręką, począł ją delikatnie gładzić. Kiedy dotarliśmy na drugą stronę placu, wynurzyliśmy się z wody jak dwie złączone uściskiem karykatury Wenus. Chwilę później szybkim krokiem minęła nas zakonnica w białym habicie poplamionym krwią. Przeraziła mnie pustka malująca się na jej młodej twarzy. Przypuszczalnie wracała od porodu lub od łóżka ciężko chorego, ale dlaczego nikt jej nie towarzyszył? Casanovą śledził ją wzrokiem dopóty, dopóki nie znikła za kolumną, tak jakby jej nigdy nie było. Przez chwilę wątpiłam, czy rzeczywiście ją tam zobaczyłam. - Widziałeś? - wyszeptałam mu do ucha. Był głęboko zamyślony. Nie postawił mnie jednak na ziemi, tylko przytulił jeszcze mocniej. - Tak, ukochana - odparł powoli. - O czym myślisz? W roku 1753 Casanovą powrócił do Wenecji. Był nafaszerowany informacjami o okultyzmie, masonerii, astrologii, astronomii, kabale. Równocześnie nauczył się traktować to wszystko ze sporą dozą cyniz- mu, a co najważniejsze, zamierzał wykorzystać nowo zdobytą wiedzę nie do filozoficznych studiów, lecz dla przyjemności. Odwiedzał kasyna - wszystkie sto trzydzieści dwa - zarówno ze względu na rozrywkę, którą oferowały, jak i po to, by eksperymen- tować z systemami i kluczami. W tamtych czasach kasyna, czyli ridotti, były małymi nieoficjalnymi klubami, miejscami schadzek, hazardu, tańca i flirtu. Spotykali się w nich ludzie ze wszystkich klas i można chyba powiedzieć, że tam właśnie zaczął się i najszybciej przebiegał proces rozkładu naszej republiki. Casanovą, czło- wiek nieokreślonego stanu, czuł się jak u siebie w domu w zadymio- nych wnętrzach wypełnionych zapachem opium. Nigdy nie tracił czujności ani ciekawości; zawsze kiedy otwierały się drzwi, kierował KU nim zaintrygowane spojrzenie, zastanawiając się, kogo wepchnie 95 do środka podmuch zimnego świeżego powietrza: nową kochankę? Nowego protektora? Hazardzistę gotowego nauczyć chętnych nowej gry? A w kieszeniach kobiecych strojów czekały zdumiewające niespo- dzianki. Dotyczyło to również habitów, pod habitami bowiem Casa- novą odkrył dwa najbardziej namiętne ciała, jakie kiedykolwiek spotkał. Mówił o tych zakonnicach CC. i M.M., kryjąc ich tożsamość za inicjałami pełniącymi funkcję weneckich masek. Ułożył je z liter alfabetu półanonimowych pożądliwości, uwolnionych od konwencji i zahamowań. Często tak postępował w swoich opowieściach. Kochał M.M., CC, pannę XVC i, jeśli się nie mylę, panie Od A do Z. Za zasłoną tych inicjałów, jak pod maskami, jego kobiety mogły być tym, kim pragnął, żeby były. Pochlebiło mu, kiedy się dowiedział, że jego konkurentem do serca M.M. jest nie kto inny, jak sam francuski ambasador. Korpulentny de Bernis, późniejszy kardynał, podglądał Casanovę przez ukryty otwór w ścianie, kiedy ten zaszczycał zakonnicę swym kunsztem w małym pokoiku w San Moise o ścianach ozdobionych zachęcającymi erotycz- nymi rycinami. Wszyscy zainteresowani wiedzieli, kto kogo obserwu- je, dzięki czemu wszyscy jeszcze lepiej się bawili. Najwspanialsza była jednak noc, którą Casanovą spędził z obiema zakonnicami. Opowiada- jąc mi o niej, rozkoszował się przywoływanymi z pamięci układami geometrycznymi i gwałtownością troistych rozkoszy. «K - Chłonęliśmy się tak łapczywie, że nie wiedzieliśmy już, kto jest jakiej płci. - Czy nikt się o tym nie dowiedział? Plotki o zakonnicach i o innych jeszcze wyczynach coraz częściej krążyły po salonach Wenecji, trafiając także do bardziej oficjalnych uszu. Casanovą igrał z ogniem. Wyrastał ponad przeciętność, czynił zamieszanie, ściągał na siebie uwagę. W Wenecji ściany mają nie tylko uszy, ale również usta. W całym mieście kamienne paszcze lwów wykrzywiały się z odrazą, połykając donosy na Casanovę. Te anonimowe listy trafiały przed oblicza inkwizytorów. Założone przed laty teczki szybko pęczniały od raportów i oskarżeń. Casanovą stał się nieostrożny, uwierzył bowiem, iż jest ulubieńcem losu. Tak bardzo kochał swoje życie, że nie potrafił sięgnąć wzrokiem poza nie, by w porę dostrzec niebezpieczeństwo. 96 W końcu szczęście przestało mu sprzyjać. Otrzymywał mnóstwo ostrzeżeń, ale wszystkie lekceważył. Zanadto był zajęty byciem Ca- sanovą. Któregoś wieczoru jego patron Bragadin objął go i powiedział ?0 smutkiem: _ Obawiam się, synu, że zabierze mi cię inkwizycja! Casanovą odwzajemnił się równie szczerym i serdecznym uścis- kiem. He dobra zaznał od tego człowieka! Mimo wszystko wciąż czuł się nietykalny. Jednak już nazajutrz, 25 lipca 1755 roku, został aresztowany i oska- rżony o ateizm, wyuzdanie i przynależność do masonerii. W jego apartamentach wysłannicy inkwizycji znaleźli dzieła Ariosta i Hora- cjusza, Le Portier des Chartreux, księgę magicznych zaklęć oraz dzieło Aretina z ilustracjami przedstawiającymi trzydzieści pięć po- zycji seksualnych. Co gorsza, w ich ręce wpadł również cały kanon dzieł wolnomularskich łącznie z Kluczem Solomona, Zecorbenem i Picatriksem, czyli podręcznikiem wytwarzania perfum i innych pachnideł przywołujących demony wszelkiej maści. Idąc do więzienia, Casanovą przywdział strój z jedwabiu i koronek, jakby udawał się na wesele. Syn aktorki odgrywał rolę arystokraty. Nie oskarżono go o popełnienie żadnej zbrodni, nie widział więc powodu, żeby czuć się upokorzonym i zachowywać się jak byle łotr. Poza tym był przekonany, że wkrótce wyjdzie na wolność. Bragadin się o to zatroszczy, jak zwykle. Kiedy jednak przeszedł przez Most Westchnień i został zamknięty w celi, uświadomił sobie nagle, że tym razem wpadł nie w zwyczajne tarapaty, lecz w poważne kłopoty. Groziło mu autentyczne niebez- pieczeństwo. Inkwizytorzy dysponowali nieograniczoną władzą. W tamtych czasach zdarzało się, iż ludzie znikali w biały dzień z ulicy, a później - po kilku dniach, miesiącach albo po roku - znaj- dowano ich zwłoki powieszone za nogę w jakimś ustronnym miejscu. Te niezbyt częste, za to poważne lekcje miały przypominać obywa- telom zbyt szczęśliwego miasta o przykrych konsekwencjach nie- właściwego postępowania. Casanovą oddawał mocz co kwadrans. Coś takiego zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu. W krótkim czasie napełnił ciemnym moczem dwa duże nocniki. - Moje ciało ostrzegało mnie, że znalazłem się w niebezpieczeń- stwie. W głębi duszy nie chciałem się z tym pogodzić, aż nagle 97 wszystko stało się jasne: byłem zniszczony i mogłem to zawdzięczać wyłącznie sobie. Usta wypełniła mi gorycz, jakiej nie czułem nigdy przedtem ani potem. Pocałował mnie, by osłodzić sobie gorycz okropnych wspomnień. W chwili kiedy nasze usta się rozdzieliły, ogromny pantegana, wodny szczur, przemknął w poprzek San Vio. Był to największy okaz, jaki kiedykolwiek widziałam. Kot miauknął groźnie, lecz nawet on nie odważył się rzucić w pogoń za potworem. - Godny ambasador moich dawnych nieprzyjaciół - powiedział Casanovą, odprowadzając go wzrokiem. - Niewiele brakowało, żeby rozprawili się wtedy ze mną na dobre. I PIESN SKAZAŃCA ZAMKNIĘTEGO W LOCHACH PAŁACU DOŻÓW W WENECJI Naręcza świeżo ściętych kwiatów w koronkowej wspaniałości Wykarmionych i obżartych, Niżej jedwabie opięte na żebrach, suto marszczone spódnice, Pijackie łzy butelek na surdutach, Zaróżowieni i zasapani Albo wciąż jeszcze nabrzmiali pożądaniem do ladacznic. Myślą, że wkrótce stąd wyjdą. Ha! Minie niewiele czasu I zaczną tańczyć jak trupie główki na kijach od mioteł Wychudzeni, zamorzeni, Będą ściskać zapadnięte brzuchy I jęczeć, że umierają z głodu. Kobiety sądzą czasem, że są w ciąży, Ale to nieprawda, krew sama przestaje płynąć. Spadają z nich futra, butwieją szaty. Milkną albo mamroczą coś jak myszy w serze, Cuchną jednak tak samo. Po zapachu odróżniamy nowych od starych I żywych od umarłych. Ze moglibyśmy ich zjeść? A ten smród? Najżarłoczniejszy wilk w naszych żołądkach nie zdoła nas do tego nakłonić. Prędzej pożeglujemy w nocnikach na egzotyczne wyspy! Nie zatopimy w nich kłów, za brudni na to. 99 Nie gustujemy w takich potrawach. Skręciłyby się nam od nich wnętrzności. Wyznaczamy granice w szczurzym królestwie: Nic, co gnije, pełza lub skacze, nie trafi na czerwone szmaty naszych języków. Wystarczająco cuchnie sama rozpacz. I tak zresztą nie sprostalibyśmy konkurencji Bardziej aktywnych obywateli, a mianowicie Pcheł, wszy, mend i komarów. Są silne wspólną siłą. Znają się na rzeczy. Przystępują do uczty, Jeszcze zanim kwiaty zaczną gubić płatki. 8 Tutę le volpe finisse dal pelisser. Wszystkie lisy kończą u kuśnierza. Przysłowie weneckie Mam w szkicowniku ilustrację przedstawiającą słynną ucieczkę Casanovy z Piombi, wyłożonego ołowianymi płytami więzienia na poddaszu Pałacu Dożów. Zasłuchana w jego opowieść, pozwoliłam ręce błądzić nad czystą kartką niemal bez udziału mojej woli. Nie pierwszy raz Casanovą opowiadał o tym wydarzeniu ani nie po raz ostatni. Ta historia stała się już czymś w rodzaju żywego dzieła sztuki. Posługiwał się starannie dobranymi słowami, do- skonale wiedział, kiedy należy zawiesić głos, a kiedy wciągnąć nagle powietrze. Oboje zdawaliśmy sobie chyba sprawę, że wy- gładza ją i doskonali z myślą o tym, by umieścić ją we wspo- mnieniach, które zamierzał kiedyś spisać i czerpać zyski z ich sprzedaży. Jednak tym razem mówił wyłącznie dla mnie. Była gorąca czerw- cowa noc. Popłynęliśmy gondolą do Santa Maria delia Salute i zacu- mowaliśmy pod prywatnym mostkiem w zacisznym kanale. Fale chlupotaly leniwie i migotliwie, wydatkowując swą niewielką energię, a my w tym samym czasie zajmowaliśmy się wydatkowaniem naszej, znacznie większej. Później rozległy się dźwięki skrzypiec Casanovy. Lekki wietrzyk przedostawał się przez szczeliny w zasłonach, chło- dząc nasze ciała i wyraźnie znacząc ścieżki potu na naszej skórze. Casanovą dotknął palcami obitego jedwabiem sufitu kajuty. - Wyobraź sobie sufit z ołowianych kwadratów o boku długości trzech stóp i grubości małego palca. Wyobraź sobie mnie, żyjącego tam jak garbus w trumnie. - Jesteś ostatnim człowiekiem na świecie, którego potrafię sobie wyobrazić w więzieniu - powiedziałam. 101 - Istotnie, byłem ostatnim człowiekiem na świecie, który mógłby to znieść. Tak oto Casanovie brutalnie przerwano wygodne życie i umiesz- czono go w celi tak malej, że nawet nie mógł się w niej wyprostować. Gdyby było tam okno, widziałby przez nie swoje niedawne miejsce wspaniałych zabaw, Piazza San Marco, cudowny jak zwykle. Niestety, więźniowie stanu byli pozbawieni takich przywilejów. Casanovą spę- dził w bezokiennym pomieszczeniu na poddaszu Pałacu Dożów pięt- naście gorących i lodowato zimnych miesięcy. Po głowie biegały mu szczury wielkości królików, insekty ucztowały na jego ciele. Było prawie tak jak w internacie w Padwie, gdzie cierpiał, będąc dzieckiem. Istotnie, czuł się tak samo bezradny i niemy jak wtedy. Kiedy leżał - innej pozycji nie mógł przyjąć - nogi wystawały mu poza pryczę. Nie mógł nawet przechadzać się po celi, ponieważ bez przerwy zawadzałby głową o sufit. Jak powściągnąć gniew w tak ciasnej przestrzeni? Jak zaspokoić głód kobiet i smacznych potraw, a przede wszystkim głód nowości? Tutaj każdy dzień wyglądał tak samo. Pragnienia i żądze dręczyły go bez przerwy. Niekiedy, ogar- nięty desperacją, wyobrażał sobie, że sterczące z sufitu łebki ołowia- nych gwoździ to sutki, i pieścił je palcami. Mijały dni wypełnione milczeniem, a wciąż nie przedstawiono mu żadnych zarzutów. Interpretował to w sposób optymistyczny: nie da się sklecić sensownego aktu oskarżenia, więc wkrótce będzie* wolny. Poniósł już wystarczającą karę. Trzy tygodnie później nadal pielęg- nował w sercu nadzieję, że jego możni protektorzy lada chwila wy- ciągną go z więzienia. Mijały tygodnie i miesiące, i ciągle nic się nie działo. Pojawiły się myśli o stryczkach i osławionej zielonej truciźnie inkwizytorów. Właś- ciwie już czuł się jak anonimowy trup. Pod ołowianym dachem strach doskwiera! tak samo jak upał. Casanovą siedział nagi na krześle, a pot spływał strumykami z jego ciała i tworzył kałuże na podłodze. Zaczął cierpieć na hemoroidy - przypadłość, która miała mu towarzyszyć do końca życia. Wkrótce potem pojawiła się niebezpieczna gorączka. Lekarz zostawił mu wielką strzykawkę i baniak wody. - Będziesz mógł zabawiać się lewatywami - rzucił przez ramię, po czym wyszedł. Najgorsze jednak było to, że nie pozwalano mu pisać. Pierwszy 102 raz w życiu zaczął naprawdę lękać się o swoje zdrowe zmysły. Słyszał głosy, w jego snach roiło się od „grzesznych" fantazji. Do czytania dastarczano mu jedynie traktaty religijne oraz dzieła przesiąknięte chorobliwym fanatyzmem. Mógł również obcinać paznokcie u stóp, o goleniu natomiast nawet nie było mowy. Brudny, nagi więzień ze zmierzwioną brodą. W święta Bragadin otrzymał pozwolenie na przysłanie paczki z kosztownymi prezentami: szlafrokiem obszytym lisim futrem, bawełnianą kołdrą oraz specjal- nym workiem z niedźwiedziej skóry, w którym chroniło się stopy przed chłodem, równie dokuczliwym zimą, jak upał latem. Noce były teraz bardzo długie. Tej zimy dziewiętnaście z każdych dwudziestu czterech godzin Casanovą spędzał w całkowitej ciemności. I wciąż żadnych nowin. Jego cela znajdowała się bezpośredno nad pomieszczeniem, w którym obradowała Rada Dziesięciu. Słyszał mamroczących pod jego stopami starców, nikt jednak nie przychodził, żeby oznajmić mu, co go czeka. Casanovą postanowił uciec albo zginąć podczas próby ucieczki. Miotał się po celi jak wściekły dziki kot, wydzierał strażnikom posiłki z rąk. Potrzebował siły, żeby odzyskać wolność. Po dziewięciu miesiącach spędzonych w zamkniętym pomieszczeniu otrzymał zgodę na codzienny półgodzinny spacer w korytarzu. Podczas jednego z tych spacerów znalazł i ukrył metalowy pręt. Cierpliwie, dzień po dniu, pracował nad wybiciem otworu w sufi- cie celi. W sierpniu, kiedy dzieło było już na ukończeniu, wydarzyło się coś strasznego: zjawił się strażnik z nowiną, że więźniowi przy- dzielono nową, wygodniejszą celę. Wtedy odkrył niemal już gotowy otwór, Casanovą zdołał go jednak przekonać, że gdyby zawiadomił zwierzchników, sam trafiłby za kraty, dopuścił się bowiem poważ- nego zaniedbania. Casanovą ukrył pręt w Biblii i zabrał go do nowej celi. Czekała tam na niego miła niespodzianka w postaci ołówka. Doczekał się również wreszcie sąsiada: szybko się zaprzyjaźnił z uwięzionym tuż obok ojcem Balbi, odsiadującym wyrok za zapłodnienie trzech dziewic ze swej parafii. Casanovą zdołał potajemnie przekazać mu pręt. Balbi przez osiem dni wykuwał otwór w suficie swej celi, ukrywając go za świątobliwymi rycinami, które pozwolono mu zawiesić. Dziewiątej nocy Balbi prze- pchał swe korpulentne ciało przez otwór i znalazł się w pustej prze- strzeni między sufitami cel i dachem Pałacu Dożów. Przepełzl nad 103 celę Casanovy, wyrwał kilka płytek z sufitu, i Casanovą natych- miast do niego dołączył. Wspólnymi siłami wybili dziurę w wieko- wym dachu pałacu. Zadanie okazało się nadspodziewanie łatwe. Dach był tak stary, że gołymi rękami wyrywali kawały butwiejące- go drewna. Wkrótce potem znaleźli się na świeżym powietrzu. Ostra woń morza i dawno nieoglądany widok otwartej przestrzeni sprawiły, że przez jakiś czas stali jak urzeczeni. U ich stóp rozciągała się bawiąca się, spacerująca i śpiąca Wenecja. Kiedy wreszcie Casanovą się poruszył, uczynił to tak niezgrabnie, że zaczął zsuwać się po stromiź- nie dachu. Przed nieuchronnym upadkiem uratowała go jakaś za- rdzewiała rura; co prawda rozcięła mu skórę na nodze, ocaliła go jednak przed niechybną śmiercią. Uciekinierzy zrozumieli, że muszą wrócić do więzienia i poszukać innej drogi na dół. Wybili jedno z dachowych okien i wgramolili się do środka. Jak dwa podekscytowane, ale przebiegłe szczury w labiryncie, przemknęli się na pierwsze piętro. Nadal jednak znajdowali się w pułapce. Blady świt wydobywał już z ciemności mleczne kamienie głównego dziedzińca pałacu. Zdesperowany Casanovą przycisnął twarz do szyby. Jeden ze strażników dostrzegł go z dołu - Casanovą przywdział z okazji ucieczki swój najlepszy i jedyny zarazem strój, nie zapominając o kapeluszu z koronką i piórami - i myśląc, że któryś z dworzan został omyłkowo zamknięty na noc w komnatach (takie rzeczy już się wielokrotnie zdarzały), czym prędzej pospieszył z pomocą. Casanovą wyprostował się na pełną wysokość. Tylko zabandażo- wane kolana nie pasowały do jego szlachetnej postaci. Obaj ucieki- nierzy uprzejmie wysłuchali przeprosin strażnika, a następnie ze spokojną godnością zeszli po schodach, przeszli przez dziedziniec, minęli Piazettę, weszli na Most Westchnień i znaleźli się na Riva degli Schiavoni. Jak tylko znikli strażnikowi z oczu, skręcili w bok, nad wodę, wsiedli do pierwszej gondoli i popłynęli ku wolności, na wygnanie. Wstawał dzień Wszystkich Świętych w roku 1756. Pierwsze pro- mienie słońca właśnie złociły kopuły Santa Maria delia Salute. Słuchając jego opowieści, zapełniałam kolejne strony niewielkimi, pospiesznie rysowanymi szkicami: Casanovą na zbyt krótkiej pryczy, pulchny Balbi przeciskający się przez otwór w suficie, groźna przy- 104 da na dachu. Ostatni szkic przedstawiał Casanovę i Balbiego spog- lądających z gondoli na Santa Maria delia Salute i wieże Wenecji wyłaniające się jak zjawy z porannej mgły. Narysowałam twarz trzydziestoletniego Casanovy ściągniętą od nadmiaru emocji. Na moim obrazku Casanovą wygląda jak dziecko, które siłą posłano do szkoły. Myśląc, że opuszcza Wenecję na zawsze, wybuchnął płaczem. 9 La noińta le piase a chi non ga gnente da perder. Nowości cieszą tych, którzy nie mają nic do stracenia. Przysłowie weneckie Wenecjanie uwielbiają nowości! Wenecja pożąda nowości, tak jak niektóre miasta pożądają wojny. Młoda ładna nowość, która może ich uczynić na zawsze szczęś- liwymi? Murowany sukces! W ciągu zaledwie kilku tygodni od otwarcia pracowni mój notes zapełnił się szlachetnymi nazwiskami stanowiącymi ozdobę Libro d'oro. Sama prowadziłam buchalterie, notowałam zaliczki, zapisywa- łam zamówienia i terminy, odhaczałam ukończone i zapłacone obrazy. Ilekroć Casanovą brał do ręki mój zeszyt, kręcił z podziwem głową. Sprawiało mu ogromną radość, że młoda kobieta, która potrafi na- malować kroplę rosy na dojrzałej brzoskwini, jest również w -stanie zarobić tyle pieniędzy. Idąc za jego radą, przeznaczyłam część zarobków na urządzenie pracowni. Osobiście odnowiłam malowidła na suficie, kupiłam kosztow- ne meble i dywany. Zastawa pochodziła z Sevres i Limoges. Z usytu- owanej po sąsiedzku kawiarni dostarczano na srebrnych tacach fran- cuską gorącą czekoladę i aromatyczną kawę. Na sofie leżały wyszywa- ne poduszki i żółta narzuta z kwiecistego pekińskiego jedwabiu. Przepych wystroju wnętrza miał służyć konkretnym zyskom, a nie osobistej wygodzie. Po to, żeby przyciągnąć jeszcze zamożniejszych klientów, moja pracownia musiała wywierać odpowiednie wrażenie. Na odwiedzających czekały przepastne dywany oraz zajmująca całą ścianę ekspozycja namalowanych wcześniej twarzy. Zatroszczyłam się o to, żeby najbardziej znane i poważane były odpowiednio wyekspono- wane. Chętnie odwiedzali mnie inni młodzi malarze. Po jakimś czasie przekonałam się z zadowoleniem, że chcą, by ich tu widywano. 106 Klienci, szczególnie ci z klasy średniej, przychodzili nie tylko po upiększone wizerunki, lecz również po dobry smak i wyszukany styl. Żywili nadzieję, że wchłoną przez skórę choć odrobinę mego artys- tycznego wyrafinowania. Chociaż w swoich magazynach przechowy- wali niezliczone bele drogocennego jedwabiu i doskonale znali wartość każdej z nich, to jednak nie mieli pojęcia, jak oceniać je z estetycz- nego punktu widzenia. Uczyłam ich tego, prezentując próbki, dra- pując materia! na ich ramionach, dobierając barwy na tło. Sprzeda- wałam nie tylko portrety, ale również pewność siebie. Początkowo moi modele byli ode mnie bardzo uzależnieni. Wpatrywa- li się z niemal nabożną czcią w klasyczne popiersia i instrumenty muzyczne, którymi ich otaczałam. Niekiedy prosiłam, by zechcieli oprzeć łokieć na kikucie antycznej kolumny i zapatrzeć się w dal, sugerując w ten sposób widzowi ich głęboką znajomość starożytnej przeszłości (nawet jeżeli ani w ząb nie rozumieli łaciny). Kiedy indziej znowu ustawiałam ich obok pięknego drewnaniego globusu, aby zade- monstrować kosmopolityczne savoir faire, lub z kalejdoskopem w ręce, co z kolei miało oddawać wielobarwność i nowatorstwo ich wizji. Czasem malowałam ich stojących ze skrzyżowanymi nogami, aby pokazać, jak swobodnie czują się w eleganckim, uczonym świecie. Z przyjemnością powtarzali później przyjaciołom to, co usłyszeli ode mnie: „Widzisz, ta stopa oparta mocno na ziemi oznacza stabilność, druga natomiast, dotykająca jej zaledwie czubkami palców, daje świadectwo wolności i lotności mojej duszy". Bardziej doświadczeni klienci pragnęli samodzielnie dobierać tła i kostiumy. Damy przybierały niekiedy przedziwne pozy. W związku z nieustającym zamiłowaniem do francuszczyzny musiałam niestety poddać się żałosnej modzie na szlachetne pastereczki, ale moje wy- koafiurowane weneckie pasterki, z oczami błyszczącymi od niezliczo- nych przygód, nie były zbyt przekonujące. W Mercerii wciąż królo- wała „Poupee de France"; Wenecjanki natychmiast kopiowały każdą nową kreację, w której się pokazała. Kiedy przechodziłam ulicą, widząc ją na wystawie, spowitą w prawie niemożliwą do namalowania mieszaninę jaskrawych barw i różnorodnych faktur, groziłam jej pięścią. Marnowałam przez nią mnóstwo czasu, ponieważ suknie moich modelek wychodziły z mody, jeszcze zanim skończyłam pracę nad ich portretami, w związku z czym musiałam je wciąż przemalo- wywać. „Jesteś tylko lalką!", szydziłam. Mierzyła mnie nienawistnym spojrzeniem szklistych oczu. Swoimi niewyobrażalnie kosztownymi 107 strojami doprowadziła do ruiny niejednego męża i ojca. Nie wątpię, iż stała się przyczyną nie tylko mojej desperacji, lecz również wielu innych artystów. Nadal sama malowałam tworzące tło krajobrazy i draperie, w prze- ciwieństwie do wielu innych portrecistów, którzy oddawali obrazy do dokończenia malarzom specjalizującym się w tych szczegółach lub zatrudniali młode Cecilie obdarzone niezbyt wielkim, za to ściśle określonym talentem. Zdarzało się, że jeden portret odwiedzał aż trzech specjalistów: od kobiecych strojów, od roślin i od antycznych ruin. Można było nawet kupić niemal gotowe obrazy przedstawiające postać w dość ekstrawaganckim stroju na jakimś ponadczasowym tle. Brakowało tylko twarzy, którą mógł w każdej chwili domalować portrecista. Casanovą przekonał mnie, że tło jest niezmiernie ważne, że stanowi istotną część portretu, w znacznej mierze odzwierciedlając charakter przedstawionej na nim osoby. Rzecz jasna, w Wenecji nie miałam szans na znalezienie rustykalnych widoczków, na których mogłabym się wzorować, aranżowałam więc w pracowni sztuczne miniaturowe krajobrazy: brokuły udawały drzewa, a kawałki sera - ruiny. Jeśli model pozwalał mi śmielej skorzystać z wyobraźni, próbowałam, malując tło, wzorować się na uczuciach wypełniających jego serce, starałam się pokazać jego nadzieje, marzenia i obawy jako obłoki, góry i rajskie ptaki. Pod pewnymi względami malarz bywa również aktorem. Do pracy ubierałam się szykownie, by wyglądać na starszą, niż byłam w istocie. Zdawałam sobie sprawę, że muszę stwarzać wrażenie osoby równej klientom pod względem materialnym, a równocześnie znacznie ich przewyższającej pod względem wyrobienia estetycznego. Widząc mnie w bogato zdobionej sukni z nieznanego materiału, natychmiast się odprężali, przekonani, że są w dobrych rękach. Musiałam uważać na lingwa biforcuta i doskonalić umiejętności conversazione. Chcąc odnieść sukces jako malarka, musiałam być osobą towarzyską, umieć tworzyć przyjazną atmosferę, dyskutować i opowiadać podczas pracy. Dla moich zepsutych, zamożnych klientów pozowanie do portretu miało być przyjemnością i rozrywką. W gruncie rzeczy nie byłam temu przeciwna, ponieważ ich zadowolone twarze, a więc i moje portrety, prezentowały się znacznie korzystniej. Nic tak nie upiększa jak szczęście. W widocznym miejscu trzymałam podręczniki malarstwa, szcze- 108 golnie te francuskie, najbardziej imponujące. Można było się z nich dowiedzieć, w jaki sposób układa się materiał udrapowany na ciele oraz mnóstwa innych rzeczy, wywierających na laikach ogromne urażenie. Osobiście byłam zdania, że muszę poznać te reguły i uświę- cone tradycją przepisy wyłącznie po to, żeby wiedzieć, jak je łamać, ale na moich modeli widok tych ksiąg działał pokrzepiająco. Od razu nabierali przekonania, że dobrze zainwestowali swoje pieniądze. Kochałam swoje narzędzia. Zwykle nawet sama przygotowywałam farby- w kącie pracowni stały miniaturowe żarna i słoiki z roz- maitymi substancjami - kiedy jednak byłam bardzo zajęta, kupowa- łam je od ludzi zajmujących się ich wytwarzaniem. Czekały na mnie w naoliwionych świńskich pęcherzach, które wzdychały rozkosznie, kiedy nakłuwałam je igłą, by uwolnić zamknięty w środku soczysty kolor. Kochałam swoje pędzle, zarówno te z końskiego włosia przymoco- wanego do krótkich kijków za pomocą nawoskowanych sznureczków, jak i te z małych kępek wiewiórczego futerka wsuniętych w ptasie lotki przywiązane do specjalnie obrobionych patyczków. Te pędzle dzieliło się według gatunków ptaków, które miały pecha być dostar- czycielami materiałów: wrona, kaczka, mały łabędź, duży łabędź... Nie miałam pojęcia, czy te ptaki jeszcze żyły, kiedy wyrywano im pióra, czasem jednak, sięgając po narzędzie wykonane z części ich upierzenia, odnosiłam wrażenie, że słyszę ich oburzone krzyki. Podczas pracy nad niektórymi portretami stałam dwa metry od modela i posługiwałam się cienkim pędzlem na dwumetrowym drzew- cu, po to żeby oglądać swoje dzieło z tej samej odległości, z jakiej będą je później oglądać widzowie. Portrecistę łączą niekiedy zbyt intymne związki zarówno z modelem, jak i z malowanym obrazem. Od czasu do czasu trzeba cofnąć się i spojrzeć na płótno z perspek- tywy, z jakiej będzie oglądał je świat, i dopiero potem ponownie nawiązać z nim bliski kontakt. Chętnie sięgałam po pastele, lecz niestety były bardzo nietrwałe. Gdybym częściej z nich korzystała, moja popularność nie trwałaby długo. Przywożone ze Szwajcarii pachniały sterylną użytecznością. Szybko je zużywałam, a kiedy podczas pracy ogarniało mnie twórcze uniesienie, przyciskałam je zbyt mocno i zazwyczaj łamałam. Kochałam swoją paletę, ten jakby nadgryziony z jednej strony owalny kawałek drewna. Tam właśnie czekały w pogotowiu pędzle. Kiedy przystępowałam do pracy, najpierw szkicowałam na płótnie 109 czerwoną i białą kredą zarysy postaci - dwa kolory służyły określeniu najjaśniejszych i najciemniejszych miejsc portretu. Potem, tuż przed położeniem farby, delikatnie zdmuchiwałam kredę. Nie potrafię opisać samego procesu malowania, nie mam bowiem najmniejszego pojęcia, jak przebiegał. Wiem tylko tyle, że siadałam przed sztalugami, a kiedy po kilku godzinach wstawałam od nich, obraz był nieco bliższy ukończenia. Ogarnięta estro często zrywałam się z miejsca i chodziłam dokoła płótna, podpierając się mahlstickiem jak laską; gdyby nie on, zdarzyłoby się pewnie nieraz, że w gorączce dotknęłabym świeżo położonej farby, która potrzebowała kilku dni na wyschnięcie. Bywało jednak i tak, że nakładałam farbę pędzlem, a zaraz potem osuszałam ją palcami. Gdyby chodziło o wyjaśnienie tego zjawiska mieszkańcowi odległej gwiazdy, wystarczyłoby powiedzieć: „Najpierw narysowałam szkic podobizny, a następnie wypełniłam go kolorami". Takie działanie owocuje jednak tylko przyjemnymi dla oka znakami na papierze lub płótnie, zadaniem malarza jest zaś pokazanie istoty, która oddycha, całuje, śmieje się i kocha. Coś takiego może nastąpić jedynie w wy- niku zetknięcia i rozmowy farb. W rezultacie tego kontaktu powstaje zupełnie nowa jakość. To prawdziwie alchemiczna przemiana. Można namalować portret di getto, czyli podczas jednego seansu, a można poświęcić mu kilka lat życia. Tak naprawdę nie istnieje jednak portret, który byłby całkowicie ukończony. Owszem, kiedy odkładasz pędzel, praca jest zakończona - ale tylko do chwili, gdy ponownie weźmiesz go do ręki. Po każdym kolejnym dniu pracy obraz staje się bardziej skończony. Całkiem skończony nie będzie nigdy. Zmienia się nawet wtedy, kiedy go podpiszesz i sprzedasz. Chociaż farba olejna przestaje się lepić po kilku dniach, proces jej całkowitego schnięcia ciągnie się latami. Obrazu namalowanego farbami opartymi na oleju lnianym można bezpiecznie dotykać po trzech dniach, nato- miast na oleju makowym i orzechowym - po pięciu. Dopiero wtedy jednak, wraz ze starzeniem, rozpoczyna się proces unieśmiertelniania. Najpierw olej łączy się z powietrzem, tworząc przezroczystą warstwę, początkowo elastyczną i delikatną jak skóra niemowlęcia, z upływem czasu coraz twardszą i mniej wrażliwą. Niekiedy pojawia się również żółtawa patyna, a wreszcie niezliczone drobniutkie pęknięcia. Nie sposób ich uniknąć, nie oszczędzają nawet najlepiej zagruntowanych płócien. Dobrze jest więc przewidzieć, jak namalowany przez ciebie 110 portret będzie wygląda! w podeszłym wieku, i postarać się, żeby nawet wtedy wywoływał pozytywne odczucia. > Podobnie jak Antonio, ja również sadzałam swoich modeli w mięk- Hfh fotelach ustawionych na podestach, dzięki czemu nasze oczy znajdowały się na tej samej wysokości, i starałam się, by mieli wrażenie, że są kimś wyjątkowym. Ze swego niewielkiego wynie- sienia patrzyli, jak wędruję między stołem, paletą i płótnem. Zawsze wstrzymywali oddech, kiedy po raz pierwszy dotykałam płótna kre- dą, i niemal zawsze krzywili się boleśnie, gdy ścierałam zabłąkane kreski jedwabną chusteczką, jakbym w ten sposób pozbawiała ich części duszy. Widziałam, jak się zastanawiają... Czy zainspirowały mnie ich oczy, palce, usta? Czy zapragnęłam je ucałować? Czy mi się spodobały? Czy uczynię pięknym ich nieśmiertelny wizerunek? Niektórzy klienci życzyli sobie lustra ustawionego za moimi ple- cami, aby mogli śledzić postęp prac i od razu reagować na moje poczyniania. Wcale mnie to nie peszyło. Pojawienie się lustra za- zwyczaj wpływało uspokajająco na nerwowego klienta, pozwalało mu uwierzyć, że będzie mógł przez cały czas prezentować się z najlepszej, najbardziej atrakcyjnej strony. Dzięki lustru nie garbił się, nie wy- pinał brzucha, nie gapił się przed siebie z niemądrą miną. Lustro dostarczało mu rozrywki. Jeszcze nie narodził się człowiek, którego znudziłoby jego własne odbicie. Mieli rację ci, co się denerwowali. Instynktownie zdawali sobie sprawę z tego, że tworząc portret, maluje się raczej swoją reakcję na widok portretowanej osoby, a nie tę osobę. Malarz uwiecznia na płótnie swój nastrój, zdenerwowanie, nieprzespaną noc, fazę cyklu miesięcznego, jeżeli jest kobietą. Z tym wszystkim mieszają się jego odczucia dotyczące portretowanego człowieka: jak go widzi, jak go czuje. Obraca w myślach jego słowa. Zastanawia się, czy na pewno otrzyma ustaloną zapłatę. Podczas gdy oko rejestruje powierzchowną fizyczną warstwę, w duszy utrwala się inny, niedostrzegalny obraz. Potem następuje konfrontacja tych spostrzeżeń, malarz bierze pędzel do ręki i przenosi na płótno swe spostrzeżenia. Tak więc zawsze, kiedy mogłam, zajmowałam się dawaniem lu- dziom nieśmiertelności i czynieniem jej piękną. Pracując, mogłam jednak marzyć na własny rachunek. Mówiąc tak często o nieśmier- telności, Casanovą zainspirował mnie, abym zajęła się swoją. 111 Pragnęłam być taka jak wspaniała Angelica Kauffmann, dwadzieś- cia siedem lat starsza ode mnie i znana już w świecie jako die Seelen Mahlerin - malarka dusz. Z zazdrością śledziłam jej sukcesy, obser- wowałam, jak realizuje moje marzenia. Z wielu powodów jestem jej dłużniczką. Przede wszystkim za- wdzięczam jej wiele szczegółów technicznych i kilka pomysłów na kompozycję, a także parę przemyśleń dotyczących sposobu malowania ludzkich nozdrzy. Ale to nie wszystko. To dzięki niej rozwinęłam swój talent badawczy, który pewnego dnia stał się dla mnie niemal ważniejszy od malowania. To na niej ćwiczyłam i doskonaliłam umie- jętność zdobywania wszystkich dostępnych informacji o kimś, kto stał się moją obsesją, i poznawaniu jego życia, tak jakby było moje własne. Niektórzy nazywają to szpiegowaniem, ja wolę używać słowa „badanie" lub „destylacja". Nauczyłam się bezboleśnie, kropla po kropli, zasysać informacje na jej temat od klientów, którzy byli również jej klientami. Nauczyłam się wyławiać z „Giornale" i „Os- servatore" informacje o jej sukcesach i skandalach towarzyszących jej życiu. Chodziłam do kawiarni i płaciłam dwóm gazetę, żeby czytah mi na głos avisi, czyli ścienne gazetki z plotkami. Nauczyłam się czytać angielskie, francuskie, a nawet weneckie gazety i wyciskać z każdej stronicy kilka kropli wiedzy o przedmiocie mojej fascynacji. Nauczyłam się oddzielać prawdę od plotek. Nauczyłam się czytać jej obrazy, ponieważ malarz zawsze czyta obraz, i nauczyłam się do- strzegać w nich to, co miała do powiedzenia na interesujące i>ważne dla mnie tematy. Angelica nieświadomie obudziła we mnie ambicję i pragnienie malowania ludzi, którzy dzięki swej intelektualnej lub fizycznej cha- ryzmie odciskali niezatarte piętno na naszych czasach. Ta właśnie lekcja miała któregoś dnia zaprowadzić mnie do piekła. Ale zanadto wybiegam w przyszłość. 10 Al la puta oziosa el diavolo ghe bala in traversa. Leniwej dziewce diabeł tańcuje pod fartuszkiem. Przysłowie weneckie Angelica Kauffmann potrafiła wiernie oddać nie tylko rysy twarzy, lecz także osobowość modeli. W swoim długim życiu miała jedynie dwóch niezadowolonych klientów; niestety jednym z nich był Goethe, ale nawet on nie przestał jej podziwiać. Zaczynała młodo, jeszcze wcześniej niż ja. Kiedy miała jedenaście lat, biskup Como, monsignore Cappucino, zamówił u niej swój portret. Zaraz potem napłynęły kolejne zamówienia, od księżnej Modeny i innych. Kariera rozpoczęła się na dobre. W początkowym okresie kształtowania kariery najważniejszy jest dobór kopiowanych obrazów. Poznajesz tajniki geniuszu wielkich malarzy, analizując i odtwarzając każde pociągnięcie ich pędzla. Angelica podążała ścieżką, którą sama dla siebie wymarzyłam: mój idol Piranesi uczył ją perspektywy, kopiowała arcydzieła z Galerii Uffizi. Wybierała te same płótna, tych samych Rafaelów i Ghirlan- daiów, tych samych świętych i te same Madonny, które ja bym wybrała. W roku 1765, na trzy lata przed moim przyjściem na świat, An- gelica Kauffmann przybyła do Wenecji. Zabawiła tu przez rok, sycąc oczy naszymi Tintorettami i Veronesami oraz malując portrety licznie przebywających tu Anglików, którzy upodobali sobie jej talent. Na- stępnie przeprowadziła się do Londynu i kupiła wysoki dom przy jednej z wąskich uliczek Soho. Wśród jej sąsiadów znajdowała się lady Mary Wortley Montagu, niegdysiejsza mieszkanka Palazzo Mocenigo. Zarówno w Wenecji, jak i w Londynie, Angelica znała niemal wszystkich. Jej talent i wdzięk otwierały przed nią każde drzwi. Szalony, nieprawdopodobnie uzdolniony malarz Henry Fuseli zakochał się w niej po uszy. 113 Ona jednak poślubiła oszusta, rzekomego hrabiego de Horna, podającego się za szwedzkiego arytokratę. Jak się wkrótce okazało, był to bigamista nazwiskiem Brandt. Kiedy prawda wyszła na jaw, usiłował ją ograbić, a następnie uprowadzić. Na szczęście umarł w roku 1780. Mając trzydzieści dziewięć lat, odzyskała wolność. Była to jednak złudna wolność, ponieważ Angelica prowokowana ambicjami wciąż musiała działać. Bezczynność to grzech, mawiała w wywiadach udzielanych gazetom, a przynajmniej wrota prowadzące do grzechu. W związku z tym Angelica pracowała bez wytchnienia. W roku 1768 pozował jej sam król Anglii. A potem zjawił się drugi mąż i musiała pracować jeszcze więcej. Poślubiła starszego o piętnaście łat Wenecjanina, Antonio Zucchie- go, który przyjechał do Londynu zdobić sufity, lecz szybko nauczył się korzystać z pieniędzy sławnej żony. Weneccy mężczyźni nabierali niekiedy takich orientalnych zwyczajów. Wenecjanin rodzi się zmę- czony, żyje zaś po to, żeby spać - tak głosi nasze przysłowie. Nawet nasze przepiękne budowle sprawiają wrażenie słabych, znużonych i delikatnych, szczególnie kiedy wyłaniają się z porannej mgły, i zaledwie po kilku latach zaczynają opierać się o sąsiadów, szukając wsparcia. W okresie narzeczeństwa Angeliki, krwawy francuski rewolu- cjonista, Marat, chełpił się, jakoby ją uwiódł. Kiedy wieści o tym skandalu dotarły do Wenecji, wszyscy sądzili, że do małżeństwa nie dojdzie. Rodzice Zucchiego chodzili z ponurymi minami, nie odpo- wiadając nawet na zdawkowe pytania o ich syna. Ślub jednak odbył się 10 lipca 1781 roku, po czym państwo młodzi zjechali do Wenecji, aby dzielić swą radość z rodziną. Teściowie obwozili sławną synową po mieście. Moi rodzice otrzy- mali zaproszenie na soiree. Każdy, kto ujrzał Angelice, natychmiast przestawał wierzyć w rewelacje Marata. Była osobą o nadzwyczajnym wdzięku i uroku osobistym, a oprócz tego świadczyły o niej jej dzieła: porcelanowe twarze, oczy o głębokim spojrzeniu, delikatne ręce. Każdy pragnął, żeby Angelica namalowała jego duszę. Klienci zabiegali o jej względy, nie wyłączając Wielkiego Księcia i Księżnej z Rosji. Na ich przyjęcie Wenecję zamieniono w ogromną scenę, na której trwało nieprzerwane przedstawienie obejmujące także walki byków i pełne przepychu procesje. W mieście huczało od plotek, że Wielki Książę zakochał się w słynnej malarce. Zobaczyłam ją kiedyś, idącą przez Piazzetta z bogatym angielskim klientem. Podążałam za 114 nimi w bezpiecznej odległości, pożerałam wzrokiem jej smukłą syl- wetkę, szlachetny profil i elegancką, lecz zarazem skromną fryzurę. Klient co chwila obrzucał ją zachwyconym spojrzeniem. Podniosłam • o carte de msite, która wypadła mu z kieszeni płaszcza. Dowie- działam się później, iż „Mr Bowles, The Grove, Wanstead" zamówił u niej kilkadziesiąt obrazów. Na tyle, na ile starczyło mi śmiałości, wypytywałam rodziców o szczegóły spotkania z Angelica. Niestety nie mogłam zadać im pytań, na które odpowiedzi najbardziej pragnęłam poznać, a nawet gdybym zapytała, to i tak nie potrafiliby na nie odpowiedzieć. Angelica Kauffmann wyjechała z Wenecji w roku 1782, na krótko przed tym, kiedy ja, nieświęta Cecilia, wzięłam grzeszną kąpiel przerwaną przez kota. Zaproszono ją do Neapolu, gdzie malowała rodzinę królewską. Angielski konsul, sir William Hamilton, zamówił u niej Penelopę i całkowicie uległ jej czarowi. „Jeśli chodzi o An- gelice, to jest moim bóstwem" - napisał do Williama Beckforda, swego młodego przyjaciela. Zapamiętajcie to nazwisko, gdyż pojawi się ono jeszcze w tej opowieści. Tymczasem Angelica przeniosła się do Rzymu. Po pewnym czasie dowiedziała się o moim istnieniu, nie pode- jrzewała jednak z pewnością, jak istotną rolę odegrała w moim życiu. Ja także zaczęłam otrzymywać zamówienia od królowej Neapolu, Hamiltonów, Goethego i innych. Człowiek, któremu raz ktoś nama- lował piękny portret, popada w uzależnienie. Ci, którzy pozowali Angelice, prędzej czy później pragnęli pozować i mnie, aby się prze- konać, jakie piękno potrafię wyłowić z ich twarzy i utrwalić na płótnie dla potomności. W dodatku byłam Włoszką, spoglądałam więc na świat, a więc i na nich, z odmiennej perspektywy. Angelica malowała ich dusze, sprawiając, że widza ogarniało pragnienie na- wiązania z nimi duchowej łączności; ja mogłam sprawić, że widz pragnął pokochać ich ciała, dotknąć palcami ich palców, przycisnąć usta do ich ust. Wystarczy tej mglistej przyszłości. Na razie mówimy o wiośnie mojego życia, kiedy moją ulubioną paletą była ta otrzymana w prezen- cie od Casanovy, kiedy poznawałam prawdę o Casanovie i jego opowieściach, kiedy miałam szczęście słuchać ich z jego ust, leżąc w jego ramionach. 11 Bezzi fa bezzi, e pebci fa peoci. Pieniądz rodzi pieniądz, a wesz wszę. Przysłowie weneckie - Po ucieczce z więzienia ponad osiemnaście lat spędziłem na wygnaniu - opowiadał Casanovą. - To dłużej, niż ty żyjesz na świecie, Cecilio. To bardzo długo, jeśli cały ten czas trzeba spędzić poza domem. Objęłam go mocniej. Leżeliśmy na otomanie w mojej pracowni, na kapie z żółtego jedwabiu. Głaszcząc moją szyję, snuł dalej swą opo- wieść. Był szczęśliwy tej nocy. Wspomnienia zaprowadziły go w dobre miejsce. Bezpośrednio po ucieczce Casanovą wróci! do Paryża. Milcząc, kiedy należy, i błyszcząc elokwencją, kiedy trzeba, zdołał ściągnąć na siebie część uznania za zorganizowanie loterii państwowej. Przekonał niezde- cydowanych ministrów, żeby ją poparli i żeby uczynili to z rozmachem, nie stroniąc od ekstrawagancji. Dobrze znał gusta Francuzów. - Najważniejsze jest to, powtarzałem im w nieskończoność, żeby olśnić ludzi. Coś, co błyszczy i oszołamia, zadowala wszystkich. To jakby rekompensata za niedoskonale życie, które niechętnie rozdziela pozytywne podniety. Francja dała się olśnić. Casanovą po raz pierwszy w życiu stał się bogatym człowiekiem. Uczył paryżan, jak żyć, jak jeść i jak kochać. Rzucił do nóg miasto swoim urokiem. Paryżanie wprost zachłystywali się luksusami, które im podsuwał. Wkrótce jednak znowu wyruszał w drogę, jak zwykle w poszukiwaniu nowych podbojów miłosnych i jeszcze większych pieniędzy. Przemierzał wzdłuż i wszerz Francję i Włochy ze szkatułą pełną brylantów, zegarków i listów wartoś- ciowych. Potrzebował jeszcze tylko jednego udanego zagrania, które ustawiłoby go na całe życie. Jeszcze tylko jednego. 116 W roku 1758 Casanovą począł zastawiać sidła na Madame d'Urfe. Miało to być olśnienie absolutne. sjeanne d'Urfe byłą zamożną, pomarszczoną markizą owładniętą obsesją na punkcie alchemii i okultyzmu. Nosiła na szyi wielki mag- nes który miał ściągać na nią błyskawice. Podczas pierwszego spot- kania zaprowadziła Casanovę do laboratorium, gdzie z dumą za- prezentowała mu substancję podgrzewaną nieprzerwanie od piętnastu lat nad otwartym ogniem. Proces ten miał trwać jeszcze pięć lat, po czym owa substancja - był to zwykły proch strzelniczy - powinna przemienić się w specyfik zdolny w ciągu minuty przekształcić dowol- ny metal w złoto. Madame d'Urfe ściskała go za rękę i wpatrywała się w jego oczy. Jej komin był zapchany sadzą, twarz poorały nie- zliczone zmarszczki starych namiętności i świeżych goryczy. Skłócona z rodziną, snuła niesamowite plany. Tak jak kiedyś z Bragadinem, Casanovą błyskawicznie wyczuł, skąd wiatr wieje, i oddał na jej usługi swoje niezwykłe talenty. Madame d'Urfe głęboko wierzyła w możliwość porozumiewania się i łączenia z duchami elementarnymi. Podobnie jak Bragadin, była przekonana, że Casanovą nie jest zwykłym śmiertelnikiem, on zaś nie miał najmniejszego zamiaru wyprowadzać jej z błędu. Wręcz przeciwnie: postanowił ją olśnić. Wezwał na pomoc swego starego druha ducha Paralisa, który niegdyś tak skutecznie oczarował jego weneckich patronów. Dzięki kilku sprytnym sztuczkom całkowicie zapanował nad markizą, speł- niając w ten sposób jej najgłębsze pragnienia, i stał się arbitrem jej duszy, którą chciała mu bez reszty oddać. Pięć lat zajęły im rozkoszne negocjacje, w trakcie których Madame d'Urfe przesyłała mu pieniądze, wykupywała go z aresztów, ubierała w zbytkowne stroje. Sama zaaplikowała sobie dietę złożoną z wymyśl- nych i malowniczych bzdur: studiowania tajemniczych manuskryptów napisanych sympatycznym atramentem, rytualnych kąpieli, ceremo- nii przy blasku świec, nagich nimf i wiadomości z księżyca. Wszystko to, ma się rozumieć, przyrządzone i przyprawione przez utalentowa- nego ducha wizjonera, Paralisa. Wszystko zmierzało w jednym kierunku. W końcu, po długich namo- wach, Casanovą zgodził się zapłodnić Madame d'Urfe jej reinkarnacją. Zgodził się przekazać jej Słowo - porcję nasienia, substancji dającej życie. Podczas operacji połączenia śmiertelnej kobiety z nieśmiertel- nym duchem jej dusza miała trafić do ciała potomka płci męskiej. 117 - Czy wierzyłeś w to chociaż przez chwilę? - zapytałam. - Skądże znowu, Cecilio. - Niemniej jednak postanowiłeś w tym uczestniczyć? - Gdybym ja tego nie zrobił, znalazłby się ktoś inny. W tamtych czasach w Europie roiło się od szarlatanów. Ja przynajmniej od- nosiłem się delikatnie do jej złudzeń, wzbogacałem je, dawałem jej nadzieję, pomagałem snuć sekretne plany, umożliwiałem wydawanie ogromnych sum pieniędzy. A miała ich więcej, niż byłaby w stanie kiedykolwiek wydać. Nienawidziła krewnych, ja byłem jej jedyną rodziną. - Rodziną? Czy nigdy nie dręczyło cię poczucie winy za to, co jej zrobiłeś? - Współuczestnicząc w realizacji jej szalonych pomysłów, nigdy nie odnosiłem wrażenia, że ją zwodzę. Ona sama wielokrotnie uczyniła to wcześniej. Ja, nawet gdybym chciał, nie zdołałbym jej wykorzystać, postanowiłem więc postępować zgodnie z jej marzeniami. Pamiętaj, proszę, że nie ja je stworzyłem. Mogę chyba powiedzieć, że w pewnym sensie szanowałem ją, a nawet kochałem. Była szalona, ponieważ cierpiała na nadmiar inteligencji. Nie od razu udało się przystąpić do realizacji ambitnych zamiarów. Jedna z asystujących nimf okazała się skorumpowana. Madame d'Urfe otrzymywała anonimowe listy, ostrzegające ją przed Casanovą, on jednak bronił się gładkimi gestami i słowami. Patrzył jej głęboko w oczy, a następnie opuszczał wzrok, jakby to, co tam zobaczył, zanadto go olśniewało, po czym, wpatrując się w ścianę, mówił, że potrzebuje jeszcze trochę czasu i pieniędzy na lepsze przygotowanie nowych, bardziej ezoterycznych rytuałów, naprawdę godnych jej mistycznych uzdolnień. Stara dama poklepywała go po ręce i godziła się na wszystko. Wreszcie, w zamian za ogromne sumy pieniędzy, Casanovą od- prawił od dawna wyczekiwaną ceremonię. Trzy razy z rzędu posłużył się swoim ciałem w charakterze medium, aby zapłodnić Madame d'Urfe. W magicznym świecie, w jakim to się dokonywało, sprawcą był oczywiście nie on, lecz Paralis, jego nieśmiertelna inkarnacja. Madame d'Urfe także porzucała ludzką postać, stając się boginią Semiramidą. Spotkali się przy blasku księżyca w pięknie urządzonej sypialni i poczęli zdejmować odzienie. 118 - Czy Madame d'Urfe była bardzo stara i brzydka? _ Wręcz niewyobrażalnie obrzydliwa. ,_ W jaki więc sposób zdołałeś postawić swego rumaka w stan p-ntowości i nakłonić go do wypowiedzenia Słowa? _ Pomógł mi mój wenecki anioł, Marcolina. Ukryta przed wzro- kiem Semiramidy, prezentowała w lubieżnych pozach wdzięki swego ciała, pomagając mi w przygotowaniach. Jeżeli akurat nie mogłem na nią patrzeć, natychmiast zaciskałem powieki. Za pierwszym razem Casanovą pracował przez pół godziny, sapiąc i jęcząc. Semiramida ocierała mu spływający z czoła pot zmieszany z pomadą i pudrem. Drugie starcie trwało pięćdziesiąt pięć minut. Marcolina niemal wychodziła ze skóry, walcząc o utrzymanie w stanie gotowości rumaka, który na widok wyschniętego, pomarszczonego ciała Semiramidy najchętniej przybrałby rozmiary kucyka. Za trze- cim razem, w chwili spełnienia, Paralis zemdlał. Przedsięwzięcie zakończyło się pełnym sukcesem: Semiramida ponad wszelką wątpliwość została zapłodniona Słowem. Zaróżowiona i szczęśliwa, podziękowała Paralisowi za nieśmiertelność i wręczyła mu kolejną nabitą sakiewkę. - Czy naprawdę mogłeś ją zapłodnić? - spytałam. - Wątpię. Tym bardziej że oszukiwałem. Tylko za pierwszym razem dostarczyłem ładunek Słowa. Za drugim i trzecim jedynie udawałem końcowe konwulsje. Poza tym, ona i tak już co najmniej od trzydziestu lat nie mogła mieć dzieci. Rozmyślając o tym później, stworzyłam własną teorię na temat tego, co się stało. Doszłam do wniosku, że nie mogę obarczać Casa- novy winą nawet w takim stopniu, w jakim on sam się nią obarczał - czyli w bardzo niewielkim. Podstarzała Semiramida doświadczyła przecież trzech najwspanial- szych orgazmów w życiu za sprawą najsłynniejszego kochanka epoki, chyba więc nikt nikogo nie oszukał. Madame d'Urfe dostała dokładnie to, za co zapłaciła. Powiedziałam o tym Casanovie, on zaś zastanawiał się przez chwilę, po czym uśmiechnął się szeroko. - Może i masz rację, Cecilio. Każdy jest na sprzedaż, niektórzy zaś nawet się reklamują. „THE GAZETTEER" I „LONDON DAILY ADVERTISER" Z 5 LIPCA 1763 ROKU ...dama ze służącą lub bez może od zaraz zamieszkać w wygod- nym apartamencie ze wszelkimi wygodami i niespodziewanymi udogodnieniami. Apartament ów znajduje się przy Pall Mail i może zostać natychmiast udostępniony za bardzo umiarkowaną oplata, jako że właścicielka wynajmuje go nie dla zarobku, lecz raczej dla miłego towarzystwa. Szczegółowych informacji można zasięgnąć u pani Redaw naprzeciwko Sklepu z Zabawkami pana Dearda przy Pall Mail, blisko Hay Market, w St James. 12 Amar e non venir arna, xe comeforbirse el culo senza aver caga. Kochać, nie będąc kochanym, to tak jakby wycierać tyłek nie odesrawszy się pierwej. Przysłowie weneckie - Czy zdarzyło ci się kiedyś stracić serce? - spytałam parę dni później. Pogrążony w myślach Casanovą stał obok mego drewnianego glo- busa i obracał go powoli. Jego palce zatrzymały się na różowym zarysie Anglii. Spojrzał w dół, skrzywił się, szybko zakręcił globusem, odwrócił się od niego i podszedł do sztalug. - Serce to niemądra istota- powiedział z niezwykłą dla siebie goryczą, po czym dodał ponurym tonem: - Owszem, straciłem je kiedyś. W Londynie. Nie jedź tam nigdy, Cecilio. To okrutne miasto. Nieczęsto się zdarzało, żeby Casanovą prosił mnie o współczucie. Przesunęłam się na ławeczce, robiąc mu miejsce obok siebie. Objął mnie ramieniem, palce drugiej ręki zacisnął na ręce trzymającej pędzel i delikatnie, lecz stanowczo zbliżył ją do płótna, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że mam malować, podczas gdy on będzie mi opowiadał, jak to Londyn rozbudził jego nadzieje, i o tym co, go spotkało, kiedy się tam udał. Londyn obiecywał tak wiele! Dzięki Semiramidzie Casanovą stał się bogaty. Podczas kiedy Madame d'Urfe leżała w osłoniętym kotarą łóżku w Paryżu, oczekując spodziewanego rozwiązania, on wyruszył do Anglii, pewien siebie, przekonany, że uda mu się powtórzyć sukces, jakim we Francji zakończyło się ustanowienie państwowej loterii. Zamieszkał w domu przy Pall Mail, wynajął służącego i czekał na nadejście dobrych czasów wypełnionych hucznymi przyjęciami 121 i ucztami. Jednak, ku swemu niedowierzającemu zdumieniu, uczto- wał samotnie. Rzecz jasna, kosztował specjałów miejscowej kuchni, czym jednak są najdelikatniejsze węgorze w sosie Worcester i słyn- ny zielony sos z gęsiego smalcu, jeżeli człowiek smakuje ich w samo- tności? Jak zwykle szukał starych znajomych, ale i ta pociecha okazała się niedostępna. Nawet jego była kochanka Teresa Imer, odrodzona w Londynie jako Madame Cornelys, okazała mu zaledwie wymuszoną gościnność. Dawał nawet ogłoszenia w poszukiwaniu sublokatorki, co uczyniło z niego obiekt drwin i żartów. Rozmowy z kandydatkami dawały mu przynajmniej nieco rozrywki. Właśnie w ten sposób poznał tajemniczą hrabinę Pauline z Portugalii, ogrom- nie podobną do Henriettę. Bardzo cierpiał, kiedy i ona go opuściła w pogoni za swoim losem. Czekał go jeszcze większy ból. Jego osłabione utratą Pauline serce stało się igraszką w rękach bystrej szwajcarskiej dziwki La Charpillon, w której się beznadziejnie zakochał. Pragnął, żeby go podziwiała, ona natomiast nienawidziła go, kpiła z niego i niewiele brakowało, żeby doprowadziła go do bankructwa. Płacił za nią, a ona niby mu się oddawała, tylko po to jednak, żeby w ostatniej chwili mu umknąć. Któregoś dnia przyłapał ją inflagrante z fryzjerem. Wciąż mu się wymykała, uciekł się więc do przemocy, za co serdecznie się znienawidził. Po tym, jak ją pobił, udawała umierającą i dopilnowała, żeby się o tym dowiedział. Na zimnych, brzydkich ulicach Londynu Casanovą po raz pierwszy i jedyny w życiu myślał o samobójstwie. Napełniwszy kieszenie ołowianymi kulkami, ruszył już nawet w kierunku Tamizy, ale spot- kanie z sympatycznym sir Wellbore'em Agarem, a potem talerz ostryg i widok trojga nagich prostytutek tańczących przy dźwiękach orkiestry złożonej z niewidomych muzyków przywróciły mu wolę życia. (Jego uwagi nie umknął fakt, iż męska prostytutka przez cały taniec utrzymywała swój narząd w pełnej gotowości; postanowił sprawdzić, czy i on byłby zdolny do czegoś takiego, naturalnie, jak tylko poczuje się nieco lepiej). • A potem ujrzał rzekomo zmarłą albo przynajmniej umierającą Charpillon tańczącą szalonego menueta w Rotundzie przy Ranelagh. - Czy znowu ją pobiłeś? Zgodnie z jego życzeniem pracowałam przez cały czas, malując adamaszkową kotarę, stanowiącą tło najnowszego portretu. 122 _ Jak wiesz, moja droga, nie lubuję się w brutalności - odparł, spoglądając z zachwytem na miękkie fałdy błyszczącej materii. - Peza tym byłem zbyt osłabiony, zbyt stłamszony jej machinacjami. Wóciłem do łóżka, żeby odzyskać siły i skryć się przed upo- korzeniem, jakie mi zgotowała. Cały Londyn śmiał się ze mnie; zza rąk zasłaniających usta dobiegały lodowate angielskie par- sknięcia i chichoty. Leżąc w łóżku i kontemplując swój ból, zacząłem obmyślać nowy plan. Na ptasim targu Casanovą nabył piękną zieloną papugę, po czym nauczył ją tylko jednego zdania: „La Charpillon jest jeszcze większą dziwką niż jej matka". W ciągu niespełna dwóch tygodni ptak wyuczył się tych słów tak dobrze, że mógł powtarzać je od rana do wieczora. Każdy występ papuga kończyła wybuchem gromkiego szyderczego śmiechu; ten popis dodała z własnej inicjatywy. - La Charpillon jest jeszcze większą dziwką niż jej matka! - darła się papuga u wezgłowia łóżka Casanovy. - Chraaaaaa-chraaaa-chraaa! La Charpillon jest jeszcze większą dziwką niż jej matka! Nadeszła pora, żeby wstać z łóżka i zacząć żyć od nowa. Casanovą wystawił gadatliwego ptaka na sprzedaż za pięćdziesiąt gwinei. Świadom zagrożenia, aktualny kochanek La Charpillon nabył ptaka i natychmiast go uciszył, ale żart ten, o którym głośno zrobiło się w całym Londynie, raz na zawsze uwolnił Casanovę od przekleń- stwa La Charpillon. Kiedy kilka miesięcy później spotkał ją na ulicy, z trudem przypomniał sobie jej imię. Niemniej wydarzenie to stano- wiło punkt zwrotny w jego życiu. - Od chwili, kiedy poznałem La Charpillon, zacząłem umierać. - Przecież byłeś młodym człowiekiem! - Miałem trzydzieści osiem lat. Istotnie, po La Charpillon nic już nie było takie samo. Rany z przeszłości połączyły się z nowymi, tworząc bolesną mozaikę. Ca- sanovą wyrecytował mi smutną litanię porażek: Angela o kamiennym sercu z Wenecji, zimna jak lodowiec Marchesa G. z Rzymu, Andriana Foscarini, która odmówiła mu dostępu do „przeklętej studni"... Zda- rzały się i takie, z którymi szedł do łóżka tylko po to, by odkryć pod ich sukniami odrażające rojowisko pasożytów. Nagle poczuł się bar- dzo stary. Coraz częściej rozkosze miłości okazywały się mniej powab- ne niż jego wyobrażenia. Po spełnieniu nie mógł zasnąć -jeśli w ogóle dochodziło do spełnienia. Kobiety nie wybierały go już spontanicznie 123 spośród gromady wielbicieli. Nauczył się cieszyć, kiedy dane mu było choćby dzielić kochankę z innym mężczyzną. Nie mógł już oczekiwać, że znajdą się kobiety gotowe do niesłychanych poświęceń, żeby tylko spędzić z nim chociaż jedną noc. Czasem musiał nawet płacić za przyjemności, które do tej pory same zjawiały się gromadnie w jego życiu. Uciekał się do coraz bardziej wymyślnych sztuczek i wybiegów. Kobiety stały się też znacznie kosztowniejsze, i to akurat wtedy, kiedy dysponował znacznie skromniejszymi środkami. A naj- gorsze było to, że młodsi mężczyźni wcale się nie obrażali, kiedy próbował podkradać im kobiety. Już nie uważali go za rywala. - Straciłem umiejętność podobania się od pierwszego spojrzenia, która kiedyś stanowiła nieodłączną część mojej natury. - Jeżeli chodzi o mnie, to wcale jej nie straciłeś - odparłam, wskazując na siebie pędzlem. Wciąż jeszcze doskonale pamiętałam nasze pierwsze spotkanie. Casanovą delikatnie odsunął pędzel od mojego białego fisiu. - Miej litość nad praczkami, Cecilio! - Nie dał się łatwo pocie- szyć. - Nie zapominaj, jak ciężko musiałem się napracować, ile prze- szkód musiałem pokonać, żeby cię zdobyć. Po Londynie wszystko przychodziło mu z większym trudem, nie tylko kobiety. Kiedy zwróciliśmy kalejdoskop ku latom po La Charpillon, ujrzałam ucieczkę z Londynu przed wierzycielami i bezowocne podróże do Rygi i Sankt Petersburga na dwory, gdzie nikogo nie obchodziły jego talenty. Ujrzałam pojedynki, wygnania i upokorzenia w Paryżu oraz więzienie w Madrycie. Zobaczyłam ścigających go zabójców, którym z najwyższym trudem wymykał się z rąk, kryjówki w damskich garderobach i na strychach, a nawet pod nieświeżo pachnącymi sukniami. Obserwowałam, jak raz po raz sięga do szkatuły po złoto, by płacić za swoje i cudze przy- jemności. Widziałam go krążącego po Wenecji, samotnego, wy- cieńczonego i niemal bez środków do życia. Casanovą z tych opowieści stawał się coraz starszy, słabszy, nie zawsze gotów do działania. Poczęłam dostrzegać w nim tego Casa- novę, którego tak często miałam w ramionach. Ten Casanovą zdał sobie sprawę ze swej śmiertelności i zaczął lękać się czasu. Podróżując bez przerwy, usiłował go zatrzymać. Temu samemu miało służyć noszenie maski, tak by nikt nie widział jego więdnącego oblicza, oraz zdobywanie serc coraz młodszych dziewcząt, takich jak ja. Rozumia- łam teraz, dlaczego jego największe miłości rzadko kiedy bywały 124 starsze od Julii i dlaczego nigdy nie zdecydował się na jedną kobietę - przy jej boku, choćby nie wiadomo jak ją kochał, jeszcze wyraźniej dostrzegałby mijający czas. Wyobraziłam go sobie żyjącego na wygnaniu pod obcym niebem, samotnego i wrażliwego. To było beznadziejne życie. Casanovą pragnął bliskości ludzi, za- czynał się jednak zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek będzie komuś bliski. Wiedział, że jest zdolny do miłości, wiedział też, jak należy kochać innego człowieka, lecz w porównaniu z dawnymi rozkoszami jego obecne życie było jak płomyk świecy za brudną szybą albo oddech zatrzymany na lusterku w postaci wilgotnej mgiełki. Nie wywarł na świecie żadnego wrażenia; wszystko, co kiedykolwiek miał, rozproszyło się w sercach kobiet, które niegdyś go kochały. W jego wnętrzu działy się teraz niedobre rzeczy, coś zżerało jego pewność siebie i pogodę ducha. Za młodu nigdy nie żywił długo urazy, lecz od tamtej pory doświadczył zbyt wielu przykrych rzeczy. Ślina kapała mu z opuchniętych ust, pantalony zwisały żałośnie, z kieszeniami wypchanymi pożyczonymi pieniędzmi, o które musiał niemal żebrać. Wyobraziłam go sobie w coraz nędzniejszych powozach, stukają- cego na wybojach głową w szybę, wpatrzonego w coraz grubsze żyły na rękach, w siniaki, w nowe i zagojone skaleczenia, w ukłucia ko- marów i blizny pozostałe po dawnych miłosnych przygodach. W jego pamięci gniły niezliczone upokorzenia, brakowało nowych radosnych wydarzeń, które choć trochę złagodziłyby narastający ból. Casanovą wiedział, że nie powinien już na nie liczyć, wciąż jednak ich szukał, lecz znaleźć ich nie mógł. Zdążył się już wielokrotnie przekonać, jak to jest, kiedy trzeba rozstać się z ostatnim zecchino, żeby kupić chleb. Zarówno widniejący na rewersie napis MARC. FOSCARINUS DUX VENEZLA jak i zdobiący awers kwadrat z ozdobami w kształcie kwiatów, wiele razy odciskały mu się na dłoni. Weneckie zecchini, otomańskie piastre, francuskie luidory, angielskie gwinee, mediolańskie philipi, por- tugalskie reis, hiszpańskie maravedi sypały się kiedyś obficie z jego rąk w domach uciech i kasynach, niezmiernie rzadko do niego wra- cając. Zaczął wstydliwie czerpać profity z własnej legendy. Ciekawscy bogacze płacili brzęczącą monetą za to, by usłyszeć jego historię. Niekiedy opowiadał im ją nawet za darmo, tak bardzo pragnął 125 poklasku. Doskonale zdawał sobie sprawę, jak czarująco brzmi w je- go ustach język francuski, którym mówił z silnym włoskim akcen- tem. Ekstrawaganckimi gestami oskubywał z piór swoje słowa; zmy- ślone kwiaty i klejnoty rozkwitały w palcach ogołoconych z pierś- cieni. Jeśli dobrze się spisał, prowadzono go do żłobu, żeby się najadł. Za plecami słyszał śmiechy i chichoty, w jego uszach bez przerwy rozbrzmiewało tykanie metronomu, w sakiewce natomiast powoli opróżniała się klepsydra. Żegnał go domyślny uśmiech służą- cego, kiedy pospiesznie opuszczał pałac, unosząc w bucie zapłatę. W tym kalejdoskopie Casanovą zawsze miał na sobie kostium Arlecchina i zawsze grał. Czynił to tak dobrze, że udawało mu się wszystkich oszukać. Nikt się nie .domyślał, jak wielki ból odczuwał, a on zresztą i tak nie potrzebował niczyjego współczucia. Litość wiąże się nierozerwalnie ze smutkiem, on zaś nie potrafił ani zadawać smutku, ani go znosić. Do tej pory, na przekór okolicznościom, tylko dawał i brał szczęście. Uczynił z tej sztuki coś w rodzaju religii. Był ostatnim synem szczęśliwego miasta i pragnął pozostać szczęśliwy. Marzył o tym, żeby powrócić do Wenecji i znowu cieszyć się szczęściem jak za dawnych lat. Nie chciał już być wyrzutkiem w roz- maitych częściach Europy- ściganym, sądzonym, wyszydzanym, lekceważonym, a nawet niekiedy więzionym tylko za to, że był Ca- sanovą. Miał tego dosyć. Zaskrobał do na pół uchylonych drzwi. - Wpuśćcie mnie! - błagał. «*= - Zobaczymy - odpowiadała Rada Dziesięciu. Czekał więc w Trieście, tęskniąc do szczęścia i wciąż w nie wierząc. Z nieustającym optymizmem płynął pod prąd. Wszystko, co sta- nowiło samą jego esencję, miało już niedługo wyjść z mody. W roku 1774, kiedy wciąż czekał na słowo przebaczenia z Wenecji, Goethe wydał swe melancholijne arcydzieło Cierpienia młodego Wertera. Młody bohater tego utworu popełnia samobójstwo w rezultacie szla- chetnej, choć beznadziejnej miłości. Książka wywołała sensację. Sam Napoleon Bonaparte przeczytał ją siedem razy. Została zakazana przez Watykan, było już jednak za późno. Tego roku Europa była świadkiem wielu samobójstw. Szczęście wyszło z mody. Jego miejsce zajęło coś mrocznego. Casanovą stał się przeżytkiem, mimo to nie zamierzał usunąć się w cień, a cóż dopiero myśleć o samobójstwie. 126 Czekając na przebaczenie, próbował odnawiać kontakty z ludźmi, którzy mogliby mu pomóc, okazało się jednak, iż jest ich bardzo niewielu. Jego patron Bragadin umarł, zostawiając mu w spadku e/pk na tysiąc ecu. Podobnie jak jego podopieczny żył pełnią życia i wydawał wszystko, co miał. Signor Barbaro także już nie żył, Dandolo zaś poważnie chorował. Pozostało jednak sporo kobiet, które miały wszelkie powody, by zachować go we wdzięcznej pamięci. Odwiedzał byłe kochanki, na- wiązując na nowo uczuciowe, niekiedy zaś także erotyczne związki. Ich wdzięczni mężowie często zwracali mu pieniądze, które wydał przed laty, pospiesznie aranżując ich spotkania, a jeżeli w rysach pierworodnego dziecka, teraz już dorosłego człowieka, dostrzegał podobieństwo do swojej twarzy, ogarniała go głęboka satysfakcja z powodu dobrze wykonanej pracy. Wciąż jeszcze przebywał w Trieście, oczekując na odpowiedź Rady Dziesięciu, kiedy nadarzyła mu się okazja oddania kilku niewielkich przysług państwu weneckiemu. Bardzo się postarał, osiągnął sukces i otrzymał nagrodę - najpierw w postaci uznania, a później nawet zapłaty. Wreszcie, 3 września 1774 roku, doczekał się długo oczeki- wanej zgody na przyjazd. Kiedy dostarczono mu dokument, najpierw przeczytał go kilkakrotnie, ucałował, następnie umilkł na dłuższy czas, po czym wybuchnął płaczem. Casanovą nareszcie mógł wrócić do domu, ale był to powrót niezbyt radosny i z pewnością niehonorowy. Casanovą zjawił się w Wenecji pod nowym nazwiskiem i w zupełnie nowej roli. Nazywał się Antonio Partolini i był szpiegiem. MÓWI KOT Jeżeli ktoś z nas nam się nie podoba, starzeje się lub jest poważnie okaleczony, zabijamy go. Ludzie są bardziej okrutni. Pozwalają wy- rzutkowi przebywać na obrzeżach magicznego kręgu i zaglądać do środka. Pozwalają mu wdychać zapach smażonych ryb, niekiedy nawet dopuszczają do tego, żeby kilka kropli gorącego tłuszczu prysnęlo na jego wyświechtany strój. Rozmawiają o nim, tak jakby go tam nie było. To los znacznie gorszy od śmierci. Tyle właśnie Casanovą wiedział o kobietach: jeśli poświęcisz im wystarczająco dużo uwagi, będą twoje. Jeśli poświęcisz im więcej uwagi, niż kiedykolwiek marzyły, spełnią każde twoje pragnienie. Jeżeli jednak nikt nie będzie poświęcał uwagi kobietom, kotom i Ca- sanovom, wszyscy zwiędną, zblakną i w końcu całkiem znikną. 13 A 1'ostaria bever, o magnar, o zogar, or bestemiar orfar la spia. W tawernie pij, jedz, graj, przeklinaj - albo szpieguj. Przysłowie weneckie Casanovą przybył do Wenecji zaledwie dziewięć dni po otrzymaniu przebaczenia. Gnany ogromnymi nadziejami, podróżował w mało dostojnym pośpiechu. Otrzymał pokój w Palazzo Dandolo i pokazywał się w swej niemodnej świetności na Rialto, w Mercerii oraz oczywiście na Piazza San Marco. Był rok 1774, inkwizycja właśnie zlikwidowała ridotto, gdzie dawniej z takim upodobaniem bywał. Hazardowi, flirtom i pijaństwu oddawano się wyłącznie w prywatnych lokalach. Casanovą zjawił się tam w przepy- chu nie całkiem śnieżnobiałych koronek; niekiedy witano go winem i odnowioną przyjaźnią, czasem zaś musiał uciekać ze wstydem, ponieważ nikt go nie poznał albo, co gorsza, wszyscy udawali, że go nie poznają. - Casanovą podbił świat i powrócił w chwale - powiedział z prze- kąsem. - Miałem dopiero pięćdziesiąt lat. Zamierzałem spędzić słod- kie dojrzałe lata w ramionach Serenissimy. Był przecież nadal przyjacielem Mocenigów, Memmów i Grimanich. Wciąż witano go z otwartymi ramionami w ociekających przepychem kasynach Pietra Zaguriego i Lorenza Morosiniego. Niemal wszyscy pragnęli go zobaczyć. Któż by nie chciał usłyszeć z jego ust opowieści o przygodach, podróżach, a przede wszystkim o słynnej ucieczce z Ołowianego Więzienia? Albo o krwawym pojedynku stoczonym w Polsce z hrabią Branickim? O francuskiej loterii, która uczyniła go milionerem? O tym, jak wydawał te miliony na setki kobiet? Po mieście krążyły plotki, że nawet inkwizytorzy zaprosili go na kolację, a on nie czynił nic, aby je zdementować. 129 Pokazywał światu dzielną twarz, choć w rzeczywistości balansował na granicy desperacji. Nie byl w stanie wyżyć z miesięcznej pensji w wysokości sześciu zecchini wyznaczonej przez Barbara i drugiej, w podobnej wysokości, przyznanej mu przez coraz bardziej schoro- wanego Dandola. Podczas swoich europejskich wojaży zdołał znaleźć 339 chętnych na swój przekład Iliady Homera na dialekt wenecki, lecz z powodu braku środków musiał zaprzestać tej pracy. Piórem nie był w stanie zarobić nawet na chleb i ser, a cóż dopiero mówić o ostrygach i kaczce w sosie pomarańczowym. I tak oto Casanovą, alias Antonio Pratolini, został tajnym agen- tem inkwizycji. Sporządził co najmniej pięćdziesiąt raportów, nie ulegało jednak wątpliwości, że wykonywał tę pracę bez entuzjazmu. Raporty były potwornie nudne. Wciąż negocjował wysokość upo- sażenia ze swymi pracodawcami, którzy najwyraźniej nie byli usa- tysfakcjonowani ani postawą signora Pratolini, ani rezultatami jego starań. I bardzo słusznie. Czasem pomagałam mu sporządzać meldunki dla trybunału. In- kwizytorzy z pewnością nie mieli pojęcia, jak dobrze się bawił podczas pisania. A może jednak mieli? - Dzisiaj zajmiemy się teatrem - mówił na przykład, po czym wspólnie tworzyliśmy krótkie, acz zgrabne dziełko na temat „beze- ceństw wyczynianych w teatrach po zgaszeniu świateł". Nikt nie wiedział na ten temat więcej od nas. Czasem udawałam chorobę i wykręcałam się od rodzinnej kolacji. Trzymając się za brzuch, szlam do mego pokoju, a tam starannie układałam z poduszek zarys ludzkiego ciała i przykrywałam je kołd- rą. Pod kołdrę wsadzałam także jedną ze starych lalek Sofii, z włosami gęstymi i długimi jak moje. (Po co Sofii lalka tak bardzo podobna do mnie? - zastanawiałam się nieraz). Kiedy nabrałam wprawy, zajmowało mi to niewiele czasu. Następnie wymykałam się z domu w czarnym dominie, prezencie od Casanovy, i spotykałam się z nim przed wejściem do umówionego teatru. We wnętrzu wy- ściełanej aksamitem loży spoglądaliśmy co prawda na aktorów, ale nasze usta i ręce zajęte były czymś zupełnie innym. Nigdy nie rozbieraliśmy się całkowicie, ponieważ nigdy nie było wiadomo, kiedy zdradzieccy aktorzy postanowią zakłócić wszeteczeństwa od- bywające się w lożach, zapalając ogromny, zwisający z sufitu ży- randol. Zazwyczaj czynili to w chwili największego uniesienia „pu- 130 bliczności". Nigdy nie mogłam zrozumieć, skąd bierze się to znako- mite wyczucie - chyba że pilnie nasłuchiwali dobiegających z wido- wni odgłosów i czekali na chwilę, kiedy jęki i westchnienia staną się naigłośniejsze. Niestety inkwizytorzy nie byli tak głupi, jak sądził Casanovą, i szybko pozbawili go miesięcznego uposażenia w wysokości piętnastu ducati Casanovą usiłował przebłagać ich wiernopoddańczym listem, niczego jednak nie wskórał i popadł w głęboką biedę. Następnie próbował swoich sił jako producent teatralny, specjalista od reklamy i krytyk. - Bądź co bądź, mam teatr we krwi - mawiał. Zatrudnił trupę francuskich aktorów, wynajął teatr Sant Angelo. Jak zwykle wyprzedzał swoje czasy: w ogłoszeniach zapowiadających spektakl roiło się od aluzji sugerujących widzom, że będą świadkami niesłychanych sprośności, odbywających się na żywo na scenie przed ich zdumionymi oczami. Którejś nocy, wracając do Miracoli po jednej z naszych eskapad, mijaliśmy teatr Sant Angelo - pusty, ciemny i zamknięty na cztery spusty. - Opowiedz mi o tych spektaklach - poprosiłam. - Obawiam się, że nie bardzo jest o czym, moja droga. Stawał przed żującą orzechy, drapiącą się po wstydliwych czę- ściach ciała publicznością i próbował ją zabawić, maskując miałkość i bylejakość stworzonego przez siebie spektaklu. Kilkakrotnie przy- chodził mu w sukurs jego niezawodny nos i prezentował w naj- bardziej odpowiedniej chwili krwawą erupcję. Casanovą uciekał się do wszystkich znanych sobie sztuczek, podsycał ciekawość tłumu i zatrzymywał widzów do samego końca, mamiąc ich nadzieją na nadzwyczajny finał, a po owym finale musiał dać aktorom czas na ucieczkę, tak by nie dosięgną! ich grad miękkich, a czasem nawet nadgniłych pocisków. - Czasem i ja salwowałem się ucieczką, żeby nie zostać obrzuco- nym szpinakiem i pomidorami. W Londynie było jeszcze gorzej, tam widzowie potrafili zdemolować teatr, jeżeli sztuka nie przypadła im do gustu. Ponownie zajął się pisaniem, wydawał tygodnik z recenzjami te- atralnymi, który osobiście dystrybuował w odwiedzanych przed laty lokalach, teatrach i kawiarniach. Ukazało się tylko jedenaście nu- merów. Impresaryjna kariera Casanovy dobiegła końca. Teatr nie 131 napełnił mu sakiewki; wręcz przeciwnie, opróżnił ją do końca. Jego potrzeby nadal znacznie przerastały możliwości biedaka, którym w gruncie rzeczy był. Uwielbiał wykwintne jedzenie. Bolało go ser- ce, kiedy zasiadał do talerza wodnistej zupy lub do owsianki z ar- buzem, którą w ciężkich czasach żywili się także szlachcice z San Barnaba. Kiedy zostaliśmy kochankami, codziennie wykradałam dla niego z kuchni co smakowitsze kąski. Któregoś dnia, zaledwie godzinę po obfitym posiłku, zdumiona Sofia przyłapała mnie z sześcioma kawał- kami prosciutto i dziesięcioma przepiórczymi jajami w objęciach. Tego roku w naszym domu jadało się wyjątkowo dobrze. Interesy mego ojca, w przeciwieństwie do.interesów Casanovy, kwitły. Nie miał żadnych złych nawyków (nie tak jak jego najstarsza córka), więc rodzinne kufry pęczniały od bogactwa. On sam nadal żył jednak jak mnich w mieście ogarniętym ostentacyjną radością. Kradzione smakołyki nie były w stanie nakarmić duszy Casanovy. Z dziedzińca obok mojej pracowni często spoglądał tęsknym wzro- kiem na Palazzo Barbaro, scenę wielu najbarwniejszych wydarzeń z jego młodości i miejsce, gdzie spożywał najbardziej wyszukane potrawy. Nawet teraz okna co wieczór były rzęsiście oświetlone, a z wnętrza dobiegał brzęk kielichów napełnionych szlachetnymi trunkami. Radosne i smakowite odgłosy niosły się po wodzie aż do mojej pracowni, do uszu wygnańca, który co prawda powrócił z wy- gnania, ale wciąż nie mógł wejść do swojego domu. »• Obecni mieszkańcy Palazzo Barbaro traktowali Casanovę jak nie najświeższy żart. Był egoistycznym awanturnikiem, a więc rzadko spotykanym anachronizmem, on jednak tak bardzo łaknął uwagi i wyrafinowanych potraw, że przyjąłby zaproszenie nawet na takich warunkach i uczynił wszystko, żeby dobrze wywiązać się z roli, zaprezentować się jako karykatura samego siebie i dobrze zabawić zarówno gości, jak i gospodarzy. Zniósłby widok wydętych ust i po- rozumiewawczych spojrzeń, nie przejmowałby się szyderczym śmie- chem. Przystałby na to tylko po to, aby skosztować ich kolacji - no, zadowoliłby się nawet resztkami, pod warunkiem, że pozwoliliby mu spożyć je przy ich stole. Casanovą zachował przynajmniej tyle godności, że nie uprawiał hazardu po to, by zdobyć środki do życia. Twierdził, iż nigdy tego nie robił. Grał tak samo, jak chodził i mówił: naturalnie i z nonszalancją. Po to, żeby wygrywać, musiałby uciec się do oszustwa. W tamtych cza- 132 sach hazard stanowił przepustkę do wyższego towarzystwa. Liczyła się jedynie znajomość gry, umiejętność zastosowania tej wiedzy w praktyce, oswojenie z rytuałami. Oszustwo, czyli „pomaganie lo- sowi", stanowiło jej nieodłączny składnik. Przedstawiciele dekadenc- Kich najwyższych kręgów naszego społeczeństwa mogli do woli wy- ciągać asy z rękawa, pod warunkiem, iż owo „pomaganie losowi" odbywało się w stylu nieprzynoszącym ujmy przeciwnikowi. Ale Casanovą nie był oszustem ani przy karcianym stoliku, ani gdzie indziej. Zanadto kochał nowości, które los co chwila przynosił graczowi; kochał je tak bardzo, że nie chciał ich psuć, nawet wów- czas, gdy znajdował się w najtrudniejszym położeniu. Grał więc, jak przez całe życie, po prostu dla przyjemności. Każda czekająca na odkrycie karta była niespodzianką. Za każdym razem, kiedy wyciągał z atłasowego woreczka kulkę z numerem, zaspokajał ape- tyt na coś, czego do tej pory nigdy nie widział - było to coś w ro- dzaju pierwszego spojrzenia na wnętrze rozłupanego orzecha lub pierwszego pocałunku złożonego na ustach nowej kochanki. Którejś nocy ponownie ułożyłam poduszki pod kołdrą i poszliśmy razem na przyjęcie do Palazzo Mocenigo na volta, czyli na zakręcie Canal Grandę. W życiu Casanovy pełno było Mocenigów. W latach pięćdziesiątych przestawał z AMsem II, weneckim ambasadorem w Paryżu i fawo- rytem Madame de Pompadour. Alvise V, ambasador Wenecji w Hisz- panii, był notorycznym biseksualistą, którego kochanek, Manuzzi, doprowadził do uwięzienia Casanovy - ten jednak zawsze żywił sym- patię do AMsego V, który urodził się w tym samym roku co on i również wiele wycierpiał z rąk Rady Dziesięciu. Odwołany z dyp- lomatycznej misji w Madrycie, trafił na siedem lat do twierdzy Brescia. Alvise V niedawno umarł, Mocenigów jednak wciąż było pod dostatkiem, zarówno Alvise'ów V, jak i innych. AMse V spłodził dwie córki. To właśnie jedna z nich niespodziewanie przysłała Casa- novie zaproszenie na przyjęcie. Do pałacu o ścianach barwy lwiej sierści dotarliśmy od strony wody. Z trudem znaleźliśmy miejsce między dziesięcioma gondolami rodziny Mocenigo, przycumowanymi do pomalowanego w błękitne pasy paline. Spojrzawszy w górę, naliczyłam dwanaście kamiennych lwich głów nad oknami piano nobile. Paląc Mocenigo był w gruncie rzeczy kompleksem kilku mniejszych palazzi, połączonych ze sobą 133 i przenikających się w wielu miejscach. Przyjęcie odbywało się w apar- tamentach części centralnej, zupełnie niepodobnej do przeważających w Wenecji gotyckich bajkowych budowli. Budynek był niski i, jak na Wenecję, bardzo skromny. Gdyby stał przy Pall Mail lub Oxford Street, w żaden sposób by się nie wyróżniał. Jednak tej nocy, przy Canal Grandę, odświętnie przystrojony kwiatami i oświetlony blas- kiem pochodni, wywarł na nas duże wrażenie. Portier w zamszowym, suto zdobionym złotem kubraku poprowa- dził nas z pompą przez pogrążony w półmroku hall ozdobiony ar- lekinami w błyszczących i czerwonych strojach, potem zaś w górę schodami oświetlonymi przez pochodnie tkwiące w kamiennych rę- kach, które wyglądały tak, jakby przed chwilą z ogromną siłą przebiły się przez mury. Na piętrze, w zatłoczonym soggiorno, unosił się mocny zapach różanych perfum, które młoda Madame de Pompadour przysłała kiedyś Mocenigom z Paryża. Mimo upływu wielu lat woń milionów zmiażdżonych płatków wciąż jeszcze była doskonale wyczuwalna. Wszyscy mieliśmy na twarzach maski. Na przyjęciu zebrała się śmietanka towarzyska Wenecji, łącznie z najdostojniejszymi dama- mi i najbardziej wyuzdanymi kurtyzanami, co w paru przypadkach oznaczało jedno i to samo. Wszystkie były ubrane zgodnie z najnow- szymi wzorami dyktowanymi przez „Poupee de France" i miały twarze pokryte grubą warstwą kosmetyków. W tamtych czasach uprawianie miłości z damą przypominało rozbijanie skorupki.jajka, żeby dobrać się do ukrytych pod nią smakowitości. Była tam Marina Benzona, zupełnie jak z portretu Longhiego, z napełnioną gorącą czekoladą filiżanką z Sevres w ręce i brylantową kometą w złocistych puklach utrefionych włosów. Wciąż roztaczała wokół siebie aurę roziskrzonej witalności. Na ścianie wisiał namalo- wany przez Rosalbę Carrierę portret pięknej Lukrecji Basadonny Mocenigo. - Nieszczęsna kobieta została zdradzona przez pewnego Anglika - powiedział Casanovą. Z tłumu wyłaniały się i znikały malowane przeze mnie twarze. Maurizio Mocenigo stanął nade mną tak, jakby zamierzał mnie pożreć. Od chwili, kiedy wykonałam jego portret, często zjawiał się w pracowni z wygłodniałą zapadniętą twarzą. Był przyjacielem Casanovy, uważał chyba jednak, że mogę być zainteresowana jesz- cze jednym kochankiem. Wyśmiałam go, ale uczyniłam to najdeli- 134 katniej, jak potrafiłam, nie chciałam bowiem stracić klienta, szcze- gólnie Moceniga. Casanovą zatrzymał się przy stoliku, przy którym grano w biri- bissi. Stanęłam tuż za nim, tak że czuł na plecach ciepło moich piersi, i przyglądałam się różnokolorowej planszy podzielonej na trzydzieści sześć pól. Przed moimi oczami przepływały namalowane z rozbraja- jącą naiwnością gruszki, wiśnie, orły, ananasy, pawie, jednorożce, gołębie, tulipany, sowy, psy, niedźwiedzie, anioły, lwy oraz arlekiny obojga płci w różnych stadiach atrakcyjnego roznegliżowania. O ileż lepiej ja bym to zrobiła! Niepokoiłam się coraz bardziej, ponieważ Casanovą dużo i szybko przegrywał. W końcu chwyciłam go za rękę i wymknęliśmy się z ró- żowego salonu do jakiegoś tajemniczego, pogrążonego w ciemności gabinetu. Zabawiliśmy się tam doskonale za ogromną pustą ramą opartą o ścianę. Przyciśnięta do marmurowego blatu, z ustami Ca- sanovy na moich ustach i otoczona rozrzuconymi w nieładzie suk- niami, myślałam wyłącznie o rozkoszy. Gdyby ktoś wszedł do pokoju i nas ujrzał - możliwe zresztą, że tak się działo, zanadto bowiem byliśmy sobą pochłonięci, żeby zwracać uwagę na otoczenie - wy- glądalibyśmy jak żywy obraz. - Kiedyś ludzie będą siedzieć w domach, oglądać ruchome obrazy i uczyć się z nich o świecie - powiedział Casanovą, pomagając mi wyjść z ramy i poprawiając moje włosy. Ta noc pozostała w mojej pamięci jako jedna z najrozkoszniejszych. Staliśmy razem na tarasie, pogrążeni w zmęczonej zadumie po obopól- nym spełnieniu. Za zakrętem kanału blask księżyca wydobywał z mroku dom wielkiego weneckiego dramatopisarza Goldoniego. Ten widok przypomniał Casanovie o matce. Od razu posmutniał, a nie- wesołe wspomnienia sprzed lat dołączyły do tych znacznie świeższych, o niedawnej przegranej przy stoliku. Pogłaskałam go po ręce i usi- łowałam nieco rozweselić, wskazując dom Carpaccio w pobliżu Rialto oraz majestatyczne wieże Frari i Saint Barnaba, a także sylwetki posągów zdobiących krawędzie dachów wzdłuż niemal całego kanału. Pokazałam mu czerwone powieki zasłon, jakże podobne do naszych opuchniętych powiek po nocy spędzonej na miłosnych igraszkach. On jednak wciąż stał ze spuszczoną głową. Wróciłam do budynku, by po chwili zjawić się ponownie z dużą smakowitą krewetką, którą wepchnęłam mu do ust. Odwrócił się do mnie i objął. 135 - Jesteś niezwykłą i cudowną osobą, Cecilio Cornaro. Kocham cię i szanuję. Staniesz się kiedyś wielka, ja zaś zasłynę jako człowiek, który znał cię i kochał się z tobą, zanim uczynił to ktokolwiek inny. Ta myśl cieszy mnie prawie tak samo jak twoja miłość. Jak zwykle odpłacił mi opowieścią za pociechę. Przywołał z prze- szłości historię Palazzo Mocenigo. Opowiedział mi o pewnej Angielce, lady Arundel, która dzielnie stawiła czoło oprawcom z inkwizycji. Oskarżono ją o to, że była kochanką zdrajcy. Opowiedział mi także o niegdysiejszej sąsiadce Angeliki, lady Mary Wortley Montagu, przed dwudziestu laty mieszkającej w jednym z tych pałaców. Słynęła z roztaczającej niezbyt przyjemne zapachy peruki, która nie była w stanie przykryć jej naturalnych włosów, długich, czarnych, brud- nych i splątanych jak wodorosty. Zdarzało jej się przyjmować gości w nieświeżym szlafroku narzuconym na odrażającą wymiętą halkę. Na twarzy zawsze miała przynajmniej jeden opuchnięty wrzód częś- ciowo przykryty niezmienianym od dawna opatrunkiem. Mimo to lady Mary była wielką uwodzicielką i podobno kochała się nawet z tureckim sułtanem. Mieszkając w Wenecji, czekała bez powodzenia na jakiegoś włoskiego kochanka. - Ten pałac zdaje się przyciągać Anglików - powiedział Casano- vą. - Nie mam pojęcia dlaczego. Nie czują się tu jednak szczęśliwi. Wróciliśmy do mocno opustoszałych stolików i przyłączyliśmy się do gry. Wyobraźcie sobie, tak jak ja teraz, Casanovę przy partii biribissi, z zawziętą twarzą, całym ciałem czekającym w napięciu na wynik rozdania. Wyobraźcie sobie, tak ja teraz, karty padające na stolik jak jesienne liście, przeistaczające się w moich snach na jawie w pa- pierowe dotknięcia Madame d'Urfe. W tych snach, które często zamieniały się w koszmary, pojawiał się także Casanovą. Przyłączał się do gry jako ostatni, wywalczywszy sobie miejsce przy stoliku raczej dzięki swemu osobistemu czarowi niż zawartości sakiewki. Czasem jednak wcale go nie zapraszano. Był skazywany na banicję w świecie zaludnionym przez niechcianych ludzi z twarzami wykrzy- wionymi dzielnymi, choć udawanymi uśmiechami. W siedmiu francuskich kościołach ściany zdobią malowidła przed- stawiające danse macabre: biskupa, un mort, szlachcica, une morte i kobietę, un mort, wyczyniających komiczne pląsy. Martwi śmieją się groteskowo i wyginają ciała, a ci, którzy mieli więcej szczęścia 136 i są szanowanymi członkami społeczeństwa, stoją spokojnie i z god- nością. Z hazardem jest dokładnie tak samo. Co wieczór wokół sto- lików w kasynie można ujrzeć takie same wianuszki: un mort, un iinnore, un mort... Uważnie śledziłam przebieg wydarzeń na przyjęciu u Mocenigów. To okrutna rzecz takie przyjęcie. Zawsze coś się traci lub coś się zyskuje, i to nie tylko przy stoliku. Przegrywasz pieniądze, twoja kochanka odchodzi na chwilę od stolika i wraca z rumieńcem na twarzy, grasz dalej, rzucasz kostkę, sięgasz do zamszowej sakiewki. Stawką w tej grze jest nie tylko fortuna, ale i reputacja... Tego wieczoru nauczyłam się grać w biribissi, a po powrocie do domu namalowałam z pamięci planszę, tyle że wszystkie stworzenia i kwiaty miały twarze szlachetnie urodzonych gości. Nazajutrz zwi- nęłam ją w rulon i wysłałam przez posłańca. Jakieś poruszenie wy- wołała w Palazzo Mocenigo! Przypuszczam, że od tej pory nie używają innej, w mojej pracowni zaś jeszcze liczniej zaczęli się pojawiać zamożni klienci w niepraktycznych trzewikach. Po wielu latach ponownie ujrzałam tę planszę, lecz nie zdobyłam się na to, żeby jej dotknąć. MÓWI KOT Tak więc gwiazda Cecilii wznosi się coraz wyżej, gwiazda Casanovy natomiast opada, opada, opada. „Poupee de France", ta przypominająca lisicę wyrocznia w dzie- dzinie damskiej mody, ma sztucznego kotka, któremu zakłada obróżki pasujące do jej najnowszych kreacji. Kot ów nosi nawet maleńkie rękawiczki z mysiej skórki! (Na przekór dobrze znanemu powiedzeniu gatta guantata non piglia sorci, kot w rękawiczkach nie łapie myszy). Niektórzy przychodzą po to, żeby popatrzeć na lalkę, ale moim zdaniem większość chce zobaczyć kota. Ma niepokojący trójkątny uśmiech. Coś wie. Wie, że lalka jest równie stara, jak pomarszczona i zasuszona Madame d'Urfe i że pod olśniewającymi strojami kryje się mocno nadwątlona drewniana konstrukcja stoczona przez szkodniki. Korniki ucztują w intymnych częściach „Poupee de France". Są milczące i pracowite, w przeciwieństwie do rozbawionych Wenecjan. Zabawkowy kot obliczył, że najdalej w roku 1797 zarówno „Pou- pee", jak i Szczęśliwa Republika Wenecka razem ze wszystkimi jej hazardzistami rozpadną się w pył. 3 14 Chi ghe n'a ghe ne semena. Ten, który szasta pieniędzmi jak nasieniem. Przysłowie weneckie - Beckford wrócił! Casanovą pojawił się w pracowni niczym szeroki uśmiech na twa- rzy, podszedł do mnie od tyłu i otoczył ramionami, podziwiając najnowszy portret Maurizia Moceniga. - Beck Ford? - Odwróciłam głowę, przechyliłam ją, pocałowałam go w usta. Wyczułam na nich smak podniecenia. - Ach, Beckford! Ten Anglik. - Tak jest. Jedyny, którego polubiłem. Przywiózł ze sobą książkę! - Coś takiego. Z uśmiechem wróciłam do pracy. Właśnie kończyłam malować putto, które miało uświetnić alegoryczne tło. Arystokrata miał osobiście zjawić się nazajutrz po odbiór płótna. Skwapliwie skorzys- tał z tego pretekstu, żeby jeszcze raz pokazać się w mojej pra- cowni. - Daj spokój, Cecilio! Nie bądź taka zjadliwa. Beckford n a p i s a ł tę książkę. Przekonałem go, że powinien czym prędzej zamówić u ciebie portret. Trzeba unieśmiertelnić oblicze nowego autora! Namalujesz go, najdroższa? Uczynisz go pięknym? Zrobisz tę sztuczkę ze skórą i tę z oczami? - Najpierw muszę go poznać. Sądząc po tym, co o nim słyszałam, trudno będzie go namalować, ale gdybyś zechciał mi przypomnieć nieco szczegółów... I Casanovą odświeżył moją pamięć. Podczas gdy kończyłam putto, opowiedział po raz kolejny historię tego niezwykle oryginalnego młodego człowieka. 139 William Beckford byl miody, zepsuty i łatwo ulegał ekscytacji. Był także jedynym synem z prawego łoża pewnego bogacza działającego aktywnie na polu polityki. W domu Beckfordów wszystko odbywało się na wielką skalę. Chłopiec otrzymał surowe klasyczne wykształ- cenie. Lekcji muzyki udzielał mu nie kto inny jak sam młody Mozart. Ojciec, umierając, zostawił mu pensję w wysokości stu tysięcy rocznie i milion w gotówce. Z opływającego we wszelkie dostatki dziecka wyrósł młodzieniec o niezbyt imponującej osobowości, egzaltowany i zarazem skory do ponuractwa. Największy zachwyt wywoływało w nim to wszystko, co u innych budziło największe przerażenie. Popadł w uzależnienie od przepełnionych przemocą opowieści, takich jak Baśnie tysiąca i jednej nocy oraz podobnych dzieł, egzotycznych i zarazem es- kapistycznych. W wieku lat trzynastu mówił płynnie po włosku i francusku, posiadł również głęboką znajomość języka ojczystego. Miał wyostrzone zmys- ły i wprost uwielbiał muzykę. Śpiewał wysokim eunuchowatym gło- sem z eunuchowatą, kobiecą afektacją. Miał także krągłe kobiece biodra i długi kobiecy nos, który pewnego dnia miał się upodobnić do nosa wiedźmy. Na razie jednak otaczała go aura żądnej doznań młodości. Brnąc z wypiekami na twarzy przez okres dojrzewania, Beckford stwierdził, że odczuwa równie silny co naganny pociąg do Williama, ślicznego jedenastoletniego syna lorda Courtenay. Na domiar głego - a może po to, żeby coś samemu sobie udowodnić - rozpoczął neuro- tyczną przygodę miłosną z żoną jednego z kuzynów. W rezultacie nie pozostało mu nic innego, jak zdecydować się na jedyne wyjście dostępne zamożnym angielskim młodzieńcom, którzy napytali sobie biedy: 19 czerwca 1780 roku wyruszy! w trwającą jedenaście miesięcy Wielką Podróż. Postanowi! wydawać swą fortunę jako poeta, poznając i zgłębiając wszystko, co było choćby w najodleglejszy sposób zwią- zane z grozą, niesamowitością i masochizmem, i co, budząc odrazę innych, mogło uradować jego serce. Wypłynął z Falmouth do Hiszpanii. (Wiele lat później los sprawił, że odbyłam tę samą drogę). W sierpniu dotarł do Serenissimy. Nie czuł się tu ani trochę obco, spędziwszy niezliczone godziny w biblio- tece nad ilustracjami i szkicami przedstawiającymi wyspy i kopuły Wenecji. Jeszcze lepiej poznał nasze miasto w swych marzeniach, wyobrażając sobie morderstwa popełniane w wąskich zaułkach i poje- 140 dynki toczone na wygiętych mostach, a także odrażające zdarzenia, rozgrywające się w mrocznych podziemiach chylących się ku ruinie pałaców. Zjawił się wśród nas o zachodzie słońca, pod bezchmurnym niebem, z policzkami głaskanymi łagodnymi podmuchami wiatru. Ta piesz- czota zdawała się obiecywać, że w Wenecji czeka go zadośćuczynienie za utratę młodego Courtenaya. Miał nadzieję, że grzeszna i zmysłowa Serenissima wynagrodzi mu to z naddatkiem. Nazajutrz przed piątą rano obudził go gwar głosów i chlupot wody. Wyszedłszy chwiejnym krokiem na taras, ujrzał zupełnie prze- istoczony Canal Grandę. Woda znikła, zasłonięta kołyszącymi się na tratwach i barkach owocami i warzywami. Tylko gdzieniegdzie dało się dostrzec srebrzysty błysk fali. Smukłe sylwetki przeskakiwały zwinnie z pokładu na pokład. Towarzyszyły im jeszcze inne postaci, znacznie bardziej tajemnicze, odziane na czarno i w maskach na twarzach. Były to niedobitki wysoko urodzonych, za to wiodących dość nędzny żywot łowców przygód i rozkoszy, powracających z cało- nocnych uciech przy karcianych stołach. W miarę jak ich umysły uwalniały się ze spowijającego je ponurego mroku, w świetle poranka coraz wyraźniej widać było rozczarowanie malujące się na ich bladych twarzach. Ci ludzie zawsze byli spragnieni owoców, zawsze pożądali dawki soczystej słodkości przed powrotem do domów i do łóżek, w których przesypiali dnie, dręczeni koszmarami o straconych for- tunach, chorobach i starości. Tych samoudręczonych i zdeprawowa- nych Wenecjan, podobnie jak pantegane, zawsze można było zobaczyć o świcie nad wodą, u stóp pokrytych łuszczącą się farbą palazzi. Słońce zaczęło malować miasto barwami dnia. Kamienne bloki przybierały jasnozłocisty kolor świeżych ryb frittata; inne różowiły się jak zupa z krabów. Beckford nagle poczuł wielką pustkę w żołąd- ku, czym prędzej wsiadł więc do gondoli. Próbował samodzielnie kupić kiść winogron, nieco ciastek i butelkę wina, lecz sprzedawca i barki za nic nie chciał go zrozumieć, bez względu na to, ile razy i jak głośno Anglik powtarzał nazwy produktów, które sobie upatrzył. Impertynencki sprzedawca wymachiwał w powietrzu nadgniłymi truflami i zachlapał kilkoma kroplami brandy biały krawat Beckforda. Co gorsza, był wysokim blondynem, a nie niskim brunetem z wąsi- kiem, wydawał zaś dźwięki kojarzące się nie ze szlachetnym, wyra- finowanym językiem, lecz z odgłosami, jakie Beckford słyszał kiedyś 141 na świńskiej farmie lorda Courtenaya. Wielkie nadzieje, które wiązał z Wenecją, legły w tej chwili w gruzach. Tak niewiele wystarczyło, żeby wepchnąć młodego Anglika w objęcia głębokiego przygnębienia. Był niezmiernie wrażliwy na wszelkie brutalne doświadczenia. I wtedy właśnie Casanovą pospieszył mu z odsieczą. - Byłeś dla niego bardzo miły - powiedziałam, celując w Casanovę pędzlem. - Moim zdaniem stanowczo za miły. - Ma pan ochotę na winogrona? - zapytał Casanovą ciepłym, życz- liwym głosem. - W takim razie, jeśli pan pozwoli... Niedbałym gestem zapłacił za owoce i wręczył je młodemu czło- wiekowi. Beckford z pewnością nie miał pojęcia, ile w tych ciężkich czasach znaczyło dla Casanovy tych kilka zecchini Widział tylko jego szeroki, wszechogarniający uśmiech. Uśmiech stawał się coraz szerszy, w miarę jak Casanovą uświadamiał sobie, że oto natrafił na coś niezaprzeczalnie, całkowicie nowego. - Oto słodki owoc wolności! - oznajmił Beckford. Zachwycony, że niespodziewanie stał się obiektem czyjegoś zain- teresowania, w mgnieniu oka porzucił ponury nastrój na rzecz dos- konałego humoru. - Zaiste, wolność jest słodka - odparł Casanovą. - Słyszałeś może o Ołowianym Więzieniu? - Oczywiście. Nikomu nie udało się stamtąd uciec. - Ja uciekłem. - Niemożliwe. Jedynym człowiekiem, który tego dokonał, był... Casanovą ukłonił się głęboko. - Giacomo Girolamo Casanovą, do twoich usług, panie. Żołnierz, skrzypek, hazardzista, poeta, kapłan i sługa kobiet. Wenecjanin. - William Beckford, dżentelmen, miłośnik trujących wyziewów przeszłości, banita, pisarz, niechętnie Anglik, nieustannie śniący magiczne sny na jawie. Uścisnęli sobie dłonie, po czym usiedli na stopniach San Giacomo, w cieniu drewnianego portyku i zajadali winogrona, racząc się wza- jemnie opowieściami. Ogrzany promieniami słońca sok zamienił się we wnętrzu winogron w słodką galaretkę. Casanovą i Beckford sie- dzieli obok siebie, rozgniatali słodkie kuleczki na podniebieniu i wy- pluwali pestki. Tak właśnie zaczęła się ich niezwykła przyjaźń. Działo się to na półtora roku przed tym, jak jeszcze wówczas nieznany mi Casanovą wywabił mnie z kąpieli. Wtedy oczywiście nie 142 miałam o tym pojęcia, ale jeszcze nieznany mi William Beckford zjawił się w moim życiu dużo wcześniej, dokładnie wtedy, kiedy w1 Rialto poznał Casanovę. Obudziłam się w łóżku wpcdazzo rodziców, odzie żyłam otoczona rodziną, z którą nic mnie nie łączyło. Casanovą i Beckford objadali się owocami, ja zaś leżałam w łóżku, myślałam o pędzlach z wiewiórczej sierści i o tym, jak je zdobyć. Później, kiedy Beckford włóczył się po Wenecji, siedziałam przy stole w internacie, rysując szkaradne karykatury zakonnic na marginesach mojego eg- zemplarza Żywotów świętych. Kiedy Beckford i Casanovą zacieśniali więzy przyjaźni, pochłaniało mnie planowanie i dokonywanie drob- nych szkolnych zemst, coraz bardziej oddalałam się od matki i Sofii, obserwowałam, jak powiększają się różowe kręgi dokoła moich sut- ków, odkrywałam włosy, które wyrastały mi w niespodziewanych miejscach. Jeszcze w tym samym miesiącu służąca przyniosła mi lniane szmaty i wyjaśniła, co mam z nimi robić. Nie czułam brimdi, nie drżałam z niecierpliwości. Byłam całkowicie obojętna na swój los. Wkrótce potem Beckford osobiście pojawił się w moim życiu, dużo później zaś miał to uczynić powtórnie, już pod nieobecność Casanovy, miał mnie prześladować, dręczyć mrocznym poczuciem humoru i jesz- cze mroczniejszą wyobraźnią. Miałam go malować, słuchając opowie- ści o jego życiu. Nie musiałam go szpiegować ani podstępem zdoby- wać o nim istotnych informacji. On sam, bez żadnej zachęty z mojej strony, udzielał mi ich więcej, niż mogłam spamiętać, obficie okra- szając je dziwacznymi zmyśleniami. Z tych zmyśleń i wyobrażeń wyrastało coś bardzo dla mnie groźnego. Gdyby Casanovą o tym wiedział, z pewnością próbowałby mnie ochronić, z pewnością zignorowałby Beckforda, udając, iż nie do- strzega jego pragnień. Nie przyprowadziłby go do mojej pracowni. Zostawiłby tego niebezpiecznego chłopca jego własnemu losowi. Ale nic o tym wszystkim nie wiedział, bo i skąd miałby wiedzieć? 15 U amor non l'e amor, se no'l se desgusta setę volte. Miłość, która nie zbrzydnie ci siedem razy, nie jest miłością. Przysłowie weneckie Podczas swej pierwszej wizyty William Beckford spędził wśród nas okrągły miesiąc, będąc mile widzianym uczestnikiem każdej conversazione. Ponieważ jego przybycie poprzedziły legendy o jego bogactwie, wenecka śmietanka towarzyska okazała mu coś w rodzaju leniwego zainteresowania. Sprawiliśmy mu jednak zawód. Oczekiwał namiętnych sporów, rzucanych rękawiczek, błysku sztyletów o ręko- jeściach wysadzanych drogimi kamieniami, arystokratycznych zwłok odciąganych za atłasowe kotary i pozostawiających krwawy ślad na wyłożonym terakotą tarasie. Tymczasem wszyscy arystokraci, jakich spotkał, ziewali nad kawą i ledwo się poruszali. Beckford wyruszył więc na zwiedzanie w nadziei, że w klasztorach, pałacach iub na wyspach znajdzie coś, co go przerazi lub wytrąci z równowagi. Wreszcie, w Pałacu Dożów, znalazł cząstkę naszej przeszłości pa- sującą jak ulał do jego gustów. Oglądając ponure rysunki na ścianach, zaczął się zastanawiać, jaki tyran był w stanie oddawać się uciechom podczas wystawnych balów, wiedząc o tym, że nad jego głową, w wy- łożonych ołowianymi płytami celach, cierpią więźniowie. Jaki władca mógł beztrosko pląsać na posadzce, pod którą rozciągały się mroczne i wilgotne lochy, gdzie nieszczęśni mieszkańcy dokonują żywota w towarzystwie szczurów? W jego głowie zakiełkował pewien pomysł. Na Moście Westchnień wzdychał nad losem prowadzonych tędy więźniów. Był wśród nich jego drogi przyjaciel Casanovą, od którego zdążył już usłyszeć o pchłach, otępieniu zmysłów i lewatywach. Opo- wiedział Casanovie, jak popędził do domu, przez chwilę podziwiał w lustrze swe śmiertelnie blade oblicze, po czym położył się do łóżka. 144 Obudziwszy się rano, znalazł w szkicowniku mnóstwo rysunków przedstawiających niewidziane nigdy przez nikogo okropieństwa. Nad wszystkim królowały dachy pałaców jeszcze bardziej dekadenc- kich niż te, jakie wznosiły się w Wenecji. Z uporem, i z pomocą Casanovy, Beckford zaczął odkrywać praw- dziwe mroczne oblicze Wenecji, dzięki czemu nie musiał już go sobie wyobrażać. W kościele zobaczył flaszkę z krwią nietoperza, udającą krew Chrystusa, natomiast w zakazanych rejonach miasta, szukając Turków i niewiernych, zdołał wydać część ojcowskiego majątku na rozmaite orientalne przyjemnostki i okrucieństwa. Wkrótce potem stal się bohaterem stworzonego przez siebie po- nurego dramatu. Zakochał się w chłopcu z najbardziej arystokratycz- nego odgałęzienia rodziny Cornaro. Chłopiec ów, mój daleki kuzyn, był znanym uwodzicielem. Beckford najwyraźniej wziął go za niewi- niątko, równocześnie jednak aż drżał, opowiadając Casanovie o wyuz- danych rozkoszach, jakie tamten obiecywał mu słodkim szeptem. Zdawał sobie sprawę, że ulegając pokusie, okryłby się wieczną hańbą, ale niebezpieczeństwo to czyniło pokusę jeszcze silniejszą. Równo- cześnie zapałała do Beckforda płomiennym uczuciem jedna z sióstr chłopca. Była mężatką, kupiła więc truciznę, żeby uwolnić się od męża i połączyć z młodym Anglikiem. Wyjaśnił jej, że to niemożliwe, ponieważ on kocha już kogoś z jej rodziny; uznała, że na pewno chodzi o jej siostrę, i sama zażyła truciznę. Skutki okazały się nie- przyjemne, ale nie tragiczne, niemniej jednak o całej historii głośno było w mieście. Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałam jego nazwisko, chyba od matki, kiedy plotkowała o tym wydarzeniu z przyjaciółkami. Pomyślałam wtedy, że jeszcze jednen cudzoziemiec, który zakochał się w naszym mieście i oszalał. Docierały do mnie także niejasne wzmianki i aluzje o jego romansie z moim kuzynem, wówczas jednak jeszcze ich nie rozumiałam. Zdruzgotany Beckford uciekł do Neapolu, gdzie przygarnęli go mieszkający tam jego przyjaciele, Hamiltonowie, lecz już w grudniu zjawił się ponownie wśród nas. Casanovą spędził z nim Nowy Rok i ponure początkowe dni stycznia. Miał minąć jeszcze rok do naszego spotkania. Pamiętam, że nadejście roku 1781 moja rodzina uczciła skromną kolacją w eleganckiej jadalni. Później poszliśmy wszyscy obejrzeć fajerwerki na Riva degli Schiavoni, po czym wróciliśmy do 145 domu. Lubię czasem myśleć, iż gdzieś w tłumie byli wtedy Casanovą i Beckford, który zdawał sobie sprawę, iż musi wrócić do Anglii, aby czym prędzej' stracić z oczu fascynującego młodego Cornaro. Casa- novą i Beckford rozstali się z ociąganiem, przysięgając, że spotkają się ponownie jeszcze w tym samym roku. Beckford wyjechał, Wenecja jednak wciąż kusiła go swym czarem. W maju 1782 wyruszył ponownie przez Paryż do Włoch. W miarę jak się do nas zbliżał, Wenecja coraz bardziej wypełniała jego duszę. Pomysł zrodzony wśród potworności Pałacu Dożów zaczął przybierać realny kształt. Idee rodziły słowa, słowa zapełniały strony, strony tworzyły książkę. Napisał ją w Paryżu podczas trwającego nieprze- rwanie trzy dni i dwie nocy aktu twórczego. Zjawiwszy się 11 czerwca w Padwie, miał w kufrze nie tylko dzienniki z odbytej przed rokiem podróży, lecz także opasły, sporządzony po francusku manuskrypt. Był to Wathek. 13 czerwca 1782 roku o zachodzie słońca Beckford wrócił do We- necji - w samą porę, by ujrzeć swe ukochane koszmary oświetlone blaskiem gasnącego słońca. Z zapartym tchem podziwiał oblane szkarłatem niebo, wypełnioną krwią lagunę i rozżarzone węgielki wysp. Właśnie w tej czerwonej poświacie Casanovą przybiegł z wia- domością o powrocie Beckforda. Nazajutrz, w pełnym blasku dnia, przyprowadził go do pracowni. - Niezmiernie milo mi pana poznać - powiedziałam, starając się, aby nie zabrzmiało to ironicznie. - Wiele o panu słyszałam. Obrzuciłam szybkim spojrzeniem delikatną cerę, szare oczy i długi nos. Śnieżna biel, neapolitańska żółć i czerwień łąkowa, przemknęło mi przez głowę. Intensywna zieleń na cienie pod brodą. - Z wzajemnością, mademoiselle Cecilia. Wiem, iż jest pani al- chemiczką ludzkich twarzy i poetką ludzkiej skóry. Ruchami pędzla odkrywa pani dusze i ujawnia potajemne pragnienia. Aż do tej chwili nie miałem pojęcia, iż te wszystkie talenty skupiły się w formie tak pięknej, że od pierwszego spojrzenia łamie męskie serca. Wiem również, iż ma pani niezwykle cięty język. I jak pięknie się pani uśmiecha! - Skłonił się lekko. - Czy o czymś zapomniałem, Casanovo? Miał trochę piskliwy głos, lecz przypisałam to podekscytowaniu. Poza tym prezentował się jak prawdziwy mężczyzna. - Tylko o tym, że kocham ją bardziej niż własne oczy. Casanovą pocałował mnie w czubek głowy. 146 _ Ależ oczywiście - odparł Beckford z uśmiechem. - To całkowicie zrozumiałe. Powoli zaczynałam się do niego przekonywać, ponieważ trochę już mi zbrzydły nerwowe komplementy osób, których portrety miałam malować. Spodobała mi się jego potoczysta francuszczyzna oraz mrocz- ne poczucie humoru. Spoważniał, jak tylko przeszliśmy do dyskusji o szczegółach jego unieśmiertelnienia. Mieliśmy na ten temat rozbieżne opinie, nie próbowałam jednak na siłę go przekonywać. Najważniejsze argumen- ty miałam zamiar przytoczyć później, za pomocą pędzla. Przyniósł ze sobą swój manuskrypt. Pragnął, żebym uwieczniła go na obrazie. Podczas kiedy ja malowałam, Beckford czytał mi Watheka. Usłysza- łam tę książkę dużo wcześniej, zanim ktokolwiek ją zobaczył. Wathek ukazał się anonimowo w Anglii w roku 1786, później zaś dopiero w 1809, a więc w roku, który miał się okazać dla mnie bardzo ważny. Angielscy czytelnicy dali się zauroczyć młodemu orientalnemu władcy, miłośnikowi dobrych trunków i potraw oraz młodych dam, potrafiącemu zabijać jednym spojrzeniem. Drżeli z przerażenia, czy- tając o jego matce, okrutnej królowej Karatis, lubującej się w widoku ciał ludzi zaduszonych podstępnie przez jej nieme, jednookie Mu- rzynki. Zachwycali się ogromnym wielbłądem al Bufakim, który potrafił bezbłędnie zwęszyć świeże zwłoki nawet na najodleglejszym cmenatrzu. Ślina napływała im do ust podczas lektury opisów brzos- kwiń z wyspy Kirmith, a oczy śmiały im się do klejnotów Frangui- stanu. Podziwiali przerażającą wieżę Watheka i jego pięć ociekających przepychem pałaców, po jednym dla każdego z żarłocznie egoistycz- nych zmysłów. Wzdychali nad wizją Nur er Nahar, pulchnej ukocha- nej Watheka, bardziej chyba jeszcze bezwzględnej i okrutnej od niego, której zamiłowanie do wszelkiego rodzaju bogactwa, szczegól- nie zaś lśniącego Rubinu z Giamschid, prawdopodobnie przewyższało nawet chciwość samego Watheka. Diaboliczny humor i radosna roz- wiązłość tej książki miała znaleźć naśladowcę dopiero... Ale to nie czas ani miejsce na takie rozważania. Tak, powinnam była się domyślić, że Wathek porwie angielskich czytelników, którzy nie będą mogli się doczekać, kiedy ktoś wreszcie zedrze z nich koronki i wyłuska ich z fraków i sukien, nie mogłam jednak odgadnąć, jaki efekt wywrze na pewnym młodym szkockim arystokracie, George'u Gordonie, dziedzicu Newstead Abbey... Ale znowu zanadto wybiegam w przód z moją opowieścią. 147 Nie ulega żadnej wątpliwości, że Wathek zapewniał mi rozrywkę podczas pracy i pomógł mi stworzyć wierniejszy portret jego autora, tworząc literackie i metafizyczne tło. Wśród wszystkich tych okro- pieństw skrzyły się perły cudownego humoru, w jakiś zagadkowy sposób jeszcze bardziej potęgując wrażenie nieprzystojności. Tak, bez wątpienia Beckford wiele zyskiwał przy bliższym poznaniu. Nawet ja musiałam to przyznać. Namalowałam Beckforda w jego ulubionym zielonym płaszczu z porcelanowymi guzikami i w płowożółtej pasiastej kamizelce, dos- konale pasującej do szarych oczu. Aby sprawić mu przyjemność, umieściłam na obrazie figury szachowe w kształcie pięciu pałaców oraz duży terakotowy posążek al Bufakiego. Casanovą zaglądał mi , przez ramię i śmiał się z ukontentowaniem. On także wysłuchał opowieści o Watheku, czyniąc przy okazji wiele uwag, odnoszących się szczególnie do gastronomii i zmysłowości. Zbyt dużo wiedziałam o Beckfordzie i nie zdołałam ukryć tej wiedzy. Okazało się zresztą, że się pomyliłam, sądząc, iż człowiek obdarzony tak mrocznym poczuciem humoru będzie potrafił śmiać się z samego siebie. Humor Beckforda był typowo angielski z natury; człowiek ten swobodnie władał przebogatym słownictwem seraglio, bagnio, koszar, caravanserai i bocianiego gniazda. Nie wzdragał się przed opisaniem żadnej sprośności i czynił to lekko i z wdziękiem, z przymrużeniem oka. Siebie traktował natomiast ze śmiertelną powagą, co*czyniło z niego niemal komiczną postać. Z jego punktu widzenia tragizm, który nosił w swoim wnętrzu, przyćmiewał wszystkie odczucia lżej- szego kalibru. Kiedy po raz pierwszy ujrzał swój portret, klasnął w dłonie jak chłopiec, przyjrzawszy się jednak uważniej, wpadł w przerażenie, zorientował się bowiem, że sprytnie przemyciłam wiele aluzji od- noszących się do jego weneckiej przeszłości i do młodego Cornara. W tle można było dostrzec różowy gorset, butelkę starego wina i kości do gry. Guziki ozdobiłam herbem rodu Cornaro. Robiłam to za pomocą szkła powiększającego, kiedy moja siostra wyszła z domu, rezultat moich starań można było zaś podziwiać również wyłącznie za pomocą tego narzędzia. Jednak prawdziwym arcydziełem było ledwo widoczne, ustawione pod kątem lustro, w którym, stojąc nieco z boku obrazu, można było dostrzec rozanieloną twarz młodego Cornaro ssącego kciuk - może swój, a może czyjś. Z kolei na małym 148 cartello na podłodze znalazło się weneckie przysłowie sławiące diabel- skie rozkosze sodomii: Uanema a Dio, el corpo a la tera, e 'l bus del cul al diavolo per tabachiera. Dusza idzie do Boga, ciało do ziemi, a tyłek do diabła, by służyć mu za tabakierę. Minęło sporo czasu, zanim Beckford odzyskał głos. - Cecilio, zamawiając wenecki portret, miałem na myśli coś w stylu Tintoretta, upiększającego raczej, niż wyszydzającego i zohydzają- cego. Casanovą obiecał mi, że uczynisz mnie pięknym. Powiedział mi, że masz czarodziejskie palce, że malujesz obrazy, przed którymi można się modlić. Wydął usta jak mała dziewczynka i wbił wzrok w podłogę. Po- czułam, jak w ustach rozwija mi się lingua biforcuta. Widząc oznaki zbliżającego się niebezpieczeństwa, Casanovą pospieszył z inter- wencją. - Jeżeli ten portret ci się nie podoba, możesz go tu zostawić, caro mio. - Nie chcę być tym człowiekiem... - wyszeptał Beckford. - I wcale nie musisz nim być - zapewnił go Casanovą, otoczył ramieniem i wyprowadził z pracowni. Nad ramieniem Beckforda posłał mi uśmiech, któremu towarzy- szyło surowe spojrzenie. Wiedziałam, co to oznacza: nie powinnam posługiwać się swoją sztuką, żeby sprawiać ból. Ludzie tacy jak Beckford i bez tego noszą w sobie dość bólu. Skąd miałam wiedzieć, że ból, z którego zrodził się Wathek, miał się stać częścią mojej historii? Skąd miałam wiedzieć, że pewnego dnia książka ta wkradnie się w moje życie i rozgości tam w sposób trudny do zniesienia? Niezbyt dokładnie wysłuchałam jej przesłania, nie wychwyciłam tego, co było zawarte między wierszami. Już wkrót- ce zresztą miałam stawić czoło znacznie bardziej niszczącemu, bo dotykającemu mnie osobiście bólowi. La lingua no ga osso la rompe i ossi. Język nie ma kości, ale potrafi je łamać. Przysłowie weneckie - Dlaczego tak bardzo nie lubimy zakończeń? Oczami duszy widzę Casanovę stojącego przed zatrzaśniętymi drzwiami i zmieniającego przedśmiertny grymas na twarzy w przy- milny uśmiech. Mogłabym narysować na papierze ten wewnętrzny proces, tę siłę, która zmusiła do poruszenia drobne mięśnie dokoła ust i oczu. Nic dziwnego, że jadał jak wilk. Codziennie potrzebował dużej porcji zupy z krabów z grzankami, choćby tylko po to, żeby nabrać sił niezbędnych dla stawienia czoła kolejnym odmowom. To napędzało tę jakże ruchliwą marionetkę, to zaspokajało jego erotycz- ne, intelektualne i elementarne apetyty. Podstawę tych wszystkich działań stanowiło właśnie pożywienie oraz, ma się rozumieć, dodat- kowa dieta złożona z książek i miłości. Ale nawet po to, żeby kochać się i czytać, musiał czerpać energię z jedzenia. W mojej pamięci utkwił obraz Casanovy spoglądającego na Canal Grandę. Widzę, jak stoi pod arkadami na dziedzińcu, ciemną sylwetkę na tle zielonkawej wody. Wygląda nie jak człowiek, lecz jak dziwaczny rozpaczliwy wykrzyknik oznaczający ból. Za nim wznosi się okazały pałac jego nieżyjącego patrona Barbara. Czarna postać Casanovy odcina się wyraźnie na tle roziskrzonych żyrandoli, w których blasku kiedyś się pławił. Teraz nikt by już ich dla niego nie zapalił. Spogląda na ruchome sylwetki w oświetlonych oknach piano nobile. Patrzy na nie z rozciągającej się poniżej ciemności. Nad wodami kanału niesie się gwar rozmów, nie sposób jednak rozróżnić słów. Między dobrymi czasami i dniem dzisiejszym rozwarła się niewyobrażalna przepaść lat. Zachowałam w pamięci obraz człowieka pogodzonego z losem i szy- kującego się na nadejście nowego. Widzę go, jak przetrząsa duszę 150 w poszukiwaniu zapasów energii i odwagi, albo może jakiejś całkiem nowej, słodkiej i pożywnej mantry, która wspomogłaby go w chwili zwątpienia. Ołówkiem i atramentem szkicuję najdziwniejszy portret Casanovy, przedstawiający go od tyłu. My, Włosi, mówimy „biało- -czarny", nie „czarno-biały". Zawsze jesteśmy optymistami. Mój obraz ukazuje Casanovę zmieniającego swoje perspektywy z czarnych na białe. W naszym języku istnieje wyrażenie ingoiare U rospo, czyli „po- łknąć żabę", i chyba to właśnie stara się uczynić Casanovą z mojego obrazu. Usiłuje przełknąć gorzką świadomość, iż oto w jego życiu pojawiło się kolejne przekleństwo. Casanovą miał mnie opuścić. Wypadł z łask władz naszego miasta, nie potrafił zachować umiaru w ostatnich ekstrawagancjach, do jakich się jeszcze dopuścił, czyli w słowach i gestach. O raz za wiele pysznił się i przechwalał na Piazza San Marco. A może, przed spotkaniem ze mną, pocieszał niewłaściwą nieszczęśliwą żonę lub niewłaściwą nieszczęśliwą córkę niewłaściwego patrycjusza i zanadto przerzedził listę szlachetnie urodzonych dziewic z Libro d'oro. Jeden albo nawet kilka spośród tych występków powróciło odbitym echem. Chociaż nie istniała jedna oczywista przyczyna, dla której musiał wyjechać, wyjaśnienia ponad wszelką wątpliwość należało szukać w jego prze- szłości. Od śmierci swego opiekuna Bragadina stał się bardzo wraż- liwy na wszelkie ciosy. Oficjalnie przyczyny tego nowego i zarazem ostatniego wygnania były następujące: po fiasku swego teatralnego przedsięwzięcia Ca- sanovą został zatrudniony jako sekretarz przez genueńskiego dyp- lomatę Carla Spinolę. Spinola był zamożnym ekscentrykiem, mieszkał 'W luksusowej willi niedaleko Padwy. Doskonale się bawił w towarzys- iwie nowego podwładnego, zachęcając go do popisów w dziedzinie ^gawędziarstwa i gastronomii. Początkowo Casanovą dzielił czas mię- »dzy Wenecję i Padwę, ochoczo uczestnicząc w imieniu swego praco- »dawcy w rozmaitych drobnych intrygach. Jednak, jak zwykle, niedługo wytrwał w wierności. Na krótko przed objęciem przez Casanovę stanowiska Carlo Spi- jnola przegrał zakład z niejakim Carlettim. Carletti nie otrzymał jjednak swoich pieniędzy, dwustu pięćdziesięciu zecchini, i zwrócił się z prośbą o pomoc do Casanovy, który zgodził się pośredniczyć TW negocjacjach w zamian za niewielki pieniężny ekwiwalent. Cała 151 sprawa jednak źle się zakończyła. Kiedy Casanovą delikatnie upo- mniał się o zapłatę podczas soiree w Palazzo Grimani, Carletti za- atakował go nie tylko słownie, ale i fizycznie. Casanovą, przerażony zarówno samym aktem agresji, jak i poniżeniem, wycofywał się, nawet nie próbując się bronić. - Bękart! - wydzierał się Carletti. - Syn łajdaczącej się aktorki! Okładał go razami i obrzucał wyzwiskami tak długo, aż wreszcie wyczerpał do końca zapasy wściekłości. Gospodarz, Carlo Grimani, podający się za przyjaciela Casanovy, stał obok w milczeniu. Krwa- wiąc i łkając, Casanovą umknął chyłkiem i skrył się u Franceski Buschini. Nie pokazywał się u mnie przez kilka dni. To jej potrze- bował, a nie mnie, w czasie kiedy zbierał siły, aby obmyślić jakiś sposób uratowania twarzy. Nie chciał obarczać mnie swoją słabością i odrazą do samego siebie. Ja jednak i tak doskonale wiedziałam, co się stało. O wydarzeniu tym huczało w całej Wenecji. Otulona szczelnie płaszczem, odwie- dzałam tawerny i kawiarnie, słuchałam przekazywanych z ust do ust opowieści, starałam się oddzielić prawdę od zmyśleń. Każdej relacji towarzyszył komentarz. Niektórzy brali stronę Casanovy, inni Carlettiego, wszyscy jednak byli zgodni co do tego, że Casano- vą zachował się jak skopany zbity pies. Do tej pory nigdy nie nazywano go tchórzem, lecz teraz ten epitet przylgnął do niego na dobre. Mężczyźni chętnie wytykali go palcami. Wiedziałam, że kie- dy znów zacznie pojawiać się publicznie, nieliczne drzwi, które jeszcze stały przed nim otworem, zatrzasną mu się przed nosem. Na jego widok twarze wszystkich ludzi, od arystokratów poczyna- jąc, na gondolierach kończąc, będą przybierać taki sam martwy wyraz, jaki miały pod maskami, i Casanovą znowu będzie obcy we własnym mieście. Osaczony kot zamienia się w lwa, powiadamy w Wenecji. Skazany na wewnętrzną banicję, osaczony jak lew, Casanovą w końcu przemówił, żeby odpłacić pięknym za nadobne swoim prze- śladowcom. Napisał kąśliwą satyrę zatytułowaną Ne amori, ne donnę, owero la stalla ripulita. Głównymi bohaterami uczynił Carlettiego, przedstawiając go jako ujadającego psa, oraz Grimaniego, ukrytego pod postacią syna z nieprawego loża. Nie zawahał się przed pokaza- niem samego siebie jako przyrodniego brata Grimaniego, owocu potajemnego związku ich ojca z dorabiającą sobie nierządem aktorką. 152 Uległ pokusie wyrzucenia z siebie całej żółci. Upokorzenie, jakiego doznał od Carlettiego, przepełniło czarę goryczy. ?~ Nazwałeś mnie bękartem, więc nim będę! - oświadczył, zwraca- iaf się do nieobecnego wroga. m Pisał głównie w mojej pracowni, dziobiąc papier piórem i pomru- kując pod nosem. Słyszałam, jak rozmawia z ludźmi, którzy obudzili w nim ten gniew. Podchodziłam wówczas do niego i przyciskałam czoło do jego czoła, on zaś gładził mnie lewą ręką po twarzy, nie przerywając pisania prawą. - Wybacz, najdroższa - powiedział kiedyś, podnosząc wzrok - ale musisz pozwolić, żebym powiedział wszystko, co mam do powiedzenia. Jego oczy były pełne udręki. - Oczywiście. Pisał, mamrocząc i przeklinając, do późnej nocy. Nie pozwolił mi przeczytać manuskryptu przed jego opublikowa- niem. Pracował jak szaleniec, zaledwie po kilku dniach zaniósł gotowe dzieło do drukarni. Zaraz potem się uspokoił. Stał się znowu sobą, znowu był uczuciowy i pewny siebie. Potrzebował mnóstwo miłości, zarówno po to, żeby ją brać, jak i po to, żeby dawać. Początkowo nikt nie zwrócił uwagi na niepozorny cienki tomik, wkrótce jednak stało się jasne, kto jest jego autorem. Zagadkowe dwadzieścia dwa fleurs-de-lys na stronie tytułowej nikogo nie zmyliły. Zarówno noms de plume, jak i zawarte w tekście aluzje były aż nadto czytelne, ponieważ tego właśnie pragnął Casanovą. Tak jak się spodziewałam, nie zdobył nowych przyjaciół, zyskał za to wielu nowych wrogów i ściągnął na swoją głowę powszechne potępienie. Zanadto się zagalopował. Zamiast poprawić swoją pozycję, jeszcze bardziej ją pogorszył. Wyznał mi to po kilku dniach, ale było już za późno. Wszyscy się od niego odwrócili: przyjaciele z arysto- kratycznych rodów, osobnicy prawiący mu komplementy w nadziei na to, że osiągną coś dzięki jego kontaktom, wreszcie pożyczkodawcy. W subtelny, choć zarazem okrutny sposób zmuszano go do opusz- czenia miasta. Pierwszy akt jego życia dobiegł końca w roku 1763, wraz z podjętą przez La Charpillon próbą zamachu na jego duszę. Teraz Wenecja kończyła akt drugi, czyniąc go obcym nawet w obrębie swoich wod- nych murów. - Jaki będzie akt trzeci? - zapytałam. - Moje pamiętniki, rzecz jasna. Kiedy je ukończę, komedia 153 dobiegnie końca. Nawet jeżeli zostanie wygwizdana, ja już tego nie usłyszę. - Na pewno nikt jej nie wygwiżdże. Długo stał bez ruchu z opuszczonymi ramionami i spoglądał przez okno. W końcu podeszłam cicho od tyłu i wplotłam palce między palce jego ręki, a on odruchowo je pogłaskał. Casanovą nie był w stanie zrezygnować z łagodności i uczuciowości nawet wtedy, kiedy świat usiłował go wszystkiego pozbawić. - Kocham cię - powiedziałam. - Pamiętaj o tym. Było to ostatnie wyznanie miłości, jakie mu złożyłam. Sytuacja była poważniejsza, niż przypuszczaliśmy. Nie wiedziałam, że tej samej nocy Casanovą został wezwany przed oblicze Francesca Mo- rosiniego, który piastował stanowisko prokuratora, i dowiedział się, że nie jest już mile widziany w Wenecji. Jeżeli natychmiast nie opuści miasta, trafi z powrotem do więzienia. Powiedział mi o tym najdelikatniej, jak potrafił. Usiadł w fotelu w mojej pracowni, wziął mnie na kolana i przycisnął twarz do moich piersi. Cuchnął zwierzęcym strachem, ja jednak przytuliłam go ze wszystkich sił. Czułam jego gorący wilgotny oddech, głaskałam go po sztywnych włosach, całowałam jego oczy. Nie patrzy! na mnie. Drżał na całym ciele. Płakał. Wyszeptał do moich piersi, że są naj- piękniejsze na świecie, całował moje palce, mówił im, że takie palce mężczyźni znajdują na dnie snów. Ale wciąż nie chciał na mnie spojrzeć. W tych hołdach było coś tak smutnego i ostatecznego, że w końcu ogarnął mnie lęk. Odsunęłam go, żeby spojrzeć mu w oczy, on jednak natychmiast przywarł do mnie jak dziecko. - Muszę wyjechać z Wenecji... - wymamrotał z głową wtuloną w moje piersi. Jestem pewna, że rozpacz i wzburzenie pozbawiły go jasności myślenia. Powinnam była odczytać to z jego twarzy zaraz po tym, jak się pojawił, powinnam była dostrzec to w szklistej bieli jego oczu i wyczuć w spoconych dłoniach. Tak się jednak nie stało. Zanadto pochłaniał mnie mój własny niepokój. Po raz pierwszy rozmawialiśmy, nie patrząc na siebie. Ogarnęła nas panika, nie mogliśmy się skon- centrować. Błędnie odczytywaliśmy wysyłane przez nas sygnały. Przez całe życie Casanovą starał się zadbać o zaspokojenie mate- rialnych potrzeb kochanek, z którymi rozdzieliły go los lub okolicz- 154 ności. Zwykle czynił to, przekazując je komuś, kto* miał o nie dbać, kochając jednocześnie na tyle mocno, żeby nie odczuwały boleśnie pustki. Mnie - zupełnie, jakbym była jego zwyczajną kochanką - zaoroponował Maurizia Moceniga, w którego pałacu graliśmy w biri- oissi i zaspokajaliśmy nasze żądze za pustą ramą. - Idź do niego, Cecilio. Pokochał cię od chwili, kiedy namalowałaś iego portret. Już z nim rozmawiałem. Zaopiekuje się tobą. Nie bę- dziesz musiała myśleć o niczym poza pracą. Nawet nie musisz się z nim kochać. Będzie twoim opiekunem i będzie na ciebie cierpliwie czekał. Odepchnęłam go i zerwałam się na równe nogi. Wciąż na siebie nie patrzyliśmy. Poczęłam chodzić w tę i z powrotem po pracowni. Casanovą siedział w fotelu z twarzą ukrytą w dłoniach. Upokorzenie emanowało z całej jego postaci, od poł wyświechtanego surduta poczynając, na pokrytym kropelkami potu czole kończąc. Z cienia wyłonił się kot i stanął przed nim z wyprężonym ogonem i nastro- szonymi uszami, jakby zamierzał bronić swego pana przed moim niebezpiecznym gniewem. Kiedy wreszcie przemówiłam, starałam się, żeby moje słowa były jak najbardziej okrutne. - A więc to koniec z nami, Casanovo? Jak to miło, że zatroszczyłeś się o moją przyszłość! Jestem ci niezwykle wdzięczna. - Zniżyłam głos do szeptu: - Czy jednak nie będziesz czuł zazdrości, wyobrażając mnie sobie w ramionach Maurizia Moceniga? Casanovą przełknął ślinę, a następnie odpowiedział tak cicho, że z trudem go usłyszałam: - Bardziej w myślach niż w sercu, a przecież serce jest najważ- niejsze. - Potem, wciąż z opuszczonym wzrokiem, dodał: - Chcę mieć pewność, że jesteś bezpieczna i że otacza cię miłość uczciwego człowieka. Chyba właśnie rozbrzmiewająca w jego głosie rezygnacja sprawiła, że straciłam panowanie nad sobą. Nie pytając mnie o zdanie, przełożył nasze szczęście na dno szuflady, tam gdzie gromadzi się rzeczy z przeszłości. Podaję to jako powód, nie jako usprawiedliwienie tego, co i w jaki sposób powiedziałam. - Ty tchórzu! Dlaczego nie potrafisz zostawić mnie w uczciwy sposób? Bo to przecież właśnie robisz: zostawiasz mnie. Dlaczego nie chcesz się do tego przyznać? Może znalazłeś kolejną nowość? Na przykład bliźniaczki? Albo jakąś hrabinę z własnym balonem 155 braci Montgolfier? Dlaczego udajesz, że chodzi ci o to, żeby zapewnić mi lepsze życie, w którym ciebie nie będzie? Zapomniałeś chyba, że nie jestem którąś z twoich bezwolnych Bettin albo Henriett! - Drgnął i skrzywił się boleśnie, ja jednak parłam dalej: - Gdybym pragnęła lepszego życia, zapewniłabym je sobie bez twojej pomocy. Już zresztą staram się to osiągnąć. A poza tym, na jaką pomoc z twojej strony mogłabym właściwie liczyć? - ciągnęłam mściwym tonem. - Jeżeli zapragnę mieć nowego kochanka, sama go sobie znajdę. Nie przypuszczam, żebym miała z tym jakieś problemy. Wskazałam na odbicie moich piersi w dużym lustrze. W tym samym lustrze - wciąż na niego nie patrzyłam - zobaczyłam, jak opuszcza głowę jeszcze niżej, nic jednak nię odpowiedział. Chwilę później kot położył uszy po sobie i zaczął śpiewać. Śpiewał głośno i przejmująco, zawodził, miauczał, popiskiwał i mruczał, wydawał rozpaczliwe dźwię- ki biorące początek gdzieś w głębi jego małego ciała. Spoglądał to na mnie, to na Casanovę i śpiewał coraz głośniej. Nigdy wcześniej tego nie czynił, nawet wówczas, kiedy walczył z pantegane na dzie- dzińcu albo toczył boje o wdzięki usadowionych wysoko na dachach kochanek. Miałam wrażenie, że lada chwila pęknie jego delikatna zamszowa obróżka. On zawodził, a ja dalej krzyczałam. Miałam jeszcze w sobie obfite zapasy jadu. - Gdybyś bardziej mnie kochał, obawiałbyś się mnie stracić i nie opublikowałbyś tej książeczki. Ale może chodziło ci tylko o pretekst, żeby znowu wyruszyć w poszukiwaniu przygód. Proszę bardzo, idź sobie do tej kobiety, której zapach tak cię podniecił, ale ja nie chcę już więcej oglądać twojego wielkiego nosa! Kot miauczał coraz głośniej, napinał wszystkie mięśnie, aż drżał z ogromnego wysiłku. Otwierał pysk tak szeroko, że można było zajrzeć mu do gardła. Casanovą szeroko otworzył oczy, nic jednak nie odpowiedział. Wiedziałam, że nie ma gotowego schematu postępowania z kobietami, które zranił. Przez całe życie unikał sytuacji, w których taki schemat mógłby okazać się przydatny. - Nie masz mi nic do powiedzenia - ciągnęłam. - Spuszczasz głowę jak chłopiec, który sprawił zawód rodzicom. Zestarzałeś się, ale nie wydoroślałeś. Popełniasz błędy, których nawet ja bym nie popełniła. Jesteś żałosny i beznadziejny. Nic dziwnego, że Wenecja chce się ciebie pozbyć. Przypominasz starą, zniszczoną lalkę. Rozpadasz się 156 na kawałki, nie wywołujesz żadnych ciepłych uczuć. Pozwolono ci pozostać wyłącznie ze względów sentymentalnych, nikt jednak nie ma najmniejszej ochoty się tobą zajmować. Stanęłam plecami do nich obu. Kot wciąż użalał się głośno. Stałam tak dość długo. Gdybym wtedy wiedziała, że już nigdy nie zobaczę Casanovy, z pewnością od razu odwróciłabym się do nich, objęła, przytuliła, ucałowała jego oczy, nos, rozpięłabym znoszony surdut, obsypała pocałunkami jego pierś, błagałabym, żeby mnie ze sobą zabrał. Ale ja tego nie wiedziałam. Stałam w milczeniu tyle czasu, ile potrzebowałam na przełknięcie łez, po czym, wciąż rozgniewana, obejrzałam się. Casanovy już nie było. Wrzaski kota, wyśpiewującego swą roz- paczliwą arię, zagłuszyły jego kroki. Wzięłam kota na ręce, przytuliłam do piersi wciąż jeszcze wilgotnej od łez Casanovy. Głaskałam go po łapach i uszach, pocałowałam w głowę, on zaś przywarł do mnie całym ciałem. Chociaż umilkł, wciąż drżał z emocji. Zadzierał pyszczek w górę i szturchał mnie w podbródek, żebym na niego spojrzała. - Wybacz mi - szepnęłam. Jak mogłam, unikałam jego wzroku. - Spróbujemy wszystko naprawić. Tydzień później przyniesiono mi do pracowni prezent: długą płaską paczkę przewiązaną wstążką. Po jej otwarciu na podłogę spłynęły dziesiątki bladoróżowych „angielskich płaszczyków", w ślad za nimi wypadła zaś złota kula. Kot natychmiast zaczął ją gonić po podłodze, a ja poczęłam upychać „płaszczyki" w armadio, wysokiej szafie, w której trzymałam wymagające jeszcze wykończenia obrazy. Potem chwyciłam kulę i cisnęłam ją do kadzi, w której moczyły się płótna. Ciemny płyn połknął ją z obleśnym mlaśnięciem. Byłam wściekła i jednocześnie zawstydzona. On naprawdę myślał, że mogę pragnąć innego mężczyzny! Widząc mój gniew, kot ponownie otworzył pysk. Złapałam go i posadziłam go sobie na ramieniu; natychmiast począł grzebać mi we włosach, aż wreszcie znalazł ucho. Głaskałam go po grzbiecie długimi, mocnymi pociągnięciami ręki. Mruczał cichutko z pyszczkiem przyciśniętym do małżowiny. Tym razem to ja zaczęłam wyć. MÓWI KOT Zwykle kobiety kochały Casanovę nawet po tym, jak już się z nimi połączył. My, kocury, dając satysfakcję naszym partnerkom, musimy liczyć się z tym, że po akcie miłosnym zostaniemy przegnani albo nawet zaatakowani. Chętnie zostalibyśmy nieco dłużej, choćby po to, żeby wspólnie oczyścić futro lub odbyć krzepiącą drzemkę, musimy jednak uciekać przed wściekłym syczeniem i ostrymi pazurami. Takie zachowanie samic wynika z pewnego błędu w budowie na- szego organu prokreacyjnego, który jest pokryty czymś w rodzaju kolców. Podczas penetracji kolce przylegają gładko do powierzchni członka, nie czyniąc żadnych problemów, kiedy jednak się wycofuje- my, podnoszą się i kaleczą delikatne wnętrze samicy. To ból sprawia, że nienawidzą nas, kiedy je opuszczamy. 17 Fazo el buso, pol passar qualunque sorze. Jeśli jest dziura, zaraz znajdzie się mysz, która spróbuje się w nią wcisnąć. Przysłowie weneckie Casanovą wyjechał do Mestre tego samego dnia, kiedy wychłos- tałam go moim bezlitosnym językiem. Podobno przez kilka miesięcy kręcił się w okolicach Wenecji, a raz nawet potajemnie przypłynął niewielką barką po rzeczy, które pozostawił u Franceski. Przypusz- czam, że wciąż miał nadzieję uzyskać przebaczenie inkwizytorów, w końcu jednak stracił cierpliwość i wyruszył do Austrii, stamtąd zaś do Francji. Podczas pobytu w Wiedniu zdołał potajemnie umieścić w bagażu dyplomatycznym ambasadora Wenecji list skierowany do władz naszego miasta. List ów zawierał przepowiednię, według której 25 maja 1783 roku, w wyniku potężnego trzęsienia ziemi, cała Wene- cja miała się znaleźć na dnie morza. Proroctwo wywołało tak wielki niepokój, że wielu patrycjuszy opuściło miasto i udało się do swych wiejskich rezydencji - od trzydziestu lat, czyli od trzęsienia ziemi, które zniszczyło Lizbonę, w świadomości wielu Wenecjan tkwiła bolesna zadra niepokoju. A może było to poczucie winy? Zdawaliśmy sobie sprawę, że następnym razem przyjdzie kolej na nas. Zbyt późno kładliśmy się do łóżek, bawiliśmy się za długo i zbyt hucznie. Prędzej czy później musiała nas spotkać zasłużona kara - wszystko jedno, za sprawą gwiazd, ognia czy wody. Groźba trafiła na podatny grunt, w którym od lat rosły i bujnie rozkwitały nasze przesądy. Siedziałam na stopniach Palazzo Balbi Valier ze stopami w mętnej zielonej wodzie i obserwowałam wyładowane kosztownościami gon- dole odpływające Canal Grandę. Około 20 maja wartość nieruchomo- ści w Wenecji spadła o połowę. Tydzień później te same łodzie wracały cichcem do miasta. Spędzałam na tych schodach wiele czasu. 159 Nie chciałam przebywać w pracowni wypełnionej powietrzem, którym oddychał Casanovą, i patrzeć na płótna ostemplowane jego opiniami. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że naprawdę odszedł. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że na zawsze zniknął z mojego życia. Ciągle na niego czekałam. Poza tamtą paczką z „angielskimi płaszczykami" nie dostałam od niego żadnego listu. Zostałam w Wenecji zupełnie sama, wyposażona jedynie w wiedzę, którą dzięki niemu zdobyłam. W końcu pozwoliłam, żeby poprzez moje ciało świadomość poniesionej straty zaczęła torować sobie drogę do mego umysłu. Ile razy marzyłam o tym, żeby znaleźć się w jego ramionach i jak kot wtulić się w jego pachę. Mogłam otulić się jedynie kocem smutku i samotności. Zrozpaczona, co noc przybiera- łam pozę Wenus Botticellego, lecz Casanovą miał rację: samoza- spokojenie mogło pełnić jedynie rolę uzupełnienia bardziej konkret- nych przyjemności. Bez nich służyło wyłącznie podsycaniu trawiącej mnie żądzy. Budząc się rano, miałam wypisane na twarzy nienasycenie. Na mój widok chłopcy i mężczyźni zatrzymywali się na ulicy, wzrokiem oferując pomoc. Matka i Sofia coraz bardziej mi zazdrościły. Zarezer- wowane do tej pory dla nich pożądliwe spojrzenia i uwagi coraz częściej kierowano pod moim adresem. Obie miały blade jak makaron twarze Giustizii z obrazu Bonifacia de' Pitati, włosy delikatne i nie- ruchome jak mokry jedwab, zdumiewająco małe stopy. Sofia lubiła ubierać się jak wielka dama. Nosiła kapelusze z wypchanymi ptakami i martwymi motylami, zaczęła się czesać w pouf a sentiment, wcze- piając sobie we włosy kosmyk włosów matki, czasem zaś nawet jej miniaturowy portret. Fryzurę obficie posypywała pudrem, w związku z czym, kiedy wiał wiatr, jej twarz otaczały obłoczki białego pyłu. Mimo tych wszystkich zabiegów mężczyźni patrzyli nie na nią, lecz na mnie. - Czuję się przy tobie jak niewidzialna! - narzekała. Matka winiła moje piersi. Ja zresztą też. Niesłusznie. W ciągu kilku minionych miesięcy wyrosły mi piersi, które zupełnie do mnie nie pasowały. Miałam temperament kobiety o małych, niezależnych piersiach, którym nie poświęca się wcale uwagi, ponieważ w żaden sposób jej nie przykuwają. Moje piersi były duże, miękkie, delikatne i falujące. Wywoływały podziw mężczyzn i zachwyt małych dzieci. Podobnie jak piersi madryckiej Madonny były jednoznacznie zmys- 160 łowe, zarówno dla innych, jak i dla mnie. Za każdym razem, kiedy wkładałam przez głowę nocną koszulę i delikatny materiał pieścił mi sutki, wstrząsały mną dreszcze niezaspokojonego pożądania. Któregoś dnia otoczyła mnie grupa młodych mężczyzn. - Stupendi! - wykrzykiwali. - Perfetti! Complimenti! Fidanza- ta? - wykrzykiwali. Przeszłam między nimi z marsem na czole i wzrokiem utkwionym w niewidocznym punkcie nad ich głowami. Rozstąpili się, nie czyniąc mi żadnych przeszkód. Osobiście najbardziej ceniłam swoje ręce, ponieważ to właśnie dzięki nim mogłam dać coś światu. Zignorowałam tych chłopców, co jeszcze bardziej ich rozpaliło, moje piersi obiecy- wały im bowiem coś więcej. Za moimi plecami wydawali odgłosy podobne do tych, jakie dobiegają z cmentarzyska na lagunie. Obie- cywali, że zerżną mnie na śmierć. Przysięgali, że umrę z uśmiechem na twarzy. To dziwne, ale w Wenecji pojęcia dotyczące miłości i śmier- ci często się ze sobą mieszają. - Le mani a casa vostra! - parsknęłam, kiedy wyciągnęli do mnie ręce. - Trzymajcie łapy przy sobie! W końcu jednak ten bezustanny zew namiętności stał się dla mnie nie do zniesienia. Inni nauczyli się go rozpoznawać jeszcze przede mną. Zbyt długo mu się opierałam. Trzy miesiące po wyjeździe Casanovy otworzyłam armadio i wyjęłam „angielskie płaszczyki". Postanowiłam zastosować się do jego rady i smakować zwierzęce rozkosze, jednak nie zamierzałam czynić tego z chłopcami, którzy zaczepiali mnie na ulicy. Nie zależało mi na tym, żeby dotykały mnie niedoświadczone ręce, nie chciałam kontaktu z samolubnym sztywnym fragmentem ciała. Przez resztę życia (z jednym jedynym wyjątkiem) wybierałam star- szych mężczyzn o spokojnych rękach, twarzach roztapiających się powoli w orgazmie, czołach pokrytych patyną doświadczenia, ustach pooranych drobniutkimi zmarszczkami, głębokich bruzdach łączących kąciki ust z nasadą nosa, wrażliwymi miejscami za uszami, które tak lubiłam całować. Wolałam ich obejmować niż być obejmowaną, kład- łam się więc za nimi, tuż przed zaśnięciem wsuwając niekiedy kolano między ich uda. Jeśli mnie kochali, sięgali wtedy do mnie ręką, jeżeli zaś tylko mnie pożądali, przywierali mocniej pośladkami do mego podbrzusza i zapadali w głęboki sen właściwy tym, którzy niebawem mają umrzeć. 161 Oczywiście wypróbowałam ich wszystkich: młodych i starych, szpe- tnych i pięknych. Niekiedy obserwował nas kot; po odejściu mego corteggiatore przechadzał się przede mną z ogonem wyprężonym w ironiczny wykrzyknik. „Wspaniałego kawalera wybrałaś!" - mówił mi ogon, ale ja wiedziałam, że kot myśli coś wręcz przeciwnego. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, iż ze swoich marnych miłostek czerpał znacznie więcej satysfakcji niż ja ze swoich. Wenecja to nie jest dobre miejsce dla kobiety, która wybrała sobie niewłaściwego mężczyznę, nawet jeżeli ten robi wszystko, co powinien. Przez minione lata wielokrotnie siedziałam w gondli sunącej wzdłuż kolorowych murów palazzi u boku kogoś, kto całował mnie w ramiona lub pieścił moje palce, choć nie powinien tego robić. Dużo później trafiłam na właściwego człowieka, który robił same niewłaściwe rzeczy, i to było jeszcze gorsze. Nauczyłam się wtedy rzeczy, których nigdy nie dowiedziałabym się od Casanovy, poznałam tajniki bólu i porażki. Przekonałam się, że człowiek potrafi bardzo długo stać przed drzwiami, które zatrzaś- nięto mu przed nosem. Trzeba mnóstwo czasu, aby sobie uświado- mić, że w ścianach naszego życia jest wiele innych drzwi. Niekiedy, nic nie widząc zza zasłony łez, rzucamy się na oślep ku najbliż- szym - czy należy się więc dziwić, że rzadko kiedy dokonujemy właściwego wyboru? Gdziekolwiek spojrzałam, natrafiałam na bolesne wspomnienia. Jakże często, ciasno objęci, wędrowaliśmy bocznymi uliczkami— teraz niemal na każdym kroku dostrzegałam podstarzałych mężczyzn obe- jmujących nastoletnie kochanki. Jakiż to zaborczy, zachłanny gest, wykluczający resztę świata i niemal pochłaniający obejmowaną osobę! Doskonale pamiętałam tę charakterystyczną wymianę spojrzeń to- warzyszącą podniesieniu ręki przez niego i opuszczeniu ramienia przez nią, to pospieszne zetknięcie ciał, ten dający poczucie bez- pieczeństwa uścisk, delikatną pieszczotę. A potem pocałunek. Wolę mówić o innych rzeczach. Ludzie prowadzący podwójne życie żyją dwukrotnie szybciej i nie- bezpieczniej od innych. Ma się rozumieć, w końcu mnie zdemas- kowano. Stałam się nieostrożna. Któregoś dnia przyjęłam zamówienie na piśmie, nie zadawszy sobie trudu uważnego przyjrzenia się pie- częci. Tydzień później do pracowni wkroczył przyjaciel mego ojca, prowadząc swą korpulentną żonę, przyjaciółkę mojej matki. 162 Po trzydniowym zamknięciu w pokoju zaczęłam wychwytywać zmianę nastroju zebrań rodzinnych odbywających się niemal bez przerwy nad moją głową w piano nobile: wujowie poklepywali ojca po plecach, ciotki szczebiotały radośnie. Wielokrotnie padały nazwiska Angeliki Kauffmann i Rosalby Carriera, oraz nazwiska moich za- chwyconych klientów z pierwszych kart Libro d'oro. Nasza rodzina nie była już okryta niesławą. Rodzice doszli do wniosku, że mogą być ze mnie dumni. Kiedy więc opuściłam wreszcie domowe więzienie, uczyniłam to na moich warunkach. Pozwolono mi zatrzymać pracow- nię w Palazzo Balbi Valier. Nagle stałam się dorosłą osobą, człowie- kiem interesów, kobietą samodzielnie kształtującą swoją przyszłość. KOT MÓWI Co miała Cecilia na myśli, mówiąc o moich „marnych miłostkach"? Dlaczego uważa, że wolno jej mnie krytykować? Owszem, mam perski harem, od czasu do czasu lubię jednak rów- nież spróbować czegoś ostrzejszego, jak choćby tej chudziny z getta albo tej białej starej panny z San Polo, albo tej rudej kocicy z Giobbe, która niejedno już przeżyła. Jest to urozmaicenie dla obu stron. Każda kocia twarz jest inna, w każdej odbija się zupełnie inna oso- bowość. Niekiedy nawet oczy z tej samej pary różnią się między sobą. A do tego te zapachy! Jakże żal mi ludzi, którzy nie potrafią docenić poezji zapachów wydzielanych przez kotkę w rui! Biedacy nawet nie zdają sobie sprawy, że w powietrzu, którym oddychają, unosi się coś smakowitego i ekscytującego. My, koty, potrafimy wyczuć chętną kotkę trzy dachy i dwie ulice od nas. U kocurów możemy wyróżnić trzy stany pożądania: Andar sui copi, czyli wdrapać się na dach - oznacza gwałtowną potrzebę uprawiania miłości, tak jak czynią to weneckie koty, które spotykają się na dachach i miauczą donośnie. Restar imatonio, czyli stać jak posąg - oznacza całkowity brak zainteresowania uciechami cielesnymi. Mandar in sąuero, czyli czekać w kolejce do warsztatu naprawia- jącego gondole - oznacza stan, w którym trzeba natychmiastowej pomocy, zwykle po stoczeniu kilku bójek o wdzięki kotek lub, w przypadku ludzi, po carnevale. El ze tuto un cain defolpi, czyli być jak basen z ośmiornicami - oznacza charakterystyczne dla wielu podstarzałych kocurów głę- bokie, choć całkowicie fałszywe przeświadczenie o swoich nadzwyczaj- nych zdolnościach seksualnych. 18 La colpa l'e na bela putela, ma nissun la vol. Wina to piękne dziewczę, którego nikt nie chce. Przysłowie weneckie Teraz, kiedy mogłam otwarcie uprawiać mój zawód, nabrałam większych ambicji. Chcąc być lepszą malarką, musiałam więcej wie- dzieć, a im więcej chciałam wiedzieć, na tym bardziej grząski moralnie grunt musiałam wkraczać. Artysta musi na przykład wiedzieć, co się kryje pod ubraniem modela, mam tu na na myśli nie tylko skórę, lecz także mięśnie i kości. Bez tej wiedzy można malować jedynie lalki. Jeżeli chciałam czynić postępy, musiałam się nauczyć malować z natury nagie ludzkie ciała, dla kobiety nie była to zaś prosta sprawa. Samą Angelice, pierwszą kobietę, która dostąpiła zaszczytu przyjęcia w poczet człon- ków Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, wyszydzano z powodu nieumiejętności przedstawienia na płótnie męskiego ciała. Pewien poeta zakpił nawet w satyrycznym wierszu, że gdyby wyszła za mąż za jedną z postaci ze swoich obrazów, podczas nocy poślubnej nie- chybnie spotkałby ją spory zawód. A to przecież nie była jej wina! Przecież na pochodzącym z roku 1772 obrazie Johanna Zoffany'ego przedstawiającym członków Aka- demii widać jedynie dwie kobiety, a i to nie we własnej osobie, lecz na wiszących na ścianie portretach. Były to Angelica i jej rywalka, Mary Moser. Ich blade, nieciekawe podobizny Zoffany umieścił za nagim męskim modelem, któremu przyglądają się ich koledzy. Ko- bietom nie wolno było patrzeć na niego od przodu ani nawet brać udziału w dyskusji. Nie są pełnoprawnymi uczestniczkami wydarzeń, lecz zaledwie niemym ozdobnikiem. Pamiętajmy, że w tym świecie słowo „artysta" kojarzy się auto- matycznie z mężczyzną, że wykonująca ten zawód kobieta traktowana 165 jest w najlepszym razie jako coś nadzwyczajnego, a w najgorszym '< jako dziwoląg. Nasze obrazy osiągają niższe ceny niż dzieła naszych kolegów. Często zgłaszali się do mnie klienci, których nie było stać na to, na czym naprawdę im zależało, czyli na portret pędzla Ingres'a ' albo Jacques'a Louis Davida. My, artystki, mamy właściwie tylko jeden powód do zadowolenia: po naszej śmierci zwykłe przypisuje się nam mniej drugorzędnych malowideł niż malarzom mężczyznom. Równocześnie jednak, niestety, za autorów naszych najlepszych dzieł uważa się często naszych nauczycieli. Kiedyś zastanawiałam się dość często, czy tak samo będzie z Antoniem i ze mną, teraz jednak, po , wszystkim, co się stało, mocno w to wątpię. Malarki muszą bardzo uważać, .żeby nie identyfikowano ich z mo- delkami i modelami stanowiącymi, w opinii większości mężczyzn, uosobienie wszelkiej rozpusty. Ludziom nie mieści się w głowie, że kobieta może godzinami patrzeć na nagiego mężczyznę lub na swoje odbicie w lustrze. Aż do moich - i Angeliki - czasów, jeśli kobieta chciała namalować siebie, musiała przedstawiać się jako wzór wsze- lakich cnót. Im mniej jesteśmy podobne do mężczyzn - im mniej w nas zdecydowania, rozsądku, agresji - tym bardziej jesteśmy ce- nione. Niektórzy krytycy twierdzili, że powinnyśmy malować wyłącz- nie dzieci i kwiaty, równie świeże, piękne i nieszkodliwe jak my same. Zawsze zarzucano nam nadmierne upodobanie do barw, oskar- żając o to, że używamy ich jak kosmetyków. Chciano, żebyśmy były całkowicie sztuczne, a równocześnie niebezpiecznie bliskie naturze, byśmy kierowały się w działaniu wyłącznie instynktem. Jak mawiał z łagodnym podziwem Casanovą, nosimy w naszym wnętrzu niepo- skromioną macicę, żarłoczny organ w żaden sposób niepołączony z mózgiem, wprawiający w popłoch szacownych mężczyzn. Mimo wszystko był to jednak dobry czas na to, żeby być malarzem portretów, a nawet malarką, pod warunkiem, że wiedziało się, jak robić to z klasą. Paryska Academie Royale właśnie przydzieliła portrecistom miejsce w artystycznej hierarchii. Wyprzedzali nas tylko malarze historyczni, pozostali zaś, w tym malarze martwej natury i pejzażyści, ulokowali się znacznie niżej. Pomogły nam rów- nież zmiany dokonujące się w społeczeństwie: nowo powstająca bur- żuazja potrzebowała artystów, którzy udekorowaliby ściany ich pa- łaców patyną arystokratycznej spuścizny. Tworząc ich portrety, da- waliśmy im rację bytu. Ich oprawione w ramy malowane twarze niczym nie różniły się od twarzy arystokratów. Niektórzy kazali się 166 nawet malować w strojach z minionych epok. W ten sposób pomaga- liśmy im wydłużać rodowody. ? Mogłam teraz robić, co chciałam, i nadal chciałam malować port- r«+y ale pragnęłam dostać się bliżej ciała. Wciąż zżerała mnie am- bicja, żeby dorównać Angelice, a potem ją prześcignąć. Postanowiłam osiągnąć mistrzostwo w malowaniu pożądania. Zrozumiałam, że Ca- sanovą miał rację: gdyby udało mi się tego dokonać, świat należałby do mnie. Na mojej drodze piętrzyło się jednak wiele przeszkód. Malowania aktów kobiecych nauczyłam się szybko i nie sprawiało mi to żadnych trudności - zawsze przecież miałam dostęp do luster i kradzionych świec. Wiedziałam też, jak wyglądam ogarnięta pło- mieniem podniecenia. Ale czy nie wychodząc za mąż, mogłam do woli napatrzeć się na nagiego mężczyznę? A wychodzić za mąż nie miałam najmniejszego zamiaru. Po Casanovie małżeństwo wydawało mi się mało istotne, ba, mogło mi nawet przeszkadzać. W związku z tym postanowiłam uczyć się męskiej anatomii w przyjemniejszy sposób. Albo zazwyczaj przyjemniejszy. A przynajmniej mało odrażający. Szczerze mówiąc, niekiedy tylko mój nienasycony apetyt na nowości chronił mnie przed obrzydzeniem. W tamtym okresie, mimo upodobania do delikatnych starszych mężczyzn, wybierałam mężczyzn o typie urody zbliżonym do mego aktualnego modela. Jeśli model ów - na przykład hrabia Alvise - był krępy i szpakowaty, taki sam był był mój kochanek. Niekiedy od- nosiłam wrażenie, że gromadzą się wokół mnie ławicami: zdarzało się, iż przez długi czas byłam skazana na dietę złożoną z kochanków o nieruchomych oczach okolonych rzadkimi rzęsami albo z wychu- dzonych młodych mężczyzn o brzydkich, nieproporcjonalnych or- ganach i nikłym temperamencie. Cóż, takie bywa życie. Moich mężczyzn wyszukiwałam na targu rybnym, ponieważ uno- sząca się tam woń sprawia, że wszyscy Wenecjanie ożywają pod zasłoną swych ubrań. Wystarczyła wymiana dyskretnych spojrzeń, żeby jeden z nich podążył za mną w kierunku pracowni. Dobierałam ich także na Piazza San Marco, gdzie tłoczyli się wokół błękitno- -białego namiotu Loterii Publicznej lub opalali się na schodach przed Prokuracjami. Czasem, idąc ulicą, słyszałam przez dłuższy czas za plecami przyspieszony oddech i zatrzymywałam się gwałtownie, aby doprowadzić do kolizji i następujących potem uprzejmości. Moż- na było odnieść wrażenie, że istnieje nieprzeliczone mnóstwo takich mężczyzn, czekających na zjawienie się kobiety, która znacząco 167 spojrzy im w oczy, i święcie przekonanych o tym, iż oczekiwanie nie będzie długie. Swego modela zawsze szkicowałam po fakcie, kiedy leżał wyczerpany, albo nakłaniałam do przyjęcia pozy, jaką sam sobie wybrał. Większość była gotowa spełnić każde moje życzenie, chyba że czekały na nich żony. Nie zamierzam udawać, że byłam wyrachowana, tak jak tego chciałam. Idąc z mężczyzną do łóżka, zawsze miałam nadzieję, że zaznam zupełnie nowej rozkoszy, a jednak prawie nigdy tak się nie działo. Pocałunki, które wymienialiśmy na pożegnanie, były płytkie i powierzchowne, nie dawały nawet drobnej części tej satysfakcji, jaką czujesz, całując mężczyznę, którego kochasz i przez którego jesteś kochana. Najgorsze jest to, że podczas byle jakich pocałunków masz aż nadto czasu, by wspominać rozkosze tych prawdziwych. Praca z zastępczymi - albo, jeśli można tak powiedzieć, podwój- nymi - modelami prowadziła niekiedy do zamieszania w pracowni. Pochłonięta pracą, zapominałam się czasem i wyobrażałam sobie, że pod kosztownym strojem mego klienta kryje się ciało, które całkiem niedawno smakowałam. Ogarniało mnie pożądanie i ani się spostrzeg- łam, jak na przykład prawdziwy hrabia Alvise wyskakiwał z pan- talonów i dawał susa na otomanę, dokładnie tak samo, jak całkiem niedawno czynił jego nieświadomy swojej roli zastępca. Nie przy- jmowałam zapłaty za obrazy, które powstawały w takich okolicznoś- ciach, zapewniając sobie w ten sposób dyskrecję. W związku z tym nie mogłam sobie pozwolić, aby coś takiego zdarzało się zbyt*często. Lubiłam jednak również hrabiego Alvise i lubiłam mieć ich w swo- ich rękach. Lubiłam, czuć ich doświadczone palce na moim ciele i słyszeć zadowolone pochrząkiwania. Lubiłam, kiedy dziwiły ich rozmaite rzeczy, które na mnie nie robiły najmniejszego wrażenia. Lubiłam czuć na piersiach krople ich potu. Lubiłam pomagać im wchodzić we mnie i lubiłam słyszeć zawstydzone przeprosiny, kiedy ze mnie wypadali. Lubiłam malować ich twarze po akcie miłosnym. Zdarzało mi się czynić z nich moich dłużników, kiedy dawałam im sposobność pokazania się potomnym jako ludzie bardziej obeznani z miłością, niż było to w istocie. Lubiłam spojrzenia, jakimi mierzyli mnie na ulicy, kiedy spotykaliśmy się kilka lub kilkanaście dni póź- niej. Kim ona jest? - czytałam w ich oczach. Artystką czy kochanką? Jak mam ją przywitać? Uśmiechałam się i zmysłowo przemykałam tuż obok. Wolałam, by pozostawali w niepewności na wypadek, gdy- bym kiedyś znowu ich potrzebowała. 168 Przy okazji malowania kobiecych portretów miałam kilka safoń- skich przygód, ale nie zawsze musiałam się kochać z kobietą po to, żćby się dla mnie rozebrała. Czasem wystarczyło, że jej zapłaciłam. Przemierzałam więc najuboższe dzielnice, szukając wśród faxoleti sobowtórów moich dam i hrabin, a następnie kilkoma zecchini zwa- białam je do pracowni i kazałam usadowić obfite obnażone ciała na tym samym wyściełanym fotelu, na którym zaledwie kilka godzin później miały zasiąść podobne do nich, a równocześnie jakże odmien- ne kobiety w przepysznych sukniach. Wyobrażam sobie, jaką odrazę u tych szacownych dam wywołałyby szkice przedstawiające piersi, brzuchy, kolana i uda ich zastępczyń. Szkice te przechowywałam w zamykanej na klucz szafie, do której tylko ja miałam dostęp. W jej wnętrzu odbywała się całkowicie demokratyczna orgia nagości: fa- xoleti i hrabiowie Alvise wymieszani z głowami szlachetnie urodzo- nych dam. Prawdziwy problem stanowiły dzieci. Kiedy Rosalba Carriera ma- lowała portret dziesięcioletniego Ludwika XV, wpadła w rozpacz. Już podczas pierwszego seansu muszkiet młodego króla wypalił, papuga zdechła, a piesek zapadł na tajemniczą chorobę. Inne, gorzej wyekwipowane dzieci potrafią dostarczyć malarzowi wcale nie mniej- szych zgryzot. Oprócz tego są jeszcze matki, wiecznie niezadowolone z rezultatów. Najgorzej wspominam... Ale o tym kiedy indziej. Nieczęsto zdarza się malować stare damy, ponieważ mało która sobie tego życzy, ale jednak uwieczniałam na płótnie kobiety wszel- kich kształtów i rozmiarów. Podobnie jak jeden z moich mistrzów, Ingres, wolałam jako artystka kobiety ze względu na ich cerę, ak- cesoria i tajemnice. Moje obrazy opowiadały o nich długie historie. Czasem blask świecy padał na wizytówkę kochanka leżącą na stoliku na srebrnej tacy, czasem znowu wykorzystywałam starą sztuczkę z porcelanowymi guzikami. Z drugiej strony, niekiedy starałam się pomóc tym, które polubiłam. A one często potrzebowały pomocy. Dlaczego Bóg jest dla nas taki niedobry? Dlaczego daje sylfowi głowę gorgony? Albo przykleja przepiękną twarz do szkaradnej postaci? W takich przypadkach pomagałam, jak tylko mogłam. Na przykład wymyślona przez Ingres'a sztuczka z lustrem od- wracała uwagę widza od niedoskonałości, których nie byłam w stanie w żaden sposób zatuszować. Sadzałam damę plecami do zwień- czonego lustrem kominka, na okapie stawiałam wazon z pięknymi Polnymi kwiatami. Co prawda centralną postacią obrazu była 169 kobieta w głęboko wydekoltowanej sukni siedząca w eleganckim salo- nie, podtekst jednak, czyli odbicie w lustrze, ukazywał nagi kark w otoczeniu feerii barw: wyrafinowana zmysłowość i niewinność wiosny w jednym. Zauroczony widz nie szukał już więcej piękna w twarzy. Bardzo lubiłam pokazywać w lustrach smukłe kobiece karki; to właśnie one, dumnie wyprostowane lub smętnie przygięte, mówiły całą prawdę. Czasem ktoś zamawiał portret swojej nowej młodej kochanki. Czytałam w ich twarzach jak w otwartej książce: było tam zdziwienie, niepewność i lęk. Trwożliwie tuliły do piersi piękne lalki, które właśnie otrzymały za swoje cierpienie. Ubierałam je w stroje, jakie nosiły ich starsze siostry, układałam im włosy we fryzury księżniczek, lecz strużka wina przy leżącym na białym obrusie kielichu wymownie świadczyła o tym, co je niedawno spotkało. Wiedziałam, że prawie na pewno nie było to nic tak cudownego jak w moim przypadku. Potrafiłam też ujmować ludziom urody. Jeżeli klient był próżny i zarozumiały, i nie czynił najmniejszego wysiłku, aby to zmienić, malowałam go z obniżonej perspektywy, dzięki czemu „czytelnik" obrazu od razu znał swoje miejsce, zmuszony patrzeć w górę na aroganckiego hrabiego lub hrabinę. Potrafiłam dyskretnie karać za rozmaite wady. Czasem kołnierz nie chciał równo opiąć hardego karku, czasem dwukrotnie owijałam czyjąś pierś złotym łańcuszkiem od zegarka. Próżność klienta była zwykle tak wielka, że niczego nie dostrzegał, ci zaś, którzy zdawali sobie sprawę z tego, co uczyniłam, nie chcieli albo nie śmieli mu o tym powiedzieć. Jeśli znany rozpustnik pragnął zostać przedstawiony jako wzór wszelkich cnót, posłusznie malowałam go w otoczeniu odpowiednich rekwizytów, ale w błyszczącym blacie biurka uważny obserwator bez trudu wypatrzyłby odbicie rysunku przedstawiającego zmasakrowane ciało prostytutki leżące na rozgrzebanym, zakrwawionym łóżku. Ka- rałam również domorosłych mędrców, którzy zanudzali mnie na śmierć podczas seansów, i choć na ich portretach znajdowało się miejsce dla cyrkli, planetariów i sekstansów, to jednak wszystkie te instrumenty były brudne i popękane, aby dać wyobrażenie o stanie, w jakim znajdowały się umysły ich właścicieli. Na podstawie próśb moich klientów mogłam poznać ich marzenia i obawy. Jeśli mężczyzna zamawiał portret narzeczonej z parą gołębic, oznaczało to, że wątpi w jej czystość. Jeżeli kobieta chciała zostać sportretowana z listem miłosnym w ręce, oznaczało to, że od nikogo takich listów nie otrzymuje. 170 Niekiedy wtapiałam w tło obrazów sceny z przyszłości portreto- wanych ludzi - śluby, choroby, sukcesy i porażki - tak jak malarze religijni ukazywali czasem złowróżbny krzyż gdzieś daleko za plecami Madonny z Dzieciątkiem. Nauczyłam się tak dobrze malować ciepło i zimno, że na moich obrazach bez trudu można było rozpoznać porę roku. W ten sposób również mówiłam o klientach więcej, niż chcieli świadomie ujawnić. Odmalowywałam pogodę panującą w ich wnętrzu. Ci, którzy zama- wiali portrety zimowe, chcieli być dzielni. Stawiali czoło temu szcze- gólnemu chłodowi Wenecji: lodowatym oparom unoszącym się nad kanałami, przenikliwemu zimnu wślizgującemu się pod odzież i ścis- kającemu kości. Zimą w Wenecji nosimy w sobie szron, latem puch- niemy i gnijemy. Zimą światło jest zupełnie inne. Latem zalewa wszystko w rozrzutnym nadmiarze, zimą staje się kapryśne i wy- bredne, złoci tylko jedno okno palazzo albo tylko jeden kamyk mozaiki. Na moich letnich obrazach widać młode kobiety tuż przed ślubem, już brzemienne. Wciąż naśladowałam Angelikę, ponieważ tego ode mnie ocze- kiwano. Jak już mówiłam, można się uzależnić od swoich portretów. Nie- którzy zamawiają je jak ubrania, a czasem, jeśli są naprawdę bogaci, tylko po to, by uwiecznić nowy strój. Niektórzy lubią pokazywać się w żałobie, ponieważ w ten sposób demonstrują wrażliwość oraz nie- winny przepych, jako że każdy obszyty czarnym aksamitem guzik i każda czarna koronka służą jedynie okazaniu szacunku zmarłym. Tak jak Angelica i tak jak Ingres, namalowałam królową Karolinę Murat z Neapolu. Wszystkie trzy obrazy przedstawiają ją w kosz- townej żałobie po szwagierce Józefinie, żonie jej brata Napoleona. Na wszystkich trzech obrazach widać w tle lekko dymiący Wezuwiusz. Nawiasem mówiąc, królowa Karolina nikomu z nas nie zapłaciła. Sądząc po chciwym błysku w oku, nigdy nie zamierzała tego uczynić. To ryzyko było wpisane w nasz zawód; im wyżej postawiony klient, tym trudniej wyegzekwować od niego zapłatę. Po królowej Karolinie przez pewien czas malowałam wyłącznie kupców, ci bowiem odbie- rając gotowy portret prawą ręką, lewą wręczali mi sakiewkę. Nawet jeśli później oprawiali go w zbyt dużą i nadmiernie złoconą ramę - va bene. Ja nie musiałam już tego oglądać. Największą przyjemność sprawiało mi malowanie moich ziomków, Wenecjan - jak się miało wkrótce okazać, ostatnich Wenecjan Szczę- 171 śliwej Republiki. Moje portrety stanowiły ostatnie i zarazem ostatecz- ne potwierdzenie ich szczęścia. Udało mi się uchwycić gasnący pło- myk w ich oczach, a równocześnie nadałam roziskrzony blask całym ich ciałom. Malowałam jesienny rozkwit, pożegnalną erupcję piękna przed początkiem rozkładu - kto wie zresztą, może ów rozkład już trwał pod niezdrowo zaróżowionymi policzkami? Nie miałam pojęcia, że portretując te ożywione twarze, dokumentuję upadek Republiki, doskonale zdawałam sobie natomiast sprawę z migoczącego w głębi oczu niepokoju, z żarłocznego pożądania przyjemności, których już niebawem miało zabraknąć. Nic dziwnego, że Wenecja kochała moje obrazy właśnie wtedy, kiedy cały świat oraz Napoleon Bonaparte zbliżali się do jej bram. Uwielbiałam połysk półprzezroczystych weneckich tkanin na ala- bastrowych piersiach. Podziwiałam cień złotej bransolety z Rialto na pulchnym przedramieniu. Fascynowały mnie sekretne zagłębienia łokci. Potrafiłam uczynić każde usta miękkimi i rozmytymi od nie- zliczonych pocałunków albo twardymi i niewrażliwymi na pocałunki nawet najbardziej doświadczonego kochanka. Chętnie rozjaśniałam czystą cerę tym samym słodkim blaskiem, który Giotto zarezerwował dla świętych, i oblewałam zepsute twarze pulsującymi cieniami do- prowadzonymi do perfekcji przez Tycjana. Uzbrojona w pędzel, kroczyłam ścieżką wyznaczoną przez wpisy w Libro d'oro, odwiedzałam salony, o których moja matka i Sofia mogły tylko marzyć, malowałam mężczyzn i kobiety będących na ustach wszystkich. Klienci pochlebiali mi, że pewnego dnia Wenecja stanie się dla mnie za mała. Spełni się proroctwo Casanovy. Moja sława sięgnie daleko. Spędzę najlepsze lata mego życia, podróżując po całych Włoszech i malując, malując, malując. Ale zawsze będę wracała do domu. Może się wydawać niezrozumiałe, dlaczego po odejściu Casanovy, kiedy stałam się sławna, pozostałam z rodziną, z którą właściwie nic mnie nie łączyło. Jestem jednak Włoszką, muszę być otoczona krew- nymi. Poza tym lubiłam słuchać ich głosów i wsłuchiwać się w dźwięki budzącego się nade mną domu. Lubiłam intymność rodzącą się w trak- cie codziennego życia. Z przyjemnością obserwowałam pryszcze po- jawiające się i znikające z twarzy Sofii jak stada migrujących ptaków. Lubiłam patrzeć na matkę pochłoniętą haftowaniem. Chciwie wdy- chałam słony zapach, który przynosił ojciec, wracając z nabrzeża. 172 Naturalnie nie mówiłam im o tym, przypuszczam jednak, że domyślali się tego z faktu, że nadal obdarzałam ich bolesnym i nieprzewidywal- nym darem mojej obecności. Być może sądziłam, iż upływający czas przynajmniej częściowo roztopi lody oddzielające mnie od matki. Jeśli chodzi o Sofię, to nie czyniłam sobie żadnych nadziei. I tak miała niedługo wyjść za mąż i odejść. Ojciec... Ojcu nie chciałam sprawić zawodu. Byłam dziwną córką. Z pewnością nigdy nie prosił w modlitwach o to, żeby w jego domu pojawił się artystyczny geniusz. Prosił o więcej jedwabiu, więcej klientów, więcej dostaw ze wschodu i więcej karnawałowych balów stwarzających zapotrzebowanie na jego towary. Nie prosił o więcej miłości w życiu. Jestem przekonana, że nigdy nie miał kochanki. Był poważnym człowiekiem. Nie obawiałam się, że spotkam go w kasynie albo w jakiejś zakazanej uliczce podczas carnevale, kiedy ciała kłębiły się w ciemnych kątach, a powietrze było przesy- cone zapachem szeptów. Tak więc nie wyprowadziłam się z domu. Podobnie jak cała Wene- cja, jestem pragmatyczką. Przyznaję, że brałam od rodziny to, czego potrzebowałam, niewiele dając w zamian. Rolę posłusznej córki pozo- stawiłam Sofii, sama zaś wzięłam na barki rolę ledwo oswojonego domowego zwierzątka, jeszcze mniej obłaskawionego niż kot. Nikt nie był bezpieczny przed ukłuciami mego lingua biforcuta. Nie powtórzę wam okropieństw, które mówiłam. Jestem w stanie wyba- czyć to sobie wyłącznie dlatego, że atakowałam z bólu. Tęskniłam za Casanovą, tęskniłam za conversazione, intymnymi conversazione. Bez nich mój gnuśniejący umysł zatruwał sam siebie wytwarzanym w coraz większych ilościach jadem. Doszło w końcu do tego, że nikt nie śmiał wypowiedzieć przy mnie najdrobniejszej uwagi na temat moich dzieł. Zawsze jednak wracałam do domu, prawie zawsze. Jak już wspo- mniałam, od czasu do czasu pojawiali się kochankowie, z którymi spędzałam noc. Po skończonej pracy lubiłam iść bez pośpiechu z pra- cowni w Palazzo Balbi Valier do mego rodzinnego palazzo obok kościoła Santa Maria dei Miracoli. Nie mogłam się oprzeć pokusie zerknięcia chociaż raz w ciągu dnia na ten maleńki kościółek, którego wieże wystrzelają w górę nad wykładanymi terakotą ścianiami w zu- pełnie nieprawdopodobny sposób, jakby umieściła je tam ręka dziec- ka. Spośród wszystkich weneckich kościołów właśnie Miracoli lubię najbardziej, i to nie tylko dlatego, że urodziłam się w jego cieniu. 173 Uwielbiałam mój pokój'. Przez okna, szczególnie po deszczu, sączyło się z ogrodu złociste światło. Było trochę niepokojące, ponieważ nie do końca potrafiłam zrozumieć jego naturę. Po dru- giej stronie był szmaragdowozielony kanał, różowe i szare mar- mury Miracoli, i chłodne cienie, które malowały na moich oknach. Po wyjeździe Casanovy ozdobiłam ściany freskami przedstawiają- cymi miejsca, w których zaznawaliśmy wspólnie najbardziej wyra- finowanych rozkoszy: grobowiec Fortunata na San Michele, wyso- ką trawę na brzegach wyspy San Lazzaro, kanał przy San Vio, gdzie często cumowała nasza gondola, rozgardiasz panujący we wnętrzu łodzi po nocnych igraszkach. Namalowałam pustą ramę z komnaty w Palazzo Mocenigo, gdzie wspólnie tworzyliśmy cudow- ne ruchome obrazy. Namalowałam dokładną kopię planszy do biri- bissi z tego samego pałacu. Wokół okien umieściłam bajkowe bu- dowle z Watheka Beckforda, a nawet wielbłąda al Bufakiego. Mój pokój był moim własnym królestwem, całkowicie oddzielonym od świata zewnętrznego. Mogłam w nim żyć pośród mych wspomnień i fantazji. Wiem, że to, co mówię, świadczy o moim niesłychanym egoizmie, w rezultacie jednak wszyscy byli zadowoleni. Na zewnątrz wyglądało to tak, że mimo zajęcia ekscentrycznego i balansującego na krawędzi skandalu zostałam jednak w domu, wewnątrz natomiast, w rodzinie, początkowy wstrząs ustąpił miejsca spokojnej akceptacji. Wywołane przeze mnie trzęsienie ziemi nie zdołało zburzyć naszego niewielkiego palazzo. Rodzina znowu zamknęła się w czterech ścianach. O moich nocnych i porannych eskapadach wiedziała jedynie służąca, która wciąż szykowała mi kąpiele. Nie rozmawiałam z nią, ale czułam się przy niej zupełnie swobodnie. To ona zabierała do prania moje prze- pocone lub zakrwawione ubrania, to ona oglądała ślady zębów na moim karku i ślady paznokci na moich plecach. Nigdy jednak nie odezwałam się do niej ani słowem. Matka przyszła do mego pokoju tylko jeden jedyny raz, wkrótce po tym, jak zakończyłam pracę nad freskami. Dowiedziała się o nich od służby i chciała sprawdzić, czy nie zrobiłam czegoś, co mogłoby zdemoralizować służące, ponownie uczynić z rodziny Cornaro przed- miot plotek w Rialto lub dać pretekst do nieżyczliwych szeptów pod arkadami Pałacu Dożów, gdzie mój ojciec często załatwiał interesy. Zapukała cicho, weszła dopiero wtedy, kiedy ją zaprosiłam, pulchna i niespokojna w opakowaniu z kosztownego stroju. Jak wszyscy 174 młodzi ludzie, szukałam swojej przyszłości w jej obwisłej twarzy. Próbowałam sobie wyobrazić, że ją maluję. Lepiej umrzeć w młodości, pomyślałam arogancko. Zrobiła kilka kroków i stanęła jak wryta, jakby sparaliżowało ją spojrzenie Meduzy. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Hazard, cielesne żądze, zepsucie Orientu - wszystko, czego się obawiała, krzyczało ze ścian jaskrawymi, bezwstydnymi barwami. - Jak to możliwe, żebym to ja cię urodziła? Nie była rozgniewana, tylko zdumiona i chyba odrobinę wystra- szona. Zrobiło mi się jej żal, nie mogłam jednak się zmusić, żeby wziąć ją za rękę albo pocieszyć. - Nie wiem, mamo - odparłam. - Może to nie twoja wina. Zgodziłyśmy się, że będzie lepiej, jeżeli ojciec nie zobaczy tych malowideł. - I pomyśleć, że daliśmy ci imię najsłodszej świętej... - szepnęła, wychodząc. Biedna mama! Ojciec z pewnością traktował ją tak, jakby to była jej wina. Nie patrzył jej w oczy, obawiając się tego, co mógłby tam ujrzeć. Zawsze był szorstki i władczy. W jego obecności moja matka, pochodząca co prawda z lepszej, za to uboższej rodziny, stanowiła uosobienie uległości. Nie miała własnych upodobań albo ja nie potrafiłam ich zidentyfikować. Ojciec traktował ją jak jesz- cze jedną córkę. Przyjmowała jego decyzje ze wzrokiem wbitym w podłogę i tylko niekiedy mały palec jej prawej ręki uderzał nerwowo o sąsiedni. Był to jedyny przejaw buntu, na jaki sobie pozwalała. Bez przerwy dotykała Sofii, tak jak mają w zwyczaju włoskie - i kocie - matki. A to przesuwała palcem po rzadkiej brwi, a to strząsała niewidoczny okruszek z wąskich ust. Od początku łączyła je letargiczna konspiracja. Mnie ona nie obejmowała, ale jak się łatwo domyślić, zupełnie się tym nie przejmowałam. Zgodnie z ocze- kiwaniami matki Sofia wyrosła na nadwrażliwą i przesadnie delikatną osobę. Miewała ataki nerwowe i wapory oraz, zgodnie z obowiązującą modą, omdlewała na każdy większy hałas lub po otrzymaniu niedobrej wiadomości. W zendaleto z delikatnego muślinu, spływającym z głowy na ramiona i owiniętym wokół talii, wyglądała jak mała Madonna. Ja w identycznym stroju przypominałam uciekinierkę z przytułku dla obłąkanych. Byłam niemal pewna, że Sofia grzebie w moich rzeczach, dlatego 175 wszystko, co naprawdę ważne, wynosiłam do pracowni. Któregoś dnia, mając na względzie jej edukację, zostawiłam w pokoju kilka najodważniejszych rycin Aretina. Kiedy zobaczyłam ją przy kolacji, od razu domyśliłam się, że je widziała. Była śmiertelnie blada, na policzkach rozkwitły jej krwiste rumieńce, jak ognia unikała wzroku ojca. Doskonale wiedziałam, co myślała: On też ma coś takiego! Nie mieściło jej się w głowie, że ojciec używa swego organu zgodnie z zaleceniami Aretina. Już niedługo wszystkiego się dowiesz, pomyś- lałam. Sofia była bowiem zaręczona z jednym z najlepszych klientów ojca. Niedługo miała opuścić dom. Kiedy to nastąpiło, sądziłam, że nie będzie mnie już szpiegować, i trzymałam wszystko w moim pokoju. Jak się okazało, popełniłam błąd. Chodziłam z rodziną do kościoła, a nawet, żeby sprawić im przyjem- ność, uczęszczałam do spowiedzi. Po to, żeby usłyszeć, jak ksiądz posapuje i postękuje w konfesjonale, recytowałam grzechy klientów, podając je za własne. Czyniłam to częściowo z ciekawości, aby się dowiedzieć, jaką karę ponieśliby za swoje przewiny (wiedziałam bowiem, że sami nigdy ich nie wyznawali), a częściowo dlatego, żeby nie wyznawać własnych. Wiedziałam już, jaką cenę musiałabym za nie zapłacić. Byłaby nią samotność. Okrucieństwa, jakich dopuszczałam się wobec Sofii i matki, powróciłyby falą otępiającej izolacji, grzechy zmysłowości popełniane z zimnym wyrachowaniem w mojej pra- cowni ustąpiłyby miejsca bolesnej tęsknocie za objęciami Casanovy. Mimo to nadal dręczyłam matkę i siostrę, wstając od konfesjonału ze zdruzgotaną miną i tocząc dokoła błędnym spojrzeniem, jak ktoś, komu przed chwilą ukazano na mgnienie oka drobny fragment szy- kowanych dla niego na tamtym świecie mąk piekielnych. Mało nie odchodziły od zmysłów z przerażenia, że sąsiedzi dostrzegą winę wypisaną wielkimi literami na mojej twarzy i że moja - a zarazem ich - niepewna pozycja w społeczeństwie ulegnie dalszemu osła- bieniu. Minęło osiem lat od wyjazdu Casanovy, kiedy Sofia znalazła pod łóżkiem w moim pokoju notes ze szkicami przedstawiającymi Casa- novę i zaniosła go rodzicom. Zanim zdołali ją uspokoić, jej krzyki usłyszała służąca i dwóch gondolierów. Po południu plotkowano już o tym u „Floriana" wieczorem ktoś wspomniał o tej sprawie podczas uroczystej kolacji w Pałacu Dożów. Obecni tam dwaj moi kochan- kowie mało nie zakrztusili się zupą. 176 Nic jeszcze nie wiedziałam o tym, że zostałam zdemaskowana. Przebywałam w Asolo, malując portrety miejscowych dygnitarzy oraz ich paskudnych żon. Kiedy dwa dni później wróciłam do Wenecji, przekonałam się, że jestem słynna z całkiem innego powodu. Wszyscy iuż wiedzieli, iż Cecilia Cornaro była ostatnią wenecką kochanką Giacoma Girolama Casanovy. El boso xe 'l rufian del buso. Pocałunek jest alfonsem dziurki. Przysłowie weneckie Opowiem wam, jak całował mnie Casanovą. Dobrze wam to zrobi. Mnie zresztą także. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy po raz ostatni zaznałam takiego pocałunku. Oto jak mnie całował, kiedy staliśmy na przykład na balkonie Palazzo Mocenigo albo przy studni w Campo San Vio. Był to publicz- ny pocałunek, którym bez skrupułów dzieliliśmy się z ludźmi mają- cymi mniej szczęścia od nas, niewiedzącymi, jak należy całować. Przywarci do siebie ustami, tworzyliśmy anonimowy posąg wysokiego mężczyzny i niskiej kobiety. Zaczynaliśmy od objęcia się ramionami. Potem stykały się nasze usta, a oczy zamykały jak oczy mechanicznych lalek. Rozdzielaliśmy się na chwilę, żeby na siebie spojrzeć, po czym on przechylał głowę w jedną stronę, a ja w drugą, tak by nasze usta mogły się spotkać bez przeszkody ze strony nosów. Następnie kładłam rękę z tyłu jego głowy i przyciągałam ją jak głowę dziecka, on zaś jednym ramieniem otaczał moje ramiona, drugim natomiast obejmował mnie w talii. Dopiero wtedy zaczynał się prawdziwy pocałunek. Poprzedzała go gra wstępna ust i języków. Najpierw wysysaliśmy się nawzajem jak ostrygi. Pocałunek miał własny coraz szybszy rytm, w jego trakcie następowała delikatna penetracja. Przez cały czas nasze ręce poruszały się powoli, głaskały łopatki, plecy i boki, jakby starając się zatrzymać bogactwo pocałunku we wnętrzu naszych ciał. Takiemu niebezpiecznie pięknemu pocałunkowi pod żadnym pozorem nie można pozwolić na ucieczkę. Miał także swoje spełnienie i chwilę cudownego odprężenia, kiedy kryliśmy się w swoich skórach - ja przytulałam głowę do jego piersi, 178 on delikatnie opierał podbródek na moich włosach. Zdarzało się, ze płakaliśmy. Byliśmy bardziej wyczerpani, niż gdybyśmy zaprzęgli do pracy jego rumaka i mój skarbczyk - chociaż, ma się rozumieć, po takim pocałunku obydwa były gotowe do użycia. Inne pocałunki były, jak mawiamy w Wenecji, jedynie alfonsami cielesnej miłości, ten natomiast stanowił cel sam w sobie. I właśnie tych pocałunków najbardziej brakowało mi w wypełniającej pracow- nię samotności. 20 Gh'e piii zorni che luganega. Dni jest więcej niż kiełbas. Przysłowie weneckie Casanovą nie zapomniał o mnie tak samo, jak ja nie zapomniałam o nim. Jego miłość przetrwała jak obietnice w naszych pocałunkach, jak blask słońca w słoiku z miodem, jak woń dzika w kiełbasie. Teraz wiem, że tak było, lecz przez pierwszy, potwornie smutny rok bez niego byłam święcie przekonana, iż wyrzucił z serca wszystkie związane ze mną wspomnienia. Zdawałam sobie sprawę, że na to zasłużyłam. W chwili, kiedy potrzebował wsparcia i pociechy, bez- pardonowo zaatakowałam moim lingua biforcuta. Skąd miałam wiedzieć, że nigdy nie przestał mnie kochać? Teraz dysponuję już dowodami. To jego listy. W ścianie pracowni znajduje się skrytka, w której je wszystkie przechowuję. *• Pierwszy list nadszedł równo rok po naszej kłótni. Zaczynał się od słów: „Moja najdroższa Cecilio, moja duszo". Moje oczy napełniły się łzami. „Przekonałem się, że nie potrafię powstrzymać się przed pisaniem do Ciebie, tak samo jak nie jestem w stanie przestać oddychać. Miłość i obawa przeważyły chęć pozostawienia Cię w spo- koju". List był ostrożny i niepewny. Casanovą wielokrotnie prze- praszał, że mnie niepokoi. Napisał, że doskonale zrozumie, jeśli już nigdy nie będę chciała otrzymać od niego żadnej wiadomości. Przycisnęłam list do piersi, a następnie dałam go kotu do pową- chania. Natychmiast wyprężył ogon i zaczął nim poruszać, jakby ta kartka była jego najnowszą kocią miłością. Czułam to samo. Zako- chałam się w tym liście. Nie rozstawałam się z nim nawet na chwilę. Przez cały dzień, pracując nad obrazami, układałam w duchu i bez- ustannie poprawiałam odpowiedź. Malując prawą ręką, lewą pieściłam ukryty w kieszeni list Casanovy, przesuwałam palec wskazujący po 180 dęciach kartki, muskałam kciukiem sztywne narożniki. Wreszcie, wieczorem tego samego dnia, usiadłam przy biurku przed oknem, za którym rozpościerał się dziedziniec, gdzie po raz pierwszy wpadłam w ^ogo ramiona, i nie przerywając ani na chwilę, pokryłam chaotycz- nym pismem piętnaście stron. Opisałam moje myśli i wspomnienia, przede wszystkim jednak tęsknoty. Napisałam, jak bardzo tęsknię za włoskami na jego rękach i za półksiężycami jego powiek. Przypo- mniałam mu, jak się całowaliśmy. Powiedziałam, jak mi brakuje jego oddechu we włosach i ciepłego kącika w jego myślach, gdzie się kryłam. Nie poprosiłam go jednak o wybaczenie. Nie było takiej potrzeby. Wszystko wskazywało na to, że przyjął to, co powiedziałam, że połknął żabę. Postąpiłabym nieludzko, cofając tamte słowa, oznaczałoby to bowiem, że niepotrzebnie cierpiał i że nasze dwunastomiesięczne rozstanie nie miało najmniejszego sensu. Pisałam więc, tak jakby tamten okropny dzień nigdy się nie zdarzył. Podobnie jak Casanovą, całkowicie go zignorowałam. Między nami nie było żadnych chmur, nasza miłość nie przygasła ani na chwilę. Nie pytałam, co myślał wtedy, kiedy się ode mnie tak bardzo oddalał, ani o to, dlaczego milczał przez cały rok. Kilka dni później otrzymałam odpowiedź. I tak było już zawsze. Casanovą pisał do mnie ze wszystkim miejsc, w które rzucił go los wygnańca, ze wszystkich kryjówek, ze wszystkich wspaniałych i nędz- nych zakątków świata, dokąd zawiodły go hańba, nieszczęście i sta- rość. Zadawane przez los razy były jak mocne ciosy spadające na przemian na oba policzki; im dłużej trwały, tym bardziej go dezorien- towały i osłabiały. Po tym pierwszym roku milczenia co kilka tygodni docierały do mnie jego obszerne, wypełnione udręką listy. Pocieszałam go, jak mogłam. „Spróbuj spojrzeć na to z tej strony: przecież uwielbiasz nowości. Los postanowił pokazać Ci próbkę tego, czego nie widziałeś podczas dotychczasowych podróży. Podsuwa ci zakończenia rozpo- czętych historii, daje szansę zgłębienia ich znaczenia. Teraz piszesz o tym tylko do mnie, lecz pewnego dnia napiszesz dla wszystkich. A jak pięknie piszesz! Z pewnością nie zdołałabym przedstawić na płótnie Twych przygód nawet w połowie tak zajmująco, jak Ty od- malowałeś je słowami". A on na to: „Nie filozofuj, Cecilio. Opisuję Ci moje przygody, ponieważ pragnę znowu wziąć Cię w ramiona. Widzę Twoją twarz 181 -I i czuję dotyk Twoich palców na mojej ręce, jakbyś chciała osuszyć atrament ich ciepłem. Piszę po to, żeby być z Tobą, a także dlatego, j że się o Ciebie boję. Na drodze, którą podążasz, czyha wiele niebez- pieczeństw. Pamiętaj o tym, najdroższa". Nauczyłam się tych listów równie dokładnie jak rozkładu ulic Wenecji. Znałam na pamięć wszystkie zakręty i zaułki, radosne miejsca oświetlone promieniami słońca i smutne zakątki mokre od deszczowych łez. Nie byłam w stanie pojąć, dlaczego tak bardzo się 0 mnie niepokoi, dlaczego tyle w nim lęku o mój los. Można by odnieść wrażenie, jakby wiedział coś, o czym i ja powinnam już wiedzieć, coś groźnego i przerażającego. Wszystkie ostrzeżenia spo- wijał jednak w tak grubą warstwę miłości, że w końcu traktowałam je wyłącznie jako część składową tego uczucia, które każe bardziej troszczyć się o jego obiekt niż o siebie samego. Można by nazwać te listy listami miłosnymi - i rzeczywiście były miłością przesycone. Równocześnie stanowiły jednak sposób na od- świeżenie wspomnień, będąc częścią długiego łańcucha, który jedno- czy wszystkich kochanków, złożonego z powtarzanych niezliczoną liczbę razy wyznań i pragnień. Słyszysz słowo, smakujesz piękną frazę i od razu myślisz: „Ach, czemuż sama tak nie powiedziałam?". 1 już w następnym liście piszesz właśnie w taki sposób. Nieważne, czy uznamy to za nieświadome naśladownictwo, czy za celowy pla- giat - po prostu zbierasz dobre słowa, które udało ci się spotkać na swojej drodze, i posyłasz je dalej. Dlatego jestem przekonana, że w tych listach Casanovy są wszyst- kie jego sto trzydzieści dwie przygody miłosne i wszystkie sto trzydzieści dwie (co najmniej) uczestniczące w nich kochanki. W tych listach jest zarówno sztuczka z językiem, której nauczył się od CC, jak i słodka fraza, którą po raz pierwszy usłyszał z delikatnych ust M.M. Jest tam westchnienie ukradzione Henriettę i rozpustny żarcik Marcoliny. Nigdy nie zobaczyłam jego wspomnień, gdybym jednak je ujrzała, na pewno bym je rozpoznała, wśród wielu innych znalaz- łabym w nich bowiem także moje słowa. Czybym zaprotestowała? Skądże znowu! Czułabym się zaszczycona. Potraktowałabym to jako nagrodę, gdyż oznaczałoby to, że kochałam tak, jak trzeba kochać. Casanovą napisał do mnie z Paryża, miasta swoich dawnych trium- fów. Zatrzymał się u swego brata Francesca, malarza, poza nim jednak nie znał tam nikogo. Na afiszach nie pojawiało się nazwisko 182 żadnej znajomej aktorki. Bogacze utracili wszystko, biedota obnosiła sie ze swymi nowo zdobytymi bogactwami w najwulgarniejszy ze snosobów. Nawet kurtyzany były zupełnie nowe, ponieważ stare • u-ieniosły się na prowincję, gdzie nikomu nie przeszkadzały ich zmarszczki. Zamiast przyjemności znalazł jedynie politykę. Nawet policja przestała się nim interesować. Spróbujcie go sobie wyobrazić, jak zmarznięty i odrzucony pisze do mnie przy kieliszku taniego wina w kawiarni przy avenue dltalie. Co to miejsce miało wspólnego z Włochami? Z Wenecją? Gdzie podziały się barwy i życie? Z tej ulicy wyssał krew jakiś francuski wampir albo wyprała ją francuska praczka o ramionach jak ba- stonada. W jednym z rzadkich przypływów optymizmu Casanovą doszedł do wniosku, że nawet w ramionach z drewna można znaleźć jakąś przyjemność. „Nie ulega jednak wątpliwości, że z każdą chwilą coraz bardziej tęsknię za Tobą, Cecilio". Wyobraźcie go sobie przy witrynie jakiegoś sklepu. Zwabiło go tam nędzne - bardzo nędzne - malowidło przedstawiające Wenecję. Przycisnął czoło do lodowatej szyby, zamgli! ją swoim oddechem. Zawieszony nad drzwiami dzwonek brzęczał mu pusto w uszach niczym stara zabawka porzucona w opuszczonym sierocińcu. Kobiety o marmurowej cerze wyrywały się z ognistych uścisków mężczyzn i bogów. Na tykach przysiadły wypchane małpki. Casanovą zakręcił się jak porcelanowa lalka, ciągnąc za sobą poły surduta. Zaśniedziałe lustra wpatrywały się w niego zdumionym odbiciem. Nikt się przy nim nie zjawił, nikt nie poświęcał mu najmniejszej uwagi. Nie za- sługiwał już na to, żeby mu nadskakiwać. Malowidło, które przez oczy wlało mu się do żołądka i zastygło tam w postaci lodowej bryły, przedstawiało San Vio, gdzie często leżeliśmy obok siebie w gondoli. „Zabierz ten list nad San Vio - napisał. - Otwórz go i ogrzej dla mnie promieniami słońca". Wyobraźcie go sobie jedzącego foie gros przy stole zamożnego patrona, który zapragnął rozrywki. Ogromna porcja na talerzu przygasiła trawiące go poczucie niepewności. Ten wulgarny fran- cuski pudel był gotów wiele zapłacić za zaszczyt goszczenia Giacoma Casanovy, każącego się nazywać kawalerem de Seingalt. Casanovą Pisał, że kiedy płaci za swoje posiłki, czuje się tak, jakby płacił za miłość. Było to co najmniej niestosowne. Ucztując samotnie, Pochłaniał wszystko jak wilkołak; w towarzystwie prezentował 183 najbardziej wyszukane maniery, na jakie pozwalał mu głód. Opisy- wał mi, jak rozkoszował się każdą ostrygą, jak głaskał każdą brzos- kwinię, z jaką atencją obierał z mięsa pieczoną pierś bażanta. Uwiel- biał wyrafinowane potrawy: kaczkę z sosie pomarańczowym, orzesz- ki pistacjowe, zupę z krabów. „Przy stołach bogaczy pełzam, macham ogonem i opowiadam swoje historie" - pisał. Zdarzało się jednak i tak, że samotnie pochłaniał salade frisees- -lardons przy stole obok drzwi, które niebawem miały zatrzasnąć się z hukiem za jego plecami. Nie mógł wybrzydzać, ponieważ był głodny. Być może nawet zdecydował się skosztować tego dziwacznego dania z jaj i buraków... Przez cały czas pamiętał jednak lepsze czasy, czasy kiedy był w Paryżu milionerem, w innym Paryżu, Paryżu jego młodości, gdzie jego stół był równie słynny jak jego łóżko. Opisywał mi drób, który hodował w zaciemnionym pokoju i karmił wyłącznie ryżem. Mięso tych ptaków miało śnieżnobiały kolor i niezrównany smak. Wspa- niałą francuską kuchnię wzbogacił o włoski geniusz i wyrafinowanie. „Przecież właśnie my, Włosi, mamy najwrażliwsze języki na świecie, rozróżniamy bowiem smak makaronu w zależności od jego kształtu. Czy jakiś inny naród jest do tego zdolny? To samo dotyczy po- całunków". Raczył podniebienia gości - wtedy to on za wszystko płacił - macaroni al sughillo, pilawem lub in cagnoni, a o jego podrobach na słodko w ollas podridas krążyły po mieście fegendy. Na jego stole pojawiało się wyłącznie masło z Vambre, maraschino natomiast przywożono wprost z Zadaru w Dalmacji. Działo się to w czasach, kiedy uruchamiał narodową loterię, kiedy Madame d'Urfe była zabawką w jego rękach, kiedy wystarczyło, by otworzył ramiona, natychmiast wpadała w nie jakaś interesująca kobieta, i kiedy wszystko było możliwe. Teraz był zawsze głodny, obnosił swoją pustkę z miejsca na miej- sce, karmiąc ją spostrzeżeniami wędrowca, których nie miał z kim dzielić, ponieważ nie miał nikogo u boku. Samotnie podziwiał roz- świetlone blaskiem niezliczonych kandelabrów pałace, samotnie mijał przeładowane smakołykami wystawy sklepów, które zdawały się szeptać kusząco: chodź, wejdź tu, czeka na ciebie mnóstwo dobrych rzeczy... Była to nieprawda. Czekały na niego najwyżej zatrzaśnięte drzwi. Odniosłam wrażenie, że po raz ostatni wydostał się na powierzch- 184 nie że po raz ostatni wyrwał się z objęć lodowatego wiru, że pragnął utonąć z podniesioną głową. Wiele lat później, będąc w Paryżu, uŚiłowałam odnaleźć drzwi, które zatrzaśnięto przed nim przy placu (e5 Vosges. Obeszłam plac trzy razy niczym stary pies, szukający miejsca, żeby zdechnąć, i za każdym razem coraz dotkliwiej odczu- wałam okrucieństwo losu. Casanovą znalazł się tu ze swoimi kłopo- tami w roku 1783, ja ze swoimi - kilka dziesięcioleci później. Skąd wzięła się ta złowroga fałda czasu, która nas rozdzieliła akurat wtedy, kiedy powinniśmy być razem, ciasno objęci pod jego płaszczem, z oddechami połączonymi w jednym wilgotnym obłoku ulatującym w czarną noc? Z docierających kolejno listów dowiadywałam się o jego podróżach po Holandii i Austrii, o próbach założenia gazety, zbudowania kanału między Narbonne i Bayonne, planach zorganizowania ekspedycji na Madagaskar, zainteresowaniu ogromnymi balonami braci Montgol- fier. Byłam świadkiem, jak przyjmował coraz niższe honoraria, jak poniżał się do żebractwa, aż wreszcie, za tysiąc florenów rocznie, udał się na ostatnie, najsmutniejsze wygnanie. Świat go odrzucił, nadeszła więc pora, żeby się zatrzymać i za- stanowić. Nadeszła pora na to, żeby pisać, i to nie tylko do mnie, ale również do świata - także tego, który miał dopiero nadejść. Siedziałam na stopniach nad Canal Grandę z listami Casanovy w rękach. Głaskałam je, wąchałam, wdychałam ich zapach. Usiłowa- łam wydobyć z nich odpowiedź na ostatnie pytanie, które wciąż nie dawało mi spokoju. MÓWI KOT Sami widzicie, jak ona go kocha. W jej ostatnich słowach są zawarte pytanie i odpowiedź. Dlaczego nie poprosił, żeby do niego przyjecha- ła? Chyba już wiecie. Znacie Casanovę. Wybaczył Cecilii już wtedy, kiedy uciekł z pokoju zatrutego jej lingua biforcuta. Nieprawda. Prawdopodobnie wydaje wam się, że jesteście bardzo sprytni. Stworzyliście teorię o liście, który nigdy do niej nie dotarł. Cóż, mam wrażenie, iż pewne sprawy są oczywiste. Dzięki Goldoniemu oraz innym dramatopisarzom przypadek i zbieg okoliczności wydają się czymś nadzwyczajnym, podczas gdy w istocie zdarzają się niemal codziennie. Istotnie, był taki list. Istotnie, nie został dostarczony, powinniście jednak od razu zdać sobie sprawę, że stało się tak nie ze względu na brak kompetencji lub starań z mojej strony, ale dlatego, że ona po prostu tego nie chciała. W dniu, kiedy się pokłócili, uciekła z pracowni i ukryła się przy Miracoli. I tak zresztą nie przyniósłbym jej tego listu. To nie moja wina. Nie odczuwam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Koty nie mają sumień. List wpadł do studzienki ściekowej. To znaczy ja go tam wrzuciłem, goniąc za wróblem. Taka jest moja natura. Nie zamierzam za to przepraszać. Cecilia nigdy się nie dowiedziała, że Casanovą przez całą okropną noc, mając tylko mnie za towarzysza, czekał na nią na San Michele przy grobie małego Fortunata. O świcie, z typowym dla siebie wdziękiem, pogodził się z odprawą, której Cecilia wcale mu nie udzieliła. Zaakceptował nową rolę oddalonego kochanka i udał się na samotne wygnanie. Lękał się prosić ją powtórnie. Przy- puszczalnie bał się, że dzięki swemu talentowi Cecilia wkrótce zaczęłaby go utrzymywać, a z czymś takim nie mógłby się pogodzić. Zresztą nieważne. Któregoś dnia prawdziwa acqua alta ujawni ten list. Nie zwyczaj- na, łagodna acąua alta, lecz dzika i nieposkromiona. Oczyści poza- 186 tykane tętnice i żyły Wenecji, wydobędzie list Casanovy na powierzch- nię, a ja będę wtedy czekał, żeby jej go zanieść. ,Ale wtedy, w roku 1782, zdawałem sobie sprawę, że nie zdołam Twrócić jej Casanovy. Popadł w niełaskę i miało tak pozostać. Cecilia wiedziała, że nigdy nie uda mi się schwytać ogromnego pantegana mieszkającego w studni na dziedzińcu ani że ona nie schwyta go dla mnie, mogłem jednak siadywać na jej kolanach, a ona mogła drapać mnie za uszami, i oboje mogliśmy trochę sobie pomarzyć. Ileż bólu spłynęło wypełnionymi krwią rzekami Europy w czasie kiedy Cecilia wylewała bezużyteczne łzy do Canal Grandę, czytała jego listy, czekała, aż poprosi, by do niego przyjechała, i do obrzy- dzenia eksperymentowała z kretynami i geniuszami! Widziałem, jak płakała z tęsknoty. Czasem zawodziłem współczująco. O zmierzchu zawsze do niej przychodzę. Dla tych, którzy naprawdę słyszą, Canal Grandę rozbrzmiewa o tej porze szmerem łez. Wszyscy wiedzą, że koty słyszą rzeczy niesłyszalne dla ludzi. Nasze uszy czuwają nawet wtedy, kiedy śpimy. Jesteśmy wrażliwe na rozpacz. Mnóstwo jej dookoła. Przyłączają się inne koty i wspólnie śpiewamy: ja, one i Cecilia. Chór pęcznieje pieśnią i łzami. Jesteśmy łakome na smutek, po- żeramy go łapczywie. Koty chłoną ludzkie nieszczęścia. Wynosimy je w sierści. Zbliża się godzina kotów. Słońce kona w objęciach wieczoru. My, koty, wychodzimy na dachy. Z niedoścignioną lekkością przemykamy po terakotowych płytkach, unosząc wysoko łapy jak hiszpańskie konie. Niżej, pod wodą, na morskim dnie spoczywają wymieszane kości kotów i ludzi. W miłości, radości i smutku jesteśmy na zawsze z ludź- mi, którzy na nas zasługują. Chwilowo może się wydawać, że Cecilia na mnie nie zasługuje. Cierpliwości. Ona sobie na mnie zapracuje. 21 La lagrema piu grossa xe ąuela che va in carozza. Największa łza to ta, która jedzie karetą. Przysłowie weneckie Paryż, 10 października 1783 Droga Cecilio, Jak się miewasz? Minęło wiele dni od Twego ostatniego listu. Jak wiesz, martwię się o Ciebie. Nie pozostawiaj mnie w niepewności. Od chwili, kiedy nawiązaliśmy tę cudowną korespondencję, nie mogę bez niej żyć. Jak wiesz, jestem teraz w Paryżu u mojego brata Francesca. Zamierzam pozostać tu przez kilka miesięcy. W ciężkich chwilach człowiek potrzebuje rodziny (chociaż Bóg świadkiem, że moja matka nigdy nie poczuła takiej potrzeby!). Co prawda Francesco zazdrościł mi przez całe życie, wreszcie jednak zastąpił zazdrość braterską miłością. Powinien być zamożnym człowiekiem. Był kiedyś ulubieńcem Paryża. Czy wiesz, że cesarzowa Katarzyna kupiła jeden z jego obrazów dla Ermitażu? Ach, Cecilio! Bez trudu wyobrażam sobie zazdrość malującą się teraz na Twojej twarzy. Francesco powinien móc bez trudu zapewnić nam wszyst- kim dostatni byt, lecz zamiłowanie do luksusów i dwa nieudane małżeństwa doprowadziły go do ruiny. Jest teraz roztrzęsiony i bezradny pod każdym względem, nie tylko w łóżku. Podejrze- wam, iż Bóg tak obficie obdarzył mnie swoim Słowem, że dla mego brata musiało go zabraknąć. Kto wie? W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak być wdzięcznym za to, co przypadło mi w udziale. Tak czy inaczej, Francesco prosi, żebyś przekazała jego wyrazy uszanowania dla Antonia - jeżeli w ogóle się z nim widujesz, ma się rozumieć. Chyba zdążył Ci już wybaczyć, że odebrałaś mu najlepszych 188 klientów. Nie wątpię jednak, że kiedyś będzie dumny, iż to właśnie on pomógł słynnej Cecilii Cornaro na progu jej olśniewającej kariery. Paryż jest zimny i obcy. Nie ma tu nikogo, kto by pamiętał mnie 7 moich wspaniałych dni. Ba, nikt nie pamięta nawet kobiet, które wtedy kochałem. Co noc śnię o Wenecji. Za każdym razem widzę to białe światło poranka tego dnia, kiedy uciekłem z więzienia. Widzę też jakieś martwe ciało tuż pod powierzchnią wody przy San Barnaba. Za moimi plecami kilwater sunącej bezszelestnie gondoli kroi nieru- chomą kartę wody. Na mój widok twarze znikają z okien. Nikt nie wyciągnie do mnie ręki, nikt nie powita uśmiechem Giacoma Girolama Casanovy. Rzecz jasna, jak zwykle spotykam się z rozmaitymi ważnymi oso- bistościami, na przykład z uczonym Benjaminem Franklinem oraz pewnym młodym człowiekiem, synem uroczej Marie-Louison 0'Mor- phy ze związku, na który zdecydowała się po wyjściu z królewskiego haremu. Portrety, portrety! To właśnie dzięki mnie król zwrócił na nią uwagę. Kazałem namalować jej portret przedstawiający ją nago, stęsknioną uścisków kochanka. Malarz był tak dumny ze swego dzieła, że wykonał kilka kopii. Jedna z nich trafiła przed oblicze króla, który natychmiast zapragnął obejrzeć oryginał, a ujrzawszy ją, od razu zatrzymał. Niekiedy odnoszę wrażenie, że wszystkie swoje podróże odbywałem wyłącznie po to, by dawać szczęście pięk- nym dziewczętom potrzebującym odrobiny pomocy. Pokusa, żeby osłodzić cnotę odrobiną miłości, była zawsze ogromna. Kończę ten list, ponieważ właśnie wezwano mnie do salonu. Muszę się uśmiechać, kłaniać i deklamować. Francuski, którego nauczyłem się w Rzymie przed wielu laty, wciąż doskonale mi służy. Z jaką rozkoszą wspominam moją małą nauczycielkę Barbaruccię, przebraną na tę okoliczność w męski strój! Od razu przypominam też sobie zakonnicę M.M. w męskim przebraniu, rozmyślam o tym, jak przy świetle księżyca podążałem przez Zannipoli za jej jędrnymi poślad- kami ukrytymi w pantalonach. Ach, one wszystkie są już dla mnie jak duchy. Tylko Ty jedna jesteś prawdziwa. Do zobaczenia, moja maleńka Cecilio. Maluj pięknie. Pamiętaj, że Cię kocham. Uważaj na siebie. Twój Casanovą 189 Kwiecień 1784 Jesteś ocalona, najdroższa. Wojna, którą Holendrzy wszczęli o Wenecję, już się skończyła, i to niemal tak szybko, jak się zaczęła. Mogę Ci to oznajmić jako pierwszy. Mój patron Foscarini spotkał się tu, w Wiedniu, z holenderskim ambasadorem i osiągnął porozumienie. Cesarz Józef interweniował po naszej stronie. Osobiście poznałem tego wielkiego człowieka i ode- grałem istotną rolę w tej sprawie. Tak oto Casanovą raz jeszcze ocalił Serenissimę i jej piękne kobiety. Gdybym tylko mógł uchronić Cię przed wszystkimi niebezpieczeń- stwami, Cecilio! Zajmujesz niepowtarzalne miejsce w moich wspo- mnieniach i z pewnością masz w sobie dość siły, by nie czuć naj- mniejszego zagrożenia ze strony innych kobiet, których rola polegała wyłącznie na tym, żeby nauczyć mnie kochać Ciebie. Pod tym wzglę- dem niewiele się różnimy, najdroższa, bo choć stanowisz wzór dys- krecji, to jednak czasem między linijkami Twych listów dostrzegam Twoje zarumienione policzki. Przed kilku miesiącami na przyjęciu wydanym przez ambasadora poznałem niezwykłego człowieka, wolnomularza, hrabiego Karla von Waldsteina z Dux. Nie ma jeszcze trzydziestu lat, lecz jest nad- spodziewanie dojrzały, choć ze słabością do hazardu i koni. Roz- mawialiśmy o wielu ezoterycznych zagadnieniach, obojczyku Salo- mona oraz mnóstwie innych rzeczy związanych z magią i okultyzmem. Poczułem się tak wspaniale, że wykrzyknąłem: „Oh! che beUa cosa! Jak dobrze to wszystko znam!". „W takim razie proszę pojechać ze mną do Czech - odparł Wald- stein. - Wyjeżdżam jutro". Odnoszę wrażenie, iż mówił poważnie. Podobno w swoim zamku w Czechach ma bibliotekę złożoną z 40 000 tomów. Zaprasza mnie serdecznie nie tylko jako gościa, ale również gdybym zechciał tam zamieszkać. W każdej chwili mogę objąć posadę bibliotekarza. Cecilio, czy potrafisz sobie wyobrazić swego Casanovę jako biblio- tekarza, jako ledwo oddychający symbol pedanterii i impotencji, jako pośmiewisko i pseudomnicha? I to na zapadłej czeskiej prowincji, gdzie nawet nie ma teatru ani kasyna? Nigdy. Hrabia Waldstein kusi mnie swoją kuchnią (odkrył tę moją drobną słabość), obfitością czeskich dziewic oraz szlachetnie urodzonymi gośćmi, ale ja nie daję się uwieść. 192 Tylko Ty mogłabyś tego dokonać. Napisz mi, że jesteś bezpieczna i zdrowa, najdroższa. Muszę to wiedzieć. Twój Casanovą Wiedeń 1784 Ach, Cecilio... Jaką radość sprawił mi Twój list, który nareszcie otrzymałem! Był przesycony Twoim zapachem, Twoimi farbami, Twoimi sokami - całą tą rozkoszą, którą dajesz światu razem z każdym swoim od- dechem. Tak bardzo pragnę znowu Cię ujrzeć. I Wenecję. Potrzebuję wziąć Cię w ramiona i przekonać się, że moje obawy są bezpodstawne, że jesteś cała i zdrowa i że nikt Cię nie skrzywdził. Ogromnie cieszę się z Twoich sukcesów. Zaproszono Cię do Lon- dynu? Zupełnie jak Twoją idolkę Angelice! Masz rację, że postano- wiłaś jednak zostać w Wenecji. Na podróże przyjdzie czas później, kiedy będziesz gotowa. Mam nadzieję, że nawet wtedy nie posmaku- jesz angielskiego sera. Smakuje tak, jakby zrobiono go z kwaśnego namoczonego kartonu. Sery z północy Europy są do niczego, moje zmysły zaś wcale nie uległy stępieniu. Wspominam aromaty włoskich serów jak wyuczone na pamięć wiersze. Myślę, że pewnego dnia wykorzystam te wspomnienia, pisząc na ich podstawie Słownik serów. Jak widzisz, ciągle jestem w Wiedniu. Czy wiesz, Cecilio, że zaczynam sobie uświadamiać, iż bez względu na to, gdzie jestem, czuję się tak, jakbym trafił do zupełnie obcego kraju. Przez wiele lat marzyłem o powrocie do Wenecji, kiedy zaś tam wreszcie wróciłem, wcale nie stała się moim domem i potrak- towała mnie z równym okrucieństwem i chłodem jak moja matka. Mój dom jest tam, gdzie Ty, Cecilio. Poza tym wszystko jest mi obce. Jesteś moją rodziną, moim dworem, moim palazzo. Bez Ciebie nic nie sprawia mi radości. Nawet okna zalewają się łzami! Wszechobecna teutońska wilgoć spływa po szybach kroplami roz- paczy. Spójrz! Chwyciłem jedną z nich rożkiem tej kartki. Teraz płacze także atrament. Napisz do mnie, Cecilio, i powiedz, co jest najbliższe Twemu sercu, abym mógł nosić to również blisko mojego. Twój Casanovą 193 PS Jak radzi sobie mój diabelski kot? Czy nadal jest postrachem pantegane? Czy ich wąsy nadal drgają ze strachu, kiedy o nim śnią, a on bezszelestnie podkrada się do ich kryjówek z żądzą krwi w sercu? PPS Cecilio, czy na pewno wszystko u Ciebie w porządku? Napisz mi prawdę. Napisz, gdyby wydarzyło się coś niedobrego. Wiedeń, grudzień 1784 Najdroższa Cecilio, Czy słyszałaś o nieszczęsnym Beckfordzie? Wreszcie się ożenił, ale i okrył niesławą. Jakiś wścibski purytanin przyłapał go in flag- rante z młodym Courtenayem i teraz podobno wszystkie angielskie szmatławce rozpisują się o tej sprawie. Od dawna do mnie nie pisze. Zdaje się, że został kimś w rodzaju pustelnika. Jestem ciekaw, czyjego Wathek kiedykolwie ujrzy światło dzienne? Masz jeszcze jego portret, ten, którego nie chciał odebrać? Jakże bym chciał ujrzeć Twoją sypialnię z jego pałacami wymalowanymi na ścianach! To musi być bardzo piękne. List, w którym zamieściłaś szkice, stoi podparty na moim biurku, dzięki czemu mogę sobie wyobrazić, na co patrzysz co wieczór przy blasku świecy. Mimo to muszę przyznać, iż nie mogę pojąć, dlaczego udekorowałaś swoją sypialnię właśnie scenami z Watheka. Twoja ciemna strona budzi czasem mój niepokój. Twoje mroczne poczucie humoru balan- suje niekiedy na krawędzi niebezpieczeństwa. Wathek niepokoi mnie, ponieważ beztrosko wyśmiewa najbardziej ekstremalne przejawy zła. Jego humor jest wysoce niedyskretny. Równie szyderczo traktuje to, co delikatne i okropne, tak naprawdę niczego nie doświadczając. Moim zdaniem takie podejście jest znacznie bardziej obsceniczne od tego, co prezentuje Aretino, ponieważ Aretino przynajmniej jest poważny. Wszystkie jego trzydzieści pięć pozycji bierze się prosto z serca i nikogo nie krzywdzi. Gdyby Wathek dostał się w niewłaściwe ręce, mógłby wyrządzić wiele szkód. Jak niechętnie piszę do Ciebie na tym tanim papierze! Szkoda, j że nie mogę posłać Ci belgijskiego pergaminu ze znakami wodnymi. Wiem, że będziesz wiele razy przesuwała palcami po moim liście, i Twoje listy są na takim wspaniałym papierze i zawsze pachną We- ] 194 necią i Tobą - nie wyobrażasz sobie nawet, jak je smakuję, składam i rozkładam, wącham i oglądam, ile razy zasypiam, ściskając je ^rręce pod poduszką... \ więc ten mój przeklęty kocur znowu został ojcem? Rzeczywiście szkoda, że jego morosa okociła się akurat na niedokończonym port- recie, ale jestem pewien, że zdołasz naprawić szkody. Zatrzymaj iedno z gattini, Cecilio. Stary zbój nie będzie żył wiecznie. Za wiele chce i zbyt często walczy. W końcu jakiś pantegane zdoła go za- skoczyć i będzie po nim. Tak jak jest po mnie. Twój Casanovą Wiedeń, 21 kwietnia 1785 Najdroższa Cecilio, Ambasador jest ciężko chory i zapewne niebawem umrze. Tak więc wkrótce znów wyruszę w drogę. Miałem wizję. Może Ty mi wytłumaczysz, co oznaczała. Jestem wystawiony na licytację, w której uczestniczy tłum szlachetnie uro- dzonych kobiet. Mam na sobie satynowy surdut, który tak dobrze znasz, mocno jednak wymięty i znoszony. Kobiety są wspaniale ubrane, obwieszone biżuterią, smakowicie pulchne, a każda siedzi przy stoliku uginającym się pod ciężarem kosztownych potraw. Stoliki są dwuosobowe, ale jedno miejsce jest wolne. W dziwnej atmosferze, jaka panuje w pokoju, kobiety zdają się zlewać w jedno z zawartością półmisków i talerzy. Pierwsza podnosi rękę Sola z Cytryną, potem „Foie Gras en sa Gelee", wreszcie „Crab Bisąue" z rozmytymi oczami i szczypcami kołyszącymi się lekko w cieniu lnianej serwetki. „Foie Gras" prowa- dzi, palec słonecznego blasku drży w jej „Gelee". Zastanawiam się nad jej smakiem - może „Sauternes?" Może te pomarszczone i wzdęte obok „tranche Foie" to właśnie grona „Sauternes"? Ale ecco qtia - nie ona zwycięża. Ktoś inny licytuje znacznie mocniej. To kawałek twardego zeschniętego chleba na brudnym stoliku nawet nieprzy- krytym obrusem. Chleb jest tak twardy, że nie sposób przełamać go na pół. Będę musiał przełknąć go w całości. Madame Chleb jest inteligentna i opanowana. Na stoliku tuż obok chleba leży otwarta 195 Patrzę na wymięte resztki Twoich listów. Boli mnie serce, że I wyglądają teraz tak samo jak człowiek, do którego są zaadresowane. * Czasem czytam je na nowo w oberżach lub na gościńcu. Muszę je wtedy niemal rozdzierać, ponieważ ten wspaniały papier, na którym piszesz, nasiąkł wilgocią i litery skreślone Twoją ręką stają się coraz słabiej widoczne. Napełniają mnie smutkiem, którego nie jestem w stanie ścierpieć. Od tej pory będę czytał wyłącznie nowe listy, świeże, wciąż pachnące Twoim oddechem. Dlatego odsyłam Ci tamte. Najdroższa, przechowaj je, proszę, razem z moimi listami, jeżeli jeszcze je masz. Chciałbym, aby historia naszej miłości żyła w Twojej pracowni. W ten sposób jakaś cząstka Casanovy jednak pozostanie w Wenecji. Nie mogą przecież skazać na wygnanie mojej miłości do Ciebie ani do tego miasta. Wygnali tylko moje ciało, które i tak niewiele jest już warte. Teraz Ty żyjesz dla mnie, uosabiając moje pragnienia. Być może te listy, pełne prawdziwej miłości, uchronią Cię od złego. Mam taką nadzieję, kochanie. Twój Casanovą Wiedeń, 23 kwietnia 1785 Dzisiaj umarł mój pan, ambasador Foscarini. Ponownie zostałem bez opiekuna. Moja Cecilio, jakże zmęczyło mnie to życie, w którym ani przez chwilę nie jestem wolny od niepewności, w którym wciąż muszę uczyć jakiegoś nowego kucharza, jak się przyrządza kaczkę w sosie pomarańczowym, w którym orzechy pistacjowe są zawsze zimne i zamknięte, a kiedy rozłupię skorupę, ukazują mi gnijące wnętrze! W którym służąca przynosi mi rano do picia ledwo ciepłą cze- koladę. Wszyscy już nie żyją: ojciec Balbi, który uciekł ze mną z więzienia, mój niemądry młodszy brat Gaetano... Bezustannie docierają do mnie wieści o śmierci i nieszczęściach, codziennie budzę się z gorzkim smakiem w ustach. Jak wiesz, to do mnie zupełnie niepodobne, lecz odnoszę wrażenie, jakby wygnano mnie nie tylko z Wenecji, ale także ze mnie samego. Resztki mej wewnętrznej słodyczy kulą się w moim żołądku tym ciaśniej, im bardziej oddalam się od Wenecji. Przerażają mnie zmiany, które w sobie dostrzegam. 196 Czy pamiętasz, jak w ubiegłym roku pisałem Ci o hrabim Walds- teinie z Dux w Czechach? Już wtedy namawiał mnie usilnie, żebym zgodził się objąć posadę bibliotekarza w jego przepastnej bibliotece, stanowczo odrzuciłem jego propozycję. Zaklinałem się, że nigdy nie będę bibliotekarzem. Jakże łatwo złamać dane samemu sobie słowo. Nadeszła chwila, kiedy jestem zmuszony przyjąć tę ofertę. Zostałem bez środków do życia. Wiem już, że umrę w odległych Czechach. Wcześniej jednak powiem, co mam do powiedzenia, i świat jeszcze o mnie usłyszy. Opiekując się czterdziestoma tysiącami woluminów hrabiego, napiszę kilka własnych. Tak, sądzę, że wspomnienia Casa- novy narodzą się właśnie w Dux, i Wenecja będzie miała się czego wstydzić. Czy jeszcze kiedyś wezmę Cię w ramiona? Albo czy Ty weźmiesz mnie w swoje, tak jak wtedy, kiedy leżeliśmy obok siebie, a Ty wsuwałaś kolano między moje uda? Twój Casanovą Wrzesień 1785 Cecilio, moja duszo, Właśnie dotarłem do Dux. Na załączonej mapie widzisz, że jest to pięć mil na zachód od Cieplic, przy głównej drodze wiodącej do Mostu i Pilzna. W blasku jesiennego słońca jest tu nawet ładnie, przysięgam jednak, że umrę już pierwszej zimy. Być może, kiedy otrzymasz ten list, Twój Casanovą będzie już martwy, otruty przez służbę. Czechy to ponury kraj, a kucharz zerka na mnie w nie- przyjazny sposób. Pozdrawiam Ciebie i dzieci mojego kota. Śmierć nie napełnia mnie lękiem; płaczę tylko dlatego, że umieram w obcym kraju, z dala od kobiety, którą kocham, i że nie mogę objąć Cię po raz ostatni. I nie spisawszy wspomnień! Nazajutrz rano Wczoraj musiałem chyba być do cna wyczerpany, ponieważ dzisiaj, w świetle dnia, nastrój znacznie mi się poprawił. Po raz pierwszy od bardzo dawna obudziłem się z rumakiem gotowym do czynu. Natych- miast pomyślałem o Tobie i oddałem się znajomej rozkoszy w pościeli. 197 Jakoś przeżyłem pierwszy i drugi posiłek. Moj'e rzeczy wróciły z pral- ni niemal w komplecie. Może więc mimo wszystko uda mi się tu jakiś czas przeżyć. Uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy w życiu nie muszę się w ogóle troszczyć o swoje materialne potrzeby. Płacą mi i kar- mią mnie, o nic nie pytając. Moja pensja, czyli wartość Casanovy w tych ciężkich czasach, wynosi nędzne tysiąc florenów rocznie. Do tego więc już doszło, a co najgorsze, jestem nawet za to wdzięczny. Odrywam się od tych niewesołych rozważań, żeby sporządzać notatki do wspomnień. Tak jak przewidywałaś, odwiedziny u moich dawnych miłości czynią mnie szczęśliwszym. Zamiast czuć się starym, czuję się tylko dojrzałym. Zawsze byłaś taka mądra. Mam nadzieję, że wiesz, jak o siebie zadbać. „Herr Bibliothekar" Casanovą PS Wygląda na to, że tu, w Czechach, żyją same karły. Wszystkie kołdry są dla mnie za krótkie. Kazałem zszyć dwie razem. Październik 1786 Najdroższa Cecilio, <* Ucieszyła mnie wiadomość o małżeństwie Twojej siostry. Sądząc z opisu, jej suknia była arcydziełem bezguścia. Chyba jesteś trochę okrutna, Cecilio. Życzę jej szczęścia. Jakże lubiłem oglądać młode weneckie mężatki, noszące perty przez pierwszy rok po ślubie. Blask pereł i kobiecej urody zawsze doskonale się uzupełniały. My kone- serzy na podstawie intensywności tego połączonego blasku ocenialiś- my, czy któraś z nich potrzebowała dodatkowych atencji. W pierw- szym roku małżeństwa zdarzało się to niezmiernie rzadko. Przy- chodzi mi na myśl słynna historia Cateriny Querini, która tańcząc zbyt śmiało podczas balu, zerwała naszyjnik legendarnych oriental- nych pereł i zamiast rzucić się do ich zbierania, po prostu je pode- ptała. Ale to działo się wtedy, kiedy Wenecja była jeszcze szczęś- liwym miastem, ma się rozumieć. Kim jest Twój szwagier? Dżentelmenem, jak Twój ojciec, czy draniem? 198 Skoro mowa o draniach: przesyłam Ci moje najnowsze dzieło goliloąw d'un penseur. Jak widzisz, jest to zgrabna polemika z awan- turnikami w rodzaju tej świni Cagliostra. Przeczytaj ją uważnie, O^ilio, i strzeż się takich ludzi. W swoich twardych duszach nie mają miejsca na wstyd ani poczucie winy, ale właściwie głównie dzięki temu osiągają swoje cele. Opanowali po mistrzowstu sztukę perswazji i są bardzo próżni, przypuszczalnie więc prędzej czy później ziawią się w Twojej pracowni, aby namówić Cię, byś zechciała ich unieśmiertelnić. Bądź więc ostrożna, najdroższa. Nie, nie mam nic przeciwko temu, że portretujesz Goethego. Jes- tem nawet dumny, że się do Ciebie zwrócił. Słyszałem jednak, że to stary cap uwielbiający młode kobiety, ufam więc, iż nie pozwoliłaś mu na zbyt wiele. Ten człowiek bez wątpienia jest geniuszem, ale podejrzewam, że spłodziwszy te wszystkie śmiertelnie poważne ide- alizacje narodu niemieckiego, stał się mdły i pozbawiony ognia jak kawałek rozmiękłego kartonu. Proszę Cię jednak, byś nie próbowała tego sprawdzać. Jak wiesz, nie jestem zazdrosny, lecz w tym przypad- ku wyznaczam nieprzekraczalną granicę. Nazywa więc naszą Serenissimę „republiką bobrów"? A z którego mrowiska on sam pochodzi? Po latach, które spędził na posadkach urzędniczych w Weimarze, jego poezja cuchnie stęchłymi dokumen- tami. Rozbawiła mnie wiadomość, że w dzieciństwie miał maleńki model gondoli i że kazał się z nim namalować. Zapewne teraz, roz- party w prawdziwej gondoli, czuje się jak władca Adriatyku! A więc uważa, że Wenecja jest zatłoczona, a nasze domy ściś- nięte? Nazywa Canal Grandę „wężem"? Roześmiałem się głośno, przeczytawszy, co piszesz o jego propozycjach wprowadzenia no- wych przepisów sanitarnych i planie, który przedstawił jednemu z inspektorów policji, zajmującemu się tym problemem. Jakież to typowo germańskie i całkowicie nierealne! Nasze tancerki wydają mu się rozpustne, a balet pozbawiony pomysłów? Jedyne przed- stawienie, jakie mu się spodobało, to Awantura w Chioggii? (Przy- znam, że ja także bardzo je lubiłem!). Uważa, że jesteśmy hałaśliwi i że mówimy bez przerwy? Dlaczego więc nie wróci do milczącego, nudnego Weimaru? Spodobała mi się natomiast jego uwaga, że ludzie, którzy przy- ozdabiają swoje kapelusze, pragną oglądać lepszych od siebie w je- szcze piękniejszych strojach. To ma sens. I może rzeczywiście weneckie tancerki stają się nieco wyuzdane podczas carnevale, 199 ale zapewniam Cię, iż daleko im jeszcze do paryskich. Pamiętam i słynną Camargo. Kiedy ją poznałem, miała sześćdziesiąt lat, a mimo to nadal wykonywała najdziksze podskoki, ponieważ zaś nie nosiła ' bielizny, jej wdzięki były przez czterdzieści lat wystawiane na widok publiczny. Wszystko to jednak nic w porównaniu z angielskim bar- barzyńskim spektaklem zwanym Morris dancing. Służba wciąż dręczy mnie subtelnymi torturami. Kucharz upor- czywie zapomina przyrządzić mi owsiankę albo podaje ją tak gorącą, że parzę sobie język. Stajenny wyznacza na mojego stangreta niebez- i piecznego szaleńca, kto inny każe swemu psu przez całą noc ujadać pod moim oknem. Grają fałszywie na rogu myśliwskim tylko po to, żeby szarpać mi nerwy, a do tego bezustannie śmieją się ze mnie. Hrabia nie dość surowo przywołuje ich do porządku. Zaledwie wczoraj recytowałem z zapałem włoskie wiersze, a oni chichotali jak zakonnice. Zaprezentowałem im więc kilka moich fran- ] cuskich wierszy w nadziei, że w ten sposób wzbudzę w nich szacunek, oni jednak śmiali się dalej. Śmieją się, kiedy przychodzę na bal w białym żabocie, surducie z jedwabiu wyszywanym złotem, czarnej atłasowej kamizelce i jed- wabnych pończochach. Śmieją się nawet z mojego menueta, którego przed sześćdziesięciu laty nauczył mnie Marcel, największy tancerz Europy. Większość czasu spędzam zamknięty w pokoju i pochłonięty pisa- niem. Kiedy moje wspomnienia ukażą się drukiem, ci na dole naresz- cie przestaną się śmiać. Twój kochający Casanovą Czerwiec 1787 Najdroższa Cecilio, Rozmawialiśmy o Goethem i tańcu, czyż nie tak? (Wciąż traktuję te listy jak dalszy ciąg rozmów, które kiedyś toczyliśmy). Ach, gdyby tak słudzy hrabiego zobaczyli mnie tańczącego fan- dango, tak jak czyniłem to w Madrycie! Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie wywarł na mnie ten taniec, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. Partnerzy tańczyli twarzami do siebie i choć byli wyposażeni jedynie w kastaniety i przesuwali się najwyżej o trzy kroki w każdą stronę, przybierali setki uwodzicielskich póz oraz wykonywali setki zalotnych 200 testów. A ich twarze! Na obliczach mężczyzn malowała się auten- tyczna miłość, przez twarze kobiet przemykały oddanie, żądza i eks- taza. W fandangu można podziwiać miłość od początku do końca, od r^nvszego namiętnego szeptu po ostatnie westchnienie rozkoszy. Po takim występie tancerka nie może niczego odmówić swemu tan- cerzowi. Fandango pobudza zmysły w sposób wymagający natych- miastowego zaspokojenia. Chciało mi się krzyczeć, kiedy oglądałem go po raz pierwszy. Fandango osadza na skórze pożądanie tak samo, iak Ty to robisz, malując portret. Nie potrafię tego lepiej opisać. Natychmiast wyszedłem z balu, wynająłem nauczyciela i ćwiczyłem przez trzy dni i trzy noce, aż wreszcie potrafiłem wykonać fandango lepiej niż jakikolwiek Hiszpan w Madrycie. Taniec to życie, Cecilio. Czy wiesz, że nigdy razem nie tańczyliśmy? W swoim ostatnim liście piszesz, że taniec nie sprawia Ci przyjemno- ści - to dlatego, najdroższa, że jeszcze nie wiesz, jaka rozkosz się w nim kryje. Pozwól tańczyć swoim piersiom! I co z tego, że przy- ciągają uwagę tłumu? Poddaj się ich pięknu! Kiedy opowiadasz, jak urosły od chwili naszego rozstania, pożądanie rozpala mnie do szaleń- stwa. Biegam po zamku, chwytam wszystko, co choć trochę je przy- pomina. Jabłka - za twarde, poduszeczki na igły - za miękkie. Na szczęście znalazłem dwie brzoskwinie dojrzewające na skąpanym w promieniach słońca parapecie. Trzymam je teraz w lewej ręce, pisząc do Ciebie prawą. Przykro mi, że Twój szwagier już zaczął zdradzać Sofię, chociaż jeszcze nie zdjęła ślubnych pereł. Nie powinien tak postępować. Bądź dla niej dobra, Cecilio. Spróbuj sobie wyobrazić, jak teraz cierpi. Już nie tylko służba mnie lekceważy. Hrabia także nie traktuje mnie dobrze, a jego ludzie to widzą. Zdarzyło się już kilka razy, że kazano mi jeść przy bocznym stoliku, ponieważ ze względu na liczbę gości zabrakło dla mnie miejsca przy głównym stole. Ja, Casanovą, kłaniający się i uśmiechający z daleka do obwieszonych kosztownoś- ciami tłustych świń obżerających się smakołykami, z których zostaną dla mnie zaledwie resztki! Hrabia coraz częściej nie przedstawia mnie ważnym gościom i od- wiedza bibliotekę bez uprzedzenia. Spoglądam na obrzydliwie różowe ściany głównego hallu i ogarniają mnie mdłości. Pamiętam refleksy przemykające po pokrytych malowidłami sufitach Palazzo Mocenigo, odbicia naszych zwiewnych palazzi tańczące w wodzie, i z tęsknoty za Wenecją serce tańczy mi w piersi fandango. 201 Ktoś się zbliża. Muszę zapieczętować ten list, zanim go zobaczą. I Bezustannie mnie śledzą w nadziei, że znajdą coś, co będą mogli 1 wykorzystać przeciwko mnie. Twój Casanovą PS Waihek Beckforda nareszcie ukazał się po angielsku. Wrzesień 1787 Najdroższa Cecilio, Oto HISTOIRE de ma FUITĘ DES PRISONS de la Republique de Venise, qu'on appelle les Plombs - czyli relacja o moich przeży- ciach w więzieniu i ucieczce stamtąd. Przećwiczone z Tobą w gondoli przy San Vio, a teraz wygładzone i oprawione w skórzane okładki ku uciesze szerokiej publiczności. A więc malujesz rodzinę królewską Neapolu, dawnych klientów Angeliki? Koniecznie dopilnuj, aby zapłacili Ci, zanim wyjedziesz! Wiem na pewno, że pewnego dnia poznasz osobiście Angelikę Kauffmann. Mam nadzieję, że się nie zawiedziesz. Moim zdaniem Ty jesteś lepszą malarką i już wkrótce staniesz się bardziej sławna. Malujesz mężczyzn ze Słowem w ich lędźwiach i kobiety na tyle pożądliwe i godne pożądania, aby je uwolnić. Ludzie z jej portretów są zbyt piękni, aby kogokolwiek pożądać. Krótko mówiąc, są*martwi. Podczas przyjęć wydawanych przez hrabiego opowiadam jego goś- ciom - brzydkim i pięknym, byle tylko zamożnym - o słynnej wenec- kiej malarce Cecilii Cornaro i o jej nadzwyczajnych umiejętnościach uwieczniania nie tylko piękna, lecz również namiętności. Będę przy- syłał Ci klientów z całej Europy, aż wreszcie w Twojej szkatule znajdzie się więcej zecchini, niż widziałem przez całe życie. Spotkałem mojego starego przyjaciela Lorenza da Ponte. Pisuje libretta dla tego młodziutkiego genialnego Austriaka Mozarta. Tego samego, który uczył Beckforda gry na fortepianie! Da Ponte poprosił mnie o pomoc przy pisaniu libretta do najnowszej opery tego chłopca, zatytułowanej Don Giovanni. Rzeczywiście, kto nadawałby się do tego lepiej ode mnie? Być może przypomniał sobie, że ja również jestem autorem opery! Napisałem ją w Aranjuezie podczas trwają- cego rok okropnego pobytu w Hiszpanii. Zajęło mi to dwa tygodnie, samo dzieło zaś spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem. 202 Wróćmy jednak do młodego Mozarta. Do premiery pozostały zaled- wie dwa dni, a opera jeszcze nie była ukończona! Spotkaliśmy się «>. Pradze 27 października i zamknęliśmy Mozarta w pokoju, żeby /Hażył napisać uwerturę na wyznaczoną na ten sam dzień próbę Kostiumową. Czyniłem, co w mojej mocy, ale Don Giovanni da Pontego nie jest iednak Casanovą. Przede wszystkim nienawidzi kobiet, czerpiąc przy- jemność z oglądania ich łez. Jest zawodowym uwodzicielem, który nadużywa swych naturalnych talentów, doprowadzając kobiety do upadku. Całkiem odwrotnie niż ja! Analizując różnice między mną i Don Giovannim, po raz pierwszy pojąłem prawdziwe znaczenie tragicznej przygody z La Charpillon w Londynie. Ona celowo mnie w sobie rozkochała, po czym poddała diabelskim torturom. Donna Giovanna, diablica wcielona... Tak czy inaczej, zrobiliśmy, co należało, a moje uwagi były trakto- wane z szacunkiem. Podczas premiery nawiedziła mnie jeszcze jedna myśl; dotyczy ona twarzy, powinna więc zainteresować kogoś, kto tak jak Ty maluje portrety. Otóż śpiewak występujący w roli Don Giovan- niego miał twarz uszminkowaną jak upiór, śmiertelnie bladą, z wyraź- nie widocznymi zmarszczkami rozpusty i cieniami niesławy, ale La Charpillon była znacznie gorsza, ponieważ wcale nie wyglądała na potwora, którym była. Wyglądała jak anioł, co zaowocowało fatalnymi skutkami dla mnie i jeszcze co najmniej setki mężczyzn. Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała namalować portretu takiej kobiety ani jej męskiego odpowiednika. Przyglądaj się uważnie wszystkim przystojnym mężczyznom, jacy pojawią się na Twojej drodze, i pytaj, co się kryje pod piękną powierzchownością. Broń się, najdroższa Cecilio. Lękam się, iż piękna ludzka twarz stanie się pewnego dnia przyczyną Twego nieszczęścia. Twój Casanovą 1787 Najdroższa Cecilio, A więc masz maleńką siostrzenicę! Czy jest podobna do Sofii? Opowiedz mi o chrzcinach. Jak byli wszyscy ubrani? Jakie smakowite potrawy podawano? Wiesz przecież, jak lubię słuchać o Wenecji in festa. Sprzedałem życzliwemu hrabiemu Waldsteinowi prawa do wszyst- kich moich pism. To znaczy do wszystkich powstałych do tej chwili. Miło jest znowu czuć w kieszeni ciężar pieniędzy. Dziś wieczorem spotkałem kobietę o twarzy pokrytej kraterami jak księżyc. Jestem szczęśliwy, ponieważ wreszcie nie poczułem chęci kochania się z nią tylko dlatego, że jeszcze nigdy nie prze- żyłem takiego doznania. Jestem całkowicie zużyty. Nie mogę już nawet oddawać się samotnym przyjemnościom, ale ta wy- muszona wstrzmięźliwość pozwala mi smakować wspomnienia jak stare wino, które dopiero teraz osiągnęło właściwy wiek i nie- powtarzalny aromat. Wciąż pracuję nad pamiętnikami - niektóre fragmenty poddaję już trzeciej, korekcie. To ogromna odpowie- dzialność tworzyć sobie literacki nagrobek! Pracuję po trzynaście godzin dziennie. A więc malowałaś portret słynnej pani Thrale? Mam nadzieję, że skorzystałaś z okazji, by wyszlifować swój angielski. Wiem, że to wulgarny język, który spada na uszy niczym żołędzie na suche po- szycie lasu, mam jednak dziwne przeczucie, iż jego znajomość kiedyś bardzo Ci się przyda. Twój Casanovą -» 1788 Najdroższa Cecilio, Znowu masz kolejną siostrzenicę! Serdeczne gratulacje dla szwag- ra! Wbrew temu, co piszesz, nie wątpię ani przez chwilę, że pokochasz to dziecko. Ja także mam potomka. Przesyłam Ci mój Icosameron, ou Histoire d'Edouard et d'Elisabeth qui passerent quabre-vingts ans chez les Megamicres habitans aborigenes du Protcosme dans 1'interieur de notre globe, traduite de 1'anglois. Jest to powieść o zmyślonej podróży do wnętrza ziemi. Opublikowałem ją w Pradze. Mam nadzieję sprze- dać tyle egzemplarzy, żeby zapłacić za druk, który był przerażająco kosztowny. Czy podoba Ci się szarobłękitna wyklejka? Wybrałem ją spośród kilkunastu próbek, które zaprezentowano mi w drukarni, ponieważ przypomina mi wodę przy San Vio, rok 1782 i Ciebie. Przepraszam za mój wizerunek na stronie tytułowej. Wyglądam na przebiegłego 204 brutala. Jastrzębi wzrok, wypukłe cźoło^krogulczy nos... Ach, gdybym mórf raz jeszcze pozować Ci do portretu! Gdyby pojawił się na stronie tytułowej, ludzie wyrywaliby sobie książkę z rąk. Kiedyś opuścisz Włochy i zaczniesz malować resztę świata, ffdy znowu zrobi się bezpiecznie. Kto wie, może któregoś dnia zawitasz nawet tutaj, do Dux. Gdybyś wiedziała, jak usilnie na- mawiam hrabiego, żeby Cię tu sprowadził! On jednak uparcie powtarza, że jeszcze nie dorósł do swojej twarzy, cokolwiek to oznacza. Dziękuję Ci za opis otwarcia nowego gmachu weneckiej Opery. Rozbawił mnie lingua biforcuta Twojej relacji: kto się zjawił, a kogo nie było i jak kto wyglądał w swoim najlepszym stroju. Pożądam takich szczegółów, a Ty dostarczyłaś mi smakowitą porcję tego, czego najbardziej mi brakuje. Twój Casanovą 1790 Najdroższa Cecilio, A więc zostaliśmy zdemaskowani? Sofia znalazła Twój szkicownik? Powiadasz, iż jesteś dumna, że świat wreszcie dowiedział się prawdy, ale ja jestem dumny jeszcze bardziej. Mam nadzieję, że nie poniesiesz żadnej szkody z powodu, że cała Wenecja wie, iż byłem - jestem - Twoim kochankiem. Może nawet zyskasz nowych klientów, których zwabi ciekawość. Oby tylko nie zjawił się nikt niebezpieczny, niemiły albo ogarnięty obsesją. Nie wątpię, iż Twoi rodzice szybko się otrząs- ną. Twierdzisz, że fakt, iż staliśmy się obiektem plotek, niczego między nami nie zmienia, i ja uważam tak samo, moja droga. Plotki nie zdołają zniszczyć alchemii, która przepływa między nami w tych listach. Otwieram szufladę, w której trzymam moje skarby. Patrzę na dwie pestki brzoskwiń, przesączoną oliwą szmatkę, którą ukradłem z Twojej pracowni, kosmyk Twoich niesfornych włosów, Twój szkic do autoportretu z San Lazzaro. Po raz kolejny czytam Twój przed- ostatni list i wdycham jego zapach. To cudownie, że zechciałaś ozdobić Jego marginesy kolorowymi szkicami przedstawiającymi naszego kota. Jakież z niego wspaniałe zwierzę! Zanim list do mnie dotarł, °tej przesiąkł miejscami na wylot i papier gdzieniegdzie stał się 205 całkiem przezroczysty, wciąż jednak mogę odczytać Twoje słowa i dojrzeć te dziarskie wąsy i błyszczące ślepia. Mój wierny posłaniec! Proszę, wykradnij z kuchni gomółkę masła i przekaż mu w moim imieniu wraz z pozdrowieniami. To był bezbarwny rok. Ponownie bawiłem w Dreźnie i Lipsku (gdzie pieczone słowiki wciąż są wyśmienite!). Bez przerwy liczyłem książki. Pisałem. Byłem dręczony przez Feldkirchnera, który wy- szarpywał mi z kieszeni zwoje rękopisów i rzucał na podłogę, aby patrzeć, jak zbieram je na kolanach. Tęskniłem za Tobą i niepokoiłem się o Ciebie. Twój Casanovą 13 września 1791 Cecilio, Czekam na Twój list. Dlaczego nie przychodzą od Ciebie żadne wiadomości? Mam gorącą nadzieję, że to przez zwykłe opóźnienie poczty. Obok mnie stoi wyściełany fotel, znacznie wspanialszy od tego, na którym usadowiłem swoją nędzną powłokę cielesną. Tam właśnie powinna siedzieć Ceciłia. Zostawiłem to miejsce właśnie dla Ciebie. Mam towarzysza, który je ogrzewa. Jest to nieduży terier o imieniu Melampyge. Obserwuje mnie, kiedy pracuję, i przybiega na każde spojrzenie albo wezwanie. Co prawda okrył mnie niesławą w Ciep- licach, publicznie zapładniając jakąś sukę na ulicy - możesz sobie wyobrazić komentarze dotyczące jego pana, jakie wywołał tym po- pisem! Służący nazwiskiem Feldkirchner nie odstępuje od wendety, ucie- kając się nawet do fizycznej przemocy. Nie dalej jak dwa tygodnie temu kazał jednemu ze swych nędznych kamratów obić mnie kijem w ciemnej uliczce w Dux. Wciąż jeszcze utykam. Mogę się bronić wyłącznie piórem. Właśnie ukończyłem dwadzieścia jeden listów do Feldkirchnera, które po opublikowaniu zniszczą go na zawsze. Od razu poczułem się lepiej - przypuszczalnie tak samo jak Ty, kiedy kończysz portret kogoś, kogo nie lubisz. Poza tym niestrudzenie pracuję nad pamiętnikami. Myślę, że rezul- taty usprawiedliwiają taki nakład pracy. Nie wątpię, iż kiedyś moje wspomnienia zostaną przetłumaczone na wszystkie języki. Jak wiesz, 206 spisuję Je P° francusku, ponieważ rozpustni Francuzi na pewno je kupią- My, ubodzy Włosi, nie możemy sobie pozwolić na takie dzieła, a-poza tym zbyt wielu z nas nie potrafi czytać. To będzie lektura dla wvrafinowanych czytelników doskonale znających uroki życia. Z pew- nością zostanie zakazana w wielu krajach, a będąc trudno dostępną, stanie się cenniejsza od pereł. Och, jak ludzie będą zabiegać o moją książkę, ukrywać ją pod ubraniem, potajemnie czytać nocą przy blasku świecy! Dopiero zapisawszy te trzy tysiące stron, zrozumiałem, w jaki sposób będę postrzegany. Nikt nie zakwestionuje moich najbardziej nieprawdopodobnych przechwałek, za to szczera prawda, która mog- łaby ukazać mnie w sprzyjającym świetle, spotka się z powszechnym niedowierzaniem. Zyskam wielu nieprzyjaciół, opisując niemoralne prowadzenie się znanych mi osób. Nawet jeśli nie ujawnię ich praw- dziwych nazwisk, wszyscy łatwo się ich domyśla. Tak czy inaczej, z pewnością narobię fermentu. Wyobrażam sobie, w ilu europejskich domach mężowie i żony drżą na każdą wzmiankę o zbliżającej się chwili publikacji moich wspomnień! Wenecja na pewno mi tego nie wybaczy. Moje wygnanie okaże się kpiną, ponieważ, choć nieobecny ciałem, znajdę się na ustach wszystkich. Podejrzewam, że będzie się o mnie mówiło jeszcze długo po tym, jak w mrokach niepamięci znikną nazwiska dożów! Mimo to nie życzę źle mojej Serenissimie. Kochałem ją, Cecilio. Kochałem weneckie kobiety, wyglądające tak, jakby codziennie wybierały się na maskaradę. Pamiętam woalki z połyskującej tafty, zza których rzucały ogniste spojrzenia, a także czarne woalki mężatek i zimowe płaszcze obszyte wiewiórczymi skór- kami... I Żydów, Turków, Ormian, Persów, Maurów, Greków i Sło- wian w narodowych strojach... Jakże brakuje mi barw, masek i baj- kowego życia Wenecji! Żyliśmy w tak szczęśliwym mieście! Tutaj wszyscy są szarobladzi, noszą szaroblade stroje, mówią szaro- blado, jedzą szaroblade potrawy i spędzają długie godziny przy szarobladych oknach, za którymi siąpi szaroblady deszcz. Podobno zbliża się kolejna ostra zima. Wspominam białe zimy w Wenecji i miękkość lodowatej, niosącej zapomnienie mgły. Twój Casanovą PS Podobno Hamilton, przyjaciel mój i Beckforda, ożenił się ze smakowitą małą Emmą. Ciekawe, jak szybko przyprawi mu rogi? 207 1792 Najdroższa Cecilio, Chyba Wenecja uwolniła się już z lodowych okowów? Mam na- dzieję, że tak. Co za nieszczęście! Odkąd dowiedziałem się o śmierci Twego ojca, jeszcze bardziej lękam się o Ciebie. Jesteś teraz bez mężczyzny, który by Cię chronił. Na Twojego szwagra raczej bym nie liczył. A jak się miewa Twoja siostra? Strata małego dziecka to okropne przeżycie. Bądź dla niej dobra, Cecilio. A Twoja matka? Tak młodo została wdową, i do tego w takich okropnych okolicznoś- ciach! Skoro mowa o okropieństwach: z Francji dochodzą wieści, od których krew krzepnie mi w żyłach. Już nigdy tam nie wrócę. Zanadto obawiam się egzekucji i rozjuszonego tłumu. Tamtejszy motłoch najwyraźniej zasmakował we krwi. Feldkirchner uważa mnie za obleśnego starego capa albo satyra i daje mi to odczuć na każdym kroku. Staram się schodzić mu z drogi. Siedzę pod wysokim białym sklepieniem biblioteki i marzę o Wenecji i o gwiazdach nad naszą gondolą. Kiedy zamykam oczy, wydaje mi się, że przede mną stoisz. Pamię- tasz nasze pocałunki w pustej ramie w Palazzo Mocenigo? A przy studni w Campo San Vio? Gdybyś mogła je dla mnie namalować, żebym mógł na nie patrzeć... Twój Casanovą 1793 Moja droga Cecilio, Cieszę się, że w tych niespokojnych czasach omijałaś Paryż. W We- necji, w swojej pracowni, jesteś znacznie bezpieczniejsza. Jesteś teraz tak sławna, że z pewnością zgłaszają się do Ciebie najznamienit- sze osoby. To dobrze. W ten sposób ugruntujesz swoją pozycję. Nie będziesz musiała jeździć z miasta do miasta, chyba że zechcesz. Chyba że zapragniesz odmiany. Przypuszczam więc, że prędzej czy później to uczynisz. Kiedy Francuzi wreszcie skończą się wyrzynac, w Europie będzie znacznie bezpieczniej. Ale trzeba jeszcze zaczekać. Jestem tu bardzo samotny, lecz nie sam. Towarzyszą mi listy do Ciebie i wspomnienia. Właśnie dzięki wspomnieniom uświadomiłem 208 sobie, że jestem autorem mnóstwa doskonałych komedii. Śmieję sie głośno, siedząc samotnie w pokoju. Z satysfakcją stwierdzam, iż uczyniłem znacznie więcej dobra niż zła. Dawałem ludziom „„^ęście. Każdy, kto się ze mną zetknął, zawdzięcza mi przynaj- mniej chwilę zadowolenia lub nawet rozkoszy. Myślę też sobie czasem, że gdybym naprawdę był takim nosicielem moralnego trą- du jakim chce mnie widzieć świat, to chyba nie witano by mnie z otwartymi ramionami na wszystkich dworach cywilizowanego świata? Nareszcie dobre wieści: hrabia pozbył się tego okropnego Feld- kirchnera. Oby i Twoi wrogowie zniknęli czym prędzej w ten sam sposób, okryci niesławą. Nigdy nie wspominasz o swoich problemach i zmartwieniach, ja wiem jednak dobrze, iż z pewnością masz z nimi do czynienia. Jesteś tylko człowiekiem, jak ja. Nie chroń mnie. Jeśli jest coś, o czym powinienem wiedzieć, po- wiedz mi o tym. Twój Casanovą 1794 Droga Cecilio, Kontynuuję redagowanie moich wspomnień, tym razem na użytek księcia de Ligne, wuja mego gospodarza, który pragnie się z nimi zapoznać, ale chyba wyłącznie w tym celu, aby utwierdzić się w prze- konaniu, iż uwiódł więcej kobiet niż słynny Casanovą. Przekonanie to jest całkowicie błędne, on zaś, jestem przekonany, doskonale zdaje sobie z tego sprawę, choćby dlatego, że jego „podboje" spro- wadzały się do wykonywania czysto mechanicznych czynności, moje natomiast... Ale przecież Tobie nie muszę tego tłumaczyć. Postanowiłem zaprzestać pracy nad Słownikiem serów. Nie chcę w żaden sposób pomniejszać gratńtas mego najważniejszego lite- rackiego pomnika, którym będą, rzecz jasna, pamiętniki. Przesyłam Ci moją miniaturę. Muszę wyjaśnić, iż mam na niej ten sam atłasowy surdut, o którym tak często wspominam w listach. (Ocierał się o przedstawicieli królewskich rodów w wielu europej- skich stolicach). Wywoływałem niemałą sensację, pojawiając się w nim w salonach nad Tamizą i Sekwaną, przesypiałem w nim całe noce w dyliżansach, podróżowałem w nim karetami, bryczkami 209 i dorożkami, wymiotowałem na niego, kiedy robiło mi się niedobrze od ciągłego ruchu. Starzeje się razem ze mną i tak jak ja, przy bliższych oględzinach wykazuje oznaki zużycia. Ten elegancki żabot kupiłem w Paryżu. Tak się składa, że mam go na sobie również teraz, kiedy piszę. On także się starzeje. Podobnie jak ja, żyje dłu- żej, niż trwała jego epoka. Ludwik XV nie żyje, Ludwik XVI stracił głowę na gilotynie, a mój żabot wciąż jest, co prawda nieco pożółkły, za to niezbryzgany krwią, a co najważniejsze, nadal zawiązany na mojej szyi. Całe szczęście, że na obrazku nie widać moich spodni, które są w opłakanym stanie. Patrząc na nie, przypominam sobie skandal, jaki w Hiszpanii wywołało pojawienie się spodni z sączkami. Kościół uznał, iż jedynym sposobem na powstrzymanie tej mody, która rozprzestrzeniała się jak pożar, było ogłoszenie, że tylko kaci mają prawo nosić spodnie z tą ozdobą. Naturalnie zaraz potem sączki stały się jeszcze większe, ponieważ nikt nie chciał zostać wzięty za kata! Śmiejąc się z tego uciesznego zdarzenia, przypomniałem sobie inne, związane z hrabiną Villandarias, która była nimfomanką i dewotką. Kiedy ogarniała ją wściekłość macicy, nikt nie był w stanie jej się oprzeć. Bezpardonowo atakowała mężczyznę, który rozbudził jej zmysły, ten zaś nie miał innego wyjścia, jak na- tychmiast ją zaspokoić. Podczas mego pobytu w Hiszpanii kil- kakrotnie zdarzało się to w miejscach publicznych - obeeni tam ludzie mieli do wyboru albo czym prędzej się oddalić, albo zostać i patrzeć. Ma się rozumieć, łono każdej kobiety prędzej czy później ogarnia szał, jeśli nie wypełnia go materia, dla której stworzyła je natura. Jest to zwierzę dzikie i gwałtowne, jego kaprysom ulegają często nawet kobiety mądre i o silnej woli. Przekonałem się jednak wielo- krotnie, iż nawet tak drapieżnym organem daje się czasem kierować i wymuszać na nim posłuszeństwo... Mój mały Melampyge odszedł. Przepłakałem wiele godzin, a potem wygłosiłem mowę pogrzebową po łacinie. Książę Lobkowitz przysłał mi z Berlina nowego psa: mała Finette jest najwierniejszą kochanką, jakiej mógłbym sobie życzyć. Kiedyś nie lubiłem psów za to, że mają oczy jak niezadowoleni święci i cuchną jak stara kiełbasa, potem jednak zdałem sobie sprawę, iż często obciąża się je współwiną za występki ich właścicieli. Ta suczka jest delikatna jak dobrze urodzona 210 dziewczyna. Kiedy chce wykonać jakieś wstydliwe czynności, wy- chodzi z pokoju, aby oszczędzić mi zgorszenia. «Jeszcze nie tak dawno uważałem, że nie istnieją wstydliwe czyn- ności. Chyba się zestarzałem, Cecilio. Twój Casanovą 1795 Droga Cecilio, Książę de Ligne przeczytał już pierwsze tomy moich wspomnień. Oto jego werdykt: „Jedna trzecia rozbawiła mnie do łez, jedna trzecia przyprawiła o erekcję, jedna trzecia dała materiał do przemyśleń". Podjąłem próbę ucieczki z więzienia. Poprosiłem o listy polecające do księcia Weimaru. Pojechałem tam i czekałem, nikt jednak nie chciał zatrudnić mnie jako bibliotekarza, szambelana ani kogokolwiek. Po sześciu tygodniach, bez pieniędzy, wróciłem do Dux. Wątpię, żebym jeszcze kiedykolwiek stąd wyjechał. Nie minął jeszcze tydzień od mego powrotu, a już na nowo stałem się obiektem szykan. Dziś na deser były truskawki. Obsłużono wszyst- kich oprócz mnie, a kiedy wreszcie przyszła moja kolej, okazało się, że truskawek już nie ma. Wpatrywałem się w pusty talerzyk, próbu- jąc znaleźć pociechę w jego pięknie. To moja ulubiona zastawa z Sev- res, z bukiecikami dzwonków na dnie każdego naczynia - mają chyba stanowić pociechę dla kogoś, kto kończy swoje ulubione danie i stwier- dza ze smutkiem, że nic już nie zostało. Raduje mnie elegancja cieniutkich talerzy i filiżanek maleńkich jak kieliszki do jajek, pozor- nie zbyt delikatnych, aby utrzymać w sobie silne aromaty. Powinie- nem się cieszyć, że żyję w miejscu, gdzie takie przedmioty wciąż stanowią atrybut codziennego życia. Jak zwykle całuję, Twój wygłodniały Casanovą PS Bardzo przygnębiła mnie wiadomość, że moja miniatura nie dotarła do Twych rąk. Malarz już wyjechał, nie mam więc u kogo zamówić następnej. To na pewno sprawka kamerdynera. Nienawidzi mnie. 211 1796 Najdroższa Cecilio, Oskarżono mnie o to, że jestem ojcem dziecka córki odźwiernego! Oto jaką reputacją wciąż cieszy się słynny Casanovą, nawet w wieku siedemdziesięciu jeden lat! Byłbym zaszczycony, gdybym istotnie spłodził dziecko Dorothy Kleer, bo tak nazywa owa osóbka - niestety, nie mogę jednak przypisać sobie tej zasługi. Niemniej sprawa ta skłoniła mnie do refleksji. Mija już czternaście lat od chwili, kiedy po raz ostatni byłem w Twoich cudownych ra- mionach i w Twoim rozkosznym wnętrzu, a mimo to doskonale pa- miętam wszystkie doznania. Staram się zliczyć, ile to razy i w ilu miejscach dawaliśmy sobie dowody gorących uczuć, liczę minuty, które tamtej pierwszej nocy spędziłem pod Twoim oknem, czekając, aż wpadniesz w moje ramiona. Dotarły do mnie wieści, że Napoleon zajął Brescię. Jest już bardzo blisko Ciebie! A więc szlachetnie urodzeni Wenecjanie mają nadzieję, że ocali ich przed rewolucją? Że zesłała im go Opatrzność? A to dopiero! Jak mogą być tacy naiwni? Przed jaką rewolucją? Frakcje polityczne w Wenecji prawie nie istnieją, nikt nie może traktować ich poważnie. To wszystko jedynie intrygi Napoleona: jeżeli uda mu się dopiąć celu i zająć Wenecję, ani się obejrzymy, jak sprzeda ją niczym pozłacaną błahostkę. Nasze miasto nie padnie po honorowej walce, lecz będzie sprze- dane pierwszemu lepszemu chętnemu, nawet nie uczestnicząc w ustalaniu warunków transakcji. Wenecja stanie się ladacznicą, a Napoleon - jej alfonsem. Podejrzewam, że klientem będzie Au- stria. Twój Casanovą Czerwiec 1797 Droga Cecilio, W Twoich listach roi się od okropieństw. A więc Wielka Rada sama się rozwiązała? W takim razie 12 maja 1797 świat skończył się dla mnie. Wenecja umarła. Wiadomość, że na sam koniec stawiła jednak opór Napoleonowi, napełniła mnie dumą i radością. Oczywiście zbuntowali się jedynie 212 naibiedniejsi: nie mieli nic do stracenia albo raczej Wenecja była wszystkim, co mieli. Wyobrażam sobie, jak biegają po ulicach, wzywają na pomoc świętego Marka, plują na możnych... Tak, lud Hnbrze wie, kto go zdradził. Czytając Twój opis wkroczenia Francuzów do miasta, pomyślałem, że minęło półtora tysiąca lat, odkąd Wenecja po raz ostatni uległa najeźdźcom. Informację o spaleniu na rozkaz Napoleona Libro d'oro przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Chyba najlepiej podsumowuje je scena z Twojego listu: półnaga Marina Benzona tańcząca wokół drzewka wolności" na Piazza San Marco. Piękna upadła kobieta, zupełnie jak nasze miasto! Powiadasz, że paląc Libro d'oro, Napoleon zniszczył listę Twoich klientów; to była także lista postaci z moich wspomnień. Ja również utrwalam szczęście i rozkosze, tak jak Ty czynisz w swoich obrazach. Widzisz, ja też jestem malarzem. Ty malujesz twarze hrabiów i książąt, którzy specjalnie dla Ciebie przyjeżdżają do Wenecji; a ja w swoich wspomnieniach maluję całe dwory - Francję Madame de Pompadour, Prusy Fryderyka, Anglię Jerze- go. Ukazuję ich wszystkich! Dysponuję przy tym większą swobodą niż Ty. Musisz - z konieczności - ograniczać się do złotych klatek zamieszkanych przez bogaczy, których stać na Twoje usługi, pod- czas kiedy ja swobodnie przemieszczam się z lepianki do sali balo- wej, z rudery do pałacu, z zamożnego miasta do taboru cygań- skiego. Przed moimi oczami roztacza się pełna panorama. Właśnie skoń- czyłem pracę. Jest już gotowa ostateczna wersja moich wspomnień. Urywają się dwadzieścia sześć lat temu. Nie mam zamiaru ich kon- tynuować, chociażby z tego powodu, że później nic naprawdę ważnego ani interesującego już mi się nie przydarzyło - oczywiście z wyjąt- kiem Ciebie i Twojej miłości, Cecilio. Pozostaniesz więc moją tajem- nicą. Świat nigdy się nie dowie, jak Cię zdobyłem, nigdy nie pozna sekretu naszych wspólnych nocy. Im dłużej piszę, tym wyraźniej uświadamiam sobie, że wszystko jest ze sobą połączone. Widzę również, że często zapoczątkowujemy wydarzenia, w których jesteśmy nie tylko aktorami. Tak naprawdę liczy się w świecie tylko to, co jest dla nas ważne. Podejmując działania, godzimy się od razu z ich skutkami. Wracając pamięcią do miesięcy spędzonych w więzieniu, dochodzę do wniosku, iż moja kara wcale nie była odrażającym aktem despotyzmu. Świadomie 213 nadużyłem wolności. Okradłem los ze szczęścia, on zaś odebrał mi wolność. Po prostu. To samo dzieje się teraz z Wenecją - z nieszczęsną, trzepoczącą się rozpaczliwie Wenecją, piękną jak cacko, zatopioną twardą jak żelazo wolą Napoleona. Zapamiętaj moje słowa: Napoleon nie jest właściwym człowiekiem dla szczęśliwego miasta. Szczęście nie ma dla niego żadnego znaczenia, podobnie jak wdzięk, urok, piękno, powab i smakowite potrawy. Zdepcze nasze szczęście swą małą stopą, ale Wenecja już dawno zgodziła się poświęcić swoje szczęście, goniąc za nim na oślep. Twój Casanovą 1 listopada 1797 Najdroższa Cecilio, Niby mnie to nie dotyczy, a jednak jestem zasmucony. Co właściwie powinien czuć banita w chwili upadku Szczęśliwej Repub- liki? Wygląda na to, że Wenecja i Casanovą padli równocześnie. Chyba oboje trwaliśmy zbyt długo - tak długo, że wszyscy przestali wierzyć, że kiedykolwiek zestarzejemy się i umrzemy. Wydawaliś- my się nieśmiertelni. Wciąż, rzecz jasna, mam na myśli Wenecję i siebie. Dokonałem podsumowania mojego życia. Byłem szczęśliwy tak, jak tylko Wenecjanin potrafi być szczęśliwy. Sypiałem w atłasach i wędrowałem po bagnach w blasku księżyca. Pod brokatami i jed- wabiami zdarzało mi się natrafiać na rozkład i zarazę. Wytężałem skromne siły, by znaleźć Niebo. Przede wszystkim jednak poznałem Ciebie, Cecilio Cornaro, i była to jedyna rozkosz czysta od początku do końca. Dzięki Tobie dowiedziałem się, jak to jest kochać kogoś większego i wspanialszego od siebie. Jestem chory, ukochana. Lekarstwa już nie działają. Mimo to wcale nie wyglądam śmierci z utęsknieniem. Nie spieszy mi się sprawdzić, czy jestem nieśmiertelny. Prawda odkryta za cenę życia wydaje mi się nazbyt kosztowna. Stanęliśmy na krawędzi czegoś całkiem nowego. Nie podoba mi się zapach tego nowego stulecia. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Wionie stamtąd zimnem i egoizmem. Cecilio, kochaj tylko to, co dobre, a nie to, co niebezpieczne, nawet 214 ieśli kusi Cię nowością. Wiesz, jak się o Ciebie lękam. Nie daj się skusić atrakcyjnym nowinkom, bo to może być tylko stary diabeł przebrany w nowe szaty. Twój kochanek, Casanovą 28 maja 1798 Droga Cecilio, Jestem chory. Ból jest nie do zniesienia. Zbierają się sępy. Zjawił się mój siostrzeniec Carlo Angiolini, co chyba oznacza, że niedługo umrę. Jest dla mnie miły, choć cokolwiek oschły. Eliza von der Recke obiecała mi zupę rakową, lecz i tym razem spotkał mnie zawód. Woda w rzekach wezbrała tak bardzo, że nie ma mowy o nałapaniu raków. Przewracając się w łóżku, wyobrażam sobie, że czuję frittata z ryb w weneckim calle. Wspomnienia sma- kowe wróciły do mnie jak wierni kochankowie. Śni mi się posiłek złożony wyłącznie z weneckich dań rybnych: sardę in saor, baccala, zupa z krabów. Z kuchni na dole z pewnością dociera wszechobecny smród czeskiej kapusty, ja jednak wcale go nie czuję. Moje zmysły zupełnie się zagubiły, jestem zdezorientowany. Głównie dzięki temu wiem, że koniec jest blisko. Zegnaj. Wyobrażam sobie, że jesteśmy razem na San Michele, przy grobie młodego Fortunata. Stoję za Tobą, obejmuję Cię ra- mionami, ogarnia mnie coraz silniejsze pożądanie. Czuję zapach Twoich włosów. Odwracasz się do mnie i wtedy widzę na Twym słodkim czole odciśnięte słowa z nagrobka. Uśmiechasz się, przysu- wasz jeszcze bliżej... Cecilio, oddałbym życie za to, żeby to marze- nie choć na minutę stało się rzeczywistością. Pamiętam, jak poszliś- my obejrzeć malowidła Carpaccia w kaplicy degli Schiavoni oświet- lonej blaskiem świec. Były cudowne, przypominały zarumienione galaretki. Pokazywałem Ci twarze młodych mężczyzn i kobiet pożar- tych przez smoka. Wspominam, jak kochaliśmy się do obłędu w pu- stych ramach w Palazzo Mocenigo. Wspominam, jak malowałaś portret Beckforda i jak oboje słuchaliśmy jego przedziwnej opo- wieści. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że spędzę trzynaście lat tutaj, 215 w Dux, wyprałbym sobie wnętrzności. Tymczasem tych trzynaście lat przeszło i minęło, a ja wciąż tkwię tutaj. Mimo wszystko zdołałem rozjaśnić je odrobiną radości, ponieważ przeżyłem na nowo całe moje życie. Za drugim razem można poświęcić więcej czasu na roz- koszowanie się najsmakowitszymi kąskami i wypluwać gorzkie chwile, wiedząc, że następowały po nich lepsze. Kto wie, może to drugie życie było lepsze od pierwszego, ponieważ wciąż mogę się śmiać i nie czuję bólu. Kpię sobie z niego. Mój rumak stał się niepunktualny, moje hemoroidy krwawią, zęby wpadają do talerzy jak starzy przy- jaciele do trumien. Wystarczy jednak, abym wziął do ręki to, co napisałem, i przeszłość natychmiast ożywa. Swój blask wypaliłem za życia^ Nie pozostało go ani trochę, żeby uświetnić moją śmierć. Również pod tym względem przypominam Wenecję. Jestem jak stara kobieta, która wyprzedaje meble. Tak, coraz bardziej upodabniam się do Wenecji. Czasem wydaje mi się, że wygnano mnie nie za to, co zrobiłem, lecz za to, kim jestem. I Zestarzałem się, zniedołężniałem, przypominałem jej, kim niegdyś była i kim ostatnio się stała. Wenecja spojrzała na mnie i rzekła: „Wygnać go! Nie chcemy tacy być!". Jakaż niesława i przygnębienie spadło na miasto, które się całe sprzedało! Wenecja przypomina teraz zapewne obrzydliwą starą kurtyzanę, ponieważ te najpiękniejsze najbardziej szpetnieją na sta- j rość. Teraz patrzy bezsilnie, jak sprawni młodzi ludzie w mundurach wywożą jej skarby. Ci ludzie nie mają pojęcia, na czym polegało jej piękno. W ich duszach nie ma ani odrobiny poezji. Ach, gdybyż widzieli Wenecję z czasów, kiedy była jeszcze szczęś- liwym miastem! Starzy Wenecjanie nie mogli pogodzić się z koncepcją podporząd- kowania się jednej osobie. Doża był kimś w rodzaju męża w stylu weneckim: nosił tytuł, wszędzie przyjmowano go z honorami, nikt jednak nic sobie nie robił z jego rozkazów i wszyscy oszukiwali go ] za jego plecami. Dla Wenecjan cały świat był jak cavalier servente, jak kochanek poświęcający im tyle uwagi, ile nie mógł im poświęcić stary mąż - który, zdając sobie sprawę ze swych niedostatków, prze- zornie przymknął na to oko. Teraz Wenecja jest starą kobietą, której bogactwo nie mieści się między jej nogami, lecz w popadających w ruinę domach i w przeszłości. Nasze szczęście dotoczono nad krawędź urwiska i wrzucono w otchłań. Zegnam się z Tobą na zawsze. 216 Benjamin Franklin powiedział, że człowiek tak naprawdę rodzi się dopiero wtedy, kiedy umiera. Ja wkrótce się narodzę. Kto wie, może urodzę się ponownie jako kobieta. Nie miałbym nic r^eciwko temu. Będę Cię kochał zawsze, a nawet jeszcze dłużej. Martwię się o Ciebie. Wydajesz się silna, ale jesteś bardzo delikatna. Zbyt głęboko wszystko odczuwasz, w dodatku nie zawsze po to, żeby to namalować. Miłość i ból częściej zabijają kobiety niż mężczyzn: trzymaj się z daleka od ludzi, którzy będą chcieli obdarzyć Cię nimi w nadmiarze. Przez wzgląd na mnie, Cecilio, pomyśl czasem o tym, co Ci napisałem. Kochaj, ale nie łam sobie serca. Twój Casanovą PS Słyszałem, że kolejny statek zatonął w Zatoce Biskajskiej, zabierając na dno całą załogę oraz niezliczone dzieła sztuki, w tym także obrazy Angeliki. Nigdy nie powierzaj morzu niczego cennego. Morze ma zbyt wielki apetyt na sztukę. 6 czerwca 1798 Szanowna Madame Cecilia Cornaro, Załączony list znalazłem wśród rzeczy mego wuja Giacoma, który opuścił nas na zawsze dwa dni temu. Nie wiem, co Panią z nim łączyło, myślę jednak, iż będzie chciała Pani wiedzieć, że odszedł spokojnie, po długiej chorobie. Byłem u jego boku. Pomimo podeszłego wieku do ostatka zachował wielkie serce. Zabrał go rak pęcherza. Do ostatnich chwil towa- rzyszyło mu zamiłowanie do wyszukanych potraw. Na ostatni po- siłek zjadł zupę z krabów. Moja żona powiedziała mi, iż jego matka, Zanetta, objadała się zupą z krabów dzień przed jego przyjściem na świat, zapewne więc mój wuj odziedziczył po niej upodobania kulinarne, które towarzyszyły mu od kołyski aż do łoża śmierci. Wygląda na to, że wuj ostatnie lata życia spędził na wytężonej Pracy, gdyż pozostawił po sobie stosy papieru zapisanego maczkiem po francusku. Otrzymałem polecenie szybkiego uprzątnięcia jego mie- szkania, niebawem bowiem ma się zjawić nowy bibliotekarz, w związ- ku z czym od razu spalę wszystko to, co wydaje się pozbawione 217 ;' ? wartości. Służba jest tu nieuprzejma i nieużyteczna. Zdaje się, że wuj nie miał tutaj prawie żadnych przyjaciół. Jego jedynymi spadkobiercami jesteśmy ja i moja żona Mariannę, córka jego siostry Marii Magdaleny z Drezna. Wuj nie zostawił na tym świecie niczego, co przedstawiałoby jakąkolwiek wartość mate- rialną, mam więc nadzieję, że może znajdę coś w tym bałaganie. Obawiam się jednak, iż szanse na to są raczej nikłe. Przez całe życie niczego się nie dorobił, wydając wszystko, co miał, a nawet więcej. Mój syn pomaga mi pakować papiery. Co w nich jest? Nie mamy pojęcia. Może chociaż on odniesie z nich w przyszłości jakiś pożytek. To, co wyczytałem przypadkowo na kilku stronach, było na tyle niepokojące, że nie chcę pokazywać ich żonie. Łączę wyrazy głębokiego poważania, Carlo Angiolini 22 Morir xe 1'ultima capela che sefa. Śmierć to ostatnia głupota, jaką czynimy. Przysłowie iceneckie Pojechałam tam jeden jedyny raz, wiele lat po jego śmierci, żeby namalować portret młodego hrabiego Waldsteina, syna daw- nego pracodawcy Casanovy. Zamek był zbudowany w stylu fran- cuskim, otoczony eleganckim parkiem, w którym znajdowało się jezioro. Poprosiłam, żeby pozwolono mi pracować w pokoju Casa- novy. Chciałam pobyć choć trochę w pomieszczeniu, w którym Casanovą spędził ostatnie trzynaście lat życia. Chciałam usiąść w fotelu, który specjalnie dla mnie przygotował. Pokój był wy- sprzątany i odnowiony, umeblowany w najnowszym stylu. Po fotelu nie został nawet najmniejszy ślad, podobnie jak po moim kochan- ku. Pochowano go w bezimiennej mogile na cmentarzu przy miej- scowym kościele Świętej Barbary. Jedynie w ścianie świątyni umiesz- czono tabliczkę z napisem: Jakob Casanovą Venedig 1725 Dux 1798 Jakież paskudne są te „k" i „g"! Gdzie się podział mój najdroższy Giacomo Girolamo? Co się stało z płynnymi sylabami oplecionymi pajęczą siecią delikatnych włoskich spółgłosek? Przycisnęłam plecy do tabliczki, żeby jej odbicie utrwaliło się na mojej skórze, tak jak działo się w te cudowne noce na San Michele, nic jednak nie poczułam, oyłam zupełnie pusta w środku, ponieważ utraciłam i szczęście, 219 i jego. Zrozumiałam wówczas, że ta ohydna tabliczka nie ma nic wspólnego z Casanovą. Prawdziwym nagrobkiem, prawdziwym po- mnikiem i kluczem do nieśmiertelności są jego wspomnienia. Albo szczęście kobiet, które kochał. Okażemy mu wdzięczność, pielęgnując pamięć o nim, tak jak każda potrafi najlepiej: na płótnie, na papierze lub w opowieściach przekazywanych naszym dzieciom. Daleko stąd, w Wenecji, czekała na mnie inna mogiła. Zimą 1791 roku lód skuł całą lagunę. Pamiętam dzień, kiedy zaczął padać śnieg. Mróz na chwilę zelżał i z nieba, niczym drobne wes- tchnienia, posypały się płatki śniegu. Początkowo dokazywał bez- trosko na powierzchni ziemi i wody, wkrótce potem jednak mróz zaatakował ponownie i chwycił go w swoje szpony. Canal Grandę i laguna pokryły się ciemnym lodem i rozszalała się okropna śnieżyca. Wyglądało to tak, jakby niebo rozgniewało się na nas i postanowiło pogrzebać nas pod śniegiem, jak legendarne miasta Egiptu, które znikły pod warstwą pustynnego piasku. Porywisty wiatr sypał wiel- kimi płatkami w szyby, zamieniając je w mleczne nieprzezroczyste tafle. Palazzi pokryły się lodem, który przeistoczył nasze soczyste mozaiki i freski w wyprane z barw pastele. Potem wiatr ustał i na miasto bezszelestnie opadł gigantyczny biały całun, aż wreszcie śnieg przestał padać i zapadła śmiertelna cisza. Ukrywaliśmy lęk pod szaleńczą radością. Czego się obawialiśmy? Powinnam chyba to wyjaśnić, ponieważ nikt, kto nie jest Wene- cjaninem nie potrafi tego zrozumieć. Otóż Wenecja jest miastem ufortyfikowanym, ale jej fortyfikacje zbudowane są z wody. Mury z wody są jak nowe szaty cesarza: widzi je tylko ten, kto pragnie je dojrzeć. Dają złudne poczucie bezpieczeństwa i niewiele więcej. Oto- czeni niewidzialnymi murami nauczyliśmy się sztuczek służących utwierdzaniu innych w przekonaniu o naszym bezpieczeństwie. Os- tentacyjnie wachlowaliśmy się pawimi ogonami, chętnie prezentowa- liśmy światu nasz główny i jedyny oręż, jakim było bogactwo. Metoda okazała się skuteczna, ponieważ nikt nie śmiał nas zaatakować. Teraz mróz zburzył nasze niewidzialne mury. Ogarnął nas lęk, że ktoś po prostu przejdzie po zamarzniętej lagunie i nas zdobędzie. Pozbawieni wodnych fortyfikacji byliśmy bezbronni jak nowo narodzone dzieci. Za mojej pamięci laguna zamarzała pięciokrotnie i za każdym razem Wenecjanie na oślep rzucali się w ramiona najdzikszych roz- rywek, które miały za zadanie zagłuszyć ich lęki. Urządzaliśmy 220 dodatkowy carnevale. Kto żyw wybiegał na lód i z zapałem uczest- niczył w niekończącym się konkursie na najbardziej spektakularny upadek. Ludzie tłoczyli się na balkonach, obserwując młodych męż- r>""zn, którzy rozpędzali udekorowane sanie do ogromnej prędkości i ślizgau się na nich w dal, w kierunku otwartego morza. Lód jęczał i trzeszczał pod naszymi stopami, a my wpatrywaliśmy się w niego pilnie, szukając trupów i złotych przedmiotów, które podobno w da- wnych czasach podczas carnevale wyrzucano z okien Palazzo Labia, on jednak strzegł zazdrośnie swoich - i naszych - tajemnic. Tego roku na zamarzniętej zielonej wstędze Canal Grandę urzą- dzono końskie wyścigi. Wybraliśmy się całą rodziną, żeby je po- dziwiać. Zasiedliśmy na niezbyt solidnej drewnianej trybunie wznie- sionej w pobliżu kościoła Carita, razem z mniej więcej setką Wenecjan i garstką zdumionych zimową scenerią turystów. Ja siedziałam po- środku, mając po bokach siostrzenice; matka i Sofia zajęły miejsca z tyłu, ojciec zaś przed nami. Dziewczynki ukryły ręce w mufkach ze skóry panter. W czystym zimnym powietrzu głowa mojego ojca wyglądała niepokojąco delikatnie. Wyścig rozpoczął się przy dźwiękach fanfar i wymachiwaniu flagami. Spod końskich podków wystrzeliwały lodowe rozbryzgi. Początkowo wierzchowce galopowały w rozciągniętej formacji, nagle jednak jeden z nich poślizgnął się i runął na lód. Mignęła nam zbliżająca się z ogromną prędkością końska głowa i usta jeźdźca otwarte w niemym krzyku. Chwilę potem obaj uderzyli w trybunę. Usłyszałam potworny łomot i trzask pękającego drewna, jakaś ogromna siła uniosła mnie w powietrze i cisnęła na lód. Wylą- dowałam na brzuchu z takim impetem, że aż zagrzechotały mi zęby. Przez jakiś czas leżałam bez ruchu, usiłując nabrać tchu w obolałe piersi. Do moich uszu docierały rozpaczliwie krzyki, trzask łamanych kości i syczenie krwi stygnącej błyskawicznie na lodzie. Wreszcie dźwignęłam się do pozycji siedzącej, wyplułam okruchy lodu i jeden złamany ząb, po czym rozejrzałam się dookoła. Najgłoś- niej krzyczała Sofia. Spojrzałam na swoje ręce: na szczęście były całe. Sofia czołgała się w kierunku trybuny. Matka leżała oszołomiona obok mnie. Ujęłam ją za rękę, a ona otworzyła oczy jak lalka. Za- słoniłam je natychmiast, zobaczyłam bowiem to, co było przyczyną krzyku Sofii. Wśród ciał wydobytych z rumowiska były także zwłoki mego ojca 221 i starszej córeczki Sofii. Tak mocno obejmowała go za szyję, że nie ! można ich było rozdzielić nawet po śmierci. Dwa dni później złożyliśmy ich w płytkiej mogile na campo dei ! morti na San Stefano. Poruszając ustami do słów modlitwy, myślałam o ojcu. Właściwie nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, ale chyba się rozumieliśmy. Oboje sprzedawaliśmy piękno. Jego zamiłowanie do j świetlistych barw odrodziło się we mnie w innej postaci. Nie czułam rozpaczy, tylko żal. Nie płakałam. Przed oczami miałam bladą twarz mojej małej siostrzenicy z wstążeczką krwi w kąciku ust. Jedną rękę odrzuciła za głowę jakby we śnie. Tylko krew oraz nienaturalny kąt, pod jakim miała przechyloną głowę, świadczyły o tym, że od nas odeszła. Nawet nie próbowałam sobie wyobrazić uczuć Sofii, postano- i wiłam natomiast, że namaluję dla niej portret nieżyjącego dziecka. Na szczęście pozostało mi wiele szkiców. Byłam tak głęboko pogrążona w myślach, iż całkiem zapomniałam, że jestem na pogrzebie. Zupełnie tego nieświadoma, oddalałam się coraz bardziej od kilku nierucho- mych postaci stojących niczym czarne cyprysy wśród mogił. Sofia, jej mąż i moja matka szlochali objęci ramionami; ja stałam na uboczu, pusta w środku i samotna. Czułam się tak, jakbym ich podglądała. Sofia i jej mąż mogli dzielić rozpacz ze sobą, matka mogła dzielić swoją z nimi. A kogo ja miałam? Swoją pracę. Moja sława zataczała coraz szersze kręgi, aż wreszcie, na przełomie stuleci, postanowiłam podążyć utorowanymi przez nią ścieżkami, j Zaczęłam wyjeżdżać z Wenecji, a nawet z Włoch. Zaczęłam podró- żować. Tak jak Casanovą uczyłam się czuć pod stopami płaską twardą ] ziemię zamiast zmysłowej miękkości kanałów i zamiast woni ostrych i morskich perfum wdychałam smród przydrożnych rowów. Ja również kładłam się spać w anonimowych apartamentach niezliczonych zajaz- dów: „Pod Trzema Liliami" w Berlinie, „Crocelle" w Neapolu, „Pod Rakiem" w Wiedniu, „A la Balance" w Genewie, „Cheval Blanc" j w Montpellier, „Pod Trzema Delfinami" w Aix- w tych samych miejscach, gdzie on przed pięćdziesięciu laty kochał, grał i snuł śmiałe plany. Każde z tych miejsc przywodziło mi na myśl jedną z opowiadanych przez niego historii. Podobnie jak czyniłam w We- necji, przeżywałam na nowo jego życie, tyle że niestety nie mogłam zanurzyć się w jego gorących, czułych objęciach. 222 Bardzo szybko zamiast w zajazdach zaczęłam sypiać w wytwornych rezydencjach, a nawet na dworach. Można było odnieść wrażenie, iż r^gle wszyscy Europejczycy zapragnęli posiadać obraz namalowany ~"^ez pewną Wenecjankę, która tworzyła tak zdumiewająco wierne portrety. Wszyscy o mnie mówili, i to nie tylko dlatego, że byłam kobietą wykonującą zawód zupełnie nieprzystający do ówczesnych wyobrażeń o tym, co kobiecie wolno i do czego została stworzona. Uważano mnie za dziw natury. Ludzie przypisywali mi nadnaturalne zdolności, ponieważ sportretowane przeze mnie osoby zdawały się oddychać na płótnie, a nawet więcej: potrafiłam ożywić ich policzki rumieńcem podniecenia lub otoczyć aurą zaznanego całkiem niedaw- no zaspokojenia. Opanowałam i rozwinęłam wymyśloną przez Leo- narda technikę sfumato polegającą na rozmywaniu konturów i wzbo- gacaniu w ten sposób obrazu o trzeci wymiar. Pamiętałam o tym, żeby zawsze zostawić jakąś tajemnicę w kącikach ust albo oczu. Potrafiłam przedstawić na twarzy całą historię danego człowieka. Potrafiłam malować obrazy, które wyglądały inaczej za każdym ra- zem, kiedy się na nie patrzyło, jakby te wizerunki żyły własnym życiem, zmieniając się w miarę gromadzenia kolejnych doświadczeń. Lubiłam zacierać krawędzie. Lubiłam pokazywać szacowne matrony jako rozwiązłe kurtyzany albo przynajmniej sugerować obecność skrywanego w głębi duszy zamiłowania do rozpusty. To stara malar- ska sztuczka: zaskoczyć widzów czymś nieoczekiwanym i zmusić ich, żeby uważniej przyjrzeli się obrazowi. Ludzie zawsze stawali jak wryci przed moimi portretami i wpatrywali się w nie ze zmarsz- czonymi brwiami. Uśmiechałam się na ten widok. Wiedziałam dos- konale, czemu to zawdzięczam: subtelnemu powiewowi erotyzmu, który z magiczną siłą przykuł ich uwagę. Zdarzało się nawet, iż niektórzy zbliżali twarze do płótna i pociągali nosami - wtedy uczucie triumfu było całkowite. Dzięki właściwej mieszaninie osobowości, talentu i szczęścia ktoś taki jak ja był po prostu skazany na sukces. Mogłam żądać za moje obrazy dowolnej ceny. Ludzie trochę się mnie bali: byłam nie tylko alchemikiem twarzy, ale i słów. Wszyscy wiedzieli o moim lingua biforcuta. Wzięłam sobie do serca rady Casanovy dotyczące znajomo- ści języków i mogłam teraz płynnie porozumiewać się po francusku, angielsku, niemiecku i włosku. Mogłam się otaczać świtą, mieszkać w najbardziej luksusowych apartamentach, podróżować złoconymi Karetami. Mogłam odgrywać rolę primadonny, ale rzadko to czyniłam, 223 z reguły podróżując samotnie i z niewielkim bagażem. Ani trochę ] nie ekscytował mnie mój rosnący majątek, nie ukrywam jednak, iż miło było zdawać sobie sprawę, że stać mnie właściwie na wszystko. Gdyby to wszystko przyszło wcześniej, natychmiast pojechałabym do Dux. * MÓWI KOT Kiedy Cecilia jest sama, otwiera szafę i wyjmuje z niej portrety Casanovy. Potem siedzi z głową opartą na ręce, palcem drugiej ręki przesuwając po jego oczach, nosie i ustach. Czasem słyszę kapnięcie samotnej łzy, kiedy indziej widzę, jak porusza ustami, jakby z nim rozmawiała. Ja także opłakuję mego pana. Co prawda bardziej przypominał psa niż kota, niemniej jednak go opłakuję. Był taki oczywisty. Kiedy pragnął jakiejś kobiety, zachowywał się jak pies przy chętnej suce. Myślał wyłącznie o tym, jak ją zdobyć. Cały mózg zamieniał mu się w organ płciowy, a przecież, jak mawia- my w Wenecji, cazzo non vuol pensieri, czyli „kutas nie chce myśleć". Rozumiał jednak to samo co koty. Wiedział, dlaczego tak rozpacz- liwie krzyczymy w okresie godów. Pożądanie rodzi wyłącznie udrękę. Miłość to ból, zarówno dla kotów, jak i dla ludzi. Spółkujemy, aby uwolnić się od zżerającej nas żądzy i zaznać choć chwili spokoju, zanim znów ogarnie nas pożądanie. A więc w ostatnich latach życia miał dwa psy? Cóż, wybaczam mu. Z tego, co słyszałem, były to małe zniewieściałe pieski, tak podobne do kotów, jak to tylko możliwe. To prawda, popełnił w życiu sporo błędów, ale zawsze był dla mnie dobry. Dzielił się ze mną ostrygami, foie gros, a w cięższych czasach nawet suchym chlebem, i pozwalał wylizywać sos z talerza. Tak, Giacomo Casanovą był człowiekiem zasługującym na kocią miłość, a my, koty, nie kochamy zbyt często. CZĘSC DRUGA Novantanove a mi, e una per ti Dziewięćdziesiąt dziewięć dla mnie i jeden dla ciebie. Przysłowie weneckie Ach, Casanovo, jak mam przemawiać do ciebie z tej mrocznej studni czasu? Mogę cię całować jedynie palcami; przesuwam nimi po twoich ustach, takich, jakie utrwaliłam, jeszcze rozpalonych moimi pocałunkami. Zacznę chyba od liczb, ponieważ zawsze tak bardzo je lubiłeś. Oto najważniejsze. Witaj w dziewiętnastym wieku, Casanovo. Minęło go już dziewięć lat i był to bardzo niebezpieczny dla mnie okres. Trzydzieści lat temu wywabiłeś mnie z kąpieli, niewiele później po raz ostatni miałam cię w ramionach. Wcale nie byłeś wtedy stary, nawet tak nie myśl. Pamiętaj, że nasza miłość jest rówieśnicą pierwszego twojego port- retu, jaki namalowałam, on zaś jest przecież trzynaście lat młodszy ode mnie. W tym długim, smutnym czasie bez ciebie namalowałam sześćset trzydzieści siedem portretów i odwiedziłam piętnaście kra- jów. Ponownie pozował mi Goethe i nawet sam Napoleon. Twój kot zostawał ojcem sto osiemdziesiąt pięć razy. Ile aksamitnych obróżek kupiłam? Choćbym chciała, nie zdołałabym zliczyć. Nadal wciąż mówi się o tobie w Wenecji, ale twoje pamiętniki nie ukazały się jeszcze drukiem. Ja też mam wspomnienia, co prawda niespisane, lecz odciśnięte na skórze. Nie mogę zliczyć stron, ponieważ nie są jeszcze ukończone, ale już teraz mogę sporządzić katalog uczuciowych i zawodowych katastrof. O dziwo, w każdej z nich było jednak coś uroczego. Znam cię dobrze i wiem, że nie będziesz miał mi za złe tych cielesnych przygód, że nie będziesz zazdrosny. Wręcz przeciwnie, sprawię ci| nimi wielką radość. Sam mnie przecież uczyłeś, że pospolita fizyczna miłość jest wielkim darem od Boga. Ludzie mogliby przecież odbywać 228 0(jy w samotności jak łosoś lub rozmnażać się jak rośliny - tym- zasern możemy oplatać się kończynami i dzielić wilgocią naszych ciał Uwielbiałeś to wszystko - rozrzucone szeroko nogi, kształtne c*-Dy, delikatnie ramiona, pot, ślinę, nasienie, łzy radości (słodkie, niesione, tak mówiłeś), kobiecą wilgoć. Czym jest pocałunek, pytałeś, ieśli nie wyrazem pragnienia, aby zjeść i wypić kogoś, kogo kochasz? Nauczyłeś mnie kochać hałaśliwy repertuar Miłości, służący wabieniu i nagradzaniu. Zwierzęta wydają rozmaite odgłosy, rośliny dysponują kwiatami, my natomiast mamy muzykę, malarstwo, poezję i kuchenne laboratoria. Ty, Casanovo, byłeś mistrzem we wszystkich tych dzie- dzinach. Nie dokonywałeś podbojów, więc nie zostawiałeś po sobie ofiar. Kobiety były twoimi wspólniczkami w osiąganiu rozkoszy. Mawiałeś: kiedy dwoje ludzi zakochuje się w sobie, oboje są w równym stopniu ofiarami Miłości. Każde tyle samo traci, co zyskuje. Uwielbiałeś być w ten sposób wykorzystywany. Kochałeś kobiety. Nie czułeś nienawi- ści nawet do tych, które cię odrzuciły, nawet La Charpillon, która w pełni zasługiwała na nienawiść. Zależało ci nie tyle na samej kobiecie, ile na jej pożądaniu. Szybkie „tak" napełniało cię niesma- kiem. Nigdy nie dążyłeś do egoistycznego orgazmu. Pamiętam, ile razy powtarzałeś, delikatnie ocierając pot z mego czoła i patrząc mi głęboko w oczy: cztery piąte mojej rozkoszy bierze się ze szczęścia, które widzę na twojej twarzy. Twoja miłość miała takie same ruchome granice jak nasza laguna. Była zawsze obecna, otaczała nas ze wszystkich stron i nigdy całkiem nie wysychała. Księżyc i los niekiedy znacznie ją zmniejszały, ale blask dnia i splot szczęśliwych okoliczności mogły w każdej chwili przywrócić jej dawną wielkość. Potrafiłeś wyczuć spragnioną kobietę, tak jak inni mężczyźni wyczuwali skwaśniałe piwo albo gorący chleb. Ten zapach przyciągał cię, odstręczając jednocześnie innych, gorszych od ciebie. Czułeś się odpowiedzialny za rozbudzone pożądanie, jeśli jednak „angielskie płaszczyki" były niedostępne albo okazywały się zawodne (chociaż dowody owej zawodności pojawiały się długo po twoim znik- nięciu), to kilka lub kilkanaście lat później z radością i ciekawością spotykałeś się z tymi podrośniętymi już dowodami, równocześnie pozwalając innym mężczyznom cieszyć się domniemanym ojcostwem. Jeżeli akurat cierpiałeś na jakąś chorobę płciową, unikałeś jak ognia ryzyka narażenia nas na kontakt z twoim nasieniem. Uważałeś, że byłby to grzech nie do wybaczenia. 229 Nigdy nie nazywałeś wulgarnymi słowami intymnych części na- szych ciał. Rozbierając nas, zachwycałeś się naszym „skarbczykiem, maleńkim różowym klejnotem, świątynią rozkoszy, cudownym salo- nikiem albo świątynią". (Oburzałeś się, słysząc, jak oschła Andriana Foscarini używa określenia „fatalna dziura"). Włosy wokół płci i pod pachami były naszymi „ozdobami", twój członek natomiast występo- wał albo jako „mały człowieczek", albo jako „zamaskowany jegomość" (w „angielskim płaszczyku"), albo też jako „błyskawica", przede wszystkim jednak jako twój „rumak". Będąc z nami, pragnąłeś „roz- sunąć kolumny i zakosztować rozkoszy w komnacie miłości". Kiedy w nas wchodziłeś, składałeś „najłagodniejszą z ofiar" lub „zachodziłeś z wizytą", najczęściej jednak „dawałeś najżarliwszy dowód miłości". Twój nabrzmiały rumak był najuczciwszym komplementem, jakim mogłeś nas obdarzyć. Długotrwały i wyjątkowo namiętny akt był „łagodną bitwą" lub „gwałtownie łagodnymi negocjacjami". Jeśli trafiałeś na dziewice, zazwyczaj „zrywałeś owoc" albo „zrywałeś cudowny kwiat" (zawsze piękniejszy niż wszystkie zerwane wcześniej). Na koniec zaś ofiaro- wywałeś nam w paroksyzmie przeżywanej wspólnie ekstazy „likier, nektar" albo moje ulubione „Słowo". Niekiedy dawałeś z siebie tak wiele, że w Słowie można było dostrzec ślady krwi. Wyjaśniałeś nam wtedy, iż trudno o bardziej szczery dar. Lubiłeś z nami rozmawiać przed, w trakcie i po. Lubiłeś wzmac- niać pieszczoty słowami, bez nich bowiem, twoim zdaniem,-odczuwa się jedynie część przyjemności. Milczące kopulowanie zupełnie cię nie satysfakcjonowało, tak samo jak spożywanie potraw pozbawio- nych zapachu. Odrzuciłeś awanse Kitty Fisher, najdumniejszej an- gielskiej kurtyzany, ponieważ nie potrafiłeś rozmawiać z nią w ję- zyku Szekspira! Ze swoimi kochankami mogłeś całymi dniami roz- mawiać o miłości. Natura, mawiałeś, nie zna obszerniejszego tematu. Czysto fizyczne hulanki pozostawiały po sobie osad smutku i me- lancholii, jednak perspektywa nowej miłości zawsze wyrywała cię z letargu. Nienawidziłeś nas okłamywać, chociaż niekiedy nie miałeś innego wyjścia. Przyznałeś mi kiedyś, że: „W moim życiu zdarzyło mi się kilka razy okłamać kobietę, którą kochałem". Czyniłeś to jednak tylko po to, żeby nas nie zranić oraz żebyśmy dłużej czuły się po- trzebne i kochane. Często powtarzałeś, że w prawdziwej miłości nie może być nic 230 7łego. Prawdziwa miłosc była zawsze obustronna, radosna, pozba- wiona poczucia winy. Była to Miłość Czysta, nieskalana jakimkolwiek orzechem. Nie poważałeś moralizatorów. Twoim zdaniem opierali się n*> z gruntu fałszywych przesłankach. Czy kwiat jest coś winny temu, że rozpościera płatki jak najszerzej, chłonąc ciepło słonecznych promieni? Czy fala jest coś winna temu, że wznosi spienioną grzywę, podążając ku brzegowi? Jeżeli tak, wówczas można uznać, że miłość także jest czymś niestosownym. Miłość, twierdziłeś, jest radosnym Bogiem naszej natury. Pojawia się bez pytania, czyni to, co uważa za stosowne, nie pytając nas o zdanie. W pobliżu słowa „miłość" nigdy nie pojawia się słowo „sytość". Twój apetyt zawsze przerastał możliwości. Lękałeś się przez całe życie, że zabraknie ci sił, aby zaspokoić pragnienia tych, których kochałeś. Istotnie, miałeś sto trzydzieści kobiet i kochałeś kolejno każdą z nich, bardzo rzadko kilka równocześnie. Istotnie, specjalizowałeś się w siostrach. Opowiadałeś mi kiedyś, z jaką rozkoszą „przekochałeś się" przez pięć sióstr, przy czym najmłodszą i najsłodszą, imieniem Gabrielle, zostawiłeś sobie na koniec. Interesowały cię jednak tylko takie, które pragnęły podwajać twoje zadowolenie, potrajając rów- nocześnie swoje. Nie miałeś nic przeciwko temu, żeby oddać ini- cjatywę kobiecie, pod warunkiem, że prowadzi cię ku szczęściu. „Ja wcale nie uwodzę, jeśli zaś nawet to czynię, to nieświadomie, i dopiero po tym, jak sam zostanę uwiedziony". Jestem pewna, że umieściłeś tę maksymę w swoich pamiętnikach. (Jak bardzo pragnę je prze- czytać, tym bardziej że przecież znam ich zawartość. Obawiam się jednak, że w tym stuleciu niewielu przypadną do gustu. Czasy się zmieniły i to wcale nie na lepsze). Nie ożeniłeś się nigdy, zbyt dobrze bowiem siebie znałeś. Na myśl o małżeństwie dostawałeś dreszczy, nawet kiedy byłeś szaleńczo zakochany. Zdawałeś sobie sprawę, że ze względu na swoje zamiło- wanie do nowości byłbyś marnym mężem, chroniłeś więc adorowane przez ciebie kobiety, w ten sposób, że się z nimi nie żeniłeś. Nie przeszkadzało ci to od czasu do czasu proponować im tego. Z głębi duszy obiecywałeś Manon, Esterze lub Teresie, że zostaniesz Jej mężem, Los jednak szczęśliwie nigdy do tego nie dopuścił, wy- rywając cię z ramion kochanek. Nigdy nas nie porzucałeś - rozstanie zawsze następowało w wyniku splotu okoliczności, na które nie mieliś- my wpływu. Zostawiałeś nas, w żaden sposób nas nie poniżając, czasem to my od ciebie odchodziłyśmy, do głębi wzruszone twoim 231 smutkiem. Zawsze, chociaż ze złamanym sercem, nakłaniałeś nas do i przyjęcia oświadczyn poważnych i zamożnych kandydatów lub do związania się z partnerem na całe życie. (Dopiero teraz, po tylu latach, rozumiem dlaczego). Nauczyłeś się traktować każdą utraconą kochankę jak skarb, który do ciebie należał i dawał ci szczęście, teraz zaś miał za twoją zgodą uszczęśliwić innego mężczyznę. „For- tuna chyba naprawdę jest kobietą - mawiałeś. - Jest zazdrosna o inne kobiety i wciąż mi je zabiera". Kochałeś swoje kobiety, Casanovo, ale cieszyłeś się również wów- czas, gdy tańczyłeś na ich weselach, wiedząc, że znalazły sobie dob- rych i kochających mężów, może pozbawionych twojej niespożytej pasji, niemniej jednak czułych i opiekuńczych, którzy będą towarzy- szyć im do późnej starości. Z kolei kobiety te do końca życia pielęg- nowały wspomnienia o mężczyźnie, który potrafił dokonywać nie- zwykłych czynów, żeby tylko spędzić z nimi chociaż godzinę, który przez pewien czas konał z rozpaczy, nie mogąc się z nimi zobaczyć, \ który uważał każdy ich pocałunek za szczyt niewyobrażalnej rozkoszy, który nadał słowu „miłość" tak wspaniałe, szalone znaczenie, że nareszcie zrozumiały, o czym tak naprawdę pisali poeci. Zostawiałeś kobiety z cudownymi wspomnieniami o sobie, o nich i o samej Miłości. Wszystkie marzyły o tym, żeby mieć z tobą dzieci. Ja też o tym marzyłam i dlatego dałam synowi twoje imię... Ale zanadto wybiegam w przyszłość. Kiedy należała do ciebie, ty należałeś do niej i dzięki temu oboje byliście szczęśliwi. Miłość - z nielicznymi wyjątkami - zawsze pro- wadziła cię w dobre miejsca. Najwspanialsze ze wszystkich były chyba te najdziwniejsze miłości, dzięki którym odkrywałeś nieznan do tej pory zakątki na ziemi... i w swoim wnętrzu. Pamiętam wszyst- kie twoje opowieści. Pamiętam garbuskę Lepi razem z jej niepraw- dopodobną gibkością i zdumiewająco umieszczonym sromem. Pamię- tam rzymiankę Margheritę ze sztucznym okiem, które miało inny kolor niż prawdziwe i było od niego większe. Zamówiłeś dla niej nowe porcelanowe oko, a ona podziękowała ci najlepiej jak potrafiła. Pamiętam opowieść o murzyńskiej służącej w Trieście, która uzmys- łowiła ci nieprawdziwość maksymy „Po ciemku wszystkie kobiety są takie same". Pamiętam tę nadętą dosłownie i w przenośni pokojówkę z Turynu, która każde twoje rozkoszne pchnięcie kwitowała donoś- nym trąbieniem wydobywającym się z jej tylnego otworu. Każdą z tych kobiet kiedyś kochałeś i żadnej nie przestałeś kochać we 232 wspomnieniach. Każdą z nich kochałeś osobno, po czym przechodziłeś do następnej i kochałeś ją jeszcze mocniej. Gdyby tak każda miłość zaczynała się i kończyła Casanovą! Jak ci już mówiłam, później pojawił się jednak inny mężczyzna, który oświa- dczył: „Ja osobiście traktuję Miłość jako coś w rodzaju transakcji między wrogimi stronami". I taką ją uczynił. Wszystkie jego miłości były jak zjadliwe komedie, każda kwestia cięła boleśnie skórę, dusiła okrutną słodyczą towarzyszącą wszech- ogarniającej namiętności, która pożera kochanków, aż pozostają z nich jedynie ciała astralne. To od niego nauczyłam się, chociaż nie chciałam, takich słów jak: cipa, kurwa, dupa, pieprzyć się, dymać i wielu innych, jeszcze gorszych. Nie mógł patrzeć na jedzącą kobietę. Nie mógł patrzeć na swoje dawne kochanki. Już nazajutrz wspo- mnienia o nas zaczynały mu cuchnąć, by po dwóch dniach ulec cał- kowitemu rozkładowi. Wyczuwał w kobiecie pożądanie jak urynę w bocznej alejce i ogarniało go podniecenie wymieszane z odrazą. Starał się równocześnie kochać jak najwięcej kobiet, żadnej jednak nie kochał jak należy. Wyrywał z nich miłość, tak jak wyrywa się z ziemi więdnący kwiat. Miłość - transakcją? W jaką wściekłość wprawiłoby Casanovę to perwersyjne porównanie! Każda miłość Casanovy była oceaniczna, cudownie ożywcza i czysta - kiedy zanurzyć rękę w stawie i zamieszać wodę, z dna natychmiast podniesie się paskudny muł. O człowieku, o którym teraz opowiadam, mawiano, że był zarówno doskonałym, jak i beznadziejnym kochankiem. Nie dotarliśmy jeszcze do tego miejsca mojej opowieści, w którym mogłabym przedstawić własną opinię na ten temat, powiem więc tylko tyle: nawet w swoich wier- szach nigdy nie opisywał pożądania, lecz zaledwie jego karykaturę. Mielibyście jednak słuszność, przypuszczając, że ten taplający się w mętnych stawach kochanek miał powodzenie u kobiet. Na swój sposób pod tym względem dorównywał nawet memu śródzie- mnomorskiemu Casanovie. Miał niewielkie ręce o jedwabistej skó- rze. Kobiety oraz pieniądze wpadały i wypadały z nich bez trudu. Ula swoich kochanek zamieniał przyjemność w grzech, a grzech w Przyjemność, kiedy zaś z nimi kończył, pozostawiał je z wielkim apetytem na samobójstwo. Kobiety miały wrażenie, że nad nim panują. Swoim rozwichrzonym, ragicznym froideur odwoływał się do ich ego, a one spieszyły, aby 233 go przytulić i ogrzać. Przez jakiś czas pozwala! im pławić się w złu- dzeniu, że im się to udało, że usidliły go za pomocą jakiegoś im tylko właściwego daru: nadzwyczajnej urody, sprawnej ręki, pięknych oczu, seksualnej biegłości... Pod tym względem przypominał Casa- novę, który potrafił w każdej kobiecie wyszukać coś specjalnego, tak samo jak potrafił, choć na krótko, stworzyć wokół siebie atmosferę zadyszanej łagodności, bardzo intymnej i wykluczającej wszystko co poza nią. Jak mam wyjaśnić, jakim cudem udawało mu się wydobyć ze mnie śmiech, jaki w żadnych innych okolicznościach nie opuszczał moich ust? Nie był to śmiech łagodny, raczej gwałtowne westchnienie, bezgłośny krzyk wyrwany z głębi piersi. Poczucie humoru miał mroczne jak listopadowa noc i równie przejmujące chłodem. Jak mam wytłumaczyć, dlaczego po jakimś czasie łatwo można było się od niego zarazić tym pogardliwym, szyderczym sposobem patrzenia na świat? Jak to się : działo, że niekiedy cała żółć zdawała się wyparowywać w paroksyzmie obopólnego śmiechu? Śmiech i łzy, które płynęły później, stanowiły część zuchwałej intymności, do jakiej dążył. Jak mam opowiedzieć o tym, że zawsze wydawało mi się, jakby znał mnie na wylot, a ja kuliłam się ze wstydu pod jego wzrokiem? Ów wstyd tylko jeszcze bardziej rozpalał we mnie pragnienie, ugasić je mogła zaś wyłącznie jego nieposkromiona namiętność. Zapewniam was jednak, że znacznie przyjemniej jest czytać o George'u Gordonie, czyli lordzie Byronie, niż znać go osobiście. Kiedyś, mniej więcej rok po tym, jak go poznałam, zaczekałam, aż wyjdzie do kasyna, a następnie przetrząsnęłam jego biurko. Znalaz- łam niedokończony list do jego mentorki, lady Melbourne. Znałam już angielski wystarczająco dobrze, żeby go przeczytać, początkowo jednak niewiele mogłam zrozumieć. Siedziałam z listem w ręce i głoś- no wymawiałam dziwne angielskie głoski. Nagle zrozumiałam: duże litery oznaczały najważniejsze kobiety z jego otoczenia. „C" to była lady Caroline Lamb, jego żona Annabella - „A", jego przyrodnia siostra Augusta „moja A", niekiedy zaś po prostu „+". Kod ten diametralnie różnił się od stosowanego przez Casanovę intymnego alfabetu inicjałów, dyskretnego i zarazem namiętnego. W tym przy- padku chodziło o to, że gdyby Byron nazywał kobiety pełnymi imio- nami, pozwoliłby im na dobre wtargnąć w swoje życie i w pełni w nim uczestniczyć, a to było dla niego nie do pomyślenia. Byron wynalazł całkiem nowy, mechaniczny system miłości: brał te części, 234 vtórvch potrzebował, nie interesowała go natomiast kobieta jako ałość. Wynikiem tej transakcji, zawartej między wrogimi stronami, , » p0twór Frankensteina - miłość, która ulegała rozkładowi i zabi- jała szczęście. Trudno powiedzieć, kiedy Byron przestał być Byronem, a zaczął stawać się byronowski, sam jednak mi wyznał, że od wczesnej młodości poświęcał wiele uwagi kształtowaniu i kultywowaniu swe- go wizerunku oraz romansowaniu z własną twarzą w lustrze. Wcze- śnie odtrącił otyłą, nieromantyczną matkę i sam ją sobie zastąpił, troszcząc się o siebie z największą atencją. Kiedy osiągnął wiek, w którym zwykle zaczynamy interesować się innymi ludźmi, w na- miętnym wewnętrznym romansie, którego był jedynym uczestni- kiem, nie zostało już miejsca dla nikogo więcej - chyba że dla przelotnych dodatkowych fascynacji i dla pewnej malarki portre- tów... Pozwólcie, że przedstawię wam Byronowskiego bohatera stworzo- nego przez lorda Byrona. Jest szczupły, blady, ubiera się na czarno. Pozbawiony rodziców, mógłby uchodzić za osieroconego syna powieści grozy. Charakteryzują go emocjonalne okrucieństwo, nawyk łamania wszelkich zakazów oraz rozmaite obsesje. Terroryzuje kobiety, kąpiąc je na zmianę w wygłodniałym ogniu i lodowatej obojętności. Tak się dzieje, ponieważ od środka zżera go intensywna miłość, od której nikomu nie udało się nigdy uwolnić. Na myśl o tym, że mogłyby stać jej obiektem, kobiety drżą i omdlewają. Bohater Byronowski pielęg- nuje w duszy martwy sekret, nie potrafi jednak porozumiewać się z ludźmi, w związku z czym nikt nie jest w stanie rozsupłać węzła zaciśniętego na jego duszy. Milczący i ponury, ożywia się tylko wówczas, kiedy może mówić o sobie, a wtedy nie ma sobie równych pod względem elokwencji. Nurza się z upodobaniem w ogromnym, choć słabo zdefiniowanym cierpieniu. Umiera młodo, w związku z czym jego tragiczna emanacja jest tym bardziej intensywna i zaraź- liwa. Podobnie jak Casanovą, Byron stał się hasłem i zarazem me- taforą. Teraz już wiem, że Casanovą uosabiał wszystko di speciale w osiemnastym wieku, Byron natomiast, wydaje mi się, będzie sporo znaczył w tym nowym, zimnym stuleciu. Jeśli istotnie tak będzie, to zal mi następnych pokoleń kobiet. Dobre czasy dla nas bezpowrotnie minęły. Tak, Byron był nowością, duchem swoich czasów, ich gwiazdą 1 ozdobą, creme de la creme. Podobnie jak w przypadku Casanovy, 235 miałam skosztować wszystkiego, czego można się było spodziewać, będąc traktowaną dokładnie tak, jak na to zasługiwałam. A może on nie mógł na to nic poradzić? Niekiedy usiłuję tak sobie wszystko wytłumaczyć. Ludzie, którzy znali go naprawdę dobrze - na przykład Mary Shelley i Hobhouse - twierdzili, że od początku widzieli w jego duszy, wśród patosu, efekciarstwa i melodramatu, coś śmiertelnie pięknego. Jego kochanki twierdzą tak samo. Nic dziwnego: wnikał w nasze dusze tak głęboko, poznawał nas tak dokładnie, że jego miłość nosiła znamiona kazirodztwa, a ze skłon- nością do tego najgwałtowniejszego z gwałtów przyszedł już chyba na świat. Urodził się 22 stycznia 1788 roku, tego samego dnia, kiedy moja siostra Sofia powiła drugą córkę. Uczyniła to bez żadnych prob- lemów ani komplikacji. Gdyby dziecko nie było dziewczynką, nic nie można by mu zarzucić. Zaraz po odejściu położnej zebraliśmy się w pokoju Sofii, aby uczcić macierzyństwo, tak jak zawsze czynią włoscy katolicy. Sofia była cokolwiek blada i zmęczona, mój szwagier natomiast nieco zirytowany przyjściem na świat drugiej córki, cho- ciaż muszę przyznać, że starał się tego zanadto nie okazywać. Miał już dwóch bękartów, wiedział więc, że jest zdolny płodzić synów. Widziałam, jak patrzy na Sofię, przyciskającą niemowlę do piersi, i pomyślałam, że chyba jednak wykrzesze z siebie jeszcze trochę pożądania, aby podjąć trzecią próbę spłodzenia prawowitego męs- kiego potomka. Trzymałam w objęciach ich pierwszą córkę, moja matka natomiast wycierała pot z czoła Sofii i obsypywała jej twarz niezliczonymi delikatnymi pocałunkami, które moja siostra zdawała się chłonąć niczym ożywczy powiew. Chyba po raz pierwszy we dwie zdomino- wały wszystkie inne żywe istoty w domu. Sofia z każdą chwilą pro- mieniała coraz bardziej, zupełnie nie zwracając uwagi na mamkę, która siedziała skromnie w kącie pokoju. Mój ojciec zbliżył się nie- śmiało i wręczył Sofii puzderko obszyte różowym atłasem. Z kieszeni wystawało mu takie samo, tyle że błękitne; był przygotowany ni obie ewentualności. Otworzyła je matka, Sofia bowiem nie chciała ani na chwilę wypuścić z ramion nowo narodzonego dziecka. Na pościel wyślizgnęła się złota bansoletka. Szwagier podniósł ją z gry- masem rozczarowania na twarzy. Gdyby urodził się syn, bransoleta byłaby z brylantami. Mój ojciec położył mu rękę na ramieniu. 236 _ Ciesz się, Giovanni - powiedział cicho. - Córki też bywają wspa- niałe. , Chociaż nie spojrzał na mnie, nikt jednak nie mógł mieć wąt- pliwości, iż był to komplement skierowany pod moim adresem. Przez chwilę czułam się nie jak zdziwaczała, żyjąca w staropanieństwie ciotka, lecz jak duma całej rodziny. Zaraz potem niemowlę zapłaka- ło donośnie i natychmiast wszyscy o mnie zapomnieli. Przekazałam siostrzenicę matce, wymknęłam się z pokoju i poszłam przez słone- czny zimowy dzień do pracowni, gdzie czekał na mnie pewien hra- bia. Tak więc, 22 stycznia 1788 roku był szczęśliwym dniem w We- necji. W tym samym czasie w odległym Londynie, w pokoju, w którym przyszedł na świat Byron, wszyscy krzyczeli, a najgłośniej jego matka. Opowiadał mi później, że podczas porodu fiszbiny wbiły się w jej obfite miękkie ciało, w związku z czym całe łóżko było skąpane we krwi. Opowiadał, że dwadzieścia kotów wrzuconych do jednego worka nie narobiłoby tyle wrzasku co jego matka, walcząca o to, by jak najprędzej wypchnąć go ze swego łona. Cierpiała tak bardzo, iż nawet nie zauważyła, że istota, która wedle wszelkiego prawdopodo- bieństwa starała się ją zabić, przegrała bój i opuściła jej ciało. Po- czątkowo dziecko prawie nie przypominało człowieka. Skóra na jego czaszce była pomarszczona jak na starym trupie. Dopiero po chwili obecni przy porodzie zorientowali się, że nowo- rodek przyszedł na świat z częścią pęcherza płodowego na głowie. Powszechnie uważa się to za szczęśliwy znak, chroniący szczególnie przed utonięciem. Po bliższych oględzinach wyszło na jaw, że prawa noga jest cieńsza od lewej i że kończy się stopą wykręconą palcami w kierunku lewej. Byron przysięgał później, że zapamiętał przeraź- liwe wycie matki po tym, jak pokazano jej zdeformowaną kończynę. Potwierdziły się najgorsze objawy, jakie towarzyszyły jej już od chwili poczęcia dziecka. Tak więc Byron urodził się w znaku Wodnika, chromy na jedną nogę. Był arystokratą bez pieniędzy, jedynym synem ogarniętej obsesją matki i ojca, którego - jak miało się niebawem okazać - lepiej żeby w ogóle nie było. Urodził się zdeformowany, choć pod szczęśliwą gwiazdą. W jego przypadku chyba nie mogło być inaczej. George Gordon Byron miał pozostać jedynakiem, co zawsze wy- dawało mu się bardzo znaczące. „Los wiedział, co czyni - powiedział 237 mi kiedyś. - Najgroźniejsze bestie mają zwykle najmniej liczne potomstwo". Zdjęty z jego głowy fragment pęcherza ofiarowano jednemu z kre- wnych, który dwanaście lat później poszedł na dno razem ze statkiem, którym podróżował. Być może ze względu na ten pęcherz Byron nigdy nie lękał się wody. Wręcz przeciwnie, nawet ją kochał. Pod jej nie całkiem przejrzystą lub zniekształcającą powierzchnią jego kalec- two znikało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tak, naprawdę kochał wodę, i właśnie woda przyniosła go do mnie dawno temu, w roku 1809. Oboje znajdowaliśmy się wtedy z dala od domów, w dzikim, okrutnym i zarazem wspaniałym miejscu, którego mam nadzieję już nigdy nie ujrzeć - ba, o którym najchętniej nigdy już bym nawet nie słyszała. Mówię - tylko dlatego, że muszę - o Albanii. 2 -Se ocio ino smira, cuor no sospira. Czego oko nie widzi, tego sercu nie żal. Przysłowie weneckie Latem roku 1809 otrzymałam zamówienie zupełnie inne od dotych- czasowych. Kiedy siedzieliśmy przy śniadaniu, w naszym palazzo zjawił się niewysoki posłaniec w fezie, z przedramionami obwieszonymi mnós- twem branselot. Od śmierci ojca w naszym domu żyło się znacznie bardziej luksusowo. Sofia i Giovanni chętnie korzystali ze srebrnej zastawy, do tej pory trzymanej na dnie kufra niczym piracki skarb, na stole pojawiały się wyrafinowane potrawy i drogie wina. Nawet w porannych domowych strojach moja matka, Sofia i jej córka pre- zentowały się nadzwyczaj elegancko, ja natomiast, invece, poplamiona farbami, przypominałam raczej żebraczkę. Wszyscy jednak zdążyli się już do tego przyzwyczaić i mój wygląd, a także zapach, nie wywoływał żadnych komentarzy. Zarumieniona i speszona służąca wprowadziła egzotycznego gościa do jadalni, w której siedzieliśmy: Sofia, Giovanni, moja matka, moja ocalała siostrzenica i ja. Ciemnoskóry posłaniec - sjena i czerwień lakowa - skłonił się głęboko i opuścił powieki na intensywnie czekoladowe oczy - kadmowa czerwień i brąz. Jeszcze nigdy nie malowałam nikogo o takiej karnacji. Nie sposób było określić jego wieku, przypuszczam jednak, że był mniej więcej moim równolatkiem. Postawił przed nami kosz pełen aromatycznych melonów, skłonił się głęboko, zataczając ręką szeroką, wielokrotnie skręconą spiralę - wywołany tym ruchem powiew przy- niósł nam wyraźną woń egzotycznego olejku do włosów - a następnie przemówił barokową francuszczyzną, tak bardzo przeciągając każde „r", ze przy wypluwaniu zakończonych na tę spółgłoskę słów czułam się niemal owinięta wokół jego zwinnego, ciemnoczerwonego języka. 239 - Ja, Mouchar, syn Mouchara, mam zaszczyt i przyjemność do- 1 starczyć radosne wieści szlachetnemu domowi Cornaro. Ali Pasza, wezyr Trzech Ogonów i Epiru, pan Albanii i zachodniej Grecji, j pragnie ujrzeć na swoim dworze Cecilię Cornaro, aby utrwaliła po wsze czasy na płótnie wizerunek Jego Wysokości oraz podobizny jego ulubionych żon i dzieci. Dopiero teraz nieco zdyszany Mouchar zaczerpnął tchu w piersi i obdarzył nas urokliwym oczekującym spojrzeniem, niczym kot, który właśnie przyniósł smakowitą mysz wybrance swego serca. Wezyr Trzech Ogonów, pomyślałam z przekąsem. Jakby prosto z Wa- ] thekal Utrwalić po wsze czasy na płótnie? No tak, oczywiście! W kącikach moich ust zaczął igrać lekki uśmieszek. - O czym mówi ten karzeł? - zapytał Giovanni, który bardzo słabo znał francuski. - Chce nam sprzedać jakieś srebra? Może przydałoby nam się kilka jego branselot. Kim jest jego capol Mógłbym przysiąc, że wspomniał nazwisko Ali Paszy, tego mordercy i gwałciciela z Al- banii, ale to chyba niemożliwe. Pewnie to sługa jakiegoś tłustego kupca z Lewantu, prawda? Na szczęście Giovanni jak zwykle posługiwał się weneckim dialek- 1 tem. Elokwentny Mouchar wciąż przyglądał nam się z błogim uśmie- chem na twarzy, z czego należało wysnuć wniosek, że nie brał lekcji naszego gardłowego przyziemnego narzecza, które zresztą wcale by nie pasowało do jego wyszukanych manier. - To nie sługa ani nie kupiec, tylko dyplomata - wyjaśniłam szwag- rowi. - Przekazał mi zaproszenie do Albanii, gdzie miałabym nama- lować portret Ali Paszy. Szczerze mówiąc, to nie tyle polecenie, ile raczej rozkaz. Matka przeżegnała się pospiesznie, Sofia zasłoniła usta ręką i przy- \ garnęła córkę, Giovanni natomiast wybuchnął: - To... To niedorzeczność! Chyba nie myślisz poważnie o tym, j żeby pojechać do tego barbarzyńskiego kraju, prawda? Cecilio? Ce- cilio! On morduje kobiety! Zabił ich już piętnaście. Nie możesz tego zrobić! Ostatnie zdanie prawie wykrzyczał, zauważył bowiem błysk w mo- j im oku. Słowo „Albania" wyryło się głęboko w mojej głowie. Oczami wyobraźni widziałam derwiszy, książąt w turbanach i księżniczki zasłonięte całunami, pustynie i wielbłądy. Krótko mówiąc, ujrzałam świat opisany w Watheku przez młodego Beckforda. Moja wyobraźnia gorliwie napełniła go mrocznym pożądaniem, lubieżnymi spojrzenia- 240 mi pałacami o strzelistych wieżach wznoszących się nad bezdennymi otchłaniami. Nieposkromione zamiłowanie do nowości zapłonęło we mnie jeszcze mocniej niż zwykle. _ Znowu te gąsienice - powiedziała Sofia zupełnie łagodnie, bez wyrzutu, a nawet z odrobiną współczucia w głosie. Opowiedziała Giovanniemu jak kiedyś, będąc jeszcze dzieckiem, wyszłam do ogrodu i pozwoliłam zielonym gąsienicom pokąsać się do Icrwi wyłącznie dlatego, że były takie piękne i że było to coś, czego nigdy wcześniej nie doznałam. Oraz dlatego, ma się rozumieć, że uprzedzano mnie, iż jest to coś, czego nie powinnam robić. Matka wyciągnęła do mnie rękę nad stołem i delikatnie przesunęła palcami po ledwo widocznych jasnych bliznach na moich przedramionach, ja jednak zerwałam się od stołu i pobiegłam na dół, żeby się pakować. Dwa dni później wyjechałam z Wenecji w towarzystwie opiekuń- czego Mouchara oraz młodego kucharza, który także został wezwany na dwór Paszy. Miałam ze sobą tylko niewielki kuferek wypchany rzeczami osobistymi oraz wielką wannę z płótnami, pigmentami, farbami i pędzlami. - Wszystkie malarki jeżdżą z własnymi wannami - wyjaśniłam, widząc zdumione spojrzenie Mouchara. Byłam dla niego tak egzotycznym zjawiskiem - Wenecjanka, ko- bieta, artystka, bez służby - że uwierzyłby także wtedy, gdybym mu powiedziała, że wszystkie malarki zjadają swoje pierworodne dzieci. Matka namawiała mnie, żebym zabrała którąś ze służących, ale ja pragnęłam pojechać sama. Z jakichś tajemniczych powodów żywiłam zaufanie do Mouchara, który przecież odnalazł mnie w Wenecji i zda- wał się dysponować niewyczerpanymi pokładami wiedzy o Wschodzie i Zachodzie. Wypłynęliśmy z portu w Mestre i pożeglowaliśmy wzdłuż wybrzeża Dalmacji. Codziennie rano witał mnie widok słońca wiszącego nisko nad granatowym morzem. Co ja robię najlepszego? - zadawałam sobie pytanie i natychmiast odpowiadałam: To, co na twoim miejscu uczyniłby Casanovą. Czy jednak nie narażam się na niebezpieczeń- stwo? Nic mnie to nie obchodzi. Ekscytowały mnie aromatyczne zapachy docierające z brzegu. Jadłam rzeczy zupełnie różne od tych, "° jakich byłam przyzwyczajona: ościste ryby o przedziwnych kształ- tach i wilgotne słone suchary. Całe dnie spędzałam na pokładzie z Moucharem, który okazał się wspaniałym towarzyszem. 241 Któregoś dnia o zachodzie słońca ujrzeliśmy Prewezę, najdalej na południe wysunięty port Albanii. Północne miasta ominęliśmy szero- kim łukiem, ponieważ znajdowały się w stanie wojny z moim gos- podarzem. Nadnaturalnie wysokie w blasku zachodzącego słońca wieże i minarety zdawały się początkowo wyrastać prosto z wody, tak samo jak wieże i kopuły Wenecji. Za nimi znajdowały się góry Suli, groźne i jakby przyczajone. W porcie czekała na nas gromada odświętnie wystrojonych sług i muzyków, śpiewających pieśni na moją cześć. W pewnej chwili gdzieś daleko rozległo się zawodzące wołanie i, ku mojemu zaskoczeniu, wszyscy, łącznie z Moucharem, padli na ziemię i poczęli bić pokłony, dotykając czołami ziemi. Trwało to kilka minut, po czym wstali i jakby nigdy nic wrócili do prze- rwanych zajęć. - Nie lękaj się, Cecilio - rzekł Mouchar. - My się tak modlimy. - Na dworze? A wasze kościoły? Jak one wyglądają? - Niestety nie będziesz mogła do nich wejść, ponieważ jesteś kobietą, a do tego cudzoziemką. Nie tworzymy podobizn Boga. Wiel- bimy go jako pojęcie abstrakcyjne, nie ubierając go w niegodną podobiznę człowieka. To zakazane. - A jednak Pasza chce, żebym namalowała jego podobiznę? - Niezbadane są ścieżki naszego Paszy, a jego decyzje nie zawsze są zrozumiałe dla nas, jego prostych poddanych. Nie potrafiłam jeździć konno - niewielu Wenecjankom dane było posiąść tę umiejętność. Przygotowano więc dla mnie niewielki powóz i wyruszyliśmy w głąb suchego, półpustynnego kraju, którego widok szybko natchnął mnie tęsknotą za naszymi kanałami. Nigdy jeszcze nie spotkałam tak dziwnych i niezwykłych ludzi jak mieszkańcy tych terenów. Chropawy dialekt, którym się posługiwali, miał dla mnie wyraźnie północne brzmienie. Dowiedziałam się od Mouchara, że Albańczycy używają pięciu dialektów i wciąż nie mogą między sobą ustalić, który jest najważniejszy. Ci, którzy mówili po francusku, podobnie jak on posługiwali się barokową składnią i baśniowym słownictwem. Na bazarach i targowiskach Albańczycy tłoczyli się z Tatarami w charakterystycznych wysokich czapkach, z Turkami w turbanach, żołnierzami i czarnymi niewolnikami. Mężczyźni para- dowali w sięgających do kolan spódniczkach, przypominających szkoc- kie kilty, które widywałam na ilustracjach. Od wąskoustych Szkotów o niewielkich oczach różnili się obfitymi wąsami, pulchnymi wargami i zmysłowymi, jakby opuchniętymi powiekami. Na te białe spódniczki 242 wkładali bogato wyszywane tuniki, zdobione złotymi nićmi płaszcze kozich skór, szkarłatne atłasowe burki, u pasa nosili zaś inkrus- towane srebrem pistolety i sztylety. Ledwo nadążałam szkicować to, po ukazywało się moim oczom. Dobiegające zewsząd dźwięki utrzy- mywały mnie w bezustannym stanie oczekiwania - czułam się jak dziecko, któremu obiecano egzotyczną opowieść. Odgłosy uderzeń w bębny i śpiewy muezinów zdawały się stanowić wstęp do baśni o szaleńczej miłości i krwawej zemście. Moje myśli wciąż kierowały się ku Beckfordowi i jego Wathekowi. Ożywały zapamiętane stamtąd obrazy. Oczekiwałam, że lada chwila ujrzę ogromnego wielbłąda al Bufakiego, na jego grzbiecie zaś wstrętną królową Karatis, węszącą za świeżymi trupami. Ostatniego dnia września, pokonawszy dolinę z mnóstwem mecze- tów, kóz i drzewek pomarańczowych, nad którą unosiły się orły, sępy i jastrzębie, dotarliśmy do otoczonego fosą miasta Janina. Przycup- nęło ono na wąskim pasie równego terenu między górami Pindos i ponurym szarym jeziorem. Tuż przed bramami miasta nasza niewiel- ka kawalkada zatrzymała się raptownie. Naprzeciwko prymitywnej budy rzeźniczej dostrzegłam coś jakby porcję mięsa wystawioną na sprzedaż. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to ramię i frag- ment torsu, przybite gwoździem do drzewa. Wśród towarzyszących nam kupców rozległy się stłumione szem- rania, a wenecki kucharz po prostu zemdlał. Przyglądałam się frag- mentom konstrukcji z żeber, starając się traktować to jako ćwiczenie z martwej natury, i tylko dzięki temu udało mi się nie zwymiotować. Mouchar zeskoczył z konia, żeby zasięgnąć języka. Okazało się, iż kawałek torsu należał do pewnego złodzieja, którego fragmenty można było podziwiać w różnych częściach miasta. Takimi metodami rządził mój nowy pracodawca. Podczas naszego sześciodniowego pobytu w Janinie Mouchar znik- nął na krótko w ramionach rodziny. Wyjaśnił mi później, że jego matka pragnęła się upewnić, czy nie zepsuł go pobyt w mieście zamieszkanym przez niewiernych. Ja pozostałam z resztą uczestników wyprawy w przestronnej re- zydencji, w której nas umieszczono. Już wcześniej, ze względu na moj zawód, nie musiałam się liczyć z większością ograniczeń, na jakie są skazane kobiety, a teraz pozwolili mi nawet przyłączyć się 0 Posiłku. Siedziałam w ścisku i myślałam o tym, jak bardzo spo- dobałby się Casanovie ten festiwal potu. Mouchar, który niczym cień 243 ponownie zjawił się przy moim boku, wyjaśnił przyciszonym głosem, i iż podczas kąpieli przesądni Albańczycy nie podają sobie mydła, obawiając się, że w ten sposób mogliby spłukać łączącą ich miłość. Stymulowana tak gęstym, że niemal jadalnym zapachem potu, po- chłaniałam całe talerze pieczonego mięsiwa, jaj i niezwykłych kwad- ratowych warzyw. Ktoś wręczył mi nargile, a Mouchar nauczył mnie, jak należy wdychać kojący wilgotny dym. Piłam słodką jak syrop kawę z maleńkich czarek, któryś z kupców podsunął mi długą fajkę. Nie odmówiłam. Patrząc na twarz Mouchara, mogłam bez trudu odgadnąć jego myśli: Artystki to zaiste przedziwny i wspaniały gatunek. Poszliśmy obejrzeć żydowskie przedstawienie marionetkowe. Wy- cięte z poplamionego kartonu marionetki biegały po maleńkiej scenie, grzechocząc kończynami. Zza brudnej kurtyny docierały piskliwe głosiki, dialogi, które zdawały się składać niemal wyłącznie z gróźb i przekleństw, wywoływały wybuchy śmiechu. Nietrudno było zrozu- mieć intrygę: młody bohater dysponował organem tak potężnych rozmiarów, że musiał go podtrzymywać na kawałku sznurka obwiąza- nym wokół szyi. Organ okazał się jednak tak nieposłuszny, że należało go ukarać, najpierw za pomocą pięści, a potem noża, wreszcie zaś bohater odciął go sobie i wepchnął w tylny otwór swego ciała. Kobiece postaci zachowywały się w równie gwałtowny i perwersyjny sposób. - A jak wyglądają przedstawienia marionetkowe w Wenecji? - zapytał Mouchar. «er - Cała Wenecja jest sceną dla niekończącego się przedstawienia - odparłam z uśmiechem. - Tyle że na czas występów nakładamy maski na twarze. Skinął głową z mądrą miną, a mnie zrobiło się trochę wstyd. Nazajutrz o świcie wyruszyliśmy do Tepeleny, siedziby Paszy, oddalonej o siedemdziesiąt pięć mil albo o cztery dni drogi przez niegościnny teren. Konie uginały się pod ciężarem zapasów oraz, ma się rozumieć, moich przyborów malarskich. Umundurowani z prze- pychem żołnierze Paszy mieli nas strzec przed rabusiami albo może dopilnować, żeby cenna wenecka artystka na pewno dotarła na miej- sce. Trudno powiedzieć. Może wenecki kucharz przedstawiał dla nich większą wartość? Był przecież mężczyzną. Tak czy inaczej, podróż bez eskorty przez dzikie skaliste góry i doliny byłaby niemoż- liwa. Nocami z oddali dobiegało czasem nieludzkie wycie. Wciąż mieliśmy przed oczami obraz rozkawałkowanego złodzieja. 244 Ósmego października, w moje urodziny, minęliśmy ostatnią prze- łęcz i na *le ciemnożółtego zachodzącego słońca ujrzeliśmy wieże i minarety Tepeleny. Miasto okazało się jeszcze bardziej egzotyczne niż Janina, a przez to jeszcze bardziej intrygujące. Na targu tłoczyli się przedstawiciele najróżniejszych ras, powietrze wibrowało od łos- kotu bębnów i ciężkich stąpnięć potężnych bojowych rumaków. Li- czyłam czarnoskórych niewolników, obserwowałam chłopców zawo- dzących modlitwy niskimi głosami. Powiewająca nad dachem pałacu flaga świadczyła o tym, że Pasza przebywa w swej rezydencji. Dzięki uporowi zgromadziłam sporo informacji o moim gospodarzu. Uzyskiwałam je zarówno dzięki odpowiedziom, jakich Mouchar udzie- lał na niektóre moje pytania, jak i wyciągając wnioski z milczenia, jakim zbywał inne. Z ilustracji, którą znalazłam jeszcze w Wenecji w książce zawierającej relację z podróży po tym rejonie świata, wynikało, że Ali Pasza jest niewysokim korpulentnym mężczyzną w wieku około siedemdziesięciu lat, z siwą brodą i o łagodnej twarzy. Mouchar zapewniał mnie, iż wśród swoich poddanych Pasza słynie z głębokiej znajomości tajników ludzkiego serca oraz umiejętności zdemaskowania każdego, kto próbowałby go oszukać. - Każdy, kto ujrzy jego szlachetne oblicze, natychmiast pojmie, że ten człowiek wie wszystko! Niezależnie od swej duchowej głębi Ali Pasza był człowiekiem, który piekł i zjadał na kolację swoich wrogów. W Janinie widziałam dziedziniec, gdzie wykonywano egzekucje; jeden z kupców opowiadał mi, że ludzie ginęli tam ze skórą obdartą z twarzy i zwisającą na plecach. Mouchar natomiast uraczył mnie historią o tym, jak to Ali wytropił, schwytał i zamordował człowieka, który czterdzieści dwa lata wcześniej zbezcześcił jego siostrę. - Ani czas, ani przestrzeń nie stanowią przeszkody dla rozwście- czonych rumaków jego zemsty! Im dłużej musi na nią czekać, tym groźniejszy się staje i tym sroższa kara spotka jego nieprzyjaciół. Z obawy, że ujrzę ból w jego pięknych oczach, nie odważyłam się zapytać Mouchara o tych piętnaście zamordowanych kobiet. Spośród wszystkich opowieści o Paszy, jakie krążyły po Wenecji, ta była najlepiej znana. Podobno podał narkotyk swojej synowej, aby móc bez przeszkód rozkoszować się jej ciałem. Kiedy dziewczyna ocknęła S1ę i odkryła prawdę, popełniła samobójstwo. Piętnaście kobiet z ha- remu, będących świadkami zdarzenia, utopili w pałacowym jeziorze niemi czarni służący. Według innej wersji tej samej historii, kobiety 245 zabito, ponieważ zainteresował się nimi syn Alego; a zgodnie z jeszcze inną, masakry dokonano wyłącznie po to, żeby ograniczyć liczebność haremu, którego utrzymanie było coraz bardziej kosztowne. Odważyłam się natomiast zapytać Mouchara o przeszłość jego groźnego pana i z kwiecistych opowieści oraz dyskretnych prze- milczeń odtworzyłam, najlepiej jak mogłam, historię Alego. Urodził się w Tepelenie w rodzinie skromnego paszy. Osierocony przez ojca, był wychowywany przez energiczną, dominującą matkę. W wie- ku dziewięciu lat zosta! całkowitym sierotą. Niezadowolony z losu, wstąpił na drogę przestępstwa i w krótkim czasie został przywódcą wszystkich okolicznych rzezimieszków. Orężem i przekupstwem roz- szerzył panowanie aż po Artę i Janinę. Wydał dwóch synów za córki Ibrahima Pasio z Avlonal, a następnie zjawił się tam na czele swoich wojsk i zagarnął ziemie oraz wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Kiedy wysyłał Mouchara do Wenecji, znajdował się u szczytu potęgi i bogactwa. Zapragnął, aby on sam oraz jego sukcesy zostały unieśmiertelnione przez jakiegoś zachodniego artystę, dzięki czemu wieści o jego bogactwie i potędze dotarłyby do tak zwanych cywili- zowanych królestw Europy Zachodniej. Z pewnością najpierw sko- rzystał z usług szpiega, którego zadaniem było wybranie malarza zdolnego stworzyć satysfakcjonujący pod względem artystycznym i zarazem pochlebny wizerunek, malarza odwiedzanego przez wielu wpływowych i zamożnych klientów. Bez wątpienia informator ten ustalił również, że należę do nielicznych kobiet, które odważyłyby się przedsięwziąć samotną podróż do Albanii. Kto wie, może poznał także bardziej intymne szczegóły z mojego życia; szanse na to, aby mój romans z Casanovą umknął uwagi bystrych szpiegów Paszy, były niewielkie. Niemal równocześnie uświadomiłam sobie, że zadałam zbyt mało pytań dotyczących dokładnej natury i czasu trwania mego zatrud- nienia. Nie pozostawało mi nic innego, jak kurczowo trzymać się przeświadczenia, iż Mouchar się mną zaopiekuje; wmawiałam sobie, że nasza pogłębiająca się z dnia na dzień przyjaźń stanowi gwarancję mego bezpieczeństwa. Na dziedzińcu pałacu przywitali nas zgromadzeni wszyscy słudzy Paszy. Kiwałam ręką i uśmiechałam się do tłumu w zawojach i tur- banach. Mouchar odprowadził mnie do mojej kwatery i grzecznie zaczekał przed drzwiami, aż rozłożę mój niewielki dobytek w prze- 246 tronnym pokoju o kamiennych ścianach i oknach, z których roztaczał ie widok na niedostępne skalne urwiska i szczyty. Przesunęłam lcami p0 białych jedwabnych zasłonach nad łóżkiem, powąchałam leżący na podłodze dywan z owczych skór, dotknęłam grubych płat- ków nieznanych mi kwiatów. Przypominały kocie głowy i roztaczały zaskakująco przyjemną woń gnijących owoców. Opłukawszy twarz, zmnieniwszy ubranie i wstawiwszy do wody wyschnięte pędzle, wy- szłam do czekającego w korytarzu Mouchara. Z uznaniem popatrzył na różową suknię i śnieżnobiałe fisiu zawiązane na mojej szyi, był jednak zbyt uprzejmy, aby prawić mi komplementy, ponieważ mógłby w ten sposób stworzyć wrażenie, że poprzednio, w brudnym podróż- nym ubraniu, prezentowałam się niezbyt olśniewająco. Bywały chwile, kiedy Mouchar po prostu zawstydzał mnie swymi nienagannymi manierami. Oprowadził mnie po pałacu, a przynajmniej po tych jego częś- ciach, które pozwolono mi obejrzeć. Mijaliśmy halle o błękitnych posadzkach i marmurowe łuki. Pałac Paszy przypominał magazyn wypełniony złotem, obrazami, szkłem i jedwabiem. Dowiedziałam się od mego przewodnika, iż część tych bogactw stanowiła niegdyś własność nieżyjącej już drugiej żony Paszy, inne zaś zostały ode- brane jego nieprzyjaciołom. Na jednej ze ścian dostrzegłam coś, co musiało być szkicem Carpaccia przedstawiającym smoka, obok którego wisiał mdły angielski pejzaż. Pałac przypominał skarbiec pozbawionego gustu milionera; różnorodność stylów zgromadzo- nych dzieł sztuki mogła przyprawić o zawrót głowy, tym bardziej że nie podjęto najmniejszego wysiłku, żeby w jakikolwiek sposób je uporządkować, jakby właścicielowi wystarczała sama świado- mość ich posiadania. Mouchar nie pozwolił mi długo się przy- glądać. - Chodź, Cecilio. Pasza czeka. Starałam się iść jak najwolniej, powłócząc nogami jak dziecko. Byłam przerażona. Wiedziałam, że niełatwo jest zdobyć i utrzymać takie bogactwo. Wszędzie wokół wydawały się rozbrzmiewać szeptane oskarżenia o straszliwe występki. Ogarniały mnie coraz bardziej mroczne myśli. Zdawałam sobie sprawę, że w rodzinie Paszy kryją się głębokie pokłady nieszczęścia. Z pewnością istnieli świadkowie zgładzenia piętnastu nieszczęsnych kobiet oraz inni, którzy wiedzieli za dużo. Należało ich uciszyć, potem zaś tych, którzy ich uciszyli. YLouchar opowiadał mi o zamieszkujących góry wrogich klanach 247 oraz rozbójnikach. Pasza tropił ich, torturował, wieszał i ćwiartował, naturalnie wyłącznie po to, „żeby zapewnić bezpieczeństwo swym ukochanym poddanym". Fragment jednego z takich poćwiartowanych przestępców widziałam na drzewie przy wjeździe do Janiny. Zapuszczaliśmy się coraz głębiej w królestwo Paszy. W centralnej części pałacu nie było drzwi; ich funkcję pełniły rozpięte w przejściach między pomieszczeniami perskie kobierce pokryte złowróżbnymi plamami. Takie same kobierce wisiały również na ścianach. Ich wszechobecność napełniała mnie niepokojem - na próżno usiłowałam sobie wyobrazić, jakie niebezpieczeństwa albo rozkosze czyhały za tymi przesyconymi rozmaitymi wonnościami zasłonami. Zamiast ścian działowych często stosowano lekkie drewniane parawany, niekiedy bogato rzeźbione, a czasem pokryte kolorowymi lekkimi materiami, które zdawały się ciuchutko wzdychać, kiedy je mijaliśmy. Miałam wrażenie, że słyszę odległe echo żołnierskich kroków, ale równie dobrze mogły to być stąpnięcia bosych stóp przemykających niepo- strzeżenie tuż za którąś z zasłon. Mouchar nie zwracał na to naj- mniejszej uwagi, dreptałam więc posłusznie obok niego, starając się okiełznać rozbudzoną wyobraźnię, ponieważ podsuwane przez nią obrazy powodowały, że z moich ust, zupełnie bez udziału mej woli, co jakiś czas wydobywały się rozpaczliwe jęki. Wydawało mi się, że jestem bez przerwy obserwowana. Mogłabym przysiąc, że tuż za sobą od czasu do czasu słyszę ciche westchnienia, wyczuwałam również gwałtowne poruszenia powietrza, jakby zmą- conego bezgłośnymi uderzeniami skrzydeł niewidzialnego ptaka. W pewnej chwili do moich uszu dotarł fragment jakiejś pieśni, a zaraz potem stłumiony chichot. Stanęłam jak wryta i odwróciłam się na pięcie. - Co to było? Mouchar wyjaśnił, że w pałacu przebywa w zamknięciu od pięciuset do sześciuset kobiet z haremu Alego oraz zbliżona liczba zniewieś- ciałych młodzieńców. To właśnie ich westchnienia, śpiew i śmiechy dobiegały zza przepierzeń i parawanów. Kiedy nareszcie dotarliśmy do sali recepcyjnej, moje nerwy znaj- dowały się w takim stanie, że bałam się, iż w najmniej odpowiednim momencie wybuchnę szaleńczym śmiechem. - Przedstawię cię, a ty milcz, aż do chwili, kiedy nasz pan prze- mówi do ciebie - pouczył mnie Mouchar. - Mów po francusku, ale 248 owoli- Nie lękaj się. On nie lubi nerwowych ludzi. Przekonasz się, że jest łagodny i dobry. Jest gotów cię pokochać. »_ Pokochać? - zapytałam wysokim, prawie piskliwym głosem. - Jak córkę. Mouchar dał mi znak, bym zaczekała, a sam znikł za zasłoną z bogato zdobionego materiału. Stałam w korytarzu z wiórem w gard- le i rozpalonymi rękami. Bolała mnie głowa. Zaraz po tym, jak zgięty wpół Mouchar wszedł do sąsiedniego pomieszczenia, usłysza- łam wysoki głos Paszy, rozbrzmiewający życzliwością i zadowoleniem. Mouchar wycofał się, spojrzał na mnie z uśmiechem t skinął ręką. Zgodnie z jego wskazówkami, zaraz po wejściu do komnaty złoży- łam głęboki ukłon, a prostując się, nadal miałam oczy skromnie zwrócone ku ziemi. Unosiłam wzrok bardzo, bardzo powoli. Pasza spoczywał na otomanie przykrytej skórą wyjątkowo dużego lwa. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, była wyszczerzona paszcza z ogrom- nymi kłami. Zaraz potem ujrzałam kolana samego Paszy. Były okrągłe jak kolana kobiety, spowite kolorowym jedwabiem. Później moim oczom ukazała się adamaszkowa tunika w kolorze zakrzepłej krwi oraz długi sztylet wysadzany drogimi kamieniami, przyciśnięty do uda. - Wstań, moja droga - rzekł Pasza, dając mi znak pulchnymi rękami. - Pozwól nam na siebie popatrzeć. Piękna, rzeczywiście bardzo piękna. Dobrze się spisałeś, Mouchar. Jestem zadowolony - ciągnął, nie odrywając wzroku ode mnie. - Madame Cecilia Cornaro, jutro rozpocznie pani pracę nad portretem. Będzie pani patrzeć na mnie, a ja na panią, z wielkim ukontentowaniem. W jego słowach nie dało się wyczuć najmniejszej groźby, uśmiechał się jednak sarkastycznie, a od jego chichotu ciarki przebiegły mi po grzbiecie. On ma jaszczurcze oczy, przemknęło mi przez głowę. Kadmowa żółć i intensywna zieleń. Przez cały czas przyglądałam się memu przyszłemu modelowi. Na ramiona miał narzuconą pelerynę z jakiegoś ciemnego futra. Przypominał trochę dziką bestię zwaną guzcem, którą widziałam kiedyś na jakiejś rycinie. Jego głowę zdobił turban z wąskich zwojów złocistego muślinu. Na niemal zupełnie gładkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy lśniły niewielkie oczy. Pulch- ne, jakby dziecięce ciało okrywały luźne szaty z płótna i adamaszku. zał na otomanie w niedbałej, wygodnej pozie. Jako artystka natychmiast poczułam się w swoim żywiole. W moim m°zgu bezzwłocznie zapoczątkowały się te co zawsze, przebiegające 249 niezależnie od mojej woli procesy. Zapamiętałam ustawienie kości policzkowych, barwa jego głosu już podsunęła mi kilka pomysłów kolorystycznych: koszenilowa czerwień, indygo i głęboka czerń. Autor ryciny doskonałe uchwycił podobieństwo, chociaż nie miał możliwości pokazania cery różowej jak u dziecka. Biel, ochra i cynober, z odro- biną czerwieni łąkowej, pomyślałam. Jego gładkie oblicze emanowało szczerością, dało się tam jednak również wypatrzeć ślad pogodnej rozwiązłości. Nie wiem czemu, lecz znacznie mnie to uspokoiło. Pasza uznał zapewne, że jak na pierwszy raz już wystarczająco długo cieszył moje oczy swoim widokiem. - Odejdź już, urocza, ponieważ mamy jeszcze do omówienia wiele ważnych spraw. Aż do początku pracy, czyli do następnego ranka, miałam pozostać w kwaterze. Natychmiast po powrocie do pokoju rzuciłam się na piękne łóżko i przespałam siedemnaście godzin bez przerwy. Tak oto zamieszkałam w pałacu Tepeleny. Zaczęłam od szybkiego namalowania Paszy takiego, jakiego ujrzałam go podczas pierw- szego spotkania. Rzuciwszy okiem na swój portret, skinął głową Moucharowi, a następnie powiedział z uśmiechem: - Tak, dobra robota, uderzające podobieństwo. Następnym razem pokażesz moje zęby. Są bardzo piękne. Jego usta wykrzywiły się w groźnym grymasie wypełnionym w śro- dku błyszczącą bielą. Ogarnęły mnie podejrzenia, że Pasza .pragnął, by jego portrety wywołały na Zachodzie nie podziw, lecz przerażenie. Potem prawie się do mnie nie odzywał, przekazując wszystkie polecenia za pośrednictwem Mouchara. Któregoś dnia na przykład miałam namalować profil Paszy w zielonej szacie. Postanowił pozować mi podczas dwugodzinnej audiencji dla poborców podatkowych. Wie-1 czorem czekała mnie praca nad kolorowym szkicem jego ulubionej córki, którą na jego życzenie miałam uwiecznić przy kolacji. Nazajutrz powinnam wykonać pastelowy portret ukochanej wnuczki, i tak dalej, i tak dalej. - Czy to wszystko? - zapytałam Mouchara z przekąsem. Do tej pory nigdy nie pracowałam pod taką presją i nie byłam aż tak onieśmielona, żeby nie protestować. - Jeszcze to, madame - odparł Mouchar z ukłonem, wręczając mi pękatą atlasową sakiewkę. - Pasza pragnie, abyś wiedziała, że twój nadzwyczajny talent nie pozostanie niedoceniony. 250 Najczęściej malowałam Paszę, obserwując, jak terroryzuje i uwodzi 1 idzi których uczynił swymi niewolnikami. Widziałam, jak gromi dfiącego sprawcę jakiegoś występku i jak nagradza wiernego sługę. p„ iaiómś czasie przestał zdawać sobie sprawę z mojej obecności. Patrzyłam, jak przychodzą i odchodzą ministrowie i oficerowie, widzia- łam jak zbesztani poborcy podatków wycofują się skuleni ze strachu, byłam świadkiem, jak przybywają witani z pompą ważni goście, którzy iuż nazajutrz z woli władcy mieli utracić wszystkie godności i zaszczyty. Widziałam, jak obmacuje młodą dziewczynę, która dopiero co przybyła do jego haremu, i jak wplata palce we włosy jednego z gibkich młodzieńców. Pasza dzielił się ze mną swoim życiem, abym mogła go wiernie namalować. Wkrótce uświadomiłam sobie, że przeczucie mnie nie omyliło: w przeciwieństwie do większości moich modeli zależało mu na tym, żebym pokazała na płótnie nie jego erotyczną aurę, lecz potęgę. Do mego apartamentu codziennie dostarczano świeże, rzadko spo- tykane i drogocenne kwiaty. Woda w dzbanie była zawsze świeża, nawonniona różanymi płatkami. W sąsiednim, mniejszym pomiesz- czeniu znajdowała się wanna wpuszczona głęboko w marmurową posadzkę. Wystarczyło, żebym wyraziła życzenie, a natychmiast na- pełniano ją gorącą pachnącą wodą, w której mogłam wypocząć po zmaganiach z pędzlem. Jadałam razem z Paszą i jego świtą, roz- koszując się egzotycznymi smakami i zapachami. Skosztowałam głup- taka w curry, bekasa w jagodach oraz pistacjowych galaretek, twar- dych i jędrnych, a równocześnie rozpływających się w ustach. Jakiż szczęśliwy byłby Casanovą, gdyby mógł dzielić ze mną te przeżycia! Praca sprawiała mi wiele radości, szczególnie jeśli akurat malowałam rozpieszczone małe księżniczki. Brokaty i atłasy, z których były uszyte ich szaty, zapewniały mi wiele godzin rozkoszy. „Poupee de France" nie miałaby tu czego szukać - w porównaniu z kobietami Paszy wyglądałaby niemal jak żebraczka. Służba była dyskretna, bardzo sprawna i niezmiernie zaintrygowana mymi poczynaniami; zdarzało się, że zaskakiwałam sporą gromadkę zgromadzoną przed moim najnowszym dziełem; na mój widok natychmiast wszyscy ucie- kali niczym spłoszone wróble, uśmiechając się nieśmiało. Moje stroje ostrożnie prano i czyszczono, a następnie dostarczano do pokoju pachnące jaśminem i lawendą. W regularnych odstępach czasu zjawiały się kolejne wypchane sakiewki oraz kosztowna biżuteria. owoli nabierałam przekonania, iż wcale nie jest źle być przybraną corką potężnego orientalnego władcy. 251 Pewnego dnia, kiedy asystowałam podczas audiencji, zjawił się George Gordon, lord Byron, by złożyć wyrazy uszanowania Ali Paszy z Albanii. Pogłoski o jego rychłym przyjeździe krążyły po pałacu już od dość dawna. Podobnie jak ja spędził kilka dni w Janinie, gdzie dał się dobrze poznać wszystkim, którzy go jeszcze nie znali. Codziennie przybywali stamtąd jeźdźcy, przynosząc nowe wiadomości. Młody lord był podobno piękny jak anioł i drapieżnie żarłoczny wobec przedstawicieli obojga płci. Pływał jak ryba. Jego eguipage był wręcz nieprawdopodobny: trzy łóżka i co najmniej cztery skórzane kufry zdumiewających rozmiarów. Wszystkie te informacje za pośrednic- twem Mouchara docierały do mnie od rozchichotanych kobiet z hare- mu, które, jeśli wierzyć jego słowom, zawsze wiedziały o wszystkim jako pierwsze. - Czy on nie zdaje sobie sprawy, że naraża się na niebezpieczeń- stwo? - zapytałam Mouchara. Anglicy nie cieszyli się w Albanii wielką popularnością. - Zdaje się, że nasz Pasza jest życzliwie usposobiony do obu młodych lordów, jest ich bowiem aż dwóch. Jak wiesz, Anglicy właśnie odebrali Francuzom wyspy na Morzu Jońskim. Z pewnością nam nie zaszkodzi, jeśli przyjmiemy z honorami dwóch szlachetnie urodzonych przedstawicieli zwycięskiej strony. - Ale przecież lord Byron nie jest żołnierzem? - Istotnie, nie jest - odparł Mouchar z uśmiechem. - Milord należy do gatunku ludzi zwanego poetami. Jego towarzysz także zajmuje się pisaniem, ale chyba ma nieco mniej poetycki wygląd. Jeszcze tego samego popołudnia dwaj Anglicy dotarli do pałacu Tepeleny i w ciągu godziny zostali doprowadzeni przed oblicze Paszy. Ali postanowił przyjąć ich w obszernej komnacie wyłożonej mar- murem, z fontanną szemrzącą w baseniku z holenderskich kafelków. Cały dwór niecierpliwie oczekiwał wizyty wspaniałych gości. Siedzia- łam ze sztalugami tuż przy fontannie, zajęta pracą nad kolejnym portretem. Mouchar był obok mnie. Wokół Paszy zasiedli jego ofi- cerowie i poborcy podatków w białych szatach, obwieszeni klejnotami. Szeptali między sobą i wzdychali jak gospodynie domowe. Najpierw do komnaty wszedł służący, za nim natomiast przybysze, którzy jednak zatrzymali się zaraz za progiem jak onieśmielone dzieci. W tej części sali panował półmrok, nie widziałam więc ich dokładnie, sądząc jednak po sylwetkach, obaj byli jeszcze bardzo młodzi. Poderwa- 252 li sie jednocześnie, kiedy Mouchar wystąpił przed Paszę, skłonił się ołeboko, a następnie wygłosił długą i kwiecistą przemowę. Zakończył j4 słowami: Geoge Gordon, lord Byron, oraz jego towarzysz John Cam Hob- house. Witajcie! Możecie teraz zbliżyć się do naszego pana. Chwilę później z cienia wyłonili się dwaj mężczyźni, jeden całkiem zwyczajny, a drugi niezwykłej urody. Hobhouse szedł pierwszy, prawie niezauważalny, tak mało było w nim dostojeństwa. Był wysoki, z dużym zakrzywionym nosem i niewielkimi różowymi ustami. Wy- mieszane w równych proporcjach biel, ochra i cynober, pomyślałam. I to wszystko. Byliśmy zawiedzeni i z tym większą niecierpliwością skierowaliśmy więc wzrok za jego plecy. Czy tylko mi się wydaje, czy nagle wstrzymaliśmy oddech? Utykający lekko Byron przypominał świecącą w mroku alabast- rową lampę: chłodny, świetlisty, nieskalany i święty, choć równo- cześnie namiętny i grobowo mroczny. W ciągu zaledwie kilku sekund zdążyłam nauczyć się tej twarzy na pamięć i zmówić różaniec jej nadzwyczajności. Mouchar miał rację: lord Byron wyglądał na poetę. Wyglądał jak poeta od stóp do głów. Od razu zauważyłam, że utyka, i pomyślałam, że to widocznie rezultat jakiejś niefortunnej przygody podczas długiej i niebezpiecz- nej podróży. Jego wypukłą pierś i szczupły pas podkreślał paradny wojskowy strój, w którym zjawił się na pierwszym spotkaniu z gos- podarzem. Wyglądał jak poeta, składając przed Paszą miękki, eleganc- ki ukłon, podczas którego końcówka jego szpady musnęła lekko posadzkę, jakby ją całowała. Chociaż jeszcze nie zamieniłam z nim ani słowa, byłam gotowa zakochać się w Byronie dla jego oczu, osadzonych w czaszce w taki sposób, że nawet ich białka wyglądały zmysłowo. Byłam gotowa zakochać się w nim dla cienia jego rzęs na marmurowym policzku. Byłam gotowa zakochać się w nim dla cudownego zagłębienia między nosem i górną wargą. Byłam gotowa zakochać się w nim dla kasz- tanowych włosów okalających twarz delikatnymi puklami przystrzy- żonymi tak, iż jego czaszka wydawała się trójkątna jak czaszka kota. tfyłam gotowa zakochać się w nim dla jego wyrazistych brwi, jawnie kłócących się z oczami. Brwi zdawały się mówić wyniośle: „To wszyst- ko nic dla mnie nie znaczy", błyszczące oczy natomiast oznajmiały: „Ach, jakże cudowna i szczęśliwa jest dla mnie ta chwila". Chyba mnie nie zauważył. 253 - Wasza Wysokość... - wymamrotał z oczami ukrytymi pod wypuk- łymi muszlami powiek. Ołowiana biel, kadmowa czerwień i sjena na twarz, pomyślałam. Francuska ultramaryna i ochra na cienie wokół ust i pod podbród- kiem. Jezioro purpury stonowane bielą na usta, nozdrza i uszy. Wysoki głos doskonale pasował jego eleganckiej francuszczyzny. Sekundę później usłyszałam głos Hobhouse'a, znacznie niższy i bar- dziej pospolity. Ali Pasza podniósł się na powitanie Byrona, po czym wskazał mu miejsce po swojej prawicy. Mouchar wyjaśnił mi szeptem, iż był to wielki komplement dla gościa, jako że żaden Turek nie wstanie, żeby przywitać się z kimś, kogo uważa za gorszego od siebie. Hobhouse zajął miejsce na zydelku w kącie, po czym rozpoczęła się rozmowa: Pasza dostojnie wygłaszał zdania, posługując się ar- chaicznym francuskim, druga strona odwzajemniała się ostrożnymi komplementami. Niczym dobrotliwy wujaszek, Ali zaprezentował młodym Anglikom wszystkie swoje ulubione złote i srebrne zabawecz- ki i pozwolił nawet spojrzeć przez teleskop na samotnego jeźdźca podróżującego górskim traktem poza granicami Tepeleny. - Człowiek ów jest głównym ministrem mojego wroga Ibrahima Paszy, który opuścił swego pana i zmierza do mnie - oznajmił. Hobhouse i Byron wymienili ukradkowe spojrzenia, zastanawiając się zapewne, jaki los czeka tego człowieka. - Czy możecie mi powiedzieć, co sprowadza was do mojego kra- ju? - zapytał Ali co prawda z tym samym wyrazem twarzy, za to zupełnie innym, oschłym tonem. Byron milczał, jakby sparaliżowany strachem i niepewnością. Hob- house szybciej oszacował rozmiary niebezpieczeństwa i wpadł na pomysł, w jaki sposób je ominąć. - Pragnienie ujrzenia tak wielkiego człowieka jak Wasza Wyso- kość - odparł. Ali uśmiechnął się. - A więc słyszeliście o mnie w Anglii? Co się o mnie mówi? Tymczasem Byron zdążył już dojść do siebie. - O Waszej Wysokości mówi się często i wyłącznie z podziwem - i powiedział. - Wszyscy wyrażają się z respektem o waszej potędze, kobiety zaś drżą z rozkoszy, słysząc wasze imię. Ali nie był nieczuły na takie pochlebstwa, w związku z czym dalsza \ rozmowa potoczyła się w jeszcze bardziej przyjaznym tonie. Gospodarz 254 romieniał życzliwością i zadowoleniem. Zapytał Byrona, dlaczego ten opuścił ojczyznę w tak młodym wieku. ; _ Jak możesz znieść rozłąkę z matką? Stwierdziwszy jednak, że Byron ma problemy ze sformułowaniem odpowiedzi, Pasza zmienił temat, komplementując urodę Byrona. Nawet gdyby moi ludzie nie uprzedzili mnie o twoim przybyciu i nawet gdybyś podróżował incognito, i tak byłbyś dzisiaj honorowym gościem w moim domu. Widząc twoje małe uszy, kręcone włosy i drobne białe dłonie, bez trudu odgadłbym twoje szlachetne po- chodzenie. Byron zarumienił się i skłonił ponownie. Słowa Paszy sprawiły mu tak wielką przyjemność, iż palce jego prawej ręki zacisnęły się odruchowo na niewidocznym piórze, aby je jak najprędzej zapisać. Świat na pewno się o tym dowie, pomyślałam. Jednak w Albanii takie komplementy zawsze mają dodatkowy, zmysłowy podtekst. Czy Byron zdaje sobie z tego sprawę? A jeśli tak, to czy podobna myśl wywołuje jego obrzydzenie, czy raczej podniecenie? Hobhouse nerwowo sięgnął do kołnierzyka, jakby zamierzał go nieco rozluźnić. - Twój przyjaciel ma prostacką twarz i okropny kapelusz - zwrócił się Ali do Byrona. - Ty jednak mu to wybaczasz. Jak to możliwe? Czyżbyś był posłuszny nakazom swojej religii? Hobhouse drgnął i skrzywił się nie tylko dlatego, że spotkała go obelga. Chyba uświadomił sobie, iż gospodarz nieco zbyt łaskawym okiem spogląda na jego przyjaciela. Byron natomiast był wniebo- wzięty. Czuł się coraz swobodniej. W pewnej chwili, nie bacząc na etykietę, pochylił się i wskazał na mnie. Oblałam się rumieńcem. Uświadomiłam sobie, że od chwili kiedy Byron wszedł do komnaty, nie wykonałam ani jednego pociągnięcia pędzlem. - Kto to jest? Mouchar zmarszczył brwi, dworzanie wstrzymali oddech. Jednak Pasza był w wyjątkowo pobłażliwym nastroju. - Ach, to tylko malarka z Wenecji. A teraz, młodzi panowie, za- praszam was na skromną wieczerzę. Niedawno przybył do nas wenec- ki kucharz, który podobno potrafi tworzyć z cukru kwiaty i wieże, sowiecie mi, czy jego umiejętności są warte ceny, jaką za niego zapłaciłem, bo jeśli nie, to będę zmuszony podjąć odpowiednie kroki. Na wzmiankę o „odpowiednich krokach" przez szeregi dworzan Przebiegł dreszcz niepokoju, tfyron i Hobhouse złożyli Paszy głęboki ukłon i odwrócili się, by 255 odejść. Byron dokuśtykał do drzwi, zatrzymał się i odwrócił, by skłonić się raz jeszcze. Uczynił to odrobinę zbyt prędko, ponieważ stracił równowagę i kto wie, czy zdołałby ją odzyskać, gdyby nie szybka i dyskretna pomoc Hobhouse'a. Dopiero wtedy zrozumiałam, że w grę wchodzi coś znacznie poważniejszego niż skręcenie nogi podczas podróży. Ten piękny młody mężczyzna był kaleką. Pasza chyba również sobie to uświadomił, obrzucił bowiem szybkim spojrzeniem nogę Byrona, nie dał jednak niczego po sobie poznać, tylko powiedział gładko: - A więc niebawem znów spodziewamy się ujrzeć cię przy naszym boku, drogi lordzie. Byron skłonił się głęboko. - Nic innego nie sprawi mi równie wielkiej przyjemności - odparł, ale mówiąc te słowa, patrzył wprost na mnie. 3 El tempo, el culo e i siori i fa quel i vol lori. Czas, tyłki i panowie robią, co chcą. Przysłowie weneckie W jadalni posadzono mnie między Hobhouse'em i Byronem, który przed zajęciem miejsca położył na stole dwa wielkie pistolety i roze- jrzał się dokoła. Tak, wszyscy na niego patrzyli. Niewolnicy w turbanach przynosili półmiski i talerze. Upieczone w całości jagnięta spoczywały na łożach z wonnego ryżu, nad potraw- kami z mięsa flamingów unosiły się kłęby pary, pieczone i gotowane ryby łypały roziskrzonymi spojrzeniami szmaragdów wstawionych zamiast oczu. Oczy podawano osobno, nanizane na patyczki i poprze- kładane świeżymi ziołami. Były również fantazyjnie poukładane wa- rzywa faszerowane rodzynkami i mięsem, talerze z czereśniami i bia- łymi brzoskwiniami, na których położono przekrojone na pół owoce namiętności. Do szklanych pucharów nalewano ze srebrnych dzbanów świeżo wyciśnięty sok z granatów. Z ulgą stwierdziłam, że wenecki kucharz przeszedł samego siebie. Wokół sali obnoszono wykonaną całkowicie z cukru miniaturę pałacu Tepeleny. Kiedy mijała Paszę, ten odłamał jedną z wież, wepchnął ją do ust i począł głośno chrupać. Wszyscy czekali ze wzrokiem wbitym w talerze. - Bardzo dobre - oznajmił wreszcie i dopiero wtedy pozostali biesiadnicy zabrali się do jedzenia. Byron nie tknął niczego, co pojawiało się na jego złotym talerzu, służba natychmiast uprzątała nienaruszone specjały, przynosząc na ich miejsce kolejne. Wyglądało to tak, jakby wystawiali na pokuszenie Jego kapryśny apetyt. asza> najwyraźniej wyczerpany długą konwersacją w obcym ję- ^ u' siedział nieco dalej w otoczeniu swych dworzan, od czasu do 257 czasu posyłając w kierunku Byrona zalotny uśmieszek lub kiwając '? mu ręką. Na szczęście nie zauważył, że Byron gardzi najwykwint- niejszymi smakołykami. Hobhouse jadł tylko chleb i najprościej przyrządzone mięsa. Przez cały czas rozmawiał z Moucharem, który słuchał pilnie, nawet gdy stentorowy głos Anglika umykał w kierunku wielowątkowych dygresji i niezrozumiałych dykteryjek. Jeżeli chodzi o mnie, to byłam zanadto podekscytowana, żeby jeść. Wciąż od nowa przeżywałam tę chwilę sprzed godziny, kiedy mój wzrok napotkał spojrzenie Byrona. Ogarnęło mnie przedziwne uczu- cie, z którym co prawda było mi bardzo dobrze, ale nie potrafiłam go do końca zidentyfikować. Wiedziałam tylko tyle, że bezustannie słyszę coś jakby odległy szum morza i że pragnę być z Byronem, aby sprawdzić, czy i z nim dzieje się coś podobnego. Niestety, odniosłam wrażenie, iż znalazł się w odmiennym stanie bytu, bardziej przyziem- nym i prozaicznym. Najpierw długo rozmawiał po angielsku z Hob- houseem, tak jakby mnie tam wcale nie było. Wtedy słabo jeszcze znałam ten barbarzyński język, poza tym zaś przez większość czasu posługiwali się szyfrem. Chociaż starałam się ze wszystkich sił, żeby cokolwiek zrozumieć, moje wysiłki spełzły na niczym. W pewnej chwili, sięgając po kieliszek, musnęłam łokciem łokieć Byrona i niemal zamarłam z przerażenia, on zaś odwrócił się w moją stronę i spojrzał mi prosto w twarz. Było to takie samo żarliwe spojrzenie jak to, którym obrzucił mnie podczas pierwszego spotkania z Paszą, teraz jednak siedział tuż przy mnie, w związku z czym nie widziałam całej jego twarzy, lecz tylko oczy, a w nich przez szaloną, skołowaną sekundę dostrzegłam - a przynajmnniej tak mi się zda- wało - coś, co przedtem widywałam jedynie w oczach Casanovy. Coś, co mogło być cząstką mnie. Jednak, w przeciwieństwie do poprzed- nich, ta chwilowa intymność wydała mi się perwersyjna i zdradziecka. Poczułam się tak, jakbym w skórze kochanka odkryła nieznanego mi do tej pory brata i jakbym odkrycia tego dokonała stanowczo zbyt późno. Byron tak mocno zacisnął palce na krawędzi stołu, że aż zbielały mu kostki, kiedy jednak przemówił, głos miał opanowany i spokojny: - Pani jest zapewne Cecilia Cornaro - powiedział swą cudowną francuszczyzną. - Wiele o pani słyszałem. Malowała pani Goethego, prawda? I Napoleona? - Tak, to prawda - odparłam odruchowo, wciąż badając wzrokiem jego twarz. 258 I pochodzi pani z Wenecji. To moje ulubione miejsce spośród i ff których jeszcze nigdy nie byłem. Kiedyś z pewnością tam pojadę. Powitamy pana z radością. Usiłowałam jakoś połączyć wyraz jego oczu z treścią naszej roz- mowy, równocześnie kryjąc pod stołem rozpalone dłonie. _ Musi mi pani o sobie opowiedzieć. Skąd malarka wzięła się w Albanii, i to tu, w pałacu i przy stole Paszy? Opowiedziałam mu pokrótce, jak do tego doszło, zaspokoiłam też iego ciekawość dotyczącą Goethego i Napoleona. Ochłonęłam nieco, udzielając zwyczajnych odpowiedzi na zwyczajne pytania. Owszem, Goethe podczas pozowania zabawiał mnie frapującą rozmową. Nie, nie wydaje mi się, żeby był kochankiem Angeliki Kauffmann. Natu- ralnie, czuję się zaszczycona, kiedy się mnie z nią porównuje. Rze- czywiście, Napoleon był nieduży i ponury, i wcale nieobdarzony nadzwyczajnymi manierami. Nie, nie zburzył Wenecji, chociaż odcis- nął na naszym mieście swoje piętno, niszcząc kościoły, zamykając klasztory, zasypując kanały i numerując ulice. Opowiedziałam mu, jak zaledwie przed dwoma laty malowałam jego portret, kiedy ob- serwował odbywające się na jego cześć na Canal Grandę regaty, przy wtórze dobiegających z oddali odgłosów towarzyszących burze- niu murów i wznoszeniu szafotów. - Tak, tak... A teraz, jak się domyślam, zapewne chciałaby pani dowiedzieć się czegoś o mnie? - Nic innego nie sprawi mi równie wielkiej przyjemności - zacy- towałam jego słowa. Skwitował uśmiechem lekkie szyderstwo w moim głosie i przysunął się bliżej. Z drugiej strony Hobhouse kręcił się niespokojnie na krześle, a moje odkryte ramiona owiewał jego gorący oddech. Uda- wałam, że niczego nie czuję. I tak oto usłyszałam z ust samego Byrona przedziwną historię o jego rodzinie i dzieciństwie - historię, którą teraz może poznać każdy, kogo stać na kupno lubującej się w skandalach gazety. Opowiadał ją bez najmniejszego zażenowania. Był spokojny i rzeczowy, nawet mówiąc 0 swoim kalectwie. Po jakimś czasie złapał rytm opowieści, stopniowo zaczął się w nią coraz bardziej angażować, upiększał ją zabawnymi 1 mel°dramatycznymi anegdotami. Mówił szybko, często napełniając P uca powietrzem, jakby zależało mu na tym, żeby przewentylować Ctrze i pozbyć się nawet najmniejszych cząstek nudy. Naśladował 259 głosy matki, kamerdynera oraz innych postaci odgrywających ważne role w dramacie jego dzieciństwa. Sprawiał na mnie wrażenie bardziej gawędziarza niż poety - być może dlatego, że jego opowieść była prawie całkowicie pozbawiona poezji, a za to pełna niemoralnych zdarzeń rodem jakby prosto z Baśni tysiąca i jednej nocy. Każdy inny starałby się ją ukryć na zakurzonym strychu najodleglejszych wspomnień, Byron jednak zdawał się rozkoszować zarówno tym, co dobre, jak i tym, co wstydliwe - tym drugim może nawet bardziej niż pierwszym. Czy już wtedy postanowił, że muszę go namalować? Dlatego że malowałam jego idola Napoleona? I jego przyszłego rywala Goethe- go? A może celowo prezentował mi się jako mój ewentualny model, kusząc mnie pięknymi ustami i subtelnymi ruchami delikatnych palców? Snuł opowieść zupełnie bezosobowym tonem, jakbym była zaledwie kimś spośród anonimowej publiczności: światła na widowni przygasły, a on pojawił się samotnie na scenie. Wiedziałam już jednak - ponie- waż wcześniej uważnie go obserwowałam - iż starannie przygotował każdy, nawet najdrobniejszy gest, że całkiem świadomie wybrał taki właśnie, a nie inny styl wypowiedzi, że przygotował go z myślą o mojej osobie. Na mój użytek postanowił przywdziać strój bohatera szalonej, tragicznej farsy. Pytanie, które miotało się po moim umyśle niczym źdźbło trawy po powierzchni spienionej wody, brzmiało na- stępująco: czy włożył ten właśnie kostium dlatego, iż sądził, że w ten sposób zaintryguje kogoś takiego jak ja? A jeśli tak właśnie było, jak to możliwe, żeby już tak wiele o mnie wiedział? Spoglądając w kalejdoskop, w którym mieszały się i przesypywały fragmenty najwcześniejszych wspomnień Byrona, znowu pomyślałam o Casanovie. Odnoszę wrażenie, iż George Gordon, lord Byron, narodził się z nieprawego związku prymitywizmu ze zmysłowością, w którym Gordonowie odgrywali rolę odrażających brutali, Byronowie nato- miast - finansowych wyrzutków. Połączenie tych dwóch linii, jak oświadczył we wstępie do swej opowieści, zapoczątkowało historię gorszą od historii rodu Borgiów, z jeszcze większą liczbą ofiar. Na dobrą sprawę Byron nigdy nie powinien otrzymać lordowskiego tytułu, przyszedł bowiem na świat w najmniej szlachetnej gałęzi szlachetnego rodu. Z biegiem czasu jednak, za sprawą następujących 260 właściwej' kolejności zgonów, kilku jałowych łon oraz innych 7cześliwych zbiegów okoliczności, stał się jedynym spadkobiercą „0 wuja zwanego „Szalonym Lordem Byronem" (który już nie- bawem miał zostać przechrzczony na „Pierwszego Szalonego Lorda Uvrona", powiedział z żartobliwym mrugnięciem, podczas którego cudownie wyrzeźbiona powieka przesłoniła na najkrótszą z chwil błękitnozielony błysk jego oka). W szkole powszechnej w Aberdeen młody Byron głównie dosko- nalił umiejętność gry w kamyki - w której był niekwestionowanym mistrzem - oraz rozwijał swój dość gwałtowny temperament. Jeśli wierzyć jednemu z sąsiadów, był również „paskudnym chłopakiem" i diabelskim pomiotem". W kościele potrafił wbić szpilkę w tłuste ramię matki, raniąc ją do krwi, ona zaś rewanżowała mu się razami, od których na jego udach wykwitały fioletowe sińce. Takie właśnie podarunki matka i syn wymieniali od samego początku. Opowiadając o tym, Byron wykręcał swoje delikatne białe ramię przed moimi oczami, z pewnością doskonale zdając sobie sprawę, jak pięknym wygina się łukiem. Zaraz potem jego ręka wędrowała ku udu, by musnąć obolałe we wspomnieniach miejsce, a mój wzrok podążał za nią. Ciągnął opowieść z ręką ukrytą pod stołem. Ani ból, ani wstyd nie były w stanie okiełznać zarówno dziecka, jak i gniewu, jaki żywiła wobec niego matka. Już w bardzo młodym wieku Byron całkowicie uodpornił się na wszelkie obelgi, nieważne od kogo pochodziły. Kiedy lady Abercromby poradziła kiedyś jego matce, by ukarała go surowo za jakiś występek, podszedł do niej i po prostu uderzył ją w twarz. „To za wtykanie nosa w nie swoje spra- wy"- oświadczył. Kiedy spotkana na ulicy kobieta zachwyciła się jego twarzą i równocześnie ulitowała się nad jego ułomnością, mały Byron zaczął okładać się biczykiem. W domu obopólna nienawiść prowadziła do coraz gwałtowniejszych ekscesów. Walka toczyła się już nie na języki i ręce, lecz na szczypce i szpikulce. Któregoś wieczoru w krótkich odstępach czasu matka i syn zjawili się potajemnie u aptekarza, oboje z identycznym pyta- nym, a mianowicie, czy drugie nie nabyło przypadkiem czegoś, co można było wykorzystać jako truciznę. Na mój użytek Byron na- śladował szkocki akcent matki. „Kulawy pokurcz!" - wrzeszczała therine, a nawet jeszcze gorzej: „Prawdziwy z ciebie Byron!". Nie Potrafiła się zdobyć na nic bardziej obraźliwego. Przeliczyła się jednak, ponieważ przyszły lord Byron stał się 261 gorliwym wyznawcą mitu swego postarzałego krewnego. Z zapałem wysłuchiwał wszelkich wieści na jego temat. Szalony Lord był mor- dercą, wychodził do pojedynku z pistoletami ukrytymi w kiesze- niach. Ocalawszy z katastrofy statku u wybrzeży Patagonii, musiał zjeść swego ukochanego psa, aby przeżyć. Po powrocie do Anglii nadal wiódł życie dzikusa, a kiedy dopadał go szczególnie podły nastrój, wrzucał nieszczęsną lady Byron do stawu w Newstead Ab- bey. W ataku szału zastrzelił stangreta, zastąpił żonę dziewką służe- bną, w końcu zaś, podczas sprzeczki o najlepszy sposób oprawiania dzikiej zwierzyny, przekłuł szpadą - z fatalnym skutkiem - wątrobę swego sąsiada, Williama Chawortha. Jeżeli przyszły spadkobierca nie mógł czegoś wybaczyć Szalonemu Lordowi, to tego, że doprowadził Newstead Abbey do ruiny. Wyciął lasy, żeby spłacić karciane długi, i wybił dwa tysiące sztuk płowej zwierzyny, która miała pecha zamieszkać w jego włościach. W naj- bardziej niedostępnym zakamarku wybudował miniaturowy zame- czek, gdzie oddawał się wszetecznym uciechom, nad jeziorem nato- miast wzniósł dwa maleńkie forty, z których dowodził wyimaginowa- nymi flotami toczącymi wyimaginowane bitwy morskie. Niekiedy kładł się na kamiennej posadzce kuchni i pozwalał karaluchom roz- grywać wyścigi na jego ciele. Służba twierdziła, że czarne insekty nauczyły się rozpoznawać swego pana, który chłostał je słomkami, zachęcając do większego wysiłku. „A potem - relacjonował młodemu panu lokaj imieniem Murray (Byron na mój użytek naśladował jego prawie niemożliwy do zro- zumienia akcent) - wyczerpane szkaradztwa kryły się między wło- sami na podbrzuszu jego lordowskiej mości, których było całe mnós- i two, i niekiedy zaplątywały się tam na dobre, co doprowadzało jego lordowską mość do takiej wściekłości, że łamał je wzdłuż jak migdały palcami z potwornie długimi, bo nigdy nieobcinanymi paznokciami. Nigdy, pojmuje pan? Tak, te stworzenia dobrze poznały, co znaczy należeć do Byrona, tak samo jak te nieszczęsne sarny i jelenie, które wybił do nogi w ciągu zaledwie miesiąca". niedbale igdy niej lo siebie] ;u drogi- Młody Byron także zdawał sobie dobrze sprawę, co oznacza przy- należność do klanu. Przede wszystkim wiązało się z tym poczucie niechlujnej niepewności, poinformował mnie, pochylając się i zarazem konfidencjonalnie w moim kierunku. Człowiek i był pewien, czy za chwilę nie zobaczy we wsi kogoś bardzo podobnego, organizującego wyścigi karaluchów na poboc: 262 O7naczało to czuć w żyłach trudną do pohamowania wściekłość. Oznaczało to umiejętność nawiązywania kontaktów z ludźmi i zrywa- nia ich w okamgnieniu. - Tacy właśnie jesteśmy - powiedział, patrząc mi prosto w oczy. - Na przykład mój ojciec. Ojciec Byrona, Wściekły Jack Byron, wcześniej spłodził córkę prawego łoża imieniem Augusta. Matka umarła przy porodzie. Wściekły Jack umieścił dziecko u przyjaciół, by już nigdy go nie odebrać, sam zaś wyruszył na łowy do Bath. Upolował Catherine Gordon, dużą dziewczynę z silnym szkockim akcentem, całkiem przy- zwoitą fortunką oraz mroczną historią rodzinną. Jej ojciec popełnił samobójstwo, Catherine miała skłonności do spazmów i ataków żółci, ale zakochała się w Jacku od pierwszego wejrzenia. Kupiła sobie pierścionek zaręczynowy, a wkrótce potem byli już po ślubie. Pod wieloma względami nie różniła się od kobiet, które - jak głosiła plotka - chętnie płaciły mu za dotrzymanie towarzystwa. Wściekły Jack, poinformował mnie z uśmiechem jego syn, za pieniądze był gotów prawie na wszystko. Majątek Catherine wystarczył mu na niespełna rok. Zaraz potem porzucił ją, ciężarną, i wracał od czasu do czasu tylko po to, żeby domagać się gotówki. W związku z tym tak zwane domowe życie oznaczało dla młodego Gordona bezustanny płacz, przekleństwa i trzaskanie drzwiami. Byron prawie nie znał ojca, który ze swojej strony nie przejawiał najmniejszego zainteresowania synem. Kiedy zjawiał się w domu, chłopiec stawał się nerwowy, szarpał róg chus- teczki, aż zostawały z niego strzępy, i obgryzał paznokcie. W końcu Wściekły Jack przeniósł się do Francji, gdzie zdumiewająco silne i namiętne uczucie związało go z jego siostrą Frances. Nigdy więcej nie zobaczył syna, ponieważ trzy lata później umarł z nadmiaru alkoholu, zostawiając żonę samą z synem. - Jak się pani domyśla, nie miała ze mną łatwego życia - powie- dział Byron. Sprzątnięto ze stołu. Pasza życzył nam dobrej nocy i wyjaśnił, że musi teraz zająć się „sprawą wagi państwowej". - Ale bardzo proszę - ciągnął z szerokim uśmiechem - korzystajcie o woli z tarasu i blasku księżyca. - Wskazał na obszerny balkon, na °rym służący właśnie kładli poduszki i rozstawiali tace z zielonymi 263 i ciemnymi winogronami, po czym uśmiechnął się do mnie filuternie i pogroził mi palcem. - Mam nadzieję, że madame Cecilia nie wy- czerpie zanadto naszych młodych angielskich gości. Zaraz potem zniknął. Byron zgarnął ze stołu swoje pistolety, eleganckim ruchem schował je do kieszeni i wyszliśmy na taras. Hobhouse wciąż był pogrążony w konwersacji z Moucharem. Zdaje się, że rozmawiali o rytualnych ofiarach z ludzi - nie wiem czemu, lecz wydawało mi się, że Mouchar powinien mieć na ten temat wiele do powiedzenia. W pewnej chwili Hobhouse pokazał mu szkicownik. Rzuciwszy okiem nad ramieniem Mouchara, zobaczyłam bardzo zgrabne szkice przedstawiające pejzaż Janiny i podobiznę albańskiego żołnierza. Ma dobre oko do szczegółów, pomyślałam. Byron chciał jednak, abym całą uwagę poświęciła wyłącznie jego osobie. - Proszę nie zawracać sobie głowy Hobbym. Nie stawiałbym go za wzór nowoczesnego admiratora przymiotów płci pięknej. Sądząc z wyrazu pani twarzy, moja historia wcale panią nie wstrząsnęła. Czy chce pani usłyszeć jej dalszy ciąg? - Bardzo chętnie. Brzmi jak najniezwyklejsza z baśni. - Nie będąc bynajmniej baśniowo piękną. Wydarzy się w niej jeszcze niejedno okropienstwo. Pod tym względem przypomina raczej Watheka niż Kopciuszka. - Wasza lordowska mość zna Wathekal - To moja Biblia. A więc pani również zna tę książkę? - Spojrzał na mnie z uznaniem. - Czy dokładnie? - Owszem. Malowałam portret jej autora. Byron uderzył się z rozmachem w kolano, a następnie wydobył z kieszeni egzemplarz powieści. - A niech mnie! - wykrzyknął, przerywając rozmowę Hob- house'owi. - Wyobraź sobie, że ona zna Williama Beckforda, a nawet go malowała! - Ponownie odwrócił się ku mnie. - Czy wtedy, kiedy przebywał w Wenecji? Skinęłam głową. - Ale czy to nie było przed opublikowaniem powieści? - zapytał Hobhouse. - Jeśli się nie mylę, po raz pierwszy ukazała się drukiem w... Nie pozwoliłam mu dokończyć. Nie chciałam myśleć o niewiarygod- nie długim czasie, jaki minął od tamtych dni, powiedziałam więc szybko: 264 Istotnie, była wtedy jeszcze w rękopisie. Jest całkiem możliwe, • poznałam ją jako pierwsza. Czytał mi ją, pozując do obrazu. Zażyczył sobie, żebym ją także tam umieściła. _ Słyszała pani Watheka czytanego przez Beckforda? Doskonale pamiętam, jak podekscytowany był Byron, kiedy od- powiedziałam twierdząco na to pytanie. Niewiele brakowało, żeby chwycił mnie za rękę, tak bardzo pragnął usłyszeć więcej szczegółów. Zbliżył twarz do mojej twarzy, jakby chcąc wyczytać z niej wspo- mnienia, które niewystarczająco szybko zamieniałam w słowa. Z każ- dym moim zdaniem rozpromieniał się coraz bardziej. Niewiele bra- kowało, żeby zaczął podskakiwać jak mały chłopiec, który nie potrafi zapanować nad podnieceniem. Na usta cisnęły mu się dziesiątki pytań. - Czy to prawda, że napisał ją w ciągu zaledwie trzech dni? - brzmiało pierwsze. - I trzech nocy. Wyglądał na kogoś, kto był w stanie poddać swoje ciało takim katuszom. - Karatis, al Bufaki, Nur en Nahar... Czytał pani o nich wszyst- kich? Odparłam, że tak było w istocie, Byron zaś zaczął cytować z pamięci ulubione fragmenty, aż zaśmiewaliśmy się oboje do rozpuku. Nagle przyszła mu do głowy kolejna myśl: - Czy Beckford lubił Wenecję? - Kochał ją, ale to była bolesna miłość. Opowiedziałam Byronowi i Hobhouse'owi o młodym Cornarze, o namalowanym przeze mnie portrecie Beckforda i o niechęci, z jaką został przyjęty. - Ogromnie chciałbym go zobaczyć. I być z Beckfordem w Wene- cji, kiedy był młody i piękny. Do licha, prawie widzę, jak go pani maluje, jak on pozuje, pogrążony w marzeniach... Przypuszczam, że był niezmiernie przystojnym młodym człowiekiem. - Obawiam się, że nie. - Ale uczyniła go pani takim? - Obawiam się, że nie. Byron nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Domyśliłam się tego, widząc jego wydęte wargi, więc pospiesznie zmieniłam temat. Zapytałam, dlaczego tak bardzo spodobał mu się Wathek i w jaki sposób się na niego natknął. ~ Ach, madame Cecilia... - odparł z przesadnym westchnieniem - 265 to długa historia. Wathek w gruncie rzeczy jest opowieścią o moim życiu. Zaczął padać niewielki deszcz, skupiliśmy się więc w ciaśniejszą gromadkę, aby uniknąć niesionych wiatrem kropli. Wkrótce deszcz zamienił się w ulewę, nad rozgrzanymi kamiennymi płytami dziedziń- ca pojawiła się rozsmużona para. Palce moich stóp poruszały się w rytmie wyznaczanym przez łomotanie wody o dach. Byron rozsiadł się wygodnie na poduszkach i podjął na nowo opowieść. Naśladował głosy i gesty, nie przerywał ani na chwilę. Od czasu do czasu Hobhouse spoglądał na niego ze zdziwieniem i lekko kręcił głową, Byron jednak nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. W pałacu robiło się coraz ciszej, aż wreszcie wszyscy poszli spać. Nawet Hobhouse i Mouchar wymknęli się cichcem- został tylko Byron i ja, pogrążona w jego historii. Dopiero o bladym świcie odpowiedział na pytanie, które mu zadałam: „Dlaczego przyjechał pan do Albanii?". Odpowiedź na nie, i na wiele innych, znajdowała się w Watheku. Istotnie, historia jego życia szybko nabrała mrocz- nych barw. Zdumiało mnie, jak często popełniał rozmaite niegodziwe uczynki, w ogóle nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami, jakby uważał, że ludzie, którzy go kochają, mieli serca z kamienia. 1 Niepokojące było również to, że teraz się z tego naśmiewał. Jeżeli istotnie dążył do tego, by wymodelować swoje życie na wzór Watheka, to powinien być dumny ze swego dzieła, pomyślałam. Najbardziej jednak przerażał mnie rozmiar zaznanych przez niego krzywd i upokorzeń oraz sposób, w jaki o nich opowiadał, chociaż muszę uczciwie przyznać, że i ja niekiedy śmiałam się głośno, rozba- wioną czarnym humorem jego relacji. Był to nerwowy śmiech, taki jakim wybuchamy my, Wenecjanie, na widok gargulców, które znie- ] naćka wyłaniają się z ciemności tuż przed dziobem gondoli. Widząc je j w świetle lampy, żartujemy sobie z ich wykrzywionych drapieżnie paszczy, nasze serca natomiast trzepoczą jak ptaki w klatkach. W głę- bi duszy zdajemy sobie sprawę, że widzimy groteskowe oblicze śmier- \ ci i że jeśli ktoś tutaj w ogóle jest zabawny, to wyłącznie my sami. I Tak więc, słuchając Byrona, miałam przed oczami szyderczo uśmiech- nięte rzygacze Wenecji. Wielokrotnie uczyniono mu ogromną krzy-1 wdę, ale fakt, że potrafił opowiadać o tym w taki sposób, jakby chodziło o oglądane dawno temu przedstawienie w teatrze kukieł-1 kowym, sprawiał, iż budził we mnie lęk. Pamiętam, że zastanawiałam ] się, czy aby nie o to właśnie mu chodziło. 266 jego historia, podobnie jak Wathek, zaczynała się całkiem nie- winnie. Młody Byron dorastał w Aberdeen z zapachem soli w nozdrzach. Marzył o egzotycznych podróżach, chwilowo nie miał jednak naj- mniejszych nadziei na realizację tych marzeń, otaczał się więc książ- kami, dzięki którym mógł uciec hen, daleko, od zwyczajnego życia i od okropnej matki. Czytał jedząc, czytał odpoczywając. Widok książki onieśmielał jego matkę; nie zdarzyło się, żeby krzyczała na niego, kiedy był pogrążony w lekturze. Zaczęło się całkiem niewinnie. Byron poznawał historię Rzymu, Grecji i Turcji, śnił o Czarnych Jeźdźcach Byrona, wyimaginowanym oddziale kawalerii w czarnych jak smoła mundurach, na karych koniach, dokonującym rozmaitych szlachetnych i bohaterskich czy- nów. Zaczytywał się w listach lady Mary Wortley Montagu, wielkiej i ekscentrycznej podróżniczki mieszkającej w Palazzo Mocenigo w Wenecji (w tym miejscu skinęłam głową, ale on tego nie zauważył) i w Konstantynopolu. Uwielbiał także Baśnie tysiąca i jednej nocy. Najbardziej jednak ukochał Watheka. Zachwycało go tam dosłow- nie wszystko: gwałtowny temperament i hulaszczy tryb życia głów- nego bohatera, jego okrutna pożerająca trupy matka, groźny wielbłąd al Bufaki, kuszący klejnot, ponura śmierć za życia, która stała się udziałem dawnych sułtanów w przerażających Grotach Eblis. Godzi- nami ślęczał nad książką Beckforda, uczył się na pamięć ulubionych fragmentów, wyobrażał sobie wdzięki Nur en Nahar, ukochanej Wa- theka, oraz rozkoszne egzekucje dokonywane przez uśmiechnięte jednookie Murzynki królowej Karatis. Miłość i okrucieństwo, szyder- stwo i rozkosz - wszystko to utworzyło w głowie młodego Byrona smakowitą mieszankę niczym nieróżniącą się od tej w głowie młodego Beckforda. - Mamo, dlaczego nie mogę mieć wielbłąda? - dopytywał się nie- mal codziennie. Nie interesowały go półśrodki w postaci nazwania imieniem al Bufaki jego małego pieska. Rozsądne wyjaśnienia lady Byron na- trafiały na nienawistne spojrzenie, jej syn uparcie ćwiczył bowiem zabójcze spojrzenie Watheka, którego nikt nie mógł długo wytrzy- mać, niektórzy zaś pod jego ciężarem słabli, tracili zmysły, a nawet umierali. Co prawda młodemu Byronowi nie udało się osiągnąć ta- ego efektu, niemniej jednak służące coraz częściej wzdrygały się na jego widok. 267 Lektura Watheka skłaniała także do eksperymentów innego rodzaju. W wieku dziewięciu lat Byron zakochał się w kuzynce Mary Duff. - Naprawdę? Szeroko otworzył oczy i przycisnął drobną dłoń do piersi. - Z całego serca. Namiętność była czysta i dziecięca aż do chwili, kiedy Byron został uwiedziony przez swą opiekunkę, Mary Gray. - Uwiedziony? - Zgwałcony. Codziennie wieczorem przed położeniem go do łóżka panna Gray biła go dotkliwie, traktując zadawane razy jako karę za występki, których tego dnia się dopuścił. Nie oszczędzała nawet jego zdefor- mowanej nogi - wręcz przeciwnie, okładała ją z jeszcze większym zapałem niż zdrową. Przypuszczalnie była pierwszą i zarazem ostatnią kobietą, którą błagał o litość, powiedział mi z nieprzeniknionym uśmiechem. Odegrał przede mną całą scenę, wcielając się w obie role. Najpierw był skulonym ze strachu chłopcem, ostatnim wspo- mnieniem swojej dziecięcej niewinności. - Panno Gray, proszę mnie nie bić! Zaraz potem przeistoczył się w żylastą młodą kobietę o dzikich rozbieganych oczach. - Znowu obraziłeś naszego Pana słowem i uczynkiem, nie zasłu- gujesz na nic lepszego! Spójrz tylko na siebie! Masz koźlą-nogę jak sam Belzebub. To jego znak! - Niech mnie pani nie bije! Krew mi leci z nosa! Poskarżę się matce! - Myślisz, że się przejmie? Tylko się uraduje na wiadomość, że ktoś wreszcie wygnał Lucyfera z jej syna. Im głośniej będziesz krzyczał, tym większą jej sprawisz radość. Patrz, oto mały Książę Ciemności, z którym nie rozstajesz się nawet na chwilę! Panna Gray powaliła go na łóżko, sięgnęła pod jego ubranie i wy- dobyła na wierzch małego diabła we własnej postaci. Co prawda postępowała niezbyt delikatnie, niemniej różowy diabełek zaczął szybko sztywnieć jej w ręce i wystawił łebek spod cienkiej skórki. - Precz! - wrzasnęła przeraźliwie. - Precz, szatanie! Uklękła i wzięła go w usta. Chłopiec leżał na wznak na łóżku, krztusząc się płynącą z nosa krwią. Panna Gray zadarła spódnice i usiadła na nim okrakiem. 268 fiosy wciąż spadały na jego głowę, w uszach rozbrzmiewały opętań- ze wrzaski. Na szczęście nic nie widział, oczy bowiem zaszły mu csarną mgłą- Jego mały diabełek zniknął w ciemnej, zarośniętej ?głosami szczelinie. A jeżeli już stamtąd nie wróci? Czym będę sikał, jeśli zostanie tam na zawsze? Przełykał krew i walczył o oddech. Osiągąwszy pierwszy w życiu orgazm, zemdlał - może z rozkoszy, może z przerażenia, a może z bólu. W każdym razie od tej pory ogień piekielny i miłosne spełnienie niczym prawie się dla niego nie różniły, tym bardziej że umysł miał już całkowicie przesiąknięty wathekowym erotyzmem. Zapytałam go, co się stało z panną Gray. Otóż inni służący zainteresowali się wreszcie przeraźliwymi krzykami dobie- gającymi z sypialni panicza i zjawili się z odsieczą. Kobietę skrępo- wano i wywieziono z domu - znikła, zabierając ze sobą ostatnią szansę na to, żeby młody Byron okazał komukolwiek chociaż odrobinę seksualnej łagodności. Kiedy miał dziesięć lat, jego wuj wreszcie dokonał żywota w Gib- raltarze i tak oto George Gordon, lord Byron, został szóstym baronem Newstead. Pierwszym sygnałem świadczącym o tym, że stary lord Byron nie żyje, była masowa ewakuacja karaluchów z Newstead Abbey. Posadzka była aż czarna od uciekających stworzeń. Jak tylko nowy lord dowiedział się o swoim świeżo nabytym szlachectwie, czym prędzej pobiegł do lustra, by sprawdzić, czy na jego twarzy zaszły jakieś widoczne zmiany. Niestety, żadnym zmianom nie uległ stan jego nogi. Matka prag- nęła uczynić nowego lorda Byrona doskonałym. Z dumnym milcze- niem znosił przypominające tortury leczenie, nie skarżył się, kiedy zdeformowaną nogę ściskały drewniane imadła. Tylko raz zdjął uszty- wniającą konstrukcję i cisnął ją do stawu. Nie chciał okazać słabości przed matką, oznaczałoby to bowiem przyznanie się do porażki. Jeszcze w tym samym roku Byron wraz z matką objęli w po- siadanie Newstead Abbey. Zafascynowany Wathekiem, uwielbiał wszystko, co groźne i dostojne. Zrujnowane opactwo, przyczajone w fontannach rzygacze i wielkie nawiedzone domostwo niezmiernie mu się podobały, ale z początkiem nowego stulecia lady Byron wy- słała syna do Harrow, które opisał mi jako bagno dziwactw, ma- sturbacji i sodomii. Zgromadził tam wokół siebie krąg młodych szlachciców. Z kilkoma z nich połączyły go przedziwne więzy za- zdrości i namiętności, szczególnie z lordami Clare'em i Delawar- rem - ten drugi był naprawdę słodkim chłopcem, aż za pięknym 269 jak na mężczyznę. Byron poinformował mnie z dumą, iż w końcu uznano, że wywiera zgubny wpływ na kolegów, i odesłano go do domu. A tam czekała na niego otyła, złośliwa, żałosna matka. Wciąż łączyły ich bardzo gwałtowne stosunki. Goniła go po całym domu, a kiedy wreszcie dopadła w jakimś kącie, przygwoździła do ściany i wydawało się, że za chwilę zada ostateczny cios. Byron uśmiechał się wtedy do niej rozbrajająco i mówił: „Jeżeli mnie kochasz, teraz to udowodnisz". Catherine natychmiast wybuchała płaczem. Zwy- ciężył. Obarczał ją winą za swoje kalectwo. Czyż chromał nie dlatego, że zawiodła go przy porodzie, podobnie jak przy niezliczonych innych okazjach? Był przekonany, iż jego niedorozwinięta noga ma ścisły związek z faktem, że będąc w ciąży, matka dla zwykłej próżności nosiła ciasne gorsety, rodząc go zaś, celowo oszczędzała siły, do- prowadzając w ten sposób do powstania tej deformacji. Znalazł jeszcze jeden powód, żeby jej nienawidzić. Jego wyobraże- nia na temat własnej osoby cierpiały nie tylko z powodu niesprawnej nogi, lecz także mało romantycznej otyłości odziedziczonej po matce. Mając niespełna pięć stóp i osiem cali wzrostu, ważył prawie dwieście funtów. Dopiero stosując drastyczną dietę i pocąc się przez wiele godzin pod grubymi okryciami, przeistoczył się w eterycznego ado- nisa, który wywarł na mnie tak wielkie wrażenie w komnacie Paszy. Był to jednak zaledwie początek nieustającej walki o to, by wspiąć się na wyżyny urody niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Niekiedy przegrywał tę walkę i wówczas tłuszcz obrastał go błyskawicznie „niczym jakaś przeklęta słonina", szybko jednak na nowo podejmował wysiłki, pijąc oczyszczające herbatki i całymi dniami powstrzymując się od jedzenia. W wieku piętnastu lat zakochał się ponownie, tym razem w Mary Chaworth, sąsiadce z Newstead, potomkini człowieka zabitego przez | wielkiego miłośnika karaluchów, Szalonego Lorda Byrona. (Wyda- wało mu się, że wiszące na ścianach jej domu portrety przeszywają go nienawistnymi spojrzeniami). Miłość ta znalazła nieszczęśliwe zakończenie: Mary zakochała się w innym i przestała traktować go | poważnie. Kiedyś usłyszał, jak chichocząc pogardliwie, mówi do tam-? tego: „Czy naprawdę myślisz, że mogłabym poważnie zainteresować się tym kulawym chłopcem?". W tych odległych czasach młody bóg, obarczony odrażającą matką, najzwyczajniej w świecie bał się kobiet. Opowiadał mi, zaśmiewając 270 . fi0 rozpuku, że na ich widok musiał powoli liczyć w duchu, aby nować zcjenerwowanie. Tylko przy jednej czuł się w miarę swobod- ;e- była to jego przyrodnia siostra Augusta Leigh, córka Wściekłego Tacka z pierwszego małżeństwa. Augustę, o cztery lata starszą od Byrona, wychowywano z dala od niego. Po raz pierwszy spotkali się wtedy, kiedy miała dwadzieścia lat, i od razu zapałali do siebie svmpatią. Korespondowali ze sobą, miało jednak minąć wiele lat, zanim zobaczyli się ponownie. Kiedy w roku 1805 Byron zjawił się w Trinity College w Cam- bridge, jego wizerunek towarzyski był już prawie całkowicie ukształ- towany. Miał trzy konie, dwóch służących, powóz, a nawet własnego niedźwiedzia. Chociaż dzięki nadzwyczaj oszczędnemu trybowi życia prowadzonemu przez matkę dostawał chyba najwyższe kieszonkowe na uniwersytecie, jego długi bardzo szybko urosły do wręcz niewyob- rażalnych rozmiarów. To właśnie w Cambridge, powiedział mi Byron niby od niechcenia, zaczął naprawdę spotykać się z ludźmi. Między innymi wymienił niejakiego Johna Edelstona, szczupłego i bladego chórzystę młod- szego od niego o dwa lata. Będąc na drugim roku studiów, opub- likował swój pierwszy tomik poezji zatytułowany Godziny próżno- wania. Chyba właśnie ten fakt, bardziej niż wszystkie ekscentryczne wyczyny z niedźwiedziem włącznie, przyciągnął wielu interesujących przyjaciół, z szacownym Hobhouse'em włącznie. Książka spotkała się jednak z bardzo złym przyjęciem. Byrona boleśnie ubodła bezin- teresowna zawiść, jaką - jego zdaniem - były przesączone niemal wszystkie recenzje. Pociechy szukał w opium i zmysłowości. - W tamtych czasach w Cambridge cnota należała do najtańszych i najłatwiej dostępnych towarów - wyznał z szyderczym uśmiechem. Hazard uprawiał rzadko i niechętnie, ponieważ nie lubił tracić pie- niędzy. Zajął należne mu miejsce w Izbie Lordów, ale tylko na kilka minut. Jeśli dobrze zrozumiałam, poczuł się upokorzony i zdegus- towany proceduralną oprawą posiedzeń. Nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby mógł traktować to jako sposób spędzania wolnego czasu. Dwa tygodnie później opublikował Poetów angielskich i szkoc- kich krytyków, zjadliwą satyrę na tych, którzy wyśmiewali lub nie doceniali jego poprzedniego dzieła. Książeczka ta odniosła ogromny sukces. Wciąż jednak brakowało mu tarczy, za którą mógłby się bezpiecznie 271 schronić. Ludzie, mówił mi z częściowo odsłoniętymi jak u rekina zębami, byli zazdrośni. Opowiadano o nim niestworzone, niebezpiecz- ne historie, powtarzano plotki, które mogły go prędzej zniszczyć niż uczynić sławnym. Nie wiadomo, w jaki sposób przedostały się za granicę opowieści o służącej, która poroniła w hotelu przy Bond Street, i o drugiej, która urodziła dziecko i otrzymała sowitą odprawę. Czuł się schwytany w pułapkę. Nie mógł mieszkać z matką, nie mógł też sobie pozwolić na życie na odpowiednim poziomie w Lon- dynie. Wydawało się, że droga ku wielkości, którą obiecał sobie osiągnąć, była przed nim zamknięta - przynajmniej na małej wyspie zwanej Wielką Brytanią, gdzie był po prostu młodym prowincjonal- nym arystokratą bez wiatru w żaglach i tonącym w długach. Po- stanowił wyjechać z kraju. Jego opiekun Hanson - „głupi i powolny jak śmierć" - miał ogrom- ne problemy ze zgromadzeniem funduszy na długą zagraniczną po- dróż. Byron ponaglał go coraz gwałtowniej, grożąc skandalem, gdyby pieniądze się nie znalazły, w końcu jednak wyruszył w drogę dzięki Scrope'owi Daviesowi, staremu przyjacielowi od karcianego stolika, który pożyczył mu niezbędną kwotę. Nadeszła pora, żeby wyruszyć śladami Beckforda, żeby zacząć żyć jak Wathek. - I w ten właśnie sposób znalazł się pan w Albanii? - zapytałam, prostując podkulone do tej pory nogi. «« W trakcie jego opowieści deszcz ustał, zrobiło się ciepło i parno. W obolałej głowie huczało mi od natłoku informacji. Czułam się jak szkatuła, której powierzono bezcenny klejnot nadzwyczajnego zaufa- nia. Zdawało mi się, że jestem równa bogom, a równocześnie w jakiś przedziwny sposób czułam się napiętnowana. - Gdyby to było takie proste! - westchnął. Świt począł wydobywać z mroku kamienne płyty tarasu. Byron nagle podniósł się na nogi. - Cecilio, nie mogę być z tobą ani chwili dłużej. - Dlaczego? - Za dużo o mnie wiesz. - Czemu więc zdecydowałeś się aż tyle o sobie opowiedzieć? Ogarnęła mnie zaskakująca desperacja. Byron odwrócił się, by odejść, a ja poczułam, że za nic w świecie nie mogę mu na to pozwolić. Należał mi się jakiś komplement. Potrzebowałam potwierdzenia 272 intymności, którą oboje dzieliliśmy. Wciąż nie wiedziałam, co powin- nam o tym myśleć, nadal zastanawiałam się, czy opowiedział mi swoią historię tylko po to, żeby być przy mnie. Może tylko zależało mu na przykuciu za wszelką cenę mojej uwagi? Czy wszystko to była rawda, czy może, nie mogąc zasnąć po długiej podróży, jedynie zabawiał się wymyślaniem fikcyjnej biografii, żeby jakoś zabić czas? Nie pytał mnie o żadne szczegóły mojego życia. Najwyraźniej nic nie wiedział o Casanovie. Byłam ciekawa, ile czasu będzie potrzebował, żeby się o nim dowiedzieć. Przypuszczalnie kilku godzin. Tymczasem chciałam zrozumieć, dlaczego uznał mnie za godną tego, bym tak dokładnie poznała jego życie. Kładąc je u moich stóp, w gruncie rzeczy postawił mnie w dziwnym, niezręcznym położeniu. Zżerała mnie niepewność - przede wszystkim dlatego, iż już od dawna marzyłam o tym, by stać się obiektem takiego właśnie, nar- racyjnego stylu uwodzenia. Opowiadanie fascynujących historii jawiło mi się jako oplątywanie niewidzialną pajęczą nicią słuchacza, który z biegiem czasu coraz mocniej pragnie stać się nie tylko celem opowieści, ale także jej tematem. Nieważne, czy robił to celowo i z premedytacją, czy od niechcenia. Ważne, że robił to dobrze. Zostałam schwytana. Ale Byron nie odpowiedział na moje pytanie. Uśmiechnął się, schował pistolety i utykając, zniknął w pałacu. Nie wiadomo skąd zjawili się dwaj służący, żeby zaprowadzić go do jego kwatery, podczas gdy ja, prawie przezroczysta z wyczerpania i z jeszcze jednego, znacznie bardziej dokuczliwego powodu, chwiejnym kro- kiem wróciłam do swojej, i bardzo długo leżałam w jedwabnej po- ścieli z szeroko otwartymi oczami. 4 El petegolo xe na spia senza paga. Plotka jest jak nieopłacony szpieg. Przysłowie weneckie Nazajutrz rano nie zobaczyłam Byrona ani Hobhouse'a, chociaż w pałacu aż huczało od plotek na ich temat. Wszyscy chcieli zobaczyć na własne oczy okropny kapelusz Hobhouse'a, a przede wszystkim piękną twarz Byrona. Można było odnieść wrażenie, iż jakiś nie- spokojny duch ciekawości szaleje po pałacu, doprowadzając do drga- wek jego mieszkańców. Wszyscy chyba wiedzieli o nocy, jaką spędziliśmy razem na tarasie. Kiedy weszłam do pokoju dziennego, by zasiąść przy sztalugach, małe księżniczki jak na komendę zasłoniły usta pulchnymi dłońmi. Udałam, że niczego nie dostrzegam, choć ja także odczuwałam przy- jemne podniecenie na myśl o tym, że niedługo ponownie ujrzę By- rona. Sądziłam, że to spotkanie powinno wiele wyjaśnić. Poprzedniego wieczoru z pewnością był skrajnie wyczerpany i dlatego tak dziwnie się zachowywał. Pracowałam więc spokojnie, podczas gdy moje małe modelki szczebiotały z zapałem o jego pięknej twarzy, szarobłękit- nych oczach, uroczym kuśtykaniu, cudownie małych uszach i delikat- nych białych rękach. Kilka godzin później poczułam jedną z tych rąk na ramieniu. Po nocnym deszczu wstał rześki i piękny ranek, który z upływem czasu zamienił się w nieznośnie gorące popołudnie. Właśnie pracowałam nad nosem najmłodszej nepotiny Paszy, starając się go zmniejszyć, nie zmniejszając równocześnie podobieństwa. Pochylona nad płótnem, delikatnie rozsmarowywałam farbę palcem. Lękałam się konsekwen- cji, na jakie z pewnością byłabym narażona, gdyby nie udało mi się namalować wnuczki władcy w sposób całkowicie i bez cienia wąt- pliwości oddający miłość dumnego nonno. 274 Rvron wszedł bez pukania, przez jakiś czas obserwował mnie przy y p0 czym rzekł, owiewając mi kark chłodnym oddechem: Śliczne zwierzątka z tych wnuczek Ali Paszy. Niepotrzebnie tarasz się jeszcze bardziej je upiększyć. Kiedy będą rozkładać nogi karawanserajach swoich mężów, nazbyt zmysłowy nos może stać sie przyczyną przyjścia na świat większej liczby dzieci. Wyobraź sobie, jak wciskają go pod pachę któregoś z tych wielkich owłosionych drabów albo, co gorsza, w jego krocze. - Daj spokój! - zaprotestował Hobhouse, który wszedł za nim do pokoju. - Pozwól jej pracować. A gdyby Pasza usłyszał to, co przed chwilą powiedziałeś? - Przyznałby mi rację. Z tego, co słyszałem, stary drań nie ma nic przeciwko prawdziwie rodzinnej miłości. Chętnie zobaczyłbym tę iego słynną synową, może nawet jej dotknął. Podobno jest warta tyle co piętnaście kobiet z haremu. Zachowywał się tak, jakby mnie tam nie było. Tymczasem moja mała modelka siedziała bez ruchu z na pół otwartymi ustami, porażona zarówno nagłym pojawieniem się angielskiego milorda, jak i tym, co zdołała zrozumieć z jego słów. Na szczęście albańskie damy nie znały francuskiego w takim zakresie, który pozwoliłby im uczestniczyć w rozmowie na tematy poruszane przez Byrona. Skinęłam dziewczyn- ce łagodnie głową, a ona poderwała się z miniaturowego tronu i wybie- gła z pokoju. Na podłodze zatańczył zgubiony szmaragdowy kolczyk. Byron schylił się, żeby go podnieść, po czym po raz pierwszy spojrzał na mnie. - Swego nosa, jak się domyślam, używasz do wchłaniania znacznie bardziej cywilizowanych zapachów? Wyobrażam sobie, jak się mar- szczył, czując spussa kanałów. W jaki sposób poznał słowo, które oznaczało smrodliwe wyziewy kanałów i występowało wyłącznie w dialekcie weneckim? Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Byron ma obsesję na punkcie języków i w swych pięknych ustach musiał poczuć przynajmniej namiastkę smaku języka każdego kraju, przez który przejeżdżał lub w pobliżu którego się znajdował. „Jest we mnie odrobina wszyst- kiego" - powtarzał później wielokrotnie. Traktował swój głos jak instrument muzyczny i bez trudu potrafił mówić rozmaitymi języka- mi> pisał jednak wyłącznie po angielsku - w ograniczonym języku szeptów i insynuacji, jedynym, jaki znam, w którym rodzaj męski zenski w wielu sytuacjach stapiają się w jedno. 275 Usta, z których padały te obsceniczne zdania, znajdowały sie ] bardzo blisko moich. Co prawda, będąc z Casanovą, dokładnie po- znałam naturalną zmysłowość i trudno było mnie zaszokować, tym razem byłam jednak zszokowana, nie tyle może jego słowami, ile pozbawioną głębszych uczuć zwierzęcością, którą wyrażały. Naturalnie zdawałam sobie sprawę, że to tylko specyficzny flirt, że nie zależy mu na tym, by mnie zranić. Potraktował to jak żart rzucony od niechcenia pod adresem atrakcyjnej kobiety, zupełnie jakbyśmy nie spędzili razem niemal całej minionej nocy, rozmawiając o jego najbardziej osobistych przeżyciach z przeszłości, jakbyśmy nie wymienili spojrzeń, świadczących o łączącej nas wyjątkowej intymności. - Madame Cecilia, chyba wie pani, że ja także jestem kimś w dzaju artysty, a mianowicie poetą? - Istotnie - odparłam, skłoniwszy lekko głowę. - Cóż za uroczy akcent! Uwielbiam francuski z włoską intonacją. Tak, Cecilio, ja podróżuję, smakuję, wgryzam się jak najgłębiej, a potem wyrywam sobie serce i kładę je na talerzu, żeby inni mogli go od niechcenia skosztować. Ujeżdżam najdziksze konie. Oczywiście, że jestem poetą, kobieto! - Zbliżył się do płótna, wziął do ręki pędzel umaczany w koszenilowej czerwieni i wsadził go do miseczki z olejem. Czerwony barwnik zawisł w żółtawym płynie jak obłok. - A więc, madame Cecilia, kocha pani swój poplamiony i oleisty zawód? - Zerknął na obraz, znieruchomiał, przyjrzał mu się uważniej. - Dobry Boże! On żyje! Ten portret jest tak piękny, że byłbym gotów cię ucałować! Ukłuło mnie boleśnie, że wspomina o pocałunku ot tak, beztrosko i bez zobowiązań. Mówiąc o takim właśnie całusie - odpowiedniku poklepania po głowie i zachęcie do dalszej pracy - zrujnował rodzące się w mojej głowie wyobrażenia i marzenia o zupełnie innym po- całunku. - Do chwili, kiedy przemówił pan dzisiaj do mnie, byłam prawie skłonna uważać pana za dżentelmena! - powiedziałam, patrząc mu w twarz. - Ha! Słyszałeś, Hobhouse? Co za uduchowienie! Jaka odwaga! - Następnie odwrócił się ku mnie. - Chcę, żebyś namalowała mój portret. - Patrzył jednak nie ma mnie, lecz na płótno. - Przekonasz się, że to niełatwe zadanie, ponieważ nie znoszę pozować, ale w twoich obrazach jest coś... Ot, choćby te szczegóły. 276 Wskazał na szmaragdowy kolczyk, w którym umieściłam nie więk- 0d kropli wody odbicie twarzy Paszy. Ustaliliśmy cenę; targował . jo upadłego, co trochę mnie zaskoczyło, nie spodziewałam się howiem takiego zachowania po angielskim lordzie, ale wtedy niewiele eszcze wiedziałam o Szkotach. Dobrze znał swoją cenę, to znaczy, zdawał się wiedzieć, że już wkrótce zyska sławę, której część opro- mieni również mnie, jego portrecistkę. Musieliśmy szybko dobić targu, ponieważ właśnie szedł na kolejne spotkanie z Paszą. Byron poinformował mnie z dumą, że Pasza chciał, by traktował ao jak ojca. Istotnie, on sam odnosił się do młodego Anglika jak do ukochanego syna; przysyłał mu do apartamentu migdały, sorbet, owoce i łakocie. Ze względu na liczne nieprawości, jakich Pasza dopuszczał się z młodymi chłopcami i dziewczętami, w pałacu huczało od plotek o tym, że angielski milord miał już niebawem zostać jego kolejnym kochankiem. Rumieniłam się na myśl o tym, że z pewnością będę jednym z tematów ich rozmowy. Nie wątpiłam, że Pasza ob- szernie poinformuje Byrona o moim związku z Casanovą. Dobrze wiedziałam, o czym lubią rozprawiać mężczyźni. Po odejściu Byrona Hobhouse został w pokoju. Tego dnia Pasza nie zażyczył sobie jego obecności u swego boku. Okazał się całkiem sympatycznym człowiekiem. Już po krótkiej rozmowie wyszło na jaw, że podobnie jak ja jest dzieckiem zamożnego kupca i również przyszedł na świat w mieście silnie związanym z morzem, a miano- wicie Bristolu. Poinformował mnie z taką miną, jakby było to nie- zmiernie ważne, że jest „nonkonformistą" oraz „wigiem". Na wszelki wypadek nie pytałam, co to znaczy, on zaś nie rozwodził się nad tym tematem. Był także uczonym i miłośnikiem klasycyzmu, pasjonował się historią i obrzędami ofiarnymi, interesowała go sztuka i poezja. Czyściłam pędzle, a on opowiadał mi historię swojego życia, szcze- gólnie dużo uwagi poświęcając tym fragmentom, kiedy pokrywała się z historią życia Byrona. Czynił to niezmiernie szczegółowo, tak ze chwilami stawał się niemal nudny, ale dzięki temu zyskałam niezmiernie dużo rozmaitych informacji. Teraz wiem już na przykład, ze w Janinie podają najgorszą recynę na świecie i że, co gorsza, w całym mieście nie ma nikogo, kto znałby się na naprawie parasoli. Począwszy od tego dnia Hobhouse niemal bez przerwy towarzyszył mi Przy pracy. Nie bardzo wiedział, co ze sobą począć, podczas gdy tfyron flirtował z Paszą, ale i przy mnie nie czuł się zbyt pewnie. Po y*1; jak starłam się z Byronem, nabrał dla mnie szacunku jak dla 277 mężczyzny i przestał upominać przyjaciela, by zwracał uwagę na to, jakich słów używa w mojej obecności. Zostałam zaakceptowana jako jedna z nich, w grę wchodziło jednak coś więcej. Był mną zafas- cynowany. Mogłabym przyciągnąć go do siebie jak matka dziecko do piersi. W gruncie rzeczy wciąż jeszcze był wielkim dzieckiem, w do- datku o nie do końca sprecyzowanej płci. Odniosłam wrażenie, że wolał chłopców niż dziewczynki. Nie wiem, czego właściwie ode mnie oczekiwał, mam jednak nadzieję, że to dostał, ponieważ ja brałam od niego pełnymi garściami. Brałam informację. Kiedy chcę wyobrazić sobie Byrona takim, jaki był, zanim go poznałam, wystarczy, że przywołam w pamięci spokojny głos Hob- house'a i wysłucham fragmentu naszej rozmowy. Jak już wspomnia- łam, moje konwersacje z Byronem przypominały raczej improwizo- wane spektakle, których on był jedynym wykonawcą, mnie zaś przy- padła w udziale rola niemej publiczności. Rozmowy z Hobhouse'em były autentycznymi dialogami. Odważyłam się pytać go o sprawy, których nie śmiałabym poruszać przy Byronie. Zapytałam go na przykład, czy Byron ze smutkiem opuszczał Anglię. - Ze smutkiem? Nie wydaje mi się. Raczej z ulgą. Sytuacja stawała się coraz bardziej niezręczna. A czy nie tęsknił do bliskich, do kobiet, które kochał? Oczywiście wiedziałam, że mogłam wykluczyć z tego grona matkę, ale co z jego siostrą Augustą lub przyjaciółmi? Hobhouse wyznał ze smutkiem, iż Byron często uskarżał się na całkowitą, beznadziejną samotność, nawet przebywając w jego towa- rzystwie, a co do kobiet... - Cecilio, on zawsze powtarza, że słowo „przyjaciel" stanowi za- I przeczenie słowa „kochanek". - W takim razie, czy ktoś za nim tęskni? Zanim Hobhouse zdążył odpowiedzieć, za moimi plecami rozległ się głos Byrona. Audiencja u Paszy dobiegła końca. - Ci, którzy uczestniczyli w moim przyjęciu pożegnalnym, z pew- nością prędko mnie nie zapomną. Spojrzał znacząco na Hobhouse'a, który natychmiast pożegnał się i wyszedł, sam natomiast usadowił się na otomanie, przeciągnął jak: kot i opowiedział mi o ostatnim przyjęciu w Newstead. 1 5 Bisogna annegarse nel mar grandę. Jeśli tonąć, to w głębokim morzu. Przysłowie weneckie - Przyjęcie pożegnalne urządziłem w Newstead Abbey, rodowej siedzibie Byronów. Tylko niewielka część rozległej posiadłości nada- wała się do zamieszkania. Resztę - w tym ogród, jezioro i umoc- nienia - pozostawiłem ich własnemu losowi. Natura, ani chybi urażona do głębi wyczynami Starego Szalonego Lorda, skwapliwie skorzystała z szansy i błyskawicznie objęła w posiadanie to, co bez najmniejszego żalu jej zwróciłem. Mój ogród z pewnością przypadłby do gustu szlachetnemu wielbłądowi al Bufakiemu. Nad żadnym cmentarzem nigdy nie unosiła się równie silna woń rozkładu. Na trawnikach piętrzyły się kretowiska, dzika winorośl zarosła ścieżki. Niekiedy zadawałem sobie trud, by zeskrobać warstwę porostów z twarzy kamiennych posągów tonących po pas w pokrzywach iście prehis- torycznych rozmiarów. Wędrując między czymś, co kiedyś było kwia- towymi rabatami, stwierdziłem, iż stare holenderskie róże nie kwitną, chociaż są obsypane grubymi, nabrzmiałymi pąkami. Róże zorien- towały się, że nie jest tu dla nich bezpiecznie. Chcesz wiedzieć, jak wyglądało przyjęcie? Wyobraź sobie, że jesteś jedną z zaproszonych osób. Docierasz do opactwa drogą wiodącą przez zaniedbany las. Zza zakrętu twoim °czom ukazuje się majestatyczna ruina otaczająca ciemne oko jeziora, ślęzie drzew stykają się nad podjazdem, tworząc liściaste sklepienie. °yć może ogarnia cię nieprzyjemne wrażenie, iż zostałaś wessana do Wugiego zielonego kanału pokarmowego. Puste łuki zrujnowanego Wasztoru rzucają długie cienie sięgające twoich stóp. Cztery obroś- *ęte bluszczem kolumny wskazują na zasnute chmurami szare niebo, o to przecież jest Anglia, nie Wiochy. 279 U stóp schodów, wiodących do głównego wejścia, dostrzegasz p0 I prawej stronie przykutego niedźwiedzia, a po lewej toczącego pianę z pyska ogromnego psa. Cofając się przez smrodem bijącym z paszczy jednego, wpadasz prosto w pożółkłe kły drugiego - to znaczy, wydaje ci się, że tak się stanie, ale gospodarz precyzyjnie obliczył długość łańcuchów. Potężne szczęki zamykają się z kłapnięciem zaledwie kilka cali od twego gardła, bestie tracą oddech, opadają na cztery łapy, cofają się ze skamleniem i żałosnymi pomrukami. Wbiegasz po stopniach do budynku, a tam wita cię kanonada z pistoletów dość dziwnie ubranych, choć przystojnych młodzieńców doskonalących się pod wysokim sklepieniem w sztuce strzeleckiej. Nowy Szalony Lord Byron nie zjawia się, żeby cię powitać. Padają wulgarne sugestie, tłumaczące jego nieobecność, ale to nieistotne, ponieważ młodzieńcy o pięknych twarzach i niewyparzonych językach chwytają cię w objęcia i obsypują wygłodniałymi pocałunkami. War- stwa po warstwie znika z ciebie twój podróżny strój; czujesz się jak prezent rozpakowywany na urodzinowym przyjęciu. Nie wiadomo I skąd zjawiają się kostiumy niczym z ridotto. Przebierasz się w niej a młodzieńcy pieszczą cię i ani na chwilę nie spuszczają z oczu. 1 Opowiadają ci o tym, jak to jest tutaj, w Newstead, i czego się od J ciebie oczekuje. Później zupełnie niespodziewanie zostawiają cię samą i biegną do piwnic, gdzie brodzą po kolana w starym porterze. Wychodzą stamtąd, znacząc posadzkę krwawymi śladami stóp, a nie- ruchome powietrze eksplozjami śmiechu. Wyruszasz na zwiedzanie posiadłości i jej okropieństw. Jest tam między innymi „komnata duchów" - niewielki pokój na ostatnim piętrze, sąsiadujący z moją sypialnią, z którego okna roztacza się widok na zrujnowany kościół. W tym właśnie pomieszczeniu, w któ- rym podobno niekiedy pojawia się widmo bezgłowego mnicha, miesz- ka przystojny młodzieniec Robert Rushton, mój służący. Jest tam i teraz: całkiem nagi śpi na wymiętej pościeli, ze zmierzwionymi i mokrymi od potu włosami i ciałem pokrytym niezliczonymi za- drapaniami. Wygląda jak anioł, cuchnie jednak paskudnie. Nic nie jest w stanie wyrwać go ze snu, obawiam się więc, iż musisz go zostawić. W innej części dowiesz się, że właśnie przybyły dziewczęta ze świątyni Afrodyty na Cyprze, zarezerwowane dla wyłącznej przy- jemności lorda. Wydaje ci się, że słyszysz ich chichot w odległych korytarzach i lekkie kroki na ukrytych schodach, nigdzie jednak 280 • łi nie widzisz. Przynajmniej na razie. W końcu nudzi ci się ta rvczna rozrywka i postanawiasz zająć się polowaniem na mniej . zwierzynę: szukasz mianowicie zabójczej broni Starego Szalo- n 0 Lorda Byrona i jego munduru. Otwierasz szafy, wysuwasz zuflady, by wreszcie znaleźć ten drugi, przykryty zwłokami ogrom- nych czarnych karaluchów. Przyjęcie to spektakl, którego jesteś widzem, ale i uczestnikiem. Wstawać trzeba jak najpóźniej, aby przy śniadaniu porównywać alkoholowe ekscesy oraz osiągnięcia w wymiotowaniu i kopulacji, ponieważ minionej nocy otworzyłem przed wami na oścież, drodzy przyjaciele, drzwi mego haremu. Być może pamiętasz mnie, oddają- cego się szalonej rozpuście przy blasku świec. Na śniadaniu zjawiam się jako ostatni, ponieważ piłem, rzygałem i pieprzyłem najwięcej ze wszystkich. Zdaje się, że aż do mego przybycia w jadalni panuje atmosfera gnuśności oraz daje się zaobserwować niezdrowa tendencja do picia posłodzonej herbaty z mlekiem i jedzenia miękkiego białego chleba grubo posmarowanego masłem. Lecz oto się zjawiam w poplamionej koszuli nocnej, wymachując pistoletami. Strzelam na oślep w powietrze, fragmenty kryształowego żyrandola sypią się do wazy z owsianką i toną jak w lotnych piaskach. Wszyscy witają mnie owacją, kilku ładniutkich młodzieńców nawet dyga przede mną. Podszczypywane zewsząd służące sprzątają bała- gan ze stołu. Zaczyna się nowy dzień. Fechtujesz, strzelasz, piszesz (najlepiej satyry i listy miłosne), dręczysz niedźwiedzia i psa tak bardzo, że zaczynasz się lękać, iż zerwą się z łańcuchów. Idziesz nad jezioro, by ujrzeć rozpadające się fortece, z których pierwszy Szalony Lord dowodził swymi bi- twami morskimi. Godzinami słuchasz opowieści Murraya o starym panu, lejąc w niego whisky. Koniecznie musisz usłyszeć, jak opo- wiada o zabójstwie sąsiada; relacjonuje to ze wszystkimi, najbardziej odrażającymi szczegółami! Do obiadu zasiadasz w mnisim habicie między siódmą a ósmą, podczas posiłku wypijasz niewiarygodne ilości klaretu i szampana, okładam gościom obietnicę, że łokcie rozbolą ich od wznoszenia toastów. Wino jest mocne; odnosisz wrażenie, że patrzysz na ogromny hall przez trzymaną niewłaściwym końcem przy oku lunetę. Głosy Przyjaciół rozbrzmiewają metalicznie w twoich uszach, na twoje ramiona kapie gorący wosk, ale niczego nie czujesz. Tego wieczoru zwracacie się do mnie „przeorze", tego wieczoru ja sam odgrywam 281 rolę zjawy z zaświatów, wstaję z kamiennej trumny i zdmuchuję twoją świecę. Piękny Robert Rushton, albo jego reinkarnacja, pojawia się w przezroczystych różowych szatach nie pozostawiających cienia wątpliwości co do tego, co tak naprawdę najbardziej podziwia w nim wasz wspaniały gospodarz. Podczas uduchowionej ceremonii, która rozpoczyna się zaraz potem, każdy, kto zechce, może zasmakować tego specjału. Po tym, jak martwi wstali z grobów i zostali dostatecznie uhono- rowani, między gośćmi zaczyna krążyć ludzka czaszka wypełniona burgundem. Wino wygląda jak ciemna krew. Nie chcesz go pić. - In estro, zamocz usta! - rozkazuję. Słowo „estro", pochodzące od in oestrum, stworzyłem po to, by dać wyraz miotającym mną, niekontrolowanym fizycznym pragnie- niom. Zanurzasz więc język i chłepczesz jak kot. Czyby wino było skwaśniałe? A może obrzydliwie ciepłe? Czy zbiera ci się na wy- mioty? Ha! - Przyjaciele, pijecie z naczynia wykonanego z czaszki mnicha, którego zwłoki odkopano w ogrodzie Newstead Abbey - wyjaśniasz mrocznym tonem. - Zamordowano go z miłości albo przynajmniej z powodu bękartów, których spłodził. Pijcie, ponieważ to jego krew, a potem jedzcie, ponieważ kto wie, czy już jutro wasza czaszka również nie znajdzie się w jakimś płytkim grobie albo nie trafi w ręce chirurga, który rozetnie ją, opróżni, a następnie oprawi w me- talowy uchwyt. Pijcie! Śmierć tym, co tylko spijają krople i zlizują resztki! Ta czaszka jest moją dumą i radością. Umocowałem ją na metalo- wym trójnogu, wypolerowałem tak, że uzyskała barwę żółwiej skoru-< py. Po to, żeby ją ochrzcić, napisałem wiersz, który następnie został na niej wyryty. Obróć ją w dłoni, przeczytaj słowa, które recytuję:, ...robak wstretniejsze usta ma. Lepiej wznieść toast roziskrzonym gronem Niż pieścić robaka obłe ciało, I zamknąć w kiełicha czary kształcie Napój, co stał przed bogów tronem. Mówiąc „robaka obłe ciało" wykonuję obsceniczny gest, a następni przyciskam Rushtona do piersi. Chłopak sprawia wrażenie półprzyf tomnego, być może został czymś oszołomiony. 282 pijcie, do cholery! - krzyczę. - Ten, kto ostatnio mi odmówił, wciąż jeszcze szuka swoich jąder! Wznosisz puchar, dotykasz ustami miejsca, którego przed chwilą i 'kały moje usta. Mogłabyś przysiąc, że czaszka porusza ci się rekach, tłumaczysz sobie jednak, że to twoje ręce się trzęsą, bo nrzecież ostatnio mocno nadużywałaś swego ciała. Czaszka jest ciepła, wypolerowanej kości zasychają strużki wina. W blasku świec wygląda to tak, jakby tętnice i żyły wracały powoli na swoje miejsce. Jesteś niemal pewna, że w ciemnych oczodołach coś porusza się i błyska. Pijesz dalej. Nie ma wątpliwości, czaszka pulsuje ci w dło- niach. Dusza mnicha aż skręca się z wściekłości i poniżenia. Kątem oka dostrzegasz jakieś przedziwne fosforyzujące zjawiska w ogrodzie; z przerażeniem przypominasz sobie, że do twojej sypialni idzie się długim ciemnym korytarzem, pijesz jednak dalej. Nie masz wyboru. Ja ci rozkazałem. 6 L'aqua de marę lava tuti i debiti Morska woda spłukuje wszystkie długi. Przysłowie weneckie Długo siedziałam w milczeniu po tym, jak Byron wygłosił swój monolog i bezceremonialnie wyszedł z pokoju. Czy to właśnie Anglicy nazywają zabawą? - zadawałam sobie pytanie. Niezbyt przypominał nasz carnevale. Mam wrażenie, że to bardzo nieszczęśliwy sposóbB bycia szczęśliwym. Hobhouse wrócił z niepewną miną, powłócząc nogami. Od razu I zauważył wyraz mojej twarzy i pędzel leżący bezczynnie na palecie. ? Zapytał, czy będę bardzo nieszczęśliwa, malując portret lorda ByronaM Odpowiedziałam pytaniem, czy mam jakiś wybór. - Raczej nie. Chyba że Ali Pasza nie wyrazi na to zgody, a wtedy j Byron wymyśli sposób, aby przekonać go, że w gruncie rzeczy wcaWB mu na tym nie zależało. Jeśli jednak będziesz go malować, to, na litość boską, uważaj na jego nos! - Dlaczego? - Jest przewrażliwiony na punkcie jego długości. Podarł już na 1 strzępy kilka portretów, których autorzy nie potrafili we właściwjB sposób oddać delikatności tego organu oraz jego... hm... krófcM kości. Natychmiast przypomniałam sobie komentarze Byrona dotyczące I nosa wnuczki Ali Paszy. Najwyraźniej jego zdaniem wyłącznie jeg«H własny nos zasługiwał na uznanie. Coraz mniej podobał mi się pomyiH malowania portretu tego człowieka i powiedziałam o tym wprodB Hobhouse'owi. - Chyba masz rację - odparł. Pasza z entuzjazmem odniósł się do pomysłu i nawet zażyczył sobie kopii. Sesje miały się rozpocząć natychmiast. 284 TCazaiutrz Byron zjawił się w moim apartamencie, obdarzył mnie wkowym uśmiechem, po czym zabrał się do urządzania scenerii, której miał zostać sportretowany. O nic mnie nie pytał. Sam 'brał fotel, strój i pozycję. Nic nie mówiłam, ale postanowiłam jak vvkle zemścić się później, odpowiednio dobierając szczegóły. Aby r7Vt)0chlebić się gospodarzowi, a także zaspokoić własne upodobanie , ggzotyki, zażądał dostarczenia kilku paradnych albańskich strojów, • to właśnie w takim kostiumie, barwniejszym od upierzenia tokują- cego bażanta, zamierzał mi pozować. W ramionach trzymał stos gęsto zapisanych papierów. _ Później ci wyjaśnię, czemu mają służyć - rzekł. - Możesz brać się do pracy. Przysunęłam sobie stołek, usiadłam i rozpoczęłam przygotowania. Żeby go trochę rozluźnić, poprosiłam, by opowiedział mi o podróży do Albanii. Ostatnie przyjęcie w Newstead odbyło się w maju. Byron i Hob- house wyruszyli w drogę w czerwcu. Przygotowania do podróży były osobliwe i kosztowne. Nie mając najmniejszej nadziei na spłacenie wierzycieli, Byron powiększył długi do ogromnych rozmiarów. Pokłócony z ojcem Hobhouse nie mógł liczyć na żadne pieniądze, ale to nic nie szkodziło; Byron był gotów pokryć wszystkie koszty, a nawet więcej. Mając przed oczami Wa- thekowskie wizje wyprawy, traktował wszystko w kategoriach alegorii. W głębi duszy wciąż rozmyślał o prowadzonych przez Watheka po- szukiwaniach Rubinu z Giamschid. Nie odstraszały go niebezpieczeń- stwa, brud i choroby, przerażeniem napełniała zaś wyłącznie per- spektywa nudy i monotonii podczas podróży. Lekiem na nie miał być Hobhouse. Byron wziął ze sobą miniaturowe podobizny swych ślicznych przy- jaciół oraz swego żywego towarzysza Roberta Rushtona, z którym pozował do portretu, oczekując na statek w Falmouth. Podobno był to bardzo dobry obraz. Zabrał także nieszczególnie reprezentacyjnego lokaja, Williama Fletchera, którego poznałam całkiem niedawno. Nie byłam w stanie zrozumieć ani słowa z tego, co mówił. Potem dywałam go jeszcze często, przemykającego pałacowymi koryta- ami i mamroczącego coś pod nosem w jakimś tajemniczym angiel- skim dialekcie. °d koniec czerwca Byron i Hobhouse wypłynęli z Falmouth do Lizbony, tak samo jak trzydzieści lat wcześniej uczynił to Beckford.: Czując się już bezpiecznym, Byron wyjaśnił w listach do przyjaciół ! iż zamierza pomóc Hobhouse'owi przy pisaniu książki, umieszczając w niej rozdział własnego autorstwa zatytułowany: Sodomia dla każ- dego albo pederastia opisywana jako rzecz zacna przez starożytnych mędrców i takoż praktykowana w czasach współczesnych. Portowe Falmouth dostarczyło mu mnóstwa okazji do czegoś, co nazywał Plenum et optabilem Coitum - zwykle posługując się skrótem Plen & opt C - czyli do pełnych i nieskrępowanych aktów miłosnego spełnienia. Jeśli mu wierzyć, wyrażenie to zaczerpnął z Satiriconu Petroniusza, gdzie oznaczało ono wykorzystanie chłopca do celów seksualnych. W głębi duszy nie mogłam wyjść z podziwu, jak odważnie Byron wyruszył do Europy pogrążonej w wojnach i krwawej rewolucji. Ja w tym niespokojnym okresie nie ośmieliłam się odwiedzić ani Hisz- panii, ani Portugalii, chociaż otrzymałam zaproszenia z dworów obu tych państw. Można było odnieść wrażenie, iż niebezpieczeństwo; stanowiło jedynie coś w rodzaju dodatku, który podniósł w jego oczach atrakcyjność czekającego go przedsięwzięcia. Podobnie jak] Beckforda, tak naprawdę zajmowała go wyłącznie jego podróż we- wnętrzna oraz piętno, jakie pobyt w nowych miejscach mógł odcis- nąć w jego umyśle. Czysto fizyczne zagrożenie wydawało się czymś czystym i surowym, co miało szansę zmyć brud niespłaconych długów i nieprzyjemnych wspomnień. Im bardziej oddalał się od Anglii, tym: większy ogarniał go spokój. W Lizbonie, gdzie nie zakończyły się jeszcze rządy inkwizycji, ujrzeli przerażające sceny. W kościołach walały się trupy z żeb- raczymi miseczkami przyciśniętymi do piersi. Księża grzebali je dopiero wówczas, kiedy miseczki napełniły się pieniędzmi. Odwie-' dzili Montserrat, maurski pałac, w którym Beckford szukał schro-! nienia przed echami wywołanego przez siebie skandalu, po czymj wyruszyli konno do Sewilli, mijając niezliczone krzyże postawione dla upamiętnienia tych, którzy zostali zamordowani na gościńcu.' Przez Kadyks dotarli do Gibraltaru, a stamtąd drogą wodną na Maltę. Na Malcie Byron pobierał lekcje arabskiego od pewnego mnicha oraz przeżył platoniczną miłość do wykształconej, egzotycznej i ete-j rycznej małżonki Spencera Smitha. Trudno było mu się z nią rozstać, ale Wschód wzywał silniej niż kiedykolwiek, ponieważ Byron codzien- 286 • żuł woń ostro przyprawionych potraw unoszącą się nad zacumo- yjni w porcie łodziami, a wieczorami słyszał śpiewy ich załóg cedzący* przy ogniskach. Robert Rushton został odesłany do domu, ponieważ „Turcja to hvt niebezpieczny kraj dla chłopców". Byronowi ckniło się bez lubionego towarzysza. Podczas pobytu na Malcie usłyszeli niepraw- dopodobne opowieści o okrucieństwach Ali Paszy, władającego Al- banią i zachodnią Grecją z iście Wathekowską bezwzględnością. Byron postanowił go poznać, choć do tej pory nie udało się to jeszcze żadnemu Anglikowi. W połowie września Hobhouse i Byron wsiedli na pokład płynącej do Albanii brygantyny „Spider" i z tą chwilą podróż nabrała dla Byrona całkiem nowego wymiaru. Pisał bez przerwy przez cały czas, kiedy okręt kołysał się na błękitnych falach Morza Jońskiego. Z go- dziny na godzinę pęczniało portfolio wypełnione ciasno zapisanymi luźnymi kartkami. Któregoś bezwietrznego wieczoru rozłożył je na pokładzie i począł przechadzać się między nimi. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że te luźne kartki coś łączyło, brakowało jednak spinającej je klamry, którą mógł stanowić jedynie długi poemat heroiczny. Jakie to podobne do Beckforda, pomyślałam. Natychmiast pojęłam cel powstania takiego poematu: miał przeistoczyć zwyczajną podróż w epopeję, Byrona natomiast w bohatera epickiego. Wyob- raziłam sobie, jak tamtego wieczoru tuli do piersi skrawki papieru i postanawia tchnąć w nie nowe życie. Tamtego wieczoru narodził się nowy Byron. Byron był zmęczony pozowaniem i znużony rozmową, wstał więc i zajrzał mi przez ramię do szkicownika, gdzie narysowałam kilka jego podobizn oraz parę winiet do relacji z jego podróży. Na jednej z nich pokazałam go siedzącego na pokładzie z piórem w ręce, przy pracy nad poematem, na tle słońca kładącego się na spoczynek w morskiej toni. Nie zadałam sobie trudu, żeby przedstawić olśnie- wające wdzięki żony Spencera Smitha. - Całkiem nieźle jak na początek - orzekł protekcjonalnym tonem. Obiecałam sobie w duchu, że zrewanżuję mu się za to podczas Pracy nad portretem. Wyszliśmy na taras skąpany w blasku zachodzącego słońca. yron wciąż przyciskał rękopisy do piersi. Ta pora dnia zawsze le UI*zekała, a i on sprawiał wrażenie delikatniejszego niż zwykle. 287 Jaka szczupła zdawała się jego sylwetka na tle przedwieczornego blasku wzgórz! Zachód słońca nastąpił gwałtownie i błyskawicznie- można było odnieść wrażenie, iż ktoś nagle narzucił na nie czarną pelerynę. Pociemniałe raptownie niebo przecinały jaskrawopoma- rańczowe promienie. Wyglądało to tak, jakby krzyczące i opierające się rozpaczliwie słońce ciągnięto przemocą do więzienia. Dołączyli do nas Hobhouse i jego nowy wielbiciel Mouchar. Byron znowu się ożywił. - Ach, Hob! Zjawiłeś się w samą porę. Opowiadam Cecilii o chwi- li, kiedy stałem się poetą romantycznym. Prawdopodobnie naj- większym. Hobhouse, Mouchar i ja oganialiśmy się przed komarami, lecz na Byronie nie sprawiały one najmniejszego wrażenia. Zauwa- żyłam już wcześniej, że owady omijają go z daleka, wręcz prze- ciwnie niż Casanovę. Czyżby coś o nim wiedziały? Byron otworzył rękopis na naszkicowanej z grubsza stronie tytu- I łowej. - Przedstawiam Childe Biruna, tragicznego wygnańca, łowcę przygód, kochanka i młodego poetę, piewcę nowego stulecia. Hobhouse pospieszył z niepotrzebnie szczegółowymi wyjaśnienia- mi, że „Birun" to dawna postać nazwiska jego przyjaciela, po czym I zapytał: - Naprawdę zamierzasz posłużyć się własnym nazwiskiem? Pamiętam, że Byron odpowiedział, przesuwając zadumanym spo- I jrzeniem po górskich szczytach i przełęczach: - W tym poemacie będzie mój prawdziwy ból, prawdziwy pot I i moje prawdziwe nasienie, czemu więc nie miałoby w nim być praw™ dziwego nazwiska? - Ale pomyśl o swojej matce! - Masz rację. Ta gruba suka nie zasługuje na nieśmiertelność. W takim razie nazwę się Childe... Haroldem. - Nie to miałem na myśli, ale rzeczywiście Harold brzmi bardzo dobrze. Oby uczynił cię sławnym i bogatym i pomógł nam spłacić naszych wierzycieli. - Lordowie nie tworzą literatury dla pieniędzy, a nawet gdyby było inaczej, to na pewno nie pobiegłbym z nimi do jakiegoś prze| klętego krawca! - Więc może do wytwórcy powozów albo kuśnierza, albo oberżysty albo... 288 f)o żadnego z nich. Przeznaczyłbym te pieniądze na kobiety. pipn & opt C, cipki bez względu na cenę. Co zarobię mózgiem, raehulam jajami. Byron! - wykrzyknął Hobhouse, odwracając się w moją stronę, zaraz potem: - Cecilio! - ponieważ śmiałam się do rozpuku. Był to mroczny, szyderczy śmiech, równie obelżywy jak policzek. . Al lume de candela no se varda ne dona ne tela. W blasku świecy nie oceniaj ani kobiet, ani obrazów. Przysłowie weneckie iyro- :>wać. | Gdybyście mnie zapytali, dlaczego zakochałam się wtedy w Bj nie, odpowiedziałabym, że dlatego, iż nie potrafiłam go namalować. Wymykał mi się i w ten sposób mnie zdobył. Ja, cacciatrice, łowczyni ludzkich twarzy, nie byłam w stanie namalować jego podobizny. Przypuszczalnie działo się tak dlatego, iż był obdarzony osobowością raczej werbalną niż fizyczną. Jego słowa zawisały w powietrzu wokół mnie i nie dawały się zwabić na pędzel. To jeden z problemów, z jakimi musimy zmagać się my, malarze portretów. Prezentujemy nieruchomy milczący obraz. Akt mówienia dzieli twarz na dwie części, dlatego nigdy go nie przedstawiamy, chociaż zdarza nam się nieco rozszerzyć usta i nozdrza portretowanej osoby, aby zasugerować, że zaraz zacznie mówić lub dopiero co skończyła. Nie potrafimy w żaden sposób pokazać konwersacji, podczas której ludzie najlepiej się po- znają. W związku z tym nawet najlepszy portret zawsze pozostaje j tylko podobizną o ustach nie do końca takich, jakbyśmy sobie życzyliJ Jest jeszcze jeden aspekt pracy portrecisty, który sprawił, że nie potrafiłam namalować Byrona i nie mogłam go nie pokochać. Malując portret, podsumowuje się czyjeś życie; w przypadku Byrona o czymŚj takim nie mogło być mowy, ponieważ zmieniał się w takim tempie,: że nie dało się za tym nadążyć. Nie potrafiłam jednoznacznie i rai na zawsze go określić. Dla wychowanej przez Casanovę miłośniczki nowości była to cecha, której trudno się oprzeć. W towarzystwie Byrona nikt się nie nudził, choć wielu ogarniała złość albo odraza.| Każdej cesze towarzyszyła odrobina jej przeciwieństwa. Każde zdanie było wyznaniem i równocześnie kpiną z niego. Portret ma prezent 290 ' cechy właściwe wyłącznie portretowanej osobie - żaden portret Byrona nie wywiązałby się z tego zadania, nawet gdyby był to tryptyk * j„ło«nniacv eo w trzech wcieleniach: anielskim, diabelskim i ludz- przedstawidj^J & MV Całkiem poważnie zastanawiałam się nad tym pomysłem, lecz zrezygnowałam z niego, lękając się reakcji gwałtownego Paszy na ka profanację. Hobhouse ostrzegł mnie, iż największą radość spra- . • Byronowi porażki innych, w związku z czym uwielbia zamawiać ortrety u kolejnych malarzy, doprowadzając ich do rozpaczy. Teraz przyszła kolej na mnie. Casanovą nieszczególnie lubił być malowany. Za mało podobało mu się jego ciało, żeby miał ciągle na nie patrzeć. Pozował mi wyłącz- nie po to, żeby mi pomóc, a oglądając rezultaty oceniał przede wszyst- kim moje postępy techniczne. Wydaje mi się, że wtedy, kiedy go poznałam, nabrał już przekonania, że nie ma żadnej potrzeby prze- kazywać potomności jego wizerunku. Kiedyś powiedział mi nawet: „Prawdę mówiąc, zawsze wyglądałem jak wielki grzesznik". W jego głosie słychać było ogromne znużenie, jakby to powierzchowność zmuszała go bez przerwy do popełniania występnych uczynków, które zdawała się zapowiadać. Byron wręcz przeciwnie, najchętniej ostemplowałby swoim wize- runkiem całą przyszłość. Uwielbiał się przeglądać i czynił to niemal bez przerwy, kochał też wodę, a szczególnie taką, w której mógł podziwiać swoje odbicie. Zachwycał się brudnymi szybami w News- tead, które pokazywały mu jego zwielokrotnioną podobiznę, ale te lustrzane portrety były zaledwie duchami rzeczywistości: znikały, kiedy nie patrzył na nie. Zamawiał więc trwalsze wizerunki: portrety olejne, popiersia, szki- ce ołówkiem. Od najmłodszych lat kolekcjonował swoje podobizny. Dzięki nim lepiej poznawał samego siebie, dostrzegał w nich to, co me zawsze pokazywały zwierciadła. Trwał na nich w pozach, których nie byłby w stanie długo znieść, i w młodości, która już nigdy nie wróci. Uwieczniały seksualną atrakcyjność niepoddającą się upływowi czasu, nieodmiennie dziarską i powabną. Portrety zatrzymywały wspaniałe chwile jego życia, a następnie rozciągały je w nieskoń- czoność. Z pewnością nigdy go nie zapomni ten, w czyim pokoju zawiśnie na ścianie portret George'a Gordona, lorda Byrona. kończyłam wstępne szkice i byłam gotowa wziąć się do zasad- nej pracy. Byron myślał, że samodzielnie przygotował scenerię, ale chociaż 1 był już doświadczonym modelem, nie zauważył drobnych poprawek, które naniosłam na to, co uważał za swoje dzieło. Chciał, abym « namalowała go w naturalnej wielkości, lecz ja nie tworzyłam takich 1 portretów. Ludzie przedstawieni na moich obrazach zawsze byli odrobinę mniejsi niż w rzeczywistości, a to dlatego, że nawet w dość liberalnych pod tym względem Włoszech utrzymujemy między sobą pewien dystans, przez co sprawiamy wrażenie nieco mniejszych, niż jesteśmy w istocie. Zwykle pokazywałam portretowaną osobę z półprofilu, ponieważ przy takim ustawieniu łatwo daje się ukryć pewne niedoskonałości wynikające z asymetrycznej budowy ludzkiej twarzy. Asymetria kłóci się z naszymi wyobrażeniami o pięknie doskonałym. Spieszę dodać, że technicznie rzecz biorąc, nie ma ludzi doskonale pięknych, a ci, którzy tacy są, wcale na takich nie wyglądają. Niekiedy kieruję na postać światło z dołu, co wywołuje wrażenie I napięcia emocjonalnego, czasem zaś wręcz kojarzy się z okultyzmemi Naśladując Rembrandta, wieszam żyrandol bezpośrednio nad głowąB modela, mniej więcej na wysokości dwóch i pół stopy. Osoby z bujfl nymi fryzurami prezentowały się w takim oświetleniu bardzo korzys-B tnie, ich włosy wyglądały bowiem jak brylantowa przędza. Pomiesz-« czenie oświetlał zwykle przyćmiony blask świec, tak bym łatwiej ? mogła okłamać siebie, a następnie przenieść to kłamstwo na płótno ? i pokazać mego klienta piękniejszym niż w rzeczywistości. Światło świecy zaciera zmarszczki, ale nie fałszuje układu kości twarzy. 1 Dzięki niemu malarz może stworzyć portret prawdziwy, a zarazenti pochlebiający. Tak więc, chociaż był dopiero ranek, kiedy zjawił się Byron i z uda- waną niedbałością zajął wybraną przez siebie pozę, zaciągnęłam 1 zasłony i zapaliłam świece. Rozsiadł się wygodnie na sofie, prezen-*M tując mi lewy profil z lekko uniesioną głową, dzięki czemu znikł podwójny podbródek, który wcześniej wyłowiło moje czujne oko. Przez chwilę obracał powoli głową, aż wreszcie znalazł pozycję, w któ- rej blask małych płomyków prawie całkowicie likwidował cień jego nosa. Niby od niechcenia przesunął ręką po włosach; po tym zabiegu na delikatnym uchu pojawił się cienki kosmyk, drugi zaś, nieco I obfitszy i zakręcony, wypełzł na kark niczym ślad po pieszczocie^ Zna wszystkie sztuczki, pomyślałam. Sam wyrównuje wszystkie nie dostatki. 292 Pozostawiłam sobie w zanadrzu jeszcze jeden wybieg, dzięki któ- mogłam wykrzesać z niego olśniewający portret. Włożyłam elusz otoczony maleńkimi lichtarzykami, w których płonęły cie- ' tkie świeczki, i zbliżyłam się do niego, patrząc łagodnie jak Madon- TJnikałam jego wzroku, za to moje spojrzenie błądziło po całej jego twarzy. Nie dotykając go nawet palcem, pieściłam jego skórę chybotliwymi nlamkami światła z mojej korony cierniowej. Subtelność tego badania, nieszczota cieni połączonych na ścianie, szybko odniosły skutek. Wciągnął powietrze tak gwałtownie, że aż poczułam chłód w gardle. Zapomniał o tym, żeby być pięknym. Pozwolił mi, bym opisała go światłem. Krążyłam wokół niego, muskając blaskiem płomyków jego oczy, rzęsy, brwi i usta. Wreszcie, zgodnie z moimi oczekiwaniami, w jego oczach pojawił się niemal wizjonerski błysk. Takiego właśnie zamierzałam go namalować i wiedziałam, że będzie zadowolony. Podeszłam do sztalug, by wykonać pierwsze kolorowe szkice, pozo- stawiwszy go w stanie jakby oszołomienia. Przez cały ranek śledził mnie delikatnymi ruchami oczu. Był zbyt doświadczonym modelem, żeby poruszyć głową. Miał kilka godzin na to, żeby zebrać myśli. Kiedy wreszcie rozsunęłam zasłony na znak, że pierwsza sesja dobieg- ła końca, natychmiast poinformował mnie o swoich odkryciach. - Dzisiaj obserwowałem twoje usta i doszedłem do wniosku, że są bardziej zachęcające, niż mi się początkowo zdawało. Ze względu na dobro obrazu powinnaś pozwolić mi je pocałować. Jak możesz malo- wać moje usta, nie znając ich smaku? Znowu pocałunek, znowu próba wyłudzenia, przemknęło mi przez głowę. - Będzie pan mógł mi o nich opowiedzieć, kiedy zajmę się malo- waniem pańskich oczu albo innej części pańskiego ciała. - Innej części mojego ciała? Na przykład jakiej? Czy mogę wy- brać? Zdaje mi się, madame Cecilia, że powinniśmy mniej mówić, a zacząć więcej odczuwać. - Ale wasza lordowska mość jest przecież pisarzem, artystą słowa. s" z pańskich ust dowiem się o pańskich ustach, bez wątpienia zdołam je namalować. Od tego tu jestem. - Potrzebujesz jednak mojej pomocy. Weźmy na przykład moje usta. Potrafiłabyś pokazać światu, jak wyglądały w chwili egzekucji, e nie udałoby ci się wyjaśnić dlaczego. Widzisz je teraz: są ne' °brzmiałe od pocałunków, odrobinę skrzywione po ciężkich doświadczeniach, przez jakie przeszedłem. Teraz, usłyszawszy to| ode mnie, oraz - jakiż był pewien siebie! - ponieważ usłyszałaś wiele o mnie, namalujesz je lepiej, niż uczyniłabyś to przedtem. - Umilkł na chwilę, a następnie dodał: - Wciąż jednak nie uda ci się wspiąć na wyżyny możliwości, gdyż nie pocałowałaś ich osobiście. Byron nie lubił agresji seksualnej u swoich kobiet, osłupiał więc ze zdumienia, kiedy jakby nigdy nic odłożyłam pędzel, podeszłam i zrobiłam to, do czego mnie nakłaniał. Wiedziałam już ze swoich bogatych doświadczeń, że boskie usta nie zawsze bosko smakują; podobnie miała się sprawa z ustami Byrona, dodatkowo nieco ze- sztywniałymi ze zdziwienia. Czuć je było odrobinę octem. - Teraz mogę spokojnie malować dalej, dysponując pełną wiedzą na temat pańskich ust - powiedziałam, wróciwszy do sztalug. - Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany. - Nie, nie jestem usatysfakcjonowany, nie dałaś mi satysfakcji ani jej nie uzyskałaś! - Mówił szybko, podekscytowanym wysokimi głosem. - To był okropny pocałunek! Wydawało mi się, że wy, katolicz- ki, całujecie lepiej niż ktokolwiek. Myślałem, że poprzez wielbienie waszych małych bożków stajecie się mistrzyniami w całowaniu. Jak mogłaś mnie tak pocałować? To był zimny, lodowaty pocałunek! A może wolisz całować się z kobietami? Udałam, że nie słyszę pytania. Czekał chwilę, po czym prawie zaskamlał: - Taki pocałunek jest jak strzała wbita w kochające serce! - W takim razie pańskiemu sercu nic nie grozi - odparłam. -1 Całowałam z wyrachowaniem, w konkretnym celu i odniosłam wra- żenie, że natknęłam się na wyrachowane, zimne serce. Byron przybrał pozę z Childe Harolda. - Kiedyś takie nie było! - oznajmił z tragicznym westchnieniem. -» Jestem przeklęty. Urodziłem się poetą i szlachcicem, ale świat obszedł się ze mną bezwzględnie. Mój los ukształtowały okropieństwa miłością fortuna odwróciła ode mnie twarz, wszystko sprzysięgło się przeciwka mnie. Gdybym był alfonsem, dziwki rodziłyby się bez niewieścich otworów. Przyszedłem na świat ze zbyt wielkim sercem, lecz ni swojej drodze natrafiam wyłącznie na kobiety, które kochają mnie jedynie fragmentami swego istnienia. To właśnie oznacza bycie Byi ronem. Wypowiedział swoje nazwisko takim tonem, jakby na język kapnęł* mu duża kropla dziegciu, po czym opadł na fotel z błyszczącynl 294 'rżeniem i wypiekami na twarzy. Miał nadzieję, że rzucę się do t lue by utrwalić tę chwilę, ja jednak zajęłam się czyszczeniem Az\i Kiedy jakiś czas później podniosłam wzrok, już go nie było. W szerszym kontekście moje zwycięstwa nad Byronem okazały niewiele warte. Patrząc na powstający portret, zdawałam sobie wę ge nie zdołałam go uchwycić. To znaczy, jako mężczyznę offłam go mieć w każdej chwili, lecz tylko na jego warunkach, ale jego wizerunek wymykał mi się z rąk. Pragnęłam go. Teraz, kiedy odszedł, poczułam skurcz w żołądku i suchość dłoni, nie byłam w sta- nie utrzymać pędzla w palcach, włoski zjeżyły mi się na przedramio- nach i na karku. Mimo mojej pozornej odwagi i pewności siebie zdawałam sobie sprawę, że niewiele dzieli mnie od tego, by zacząć wielbić posągowego idola. Jeszcze nigdy nie malowałam nikogo tak pięknego. Fascynowała mnie nie tylko doskonałość cielesnej powłoki, lecz także więziona pod nią ekscytacja. Wrócił godzinę później, z oddechem przesyconym wonią portera i mocnym postanowieniem odwetu. Bez wątpienia jego zdaniem osiąg- nęliśmy już etap fizycznej intymności. W typowy dla siebie sposób przypuścił na mnie uwodzicielski atak, posługując się bronią dwojakiego rodzaju: chłodem i żarem. Tego popołudnia nastąpiło pierwsze przeistoczenie - z wyniosłego angiel- skiego milorda, który zamówił usługę u parającej się malarstwem rzemieślniczki, zamienił się w podekscytowanego młodzieńca szep- czącego mi namiętnie do ucha, wyciągającego nieśmiało ręce ku moim piersiom, mówiącego: - Malowałaś już wielu mężczyzn. Spójrz na tę twarz. Ten męż- czyzna jest zakochany. Przecież znasz ten uśmiech. A ja wiem co nieco o tobie, Cecilio. Pytałem o ciebie. Choć tak ozięble całujesz, sporo wiesz o miłości, a czego nie poznałaś z doświadczenia, obejrzałaś na rycinach Pietra Aretina. A więc przeprowadził własny wywiad i dowiedział się o Casanovie. Uznałam, że powinno mi to pochlebić. Roześmiałam się i go ode- pchnęłam, równocześnie jednak duch mego ramienia objął go i przy- cisnął do mojej piersi. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam na jego ustach prawdziwy uśmiech. A en jeden uśmiech Byrona sprawił, że naprawdę ożyłam. Przeko- am się tego dnia, że Byron potrafi wytworzyć wokół siebie spe- yiiczny klimat, w którym słońce świeci tylko czasami i dlatego tym Z1ej należy je cenić. Zdawałam sobie sprawę, że był particolare. 295 Nie każdy mógł z nim wytrzymać, nie każdy miał na to ochotę. Jy także miałam swój udział w jego wyjątkowości, która w cudowny sposób niwelowała dzielącą nas różnicę wieku, kultur i doświadczeń.JJ Najważniejsze było jednak to, iż traktował mnie jak cząstkę siebie. Uświadomił mi, jak bardzo byłam samotna, i to być może od lat. Samotność pozostała - różnica polegała na tym, że teraz zdawałam sobie z niej sprawę. Równocześnie zaczął mi doskwierać mój duchowy i cielesny celibat. Od śmierci Casanovy, czyli od dziewięciu lat, nie spotkałam nikogo, kogo mogłabym naprawdę pokochać. Kiedy żył, zgodnie z jego radami zaznawałam przynajmniej uciech ciała, równocześnie karmiąc serce wyznaniami miłości płynącymi nieprzerwanie z Dux. Po jego śmierci straciłam apetyt na przygody. Wydawało mi się, że nadużywając mego ciała, zupełnie pozbawiłam je sił żywotnych, zaczęłam je więc bardziej szanować i coraz rzadziej pozwalałam sobie na rozrywkowe zbliżenia, nawet ze starszymi mężczyznami. Wracając do domu z miejsc, gdzie obściskiwały mnie anonimowe ramiona i całowały anonimowe usta, odnosiłam wrażenie, iż coraz głębiej pogrążam się ] w cieniu. Był to cień autentycznej miłości i autentycznego kochaniaJ rozmyty i zniekształcony przeżyciem znacznie pośledniejszego gatun-a ku. Napełniał mnie nieprzyjemnym chłodem, dlatego unikałam - lub ] przynajmniej starałam się unikać - beztroskich miłostek. Jedynie od czasu do czasu czyniłam z kogoś nieświadomego ucznia 3 Casanovy- nie wiem, czy tylko po to, by zaspokoić głód ciała, czyf w nadziei na coś więcej. Być może potrzebowałam ich twarzy, żeby] zasłonić się przed własną lub żeby ochronić się przed samotnością, I która od śmierci Casanovy podkradała się coraz bliżej. Hobhouse,j specjalista od najrozmaitszych plemiennych obyczajów, opowiedział! mi, że w Bengalu drwale noszą z tyłu głowy maski ze swoją podobia* ną. Czynią to dlatego, że tygrys atakuje wyłącznie z tyłu. Drapieżnik5 będzie godzinami szedł za człowiekiem, ale go nie zaatakuje. Maski! ocaliły życie wielu bengalskich drwali. Podobnie i ja zdołałam kilka-; krotnie wymknąć się samotności, tworząc z niczego niepodejrzewa- jącym mężczyzną bestię o dwóch grzbietach, nigdy jednak nie o" worzyłam serca. Nie zakochałam się ani w żadnym z moich klientów,., ani w żadnym uroczym chłopcu, ani w żadnym podniecająco oziębłymi starym hrabi. Co więc miałam począć z sercem? Od tak dawna trzymałam je smyczy. Miałam już czterdzieści lat. Od śmierci Casanovy ani r 296 zwoliłam sobie nawet na chwilę szaleństwa. Zawsze byłam , naja_ Moje problemy ograniczały się do mieszania barwników • zmaczania pędzli. Nie podejmowałam ryzyka, nigdy nie groziło mi ~.„me niebezpieczeństwo. Podczas acqua alta chodziłam po pas- - ~"eIle zamiast brnąć po kolana w mętnej wodzie. Zyskałam sławę • ko artystka, lecz pod wieloma względami pozostałam dzieckiem. Nie miałam pojęcia, jak przyrządzić risotto. Nigdy nie goniłam przez nole za królikiem, gubiąc pantofle w wysokiej trawie. Objechałam prawie całą Europę z wanną wypełnioną płótnami, lecz nigdy nie podjęłam próby stworzenia nowego, własnego koloru. Dlaczego tak się ograniczałam? Dla Casanovy? Dla trupa? Dla wspomnień? Dla niczego. Postanowiłam z tym skończyć. Od dwu- dziestu lat pokazywałam życie innych ludzi takie, jakie potrafiłam wyczytać z ich twarzy. Niczym anonimowy skryba przekazywałam światu ich radości i smutki. To smutne być kimś takim, przemknęło mi nagle przez głowę. Powinnam mieć też coś dla siebie. W Byronie było coś, co obiecywało prawdziwe aż do bólu krwiste doznania. Nie wiedziałam, czy pociągną mnie w dół, czy uwznioślą, wydawało mi się jednak, że z tym człowiekiem mogę przeżyć coś, co uczyni moje własne życie wartym namalowania. Jeszcze flirtując z tymi myślami, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, co robię. W ten właśnie sposób miłośniczka nowości, zbyt entuzjastycznie nastawiona do zmian, potrafi przekonać samą siebie, żeby dokonać czegoś niebezpiecznego. Nazajutrz rano nasza gra posunęła się naprzód. Zmagaliśmy się niczym starzy kochankowie, zadając sobie liczne drobne rany. W cią- gu zaledwie jednego dnia dorobiliśmy się blizn, które można było smarować kojącym ból balsamem albo od nowa rozdrapywać. Byron po mistrzowsku potrafił uderzać w sposób prowokujący do odwetu, doprowadził także do perfekcji umiejętność obrażania się nie wia- domo na co i uporczywego trwania w ponurym milczeniu. Każdy taki okres kończył się jednak wymyślnym komplementem, trafia- jącym dokładnie w sedno twoich oczekiwań i kojącym najpoważ- meJsze niepokoje, a więc podwójnie skutecznym. Mawiał na przy- kład: »Jak to się stało, że niespodziewanie wlałaś tyle ciepła do mojego erca? Zanim cię spotkałem, było zimne i puste". Albo: 297 „Odkąd cię poznałem, nauczyłem się na nowo tolerować świat a nawet go kochać". Na słowo „kochać" krew natychmiast zaczynała żywiej krążyć w moich żyłach. Albo: „To niemożliwe, że rozmawiamy dopiero od niedawna. Jestem pewien, że choć w innych światach, od lat towarzyszyły nam te same myśli". Piętro Aretino, conversazione, puste serce, przemykało mi przez głowę. Czyż można obronić się przed takim atakiem przypuszczonym na twoją duszę? Nic dziwnego, że moja wstrzemięźliwość najpierw osłab- ła, by w końcu całkiem zniknąć. Fakt, że Byrona interesowało wszystko, co dotyczy Wenecji, rów- nież traktowałam jak komplement. Wiele o niej czytał i pragnął ją ujrzeć, lecz chwilami można było odnieść wrażenie, iż już zanadto się z nią związał. Po jakimś czasie zrozumiałam jednak, że zamierzał udać się tam dopiero wtedy, kiedy świat w pełni doceni jego wielkość. - Czasem wydaje mi się, że wyczarowałem cię sobie z powietrza - mawiał z uśmiechem. - Przybywam do Albanii, a tu czeka na mnie piękna Wenecjanka znająca tajemnicę Watheka. Wygląda na to, że; jestem czarnoksiężnikiem! I strzelił trzykrotnie palcami jak kastanietami. W Wenecji mamy takie powiedzenie: Chi varda la luna casca in fosso. Kto gapi się w księżyc, wpada do fosy. Czekając na niego tej nocy -jego ręka obiecała mi wizytę w mo gestów, rozumianej wyłącznie przez kobiety, jeśli posługują się mężczyźni, i przez mężczyzn, jeżeli używają jej kobiety - wyszł na taras, żeby zasięgnąć opinii księżyca w kwestii najnowszego zd_ rżenia w mym życiu. Moje bose stopy przemykały z cichym szelestentj po kamiennej posadzce. Jak często radzimy się księżyca, jak często podejmujemy ważne decyzje pod jego wpływem! Zupełnie jakbyśmy wierzyli, że jegfff krystalicznie czyste światło potrafi rozjaśnić najmroczniejsze zakamarf ki naszego umysłu. Patrząc na księżyc, odruchowo sięgamy po rękfj kochanka, jeśli zaś akurat nie ma go przy nas, mówimy: „Spójrzcie 298 • nn nie ma twarzy mego kochanka? Jak czule na mnie dzisiaj yłgyZ vi-* laHa'" Ludzie Orientu twierdzą, że księżyc przypomina królika. spogi4"a- ' . . . . . . „ rłzam się z mmi w tym sensie, ze ja rowmez uważam, iż jest bawiony jakiegokolwiek wyrazu. Ani trochę mi nie pomógł. Przez . M przysłuchiwaliśmy się swoim monologom, i to wszystko, ale 7vnaimniej chłodne powietrze ostudziło mi nieco głowę i mogłam, hvć może po raz ostatni, spokojnie pomyśleć o Byronie. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że, jeśli można tak powiedzieć, iee-o zainteresowanie moją osobą nie jest bezinteresowne. Po pierw- sze chciał, żebym namalowała jego portret - przecież Childe Harold nie mógł się ukazać bez podobizny autora. Być może właśnie teraz był najpiękniejszy: szczupły, zdrowy i tryskający energią po długich podróżach. Pragnął, by ktoś utrwalił to piękno. Ufał, że wywiążę się z tego zadania, doceniwszy mój kunszt artystyczny. Miłość, jaką do niego zapałałam, miała mi w tym pomóc. Po drugie, chciał zmierzyć się z legendą największego kochanka w dziejach świata, człowieka, którego nazwisko stało się niemal synonimem seksualnego wyrafinowania, wygnańca, banity, pisarza, człowieka, który na zawsze zapisał się w historii ludzkości. Chociaż nie chciał rozmawiać ze mną na ten temat, nie wątpię, iż wiele o tym myślał. Nie widział najmniejszego powodu, żeby Byron nie mógł zakosztować choćby odrobiny tego, czym do syta najadał się Casanovą. Po trzecie, był jeszcze Beckford i moje związki z Wathekiem. Podejrzewam, iż nawet gdybym w żaden sposób go nie pociągała, i tak pragnąłby mnie zdobyć, choćby z tego jednego powodu. Coś takiego nie wchodziło jednak w grę, ponieważ wiedziałam, że jestem atrakcyjna sama w sobie. Wciąż emanowałam tą samą butną zmys- łowością, którą dostrzegł Casanovą, kiedy zajadałam torta al cioc- colato. Potrafiłam być błyskotliwa i zabawna. Moje piersi wciąż mogły wywoływać poruszenie. Sam Pasza dał do zrozumienia przy kolacji, zwracając się bardziej do mego biustu niż do mnie, że byłby skłonny mnie uszczęśliwić. Oprócz tego byłam jednak bardzo wrażliwa. Wszyscy tworzymy sobie w wyobraźni obraz nowego kochanka na podstawie naszych Potrzeb, nie przejmując się zanadto rzeczywistością. redę Biron, głosiła jego dewiza. Uwierzyłam mu, kiedy mówił, że y, dwoje egzotycznych wyrzutków, powinniśmy trzymać się razem, uwierzyłam mu, kiedy mówił, że od lat nie oddał nikomu serca i że 299 czeka ono na mnie, drżąc z utęsknienia, na dnie rany, którą okrutny świat wyszarpał mu w piersi. Wystarczyło, żebym wyciągnęła rękę i wyjęła je stamtąd. Mogłam je sobie zatrzymać, jeśli tylko chciałam. I Zapragnęłam go dlatego, że on mnie pragnął. W moich uszach wciąż rozbrzmiewały jego słowa: „Kochać mnie to nieszczęście. Nigdy nie ' udało mi się utrzymać przy życiu nawet psa, który mnie polubił, a ja polubiłem j ego". Zapragnęłam stać się kobietą, która uwolni go od bólu. I Nawet nie przypuszczałam, że jestem zdolna aż do takiego współczucia. Kierując się naukami Casanovy, nigdy nie dręczyłam ambitnych kochanków, którzy prędzej czy później i tak osiągnęliby cel. „Ten, kto budzi w nas pożądanie, jest najprawdopodobniej stworzony również do I tego, aby je zaspokoić" - mawiał. Z góry zgodziłam się odegrać pisaną mi rolę w tym, co się miało wydarzyć, i przyjąć swoją część winy. Owszem, kierowałam się również mniej sentymentalnymi moty- wami. Byron był człowiekiem, który potrafił pogardą zmrozić wszyst* j ko wokół siebie. Postanowiłam rozpalić w nim ogień, w którego cieple sama mogłabym się ogrzać. Chciałam znaleźć się w jego jedno-J osobowej drużynie toczącej nieustającą walkę ze światem. Nie wy- kluczam także, iż jakąś rolę odegrał mój egoizm. Kochał mnie Casa- novą, a teraz zapragnęłam, by pokochał mnie ten przepiękny męż- czyzna, stanowiący w moim wyobrażeniu uosobienie tego seksualnie! żarłocznego, samolubnego nowego stulecia. Oprócz tego Byron miał piękne ręce i cudowne małe uszy. I oczy, których spojrzenie sprawiało, że topiły mi się ręce ukryte „w kieszeJ niach. Pożądałam go również dlatego, tak samo jak kiedyś pożądała™ tarta al cioccolato, tak samo jak kiedyś pożądał mnie Casanovą. Leżąc w wannie, rozmyślałam o tym wszystkim, a moje ręce pły- wały leniwie w wodzie. Po jakimś czasie zupełnie znieruchomiałanl niczym mały gad zakonserwowany w butelce. Kiedy wreszcie wyi szłam z kąpieli, wydawało mi się, że moja skóra wchłonęła wszystkiw aromatyczne olejki, jakie w niej były. Wszystkimi porami ciała wy4 dzielałam zapach lawendy i jaśminu. Włożyłam przez głowę płóciennej koszulę, położyłam się do łóżka i zdmuchnęłam świecę. Gra wstępna, którą przedsięwziął Byron tego wieczoru, przeczu- wając nasze połączenie, okazała się dość jednostronna. Udał się di łaźni tureckiej, gdzie klientów myją piękni młodzi mężczyźni, spłoszył go jednak gwałtowny i nieukrywający swoich zamiarów masażysta w związku z czym zjawił się u mnie brudny i rozżalony brakieil 300 • emności, na którą miał tak wielką ochotę. Czy mogłam mu się ciwstawić, nawet gdybym chciała? Przecież on przeżywał nasze " ,. • je jeszcze zanim do niego doszło, zanim zdążyliśmy się choćby tknąć- Był już rozpalony, wchodząc do mego pokoju, zdawałam bie jednak sprawę z tego, iż płonie nie tylko dla mnie. Przyszedł okryty kurzem dnia, z zaschniętym nasieniem z wielu Hni Nie zapukał, tylko od razu otworzył drzwi do pokoju, w którym leżałam w bezsennej ciemności. Przyniósł ze sobą świecę. Trzymał ją pod brodą, tak że jego pełne usta nabrały iście nubijskich rozmiarów. _ To miło z twojej strony, panie, że przyniosłeś świecę - powie- działam zza kotary. - Tak, bardzo miło - odparł i natychmiast ją zdmuchnął. Usłysza- łam, jak kładzie pistolety na stole. - Cuchnę jak diabli - powiedział w ciemności. - Nic nie szkodzi. Sama woń nie miała żadnego znaczenia, chociaż poczułam jej ostre ukąszenie, jak tylko się zjawił, ale na naszej pierwszej nocy już pojawiło się niewidoczne piętno zniewagi. Oparł się o rzeźbioną deskę w stopach łóżka. Nie spieszyło mu się. Bez trudu przejrzałam jego grę. Dawał mi do zrozumienia, że gdyby chciał, bez trudu zapanowałby nad pożądaniem. Jego oko zalśniło w przyćmionym blasku księżyca. Pragnął także, abym wiedziała, że nie chce widzieć mojej twarzy. Nagle poczułam wszystkie zmarszczki i bruzdy, których wolał nie oglądać, i odruchowo sięgnęłam ręką do podbródka, aby naciągnąć skórę. Równocześnie wstydliwie ukryłam pod przykryciem zbyt duże stopy. Byłam przybita. Do tej pory zawsze kochano mnie jak należy. Nagle zrozumiałam, dlaczego ludzie kochają się nago wyłącznie z tymi, z którymi łączy ich prawdziwe uczucie. Jedynie miłość potrafi wyba- czać ułomności ciała. Teraz miałam być oceniana na podstawie najsuro- wszych, bo lodowatych kryteriów. Zdawałam sobie sprawę, że popeł- niam błąd, wpuszczając ten chłód do swego życia. Skoro nie mogłam lczyc na miłość, powinnam poszukać czegoś bliższego zwierzętom, entuzjastycznego i bezkrytycznego jak one. Powtarzałam sobie w myś- cn, zęby odprawić Byrona i posłać służącego po któregoś z kupców, orzy towarzyszyli nam w podróży. Tak byłoby znacznie bezpieczniej. Oczywiście nie zrobiłam tego. ymczasem Byron wypowiedział przygotowaną zawczasu kwestię: 301 - Cecilio, tej nocy jestem twoim niewolnikiem. Uczyń mnie swoim * królem. Milczałam w nadziei, że wypełni ciszę słowami przeznaczonymi wyłącznie dla mnie. Chciałam, żeby zostawił jak najwięcej słów, tak bym miała się do czego przytulić, kiedy już wyjdzie. Pragnęłam stać się ich inspiracją, nie udało mi się to jednak. Gdzieś w pogrążonych w ciemnościach trzewiach pałacu trzasnęły drzwi. Był to ostatni odgłos z zewnątrz, jaki usłyszałam. Chwilę później ostrze jego szty- letu rozchyliło kotarę. - I oto, Cecilio, zjawiam się w poszukiwaniu Rubinu z Giamschid. Zdaje się, że odnalazłem go w tej oto pościeli. Być może powinienem był przynieść balsam z Mekki, aby go namaścić, nie uczyniłem tego jednak. Roześmiał się, pokazując mi puste ręce, i wszedł do łóżka. Rozpiął ubranie, ale go nie zdjął. Nie patrzył na mnie. W chwili, kiedy Byron został moim kochankiem, czułam się tak samotna jak nigdy w życiu* Upokorzył mnie. Kazał mi podwinąć koszulę nad genitalia. Kaza mi to zrobić z pożądania dla niego. Kazał mi to zrobić zamiast niegoJ Miał twardy język. Czuć go było angielskim octem. Był nieduży, ale za to również mogłam go kochać. Tak bardzo pragnął być wielki i tak bardzo pragnął, abym wierzyła, że taki jest. Pozwolił mi dotknąć się dopiero wtedy, kiedy we mnie wszedł, rozpraszał mnie delikafl nymi ukąszeniami i szczypnięciami, czekał, aż moje podnieceni! i oczekiwanie sprawią, iż urośnie we mnie. Milczał, więc i ja milczałam Ten pierwszy raz nie trwał długo, niedługa była jednak również przerwa, po której znowu znalazł się na mnie. Za każdym razeM dawał z siebie tak niewiele, że starczyło mu sił na całą noc. Zaciska palce na mojej koszuli, na włosach, ale nie na ciele. Szukałam gfij polowałam na niego, on jednak nie dał się złapać. Ani przez chwfll nie był mój. Nie spaliśmy, nie odpoczywaliśmy. W ostatniej chwili, tuż przed odejściem, położył mi na oczach palec, delikatny niczym mleka jakby chciał wymazać z mojej pamięci obraz jego odsłoniętych w cieiq ności, nagich żądz. Przyciągnęłam palec do ust, zaczęłam ssać; jeg twarz wykrzywił bolesny, rozpaczliwy grymas. Rozciął mi warg? paznokciem, tak gwałtownie wyrwał palec z moich ust, w panic zatoczył się do stolika, chwycił pistolety. Dlaczego zakochałam się w Byronie? Już wam powiedziałam. Poni waż mnie opróżnił. Czułam się tak, jakbym lada chwila miała zemdl 302 fwoia miłość nie jest ani trochę jak miłość - powiedziałam, • ĄV ruszył do drzwi. W ustach czułam smak krwi. _ A jaka jest? _. jest jak śmierć. Sorawiłam mu przyjemność. Zatrzymał się, wciąż odwrócony do nie plecami. Wiedziałam, że waży moje słowa w myślach oraz że pewnego dnia zobaczę je drukiem. Czyż nie dałem ci rozkoszy? - zapytał wreszcie, otwierając drzwi. Cokolwiek dał, zabrał później. 8 La dona xe come un indovinelo, dopo spiegd no 'l xe piu quelo. Kobieta jest jak przepowiednia: po wyjaśnieniu przestaje być interesująca. Przysłowie weneckie Od tej pory Byron przestał się mną interesować, ja zaś się w nim zakochałam. „Jestem twoim niewolnikiem, uczyń mnie swoim kró- lem" - wyszeptał w łóżku, a tak naprawdę miało to jednak oznaczać: „Jesteś moją niewolnicą". Zdawałam sobie z tego sprawę i w pełni się z tym godziłam. W ten sposób zgodziłam się także na wszystko, co nastąpiło potem. Czy mogłam choć przez chwilę przypuszczać, że jego serce jest wolne i usposobione do tego, by mnie kochać? Co prawda zdawał mi się je ofiarowywać, ja jednak doskonale wiedziałam, że przymocował je sobie do ciała grubym łańcuchem. Dlaczego więc czułam ból, gdy widziałam, jak ubierając się, chowa je jednocześnie do kieszeni? Dlaczego rozpa- czałam na myśl o tym, że być może już nigdy go nie ujrzę? - Ostrożnie, Cecilio - ostrzegł mnie łagodnie Hobhouse. Dopiero poniewczasie uświadomiłam sobie, że Byron nie używał „angielskiego płaszczyka" i że moja złota kula leży sucha i zapom- niania w kufrze, lecz wcale się tym nie przejęłam. Pożądałam Byrona tak bardzo, że nic sobie nie robiłam z konsekwencji. Pożądanie. Oczywiście wiem, że znacznie lepiej żyje się bez jego ostrego dzioba wbitego między nogi. Łatwo przeoczyć chwilę, w któ- rej boleśnie piękna miłość staje się wyłącznie bolesna, a potem, m&i się rozumieć, jest już za późno. Przekonałam się o tym nazajutrz w pracowni, kiedy dyskretnie obserwowaliśmy się nawzajem w poszukiwaniu śladów przeżyć mM nionej nocy. To była szybka transakcja. O nic nie prosiłam i niczegoj 304 • otrzymałam Poza akceptacją mojej zewnętrznej powłoki. Wkrótce tein Byron patrzył już nie na mnie, lecz na swój portret. Położyłam i rękę na udzie; pozwolił jej tam zostać jak martwej rybie, która • szcze nie zaczęła cuchnąć. Byłam zaskoczona. Pozostawiłam ją tam szcze trochę, dając mu szansę, by jednak jakoś zareagował, ale się nie doczekałam. Nie przykrył mojej dłoni swoją, nie zacisnął na niej palców, nie pogłaskał. Nagle, jak mawiamy w Wenecji, diabeł wczepił mi się we włosy. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam od niechcenia cofnąć rękę, iakby znalazła się tam zupełnie przypadkowo, ja tymczasem opuści- łam na nią wzrok i zaczęłam się jej przyglądać. Spoczywała na jego udzie nieruchomo, rozpłaszczona jak ryba. Mój pięciopalczasty nie- przyjaciel, moja piękna ręka! Po raz pierwszy jej widok nie sprawił mi przyjemności. Odniosłam wrażenie, że już nie różowi się jedwabiście niczym wnętrze muszli. Skóra pomarszczyła się jak woda na Canal Grandę podczas wiatru. Moja ręka nie była już delikatna, lecz wosko- wata. Co prawda nadal zasługiwała na miano pięknej, nikt jednak ani nic nie mogło uczynić jej taką jak dawniej. Światło już nie omywało jej jak woda. Po to, żeby czuła ciepło i radość, musiała znaleźć się w czyjejś dłoni. Cofnęłam ją, przysunęłam do ust, na chwilę zacisnę- łam zęby na palcach, by stłumić szloch, po czym znów położyłam ją tam, gdzie była. Bądź co bądź, zgodziłam się na takie traktowanie. Od razu zrozumiałam, że od tej pory tak właśnie będą wyglądały nasze dni. Oczekiwanie na jego dotknięcie wyssało ze mnie siły, a bez sił nie potrafiłam zmusić się do tego, aby przestać go pragnąć. Musiałam być dzielna, ale ta dzielność całkowicie mnie wydrążyła i pustoszyła. W na- pięciu oczekiwałam na jakąkolwiek oznakę uczuć lub choćby zaintereso- wania. Jak tylko znalazłam się w jego pobliżu, od razu zaczynałam cichutko dyszeć. Tymczasem moja ręka wciąż spoczywała na jego udzie. Zwiesiłam głowę jak pies, który żebrał o datki, ale został zignorowany. Tak, miłość to istotnie transakcja między wrogimi stronami. Byron miał rację. Górą jest ten, kto nie powie „kocham". Górą jest ten, kto pierwszy wykona ruch, jakby zamierzał odejść. Przełknęłam łzy przez zaciśnięte gardło, ponieważ nie byłam w sta- nie ich z siebie wyrzucić, lecz weneckie diabły znów zaczęły targać mnie za włosy, ciągnąć i szarpać. Nic nie mogłam na to poradzić. eprawda, wcale się nie zgodziłam! Nie interesowała mnie nędzna imitacja miłości, ponieważ wcześniej zaznałam jej w pełnej postaci! a wenecka rybka na jego udzie skuliła się i uszczypnęła mocno. 305 Niemal równocześnie w głębi mojej głowy rozległo się ostrzeżenie: ] uważaj, bo go stracisz! Z pełnych ust wyrwał się gniewny okrzyk. 1 Byron strącił moją rękę, odwrócił mnie gwałtownie na brzuch, zadarł od tyłu suknię, otoczył ramionami. Ale koniec jego zainteresowania moją osobą zbliżał się coraz bardziej. Kimkolwiek był w danej chwili, psem albo księciem, drugie wcie- lenie nie dawało mi spokoju, dręcząc mnie i napełniając obawami co do miejsca, jakie naprawdę zajmowałam w jego sercu. Trwałam w zawieszeniu nad ziemią niczyją między uwielbieniem i obsesją. Szale mojej Wagi kołysały się raptownie w obie strony. To samo zjawisko można dostrzec w jego poezji. Rzuca się w oczy głęboki kontrast między uwielbieniem idei Człowieka a równie głęboką pogar- dą dla człowieka w obu jego postaciach, męskiej i żeńskiej. Czytelnicy jego poezji na zmianę toną i wznoszą się ku wzniosłym wyżynom, jakby szarpani ręką nadnaturalnej istoty, całkowicie obojętnej na ich radości i smutki. Ci, którzy go kochali, cierpieli tak samo. Cóż mogłam począć? Od Byrona łatwo było się uzależnić. Trzy- j mając go w ramionach, czułam się nieprawdopodobnie szczęśliwa. ] W rzadkich chwilach, kiedy leżeliśmy razem w łóżku z ciałami mok- i rymi od potu i splątanymi włosami, ogarniały mnie uczucia, jakich nie zaznałam od czasów Casanovy. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak bardzo pragnęłam, żeby obok mojej głowy spoczęła na poduszce druga głowa, taka, z którą mogłam dzielić się nie tylko pocałunkami, ale i myślami. Byron drażnił mnie i doprowadzał do wściekłości, by zaraz potem cakowicie rozbroić i zmiękczyć. Zmuszał mnie do zastanowienia. Zachęcał do refleksji. Tylko on jeden zapytał: „Cecilio, a jakbyś się czuła, gdyby ktoś malował twój portret?". - Jak ubezwłasnowolniona... zniewolona... - odparłam po głębokim namyśle. - W takim razie, traktuj mnie wyrozumiale. - Ale ty przecież piszesz wiersze, które są autoportretami! Czy I nie ma na to jakiegoś specjalnego określenia? A może po prostu nie I wierzysz, aby mógł się znaleźć ktoś, kto namaluje portret nie tylko wierny, ale i wystarczająco piękny? Umilkłam, lecz w wilgotnym powietrzu zawisło między nami niewy- powiedziane zdanie: „Ponieważ nie ma na świecie człowieka, który kochałby ciebie tak mocno jak ty sam". Właściwie mogłam powiedzieć je głośno. Spodobałoby mu się- 1 Byron lubił bezpośredniość prawdy. Niekiedy zdobywał się na zaskaku- I 306 szczerość. Potrafił zobaczyć się takim, jaki naprawdę był, potrafił traktować się z takim samym okrucieństwem, z jakim traktował • vch. Dręczył się równie bezwzględnie jak bliźnich. Czasem chodził komicznie nachmurzony niczym wyrośnięte nieznośne dziecko, które obiło sobie krzywdę i czekało, aż ktoś je wreszcie mocno przytuli. Nigdy nie powiedział niczego, co można by uznać za wyznanie miłości, zdawał się jednak tak bardzo tego bliski, że aż zrobiło mi się go żal. Cecilio, jesteś... - zaczynał, urywał wpół zdania, rumienił się i szybko zmieniał temat albo utykając, opuszczał pospiesznie pokój z płonącymi uszami. A ja czekałam na niego. Osiągnęłam już wiek, w którym mogłam docenić wstyd i żałość, jakimi napełniały mnie te długie godziny oczekiwania na Byrona. Tak bardzo czekałam po raz pierwszy w ży- ciu. Opuszczał mnie z coraz bardziej błahych powodów: żeby obejrzeć konia, który okulał, żeby spotkać się ze sprzedawcą futrzanych kapci... Wszystko to było ważniejsze ode mnie. Niekiedy porażała mnie nawet nie śmiesznie mała waga wymówki, lecz beztroska, z jaką się na nią powoływał. Nie przywykłam do takiego traktowania i nie potrafiłam sobie z nim poradzić. Zamiast walczyć, od razu ulegałam. Skoro znaczyłam dla niego mniej niż koń albo kapcie, to wydawało mi się, iż powinnam pogodzić się z moim nowym miejscem w świecie, co dawało taki rezultat, że kiedy wreszcie raczył okazać mi nieco zainteresowania, byłam mu za nie jeszcze bardziej wdzięczna. A tymczasem pożądanie kołysało się między moimi nogami jak kadzidło. Przypomniałam sobie niemieckie przysłowie zasłyszane od Goethego: „Żądza osłabia swoich poddanych". Rzecz jasna, niekiedy oddawałam się marzeniom. Przyciskałam mocno ręce do oczu, żeby odgrodzić się od rzeczywistości. W pulsującą ciemność wkracza Byron. Podchodzi do mego łóżka. Jestem w niebie. Nie utyka. Jest doskonały pod każdym względem. Cecilio, chcę powiedzieć ci coś ważnego. Jego ramionami wstrząsa szloch świadczący o bólu, jaki towa- yszy rozstaniu z wypełniającą do tej pory jego serce beztroską. oazie głowę na poduszce. Przykrywam go mym ciałem, kryję ewnątrz gorących objęć, przyciskam usta do karku i ssę delikatnie a długo, aż jęczy i odwraca się ku mnie. 307 - Ofiarowuję ci moje życie, Cecilio. Błagam, byś zechciała je przyjąć. Zbliża twarz, aby mnie pocałować, najpierw jednak lekko liże mi usta. Przyniósł mi podarunek: brzoskwinię. Zjadamy ją, by uświet- nić połączenie naszych dusz, zlizujemy sok z ust, podbródków i szyi. Tak oto zdradzam cię, Casanovo. Byron ani razu nie spóźnił się na sesję. Do tej pory nikomu nie udało się wiernie oddać zmysłowości jego ust. Spodobało mi się to wyzwanie i nawet całując go, sięgałam w myślach po pędzel. Niekiedy odnosiłam przedziwne wrażenie, iż jego pocałunki są w gruncie rzeczy przeznaczone nie dla mnie, tylko dla mego pędzla. Zależało mu jeszcze bardziej niż mnie na tym, żeby nasza fizyczna miłość upiększała jego portret, żeby moja miłość wygładziła jego wizerunek, który miał pokazać światu. W zaschniętej farbie na palecie wyskrobał gęsim piórem swoje imię. Starałam się potraktować to jako deklarację miłości, chociaż zdawałam sobie sprawę, że tak nie jest. Tak jak przypuszczałam, pożądał nie tylko mnie, ale także mojej przeszłości. Kiedy się kochaliśmy, nie mogłam uwolnić się od wraże- nia, iż obwąchuje moją skórę w poszukiwaniu zapachu Casanovy. Byłam tylko naczyniem: skoro interpretowałam jego urodę, to powin- nam również przekazywać jego żądze, zamiast tylko je odbierać. Zdawałam sobie z tego sprawę, zdawałam sobie sprawę z chłodu i wyobcowania jego miłości nawet w jej najwznioślejszych chwilach i lękałam się, że go utracę, jak tylko dokończę portret. Przeciągałam więc pracę, jak się tylko dało, tworzyłam kolejne szkice celowo, umieszczając w nich szczegóły niezaspokajające jego próżności, na tyle piękne jednak, że mile łechtały jego samouwielbienie. Nigdy nie mia? dość oglądania swoich podobizn i udzielania mi wskazówek pomocnych przy tworzeniu go takim, jakim chciał się widzieć. Uświadomiłam sobie, że swoimi szkicami odtwarzam dla niego Baśnie tysiąca i jedne nocy, które tak lubił jako dziecko. Być może zdawał sobie z tego sprawę, być może widział, jak dzięki mej kreatywności przedłużam! moje miłosne życie, i być może był z tego zadowolony. . Podczas naszych rozmów nigdy nie używaliśmy zaimka „my"' nigdy nie sięgaliśmy po magiczne słowa odnoszące się do przyszłości Byron okazał się doskonałym strategiem - jego głównym orężeił była umiejętność zasypiania na zawołanie. Ilekroć zebrałam dośj odwagi, żeby powiedzieć mu o czymś ważnym - za mało jednak, ab^ 308 patrzę Zerkn; ,Zda^ sć mu przy tym w twarz - odpowiadało mi głuche milczenie. v knawszy na niego, przekonywałam się nieodmiennie, iż śpi. 7dawałam sobie sprawę, że muszę walczyć o jego zainteresowanie, muszę zasypywać go anegdotami i ciekawymi opowieściami. Ile- ć iednak próbowałam po miłosnym spełnieniu nawiązać z nim nić rozumienia, natychmiast ogarniało mnie zwątpienie, natrafiałam bowiem na mur obojętności. Wyczuwał chyba, kiedy byłam bliska ezvgnacji, ponieważ w ostatniej chwili potrafił podsycić dogasającą nadzieję jakąś drobną pieszczotą. Nigdy nie tracił kontroli, nigdy nie pozwolił mi dokończyć pytania zaczynającego się od „kiedy". _ Cecilio, kochanie, nie psuj mi humoru. Dzisiaj jem kolację z Pa- szą. Nie bądź samolubna. Pasza rzadko bywał w pałacu. Polityczne niepokoje w jego państwie zamieniły się w zamieszki, w związku z czym często musiał wyruszać ze swymi żołnierzami i dowódcami. Za każdym razem, kiedy tak się działo, Byrona ogarniała jeszcze większa niż zwykle irytacja. Kiedyś, siedząc obok niego w jednym z głębokich wykuszów okiennych, podniosłam jego rękę do ust i pocałowałam. Spojrzał nad moją głową gdzieś daleko, jakby usłyszał czyjeś wołanie. - Niepokoisz się? - zapytałam. - Właśnie zacząłem, za twoją sprawą - odparł i zawył nieludzko. Znałam ten odgłos. Towarzyszył nam nocami w trakcie podróży z Janiny do Tepeleny. Zapewne on również go słyszał i zapamiętał. Chce uciec, pomyślałam. Już chce mnie opuścić. Im dużej go malowałam, tym bardziej go kochałam. Kto jak kto, ale ja z pewnością powinnam znać niebezpieczeństwa, jakie wiążą się z bałwochwalczym wielbieniem idoli, powinnam wiedzieć, dlaczego nie należy tego czynić. W początkach chrześcijaństwa wierzono, że złe duchy mają ogromne, wiecznie otwarte oczy i że unoszą się w powietrzu, poruszając złączonymi stopami. W podobny sposób poruszał się Byron. Patrzyłam, jak nasi muzułmańscy gospodarze modlą się do abs- trakcyjnych symboli i zazdrościłam im uniezależnienia od ludzkich twarzy. Otoczona ich sztuką, ich barwami, ich zwyczajami, chłonęłam ich wiarę wszystkimi organami. Ogarnął mnie duchowy niepokój. Wielbiąc Byrona, złamałam religijne prawa obowiązujące w ich kraju eraz żyłam w abstrakcyjnym lęku przed karą. Naturalnie wszyscy wielbimy ludzi, których kochamy. Artysta czyni to w najprostszy sposób, wraz z każdym kolejnym portretem, ale istnieją także metody ziej wyrafinowane, ponieważ ostatnio wiara religijna poczęła 309 ustępować miejsca adoracji ukierunkowanej wyłącznie na człowieka. Swoją piękną twarzą Byron nawrócił mnie na ten nowy kult, a teraz miałam zapłacić za herezję. Siedzieliśmy w obszernym, pozbawionym ścian płóciennym pawi- łonie, w którym Albańczycy wystawiali dla cudzoziemców jakąś pros- tacką tragedię. Wszystko było w niej niesłychanie proste: zbrodniarz miał strój czarny, dziwka zaś czerwony. Jak należałoby ubrać zbrod- niarza zajmującego miejsce tuż obok mnie, nieczułego jak kawał drewna? Cienie aktorów były celowo powiększone do nadnaturalnych rozmiarów, aby uzmysłowić widzom ich wewnętrzne pasje. Problem z Byronem polegał na tym, że jego pasje były znacznie mniejsze od niego. Pamiętałam już o tym, aby nie kłaść mu ręki na udzie. Rany otrzymane w miłości tym bardziej zwiększają w naszych oczach wartość kochanej osoby, która nam je zadała, im bardziej są bolesne. Jest to prawda równie oczywista jak twierdzenie Pi-< tagorasa. Pomimo bólu byłam gotowa zgodzić się na całkowitą utratę niezależności. Kochałam go bardziej niż własną skórę. Miłość po- żarła mi serce, za to ja prawie nic nie jadłam. Byron nienawidził otyłych kobiet, takich jak jego matka. Co prawda miałam szczupłą figurę, ale po to, żeby go zadowolić, byłam gotowa zagłodzić się na śmierć. Niestety, jak się wkrótce okazało, Byron nie znosił także kobiet chudych! Moje policzki coraz bardziej się zapadały, a on mierzył mnie coraz bardziej krytycznym spojrzeniem. Powiedział mi, że przesadnie szczupłe kobiety wyglądają jak przebite szpilkami martwe motyle; mógłby przysiąc, że słyszy szelest ich skrzydeł. Jeśli zaś chodzi o starsze wychudzone kobiety, dodał ponurym; tonem, to przypominają mu wiekowe pająki przemykające na pal- cach z kąta w kąt. Myłam się obsesyjnie, żeby całkowicie zabić swój zapach. Czułam, jak się powoli rozpuszczam, tracę swoją cielesność, przeistaczam się w zamkniętego w butelce ducha, nad którym Byron sprawuje całkowi* tą kontrolę. Nikt inny nie mógł mną dysponować. Zauważyłam, im zaczynam odnosić się wrogo do każdego, kto się do niego zbliżył. Ja| która nie znałam zazdrości, która nie miałam za złe Casanovie jego stu trzydziestu kochanek, teraz zazdrościłam Hobhouse'owi każdej; minuty spędzonej sam na sam z Byronem! Ba, zazdrościłam nawe' własnemu płótnu, kiedy od niechcenia przesunął po nim palcem. Wciąż nie przywiązywałam najmniejszej wagi do dzielącej n różnicy wieku. Ta sprawa wydawała mi się bez znaczenia. Dob 310 ? tałam co na ten temat powiedział Casanovie Benjamin Franklin: P kobiety są lepsze, ponieważ są wdzięczne za zainteresowanie. . oza tym, po ciemku wszystkie koty są szare. wiedziałam, iż od Byrona dzieli mnie nie wiek ani nie język, lecz iłość. Chodziło o różnicę między tym, co ja czuję do niego, a tym, co on czuje do mnie. Portrety były moimi listami miłosnymi, stawały się coraz większe, bardziej kolorowe. Zużyłam wszystkie płótna przywiezione Wenecji. W całej Albanii nie było płótna wystarczająco wielkiego, 'ebv pomieściło moją miłość. Nawet sam Byron nie potrafił dostrzec w nich nawet połowy tego piękna, jakie ja w nim widziałam. Nie malowałam już tego, co widzę, lecz to, co kocham. Nocą, z zamknię- tymi oczami, oddawałam mu się niezależnie od tego, czy do mnie przyszedł, czy nie. Nie byłam w stanie oderwać się od snów i marzeń. Za to Byron potrafił oderwać się ode mnie. 9 Un boso e 'naforbia, e 'l boso scampa via. Pocałuj i otrzyj usta, a całus zniknie. Przysłowie weneckie Obyło się bez sceny pożegnania, ponieważ Byron nie powiedział mi, że odjeżdża. Nic nie wiedziałam o jego przygotowaniach. Marzy-? łam o nim prawie bez przerwy, na tyle dobrze jednak zapamiętałam dotyk jego ciała na moim, że miałam czym paść wyobraźnię nawet wtedy, kiedy nie było go w pobliżu. Tego dnia przypuszczałam, że Pasza wezwał go do siebie, a że równocześnie zniknął także Hob-B house, nie miałam z kim rozmawiać o Byronie. Miałam za to jego wizerunki, które mogłam głaskać, pieścić i upiększać, miałam również wspomnienia, które mogłam odtwarzać wciąż od nowa i układać w dowolnej kolejności. Kiedy nie przyszedł do mnie tej nocy, uznałam to za kolejną fazę transakcji między wrogimi stronami, w którą I Byron zamienił miłość. Nie planowałam zemsty. Nie potrafiłabym I skrzywdzić Byrona - a przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Nazajutrz rano obudziłam się jako pierwsza w tym domu delikatnie I śniących kobiet. Żeńska część pałacu Tepeleny była na wskroś różoH wa: powietrze wisiało nieruchomo nad posadzkami z różowego maił I muru i nad różowymi, pogrążonymi we śnie księżniczkami. Rozłożysta I jak paprocie pióropusze włosów spływały na zaróżowione karki, z na I pół rozchylonych ust wymykały się wilgotne oddechy, obmywając nieruchome kończyny. Ja również czułam się różowo i miękko. Obudziłam się w nastroju I do całowania i przebaczania. Czym przecież jest jedna noc? Wkrótce potem do mego pokoju wślizgnęła się cicho jedna z małych księż- niczek i zapytała szeptem: - Czy tęsknisz za pięknym angielskim milordem, madame Cecilia- i Co sił w nogach pobiegłam w nocnej koszuli do apartamentu By' 1 312 Moje paznokcie zamieniły się w szpony, moje ramiona w zęby, a piersi w skały. Ma miejscu zastałam istne pobojowisko zasłane papierami, bielizną • 'żnobarwnymi skórkami owoców. Od razu zrozumiałam, że wyje- ł Na podłodze leżał kapelusz, w którym mi ostatnio pozował. _ Nie! - wrzasnęłam przeraźliwie. Ten kapelusz wkładał specjalnie dla mnie. Nie mogłam ścierpieć, •P ot tak, od niechcenia, cisnął go na podłogę. Rzuciłam się na nosadzkę, chwyciłam jego wymiętą koszulę nocną, wepchnęłam sobie iei skraj do ust, zacisnęłam zęby. Poczułam swój smak i zapach - słony słodki, opuszczony. Wtuliłam twarz w jego poduszkę, łapczywie wdychałam zapach jego włosów. Usiłowałam zadusić pustkę i ciszę panujące w pokoju. Modliłam się, bezgłośnie błagałam o pomoc, lecz słyszałam jedynie swój odech. Cisnęłam poduszką w drzwi, przez które uciekł, rozejrzałam się w poszukiwaniu obrazów, które zabrał do swego pokoju „żeby w spokoju poszukać niedociągnięć". Wszystkie znikły, dostrzegłam za to przesiąknięte sokiem pomarańczy liścki, które do niego pisałam, a także rachunki od jubilerów z Tepeleny. Mucha usiadła mi na ustach, jakby zwabiona tym, co działo się w moim wnętrzu. Byron zostawił dla mnie kilka słów. Nie napisał ich, wisiały w po- wietrzu. Słyszałam je równie wyraźnie jak wyobrażony odległy tętent kopyt koni, które go niosły. Moja miłość do ciebie po prostu zgasła. Tak, przez chwilę było cudownie. Nie, teraz nie ma znaczenia, co wtedy mówiłem, ponieważ tamten czas minął i jest tak, jakby go nigdy nie było. Próbowałam dyskutować, przeciwstawiać się jego słowom, one jednak spadały na mnie jak kamienie. Jeszcze tu jesteś? Wciąż mówisz o mojej miłości jakby to było coś ważnego? Nie, nie interesuje mnie, co się z nią stało ani czy jeszcze wróci, odjeżdżam. To twoja wina, to ty odegnałaś mnie, mówiąc wciąż o mojej nieistniejącej już miłości. A co z twoją miłością? Cóż, to chyba twój problem, prawda? lesz chyba, że nie potrafię rozmawiać o problemach emocjonal- ycn, a poza tym, nie odczuwam żadnych emocji, które byłyby jakikolwiek sposób związane z twoją osobą &°biety wyglądają paskudnie, kiedy płaczą. Ściany spoglądały na mnie wrogo. Słowa nadal przemocą wciskały I mi się do uszu. Idź już sobie. Nie kocham cię, więc nawet nie mogę 'poczuć się ] nieswojo z twojego powodu. Uciekłam, znacząc marmurowe posadzki niewidocznymi śladami bosych stóp. Stałam się tym, kim mnie uczynił: nikim. - Pomóż mi! - wzywałam głośno Casanovę. - Pomóż mi! - wzywa- łam jego kota, który tak często unosił moje łzy w swojej wonnej sierści. Zatęskniłam za jego oddechem o rybim zapachu, za twardym pyszczkiem w dłoni, za czerwonym językiem na palcach i łapach na moim brzuchu. - Pomóżcie mi! - wołałam do swoich obrazów. - Po- móżcie mi! - krzyczałam do minaretów Tepeleny. - Pomóżcie mi! - błagałam wiele dni później matrony spotkane na ulicy, mężczyzn, \ choćby odrobinę podobnych do Casanovy, i koty, nawet te, które uciekały przede mną. - Pomóżcie! W pałacu zjawił się posłaniec z wiadomością, iż sprawca tego bólu wszedł na pokład statku zmierzającego do Grecji. Ukryta w mar- murowej łaźni, usiłowałam zmienić wołanie o pomoc w skuteczniejszą modlitwę. Owszem, ludzie gniją w więzieniach za nieuregulowanie rachunków wystawionych przez jubilerów, nikt jednak nie karze nikogo za niedo- trzymanie łóżkowych obietnic i przysiąg składanych w listach miłos- 1 nych. Sprawcy tych małych zbrodni, tych przestępstw przeciwko szczęściu, tych występków polegających na braku namiętności, jakby J nigdy nic chodzą wolni po ulicach. Istnieje wiele rodzajów zabójstw,* ofiara wcale nie musi naprawdę umrzeć. Zabija brak wiadomości odfl ukochanej osoby, zabija również niepewność. Jeśli nie wiesz, co sicjfl dzieje z kochankiem, czujesz się jak zamknięta w butli, w której I powietrze staje się stopniowo coraz bardziej trujące i coraz mniej zdatne do oddychania. To zupełnie inny rodzaj śmierci. Ja tak właśnieB wtedy umierałam. Dlaczego nie można po prostu umrzeć wtedy, kiedy jest się opusz- i czonym przez kogoś, kogo się kochało? Insopportabile, jak mawiamy | we Włoszech. To ból nie do zniesienia. Łatwiej byłoby umrzeć. Ja nie umarłam, gdyż nie pozwoliły mi na to ból i wściekłość. Do szaleni stwa doprowadzały mnie wspomnienia o chwilach, które miały ju9 nigdy nie wrócić, wiedziałam bowiem doskonale, że nie będę jt^B miała kochanka takiego jak Byron. Moja pamięć wciąż odtwarzało kilka najbardziej intymnych wspomnień; jestem przekonana, iż mojlH 314 ' ie były barwniejsze i bardziej szczegółowe niż te, jakich doznają wet najbardziej zatwardziali palacze opium. T^iedY wcześniej nie zaznałam takiego bólu, ponieważ naprawdę łam kochana. Mignęło mi moje odbicie w zwierciadle: miałam usta k porcelanowa lalka. Usłyszałam trzask drzwi i odebrałam to jako twierdzenie swoich domysłów. Rozpacz mnie spopieli, wytrzymam ' szcze najwyżej godzinę, a i to wyłącznie pod warunkiem, że wyko- rzystam ją P° to> by dokonać aktu samozniszczenia. Stałam się niewidzialna z bólu. Rozrastał się w moim ciele niczym rak. Ziawił się zatroskany Mouchar i ujął mnie za rękę. Zapomniał o ceremoniale i dworskim nadęciu. - Wiesz, Cecilio, być może lepiej, że tak się stało. Są sprawy dotyczące angielskiego milorda, o których powinnaś wiedzieć, i są takie które powinny pozostać dla ciebie tajemnicą. „Wciąż jest kozłem, nawet jeśli uciekł", mawiamy tutaj, w Albanii. Pomyśl o tym, proszę. - Wolę umrzeć niż żyć bez niego! W końcu jednak zrozumiałam, że nie popełnię podwójnej zbrodni, zabijając siebie i żyjące we mnie dziecko. Zorientowałam się, że jestem w ciąży, zaledwie kilka dni po wyjeź- dzie Byrona, kiedy jeszcze znajdował się w zasięgu posłańca. Tylko jeden jedyny raz zasugerowałam, żeby użył „angielskiego płaszczy- ka", ale on wybuchnął śmiechem. Dlaczego? W głębi duszy żywiłam skrytą nadzieję, iż oznacza to jakieś zobowiązanie na przyszłość, szybko jednak się przekonałam, że taka postawa świadczy jedynie o beztroskim lekceważeniu konsekwencji teraźniejszości. Potem świa- domie współuczestniczyłam w tej beztrosce. Moja złota kula nadal spoczywała w sakiewce. Fakt brzemienności bardzo się różnił od niejasnych wyobrażeń na ten temat. Wymiotowałam prawie bez przerwy, nie tylko rano. Mou- char przyprowadził znachorkę, która paliła mi przed nosem gorzkie zioła. Wymioty nie ustawały. Zastanawiałam się, jak powiedzieć mu prawdę, ale on wybawił mnie z kłopotu, zjawiwszy się w mojej sypialni w towarzystwie małej, pokurczonej kobiety, która bez słowa rozłożyła na lozku budzące grozę swym wyglądem narzędzia. Mouchar w sub- ny sposób dawał mi do zrozumienia, że mam jeszcze wybór, a widok połyskujących srebrzyście instrumentów wyrwał mi się gardła zwierzęcy jęk przerażenia. W ten sposób wszyscy się dowie- > ze postanowiłam urodzić dziecko. Wymieniłyśmy spojrzenia 315 ^ z kobietą. Przemówiła twoja krew, wyczytałam w jej wzroku. MusimyB jej słuchać i pogodzić się z konsekwencjami tego, co mówi. Uśmiechnęła się do mnie na znak, że zjawi się znowu za osiem miesięcy, ale w zupę}, 1 nie innym celu. Tymczasem będą się mną opiekować kobiety z pałacu. - Czy mam wysłać do niego posłańca z wiadomością? - zapytał Mouchar. Potrząsnęłam głową tak gwałtownie, że aż łzy rozprysnęły się p0 pokoju. Słyszałam, jak postąpił Byron z dziewczyną, która nosiła jego dziecko. Nie chciałam, żeby się dowiedział o m o i m dziecku. Nie życzyłam sobie, żeby w jakikolwiek sposób dotknęło nas jego handlowanie miłością. Mouchar podsunął mi swoją jedwabną chus- teczkę. Pragnęłam wypłakać się na jego piersi, lękałam się jednak przestraszyć go intensywnością mojej rozpaczy. Podejrzewałam, że gdybym teraz zaznała od kogoś pociechy i łagodności, mogłoby wstą- pić we mnie dzikie zwierzę. Zdawałam sobie sprawę, iż minie wiele lat, zanim przestanę od- i czuwać dotkliwy ból duszy, miałam jednak sztukę, która nigdy mnie nie skrzywdziła. Poza tym, już zaczynałam kochać rosnącą we mnie istotę. Kiedy kocha się tak mocno, nie trzeba logiki. W miarę jak rósł mi brzuch, gwałtowne myśli łagodniały. Przestałam pracować, stałam się pasywna, odpoczywałam od siebie samej, szykując się na powitanie nowego życia. Nie chciałam kaleczyć sobie łona nieszczęś- ciem, nauczyłam się więc nad niczym nie zastanawiać. Myślałam tylko o tym, jak będzie wyglądało moje dziecko. Mimo to zdawałam sobie mgliście sprawę z tego, iż w Albanii zaczną się niebawem niespokojne czasy. Ibrahim Pasza i Pasza Sutari, starzy wrogowie Ali Paszy, okrążyli Tepelenę. W powietrzu czuć było zapach krwi, w okolicznych górach bez przerwy dochodziło do morderstw i grabieży. Pasza przebywał ze swoimi ludźmi w wojskowych obozach. Najbardziej dramatycznymi wydarzeniami, jakie urozmaicały moje dni, były przyjazdy kupców i posłańców z Grecji i Turcji. Przywozili wieści, którymi się żywiłam - o Byronie i Hobhousie, i o postępach ich m podróży na wschód. Całe godziny spędzałam w wykuszu, w którym I siedziałam z Byronem, patrzyłam na rozciągającą się u mych stóp Albanię, czekałam na jeźdźców wiozących wiadomości o moim kochan- ku. Któregoś długiego, nudnego dnia przyszło mi do głowy, że nawet gdybym już nigdy niczego nie namalowała, to i tak dam Byronowi portret, który go unieśmiertelni, portret stworzony z naszych ciał. yioazHi osto • • 1 L'amor se cazza in tuti i busi Miłość wciska się we wszystkie dziury. Przysłowie weneckie Wiem teraz o tym wszystkim, ponieważ Miłość uczyniła ze mnie szpiega. Obsesja na punkcie Angeliki Kauffmann nauczyła mnie uczciwości i rzetelności w pracy, Miłość natomiast zrobiła ze mnie bezwstydnego złodzieja informacji. Miłość podsunęła mi pomysł, żeby czytać cudze listy. Miłość kazała mi szlifować francuski i nauczyć się angielskiego na tyle dobrze, żebym mogła czytać szmatławe angielskie gazety. Miłość podpowiedziała mi, żeby zaprzyjaźnić się z angielskimi klientami, którzy mogli mieć jakieś wieści o nim i na których mogłam liczyć, że na pewno mi je przekażą, nawet po powrocie do Londynu. Miłość skłoniła mnie do tego, abym oczarowała jego przyjaciół Hobhouse'a i Mary Shelley, którą poznałam później, i podstępnie wyciągała z nich wyzna- nia na jego temat. Miłość doprowadziła mnie do stanu, w którym brałam niewinną uwagę Hobhouse'a, łączyłam ją z zabawnym spo- strzeżeniem jego lokaja Fletchera, kojarzyłam z westchnieniem Mary Shelley, a następnie analizowałam to wszystko w związku z jakimś wersem jego poezji lub wstępną wersją jakiegoś utworu skradzioną z jego biurka. Na tej podstawie odtwarzałam w mojej duszy fragment życia Byrona, podobnie jak odtwarzałam na płótnie czyjeś życie, opierając się na przesłankach wyczytanych w twarzy tej osoby. Cóż to jednak za miłość, taka chciwa i zaborcza? Taka, co żywi się nie pieszczotami, lecz opowieściami z drugiej ręki i plotkami za- słyszanymi na ulicy? Która na długie godziny pogrąża się w melan- cholii i działa ukradkiem pod osłoną nocy? Jest to oczywiście miłoścj nieodwzajemniona i niezaspokojona w sposób dający prawdziwą sa- tysfakcję. 318 bhouse powiedział mi dużo później - a ja mu uwierzyłam - 'bował odwieść Byrona od zamiaru porzucenia mnie w Te- ' -e Zachowaj się jak uczciwy człowiek, mówiłem do niego. ń >dz iei przynajmniej, że wyjeżdżasz!". W odpowiedzi doczekał się jedynie spojrzenia w stylu Watheka. Może potem dręczyło go poczucie winy? - zastanawiałam się na , Może później tego żałował? Może czynił sobie wyrzuty z po- wodu potajemnego opuszczenia Tepeleny? Hobhouse starał się być równocześnie taktowny i uczciwy, było to iednak niemożliwe, wybrał więc milczenie, które w moich uszach zabrzmiało wymowniej od słów. Byron nie poświęcił mi nawet jednej myśli, a porządny, uczciwy Hobhouse czuł się w związku z tym paskudnie. Tyle lat później, kiedy widzę wszystko o tyle jaśniej, próbuję zrozumieć, dlaczego taki uczciwy człowiek jak on związał się z kimś takim jak Byron? Czyżby instynktownie bronił się przed zaliczeniem w poczet wiecznych nudziarzy? A może zakochał się w Byronie tak jak my wszyscy? On także miał się kiedyś przekonać, co to znaczy zostać wykorzystanym i porzuconym przez tego czło- wieka, tym razem jednak wyjechali razem. Oto co udało mi się do tej pory ustalić dzięki mej szpiegowskiej działalności: syt wygód, pałacowego życia i mnie, Byron na nowo poczuł chęć zaznania przygody. Być może obawiał się również kon- sekwencji dłuższego pozostawania w jednym miejscu. Nie ja jedna w Tepelenie lgnęłam do niego jak mucha i wcale nie ja byłam naj- bardziej wymagająca. Aksamitne zaloty Ali Paszy stały się tak natar- czywe, że aż niebezpieczne. Jednak dowiedziawszy się o zamiarach gościa, Pasza przezwyciężył żal i rozczarowanie, i zapewnił urok- liwemu lordowi przewodników oraz zbrojną eskortę na podróż. Szcze- góły ustalono wyrafinowaną francuszczyzną dwie noce przed znik- nięciem Byrona, w tym samym czasie, kiedy czyściłam pędzle po zakończeniu pracy. Rankiem w dniu ich odjazdu Pasza wstał wyjątkowo wcześnie, zęby pożegnać gości. Stawiły się także oba haremy, męski i żeński, y wspierać swego pana i władcę w ciężkiej chwili rozstania. Małe sięzniczki pozostały same w łóżkach, bez opieki służących i pias- nek, które wychylały się z okien i balkonów, by obserwować prze- iwną chwilę rozstania. Jedna z nich opowiedziała mi, że Ali Pasza yron przez jakiś czas stali we dwóch na środku pustego dziedzińca. 319 Chłodny jeszcze blask wstającego dnia złocił dzwoneczki przy końJ| skiej uprzęży i kasztanowe loki angielskiego milorda. Byron od dawna nie oglądał świtu, tym razem jednak miał ważne powody, aby wcześnie wstać z łóżka. Pasza wyszeptał mu coś do kształtnego ucha W pierwszym odruchu Byron cofnął się, wyraźnie przestraszony szybko jednak nad sobą zapanował i wyciągnął ramiona. Ich ostatni uścisk był tak namiętny, że chyba aż bolesny. Kiedy wreszcie się od siebie oderwali, Byron odwrócił się i pokuśtykał do wierzchowca. Działo się to wtedy, kiedy spałam - albo bezskutecznie usiłowałam zasnąć - w moim pokoju w drugim skrzydle pałacu. Podczas gdy pocieszałam się, że w najgorszym razie grozi mi rozłąka na jedną noc z ukochanym, kulbaczono konie, zarzynano kury, pakowano owoce, pouczano chłopców, jak powinni obsługiwać młodego milorda. Kiedy wstałam i opłukałam twarz różaną wodą z marmurowej misy, po drugiej stronie pałacu rumak Byrona stał gotowy do drogi i trą- cał pyskiem klacz Hobhouse'a. Kiedy wróciłam do łóżka i położyłam się, gotowa już mu wybaczyć nocną nieobecność, Byron właśnie opuszczał kłusem dziedziniec ze zwiniętymi w rulony moimi obra- zami w sakwach. Kiedy mała księżniczka obudziła mnie wiadomością o wyjeździe Byrona, reszta pałacu była już z powrotem w łóżkach - Ali Pasza w towarzystwie trzech chłopców z haremu i z niebezpiecznym gry- masem na twarzy. Kiedy rzuciłam się na łóżko Byrona i zatopiłam zęby w jego koszuli nocnej, on był już daleko wśród porośniętych kępami krzewów, oliwkowozielonych wzgórz. Teraz wiem już jednak ze szczegółami o wszystkim, co zdarzyło się później, nie tylko od Hobhouse'a, ale przede wszystkim z jego książki. Kiedy zacny Hobhouse pisał swoje Podróże po Albanii i innych tureckich prowincjach w latach 1809 i 1810, nawet nie przypuszczał, jak wielu spekulacji mi zaoszczędzi. Czytając między wierszami jego dość nużącego tekstu (ach, to umiłowanie szczegó- łów!), potrafiłam dostrzec ciemną stronę każdej beztroskiej przygo- dy, którą opisywał. Uwolniwszy się z duszących objęć miłości, która osaczyła go zewsząd w Tepelenie, Byron pognał na spotkanie no- wych przygód niczym chłopiec wypuszczony ze szkoły. Wyruszyli do Grecji statkiem, ale burza rzuciła ich na brzeg. By przekonani, że zginą. Hobhouse opisywał uderzenia fal i trzeszczem' desek, oraz podekscytowanie Byrona. „Zupełnie jakby nie obchodził 320 v przeżyjemy, czy zginiemy. Stał na pokładzie w blasku księ- f ' wśród spienionych fal, i powtarzał co chwila: To jest życie, Hobhouse! To jest życie!". T Tratowali ich Sulioci, poddani Paszy, i zabrali do swego obozu. . jęliśmy przy ognisku, a oni piekli kozła, tańczyli i śpiewali. " próbował dać wodzowi kilka monet, a ten odpowiedział, rawiając mu niesłychaną przyjemność: «Chcę, żebyś mnie kochał, nie żebyś mi płacił». Byron zapytał mnie wtedy, jak bardzo owinien pokochać brodatego wodza. Poradziłem mu, żeby się opa- nował. Nie opuściliśmy jeszcze terenów znajdujących się we włada- niu Paszy". Morze ich odrzuciło, ruszyli więc dalej lądem. Była to piękna, lecz niebezpieczna podróż wiodąca przez góry, w których roiło się od bandytów. Dotarłszy wreszcie na równiny zatrzymali się w miastecz- ku o niepokojącej nazwie Missolungi. Cień dzwonnicy tutejszego kościoła sięgał brzegu rozległego jeziora. Nareszcie byli w Grecji i nic już nie broniło im dalszej drogi na wschód. Byron nie posiadał się z radości i podniecenia. „Budził mnie nieraz w środku nocy i opowiadał nie wiadomo o czym" - relacjonował mi Hobhouse. Ateny, przylądek Sunion, Smyrna, Konstantynopol... Podróż nawet z rozsądnego Hobhouse'a uczyniła poetę wędrującego nie tylko przez egzotyczny nowy świat, ale i przez królestwo swoich zmysłów. Opi- sywał drogę wśród obsypanych cudownie pachnącymi kwiatami drze- wek pomarańczowych i cytrynowych, wśród rozkosznie drażniącego nozdrza tymianku i rozmarynu. Ogródki przed pomalowanymi na biało portowymi tawernami czerwieniły się krwistością bugenwilli. Świat był przesycony zmysłowością. Nocami na statku słyszeli na- miętne szmery dobiegające z sąsiednich kajut. Płynąc wzdłuż brze- gów Morza Śródziemnego, co wieczór podziwiali słońce kładące się na spoczynek w ramionach drzewek oliwnych. Zwyczajny akt od- dychania zamieniał się w wyrafinowaną poezję. - Czy Byron pisał? - zapytałam go któregoś dnia. A jeśli tak, to ciekawe co, dodałam w myślach. Wiersze miłosne? Poematy o stra- conych uczuciach? - Nie, on tylko był poetą. To coś całkiem innego. Wiedziałam o tym. Zamiast tworzyć wiersze, Byron z zapałem orzył graffiti. Dowiedziałam się od Hobhouse'a, że wyrył swoje lę miCdzy innymi na kolumnie klasztoru w Delfach i w świątyni Przylądku Sunion. Już będąc w szkole, często uwieczniał je 321 ^ w kamieniu i drewnie. Pozostawił je także na mojej palecie. Ponro^B leć, iż traktowałam to jako nieśmiałe wyznanie miłości! W dniu ' kiedy opuścił Albanię, rzuciłam paletę z murów zamku. Lękałam się ' że moja obsesja każe mi uczynić z niej relikwię. Nie zostawił mi nie innego, co mogłoby spełniać tę rolę. Obawiałam się również, że jeśli nadal będę z niej korzystała, zacznę malować gorsze portrety, ponie- waż rozrabiana na niej farba będzie wymieszana z bólem. Nawet jeśli Byron myślał o mnie podczas podróży, to w żaden sposób tego nie okazywał. Nie dostałam ani jednego listu, ani jednej wiadomości, nawet drobnej części zapłaty za obrazy. Chyba nawet nie interesowało go, co się ze mną dzieje. Nie miał pojęcia o moim rozdzierającym bólu, o moich smutnych dniach i ponurych nocach, kiedy w mym łonie rosło jego dziecko. W Atenach Byron i Hobhouse odwiedzili Partenon i byli świad- kami, jak lord Elgin rabuje tamtejsze rzeźby. Hobhouse opowiadał mi, jak bardzo cierpieli Grecy, widząc, jak statki unoszą ich najceia niejsze skarby; niektórzy odmawiali nawet pracy przy załadunku skrzyń na statek, który miał zabrać je do Anglii. „Wierzyli, że w rzeźbach są zaklęte duchy, rozpaczające z powodu rozłąki z ro- dzinną ziemią". Greccy robotnicy stali nieruchomo na nabrzeżu, wsłuchując się w lament duchów skazanych na wygnanie. Byron stał wśród nich. Zastanawiam się, czy pomyślał o mnie, spoglądając na podobizny wykute w antycznym marmurze, ale mocno w to wątpię. Kolejny etap podróży Hobhouse starał się zbywać ogólnikami, ale wtedy ja już i tak o wszystkim wiedziałam. Pewien albański kupieł ogromnie zadufany w sobie i rozdęty do niemożliwości plotkami, przywiózł wieści o Byronie do pałacu Tepeleny, gdzie wszyscy, oj Paszy poczynając, a na służących kończąc, z niecierpliwością oczeki wali na informacje o losach angielskiego milorda. Nawet teraz trudno mówić mi o tym, kto i w jaki sposób mnie zastąpił. Nie żywię urazy do nowego obiektu uczuć Byrona, wciąż jednak oblewam się rumieńcem na myśl o tym, że zaledwie kilka tygodni po tym, jak mnie porzucił, Byron zakochał się w Grecji w pięknym francuskim chłopcu nazwiskiem Nicolo Giraud. Zdaje się, że wdzięki Nicola rozwiały do końca mgiełkę uczuć, jakie Byr^ być może żywił jeszcze do mnie. Dwujęzyczny Nicolo dokończy1 rozpoczęte przeze mnie lekcje włoskiego. Kiedy ponownie spotkałaB 322 Rvronem, mogliśmy rozmawiać już wyłącznie w moim ojczystym Się in Za każdym razem sprawiało mi to ból, ponieważ wciąż pa- ^- * łam iak do tego doszło. Znacznie łatwiej konwersowało mi się , ~;m po francusku albo angielsku. u bhouse w ogóle nie chciał rozmawiać ze mną o Nicolu i być • miał ku temu powody. Później starałam się nakłonić go do zwierzeń, ale on błagał, bym tego nie czyniła. Mój ból był jednak zbyt wielki. _ W takim razie powiedz mi choć tyle: czy wtedy jeszcze coś dla niego znaczyłam? _ Tak, Cecilio. Tak. _ Skąd wiesz? _ Ponieważ wiele lat temu usłyszałem od niego te słowa: „Nigdy więcej nie wspominaj przy mnie o Albanii". Znacznie chętniej Hobhouse opowiadał mi o tym, jak Byron flirtował z Teresą Macri, dwunastoletnią córką jego gospodyni, która za okrągłą sumkę chętnie sprzedałaby córkę angielskiemu milordowi. - On jednak wzdragał się na samą myśl o tym, minęło bowiem sporo czasu od chwili, kiedy po raz ostatni musiał płacić za swoje przyjemności - powiedział Hobhouse i natychmiast oblał się rumień- cem, uświadomiwszy sobie, co sugerowały jego słowa. Usiłował po- spiesznie zmienić temat, ale ja byłam uparta. - Nie przejmuj się. Mów prawdę. Kłamiąc albo coś ukrywając, po prostu mnie obrażasz. - W Grecji Byron zachowywał się jak ogier w rui - wymamrotał Hobhouse. - Chełpił się, że od wyjazdu z Anglii dokonał już ponad dwustu aktów miłosnych. Zaczerwienił się ponownie. Biedaczysko, jaką walkę musiał toczyć ze sobą, kiedy był przy mnie! Walkę między uczciwą szczerością i dżentelmeńską skromnością. Poklepałam go po szerokim ramieniu na znak, że postąpił jak należy, lecz w mojej głowie kłębiły się niechciane obrazy i mimowolne obliczenia. Spośród tych dwustu a tow miłosnych część z pewnością była z kobietami, a spośród tych olei dwanaście ze mną - jeśli uznamy, że miały cokolwiek wspól- neg0 z niiłością, ma się rozumieć. 0 Gęsięciu tygodniach spędzonych w Grecji, Byron i Hobhouse puszyli na pokładzie „Pyladesa" do Smyrny. Dotarli tam 6 marca. jąc po drodze karawany złożone z niezliczonych wielbłądów, przy akompaniamencie rechotu hałaśliwych żab, dojechali do Kfe?^J gdzie wśród zwalonych kolumn prześladowało ich wycie szakali Widzieli, jak towarzyszących im Albańczyków sprzedano w niewolę widzieli tańczących derwiszów w kawiarniach i pozbawionych skrom- ności tancerzy na ulicach. - To jest prawdziwe życie - powiedział Byron do Hobhouse'a. W miarę jak posuwali się coraz dalej na wschód, do pałacu Tępe- leny przybywali kolejni posłańcy i kupcy, przynosząc wieści o ich przygodach. W drodze do Konstantynopola musieli na pewien czas przerwać podróż przy Cieśninie Dardanelskiej rozdzielającej dwa kontynenty, Azję i Europę. Byron godzinami nurkował w poszuki- waniu żółwi, pragnąc naśladować Leandra z wielkiej elegii miłosnej Owidiusza, który przepływał co noc Hellespont, aby połączyć się ze swą ukochaną. Pierwsza próba przedsięwzięta przez Byrona zakoń- czyła się niepowodzeniem z powodu silnych zimnych prądów w czterodB milowym pasie wody między dwoma lądami. Podczas drugiej próbjł 3 maja, bez najmniejszych problemów przepłynął z Europy do Azji. Zajęło mu to półtorej godziny. W Konstantynopolu Byron poświęcił się badaniom kulturowym i erotycznym. Tu także oglądał chłopców wykonujących w winiar- niach lubieżne tańce („Odrażające"! - wstrząsał się później z obrzy- dzeniem Hobhouse) i słuchał ekstatycznego wycia wirujących deffl wiszów. - Nigdy nie słyszałaś równie dzikich odgłosów! A jaki smró' wydobywał się spod ich brudnych sukien! Byron pojechał wzdłuż europejskiego brzegu Bosforu do wioski Belgrade, w której mieszkała kiedyś jego lady Mary Wortley Mon* tagu. Okrążył mury sułtańskiego seraglio - oznaczało to czteromilowjj wędrówkę wzdłuż potrójnych porośniętych bluszczem murów i p położony w dolinie turecki cmentarz z przedziwnymi nagrobka i cyprysami. Przedstawiono go młodemu sułtanowi Mahmudowi Ł Podobnie jak w pałacu Ali Paszy, tu również Byron zjawił się w cz wonym paradnym mundurze i kapeluszu z piórami. - Ach, jak on się prezentował, Cecilio! Nigdy nie widziałem w lepszej formie. Podróż bardzo mu posłużyła, nabrał czegoś w dzaju orientalnego wdzięku. Sułtan przyznał później, iż w pierws chwili wziął go za kobietę w przebraniu. Ma się rozumieć, nigdy tego nie powtórzyłem i ty też tego nie rób, proszę. 324 Istotnie, ma w sobie coś z kobiety. TWO też mu nie mów, Ceciłio. Lepiej powiedzieć, że dostrze- w nim wpływy Lewantu albo Orientu. Bardziej mu się to doba. Mniej więcej właśnie wtedy zaczął twierdzić, że nie do- effa znaczących różnic między Anglikami i Turkami, może z wy- • tkiem tych, że my - wybacz, Cecilio - w przeciwieństwie do nich mv napletki, że oni noszą długie koszule, a my krótkie, i że my ówimy dużo, a oni mało. Dodawał jeszcze, że w Anglii najmod- 'eisze grzechy to picie i cudzołożenie, w Turcji natomiast - sodo- mia i palenie, że my wolimy dziewczynę i butelkę, a oni chłopca i fajkę. Sama wiesz, jak bardzo kocha obce języki. Połyka je w całości. Nie mam pojęcia, jak on to robi. Przypuszczałem, że najdalej po tygodniu będzie mówił płynnie po turecku, ale on zauważył, iż tamtejsi mężczyź- ni smakują rozkosze w milczeniu, jeśli nie liczyć odrażających po- stękiwań i obleśnych chrząknięć. - Hobhouse zmarszczył nos. - W związku z tym uznał za stosowne nauczyć się po turecku jedynie słów oznaczających chleb, wodę i alfonsa. Po pobycie w Konstantynopolu Hobhouse i Byron pożeglowali z powrotem do Grecji, gdzie ich drogi się rozdzieliły. Hobhouse musiał wracać do Anglii, by stawić czoło problemom finansowym. Rozstanie z Byronem roztkliwiło nawet tak rozsądnego człowieka jak on. - Przyznam, że płakałem. Dałem mu nawet mały bukiecik. Wy- dawało mi się, że widzę go po raz ostatni, wszystko wskazywało bowiem na to, że chciał, by zniszczył go nadmiar rozkoszy. - Nie smucił się, że odjeżdżasz? Być może Byron po prostu nie potrafił rozstawać się jak należy, być może sprawiało mu to zbyt wiele bólu. Być może właśnie dlatego uciekł ode mnie po kryjomu. Nawet jeśli Hobhouse odgadł, w jakim kierunku zmierzają moje myśli, to nie dał tego w żaden sposób po sobie poznać. - Ani trochę. Chyba nawet trochę się ucieszył. Przeszkadzałem u- Pragnął skosztować rzeczy, po które nie śmiał sięgnąć w mojej ecności. Podczas pobytu w Turcji ciągle gdzieś znikał, a po po- °cie nie bardzo chciał dzielić się wrażeniami. Nie chciał mieć gika za świadka, nawet mnie. Nie chciał się już przed nikim wumaczyć. nouse nie powiedział mi wszystkiego, ale na podstawie tego, 325 co od niego usłyszałam, oraz dzięki temu, co już wcześniej wiedziałam 1 o Byronie, wiem na pewno, że po rozstaniu ze mną życie Byrona przybrało mroczną barwę. Jestem przekonana, że zdarzało mu się sięgać jeszcze głębiej Nie był już tylko Wielkim Koitalnym Turystą, ale kimś więcej. 0 moje dziecko do piersi. Wyobrażałam sobie, jak Giovanni po męsku, ale łagodnie, klepie mnie po ramieniu. Jednak w moje marzenia zawsze, prędzej czy później, brutalnie ingerowała rzeczywistość. Niezależnie od skandalu, jaki wywołałoby jego pojawienie się, mały Girolamo nie zostałby radośnie powitany w naszym palazzo. GiovanBj i Sofia wciąż nie mieli syna. Moje dziecko stanowiłoby zagrożenie dl* spadkowych planów Giovanniego, ale główną przyczyną, dla której nie mogłam go zatrzymać, był jego ojciec. Gdyby wyszło na jaw, kWj nim był - a wyszłoby na pewno, nie miałam co do tego najmniejszy*! wątpliwości, zdążyłam się już bowiem przekonać, jak szybko plotb na temat Byrona docierały nawet do odległej Tepeleny - mój chłopie! nie zaznałby spokoju. Lepsza anonimowość, nauka i umiar na Sm 334 „r-n niż mroczne perspektywy, oczekujące jeszcze jednego po- Lazzaro , cuconego bękarta lorda-Byrona.^ ' • orzed świtem stanęłam ze śpiącym Girolamem w objęciach na 7ezu portu w Mestre. W pobliżu widziałam zwoje wilgotnych konopnych sznurów i cum, przypominające gigantyczne warkocze ih 7vmek. W półmroku mijały nas bezcielesne ludzkie sylwetki; • Hvnie Girolamo roztaczał wokół siebie delikatną różową poświatę. L * bardzo opił się moim mlekiem, że z kącika delikatnych usteczek ciekła mu wąska strużka. Zasnął, jeszcze zanim odstawiłam go od iersi. Tak będzie lepiej, pomyślałam. Chyba nie zniosłabym koniecz- ności spojrzenia w jego czyste błękitne oczy. Oparłam się o brzeg wanny, w której kiedyś podróżowały moje płótna, i rozejrzałam się dookoła. Z której strony nadejdzie potworny ból? Żołądek zacisnął mi się w ciasny węzeł. Nie mogłam się poruszyć, czekałam jednak cierpliwie. Każda chwila oczekiwania oznaczała kolejną chwilę spę- dzoną z moim synem. Sama nie wiedziałam, czego mogę się po sobie spodziewać. Kiedy Byron mnie opuścił, krzyczałam i szlochałam. Czy zdołam odejść spokojnie, po cichu, kiedy odbiorą mi Girolama? Jestem Włoszką, mam dramat we krwi. Ale przecież obiecałam mnichom, że będę cicha i pokorna jak zakonnica. Mocno przycisnęłam dziecko, głęboko wdychałam słodki zapach jego główki. Pocałowałam je w muszelki zamkniętych oczu, w nosek. Ktoś poklepał mnie po ramieniu. Odwróciwszy się, ujrzałam wy- chudzonego zakonnika o długiej brodzie, w znanym mi doskonale habicie mnichów z San Lazzaro. Jak często widywaliśmy ich kiedyś z Casanovą! Szczególnie mocno utkwiło mi w pamięci jedno wspo- mnienie: kiedy siedzieliśmy na soczyście zielonej trawie, spomiędzy drzewek oliwnych wyłoniła się odziana w habit postać i podała nam dzban świeżej wody. Bez żadnych komentarzy zaakceptowali nas na swej wyspie - starego grzesznika i dziewczynę o wiecznie zmierz- wionych włosach, w sukniach pochlapanych farbą. Bóg jeden wie, co o nas myśleli, cokolwiek to jednak było, dobrotliwie nam wybaczyli. eraz z taką samą dobrocią mieli powitać małego Girolama i wy- chować go w swojej społeczności. - Realia Cornaro? - zapyta! mnich z charakterystycznym dla jej nacji akcentem. W wypowiadanych przez niego słowach spół- tłoczyły się na siebie, prawie nie zostawiając miejsca dla samogłosek. - Czy masz coś dla mnie? 335 Girolamo poruszył się w moich ramionach. Włożyłam mu d0 ns*. f czubek małego palca, a on zaczął natychmiast ssać, wypuszczając kącikami ust małe bąbelki zaspokojonego pożądania. Mnich wyciągną ręce. Na pooranej bruzdami twarzy miał łagodny, współczujący wyrozumiały uśmiech. Wiedziałam, że mnisi z San Lazzaro również przeżyli niejedną tragedię: wszyscy byli wygnańcami, wszyscy byli świadkami straszliwych zbrodni, jakie dokonały się w ich ojczyźnie którą musieli opuścić. Ten zakonnik rozumiał mój ból, potrafił docenić jego rozmiary, choć nie znał jego rodzaju. Mimo to próbowałam grać na zwłokę jak dziecko, które nie chce pójść do łóżka. - Czy nie jest za wcześnie?... Mnich łagodnie pokręcił głową. Jego miodowe wilgotne oczy spog- lądały na mnie jak oczy psa. Girolamo nie obudził się, kiedy go oddawałam. Zacisnęłam powieki, by nie widzieć chwili rozstania. Nie chciałam, by to wspomnienie utkwiło mi w sercu i raniło je boleśnie przez długie lata. Jeszcze przez chwilę tuliłam do piersi pustkę, czując ciepło jego ciałka w ko- łysce moich ramion. Zgodnie z życzeniem mnichów wszystko odbyło się szybko i dyskretnie. Nikt niczego nie zauważył. Oddałam dziecko, ale nikt tego nie widział. Zaczekałam, aż mnich zniknie w tłumie, po czym usiadłam na brzegu wanienki, która służyła mu za kołyskę, i dopiero wtedy pozwoliłam popłynąć łzom. Przeklinałam, krzyczałam i złorzeczyłam, wylewałam rzeki bólu, jakby w nadziei, że uda mi się pozbyć go raz na zawsze. Dotrzymałam swojej części umowy. Teraz nie miałam już nic do stracenia. Zbiegli się ludzie, życzliwe ręce głaskały mnie po ramionach, zatroskane usta szeptały mi do uszu dobre słowa. Wciąż nie otwierałam oczu, wciąż krzyczałam, skrzep czałam jak rozdeptywany gryzoń, wyłam i ryczałam, zwymiotowała żółcią na czyjeś kolana, mleko płynące z moich piersi plamiło suknię. - Czy to wariatka? - zapytał ktoś. Straciłam przytomność tuż po tym, jak ktoś inny powiedział: - Mój Boże, to Cecilia Cornaro, ta słynna malarka! Jej rodź mieszka w Miracoli. Wyjechała na rok do Albanii, biedactwo. Co barbarzyńcy jej uczynili? W takim właśnie stanie dostarczono mnie do rodzinnego palazt otępiałą, brudną, cuchnącą i bezdzietną. Sofia natychmiast odesl służących, umyła mnie gąbką i położyła do łóżka w moim dawn 336 • na mezzanino. Kiedy nieco odpoczęłam i nie przedstawiałam P° , ^ potwornego widoku, przyprowadziła matkę i moją sios- ' p żeby mogły się ze mną przywitać. Mocno przytuliłam dziew- kę do serca. Była kuzynką Girolama, ciałem z mojego ciała. «/ -ei twarzy dostrzegłam coś jasnego, coś co przypominało mi ? tro synka. Przyciskałam ją tak mocno, że aż straciła oddech, ale . t0 mc nie obchodziło. Nie miałam już swojego dziecka. MÓWI KOT Minęło sporo czasu, odkąd czytelnik po raz ostatni miał okazje przeczytać kilka słów od swego wiernego sługi - kota. Wyobraźcie sobie, co j a przez ten czas czułem. Jeśli chodzi o Cecilię, to po prostu wróciła bez słowa wyjaśnienia. Nie było jej przez rok. Te wszystkie niedokończone obrazy w jej pracowni... Strzegłem je, jakby miała wrócić w każdej chwili, a ja chciałem, żeby wszystko było gotowe na jej przyjęcie. Wyglądała inaczej. Od razu się domyśliłem, że coś jej się przyda- rzyło. Otaczała ją woń skwaśniałego mleka, świadcząca o tym, że niedawno się okociła, nie przyprowadziła ze sobą jednak ani jednego kociaka. Ale to nie wszystko. Stało się z nią coś więcej. Malowała jak szalona. Wyciskała wodę z pędzli z taką siłą, że bałem się, iż lada chwila krew tryśnie z jej palców. Jej obrazy bardzo się zmieniły. Po co pilnowałem tych, które zostawiła? Zamalowała wszystkie gipsem i zaczęła od nowa. Począt-j kowo nie były to portrety. Malowała święte na granicy samobójstwaj płaczące Madonny z dziećmi przy piersi. Tłustymi, ślicznymi palusz*| kami szarpały za odzienie matek, kuląc stopy z rozkoszy. Teraz jejl Madonny miały duże, ciężkie piersi i mocne, szerokie kolana. Tak czy inaczej, ucieszył mnie jej powrót. Polizałem ją po ręce i otarłem się o policzek. Mój widok tak ją uszczęśliwił, iż przez chwilę bałem się, że zadusi i mnie na śmierć. Musiałem przypomnieć jej machnięciem łapy z wjl suniętymi pazurami, że mnie także można zrobić krzywdę. 3 Dime che so, ma non me dir chi gero. Powiedz mi, kim jestem, ale nie kim byłem. Przysłowie weneckie Wkrótce potem ktoś inny wrócił do domu. W lipcu roku 1811, dwa lata po wyjeździe, Byron znowu zawitał na małą, ciasną wyspę, gdzie się urodził. Od tej chwili Hobhouse objął na nowo rolę mego szpiega. - Ucieszył się z powrotu do domu? - zapytałam. - Z tego, że znowu jest wśród swoich? - Dla Byrona to nie był powrót do domu, tylko powrót do jaskini. Stał się odmieńcem. Nie mógł na zawsze zamieszkać w egzotycznych krajach, nie potrafił również na nowo przywdziać swej angielskości, którą tak łatwo zrzucił w Oriencie. A jeśli chodzi o „swoich", to czekała na niego tylko matka. - I przyrodnia siostra Augusta. - Rzeczywiście, i ona. Do powrotu do domu skłoniły go bardziej przyziemne powody. Był bez pieniędzy, wycieńczony, swędziało go tam, gdzie żaden Anglik nie podrapałby się w przyzwoitym towarzystwie. Akurat tym ograniczeniem szybko przestał się przejmować; uważał, że nie dotyczą go zasady dobrego wychowania, ba, czuł się nimi wręcz skrępowany. - Stanę się przysięgłym wrogiem angielskiej etykiety! - oświad- czył mi w Albanii takim tonem, jakby formułował wytyczne dla Polityki całego państwa. Teraz zajął się wprowadzaniem w życie tych deklaracji. swemu niezadowoleniu stwierdził, iż w czasie podróży zaginęła vSc jego ulubionych portretów, które mu namalowałam, obrazów sci, które mi ukradł. Hobhouse powiedział mi, iż po wyjeździe 339 z Albanii Byron ani razu nie wspomniał mego imienia, wiele jednak 1 wskazuje na to, iż pragnął odtworzyć swój stworzony właśnie przeze ^ mnie wizerunek. Kazał się ponownie namalować w stroju albańskiego korsarza. Widziałam później rycinę wykonaną na podstawie teg0 portretu. Artysta - zdaje się, że nazywał się Phillips - zrobił zgrabną podobiznę, ale czy mógł namalować Byrona, tak jak ja to robiłam? Wątpię. Wkrótce potem, jak dowiedziałam się od Hobhouse'a, Byron oddał kostium przyjaciółce, twierdząc, iż wiąże się z nim zbyt wiele przy- krych wspomnień. - Powiedział jej, żeby włożyła go na bal kostiumowy albo wy. I rzuciła, albo zrobiła, co chce, byle już nigdy nie musiał go oglądać. W przeciwieństwie do mnie, Byron usiłował nadać swemu powro- towi przynajmniej pozory godności. W przeciwieństwie do mnie, I jego największym problemem były pieniądze. - Wrócił z szalem i olejkiem różanym dla matki, garścią kamyków dla mnie, sobie zaś przywiózł fiolkę cykuty, cztery czaszki z Aten i cztery greckie żółwie, które znalazł w antycznym sarkofagu, nie miał natomiast za co dojechać do Newstead. Kręcił się po Londynie, czekając na pieniądze, które miał wysłać jego prawnik, żywiąc nadzieję, iż wszyscy jego wierzyciele pomarli albo trafili do więzienia. Niestety tak się nie stało. - Uprzejmie, ale stanowczo zażądali zwrotu długów - wspominał Hobhouse. - Nie wiedzieli, że nawet gdyby chciał, nie miałby ima z czego oddać. Wszystko, co posiadał, to egzotyczne podarunki, pistolety i gruby plik wierszy. - Ale te wiersze były chyba coś warte? - Pamiętaj, że w tamtych czasach żaden prawdziwy arystokrata nie zniżyłby się do tego, żeby brać zapłatę za to, co napisał. - Zdumiewające stworzenia z tych Anglików - zauważyłam, myśląc | o kradzieży moich obrazów. - W Wenecji wstydzi się ten, kto n i e dofl stanie zapłaty za swoją pracę. W końcu Byron wyruszył do Newstead, ale jego matka, walcząca J podczas dwuletniej nieobecności syna z prawnikami wynajętymi przez wierzycieli i z ciężką chorobą, nie doczekała jego przyjazdy Umarła prawdopodobnie na guz żołądka - takie przynajmniej offl niosłam wrażenie na podstawie opisu jej okrutnych cierpień. Hob- house przypuszczał, że ostatni atak spowodował lęk przed spo^ kaniem z synem. 340 Prawdopodobnie dotarła do niej przynajmniej część plotek- 0wiedział, kręcąc ze smutkiem głową. - Gdyby ujrzała jego twarz, ^zumiałaby, że były prawdziwe. _ Czy rozpaczał po jej utracie? Czy dręczyły go wyrzuty sumienia? Nawet jeśli tak, to w żaden sposób tego nie okazywał. Pomiatał . tyje razy, że teraz nie był w stanie zademonstrować żalu po jej tracie. Zresztą, i tak nikt by mu nie uwierzył. Z pewnością nigdy • odziałaś równie dziwacznego pogrzebu. Na trumiennej tabliczce znalazła się tylko informacja o tym, że leży w niej matka George'a, lorda Byrona. Byron nie pofatygował się nawet na cmentarz, tylko odprowadził ponurym spojrzeniem kondukt żałobny, a następnie kazał sobie podać rękawice bokserskie. Oficjalnie był teraz sierotą. Umarła nie tylko jego matka; dopiero teraz dotarła do niego wiadomość, iż jego ukochany chórzysta, John Edelston, zmarł w maju ubiegłego roku na suchoty. Przyjaciel By- rona, Charles Skinner Matthew, utonął w rzece Cam. Ukochany żywioł Byrona, woda, zabrał mu wielkiego przyjaciela. Hobhouse również był tym wstrząśnięty. - To było okropne, ponieważ woda zabiła już drugiego chłopca z Harrow: w 1809 utonął Edward Noel Long. Byron zareagował na te wieści histerycznie. Przesłanie było wystarczająco jasne: greckie miłostki stały się dla niego niebez- pieczne. - Uznał, że znajduje się w gronie pięknych, zagrożonych śmiercią mężczyzn, i chętnie odgrywał rolę ofiary. - Zbyt cynicznie go oceniasz! - zaprotestowałam. - Wcale nie. On nie udawał, tylko dramatyzował. Głęboko przeży- wał przedwczesne zgaśniecie tych młodych płomieni. Wziął to sobie bardzo do serca. Godzinami wpatrywał się w cztery przywiezione z grecji czaszki. Upozował się na człowieka, który ściąga na siebie niezliczone nieszczęścia i dźwiga na grzbiecie trudne do wyobrażenia brzemię bólu. Sporządził zdumiewający testament, w którym za- rządził, aby nie organizowano mu żadnego pogrzebu, tylko po cichu złożono razem z jego ukochanym psem w rodzinnym grobowcu w New- stead. ^uł tytoń, aby oszukać głód i zachować smukłą sylwetkę. Nudził e- Wiejskie rozrywki prezentowały się dość blado w porównaniu 2 ekscytującymi doznaniami, jakie zapewniał mu Orient. Hobhouse serwował go z narastającym niepokojem. 341 - Zaczął strzelać z pistoletów do butelek, skakać na główkę dc jeziora, wiosłować i polować na ptactwo, którego nie miał najmniej- szego zamiaru jeść. Nawiązał korespondencję z przyrodnią siostrą Augustą, żyjącą w nieszczęśliwym małżeństwie, i zaczął sam myśleć o ożenku. - Doszedł do wniosku, że to jedyny sposób na wyjście z długów - wyjaśnił Hobhouse. - W rzeczywistości wcale mu się do tego nie spieszyło, wręcz przeciwnie. Opowiadał mi, że myśl o założeniu ro- dziny wywołuje w jego umyśle nieprzyjemne skojarzenia z gnuśnoś- cią, zapachem mleka i perspektywą ciągłego oglądania przy stole tej samej starzejącej się twarzy. Realia zmusiły go jednak do zweryfikowania poglądów. Tak samo jak kiedyś jego ojciec, Byron rozpoczął polowanie na posag. - Nigdy nie zapomnę, co mówił o poszukiwaniach narzeczonej - wspominał Hobhouse. - Nie było w tym ani krzty romantyzmu. „Muszę znaleźć jakąś bogatą kurę i uszlachetnić stęchłą kupiecką krew zastrzykiem błękitnej, arystokratycznej". To dokładnie jego słowa. Już wtedy współczułem jego małżonce. Niestety w okolicy Newstead nie było żadnych wolnych zamożnych kur. W końcu Byronowi znudziło się do cna na prowincji i wrócił do Londynu. Podobnie jak Byron, ja również wróciłam do domu i ja również zostałam sierotą. W roku 1810, wkrótce po moim powrocie z Albanii, przez We- necję przetoczyła się epidemia potnej gorączki. Potrzebowała za- ledwie tygodnia, aby zabrać moją matkę, osłabioną niedawną cho-j robą płuc. Obserwowałam Sofię przy łożu śmierci naszej matki. Pokornie i wręczyła księdzu tackę z cytryną i ampułką olejów świętych. Patfl rzyłam, jak się modli, jak cichutko wydmuchuje nos w jedwabną chusteczkę, jak moczy usta umierającej matki wodą z miodem. Ni^B spodziewanie przyszło mi do głowy, że gdyby nadszedł mój czas, zrobi to samo dla mnie, z taką samą słodyczą i wdziękiem. Tego dnia zaraz po powrocie z San Lazzaro wbiegłam po schodach na piętro, do pokoju matki. Wystarczyło mi jedno spojrzenie, atiĘ stwierdzić, że jej stan się pogorszył. Dopiero potem zauważyli mamroczącego modlitwy księdza. Sofia pochylała się nad mat obie ręce zacisnęła na jej wychudzonej, przypominającej szpon dło 342 ?ar cofałam się na próg i stałam tam jak porażona. Sofia odwróciła • ku mnie, wyciągnęła rękę. Wilgotne od łez oczy wpatrywały się mnie z nadzieją, ja jednak cofnęłam się jeszcze o krok, bełkocząc ..•"•ozumiałe dla nikogo, łącznie ze mną, usprawiedliwienia. Po *tu uje czułam się godna stanąć w zasięgu promieniującej od Sofii dobroci i nie miałam pojęcia, co z nią zrobić. Resztki mojej zdolności do odczuwania czegoś takiego jak miłość zniknęły z mego życia wraz z Girolamem; odzyskiwałam ją jedynie na kilka chwil podczas wizyt na San Lazzaro, gdzie pracowałam nad przywróceniem freskom ich świetności. Mnisi pozwalali mi popatrzeć na synka, jak leży w słonecznej salce razem z trzema innymi chłopcami, nakarmiony i kochany. Wszyscy radośnie wyma- chiwali nóżkami. Wydawało mi się, że Girolamo jest wśród nich najładniejszy. Nie wolno mi było go dotknąć, ale przynajmniej mogłam patrzeć. Smutek po jego stracie uzmysłowił mi wartość, jaką przedstawia sobą rodzina. Poczułam potrzebę powrotu do korzeni drzewa, które wydało mnie na świat. Dzięki Girolamowi nauczyłam się być nie tylko matką, ale i córką, wybrałam jednak najgorszą chwilę. Spóź- niłam się. Moja matka miała umrzeć, zanim zdążyłyśmy odbyć pierw- szą z wielu planowanych przeze mnie rozmów. Uświadomiłam sobie, przytłoczona ogromem nieszczęścia, że zostanę sierotą, zanim nauczę się znowu jej dotykać, tak jak ona dotykała mnie, kiedy byłam dzieckiem, wtedy kiedy jeszcze się od niej nie odsunęłam. Już wiele lat temu, jeszcze zanim pojawił się Girolamo, przestałam dostrzegać w niej ciało, które dało mi życie. Stała się po prostu jakimś ciałem o swoistej fakturze i barwie. Nie oznacza to wcale, ze jej nie kochałam - ja tylko nie przywiązywałam do tej miłości żadnej wagi, nie sądziłam, żeby była warta wzmianki. Skoncen- trowałam się na czymś innym. Zajmowało mnie wyłącznie malarstwo i pogoń za nowinkami. Wiedziałam, że jej miłość otacza mnie jak powietrze, którym oddycham. Nie wątpiłam w to nawet przez chwilę, ecz byłyśmy wobec siebie jakby onieśmielone, ugrzecznione. Takie acnowanie miało chyba równoważyć znacznie bardziej normalne, serdeczne związki łączące ją z Sofią. eraz, stanowczo zbyt późno, zapragnęłam uczestniczyć w wymia- uczuć tak samo jak Sofia. Zazdrościłam im pocałunków i muśnięć mi. Pielęgnowałam w głębi duszy zupełnie nieprawdopodobny ys , ażeby zaprezentować matce Girolama i w ten sposób zasłużyć 343 na takie same pocałunki, jakimi obsypywała Sofię. Teraz już wje. działam, ile siły można z nich czerpać. Zmarnowałam miłość, myślałam. Nie kochałam matki jak należy Takie właśnie towarzyszyły mi refleksje, kiedy patrzyłam, jak przy cichym akompaniamencie łez Sofii moja matka przekracza gra. nicę między życiem i śmiercią. Nasze pcdazzo przeszło na własność Sofii i jej męża. Zamieszkali tam już po śmierci mego ojca, pod opiekuńczymi skrzydłami matki. Teraz to oni stali się wyłącznymi właścicielami. Nasz dom jeszcze nigdy nie był tak elegancki. Sofia przywiązywała wielką wagę do wyboru sukni, sposobu zawiązania kokard lub czystości pantofli, jak ktoś szykujący broń do pojedynku, od którego wyniku zależało jego życie. Nie mogła się doczekać nadejścia chłodów, aby wyciągnąć z szafy mufki z morskiej wydry i rosyjskiego sobola. Strusie pióra traktowała jako coś całkiem zwyczajnego, ekscytowały ją wyłącznie pióra czapli. Pod tym względem doskonale pasowała do swego męża, paradującego we fraku z butelkowozielonego i szkarłatnego atłasu. Jak już wspomniałam, nie doczekali się męskiego potomka i nic nie wskazywało na to, by mogli się go doczekać, ponieważ Giovanni niemal całkowicie porzucił Sofię na rzecz kochanek. Wracał do domu jedynie na posiłki, których przygotowywanie Sofia nadzorowała z du- żą wprawą, ale bez takiego zapału jak kiedyś moja matka. Początkowo nie mieściło mi się w głowie, żeby teraz, po śmierci rodziców, nasze życie wyglądało jak dawniej, szybko jednak uzmysłowiłam sobie, iż Sofia pełniła funkcję głowy rodziny na długo przed odejściem naszej matki. Blada i przygnębiona, robiła po prostu to samo, co do tej pory. Pilnowała, żeby we właściwe dni na naszym stole zjawiały się tradycyjne potrawy: łosoś i węgorze z kapustą w Boże Narodzenie, kaczka - pierwszego sierpnia, i tak dalej - my zaś traktowaliśmy to jako coś zupełnie oczywistego. Nadal z nimi mieszkałam. Zajmowałam wciąż ten sam pokój na mezzanino. Oddawałam im większość swoich zarobków, a Giovanw tratował mnie po dżentelmeńsku, w przyjazny, całkowicie aseksuatoy sposób. Nie dochodziło między nami do żadnych większych konflik- tów, może dzięki temu, że Sofia zajmowała się głównie zaskakują...^,u>.iiic ^ iuuiaijni »ercu i jego poarozy do ocBH łego Konstantynopola, o jego samotności, o zawziętej, choć zarazę^ łagodnej desperacji, o porażonej górnej wardze. Dla angielskiej, I równieśników stał się uosobieniem tego, co podniecające, zakazane i egzotyczne, czyli wszystkiego, o czym marzyli w zaciszu swych salonów. W ciągu dwóch tygodni dotarł do mnie egzemplarz książki - p0_ darunek od pewnej angielskiej klientki, z którą ćwiczyłam mój an- gielski podczas sesji. Niewielka książeczka przesycona męskim za- pachem Londynu opatrzona była uprzejmą dedykacją: „Dla Made- moiselle Cornaro, aby mogła Pani doskonalić swą angielszczyznę na materiale najlepszej jakości". Wydarłam tę stronę, aby mnie nie rozpraszała, i zabrałam się do lektury. Usiłowałam dostrzec w niej tego Byrona, jakiego znałam w Albanii znacznie więcej jego cech widziałam jednak w otoczce książki niż w niej samej. Poemat i Byron karmili się sobą nawzajem. Poemat opisywał go jako smutnego, zbuntowanego romantyka o sercu z pul- sującego marmuru. Był dumny, cyniczny, łatwo ulegał nastrojom, zdolny do diabolicznego erotyzmu, lecz nie do trwałej miłości. Co prawda w przedmowie Byron zaznaczał, że nie wzorował swego bohatera na żadnej żyjącej postaci, byłam jednak pewna, iż nikt, jego nie wyłączając, w to nie wierzył. Uświadomiłam sobie, że teraz będzie musiał dorosnąć do stworzonego przez siebie wizerunku. Od publikacji Childe Harolda musiał przestać być Byronem, a stać się Byronicznym. Mary Shelley powiedziała później: „Pisząc Frankensteina, myś- lałam chyba o narodzinach lorda Byrona. Nie o jego fizycznym przyjściu na świat w roku 1788, ale o chwili, kiedy urodził sam siebie w Childe Haroldzie". Nowy Byron, rocznik 1812, był popularny, rozchwytywany, mile widziany w najlepszym towarzystwie, zazdroszczono mu i podziwia- no go. Gazety rozpisywały się o tym, jak ulicę przed jego domem zupełnie zablokowały powozy dostarczające zaproszenia na tyle przyjęć, że nawet gdyby chciał, nie zdołałby we wszystkich uczest- niczyć. Równocześnie nie ulegało dla mnie wątpliwości, że londyński świa- tek literacki przygląda się Byronowi ze sporą nieufnością. Tu i ówdzie pojawiały się głosy krytyczne, a bardziej konserwatywne gazety narzekały, że brakuje technicznej perfekcji, jaka cechowała takich| 348 vch mistrzów, jak Alexander Pope albo John Dryden. Najgwał- ;ei zareagowali młodzi autorzy, twierdząc, iż poezja Byrona hawiona jest duchowej głębi na skalę Wordswortha lub Colerid- ^°> W ogólnej bałwochwalczej wrzawie głosy te nie rozbrzmiewały ^uVt donośnie, ale i nie umknęły mojej uwagi. Z%~?Pde wszystkim polegałam jednak na własnej opinii. Kończąc kturę, miałam już sprecyzowaną opinię na jej temat. Oczywiście J ie sobie sprawę, że jestem malarką i że nie powinnam autoryta- tywnie wypowiadać się w kwestiach dotyczących literatury. Oczywiś- . ztjaję sobie sprawę, że jestem Włoszką i że angielski jest dla mnie językiem obcym, ale nie wierzę, żeby na świecie znalazła się osooa która przeczytała ten poemat uważniej ode mnie. Poza tym - wybaczcie, ale muszę sobie pozwolić na tę uwagę - czasem tylko głupek potrafi zauważyć krój nowych szat cesarza. Jeżeli chcecie znać moją opinię, to owszem, Childe Harold został napisany płynnie i z polotem, stylem lśniącym jak emalia. Byron starał się nasączyć poezję erotyzmem i pożądaniem, uczynić z niej temat rozmów. Nic dziwnego, że świat literacki był tak podekscy- towany: przecież wszyscy mogli na tym skorzystać. Rzeczywiście, jego poezja płynęła jak rzeka, jej rytm wciągał i urzekał, mimo wszystko muszę jednak przyznać, że sprawiła mi zawód. Te wszyst- kie wpadające w ucho rymy, te patetyczne przenośnie! Nie mog- łam się oprzeć wrażeniu, iż opowiadają nieustannie o tym samym, a mianowicie o ciężkim losie i całkowitym braku samokrytycyzmu bohatera. Przykro mi o tym mówić, tym bardziej że z pewnością ściągnę na swoją głowę liczne gromy, ale czy to nie wydaje się odrobinę mono- tonne? Czy nie oczekiwalibyście czegoś więcej? Czy czegoś tam nie brakuje? Odniosłam nieodparte wrażenie, iż Byron nie zdołał nadać swemu poetyckiemu językowi wymiaru emocjonalnego. Jego słowa znaczyły tyle, ile znaczyły, i nic więcej. Zabrakło magicznej sugestii, emo- cjonalnej iluminacji, półcieni i niedomówień, czyli tego wszystkiego, czego nauczyłam się oczekiwać od poezji. Siedząc w pracowni z książ- ką w ręce, głaskałam kota, powoli przewracając kartki. Czytałam ez pośpiechu. W pewnej chwili kot przeciągnął się, wyprężył i łapą s rącił książkę na podłogę. Schyliłam się już, żeby ją podnieść, ale lę r°zmyśliłam. Zostawiłam ją tam, gdzie leżała, wstałam i podeszłam d0 okna z kotem w objęciach. 349 - Masz rację, signor, zakończmy lekturę. Nie warto poświęcać i6i ' więcej czasu. Zrozumiałam, na czym polega problem z Childe Haroldem. Miaj mocne ścięgna i jędrne ciało, wewnątrz jednak był miękki i nijaki. - Wiem już, czego brakuje tej poezji - wyszeptałam kotu do ucha. gładząc go po głowie. Patrzył mi w oczy i czekał na ciąg dalszy, wiec mu powiedziałam: - Serca. 4 Chi ga in boca 1'amaro no pol spuar dolce. Kto ma kwaśny smak w ustach, nie będzie słodko spluwał. Przysłowie weneckie Wszędzie widziałam dzieci i niemowlęta. Stały się dla mnie obse- sją. Skręcałam się z bólu za każdym razem, kiedy zobaczyłam dziecko ciągnące przez campo drewnianą kaczuszkę na sznurku. Ból wwiercał mi się w uszy za każdym razem, kiedy słyszałam matki wołające do swych pociech dammi la tua manina (daj mi rączkę). Ból przeszywał mi oczy za każdym razem, kiedy matki podnosiły z ziemi dzieci i otrzepywały im ubranka. Widziałam dzieci wznoszące rączki do słońca, tak jak kwiaty wznoszą kielichy. Z wnętrz ubogich domów dobiegały mnie głosiki rozpaczające za utraconym caramel- la, jakby właśnie świat się skończył. Jak bardzo tęskniłam za Giro- lamem, jak bardzo pragnęłam znowu przycisnąć go do piersi! Za każdym razem, kiedy mijałam dom, w którego oknach suszyły się pieluchy lub dziecięce ubranka, myślałam: Tu mieszkają szczęśliwi ludzie. Prześladowało mnie wspomnienie radośnie zachłannego apetytu mego synka. Przechodząc obok cukierni, z trudem powstrzymywałam się przed tym, żeby nie wbiec do środka i kupić dla niego torbę pełną słodyczy. Pragnęłam zasypać go najlepszymi rzeczami, jakie znamy Wenecji: „Pocałunkami w gondoli", czyli malutkimi białymi bezami, Po ączonymi w pary za pomocą czekolady, lub słodko-kwaśnymi po- wami z ryb, takimi jak sardę in saor. Na rybim targu zastana- am się> jak ugotować mu zupę z krabów, chociaż nigdy w życiu a nie przygotowałam żadnej potrawy. Obserwowałam ptaki wra- do gniazd z robakami w dziobach, po czym odwracałam wzrok 351 przepełniona rozpaczą. One miały młode, które mogły karmić. L>la- czego one, a nie ja? Wenecja padła w roku 1797. Podobnie jak ona, ja także miałam problemy ze zorientowaniem się, co się dzieje. W 1798 miasto zajęli austriaccy żołnierze, ale już w 1805 dostaliśmy się ponownie w ręce Napoleona, który z kolei oddał nas z powrotem Habsburgom. Kręciło nam się od tego w głowach. Zewsząd otaczały mnie dowody naszego upodlenia: schludne budynki postawione przez Napoleona, nowy system numeracji domów i austriackie nazwy ulic, dźwięki walców rozbrzmiewające w kawiarniach głośniej i częściej niż nasze tradycyj- ne pieśni. Po raz pierwszy osobiście odczułam naszą zależność. Kiedyś byliśmy szczęśliwym miastem - teraz już nie. Kiedyś byłam szczęś- liwą kobietą - teraz przestałam nią być. Wróciwszy do Wenecji w roku 1810, po piekle, które przeszłam w Albanii, pojęłam, że to miasto nie jest już moim domem, ponieważ! mnie nie zna, a raczej nie zna istoty, jaką dziś byłam. Czułam gorycz] w ustach. Mój lingua biforcuta zwisał w nich bezwładnie. Sofia jujd się mnie nie obawiała- nie było czego się bać. Wyglądałam i za- chowywałam się żałośnie. Oddawszy Girolama, jakbym zapadła się] w siebie. Nieraz przez kilka dni nie opuszczałam pokoju. Co prawda twierdziłam, że nic mi nie jest, ale nikt mi nie wierzył. Sofia uparłaś się, żeby mi towarzyszyć podczas pierwszej passegiata na Piazzal San Marco. Jak bardzo zmienił się mój świat teraz, kiedy byłam upokorzona i obolała! Dopiero teraz, kiedy było już za późno, uświ&l domiłam sobie, jak bardzo chronił mnie nasz mały palazzo przy! Miracoli, a także miłość Casanovy oraz sama Wenecja. Sądziłam, że powrót do domu nieco mnie uspokoi, ale tak się nie stało. Wprost przeciwnie - potwierdził moją stratę. Opuszczałani Wenecję pewna siebie i ciekawa świata, wróciłam zdruzgotana i zamM nięta w sobie. Patrząc na Santa Maria delia Salute, wspominałaM jak kiedyś, w ramionach Casanovy, podziwiałam piękno jej białycH kopuł na tle rozjaśnionego zapowiedzią nowego dnia nieba. JakaS| przepaść dzieliła tamte czasy od tych, tamto szczęście od tego zała*s: mania! Wszedłszy do pracowni, usiadłam i długo przyglądałam się efektom mojej pracy. Już w nią nie wierzyłam. Nie wierzyłam, że udało ttm się namalować cokolwiek prawdziwego. W swojej aroganckiej igj norancji sądziłam, że wiem, jak malować Wenecjan, wydawało i^ się, że w sfumatura ich skóry potrafię zawrzeć ich radości i cierpienia 352 uświadomiłam sobie, że w gruncie rzeczy nie miałam o tym eiszego pojęcia. Wenecjanie mnie oszukali, malowałam tylko n sami zechcieli mi pokazać. Nawet nie nosząc masek, i tak ' 70 mają maski na twarzach. Na naszych obliczach wiecznie ? jie wyraz głębokiego zaabsorbowania, jakbyśmy nieustannie tańczyli furlana. Spektakl trwa bez końca, a my jesteśmy nie tylko ktorami lecz także najuważniejszymi widzami. Nikt z zewnątrz nie tu czego szukać. My, Wenecjanie, stajemy się marionetkami naszym wielkim pływającym teatrze marionetek. Za nic mamy lubliczność. Teraz zrozumiałam, że nie udało mi się do końca poznać i zrozumieć moich klientów, ponieważ nie zdawałam sobie sprawy z ich odwagi. Ilu z nich nosiło w sercach ból nie mniejszy od mojego, ilu z nich nigdy nie było kochanych jak należy? Zaczęli pojawiać się klienci, pukali niecierpliwie do drzwi. Przez długi czas odprawiałam ich z kwitkiem; zależało mi wyłącznie na pracy przy freskach na San Lazzaro, bo tam mogłam widywać moje dziecko. W końcu, po okresie niepamięci, ja również, tak jak Wenecja, podniosłam głowę i wróciłam do życia. Znowu zaczęłam odwiedzać pracownię, wkrótce potem znowu zasiadłam przy sztalugach. Począt- kowo malowałam wyłącznie Madonny z Dzieciątkiem, szybko jednak zapragnęłam widoku nowych twarzy i rozgłosiłam, że Cecilia Cornaro ponownie przyjmuje klientów. Pracowałam szybciej niż kiedykolwiek, żeby pozostawić prawdę jak najdalej z tyłu. Kładąc na płótno kolejne warstwy farby, czułam, jak znowu zaczynają działać dawne czary. Przyjęłam do wiadomości, że nawet nieszczęśliwi ludzie i nieszczęś- liwe miasta mają pragnienia, że pragnienia te są piękne i zasługują na to, by je malować. W gruncie rzeczy tylko artysta potrafi do nich dotrzeć i wydobyć z ukrycia. Portrety, które powstały w tym okresie, należą do najlepszych, jakie wyszły spod mego pędzla. Po raz pierw- szy pojawiło się na nich współczucie, jakie nauczyłam się odczuwać wobec bliźnich, ponieważ sama tak bardzo go potrzebowałam. Jest w nich także akceptacja słabości, ukazują delikatną urodę nadziei. garnęło mnie pragnienie bycia szczęśliwą, napisania na nowo historii °jego życia i namalowania zupełnie nowych rysów na mojej masce. ie chciałam być porzuconą kobietą. W tej nowej historii Byron był y o moją seksualną zdobyczą, ja zaś łowczynią miłosnych przygód, pomocą tej bajki próbowałam tłumaczyć sobie ból towarzyszący m °d chwili, kiedy go straciłam. 353 Jednak od czasu do czasu, kiedy już nie mogłam wytrzyma brałam sobie innego kochanka, ale wówczas jeszcze wyraźniej stawał mi przed oczami Byron oraz to, jak ze mną postąpił. Leżałam na otomanie zupełnie pusta w środku obok niczego niepodejrzewającego pogrążonego we śnie mężczyzny, by wreszcie obudzić go raptownie i odesłać precz. Z nim byłam bardziej samotna niż bez niego. Po jeg0 odejściu przynajmniej mogłam spojrzeć prawdzie w twarz. W te długie noce znowu zaczynałam widzieć rzeczywistość taką, jaką była naprawdę. Cierpienie nie kazało wtedy długo na siebie czekać, wra- cało natychmiast i czułam się tak, jakby Byron dopiero co mnie porzucił. Takie uczucie jest najniebezpieczniejsze nocą, pod niebem usianym gwiazdami. Rozmyślałam o tym, że te same gwiazdy świecą teraz nad Tepeleną i nad głową Byrona, może w Londynie, a może w Newstead, i że on na pewno o mnie nie myśli. Szlochając głośno, biegłam z powrotem do Miracoli - samotna szalona postać, odrażająca jak szczur - rzucałam się na łóżko, a kiedy wstawałam rano, nie mogłam spojrzeć w oczy swego odbicia w lustrze. Za dnia nie dopuszczałam do siebie prawdy, nie zamierzałam pogodzić się z faktem, że przestał mnie kochać. Czułam się trochę tak, jakbym nie miała prawa o nim myśleć, ponieważ swoim po- stępowaniem zabronił mi tego. Ograbiona z miłości, bezimienna, bez głosu, kuliłam się w ciemnej celi, nie mogąc pojąć ani zaakcep- tować tego, co mi zrobił. Chociaż pracowicie przędłam nową, cał- kowicie odmienną wersję mojej historii, ciało wciąż podpowiadało mi, co mam robić. Wystarczyło, że w tłumie mignęła mi głowa z kręconymi kasztanowymi włosami, a mój żołądek natychmiast zaciska! się jak pięść; wystarczyło, że zobaczyłam parę całującą sif w gondoli, a już łzy napływały mi do oczu. Byłam z tym wszystkimi zbyt samotna i zbyt smutna. Uroda Wenecji tym dobitniej ukazała mi niepiękną pustkę mego wnętrza. Jeszcze przez wiele lat zaliczałam każdy dzień w szaleńczym tem- pie, żeby wieczorem zasnąć jak zabita. W nocy wspomnienia o By- ronie otaczały moje łóżko jak wygłodniałe rekiny. Najbardziej nie- nawidziłam przebudzeń. W pierwszych, półprzytomnych chwilach zawsze towarzyszył mi Byron; szczypał mnie w powieki, dźgał mojsf serce szpikulcem, okraczał moją twarz i ociera! nędzną erekcję o moje powieki. Nigdy się nie wysypiałam, ponieważ zrywał mnie z łóżk*j zaledwie po paru godzinach. Dopadał mnie także tuż przed zaśni ciem, sącząc smutek do moich snów. Po to, żeby być sama, odgaiu 354 od siebie ludzi, a kiedy nikogo już przy mnie nie było, samotność ]ewała się ze mnie niczym czarna krew. Kot wyczuwał to, lizał .nnie "o ręce, wskakiwał na kolana i opierał łapy na moich ramionach, - spojrzeć mi w oczy łagodnie jak Casanovą. Ale miłość Casanovy nie mogia naprawić tego, co zepsuł Byron. Dlaczego wciąż kochałam Byrona? Już wam powiedziałam. Ponie- waż mnie opróżnił. Balansowałam na granicy omdlenia. Byłam wy- palona, zbyt słaba na to, żeby go nie kochać. Nie jestem głupia. Przeczytałam to, co o nim pisałam. Wiem, że by I potworem, i chciałabym życzyć mu śmierci, lecz mimo to nadal go kochałam i bałam się niszczącej obojętności, z jaką mnie traktował. Jeśli chciałam, by umarł, to tylko z moim imieniem na ustach. Nie ja jedna. 5 So ne ghefusse vento, nefemena mata, non ghe saria mai tempo ne mała giornata. Gdyby nie było wiatru i szalonych kobiet nie byłoby złej pogody ani złych dni. Przysłowie weneckie W przeciwieństwie do Wenecjan, Anglicy nie mają tajemnic, co chyba bardzo ułatwia życie ich szpiegom. Cały nędzny spektakl, na jaki składa się ich życie, rozgrywa się na scenie przy podniesionej kurtynie - czyli w gazetach. Zamieszczane w nich plotki i opisy skandali nie są psotne i figlarne, jak w Wenecji, lecz zimne i śmier-i teinie poważne. Często ociekają krwią ofiar. Wcale mnie nie dzi " że niekiedy popychają ludzi do popełnienia samobójstwa. Aż do chwili naszego ponownego spotkania dalsza część historii Byrona rozgrywała się przede mną w gazetach - w relacjach „naocz- nych świadków" i anonimowych listach od wstrząśniętych dam-^ oraz w okropnej powieści niejakiej lady Caroline Lamb. O Byronii opowiadali mi także viva voce moi angielscy klienci, przybywając^ do Wenecji z najświeższymi wieściami na jego temat. Niektór^ z nich mieli nawet okazję się z nim spotkać, większość jednak zd bywała informacje tak samo jak ja, wchłaniając relacje z pierws lub drugiej ręki i wsłuchując się w legendę, która swym zasięgie objęła już chyba cały Londyn. Styl uprawiania miłości, jakiemu hołdował Byron, został wyrwany z moich wspomnień i wystawiony na widok publiczny. „Zdaję się twoją łaskę" - mawiał niekiedy, przede wszystkim do kobiet. Zn czyło to jednak tylko tyle: „Chwilowo jestem z tobą i mogę rob z tobą, co zechcę". Nie można było mu się przeciwstawić. Wszyst zawsze odbywało się nagle i szybko. Nie dopuszczał do siebie my" że ktoś mógłby go odrzucić. 356 właśnie druga strona Byronowskiego bohatera: jest osieroco- dzieckiem łaknącym delikatnej kobiecej dłoni, która pogłas- ł b" go. po zmierzwionych włosach i opatrzyła rany. Tylko ona - fi wydobyć szlochającego pod skorupą cielesności uduchowio- , otiianka. Jest równocześnie matką i kochanką, aniołem stró- " m i uległą miłośnicą. Właśnie odmalowany w jego poezji portret i kobiety sprawiał, że książki Byrona sprzedawały się w tysiącach „jarzy. Każda kobieta, która o niej czytała, pragnęła nią zostać, żadna nie zawahałaby się przed żadnym poświęceniem. . Ja! Ja! - wykrzykiwały setki, tysiące kobiet po publikacji Childe Harolda. - Ja chcę nią być! Kobiety, kobiety... Byron już się ich nie lękał. Teraz to one bały sie jego. Co najmniej jedna z nich twierdziła, iż po pięciu minutach spędzonych w jego porażającym towarzystwie nie była w stanie złapać tchu w piersi. Kolejny przyczynek do legendy. Mężczyźni byli zazdrośni o niego, kobiety - o siebie nawzajem. Podobno po pierwszym spotkaniu lady Caroline Lamb napisała w dzienniku: „Zły, szalony i niebezpieczny". Kilka dni później dopisała: „Ta pię- kna blada twarz jest moim przeznaczeniem". Czytając te słowa, poczułam się tak, jakby ktoś zadał mi cios pięścią w żołądek. Kiedy ujrzałam go po raz pierwszy, pomyślałam dokładnie to samo, tyle że zamiast zapisać je w dzienniku, namalowałam moje odczucia na płótnie. Lady Caroline mieszkała z mężem i teściową, lady Melbourne, którą Byron zdaje się wielce podziwiał. Moi londyńscy informatorzy poinformowali mnie, że chętnie przebywał w jej mądrym, wyniosłym towarzystwie. Caroline występowała na scenie, rysowała, rozkoszo- wała się łaciną, greką, francuskim i włoskim. Widziałam jej podobiznę. Z krótko ostrzyżonymi włosami i dużymi ciemnymi oczami wyglądała w równym stopniu na kobietę, jak na mężczyznę. Byłam ciekawa, czy przypomina młodego Nicola Girauda. Była powszechnie znana ze swego ekscentryzmu, łatwo wpadała w gniew i dziwnie się zachowy- wała. Nie miałam wysokiego mniemania o takich zawodowych pri- madonnach. Gdybym ją spotkała, Caro Lamb z pewnością odczułaby esne ukłucia mego języka. Być może nawet nie zgodziłabym się, yją malować. Jestem pewna, że nie potrafiła ani chwili usiedzieć ruchu. Naturalnie nigdy nie poznałam jej osobiście, ale będąc ePną kobietą w życiu Byrona, znalazła się w orbicie moich szpie- ch zainteresowań. Im więcej się o niej dowiadywałam, tym 357 moja opinia na jej temat łagodniała, aż wreszcie postrzegałam j. wyłącznie jako osobę godną pożałowania. Bądź co bądź nie różniła się bardzo ode mnie. Mimo to nie byłam w stanie pojąć, jaka perwersja wciągnęja Byrona do jej łóżka. Wiedziałam przecież, jak lękał się kobiet, które przejmowały inicjatywę w dziedzinie intelektualnych namiętności Caroline zupełnie nie była w jego typie, a jednak, odpowiednio sprowokowany, zdecydował się na nią z całym wyrachowaniem. Ich romans wywołał w Londynie niemałą sensację, oboje czynili, co w ich mocy, żeby zabawić tłumnie zgromadzoną publiczność. Caroline nie odstępowała go na krok, posłała mu ciuffo włosów łonowych urządzała mu piekielne awantury, dwukrotnie uciekała z domu. Gdy- by nie interwencja Hobhouse'a, jego przyjaciel przypuszczalnie zo- stałby zastrzelony. Kiedy zapytałam go o ciuffo, zaczerwienił się aż po koniuszki uszu. - Naprawdę to zrobiła? - Tak, i oczekiwała w zamian tego samego. Powiedziała mu nawet, żeby ostrożnie obchodził się z nożyczkami. Byronowi szybko obrzydło histeryczne zachowanie lady Caroline i zaczął knuć z jej rodziną spisek, aby wysłać ją do Irlandii. Roz- począł udawany romans z czterdziestoletnią lady Oxford, żoną Ed- warda Harleya, owiniętą zwojami różowych pereł i tak gadatliwą, że aż zasłużyła sobie na przydomek „Milczki". Byron był tylko jednym z jej licznych kochanków - o ich liczebności świadczy fakt, iż do gromadki jej dzieci przylgnęło przezwisko „Harleyańskie roz- maitości". Docierał do mnie każdy szept, każda kropla jadu. Angielscy lor- dowie i damy przybywali do mojej weneckiej pracowni, nic nie wie- dząc o tym, co łączyło mnie z Byronem. Częstowałam ich kieliszkiem vin santo, sadzałam w wygodnym fotelu, a oni zaczynali opowiadać o wielkim londyńskim skandalu w kształcie trójkąta o wierzchołkach wyznaczonych przez lorda Byrona, lady Caroline Lamb i lady Oxford. Chwilami odnosiłam wrażenie, iż Byron żyje wewnątrz bąbla trują- cego gazu; podobnie jak Wenecję, chroniły go przezroczyste mury, to zaś oznaczało, że nie dysponował żadną obroną przeciw drapieżnym londyńskim plotkom. Z domu lady Oxford wysłał Byron do Caroline list utrzymany w oziębłym tonie; kamieniem obrazy miał jednak być fakt, że zapie- czętował go pieczęcią kochanki. Caroline miała własne plany co o° 358 , Tymczasem zachowywała się coraz bardziej skandalicznie. ^ ' wieiskiej posiadłości spaliła wyrzeźbioną podobiznę Byrona, e na biało wieśniaczki tańczyły wokół ognia. Ona sama, prze- za pazia, rzuciła w płomienie kosz z jego książkami, pier- • ' m listami i kosmykiem włosów. Nawiasem mówiąc, to wcale S' były Jeg° włosy, lecz jednej ze służących. To jej kosmyk Caroline n 'elbiła przez tyle czasu. Już wtedy poskąpił jej paru włosów z głowy. Kiedy poprosiła o jeszcze jeden, posłał kosmyk włosów lady Oxford, r roline kazała wypisać na guzikach strojów noszonych przez służbę Ne C-ede B - Nie wierzyć Byronowi. W końcu wróciła do Londynu. Konfrontacja zbliżała się nieuchron- nie i w końcu nastąpiła. Podczas jakiegoś balu Caroline zagadnęła Byrona, ale on zbył ją paroma lekceważącymi zdaniami i odszedł. Wkrótce potem widziano, jak Caroline bierze do ręki nożyczki, lecz na tym kończy się jednomyślność świadków. Relacje dotyczące tego, co działo się później, są często sprzeczne; według najczęściej po- wtarzanej wersji Byron zaproponował Caroline, żeby zwróciła ostrze nie przeciwko niemu, lecz przeciw sobie, ponieważ już wcześniej boleśnie zraniła mu serce. To bardzo podobne do niego, pomyślałam. On tak właśnie by powiedział. Caroline uciekła, ściskając nożyczki w ręce, by wrócić po jakimś czasie zbroczona krwią - skaleczyła się podczas szarpaniny z kilkoma damami usiłującymi pozbawić ją niebez- piecznego narzędzia. Niektórzy twierdzili, że skaleczyła się skorupą stłuczonego naczynia. Wkrótce uświadomiłam sobie, że Hobhouse nienawidził Caroline. Opowiadanie o jej ekscesach sprawiało mu autentyczną przykrość. Z najwyższym trudem zdobył się na wyznanie, iż podczas trwania krótkiego związku Byron popełnił poważny błąd. W chwili największej intymności wycisnęła z niego prawdę na temat jego greckiej miłości. Kiedy nadszedł czas zemsty, była uzbrojona po zęby w wiedzę, która mogła okazać się dla niego fatalna w skutkach. Zasypała Byrona listami pełnymi pogróżek. Znając go, wątpię jednak, czy zadał sobie trud, aby je przeczytać. Na jego biurku piętrzył się przecież stos innej, bardziej obiecującej i zabawniejszej korespondencji. Otóż zaczął otrzymywać setki billets-doux - od po- szechnie szanowanych kobiet, gotowych na jedno jego skinienie zucic mężów i dzieci, od arystokratek, od starych panien z prowin- CJ1' od ch°rzystek i aktorek. Trzymał te listy w kufrze opatrzonym naPisem Deklaracje miłości. Panna MacDonald z Clifton błagała 359 o kosmyk jego włosów, panna Baldry z Pimlico wyznawała, że gn kocha, Henrietta d'Ussieres zaklinała go na wszystkie świętości żeby pozwolił jej być mu „siostrą". Nawet pozbywszy się Caroline, Byron wciąż był na ustach wszyst. kich. Aby podsycić płomień swej popularności, opublikował drugi poemat, Giaur, orientalną opowieść o Haroldzie w stylu weneckim Bohater miał takie samo blade, znękane oblicze i ten sam gorzki uśmiech. Moi wierni angielscy klienci przysłali mi natychmiast eg- zemplarz pierwszego wydania z dedykacją „aby mogła pani, madame Cecilia, w dalszym ciągu poznawać piękno angielskiej wyobraźni". Natychmiast usiadłam z książką w fotelu przy oknie. Kiedy kilka godzin później podniosłam zmęczony wzrok, uświadomiłam sobie, że podczas lektury ani razu nie sięgnęłam po słownik. W Giaurze Byron po prostu powielił swoje wcześniejsze dokonanie. Znałam to wszystko z Harolda- angielscy czytelnicy również. Byli wniebowzięci. Do roku 1815 Giaur doczekał się czternastu wydań. To Hobhouse powiedział mi w końcu, co wydarzyło się potem w tym zdumiewającym dramacie, który Byron odgrywał z dala ode mnie. Przyjechała do niego w odwiedziny jego przyrodnia siostra Augus- ta. Małżeństwo z piegowatym kuzynem George'em Leig pozostawiło ją w nędzy i z gromadą rozwydrzonych dzieci. Poprosiła Byrona o pomoc, ale nie mogła gorzej trafić. Tonął w długach do tego stopnia, iż rozważał ewentualność ponownej ucieczki na kontynent. Nie widział Augusty od wielu lat. Spotkanie było radosne i ser- deczne aż do przesady. Przypuszczam, że mu się podobała; kiedy. dużo później zobaczyłam jej portret, poczułam się tak, jakbym pa- trzyła na Byrona w kobiecym przebraniu i peruce na głowie. Hob- house poinformował mnie, że Augusta miała profil Byrona, te same? nastroszone brwi, te same kasztanowe kędziory, wyraźnie zaznaczony| podbródek i lekko wydęte usta. - Była też równie nieśmiała - mówił Hobhouse. - Miała tę san zdolność mimikry i uwielbiała się śmiać. Zaczęła nawet odrobin? niewyraźnie wymawiać „r", tak jak on. Moim zdaniem uczucie, jakim Byron zapłonął do Augusty, był" bardziej miłością narcystyczną niż kazirodczą. Uważałam tak przed- wszystkim dlatego, żeby uchronić się przed zazdrością. Teoretyz^| walam, że dla niego było całkiem naturalne kochać kogoś stanowi 360 'al jeg0 zwierciadlane odbicie. Augusta była najbliższą mu cee° zarówno ciałem, jak i duchem. Kto wie, gdybym się z nią lS ła może i ja bym się w niej zakochała? - przemknęło mi raz Hwa przez głowę. Niewykluczone, iż Byron traktował związek '"nią Jak^ koleJną egzotyczną przygodę, jako jeszcze jeden sposób u A wania swego wizerunku. Hobhouse wyjaśnił mi, iż w owych ach kazirodztwo należało do występków często praktykowanych arystokrację, że groziło za nie maksimum pół roku więzienia • 'e pozostawiało na skazanym piętno świadczące raczej o roman- ł r««vni charakterze niż o zwyrodnieniu. Kazirodztwo współtworzyło, łamiącego wszelkie zakazy, namiętnego i kochającego na przekór wszystkiemu, ducha nowego wieku, zdefiniowanego przez Childe Harolda. Bywało częstym gościem w salonach angielskiej śmietanki towarzyskiej. Zastanawiałam się nawet, czy nie było zjawiskiem specyficznie angielskim - uroczym frisson, które miało za zadanie urozmaicić nudę i monotonię, nie grożąc zanieczyszczeniem błękitnej arystokratycznej krwi. „Niespecjalnie lubię opierać się pokusom" - często Byron cytował Watheka. Wątpię, czy kiedykolwiek oparł się choćby jednej. Niemal z dnia na dzień bratersko-siostrzana miłość zapłonęła ogniem zmys- łowości. Byron nie potrafił w inny sposób być blisko kobiety, a zdaje się, iż od Augusty wymagał największej bliskości i najbardziej wy- myślnych dowodów uczuć. Według dość powszechnej opinii natura obdarzyła Augustę nie tylko rysami Byrona, ale także jego gwałtow- nym i niestałym libido, nieumiejętnością zapanowania nad żądzami, a przede wszystkim całkowitym brakiem świadomości potrzeby trzy- mania ich w ryzach. Hobhouse, rzecz jasna, z niepokojem śledził rozwój sytuacji i ostrzegał Byrona przed nadciągającym kataklizmem. Trudno było się otrząsnąć z tej całkiem nowej, jedynej w swoim rodzaju miłości, niemniej Byron wreszcie podjął taką próbę. Odesłał Augustę i, jeśli wierzyć mym angielskim klientom, natychmiast nawiązał romans 2 kolejną mężatką, lady Frances Webster. Napisał nową turecką opowieść zatytułowaną Narzeczona z Abydos, której bohaterka Zulej- ka zakochuje się w swoim bracie Selimie. Chełpił się każdemu, kto cia g0 słuchać, iż dzieło powstało w ciągu zaledwie czterech dni. s mnie Pamięć nie myliła, Beckford potrzebował trzech na napi- atheka; w swoim czasie Byrona ogromnie fascynowała taka gwałtowna erupcja mocy twórczej. 361 Augusta była brzemienna, on jednak wciąż nie potrafił trzyma - się od niej z dala. W końcu przestał nawet próbować. Mająe ]. u boku, kuszącą i równocześnie kojącą jego żądze, zapisywał co- dziennie wiele stron. Publiczność wciąż łaknęła Byronicznych bo- haterów, świetnie władających szpadami o rękojeściach wysadza- nych drogimi klejnotami i z łatwością podbijających serca niewie- ście. Byron zaspokajał te apetyty serią awanturniczych opowieści miłosnych zapoczątkowanych Korsarzem. Napisany w ciągu dzie- sięciu dni, natychmiast rozszedł się w dziesięciu tysiącach egzem- plarzy. W jednym tylko miesiącu sprzedano ich dwadzieścia pieg tysięcy. Nawet się nie pofatygowałam, żeby przeczytać egzemplarz który - jak zwykle z dedykacją - otrzymałam od jednej z klientek. Wiedziałam z góry, co tam znajdę, i nie miałam najmniejszej ochoty powtarzać czegoś, co nie sprawiło mi szczególnej przyjemności. Byron zabrał Augustę do Newstead, ale w związku z coraz bardziej zaawansowaną ciążą musiała wrócić do domu. Newstead, coraz bar- dziej popadające w ruinę, nie było odpowiednim miejscem na powi- tanie nowego życia. Wyczytałam w „Timesie", że dziewczyka imie- niem Medora (tak nazywała się bohaterka Korsarza) przyszła na świat 15 kwietnia 1815 roku, czyli dokładnie dziewięć miesięcy po ponownym spotkaniu brata i siostry. Świeżo upieczony ojciec napisał Larę, poemat o eponimicznym bohaterze wzorowanym na Conradzie, który był wzorowany na Childe Haroldzie, który z kolei był wzorowany na Byronie. Powoli to wszystko stawało się zbyt oczywiste. A potem, całkiem nagle, nastroje uległy wyraźnej zmianie. W gło- sach moich angielskich klientów zaczęła rozbrzmiewać nuta irytacji i potępienia. Także w prasie i docierających do mnie z Anglii listach pojawiły się nieprzychylne komentarze. Byron posunął się za daleko^ Odniosłam wrażenie, jakby londyńskie „dobre towarzystwo" został^ spoliczkowane w upudrowaną twarz. Nadużyto jego pobłażania*; Z tej nowej perspektywy poezja Byrona, do niedawna jeszcze taka świeża i odważna, zaczęła się wydawać bezwstydna i szydząca. Szep* czący tłum zgromadzony na galerii nagle dostrzegł niezliczone do- wody, których Byron dostarczał całymi naręczami, i z oburzeniefl nadął pierś. Prawie z dnia na dzień bałwochwalcze uwielbienie oka^ zywane dziełom George'a Gordona, lorda Byrona, przestało by^ w modzie. 362 . Doeta - nawet zrzucony z piedestału - musi jakoś podtrzymy- wać swą poetycką egzystencję, rńra długów szybko rosła, nowe ekstrawagancje błyskawicznie -ałv nieliczne, coraz wątlejsze źródełka pieniędzy. Zrozumiałam, . Dyron siał się niewolnikiem swego rozrzutnego, hedonistycznego tvlu życia. To również należało do jego legendy: on po prostu m u - i a ł rozrzucać pieniądze garściami. Bohater Byroniczny nie żebrze, że prowadzi bilansu przychodów i wydatków, nie jeździ kupionym Hrugiąj ręki powozem. Czytając między wierszami listów i artyku- łów w gizetach, widziałam jasno, że Byron stracił grunt pod nogami i pomału zaczął tonąć w oceanie długów. 6 Uallegriafa scarnpar e passione fa crepare. Lekkie serce czyni cię wolnym namiętność cię zabija. Przysłowie weneckie Ja nie potrzebowałam martwić się o pieniądze, zyskałam bowiem arystokratycznego adoratora imieniem Maurizio, który naprawdę mnie pokochał. Był on synem starego Maurizia Moceniga, w którego ręce próbował przekazać mnie Casanovą, opuszczając Wenecję po raz ostatni. Oczywiście nie zgodziłam się na to, ale pewnego dnia w mojej pracowni pojawił się syn mego niedoszłego opiekuna i po- stanowiłam - co prawda z pewnym opóźnieniem - spełnić wolę Ca- sanovy. Nie potrzebowałam wsparcia finansowego, chciałam jednak wiedzieć, że ktoś mnie kocha, niezależnie od tego, czy akurat odnoszę życiowe sukcesy, czy wręcz przeciwnie. Tak mi się w każdym razie wydawało. Na ile sposobów można kochać kogoś nie tak, jakby należało! Maurizio był wysoki, przystojny, dobrze zbudowany, o dużych zielo- nych oczach i szerokich kościach policzkowych charakterystycznych dla mieszkańców północnych Włoch. Jego tors przypominał pierś greckiego atlety. Przy tym wszystkim był jednak anemicznym ko- chankiem - jeśli nie liczyć wymachujących dziko i bezwładnie we wszystkich kierunkach kończyn. Pragnął być ze mną zawsze i wszę- dzie, rozumiejąc to całkiem dosłownie; odnosiłam wrażenie, że łączy go ze mną nierozciągliwa krótka smycz, bo jeśli ja poruszyłam się o centymetr, on niemal równocześnie poruszał się o centymetr w tym samym kierunku, święcie, choć naiwnie wierząc, że tego nie zauważę- Niekiedy wydawało mi się, że przestałby za mną tęsknić tylko wówczas, gdyby moje serce tłoczyło naszą wymieszaną krew do jeg° 364 paznokcie tkwiły pod moimi, ale chyba nawet wtedy byłoby mu ^' ło Nie potrafił zrozumieć, jak niezręcznie się czułam ani że ZE echowanie sprawiało, iż chwilami ogarniały mnie wściekłość * v> yydzenie. Nie czułam się dowartościowana, wręcz przeciwnie. L"oHvś i//iam kochana jak należy i bez trudu potrafiłam dostrzec różnicę- Drapieżcy zjawiali się ze wszystkich stron. Najbardziej prześlado- ni są zawsze ci, których dręczy seksualna potrzeba. Wmawiałam bie że Maurizio wypełnia w moim życiu lukę spowodowaną brakiem iczuciowości i wierności; istotnie luka ta - a raczej wyrwa - pojawiła sie iuż w Albanii, a następnie jeszcze się powiększyła, ponieważ nie mogłam być matką Girolama w taki sposób, w jaki są matkami inne kobiety. W związku z tym byłam przekonana, że potrzebuję emo- cjonalnej strawy i że mi się jej nieco należy. Maurizio sprawił jednak swoim postępowaniem, iż zaczęłam pode- jrzewać, że tak naprawdę pożądam wyłącznie samotności. Naturalnie miłość też była mi niezbędna, ale irytacja ogarniająca mnie na widok Maurizia sprawiała, że nie za bardzo mogłam się nią rozkoszować. Tak bardzo pragnęłam go pokochać i zaakceptować jego psie uwiel- bienie, lecz jego zaborczość i nienasycony apetyt sprawiały, iż za- czynałam go nienawidzić, jak tylko się do mnie zbliżał. Wystarczyło jednak, żeby przez jakiś czas przebywał z dala ode mnie, a już zaczynałam rehabilitować go w myślach, przekonywać samą siebie, że mam szczęście, iż pokochał mnie uczciwy człowiek, i chciałam jak najprędzej znowu go zobaczyć. I tak sobie żyliśmy. Maurizio był dobrym człowiekiem, urodził się jednak po to, aby być zupełnie nieużytecznym. Nie winiłam go za to. Czasem wydawało mi się, że zdołam przynajmniej nauczyć go właściwego zachowania w łóżku, natychmiast jednak ogarniało go takie zdenerwowanie, że nie potrafił wykorzystać świeżo zdobytej wiedzy. Moje słowa i jego chęć wprowadzenia ich w czyn wzajemnie sobie przeszkadzały. Do- tykał mnie sztywnymi, spoconymi palcami, które nie tyle głaskały mnie, ile raczej wbijały się w moje ciało - nie po to, żeby dać mi rozkosz, lecz po to, aby upewnić się, że jestem. Nie potrafił całować. awał sobie sprawę, iż jego język ma do odegrania jakąś rolę yni akcie, posługiwał się nim jednak w taki sposób, że ogarniało e obrzydzenie i musiałam pospiesznie odwracać głowę. Był zawsze nadto podekscytowany, aby móc rozkoszować się więcej niż jedną 1 ywną przyjemnością naraz i nie potrafił kontrolować swoich 365 reakcji. Czasami, będąc z dala od niego, snułam plany rozpoczęcia całościowej, systematycznej edukacji, ale nigdy nie zdołałam wpro. wadzić tych zamierzeń w życie. Maurizio był trudnym przypadkiem, lecz ja miałam przecież swoia pracę, która nie sprawiała mi zawodu. Od powrotu z Albanii malo- wałam koronowane głowy z Zachodu i Wschodu, podróżowałam spotykałam ludzi, którzy obdarzali mnie przyjaźnią i miłością. W roku 1789 namalowałam słynną panią Thrale, w 1815 - Stendhala. Oczywiś- cie malowałam również Napoleona oraz wszystkich, którzy cokolwiek znaczyli w Wenecji. Moją pracownię dwukrotnie odwiedzał Goethe: w 1786 i 1815 roku. Później napisał do mnie list o Manfredzie Byrona, skarżąc się na gwałt, jakiego tamten dopuścił się na jego wielkim Doktorze Fauście. „Ten angielski poeta zawłaszczył moje dzieło i wykorzystał je jako karmę dla swego żałosnego hipochondrycznego humoru!". Niemniej, chociaż niechętnie, to jednak w głębi duszy podziwiał dokonania Byrona, szczególnie zaś umiejętność wydoby- wania z utworu literackiego jego esencji i ponownego używania jej w sposób całkowicie różny od oryginalnego. Zagraniczni klienci bywali niekiedy fascynujący, ja jednak wciąż wolałam malować Wenecjan. Już nie myślałam o opuszczeniu miasta - oznaczałoby to przecież opuszczenie Girolama. Na szczęście, zgodnie z przewidywaniami Casanovy, klienci sami do mnie przyjeżdżali Wenecja to wspaniałe miejsce dla portrecistów, ponieważ prawie nie ma tu drzew, które mogłyby rzucać pstre cienie. Malując portrety Wenecjan, starałam się najpierw dowiedzieć, gdzie ma wisieć dany obraz, i dopasować go do tego miejsca. Tak więc za dnia odwiedzałam wspaniałe palazzi nad Canal Grandę, malowałam podobizny ich właś- cicieli oraz dzieci tychże, otoczonych symbolami bogactwa i szlachet- nego pochodzenia - szkatułami, modelami statków, klejnotami. Wieczorami, w mojej pracowni, malowałam tych samych ludzi w towarzystwie ich kochanek, w otoczeniu róż i cielistych jedwabi. Po skończonej pracy wydobywałam z ukrycia albański portret Byrona i pieściłam go najdelikatniejszym pędzlem. 7 Quando Dio vol castigar un orno, el ghe metę in mente de maridarse. Kiedy Bóg chce ukarać mężczyznę, podpowiada mu, żeby się ożenił. Przysłowie weneckie Dopiero teraz mogę wam wszystko opowiedzieć. Potrzebowałam wielu lat, by zebrać i poskładać wszystkie fragmenty układanki. Kiedy wiele lat po Albanii ponownie spotkałam Hobhouse'a, był wręcz nafaszerowany użytecznymi informacjami. Uważał chyba, iż najzwyczajniej w świecie ma obowiązek mówić mi szczerze o Byronie. Byli również inni. Dzięki temu, co pisali, stałam się anonimową powierniczką lady Caroline Lamb, a nawet samej Annabelli Mil- banke - przynajmniej w kwestiach dotyczących mężczyzny, którego kochały niemal aż do samozniszczenia, tak samo jak ja. Wchłaniałam to wszystko, wszelkie informacje nasączone miłością, zazdrością i nienawiścią, destylowałam je i dodawałam własnej wiedzy o Byronie. Co zamierzałam uczynić z uzyskaną w ten sposób prawdą? Nic dobrego. W głębi serca wcale się z nim nie rozstałam. Został mi jeszcze jeden, niedokończony portret z Albanii. Co roku, w miarę jak rozwijałam swoje zdolności, dodawałam do niego odro- binę. Traktowałam go jak rozkwitające bardzo powoli arcydzieło. Można więc powiedzieć, iż za ten wspaniały portret zapłaciłam kilku- dziesięcioma dniami szaleństwa i siedmioma latami cierpienia - cał- iem niedrogo, jeżeli spojrzeć na sprawy z szerszej perspektywy. ociaz powtarzałam sobie wielekroć, że obraz jest już ukończony, w«ąz na nowo do niego wracałam. Nie byłam w stanie się od niego erwac. Teraz, wygłodzona długą rozłąką z Byronem, starałam się pojrzec na jego podobiznę z nieco innego punktu widzenia. Bądź co ądz' doPiero kiedy kochanek zsunie dłonie z naszych oczu, możemy 367 znowu się rozejrzeć i sprawdzić, jak naprawdę wygląda świat. Zunej. nie nieświadomie pomagali mi w tym wszyscy, którzy znali Byrona lub chociaż o nim słyszeli. Z wielu źródeł wiedziałam, że Byron znalazł się w poważnych tarapatach i zmierzał prosto ku katastrofie. Jeśli nie był z Augusta znowu spotykał się z pięknymi młodymi mężczyznami. Do rejestru rzeczywistych lub wyimaginowanych perwersji, jakich dopuszczał się z siostrą, doszła jeszcze jedna - przedmiot kpin mężczyzn, powód głośno wyrażanego oburzenia w londyńskich salonach i pretekst do zemsty ze strony całego niemal świata. Zaczęły krążyć plotki o tym, że homoseksualna edukacja Byrona rozpoczęła się jeszcze w Harrow, gdzie pięćdziesięciu dorastających chłopców spędzało noce bez żadnego nadzoru ze strony dorosłych. Byron miał tam rzekomo nawiązać kontakty co najmniej z trzema kolegami. On sam nie czynił żadnych wysiłków, żeby oczyścić się z zarzutów. Jakby nigdy nic, nadal pisał wiersze o tym, jak gwałtow- nie bije mu serce na dźwięk słowa „Clare". Wszyscy doskonale wiedzieli, że nie chodzi o żeńską wersję tego imienia, lecz o ślicznego hrabiego Clare, jedną z jego młodocianych namiętności. W Cambridge Byron okazywał wielkie zainteresowanie „grecką miłością". Wykopano stare i zapomniane plotki z tego okresu, od- kurzono je, polano pikantnym sosem i podsunięto do konsumpcji wygłodniałym klientom. Ale to nie wszystko. Pojawiły się całkiem nowe rewelacje o prześlicznym Johnie Edelstonie, anielskim chórzyś- cie i ponad wszelką wątpliwość łóżkowym towarzyszu Byrona. Po- wrócono do wyprawy do Albanii, do długiego pobytu w Grecji i Turcji. Po co Byron udał się na barbarzyński Wschód, pytali łowcy skan- dalów, omijając z daleka cywilizowane atrakcje Paryża i Rzymu, jak nie po to, żeby zaspokoić swoje „odrażające żądze"? Gniazdo os zaczęło powoli formować strzałę wymierzoną ostrzem w Byrona. Nawet dla mnie, oddalonej o wiele tysięcy mil, stało się jasne, że zawisło nad nim śmiertelne niebezpieczeństwo. Musiał działać, powinien jak najprędzej się ożenić. Tylko małżeństwo mogło uchronić go przed straszliwym skandalem. Dotarły do mnie wieści o tym, że wreszcie począł czynić pospieszne kroki w tym kierunku- W końcu ożenił się z kuzynką Caroline, Annabellą Milbanke- miłą, mądrą, opanowaną osóbką, którą później przezwał „księżniczką równoległoboków". Była bardzo skromna, chyba wręcz pruderyjna. Napisała nawet kilka wierszy. Nie było w niej nic nowego ani zagad- 368 „n nip stanowiła wyzwania i nie dostarczała dreszczyku pod- nia Przypominała bezpieczną przystań. Przypuszczam, ze ją " h'ł i może nawet trochę go podniecała - ale tylko do dnia, kiedy >"ła iego żoną. Zdaje się, że wcześniej oświadczał się jej raz albo Annabella odtrąciła go jednak, ponieważ w owym czasie szalał T ondynie w towarzystwie bezwstydnej Caro Lamb. W milczeniu obserwowała ten związek, całą winą obarczając nie Byrona, lecz woia kuzynkę, ale teraz, kiedy Caroline została odstawiona na bocz- ny tor, Annabella uznała, że nadeszła pora, aby „wypełnić obowiązek" i wyprowadzić niedobrego, rozpuszczonego Byrona na ludzi. _ A co on o tym myślał? - zapytałam Hobhouse'a. _ Nawet zbyt mocno nie protestował. Żartował, że teraz będzie się nazywał „lord Annabella". _ Dlaczego wybrał właśnie ją? - Przez kilka minionych lat Annabella była jedyną kobietą w Lon- dynie, która potrafiła utrzymać go z dala od siebie. Myślę, że mu się to spodobało. - Hobhouse pokręcił głową, a następnie dodał: - Ale ostatecznie nawet Annabella nie potrafiła mu się oprzeć. - W jaki sposób zbliżyli się do siebie? - Nic takiego się nie stało. Zamiast poznać się lepiej przed ślubem, pisywali do siebie listy. W obfitej, utrzymanej częściowo w lekkim, a częściowo w śmier- telnie poważnym tonie korespondencji, Annabella delikatnie sugero- wała rolę, jaką chciałaby odegrać w jego życiu (mianowicie zbawczyni jego nieśmiertelnej duszy), on natomiast chlubił się swoją nieprawoś- cią, z upodobaniem szokując ją odrażającymi szczegółami. - Nie ulega wątpliwości, że Annabella, podobnie jak wiele innych kobiet, zakochała się w Childe Haroldzie i za wszelką cenę starała się odszukać go w Byronie - powiedział Hobhouse. - Zapłaciła za to wyższą cenę niż one. - Czy była piękna? - chciałam wiedzieć. - Czy była fascynująca? Hobhouse nie był malarzem ani nawet znawcą urody kobiecej. Dowiedziałam się od niego tylko tyle, że na Annabellę było przyjem- nie spojrzeć, nie oszałamiała jednak urodą, która mogłaby przyciąg- nąć do niej stada rywali. - chociaż z pewnością była warta uwagi - orzekł protekcjonalnie, akie mało precyzyjne, nijakie opisy! Cóż, na nadmiar uwagi raczej e niiała co liczyć. Zarówno ja, jak i Hobhouse znaliśmy poglądy ona na małżeństwo: mężczyzna powinien poślubić kobietę dobrego 369 pochodzenia, z zamożnej rodziny, której nie kocha, mieć z nią dzier-' a następnie zostawić ją samą, by folgować swym namiętnościom i przemierzać świat w pogoni za przeznaczeniem. - Czyżby Annabella nie czytała tego, co pisał o Conradzie i Harol- dzie? - zapytałam z niedowierzaniem. - Czy nie wiedziała, co ia czeka? - Och, nie brakowało jej pewności siebie. Sądziła, że żyjąc obok osoby emanującej dobrocią, Byron w końcu zacznie się zmieniać na lepsze. Miała nadzieję, że spokojne życie rodzinne pomoże mu po- rzucić niedobre przyzwyczajenia. W każdym razie tak tłumaczyła swoje postępowanie. Moim zdaniem prawda przedstawiała się w ten sposób, że na przekór samej sobie zakochała się w Byronie, tak samo jak mnóstwo innych dziewcząt. Potem, kiedy oficjanie ogłoszono zaręczyny, spostrzegła, że ludzie jej zazdroszczą i dużo o niej mówią ~ ciągnął Hobhouse z namysłem. - Zdobyła pierwszą nagrodę w zawo- dach strzeleckich, w których uczestniczyła niemal cała żeńska połowa londyńskiej śmietanki towarzyskiej: ustrzeliła lorda Byrona. Sądzę, że to, co wydarzyło się później, można wytłumaczyć potrzebą ściąg- nięcia na siebie takiej uwagi jak podczas narzeczeństwa. Później, ma się rozumieć, doszło do tego pragnienie zaznania choć odrobiny ciepła. Zewsząd zaczęły napływać wyrazy radości i gratulacje. Nawet lady Caroline napisała do Byrona, lecz był to list ociekający sar- kazmem. - Twierdziła, że kochała go jak siostra, jak Augusta! - oburzył się Hobhouse. - Niedobra kobieta! (Ecco qua! - pomyślałam. Angielska lingua biforcutal) Caro roz- puszczała plotki, relacjonowane następnie przez gazety, iż „niejaki lord B. z pewnością nie wytrwa długo w małżeństwie z kobietą, która chadza regularnie do kościoła, zna się na statystyce i ma paskudną figurę". Caroline potajemnie przygotowywała wybuchowy prezent ślubny dla młodej pary. Właśnie nanosiła ostatnie poprawki na własne arcy- dzieło, obszerną powieść zatytułowaną Glenawon. Napisała ją w cią- gu czterech tygodni, w więzieniu, do którego trafiła za uderzenie bilą w głowę służącego. - Jeżeli chcesz się czegoś dowiedzieć o małżeństwie Byrona, powin- naś przeczytać Glenaruona - poradził mi Hobhouse. - Caroline jest co prawda beznadziejną pisarką, ale przynajmniej wie, o czym pisze- 370 o cz iasna, oprawiony w zielone płótno egzemplarz powieści fił do mnie zaledwie kilka dni po wydaniu, jak zwykle opatrzony J ,1 acją klientki: „Madame Cecilia, oto o czym mówi się teraz Vondynie- Z serdecznymi pozdrowieniami". r7Vti»łam tę książkę bardzo powoli. Co prawda był to melodramat, 1 nawet najzabawniejsze ustępy skłaniały mnie do płaczu. Mówiąc naiwiększym skrócie, czułam się tak, jakbym czytała własny pa- 'etnik przepisany przez jakąś egzaltowaną kretynkę i opublikowany odległym kraju. Nazwiska brzmiały obco, ból był doskonale znany. O Taniną część opisanych w książce (choć jakże nieudolnie!) doznań znałam z własnego doświadczenia. Caroline nie zostawiła pola do popisu dla wyobraźni czytelników. Zarówno jako kochanka, jak i jako autorka, nie wiedziała, co to subtelność. W książce występowała jako Calantha - krnąbrna, ale niewinna dziewczyna, wessana w wir skorumpowanego londyńskiego światka. Uwodzi ją złowrogi, lecz zarazem fascynujący Glenarvon, przedstawiony jako szalony antybohater obdarzony demonicznym śmiechem i czarną peleryną. Jego modi operandi stanowią morder- stwa, porwania i gwałty. Wykorzystawszy Calanthę, Glenarvon po- rzucają bez wahania, by nawiązać cyniczny romans z pewną mężatką. (Caroline wykorzystała w powieści fragmenty autentycznego listu, w którym Byron powiadamia ją, że przeniósł swe uczucia na lady Oxford). Wreszcie posyła ją w objęcia śmierci informacją, iż zamierza się związać z pedantyczną panną Monmouth. Oto co pisała Caroline: „Jej młodość, niewinność i wdzięk najwyraźniej wywarły na Glenar- vonie ogromne wrażenie. Skrycie poświęcał jej coraz więcej uwagi, składał najpoważniejsze propozycje. Początkowo, drżąca i podejrzli- wa, nie chciała nawet patrzeć na człowieka, o którym tyle złego słyszała, w końcu jednak uległa tej samej fascynacji, która pchnęła w jego ramiona dziesiątki bezwolnych kochanek". Tymczasem lord Byron i panna Milbanke, nieświadomi literackich wyczynów Caroline, nadal wysyłali do siebie listy. Chociaż zaręczeni, wciąż prawie nic o sobie nie wiedzieli. - Jak to możliwe? - zapytałam z niedowierzaniem. - Cecilio, nie zapominaj, że nie jesteśmy Włochami. Annabella ąz była pogrążona w marzeniach o swej zbawczej misji, Byron dla ny w szaleństwach, do których wedle swego mniemania miał e prawo, potrzebując zadośćuczynienia za decyzję o rezygnacji 371 z wolności. Odnoszę wrażenie, iż w gruncie rzeczy wcale nie z; im na zmniejszeniu dzielącej ich odległości, z bliska bowiem oboip mogliby dostrzec zbyt wiele niepokojących szczegółów. Annabella nie chciała wiedzieć, że on jej nie kocha, on nie chciał wiedzieć, że ona go wielbi, więc w listach skrzętnie ukrywali swoje tajemnice Jak się miało później okazać, z fatalnymi skutkami dla obojga. - A więc każde własnoręcznie wznosiło sobie szubienicę? - Owszem, można tak powiedzieć - odparł Hobhouse ze smutnym uśmiechem. - Ceremonia z pewnością bardziej przypominała pub- liczną egzekucję niż ślub. Wszystkie ustalenia poczyniono drogą listowną, a Byronowi wcale się nie spieszyło do narzeczonej. Nie zamierzał czym prędzej połączyć się z nią w akcie fizycznej miłości, nic też nie wskazywało na to, żeby ów akt miał sprawić mu niesłychaną rozkosz. Po zaręczynach pisała do niego jeszcze częściej, jakby chcąc się upewnić, czy aby nie zmienił zdania. Wyczytałam w gazecie, że ludzie czynili zakłady o to, czy małżeństwo w ogóle dojdzie do skutku. W końcu nadeszła chwila, kiedy należało postawić kropkę nad „i". Byron (ku głębokiemu zdumieniu przyjaciół, jak stwierdził Hobhouse) bardzo powoli wyruszył ku swemu przeznaczeniu. Po drodze od- wiedził Augustę i Newstead, gdzie w pniu starego wiązu wyrzeźbił swoje inicjały, splecione z inicjałami przyrodniej siostry. Wreszcie, nie mając nic więcej do roboty, pojechał na własny ślub. Zdaniem Hobhouse'a, jeszcze nigdy żaden pan młody nie czynił tego z mniej- szym entuzjazmem i pośpiechem. 8 La marę semena, la morte tol su. Co matka zasieje, śmierć zbierze. Przystawię weneckie Początkowo moi klienci byli nieco zaskoczeni obfitością Madonn w pracowni, szybko jednak się do nich przyzwyczaili. Opanowała mnie obsesja kopiowania wszystkich wspaniałych Madonn Serenis- simy. Kopiowałam Belliniego, Tycjana i Veronesego; kopiowałam greckie ikony z naszych kościołów; kopiowałam Madonny z dłońmi otaczającymi opiekuńczo maleńkie kolanka lub ujmującymi twarczycz- ki gramolących się ku nim Dzieciątek. Wszystkie małe Jezuski miały rysy Girolama. Poza tym jednym szczegółem moje kopie były bardzo wierne. Żadna z nich nie miała mojej twarzy, ponieważ czułam, że na to nie zasługuję. Nie powinnam nigdzie pojawiać się obok Girolama, prze- cież go porzuciłam. Namalowane Madonny skrywały łzy w studniach jasnych dużych oczu. Dobry artysta potrafi sprawić, że chociaż ich nie widać, można wyczuć ich obecność. Ja też starałam się je po- wstrzymać, nie zawsze jednak mi się to udawało. Niekiedy całkiem nagle wybuchałam płaczem i szlochałam, stojąc z pędzlem w ręce przed płótnem. Malując syna, dawałam mu wszystko. Dawałam mu królów, którzy przybyli z pokłonem, dawałam miękkie i ciepłe piersi, dawałam mu mirrę, kadzidło i złoto. Potem wyczytałam gdzieś, że mirry używało się do balsamowania zwłok. Moje dziecko urodziło się nie po to, żeby umierać, pomyślałam. Kiedy następnym razem namalowałam naczy- nie z mirrą, było puste. Moje dziecko nie umrze. Namalowałam je ar9ento vivo - srebrzącego się życiem. rmianie nie mieli żadnych bogactw, jedynie swoje umysły, lecz 111 się z moim synem chętnie i szczodrze. Karmili go dobrymi 373 myślami i słowami. Widziałam, że wyrasta na mądrego i bystrego człowieka, widziałam, że traktują go jako jednego z wybrańców Martwiło mnie to, zbyt dobrze bowiem znałam smutną historię icu wiary. Czyżby sądzili, że moje dziecko przyszło na świat po to, b» cierpieć i umierać za grzechy ludzkości? Girolamo został ochrzczony przez mnichów. Pozwolono mi przypal rywać się zza zasłony, jak podają go sobie z rąk do rąk, widziałam jak nad jego główką wznosi się złoty kielich i jak woda spływa na jego maleńkie czółko. Pod czystym albańskim niebem nie spadła na niego ani kropla deszczu; miałam nadzieję, że tak będzie już zawsze. Mały ministrant z powagą trzymał długą białą świecę. Był niezwykle zaabsorbowany ceremonią, skoncentrowany na swojej roli. Taka przyszłość czekała mojego Girolama. Wiedziałam już teraz, że nie dane mi będzie uczestniczyć w jego bierzmowaniu. W miarę jak rósł Girolamo, zmieniały się moje awersje i obsesje. Początkowo nie znosiłam widoku matek z niemowlętami. Potem nie mogłam patrzeć na matki z dziećmi uczącymi się chodzić, potem n% te z biegającymi i kłócącymi się z nimi chłopcami. Ja byłam tego pozbawiona. Mój syn traktował mnie zawsze uprzejmie i z szacun- kiem. Na San Lazzaro obowiązywały nienaganne maniery. Girolamo kłaniał mi się tak samo jak mnichom. Szanował mnie, ponieważ byłam dorosła, w dodatku zaś zajmowałam się czymś, co w jego oczach niewiele różniło się od religii. Ileż jednak było w nim wdzięku, ile skromności i uprzejmości! Jak cudownie mrużył oczy, kiedy się uśmiechał! Jak uroczo wydymał wargi, poważniejąc! Za każdym razem, a także wtedy, kiedy się kłaniał, przywodził mi na myśl Casanovę. Był jednak lepszy ode mnie, lepszy od nas obojga. Urodził się z wewnętrznym światłem. Takie samo światło spływało na ciało Byrona - światło Girolama było prawdziwsze, ponieważ pochodziło, z jego duszy. Byłam od niego gorsza, gdyż nie nauczyłam się panować nad moim rozwydrzonym językiem. Nadal raniłam Sofię i Maurizia zjad*; liwą ironią, a czasem i czymś znacznie paskudniejszym. Byłam od niego gorsza, gdyż nie potrafiłam przezwyciężyć miłości do Byrona. Nadal go pragnęłam, nadal pożądałam. Nie zdołałam siffl go wyrzec. Wciąż byłam słaba, ogarnięta upartą, bezużyteczną na* miętnością. 9 El matrimonio nasce da l'amore come Uazeto dal vin. Małżeństwo bierze się z miłości tak samo jak ocet z wina. Przysłowie weneckie Annabella opowiadała później, że kiedy jej narzeczony wreszcie do niej dotarł, odniosła wrażenie, że jest trochę bardziej szorstki w obejściu i ponury niż podczas ich ostatniego spotkania. Wcale mnie to nie dziwi, pomyślałam, czytając wiele lat później jej relację. Zaniepokoiły ją również mroczne i pełne wyrzutu uwagi, które kierował pod własnym adresem. Nie przywiózł ani pierścionka zaręczynowego, ani żadnego prezentu. Obie strony podpisały inter- cyzę, której zawstydzające szczegóły wkrótce powtarzano sobie ociekającym jadem szeptem. To oczywiście Hobhouse opisał mi ślub oraz żałosne przerażenie Byrona, które starał się ukryć za zasłoną wisielczego humoru. Chciał, żeby Hobhouse i kilku innych jego przyjaciół szybko znalazło kan- dydatki na żony i wzięło ślub razem z nim, dzieląc jego cierpienia. Fantazjował nawet, że mogliby trzymać się przy tym za ręce, aby równocześnie doznać wstrząsu. - Naturalnie nie mogłem tego zrobić, niemniej oczywiście zjawiłem się na uroczystości, gotów udzielić mu takiego wsparcia i pociechy, jakich sobie zażyczy. Wyglądał jak człowiek skazany na najokrut- mejszą śmierć. a wiecie, Hobhouse'a cechowało chorobliwe zamiłowanie do egołow. Jego mózg funkcjonował jak gigantyczny magazyn, orym gromadzono wspomnienia bez żadnego ładu i składu. jąc mi ślub, nie pomylił żadnego szczegółu, nawet najmniejszej ar°bnostki. OH^ i_..__t_ «._, , ... , »_,____. L._ S Gdybym malowała ślubne portrety, wykonałabym bez 375 najmniejszego problemu na podstawie jego relacji obraz przedsta wiający młodą parę. Wbrew angielskiej tradycji, Byron zjawił się ubrany nie na &a natowo, lecz na czarno. Nie chciał brać ślubu w kościele, cerenionie zorganizowano więc w domu rodzinnym jego narzeczonej. Do ostat- niej chwili ćwiczył strzelanie do rzutków - niemal siłą odciągnięto g0 od strzelnicy. Annabella miała na sobie muślinową suknię obszytą koronkami i muślinową narzutkę na ramiona. Była z gołą głową. Wyglądała niemal jak prosta pasterka. Przez cały czas wpatrywała się w Byrona. Jej odpowiedzi brzmiały jak dźwięki maleńkich dzwoneczków. Osiąg- nęła swój cel, dokonała niewinnego podboju. - Jestem pewien, że tak właśnie myślała - powiedział Hobhouse. - Bez żadnych złych intencji. Byron mamrotał pod nosem takim tonem, jakby przyznawał się do jakiegoś potwornego przestępstwa, przysięgając zaś, że będzie się dzielił z żoną wszystkimi ziemskimi dobrami, uśmiechnął się ironicznie do Hobhouse'a: telepatycznie podliczyli wszystkie jego długi. Po ceremonii Byron w żaden sposób nie okazał ani zadowolenia, ani czułości swej nowo poślubionej żonie; zaszył się w kącie jak osaczone zwierzę i stał tam z ponurą miną. Nie znalazł się nikt odważny, żeby złożyć mu gratulacje. Działo się to 2 stycznia 1815 roku, w pochmurny i wietrzny dzień. Goście w milczeniu przeszli do sąsiedniego salonu na przyjęcie, czując się trochę tak, jakby uczestniczyli w stypie. Hobhouse miał wrażenie, jakby właśnie pochował przyjaciela - zresztą Byron wyglądał jak chodzący trup. Był tak blady, że aż niebieskawy. Prawie nie przypo- minał człowieka. W salonie czekał zeschnięty i nieświeży, bo upieczony przed mie- siącem tort weselny. - Nikomu nie przyszło do głowy upiec nowy, bo nikt nie miał pewności, czy narzeczony w ogóle się pojawi i czy ślub się odbędzie - wspominał Hobhouse. - Annabelli potwornie trzęsły się ręce. Bardzo długo słychać było tylko brzęk filiżanek, kiedy próbowała nalewać gościom herbatę. Nikt nie miał niczego do powiedzenia. Było to najbardziej milczące przyjęcie, jakie można sobie wyobrazić, nawet w Anglii. Po kilku bezskutecznych próbach skonsumowania tortu goście pożegnali się i poszli sobie najszybciej, jak mogli. Byron, siedzi 376 wozie którym miał udać się w podroż poślubną, kurczowo ściskał k Hobhouse'a. Fakt zawarcia związku małżeńskiego wywarł na ? wstrząsające wrażenie. Chociaż od ceremonii minęło już kilka "odan. wciąż wyglądał i zachowywał się jak upiór. Było uz po wszystkim - wspominał Hobhouse. - Konie parskały • aryzły wędzidła. Zdaje się, że udzielił im się lęk Byrona. Ci, którzy tym byli, z zażenowaniem odwracali wzrok. W ostatniej chwili rzed rozstaniem Byron spojrzał na nasze splecione ręce i powiedział: Patrz, na tych delikatnych białych nadgarstkach niebawem zatrzas- ną się kajdany". Sam nigdy nie dałby sygnału do odjazdu; musiała zrobić to za niego Annabella. Nie patrzył na nią, siedział ze wzrokiem wbitym w jakiś niewidzialny punkt hen, daleko. Zastanawiałem się, co czeka tę nieszczęsną kobietę, która w tej chwili zdawała się cał- kowicie panować nad swoim losem. Konie ruszyły, Hobhouse szybko zniknął w oddali. Annabella sie- działa cierpliwie obok nieznajomego, którego poślubiła. MÓWI KOT Żółta jedwabna narzuta w pracowni Cecilii stanowi dokument moich poczynań i świadectwo zwycięstw nad pierzastymi i osierś- cionymi stworzeniami na obu końcach mego przewodu pokarmowego. Spójrzcie na moje dzieło! Krew, błoto, drobne szkieleciki i czaszki ozdobne ślady łap na żółtej materii. Na podstawie tych zapisków można ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że jestem szczęśliwy i że odnoszę sukcesy. Cecilia jest moją kobietą. Jesteśmy zaślubieni. Mógłbym przypominać jej o tym, łasząc się i mrucząc, znam jednak lepszy sposób, aby zapewnić sobie jej miłość i uwagę. Traktuję ją chłodno, ją to podnieca i w ten sposób oboje jesteśmy zadowoleni. Nieczęsto spoglądam jej w twarz, kiedy do mnie mówi. Czasem nawet nie chce mi się miauknąć, otwieram więc pysk w milczeniu, aby okazać, iż naszła mnie ochota, żeby jej coś powiedzieć. Cecilia mnie rozumie. Jesteśmy zaślubieni. Cecilia ma dla mnie ogromną wartość. To na jej tle odgrywam codzienne dramaty zabójstw, rozczarowań, snu i seksu. Dzielę się z nią moimi pchłami. Śpiewam jej specjalną Kurzą Pieśń, kiedy wraca od rzeźnika z małą wilgotną paczuszką. Parskam na nią tylko wtedy, kiedy się niewłaściwie zachowuje; jestem dla niej opryskliwy tylko wtedy, kiedy nie pozostawia mi wyboru. Kiedy wszystko jest a posto, nagradzam ją pasywną aprobatą. Trochę bardziej kocham ją zimą, kiedy na dworze panuje chłód. Niekiedy je coś wyjątkowo smakowitego i wtedy obwąchuję jej usta, jakbym je całował. Kochałbym ją jeszcze bardziej, gdybyśmy nie byli zaślubieni; taką już mam naturę. Przykro mi z powodu tej narzuty, ale mając czyste łapy, nie od- czuwam najmniejszej ochoty, żeby stąpać po jedwabiu. To także część mojej natury. 10 Matrimoni e macaroni - se non i xe ccddi no i xe boni. Zimny makaron i zimne małżeństwo są do niczego. Przysłowie weneckie Opowieść Annabelli o jej miesiącu miodowym to bardzo smutna lektura. Radość skończyła się dla niej w chwili, kiedy dopiero powinna w pełni rozkwitnąć. W powozie Byron najpierw milczał przez kilka godzin, a następnie zaczął przeraźliwie wyć, jakby skarżąc się na los, który kazał mu ożenić się z Annabellą Milbanke. Przypuszczam, że był to ten sam dziki odgłos, jaki wyrwał się z jego piersi, kiedy siedzieliśmy w okiennym wykuszu w Tepelenie. Zapadał zmrok, sypał śnieg, a on wylewał z siebie gorzkie żale na żonę i jej rodzinę. - Głupio zrobiłaś, wychodząc za mnie - tak brzmiały jego pierwsze słowa skierowane do Annabelli. Wieczorem dotarli do Halnaby, gdzie stał dom, w którym mieli rozpocząć wspólne życie. Z niezbyt jasnej w tym miejscu relacji Annabelli można wysnuć wniosek, iż rozdziewiczył ją brutalnie na sofie, jeszcze przed kolacją. To do niego podobne, pomyślałam. Raczej nie robiłby z tego ceremonii. Jadł w milczeniu, osłaniając talerz ramieniem, jakby się lękał, że żona zabierze mu posiłek. Powiedział jej, że może z nim spać, jeśli musi, lecz szczerze mówiąc, wolałby spędzać noce wyłącznie we własnym towarzystwie. Położył się odwrócony do niej plecami, ze sztyletem i pistoletami w zasięgu CKi. Jeszcze nie wiedziała, że nienawidził sypiać z kobietami. Obu- się w środku nocy, a zobaczywszy płomienie w kominku i ich na czerwonych kotarach, zaczął przeraźliwie krzyczeć, że trafił yron dręczył żonę zarówno słowami, jak i grobowym, lodowatym 379 milczeniem, a także w żaden sposób nieskrywanym pragnienia znalezienia się jak najszybciej u boku Augusty. - Annabella nie była głupia - opowiadał Hobhouse. - Nawet jezpi- wcześniej miała wątpliwości co do niezdrowej natury uczucia łąCZa cego Byrona z jego przyrodnią siostrą, to teraz, w świetle jej wk* nych przeżyć, wszystko stało się aż nadto jasne. Byron niczec przed nią nie ukrywał, ba, wręcz chciał, żeby się dowiedziała Czynił wszystko, by ukarać ją jak najsurowiej za to, że odebrała mu wolność, oprócz tego zaś chciał wystawić ją na próbę. - Czy chodziło o sprawdzenie jej miłości? O to, czy rzeczywiście jest pełna i bezwarunkowa? Tak jak dziecko sprawdza niekiedy miłość matki? - Być może, Cecilio. Wy, Włoszki, sporo wiecie na ten temat prawda? Sądząc na podstawie wspomnień Annabelli, Byron sprawdzał ją aż do kresu jej wytrzymałości na cierpienie i determinacji, żeby jednak go pokochać. Nazajutrz po ślubie oświadczył żonie: „Uczyniłem coś, czego nigdy sobie nie wybaczę". Starała się łagodnie nakłonić go do zwierzeń, on jednak zbył ją stwierdzeniem, iż „takie kobiety jak ona nie mogą o niczym wiedzieć", a potem szydził z niej, opowiadając zmyślone historie o chorobach umysłowych w swojej rodzinie. W rozdziale XIX drugiego tomu Glenaroona Caroline Lamb opi- sała, co mogło zdarzyć się z Annabella. Czytając ten fragment, czułam emanujące z niego ciepło prawdy. Później, w egzemplarzu stanowią- cym własność Byrona, znalazłam ten sam ustęp podkreślony czer- wonym ołówkiem: Glenaroon wspomniał o straszliwej tajemnicy, drążącej jego wnę- trze. Czasem nieruchomiał jak posąg, wpatrywał się w przestrzeń, a ocknąwszy się, pytał Calanthę, co widziała i słyszała. Jego gesty, groźby, które miotał, były przerażające. Niekiedy rozmawiał z po- wietrzem, potem wybuchał straszliwym śmiechem, rozglądał #? z lękiem, po czym wypytywał, czy na ziemi nie pojawiły się ślady krwi i czy duchy zmarłych nie przybyły z zaświatów. Calantha przypuszczała, że szaleństwo zstąpiło na jego umysh i szlochała na myśl o tym, iż został nim dotknięty człowiek o to* wiełkim i wspaniałym talencie. Jednak jak tylko minęła straszliwi chwila, oczy napełniały mu się łzami, kładł jej rękę na swej fo^i palonej głowie, nazywał ją swoją jedyną pocieszy cielką, jedtfh 380 • n iaka została mu na ziemi, swoim najdroższym, jedynym rvrziiiacide'm— \\* w końcu Annabella zdołała go złamać - powiedział Hob- _ Q^ (jnia ślubu ani przez chwilę nie był naprawdę sobą. w~ szua wyczerpany swoim postępowaniem, zaczął rozmawiać Po kilku butelkach wina opowiedział jej o krzywdzie, jakiej Z ał od swej opiekunki Mary Gray i od własnej matki. Jakby chcąc sobie wynagrodzić, pozwolił Annabelli odgrywać rolę delikatnej troskliwej matki, takiej jak kobiety z jego poematów. Yngła nawet myć jego zniekształconą stopę - opowiadał z nie- dowierzaniem Hobhouse - nacierać mu skronie perfumami, badać mu puls, kiedy hipochondria kazała mu wierzyć w to, że jest śmier- telnie chory. Wyraźnie słyszałam zazdrość rozbrzmiewającą w głosie Hobhou- se^. Uświadomiłam sobie także, że chociaż starał się być uczciwym i bezstronnym, nie potrafił polubić Annabelli. Możliwe, iż zazdrościł jej tych intymnych poufałości, do których na krótko została dopusz- czona. Annabella pomogła mu odzyskać zdrowie fizyczne, czyniąc go równocześnie dość silnym, żeby mógł ją skrzywdzić. Jak tylko poczuł się lepiej, natychmiast zwrócił się przeciwko niej. Musiała odpoku- tować za wolność, którą mu skradła. Koncepcja bycia mężem napeł- niała Byrona głęboką odrazą, jej wizja nawrócenia go na właściwą drogę - jeszcze głębszą. Karał ją za każdą nieśmiałą próbę okazania czułości. Nie miała prawa go dotykać, nie miała prawa się do niego odzywać. Kiedy zjechali z odwiedzinami do Augusty, Annabella cierpiała nieustające upokorzenia. Któregoś wieczoru odprawił ją słowami: „Nie jesteś nam potrzebna, moja droga". Kilka godzin później, kładąc się do łóżka powiedział: „Teraz, kiedy mam j ą, przekonasz się, że doskonale radzę sobie bez ciebie". Co wieczór Annabella leżała samo- nie w łóżku, wsłuchując się w dobiegające z parteru szepty i chichoty. yron, który wielokrotnie wyrażał się z podziwem o Herodzie, zmienił nastawienie i okazywał wielką czułość małej Medorze, nazywając ją swoim dzieckiem. Wyobrażałam sobie, jak Annabella pochyla się nad . ys ^' Przygląda dziecku, przenosi badawcze spojrzenie na męża, agie blednie, prostuje się gwałtownie i cofa o krok z oczami P^nymi łez. Pewnością była zszokowana, kiedy jej mąż opowiadał ze szczegółami 381 W angielskiej, a nawet we włoskiej prasie zawrzało, Annabelli dolewała oliwy do ognia. Ponownie znalazła się w centrum uw» Dziennikarze wciąż od nowa opisywali jej historię. Nawet w Wen? •• mogłam przeczytać „relację naocznego świadka" niewyobrażalny ł, cierpień młodej lady Byron i między innymi na tej podstawie od tworzyłam całą historię, która przedstawiała się tak, jak się te» spodziewałam. Annabella ogłosiła wszem wobec, że Byron postradał zmysły. - Byron odtrącony? Jak to możliwe? - wypytywałam Hobhouse'a Wydawało mi się niemożliwe, żeby pojął, co się z nim działo, a tym bardziej, żeby to zaakceptował. - Masz słuszność, Cecilio. To go zdruzgotało. - Próbował ją odzyskać? - Przez pewien czas. Jego życie wypadło z orbity, a ona była jak bezpieczne niebo. Nawet wtedy, kiedy ją lżył i znieważał, ufał jej na tyle, żeby przy nim była. Każdy inny na jego miejscu spodziewałby się, że w końcu prawda wyjdzie na jaw, ale on żył jak we śnie. Upiekło mu się również to, co wyprawiał z Caroline, a w każdym razie tak sądził, bo przecież nie wiedział jeszcze wtedy o Glenanonk. Oprócz tego było coś jeszcze: przerażające długi. - Jak sobie radził? - Wrócił do Augusty, która przynajmniej go kochała. Zaczął też przyjmować pieniądze od swego wydawcy, Johna Murraya. Była to dla niego chwila straszliwego upokorzenia. Doskonale to rozumiałam: Byron stał się kimś w rodzaju kurtyzany opłacanej za to, że dawała przyjemność ludziom, którymi gardził. Wyobrażałam go sobie przepełnionego obrzydzeniem do siebie, wciąż bez pensa przy duszy, osaczonego, szukającego pociechy u Augusty. Wiedziałam już, że dawał upust swemu gniewowi na piśmie. Obrażał żonę i jej rodzinę, nazywał swój ślub pogrzebem. a Nie zdziwiło mnie zbytnio, iż „domowa destrukcja" Byrona ot- worzyła go na świat, czyniąc jednocześnie wrażliwym na ciosy prze& ten świat zadawane. Dołączył do odrzuconych i nigdy nie wybaczył tego Annabelli. Stworzył w swoim umyśle scenariusz, według którego właśnie ona odpowiadała za wszystko, co uczynił potem - to znaczy za wszystko okrutne, gwałtowne i niszczące. Dzięki niej nie miał W reputacji, którą musiałby chronić. Mógł zejść na psy. Niech wytykają go palcami i szepczą po kątach - on mógł teraz robić; chciał. Wypowiedział wojnę całemu światu. 384 chvba wyczuli tę niebezpieczną zmianę nastawienia. Skan- LU Annabellą i Augustą były niepokojące, znacznie gorsze jednak 6 Z- ło się to, że Byron nie sprawiał wrażenia ani odrobinę za- "' "H nego. Powiało grozą. Salony pustoszały, kiedy wchodził do WS ' aeustą. Był jak trędowaty. Nadeszła pora, żeby znowu opuścić Anglię- _ Pojadę do Wenecji - oświadczył Byron. Tysiąc mil od niego nad laguną powiało przenikliwym chłodem, a gondole zadrżały na pomarszczonej wodzie. 11 / monti xe monti senza bisogno d'essar monti Góry nie muszą się starać, żeby być górami. Przysłowie weneckie Byron wezwał Hobhouse'a. Znowu wyruszali w drogę. - Co prawda miałem dołączyć do niego później, ale oczywiście potrzebował mojej pomocy przy organizowaniu wyjazdu. Był zanadto pochłonięty swoim rodzinnym dramatem, żeby zawracać sobie głowę takimi drobnostkami, jak paszporty i bilety. Starczyło mu natomiast czasu, żeby powiększyć długi. Jedną z jego ekstrawagancji był powóz stanowiący replikę powozu Napoleona. Poprzez małżeństwo z Annabellą Byron nabrał praw do jej rodowego nazwiska Noel, w związku z czym na drzwiczkach znalazły się inicjały N. B., takie jak słynnego Francuza. Wewnątrz znalazły się najwymyśl- niejsze luksusowe udogodnienia, łącznie z łóżkiem, niedużą biblio- teczką i pełną zastawą obiadową. Był koniec kwietnia 1816 roku. Byron opuścił dom z dokumentami separacyjnymi w ręce. Zabierał ze sobą swego służącego Fletchera oraz młodego lekarza Johna Williama Polidoriego. Hobhouse nie znosił tego człowieka, rozpisującego się o sobie w samych super- latywach w dzienniku, który John Murray u niego zamówił. Miała to być kronika nowego życia Byrona. - To był kretyn i pajac - oświadczył z niesmakiem Hobhouse. 1 Chwilę po ich wyjściu w domu zjawili się komornicy. - Zajęli wszystko, co tylko mogli - wspominał Hobhouse. - Na- wet obłaskawioną wiewiórkę, którą Byron trzymał w sypialni. W Dover narastała ciekawość i podniecenie. W prasie pojawiły plotki o wielu damach z towarzystwa, które przybyły tam w $Y2#~ braniu, aby ujrzeć Byrona kuśtykającego korytarzami gospody a* po nabrzeżu. 386 Czy żałował, że opuszcza Anglię? - spytałam Hobhouse'a. " Kto to może wiedzieć? Powiem ci tylko tyle, że Byron odpłynął i-- n" potwornym kacu. Wszedł na pokład jak skazaniec, a potem - * , m tak długo, aż znikł w oddali. Robił wrażenie zupełnie iad\r' 'netro mnie natomiast wzruszenie chwyciło za gardło, wydawało S*j°się bowiem, że widzimy się po raz ostatni. " Wyobraziłam sobie Byrona na pokładzie: bladego, wycieńczonego, . jajkiem wypełnionym nienawiścią, żółcią i winem. Znowu przeis- t zvł się w Childe Harolda, tyle że starszego i bardziej zgorzk- niałe ->, wyruszającego na poszukiwanie drugiej części swojej historii. rdvbv wierzyć jego wierszom, powinna się zakończyć niewyobrażal- nymi ekscesami i nieszczęściem wielu kobiet. Jednak w miarę jak rosła odległość od angielskiego brzegu, banita dostrzegał coraz więcej jasnych stron swego wygnania, aż w końcu niemal całkowicie otrząsnął się z ponurego nastroju, a także ze swych zahamowań. Polidori zanotował w dzienniku, że niemal natych- miast po dotarciu do hotelu w Ostendzie Byron rzucił się jak jastrząb na pokojówkę. Polidori nie był jedynym szpiegiem w jego pobliżu. Podążali za nim także wysłannicy angielskich gazet, donosząc o wszystkich wy- stępkach. Postępowanie Byrona świadczyło o tym, że istotnie stał się wrogiem wszystkiego co brytyjskie. Uparł się, żeby odwiedzić Water- loo, gdzie - ku nieskrywanemu żalowi poety -jego bohater Napoleon poniósł sromotną klęskę. Byron przegalopował przez pole bitwy w wyimaginowanej szarży kawaleryjskiej. Wyrył swoje imię w kaplicy w Hougoumont. Zatrzymał się w hotelu w Secheron, gdzie wpisał się do księgi gości, umieszczając w rubryce „Wiek" liczbę 100. Dowiadywałam się o tym z zaledwie kilkudniowym opóźnieniem. Można było odnieść wrażenie, że całe tłumy dziennikarzy utrzymują się wyłącznie z opisywania tego, co uczynił zdeprawowany George Gordon, lord Byron. Wystarczyło, żeby podniósł do ust kieliszek z winem, a już ktoś doszukiwał się w tym czegoś niewłaściwego. nociaż opuścił Anglię, wciąż napędzał sprzedaż tamtejszych gazet, związku z czym trzymali go mocno w garści, by już nigdy go nie uwolnić. tepną część historii Byrona poznałam dzięki najskrupulatniej- ieri ZG swiadk°w- Nigdy nie miałam prawdziwej przyjaciółki; 3 osobą, która prawie zasłużyła sobie na to miano, była Mary 387 Shelley, w której towarzystwie Byron spędził kilka kolejnych ny sięcy. Podczas gdy Byron szalał po bitewnych polach Europy, nad J ziorem Genewskim czekała jego dawna londyńska przygoda, pulchn ładna i głupia Claire Claremont, zasypując go listami, w których obiecywała rozrywki najróżniejszych rodzajów. Znacznie ciekawsza oferta nadeszła od jej gospodarzy, Mary i Percy'ego Bysshe Shel leyów. Claire była szwagierką Mary i przyjechała z nimi nad jezioro w pogoni za Byronem. Percy Shelley był przystojny, nieśmiały i chory na gruźlicę. Po. chodził z wysokiego rodu, lecz w przeciwieństwie do Byrona ani trochę się tym nie pysznił. Po to, żeby być z Mary, opuścił pierwszą żonę Harriet i dwoje dzieci, co ściągnęło na niego powszechną niechęć i potępienie. Podobnie jak Byron, z powodu długów i niesławy musiał szukać schronienia na kontynencie. Nieco później Harriet utopiła się. Tak jak Byronowi, groziła mu utrata dzieci, nieszczególnie się tym jednak przejmował, podobnie jak opinią środowiska. Shelley żył dla innych, abstrakcyjnych i intelektualnych celów. Wygnańcy skupili się w pięknym miejscu nad jeziorem. Shelleyo- wie wynajęli niewielki dworek, Byron rozgościł się w pobliskiej Villa Diodati. Mary opowiadała mi, że większość czasu spędzali razem. - Bardzo mu to odpowiadało. Jeśli chciał się odprężyć albo po- trzebował kogoś, kto sporządziłby kopię jakiegoś rękopisu, w każdej chwili miał do dyspozycji Claire. Poza tym całkowicie ją ignorował Prowadzone do późnej nocy dyskusje dotyczyły między innymi duchów. Byron deklamował fragmenty Christabel Coleridge'a - głów- nie te opisujące odrażająco bladą pierś wiedźmy. Shelley nagle zerwał się z miejsca, począł z przeraźliwym krzykiem biegać z pokoju do pokoju, aż wreszcie zemdlał. Ocucony zimną wodą opowiedział o prze- rażającej wizji kobiety z oczami zamiast sutków. - Ten koszmar prześladował go później przez wiele lat - powie- działa Mary ze zmarszczonymi brwiami. Uważała, że to wina Byrona. Właśnie Byron zaproponował, aby każdy napisał jakąś histori? o duchach. On sam co prawda zarzucił pomysł po zaledwie kilku stronach, ale na podstawie jego pomysłu Polidori napisał Wampie, który nawet ukazał się drukiem i cieszył sporą popularnością, gdy2 plotka głosiła, że wyszedł spod pióra Byrona. Kiedy czytałam ten utwór, było dla mnie oczywiste, że powstał pod jego wpływem alb° przynajmniej w jego obecności. Koszmarne wizje nawiedziły równic 388 , *A« następnie przetworzyła je w swoją pierwszą powieść, Mary- która ^^miesięczna idylla wywarła pozytywny wpływ na Byrona, chociaż nie potrafi! tego naśladować, głęboko podziwiał pre- kt01^' • nrzez Shelleya niewzruszoną wierność wyobraźni i pros- tC^e^ -eg0 towarzystwie Byron nigdy nie miał humorów ani nikogo • brażał - wspominała Mary. - Nie miało to najmniejszego sensu. oh llev nie był ani wstrząśnięty, ani rozbawiony takim zachowaniem, rawie go nie dostrzegał, a jeśli już, to tylko jako przeszkodę w kon- ntrowaniu się na naprawdę istotnych sprawach. Zależało mu na tym, by zainteresować Byrona etyką poezji; Byron słuchał uprzejmie, leczw gruncie rzeczy niewiele go to obchodziło. Poezja? Dla niego zawsze ważniejsze były wiersze. Przebywając z Shelleyami, Byron znowu pisał. - Niekiedy na ścianach - powiedziała Mary z kwaśną miną - ale również na papierze. Wyrył swoje imię w kamiennej ścianie Chateau Chillon, fortecy wzniesionej nad jeziorem, gdzie w szesnastym wieku więziono zna- nego awanturnika Bonivarda. Zwiedziwszy malownicze lochy, Byron napisał Więźnia Czyllonu, dramatyczny monolog wtrąconego do nich rozbójnika. - Wspomniał, że mając za sobą rok małżeństwa z Annabellą, doskonale rozumie, co musiało się dziać w duszy więźnia. Kończył również trzecią księgę Childe Harolda. - Chwilami nie można było oderwać go od pióra - opowiadała Mary. - Mam wrażenie, że pisał po to, by uciec przed samotnością, którą w gruncie rzeczy czuł. Być romantycznym podróżnikiem to zupełnie co innego niż nie mieć pensa przy duszy i stanowić obiekt nieżyczliwych plotek. Traktował nieskalaną czystość gór i jezior jako ucieczkę przed konsekwencjami swoich niemoralnych uczynków. A potem wybuchła wiadomość o ukazaniu się Glenaruona. Książka sprzedawała się wspaniale, jakby napisał ją sam Byron. Ludzie czytali ją do późnej nocy, rozprawiali o niej na ulicach. Teraz każdy fflyslał, że wie wszystko o Byronie - bądź co bądź, Caroline Lamb znała go bardzo blisko. - Jak zareagował? - zapytałam Mary. - Czy był wściekły? aczej nie, choć nie ominął żadnej okazji, żeby powiedzieć coś ego o Caroline albo dać do zrozumienia, że ich związek był 389 dla niego zupełnie nieważny. Porównywał go do portretu i mówi} » podobizna nie mogła być udana, ponieważ zbyt krótko pozował Aż się skrzywiłam, kiedy to usłyszałam. Biedna Caroline! Ze ran ma się rozumieć, było tak samo albo jeszcze gorzej. Spędziłam z ram przecież jeszcze mniej czasu niż ona. - Przeczytał książkę? - Udawał, że nie, ale to zrobił. Pożyczył ją od Madame de Stael Widziałam egzemplarz w Villa Diodati, nosił wyraźne ślady używania Ja też ją przeczytałam, ma się rozumieć, i to chyba w jeden dzień Boże, ta kobieta pisze tak, jakby całe życie spędziła w rynsztoku! Nie dziwię się, dlaczego bardziej się nie przejął. Taka książka nie mogła zaszkodzić jego reputacji niebezpiecznie atrakcyjnego, melan- cholijnego złoczyńcy. - A co myślała o tym Annabella? - Dyszała żądzą zemsty. Uważała, że Caroline potraktowała go zbyt łagodnie. Mówiła wszystkim, że Glenawon nie pokazuje nawet połowy prawdy. W tym miejscu zyskuję drugie źródło informacji. W Villa Diodati zjawił się Hobhouse, przywożąc najświeższe wie- ści o postępującej demonizacji Byrona w Anglii. Przed wyjazdem z Wysp odwiedził Caroline, by udzielić jej łagodnej reprymendy, ona zaś pokazała mu kilka obscenicznych szkiców swojego autorstwa, przedstawiających Byrona w kompromitujących go sytuacjach, i za- groziła ich publikacją. Hobhouse'owi udało się jakoś ją od tego odwieść. - Co o nim mówiono? - zapytałam. - Och, to była ta sama co zwykle mieszanka prawdy i złośliwych zmyśleń. Według krążących po Londynie plotek miał szukać pociechy nie tylko w ramionach Claire i Mary Shelley, lecz także Roberta Rushtona, swojego lokaja. Kiedy mu o tym powiedziałem, tylko skinął niecierpliwie głową i wyciągnął rękę po list od Augusty. r°~ nieważ nie przywiozłem żadnego listu, odwrócił się i sięgnął p° odłożoną książkę. W tym czasie czytał Fausta, pisząc równocześnie Manfreda. Powtórzyłam z pamięci trzy wersy o największej miłości Manfred* Jej rysy były podobne do moich - Jej oko, włos jej, jej sposób mówienia, 390 Wszystko, a nawet dźwięk głosu, zdało się Takim jak u mnie...* A więc jaz wiesz? - zdziwił się Hobhouse. Oczywiście. Czytałam Manfreda. Cała Wenecja go czytała. Dla- Annabella nie przesłała mu żadnej wiadomości? ° Z bardzo bolesnych dla niego powodów. Otóż przebiegła An- bella zdołała zawładnąć Augustą, która była słodka i słabego cha- kteru Poza tym wierzyła święcie, że występuje w słusznej sprawie stronie Dobra przeciwko Złu. Zaledwie kilka miesięcy po wyjeździe Byrona wymogła na Auguście, żeby ta przekazywała jej wszystkie listy otrzymane od brata. _ Ale dlaczego Augusta do niego nie napisała? - Przypuszczalnie ze wstydu. Początkowo nawet odpisywała, czy- niła to jednak w przedziwnym zawoalowanym stylu, który doprowa- dzał go do wściekłości. Mimo to pisywał do niej bez przerwy, po- wtarzając, że bez niej będzie skazany na wieczną samotność. Oczywiś- cie nie miał pojęcia, że Annabella czytała każde jego słowo! Pod koniec września Byron i Hobhouse opuścili Villa Diodati i przez przełęcz Simplon podążyli do Mediolanu, gdzie zachwyt By- rona wzbudziła Biblioteca Ambrosiana, a szczególnie przechowywane w niej listy Lukrecji Borgii i kardynała Bembo. Oglądał także pukiel włosów Lukrecji - był tak długi i gęsty, listy zaś tak piękne, że rozpaczał, iż nie urodził się na tyle wcześniej, żeby przynajmniej ją ujrzeć. - Naturalnie opisał wszystko w liście do Augusty - opowiadał Hobhouse. - Nie mógł się oprzeć, żeby nie wspomnieć o otaczającej piękną Lukrecję atmosferze skandalu związanego z domniemanym kazirodztwem. Podobna historia dotyczyła jej ojca, papieża Aleksan- dra, i brata, Cezara Borgii. Wyobraź sobie, jakie wrażenie musiało to wywrzeć na Annabelli! Byron nauczył się na pamięć kilku listów i ukradł jeden włos w charakterze relikwii. - Ukradł włos Lukrecji Borgii? Z biblioteki? - JNie zapominaj, że uważał się za niebezpiecznego awanturnika. 3za tym, to był tylko jeden włos, który owinął sobie wokół palca. Przełożył Józef Paszkowski, w: Byron, Wybór dzieł, t. I-III, PIW, ar8Zawa 1986 (przyp. tłum.). 391 Na początku listopada Byron i Hobhouse wyruszyli przez Breao^B i Weronę do Wenecji. Byron wyglądał i zachowywał się tak, iau/ dręczyła go wysoka gorączka. - Wciąż pisał do Augusty, jeśli jednak nawet otrzymywał odnn wiedzi, to bardzo dziwne. Teraz oczywiście wiemy dlaczego, al wtedy nikt nie mógł tego wytłumaczyć. Usiłując zrozumieć jej słowa wyznał mi kiedyś: „Mam wrażenie, że mózg mi się rozpada. Gdybv to samo chciało się stać ze wspomnieniami...". W deszczową noc dotarli do Mestre i wsiedli do gondoli. Drzemali w czarnej felze, podczas gdy łódź sunęła po wodzie przypominające! wężową skórę. Obudzili się dopiero na wysokości Cannaregio, ldedv gondola minęła Palazzo Labia i wpłynęła na wody Canal Grandę. Wyobrażam sobie to łagodnie rozkołysane przebudzenie wśród dzielących się i łączących odbić przyćmionych świateł, przy dobiega- jących z góry odgłosach kroków. Dyskretne echo uświadomiło im, że przepływają pod mostem. „Rialto" - odpowiedział gondolier na ich pytanie. „Rialto..." - powtórzył półgłosem Byron, starając się zapa- miętać wenecki akcent. Wysiedli przy Hotel de la Grandę Bretagne, zaprowadzono ich do pokojów o ścianach obitych malowanym i złoconym jedwabiem. Wnę- trza ociekały przepychem, były wspaniałe jak w teatrze. Tej pierwszej nocy miasto powitało ich wspomnieniami o szczęśliwych ludziach w szczęśliwszych czasach, o gwałtownej namiętności i powolnym, cudownym rozkładzie. Tej pierwszej nocy nad Canal Grandę Byro* zapewne nawet nie wiedział, kiedy skończyły się sny na jawie, a za- częły się te prawdziwe. Od mojej pracowni w Palazzo Balbi Valier dzieliło go zaledwie pół mili. Po raz pierwszy od siedmiu lat byliśmy tak blisko siebie. GONDOLIER PISZE Dopiero znacznie później dowiedziałem się, kim był ten nieduży 1 wiek. Ten kulawy, z dziwnym światłem na twarzy. To był ten zbzikov.any angielski milord, który mógłby mieć wszystkie kobiety w Wenecji i w końcu, zdaje się, miał ich większość. Głupie suki. Był niski, cuchnęło mu z ust, twarz miał jak niedo- pieczona bułka, usta wielkie jak Maur. Podobno pisze takie wiersze, że człowiekowi aż serce pęka w piersi. Nawet moja matka tak mówi, ale co ona może wiedzieć? Jest praczką, gdzie jej tam do angielskiej poezji? Powtarza tylko to, co piszą w gazetach. Ja to co innego, nawet nauczyłem się na pamięć paru linijek. Jak zagadam Byronem do angielskich turystów, to złoto od razu sypie mi się do ręki. Ale kiedy ją mówię, tę poezję czuje się tak, jakbym żuł zepsute owoce. Szybko wynajął sobie własnego gondoliera, tego zabijakę Tita Falcieriego. Jakby nie mógł dokuśtykać do kanału i wziąć pierwszego z brzegu, jak zwyczajny człowiek. O nie, to nie dla niego. Mi morti! Pamiętajcie o mnie. To ja przywiozłem go do Wenecji. Co by było, gdybym po cichu wrzucił ich obu, jego i przyjaciela, do laguny? Co by było, gdyby dziób mojej gondoli przejechał po wyciągniętych po pomoc rękach? Ile Wenecjanek zachowałoby czystość? Ile serc ocalił- bym przed złamaniem? Ilu małych bękartów nie przyszłoby na świat? A * CZĘSC CZWARTA w najróżniejsze sposoby, spodziewam się więc, iż nie jest w najlet-. formie. Zapragnie sobie przypomnieć, jaki silny był kiedyś. Od dni i nocy w Tepelenie zawsze, kiedy słyszałam albo widział nazwisko Byrona, odczuwałam bolesny skurcz żołądka. Przez minio lata chłonęłam łapczywie wszystko, co mówiono i pisano na ie temat. Szpiegowałam go. Przetrząsałam biurka i podsłuchiwała rozmowy, kierowana cynicznymi motywami, zaprzyjaźniałam si z właściwymi ludźmi - wszystko po to, by jeszcze szczelniej opleś- go pajęczą nicią mego osobistego śledztwa. Powiem ci jeszcze jedno. Ilekroć widziałam tom jego poezji, natyeh- miast ogarniało mnie przeczucie niebezpieczeństwa podobne do ognia rozlanego tuż pod moją skórą, zawsze jednak po niego sięgałam Przerzucałam kartki lodowatymi palcami, rozumiałam każde słowo Byłbyś dumny z mojej angielszczyzny. Jak płynnie posługuję sie teraz tym językiem! Wystarczająco dobrze, żeby dostrzec jego poraż- ki jako poety, tak samo jak widziałam jego porażki jako kochanka. Język odmawia mi jednak posłuszeństwa, kiedy staram się wyjaśnić ci jego fenomen, więc nie będę więcej próbowała. Nie mówię już do ciebie, Casanovo, ponieważ muszę opowiedzieć o sprawach, o których wolałbyś nie wiedzieć. Od czasów Albanii nauczyłam się bać Szkotów, nauczyłam się bać ich miodowego akcentu i wodnistych oczu. Płynęłam pod prąd, po- nieważ Szkotów i Włochów zawsze coś do siebie przyciągało. Włochom podoba się ich dzika, okrutna prostota, życie podobne do odbicia samotnego obłoku w powierzchni jeziora, zrujnowanej chaty, pojedyn- czego ciosu mieczem. Włosi nie rozumieją szkockiego indywidualizmu i wyobcowania. My nie potrafimy żyć z dala od rodzin, Szkoci nato- miast nie wiedzą, co to ból samotności. Ich pomniki to odosobnione głazy na rozległych polach, jakże różnych od naszych zatłoczonych campi. Pierwszy szkocki handlarz suknem dotarł do Sieny około roku 1430. W tamtejszych kościołach można podziwiać niezliczone sceny z życia świętych, z łóżkami przykrytymi modnymi wzorzystymi kapami. Właśnie pod tymi kapami od stuleci Szkoci i Włosi próbują się kochać. Ale to się nie udaje i nigdy nie uda. Przynajmniej nie Szkotowi o sercu z kamienia i nie Włoszce o wnętrzu miękkim i płonący18 namiętnością. Szkockie pocałunki nie są warte śliny, która przy nich wypłyń* 398 tury nie potrafią dobrze całować: mają zbyt wąskie usta Szkoci wystające zęby. Nie potrafią - lub nie chcą - układać i nadmi r0zgwiazdy ani płatki róż. Nie potrafią - lub nie \L - /mieniąc palców w usta. ? do celu najkrótszą drogą, nie bacząc na konsekwencje dla h Byrona nie obchodziło, czy kobieta krzyczy w jego ramio- '"X z rozkoszy, czy dlatego, że boleśnie ją ugryzł albo przycisnął klanem lub łokciem. Nikt nie mógł czuć się bezpieczny w jego ach a jeżeli potem chciałaś się do niego uśmiechnąć, to och szybko zamierał ci na ustach w lodowatym podmuchu jego cholerycznego usposobienia. Bynajmniej nie cieszył się, widząc cię po powrocie z miejsc, dokąd zabierały go jego orgazmy. Nie lubił leżeć obok swoich kobiet, nawet przez chwilę, nawet po to, żeby odpocząć między pieszczotami. Taki był wobec mnie i taki był wobec innych nieszczęsnych donnę. Później dowiedziałam się o cierpieniach Marianny Segati i Margarity Cogni. Wszystkie go pragnęły, ponieważ żadna nie była w stanie go zatrzymać. Tej, która nastała po mnie, także się to nie udało - utraciła nawet miano ostatniej kochanki Byrona. Nikt nie mógł mieć go tylko dla siebie, nikogo bowiem nie pokochał na tyle, żeby zrezyg- nować z wolności. Kiedy świat szalał na jego punkcie, kiedy krzyczał, że go kocha, on właśnie wtedy najbardziej nim gardził. W listopadzie roku 1816, tej nocy, kiedy Byron dotarł do Wenecji, byłam w pracowni. Zmieniłam się w ciągu minionych siedmiu lat, nauczyłam się żyć z bólem, jaki mi zadał. Niekiedy nawet budziłam się, nie myśląc o nim, chociaż wciąż zasypiałam, wyobrażając sobie, ze leżę w jego ramionach. Zrozumiałam, że i tak zaznałam w życiu sporo miłości, chociaż większość skoncentrowała się w czternastym roku mego życia. Nie zawsze byłam nieszczęśliwa. Miałam syna, choć na odległość, miałam też sukcesy zawodowe. Ludzie pokazywali mnie sobie na ulicach, mogłam przebierać w ofertach, byłam jednym Z naJbardziej pożądanych gości we wszystkich szlacheckich domach enecji. Znalazłam wiele sposobów na to, by odegnać dręczące mnie upiory. zywiscie zdarzało się wciąż jeszcze, iż malowałam wyłącznie > aby uciec przed bólem, jaki sprawiło mi porzucenie przez ten vri za*° się również, że korzystałam z tego bólu, aby zin- owac swoje twórcze przeżycia. Czasem wszystko tak bardzo 399 mi się mieszało, że aż bałam się przestać malować. Pokazania płótnie wielkiego bólu może sprawić wielką radość. Wiem ŻP tylko doznaję takich uczuć. Sądzę, iż wszyscy lubimy prezentów swój ból, tak by inni mogli go podziwiać, sami natomiast staramy minąć go pospiesznie z odwróconą głową. Ja go jednak nie minęłam. Zostałam przed moim dziełem, a naw nawiązałam z nim dialog. Nie mogłam być gdzie indziej, wszystk inne nudziło mnie lub irytowało. Nudziło mnie nawet oddychaniei Nie widziałam sensu w kontynuowaniu działań, które jedynie prze. dłużały moje nieszczęście, nie czyniąc nic, aby pomóc wrócić szczęściu Czasem wydawało mi się, że każdą chwilę, której nie poświęcałam malowaniu, spędzam na obojętnym oczekiwaniu na śmierć. Ból nie zawsze dopadał mnie w pracowni, czasem rzucałam jego czarny cień na mijane ściany. Muro bianco, carta da mati, mawiamy w Wenecji. Białe ściany to kartki dla szaleńców. Śnieżna biel, tytanowa biel, cynkowa biel... Dla potępionych biel nie jest piękna, nie jest czysta, nie jest dobra. Służy wyłącznie temu, by czerń lepiej odznaczała się na jej tle. Malarz jest słuchaczem. Dwa dni po jego przybyciu we wszystkich soggiorni i palazzi słyszałam tylko jedno: Byron jest w Wenecji! Malarz jest aktorem. Sam proces twórczy niejako wymusza na nim takie zachowanie. Artysta bezustannie zabawia klientów, ich gości i rodziny. Artysta musi być równocześnie rozluźniony i skupio- ny, musi umieć zamówić obiad, malując twarz dziecka i jednocześnie zabawiając to dziecko, puszczając na ścianę zabawne cienie za pomocą lewej ręki. Musi panować nad sobą na tyle, żeby zachować całkowity spokój na dźwięk słów „Byron jest w Wenecji!", udając, że obchodzą go nie więcej niż informacja o wczorajszej pogodzie w Perugii. Nikt nie widział mego albańskiego portretu Byrona, nikt w Wenecji nie wiedział, co nas kiedyś łączyło. Pamiętajcie, że w roku 1809 był nikomu nieznanym angielskim arystokratą - dopiero później pub- likacja Childe Harolda i niezliczone skandale zwróciły na niego oczy świata. Tylko dzięki temu udało mi się zachować w tajemnicy fak* narodzin Girolama. Sława Byrona wszystko odmieniła. Gdyby teraz ktokolwiek dowiedział się o naszych związkach, klienci waliliby "0 mnie drzwiami i oknami, przede wszystkim po to, żeby wziąć mnie na spytki, w drugiej kolejności zaś po to, aby pokazywać wykonany przeze mnie portret i mówić od niechcenia: „Namalowała go Cecu* 400 J Ryrona. Powiedziała mi, że coś w mojej twarzy bardzo Cornaro.taoaDj • • o-o przypoinina ' jej gu y gobie Sprawę, iż powinnam być wściekła z tego powodu, "°d ^mi'plił sie bez ostrzeżenia wtargnąć do mego miasta, gdzie schronienie. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam uczynić tko co w mojej mocy, aby go unikać, łącznie z opuszczeniem wszy >, , y okazało się to nieodzowne. Zdawałam sobie sprawę, ^powinnam pamiętać o tym, jak ze mną postąpił, i o tym, co 26 darzyło się w ciągu siedmiu lat, jakie upłynęły od naszego rozsta- ja Hez względu na to, co o tym w głębi duszy myślałam, nie zasługi- "ł na przebaczenie. Tymczasem ogarnęły mnie znacznie prostsze emocje: podekscytowanie i lęk. Z godziny na godzinę to pierwsze rosło w siłę kosztem tego drugiego, aż wreszcie nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie mnie odnajdzie. Potrzebował na to zaledwie dwóch dni. Tego ranka udałam się do mego okolonego drzewami buduaru na San Michele. Zjawiałam się tam zawsze, kiedy pragnęłam być bliżej Casanovy. Tego dnia potrzebowałam czyjejś opieki. W nocy nie mogłam zasnąć, ponieważ myśli o Byronie całkowicie zburzyły wątły spokój mojego umysłu. Opuściłam Miracoli tak wcześnie, że wróble drzemały jeszcze w miniaturowych niszach w ścianach budynków. Pozdrawiały mnie zaspanym ćwierkaniem, po czym wzdychały i wra- cały do swoich porannych snów. Znalazłszy się na wyspie, przechadzałam się w tę i z powrotem między grobami, zastanawiając się, z której strony Byron przypuści kolejny atak na moje szczęście i w jaki sposób to uczyni: obojętnie i od niechcenia, czy z pełnym zaangażowaniem. Myślałam także o Casanowie. Povero. Miałam nadzieję, że jego niematerialna dusza zdołała odnaleźć drogę z zimnego cmentarza w Dux do domu, do Wenecji. Jak zwykle położyłam różę na mogile młodego Fortunata i zabrałam ze sobą odcisk liter na dłoni. Con culto d'amore sPargono fiori e pregano pace... W imię miłości, Rozsyp kwiaty i błagaj o pokój... 401 Nie było mnie kilka godzin. W tym czasie w Wenecji działu • niezwykłe rzeczy. Po powrocie z San Michele zastałam miasto mj kowicie odmienione: zewsząd rozlegał się szczebiot niezliczonv L niewidocznych ptaków, a w gęstym złocistym powietrzu wirowah drobne czarne pióra. Wydawało się, że nie opadają na ziemię u unoszą się bez najmniejszego trudu, jakby kierowane swoją - j„v czyjąś - wolą. Kiedy ludzie rozmawiali, wciskały im się do ust Złapałam ich całą garść i zaniosłam do pracowni, po czym we fran cuskiej księdze symboli znalazłam wytłumaczenie tego fenomenu- były to pióra młodych kosów, symbole mrocznej natury grzechu słodkie ptasie głosy oznaczały natomiast ułudę cielesnych pokus Święty Benedykt rozpoznał w tym ptaku szatana, usiłującego ode- rwać go od pobożnych rozważań. Byron jest w pobliżu, pomyślałam. Sprawdziłam, czy wspomnienie jego twarzy wywołuje ból w moim sercu. Owszem, ból był piekący i dokuczliwy, czym prędzej skierowałam więc myśli w inną stronę, tak jak się tego nauczyłam, i skupiłam się na malowaniu kolejnego portretu. Wiele godzin później, w ciemnościach nocy, wciąż pracowałam w Palazzo Balbi Valier. Nie usłyszałam, jak wchodził. Był tak szczupły i nieduży, że zdałam sobie sprawę z jego obecności do- piero wtedy, kiedy położył rękę na oparciu mego krzesła. Nieczule drewno przeniosło wibrację prosto do mego serca, powietrze za- gęściło się i zakotłowało. Zaraz potem zacisnął palce na moim karku. - Pokaż mi swojego Casanovę - zażądał. Resztę znacie. Wiecie, jak chwycił mnie za kark, zmusił do otwarcia portfolio, rzucił mojego Casanovę na podłogę, a zaraz potem i mnie, jak poczułam kwaśną woń jego oddechu, jak ponownie wszedł we mnie i w moje życie. - Teraz możesz dokończyć mój portret - powiedział, wychodząc z pracowni. Przede wszystkim zebrałam z podłogi poplamionych i zdeptanych Casanovów. Nie opierałam się, stałam naga i patrzyłam na swoje odbicie w wysokim lustrze, patrzyłam na siebie i na podobizny C»" sanovy, które tuliłam czule, jakby pragnąc im wynagrodzić pontf' wierkę, której przed chwilą zaznały. - Dlaczego mi tego nie oszczędziłeś? - zapytałam nierozunw 402 i invch szkiców. - Dlaczego mnie przed nim nie obroni- jeden z oie->n:> "eS!i to nie było uczciwe z mojej strony. Moje zmysły płonęły, po • o? >d siedmiu lat odzyskałam zainteresowanie życiem. Co r3Z PH ten' niemal gwałt, który miał miejsce na podłodze mojej ^ wni trudno było nazwać przeprosinami albo czułym powitaniem, )raC niej nie mogłam powstrzymać się od triumfalnej myśli, że Byron m „„ko nddał mi cząstkę tego, co ukradł. Okazało się, że nie może wreszup u«" ' . . .jó do Wenecji, me wracając równocześnie do mnie. Oczywiście . naieżało traktować tego w kategoriach daru, ponieważ nie zamie- rzał sprawiać mi radości, a jednak, wbrew jego intencjom, bez wąt- pienia był to podarunek. Z cienia wyłonił się kot i pytająco szturchnął mnie pyskiem w łyd- kę Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że patrzy na mnie z dezaprobatą. Miłość, której przed chwilą był świadkiem, nie podobała mu się i nie zamierzał tego przede mną ukrywać. - Masz rację - powiedziałam. - To nie było ładne. Na dźwięk słowa „ładne" kot położył się na grzbiecie, prezen- tując piękny brzuch w szare i białe pasy, z brązowymi i beżowymi plamami. - Ale ja mimo wszystko wiem, co robię - ciągnęłam, głaszcząc go po brzuchu. - Nie położę się i nie umrę dla niego. Nie pozwolę mu powtórnie zrujnować mi życia. Kot wyciągnął się jak tylko potrafił. Wyraz dezaprobaty nie znikał z jego oczu. - Mylisz się, nie dam się znowu skrzywdzić. Jestem Wagą. Po- trzebuję trochę czasu, żeby ugodzić go równie mocno jak on mnie w Albanii. Chcę, żeby poczuł taki sam ból jak ja wtedy. Dopiero wówczas odzyskam równowagę. Kot odwrócił się na brzuch, podniósł się na łapy, wyprostował sztywno ogon i pokazał mi zadek, różowy i czysty jak ucho niemow- lęcia. Wiem, że mi nie wierzysz - westchnęłam - ale ja jestem teraz dużo silniejsza. Naprawdę. rp tak • "^ a PraW(*a- Kiedy Byron wrócił do mnie, poczułam się ^ Jakbym przez te wszystkie lata nosiła w sobie flakonik z odro- do t ^° esene^' kroplę niebezpiecznych perfum bardzo podobnych s raszhwej trucizny dożów. W chwili gdy utykając wszedł do 403 ^"?^WBB pracowni, flakon pękł i moją duszę zalały dawna słabość, daw» miłość i dawny ból. Zupełnie jakby wcale mnie nie opuszczały. Kot położył się i zasnął. Przez sen poruszał łapami, marsze wargi. Z pyska pociekła mu ślina. Po jakimś czasie się uspok •> Wiedziałam z doświadczenia, że lepiej go nie budzić, wróciłam wi do domu, gdzie długo leżałam w kąpieli, szukając ulgi dla obolaW ciała i mówiąc sobie kłamstwa. K0i MÓWI O POCHODZENIU GEORGE'A GORDONA, LORDA BYRONA W naturze pojawiają się niekiedy takie zdeformowane koty jak Byron, ale niezbyt często. Miał rację, twierdząc, że najgorsze zwierzęta rodzą zwykle tylko iedno młode. W naszym świecie nie sposób sobie wyobrazić cały miot złożony z osobników takich jak on. Gdyby urodził się kotem, matka przypuszczalnie wyczułaby zawczasu, co się święci, i celnym ciosem łapy przetrąciłaby mu kark. Kocura takiego jak Byron omi- jałyby wszystkie kotki, więc jego zatrute nasienie wrzałoby bezuży- tecznie w jego lędźwiach razem z gniewem. Potem by wyparowało. I bardzo dobrze. Choćby nie wiadomo jak głośno i dramatycznie wywrzaskiwał na dachach swoje miłosne pieśni, nikt by mu nie uwierzył. Wszyscy patrzylibyśmy surowo na jego zdeformowaną łapę. Nikt by mu nie nadskakiwał, nikt by mu nie pochlebiał. Nikt nie usiłowałby równocześnie chwalić go i potępiać. Nie przemilczalibyśmy jego nielicznych zalet. Koty takie jak Byron wręcz starają się sprawiać wrażenie jeszcze gorszych, niż są w istocie. W rzeczywistości przypominają małych chłopców z fajerwerkami w kieszeniach. Robią mnóstwo hałasu, ale czy potrafią schwytać wróbla? Czy potrafią wykarmić rodzinę? Nie. Jednak taki kot jak Byron może trochę pożyć. Samice o miękkich sercach będą litować się nad jego koślawą łapą i brać go w objęcia. Nie podoba mi się, że przybył do Wenecji. To nie wróży niczego dobrego. 2 Chi ga dentro 'l fogo, manda fora el funm Jeśli płoniesz w środku, to dymisz Przysłowie weneckie Wenecji nigdy nie widzisz po raz pierwszy. Ona od zawsze jest w tobie i tylko czeka, aż otworzysz dla niej serce. Byron - Wodnik, świetny pływak - kochał naszą bobrową repub- likę, jeszcze zanim ją zobaczył. Należała do miejsc, które wcześniej poznał w wyobraźni, była najbardziej zieloną wyspą jego marzeń. Jakże często wypytywał mnie o nią w Albanii! Już wtedy odnosiłam czasem wrażenie, że kochając się ze mną, stara się zamknąć w ob- jęciach całą Wenecję. Ale kiedy się w niej w końcu zjawił, daleko mu było do radości. Musiał przecież uciekać z Londynu przed trudnym do zniesienia ostracyzmem, sama Wenecja zaś stanowiła cień samej siebie: pokona- na, zbezczeszczona, przekazywana z rąk do rąk. Imperium rozpadło się w pył, bogactwa rozkradziono. Złupiono nawet Pałac Dożów, a piękny statek „Bucentoro" pozbawiono ozdób i zamieniono w więzie- nie. Byron przybył do miasta ujarzmionego przez Napoleona, który odarł z tajemniczości mroczne uliczki, tak często wprawiające w kon- fuzję Beckforda. Każdy budynek miał teraz swój numer. Nie sposób było się zgubić ani zgubić kogoś, ani zniknąć. Bezwstydna w swej wyjątkowości Serenissima okryła się wstydem. Przestały obowiązy- wać jej zawiłe prawa, zatkano nawet paszcze kamiennym lwoffl. wystawiającym łby ze ścian. Nasze tajemnice przestały być tajemna cami. Napoleon wybrukował nasze campi dei mmii; zmarli zosta" deportowani na wyspę San Cristoforo i nie wolno im już było spoczy- wać wśród nas. Miastem efektywnie i przy otwartej kurtynie rządził austriacki gubernator, a my z trudem łapaliśmy powietrze, przygm6" ceni nadmiarem niechcianego, narzuconego nam szczęścia. 406 k Wenecja nie dała się do końca upokorzyć. Gdybyście za- • 'co głębiej, ujrzelibyście szczęśliwe miasto. Cztery brązowe ^rZ • aan Marco, skradzione kiedyś i pasące się w niesławie na '*"**' ., Yi Tuileries w Paryżu, właśnie do nas wróciły. Choć zabrano ^ złoto, w magazynach wciąż piętrzyły się stosy bel jedwabiu "Tjiych bogactw z najodleglejszych zakątków naszego dawnego • * erium. Nasze kościoły wciąż przypominały srocze gniazda zapeł- błyskotkami i świecidełkami z całego świata. W naszych kawiar- ;^h wciąż gościli najwięksi oszuści epoki, najbardziej ekstrawaganc- kochankowie, najwięksi awanturnicy i najbardziej przerażający ordercy. W kasynach nadal bawiono się do upadłego, a co najważ- nieisze, nasza starożytna uroda pozostała równie zuchwała jak kiedyś. W głębokiej mgle lub podczas ciemnej nocy znikały dokonania Na- poleona i Wenecja znowu odzyskiwała swoje tajemnice. Miasto zachowywało się stosownie do swej natury: głaskało stopnie drobnymi falami, napełniało boczne uliczki gęstymi zapachami, głas- kało policzki Byrona podmuchami sytego smutku. Kamienie Wenecji nie mogły zostawić w spokoju jego uczuć. Wiedziałam o tym, ponieważ znałam zarówno Wenecję, jak i Byrona. Już pierwszego ranka miał się obudzić zakochany do bólu w uwodzicielskim mieście, które roz- ciągało się za oknami jego sypialni. Wszystkie palazzi, z wyjątkiem tych bizantyjskich, najsurowszych, miały mu się kojarzyć z kobieta- mi - delikatnymi dziewicami i wulgarnymi dziwkami, tak samo poza jego zasięgiem. Miały do niego szeptać jej tonące kolory i zmysłowe wody. Wiedziałam, że Wenecja doprowadzi go do szału pożądania. Byron przywiózł ze sobą moje opowieści o Wenecji. Zapadły mu głęboko w pamięć, całkowicie odseparowane od wspomnień o mnie, które wypocił w niebyt, kochając się z innymi kobietami. Wiedziałam, ze teraz te obrazy wypłyną na powierzchnię, zawładną jego zmysłami i całkowicie go opanują. Pierwszego poranka wchłaniał Wenecję za pomocą uszu i nosa. Ze mną codziennie działo się tak samo. Sam fakt przebudzenia się w Wenecji, wdychania jej zapachów i słuchania odgłosów, stanowi prawdziwą ucztę dla zmysłów. Obudził go chlupot fal obmywających kamienne i drewnianie stop- ie, śmiech mew i ciche plaśnięcia ich odchodów. Podczas gdy leżał ozku, uliczna orkiestra stroiła instrumenty przed codziennym certem, poczynając od zachęcających okrzyków sprzedawców yw i chichotów ich ofiar, czyli gospodyń domowych. Śmia- e wtaściwie wszyscy, zarówno z siebie, jak i z innych. Byron 407 wsłuchiwał się w szorstki wenecki dialekt. Jaki towar zachwala sPi7te. dawca, można było się domyślić z brzmienia jego głosu. SprzeHa kwiatów mieli głosy delikatne jak płatki, sprzedawcy cebuli - 0 t "*' i szczypiące, sprzedawczynie kociego mięsa - kuszące i łag0d 6 głosy Sprzedawcy pułapek na szczury i ludzie kastrujący koty mieli przypominające agresywne ujadanie, mleczarki wołały: Latte! kia. kając mięciutko językami, ostrzyciele noży bawili się w perkusisto* akompaniując sobie szelestem ostrzy przemykających błyskawiczni' po skórzanych pasach. Nieco cichsze stukoty świadczyły o tym ŻP podpierający się laskami i kulami żebracy właśnie docierają na swoie stanowiska. Dźwięki płynących łodziami katarynek rywalizowały ze świergotem zamkniętych w klatkach kanarków, wróbli i gruchaniem synogarlic. Poranek był aż gęsty od dźwięków i ciepła ludzkich ciał. Jeśli ktoś na kogoś wpadł lub kogoś potrącił, śmiech i wzajemne przeprosiny wytryskiwały w górę perlistą fontanną. A jak śpiewali ci Wenecjanie! Wystarczyło, żeby jeden rozpoczął pieśń, a natychmiast podchwyty- wał ją drugi i trzeci, a w krotce cała calle rozbrzmiewała muzyką i śpiewem. A te zapachy! Te niemiłe i te wspaniałe utworzyły w nozdrzach Byrona niepowtarzalną mieszankę. Świeże pranie i gotujący się makaron, świece i przyprawy, olejki i maści niewiadomego pocho- dzenia, sprzedawane przez samozwańczych lekarzy tym, którzy pra- gną zachować lub odzyskać młodość albo zdrowie. Ziemniaki obie- rane przez mężczyzn kołyszących się na stuletnich drewnianych stołkach, rozmaite nalewki i likiery. A nad tym wszystkim domi- nowała woń rozgrzanych w słońcu kamieni i słonej wody chlupo- czącej leniwie w kanałach. Leżąc w łóżku, czytał w przewodniku o naszych dostojnych palnzzi W pewnej chwili usłyszał gwałtowny łopot skrzydeł i skierowawszy wzrok w okno, ujrzał parę gołębi parzących się hałaśliwie na wąskim parapecie. Gdzieś za murem, otaczającym ogród, niespodziewanie odezwał się słowik, ale zaraz umilkł, wystraszony nawoływaniami gondolierów. Miałam słuszność. Hobhouse opowiadał mi później, jak to Byr°n zerwał się tego ranka z łóżka i przykuśtykał do jego pokoju, aby 8° obudzić. - Byłem zdumiony, ponieważ nigdy nie wstawał tak wcześni 408 mógł, unikał jak ognia widoku wschodzącego słońca, i jeśli y ^a by} pełen energii. „Chodź, Hobhouse, pokażemy ^.^echłemu miastu, na czym polega prawdziwe życie - powie- "**•"' Mam dzisiaj ochotę na Plen & opt C po wenecku. Rozbujamy faisl- - - i(jole jjo, czego tak się na mnie gapisz tymi rybimi W S ? Nie chcesz? W takim razie pójdę sam". Zapytałem, dlaczego °CZamożemy P° prostu wyjść i rozejrzeć się po mieście, a on wy- "^ h ał na to śmiechem i odparł, że coś takiego to dla niego sta- rczo za mało. Musiałem zająć się korespondencją i nie mogłem n° tow: rzyszyć, narzucił więc sięgający do ziemi czarny płaszcz biegł z hotelu. Widziałem przez okno, jak znika w tłumie. Kiedy wrócił, miał mnóstwo do opowiadania i był tak szczęśliwy, jak chyba nigdy przedtem. Tego pierwszego poranka Byron słyszał Wenecję taką, o jakiej nie potrafiłam mu opowiedzieć, ponieważ takich wrażeń trzeba doświad- czać osobiście. Wędrując przez bazary, słyszał odgłosy towarzyszące dekapitacji tysięcy karczochów, bulgot wody wrzącej w imbrykach, grzechot prażonych orzechów rozgarnianych w misach drewnianymi szpatułkami. Zza otwartych drzwi pralni dobiegał syk gorących że- lazek przesuwanych po wilgotnych jeszcze sukniach, a przed uchylone okna Conservatorio dolatywały dźwięki skrzypiec. Być może nawet przystanął na chwilę i podniósł wzrok. Kelnerzy w kawiarniach z furkotem rozkładali obrusy na stolikach; niewidoczne drobinki mydła odrywały się od białego płótna i niesione delikatnymi podmuchami wiatru trafiały do chciwie chłonącego za- pachy nosa. Kelnerzy w swoich wykrochmalonych frakach kłaniali mu się nisko, dumniej si od książąt. Wiem, że na pewno szedł przez Mercerię obwieszoną złotogłowiem, adamaszkiem i najrozmaitszymi jedwabiami spływającymi aż do ziemi z okien na pierwszym piętrze. Na pewno głęboko wdychał zapachy otaczające perfumerie i apteki, bez wątpienia wsadził na chwilę palec między pręty co najmniej Je nej klatki z wystawionym na sprzedaż słowikiem. Możliwe, iż a rzymał się przy marmurowym kontuarze i wypił szklankę czer- ego jak krew soku z pomarańczy oraz że przechodząc przez y, przesuwał dłonią po misternie rzeźbionych, ogrzanych słońcem la ' rowa* Prosto w ramiona zauroczenia. Wenecja uwielbia farę "> robić sowie oczy, czyli flirtować, oraz szybko uczy tego 409 ludzi. Dzięki niej błyskawicznie opanowujesz umiejętność rzuc z łodzi przeciągłych spojrzeń na tych, którzy są na lądzie, dowiadu" się, jak wzbudzić ich zainteresowanie i sprawić, żeby odprowari r cię wzrokiem. Ponieważ Wenecja nie jest wielkim miastem m duże szanse spotkać tę samą osobę w jakimś zaułku i wtedy już tvl, od ciebie zależy, czy sprostasz obietnicom, które wcześniej złożvł twoje oczy. Wenecja uwielbia śmiać się do ciebie, ani na chwilę nie przerywaia flirtu. Płata ci figle, wykorzystując swoją urodę. Podnosisz wzrok zaintrygowany jakimś pięknym łukiem, i dostrzegasz na ukwieconym balkonie mignięcie koronki. A czy tam, wśród geranium, czy to przyczajony do skoku kamienny lew? Chwilę potem potykasz sie i rozciągasz jak długi na bruku. Wenecja znowu się z ciebie śmieje ale bez cienia złośliwości. Byron udał się do Bazyliki. Poszedł sam, bez świadków. Wyobrażam sobie, jak ciągnie zdeformowaną nogę po wklęsłej posadzce wysadzanej agatami, lapis-lazuli, chalcedonem, jaspisem i porfirem, wyobrażam sobie, jak ogląda bogato zdobione ściany, jak podnosi wzrok na sklepienie pokryte złotą mozaiką, lśniącą i migoczącą czerwonawo niczym łany zboża o zachodzie słońca. Prze- suwa palcem po alabastrowych kolumnach, które podobno przyje- chały z kopalni króla Salomona. Jestem przekonana, iż ten orientalny przepych spodobał mu się głównie ze względu na wspomnienia o jego przygodach na Wscho- dzie przed siedmiu laty. Z pewnością obrzucił pogardliwym spo- jrzeniem grupkę angielskich turystów przestępujących z nogi na nogę z niezbyt mądrymi minami. Anglicy nigdy nie wiedzą, jak zachować się w kościele, San Marco zaś jest zarówno barbarzyński, jak i uduchowiony. Skradzione w rozmaitych zakątkach świata resztki świętych spoczywają niepokojąco blisko odwiedzających, słaby blask lamp oliwnych spływa niechętnie ku posadzce po wnę- trzach złotych kopuł nie tyle oświetlając, ile potęgując panujące taro cienie. Zza kolumn docierają podmuchy powietrza przesycone aro- matem tajemniczych perfum lub dokuczliwym smrodem rynsztoków- Być może właśnie te jakże różniące się od siebie zapachy sprawiaj* że wierni nagle padają na kolana w bocznych kaplicach, niektórzy ogarnięci niespodziewanym smutkiem lub lękiem, inni z twarzą rozpromienionymi radością. .^ Byron wyznał mi później, że nie zabawił tam długo. Widok Bazy 410 niepokojem. Zbudowano ją dla wyrażenia miłości, której napełni g nakladem sił, który go przeraził. San Marco stanowiła nje rozu '^ wyrzeczeń i ciężkiej pracy niezliczonych artystów, r wielkie, czarne, orientalne oczy, porusza się jak antylopa 417 i dysponuje mnóstwem innych, pomniejszych zalet. Jej skóra mi i rzadko spotykany koszenilowy odcień. Uwielbiała igraszki w sypiaj.. ? ale jeszcze bardziej - słyszałam o tym na ulicy - kochała sakiewk' Byrona. Była obdarzona pogodnym usposobieniem, co już niedłue- miało jej się bardzo przydać. Zdaniem Byrona, wenecki dialekt rozbrzmiewał w jej ustach z nadzwyczajną słodyczą. II signor Segati okazał się nadzwyczaj uprzejmym człowiekiem potrafiącym oślepnąć i ogłuchnąć we właściwej chwili, a kiedy byk taka potrzeba, nawet wyjść z domu i wrócić już po wszystkim. Miesiąc po nawiązaniu romansu Byron chełpił się przede mną i przed każdym kto chciał go słuchać, że tworzy z Marianną najszczęśliwszą nielegalną parę na południe od Alp. Przez kolejny miesiąc nic się nie zmieniło - był jej nawet wierny, naturalnie z wyłączeniem chwil, które spędzał ze mną. Ja ze swojej strony nie byłam zazdrosna o Mariannę, tak samo jak wcześniej o Annabellę i Caroline. Traktowałam je jako przejściowe zjawiska pozbawione większego znaczenia. Żadna z nich nie była w stanie naruszyć fundamentu, na którym opierał się mój związek z Byronem. Funkcjonowaliśmy ponad i obok Marianny, tak samo jak kiedyś Casanovą i ja funkcjonowaliśmy ponad i obok Franceski Buschini. Marianna również nie była o mnie zazdrosna. Cieszyła się przecież przywilejem spacerowania po mieście u boku Byrona, była jego oficjalną, licencjonowaną kochanką. Nawet jeżeli domyślała się, co Byron robi podczas długich odwiedzin w mojej pracowni, nie przejmowała się tym ani trochę. Jeszcze nie cierpiała z powodu braku zainteresowania z jego strony. Byron mógłby godzinami rozprawiać na jej temat, niezależnie od tego, czy byłam zainteresowana tymi rewelacjami, czy nie. - Nie sposób ją zaspokoić. Co najmniej dwa albo trzy razy na dobę dajemy sobie dowody łączących nas uczuć. Dzięki Bogu na wysokościach i kobiecie pode mną... Nie miał najmniejszych złudzeń co do intelektualnych możliwości Marianny. Nie szukał u niej przyjemności wynikających z conver- sazione. Ogromnie go bawiły zasady moralne obowiązujące w Wenecji- Pomimo upadku Republiki i wielkokrotnych upokorzeń, życie mał- żeńskie w Serenissimie wciąż stanowiło obiekt nieustannych intryg Zazwyczaj każda mężatka mniej więcej rok po ślubie brała sobi moroso, zwanego również cavalier semenie albo cicisbeo. (Mioo0" 418 słowo cicisbeo pochodzi od bisbigliare, czyli „szeptać", bo to ^ -pż często czynią kochankowie). Cicisbeo wcale nie musiał być ?^^^nvm kochankiem swej wybranki, stymulował ją za to bezustan- lu!J r n0Zamałżeńskich miłostek. To jasne, że flirt daje więcej zado- 1 l nia niż spełnienie, więc flirtujący niemal bezustannie od stu lat w pcianie byli mocno osłabieni radosnym podnieceniem. W przy- adku Byrona tradycje, w tym również ta dotycząca czystości związku isbeo z wybranką, nie miały najmniejszego znaczenia. Był nowo- „~<.snvm dziewiętnastowiecznym człowiekiem, który nie tyle służył damie, ile korzystał z niej jak ze źródła rozkoszy. Któregoś wieczoru odegrano to wszystko przed naszymi oczami penice. Poszliśmy tam we dwójkę, ponieważ Mariannę zatrzymały w domu jakieś sprawy rodzinne. Byronowi niezwykle spodobało się przedstawienie o tym, jak to sto pięćdziesiąt pięknych dam równo- cześnie otruło mężów, tłumacząc światu ten nadzwyczajny zbieg okoliczności efektami nadmiernie intensywnego pożycia małżeń- skiego. W końcu jednak wszystkie zostają zdemaskowane i przy wtórze wrzasków, pisków i jęków trafiają do więzienia. - Dawno nie widziałem czegoś równie zabawnego! - wykrzyknął Byron zaraz po opuszczeniu kurtyny. Nie wszystkie melodramaty rozgrywały się na deskach naszego teatru. Tego samego wieczoru Byron zaprosił mnie do swoich apar- tamentów. Pragnął pokazać mi list od Hobhouse'a oraz próbkę jed- wabiu nadzwyczajnej jakości, z którego mógłby powstać krawat do kolejnego portretu. Już w hallu natknęliśmy się na czekającą na niego młodszą szwagierkę Marianny. Nie zwracając na mnie naj- mniejszej uwagi, podeszła do Byrona i uśmiechając się niedwuznacz- nie, poczęła głaskać go po guzikach kamizelki. Właśnie w tej chwili niespodziewanie zjawiła się Marianna, bez słowa chwyciła rywalkę za włosy i wymierzyła jej kilkanaście siarczystych policzków. Kozpętało się istne piekło. Skarcona uzurpatorka rzuciła się do ucieczki, lecz Marianna nie zamierzała jej folgować. Z najwyższym rudem udało nam się ją poskromić, a ona zaraz potem dostała ataku opnych konwulsji. U szczytu zamieszania nadszedł signor Segati pokojnie zabrał żonę do swoich apartamentów, my natomiast mknęliśmy w apartamentach Byrona. . enecJi zapanował carnevale, czyli powszechne szaleństwo, y ismy maski, pozbywając się równocześnie skromności. Gondole 419 przypominające zmysłowe trumny woziły grzeszników o upudro nych na biało twarzach, skazanych na piekło ciężarem swoich stępków. W powietrzu aż iskrzyło od rozwydrzonego podniecę • Wszystkie miejsca i wszystkie otwory ciała czekały na miłych e0- • Byron zauważył z uśmiechem, że można było odnieść wrażenie u trwa coś w rodzaju rywalizacji o to, kto zdąży popełnić więcej gL~ chów, żeby było o czym opowiadać podczas wielkopostnej spowiedź Po upadku Republiki carnevale sporo stracił ze swego blasku. Ni zrzucaliśmy już dwunastu prosiąt ze szczytu Campanile ani nie \w strzeliwaliśmy szczeniąt z armat. Na szczęście pozostało nam jeszcze sporo dawnych przyjemności, a niektóre z nich nadal były niezwyk|e i malownicze. Nawet Napoleon nie zdołał nas tego pozbawić. Byron zapytał mnie o dawne czasy, o to, jak wtedy wyglądaj carnevale. - Pokażę ci - odparłam, a następnie zaprowadziłam go do Palazzo Querini przy Santa Maria Formosa. Rodziny akurat nie było, ale służący powitał nas głębokim ukłonem i zaprowadził na piano notik, na którego ścianach wisiała niemająca sobie równych kolekcja obra- zów Gabriela Belli i Piętro Longhiego. Właśnie ci dwaj artyści naj- lepiej zachowali dla potomności obraz naszego życia w czasach, kiedy jeszcze byliśmy szczęśliwym miastem. Kiedy tak zwiedzaliśmy kolejne pokoje, opowiadałam Byronowi o tym, że kiedyś carnevale trwał u nas przez pół roku i że pozostałe sześć miesięcy spędzaliśmy, wspominając ten, który się skończvl oraz wyglądając tego, który miał nadejść. Zatrzymywałam się od czasu do czasu, by zwrócić jego uwagę na jakiś szczegół. - Compagnie delia Calza, tu widzisz ich nogi w pasiastych poń- czochach, byli mistrzami ceremonii. Organizowali bale i recytacje poezji erotycznej. Tutaj widzisz mattacino żonglującego jajami napeł- nionymi wodą, a czasem czymś bardzo paskudnym. Ci chłopcy ścigają się z bykami w wąskich ślepych uliczkach. Na tym obrazie pokazane są udawane regaty w Rialto, w których zamiast łodzi uczestniczą udekorowane taczki. Tu widzisz arystokratów przebranych za nędzarzy i dziewki służeb- ne przebrane za wielkie damy. Tak zresztą je traktowano. Tutaj są wszystkie postaci z commedia deWarte: Arlekin w kraciastym kos- tiumie z zajęczą łapką u kapelusza, doktor Graziano w czarny10 płaszczu, Pulcinella grająca na dudach. Tu są satyrowie, derwisz Indianie w pióropuszach, a nawet rzymscy cesarze. 420 'dzisz, każdy mógł wtedy być, kimkolwiek sobie zamarzył, ^ak . maśkę, każdy przywdziewał nową osobowość i starał się wldadaJą zademonstrować ją światu, nie dało się więc spokojnie 'iJ'"' ^ litanii. Ci tutaj przebrali się za prawników i straszą prze- inTów, opowiadając im o fikcyjnych procesach wytoczonych ich r°Nawet ludzie, którzy wyglądali zwyczajnie, wcale tacy nie byli. Widzisz tych dwóch dystyngowanych dżentelmenów pogrążonych riebokiej rozmowie? Spójrz, co niosą: wędki z założonymi na jó migdałami w cukrze. Mali chłopcy, którzy podążają za nimi, będą skubać przynętę jak ryby. Pociągnęłam go przed obraz przedstawiający Riva degli Schiavoni. - To była główna arena carnevale, tutaj oglądało się akrobatów, tancerzy na linie, żonglerów, zaklinaczy węży i prestidigitatorów. Kiedyś zjawił się nawet irlandzki olbrzym Magrat. Mierzył siedem stóp i ważył cztery cetnary. Tutaj wróżbita przekazuje szeptem przepowiednie przez długą srebrną trąbkę, a to są podający się za lekarzy szalbierze z oszukańczymi medykamentami. Tu widzisz zagrody ze zwierzętami. Któregoś roku mieliśmy noso- rożca, a tańczących, psów i niedźwiedzi nie dałoby się zliczyć. Chyba sobie wyobrażasz, jaki panował hałas! Tłum falował, ludzie przekrzy- kiwali treserów. Łoskot bębna obwieszczał wszystkim, że wyrywacz zębów za chwilę dokona ekstrakcji. Na ten dźwięk wielu odruchowo chwytało się za szczęki. Pokazałam mu obraz przedstawiający Piazza San Marco u szczytu zamieszania. - Oto forza d'Ercole, piramida zbudowana z dwudziestu sześciu mężczyzn, z dzieckiem na szczycie. Ta zawieszona w powietrzu postać to saltamartino. W tłusty czwartek zjeżdżał głową w dół po linie zaczepionej na szczycie Campanile. Wyobraź sobie odgłos pięciu tysięcy gwałtownych westchnień w chwili, kiedy zaczynał lot. Ludzie zmieniali nawet płcie. Mężczyźni często przebierali się za obiety, nie zapominając o frywolnej bieliźnie, albo zatrudniali modyst- w Przerobiła ociekający przepychem damski strój na męski. Wskazałam dwie postaci. łazisz? Męskie i kobiece stroje, porozrzucane i podarte. przvkta Satyna wybada spod liliowego jedwabiu, żółty welwet w st r^W& błękitną i białą satynę. Kobiece suknie są podarte e i rozcięte z boku, tak że widać nogi. Wszędzie pełno 421 dziur. Również batystowe koszule mężczyzn wiszą w strzępach dwaj mają na twarzach maski wyrażające pożądliwą desper Możesz być pewien, że skryte pod maskami twarze wyrażają tau- same emocje. W rękach ściskają żebracze miski, głowy trzvm jednak hardo podniesione, tak jak nie uczyniłby żaden żebrak Opowiedziałam mu, jak Wenecjanie kochają się podczas carneval jak wszędzie, dokądkolwiek sięgnąć wzrokiem, widać na mura i konwulsyjnie poskręcane cienie kochanków. - Dziewięć miesięcy później akuszerki miały zawsze pełne rec roboty. Opowiedziałam mu także, jak pod koniec carnevale Calabresi z czapkami udekorowanymi płonącymi pochodniami nieśli trumnę do San Marco, za nimi zaś podążała procesja postaci w maskach po- krytych ohydnymi syfilitycznymi wrzodami. Nawet Wielki Post prze- rywała segaveccia - kukła odrażającej starej kobiety symbolizujące] głód i wyniszczenie, oskarżonej o zamordowanie carnevale i skazanej na śmierć przez poćwiartowanie. W chwili kiedy piła zagłębiała się w jej korpus, wysypywały się z niego słodycze i owoce, a gapie walczyli o nie między sobą. Byron przez cały czas był dziwnie milczący. Kiedy wreszcie usied- liśmy wśród obrazów, aby dać odpocząć jego nodze, powiedział nie- spodziewanie: - Masz carnevale w sobie, Cecilio. Przygarnął mnie i pocałował w usta. Carnevcde. Pożegnanie z mięsem. W swojej trwającej bez końca pielgrzymce ku zagłodzeniu się na śmierć Byron już dawno się z nim pożegnał, nie miał jednak najmniejszego zamiaru żegnać się z ciałem. Co prawda malownicze obyczaje sprzed lat odeszły bezpowrotnie w przeszłość, ale carnevale wciąż przypominał bezdenne naczynie wypełnione po brzegi zmysłowością. Byron zanurzył się cały w ko- bietach. Można było odnieść wrażenie, że ani na chwilę nie uwolnił się od ich zapachu i wilgoci. Później opowiadał mi, że jego pierwszy carnevcde był zarazem najlepszy. Wyliczał na palcach miejsca, w któ- rych dawał upust swoim żądzom lub w których inni zaspokajali gł0" pożądania- i nie chodziło mu bynajmniej o adresy, lecz o tyWJ otwór pewnej kobiety w Campo San Barnaba; pół godziny późnij jej słoność znikała w ustach jakiegoś chłopaka w Campo Santa Ma*" garita; jeszcze później ślinę tego chłopca wsysała do swego P°° 422 mna ]y[aUretanka na Schiavoni, mało nie miażdżąc go brzuszao°^ornynl ciężarem; ją z kolei zaspokajał po kolejnej pół- sWym _P° żeglarz, zdumiewająco podobny do pięknego Roberta RUSIGdyby«' chciał' za^ziihym w kozi róS twojego Casanovę - '. dział) uśmiechając się jak uczniak. - Chociaż nie byłaby to PoWie konkurencja, miałem bowiem większy wybór otworów. - RCZCeirzał się dookoła. - Skąd się bierze ten potworny odór? °v„t wtopił się w cień, wachlując ogonem w taki sposób, żeby oliv. 9 opary w całości skierowały się w stronę Byrona. Rn uwielbiał carnevale, lecz nie chciał zatracić się w Wenecji. Pragnął zachować wizerunek egzotycznego przybysza, który pozo- stanie takim bez względu na to, w jak egzotycznym miejscu się znalazł. Z pewnością po przejściach z Annabellą byłby zachwycony, gdyby wszystkie tysiąc jeden kochanek ustawiło się w kolejkę i gdyby każda z nich po spędzonej z nim nocy odsuwała się pokornie, robiąc miejsce następnej, ale w Wenecji zetknął się ze zbyt dużą konkuren- cją. Wcześniej przywykł do tego, że sam wyznacza standardy de- prawacji i skandalicznego zachowania, tymczasem tutaj spotkał praw- dziwych mistrzów w tej dziedzinie. Był tak zmęczony i wycieńczony, że niemal z ulgą powitał koniec zabawy, wyznaczony wielkim balem maskowym w Fenice 28 lutego. Zaraz po zakończeniu carnevcde na Byrona spadło ciężkie do- świadczenie w postaci gwałtownego ataku przypuszczonego na jego osobę w „Edinburgh Review". Byłam świadkiem, jak cisnął gazetą o ścianę, ale zaraz potem schylił się i ją podniósł. Czuł, że rodacy go potępiają, a także, co gorsza, lekceważą. Uznał, że jego wy- gnanie zostało na nim częściowo wymuszone, a będąc takim, na- tychmiast traciło na atrakcyjności. W wieku dwudziestu dziewięciu lat Byron poczuł się stary i niepotrzebny. Augusta w ogóle do niego nie pisała, z Marianny miał mocno ograniczony pożytek. Ja co prawda całowałam codziennie jego oczy, ale i tak był zupełnie sam. Któregoś wieczoru zobaczyłam, jak siedzi na stopniach nad w°dą i z twarzą ukrytą w dłoniach słucha chóru ech. or ech to niezwykłe zjawisko. Ostatnio gondolierzy wykonują oraz rzadziej. Jeden z nich staje na brzegu wyspy, na szczycie ow nad kanałem lub w swojej gondoli, i śpiewa co sił w płucach, y jego głos niósł się jak najdalej po lustrzanej tafli wody. ' eko> sfyszy go drugi gondolier. Zna doskonale słowa pieśni, 423 odpowiada więc drugim wersem. Pierwszy śpiewak śpiewa nasteri linijkę tekstu, i tak dalej, i tak dalej. Jeśli słuchacz siedzi mni więcej pośrodku, doznaje wręcz magicznych wrażeń, tym bardzi niezwykłych, im dalej od siebie są śpiewacy. Najczarowniejsze « głosy kobiet z Malamocco i Pellestriny. Śpiewają, czekając na no wracających z morza mężów, którzy odpowiadają im, jak tylko usłyszą ich głosy. W ten sposób ponowne połączenie kochanków zaczyna sie dużo wcześniej, zanim się ujrzą, a kiedy ciało wreszcie styka sie z ciałem, oba są rozpalone i gotowe do dzieła. 4 Verze riscalda e muger ritorna no xe mai bonę Odgrzana kapusta i kobiety, które wracają, są do niczego. Przysłowie weneckie Po skonsumowaniu portretów Casanovy ostentacyjnie spotykaliś- my się niemal codziennie. Niekiedy nasze sesje portretowe odbywały się w pracowni w Balbi Valier, czasem zaś w jego apartamentach domu rodziny Segati we Frezzarii. Byłam jego osobistym zwierciadłem. Byron niemal codziennie pokazywał mi się w nowym kostiumie i w nowym wcieleniu. Jego ulubionym, ma się rozumieć, była romantyczna figura. Ekstrawaganc- kie białe stroje nastręczały nieco problemów na naszych brudnych uliczkach. Czasem wydawało mi się, że na jego ubraniach gromadzą się zanieczyszczenia z całego miasta, a było ich co niemiara: płatki sadzy z kominów, czarna maź - pozostałość po brudnej wodzie ka- nałów, martwe owady, trudne do zidentyfikowania resztki. - Zupełnie jak kobiety - mawiał, bezskutecznie próbując dopro- wadzić się do porządku, co kończyło się rozsmarowaniem brudu na coraz większej powierzchni. - Lepkie. Błagam, namaluj to, kiedy było jeszcze czyste - śmiał się, pokazując poplamiony rękaw. - Na- maluj mnie, kiedy cały byłem jeszcze czysty! - Nigdy nie miał dość pozowania, a jeśli wyrażałam niepokój, czy nie za długo tkwi nieru- chomo w jednej pozycji, odpowiadał opryskliwie: - Do licha, przestań gadać i pracuj dalej, kobieto! Nigdy nie wiedziałam, czego oczekiwać, słysząc jego nierówny °k na dziedzińcu. Niekiedy kończyło się na długiej szamotaninie a otoriianie i krótkim pospiesznym szkicu, kiedy indziej na brutal- J™ akcie miłosnym i godzinie, dwóch albo nawet trzech pracy, ZerwaneJ nagłym, pozbawionym choćby śladu czułości odejściem. 425 - Pieprzyłbym cię lepiej, gdybym był pijany - wymamrotał ki. podnosząc się z trudem z otomany. - Wybacz, Cecilio. Nie bierz t ' do siebie. - Tylko najbardziej szalona kobieta poważyłaby się na próbę wv ciśnięcia z ciebie komplementu - odparłam. Wciąż prowadziliśmy niebezpieczne gry słowne. Chwilami odnosi łam wrażenie, że mnie bez przerwy sprawdza: gdybym tylko okazała słabość, natychmiast by zniknął. Ze swojej strony postanowiłam postępować jak mężczyzna, w miarę możliwości nawet gorszy od Byrona. Wydawało mi się, że tylko w ten sposób mogę liczyć na to żeby traktował mnie inaczej niż resztę swoich kobiet. Z moich ust podobnie jak z jego, lał się nieprzerwany strumień uszczypliwych żarcików i złośliwości. Niekiedy wyglądało to tak, jakbyśmy współ- zawodniczyli o to, kto kogo bardziej zrani. Malując autoportrety żeby wypróbować nową technikę albo nową mieszankę pigmentów umieszczałam w swoich ustach rozdwojony język; jeśli się uważnie przyjrzeć, bez trudu można dostrzec krawędzie dwóch różowych płatków wychylających się z moich ust. Na obrazach zaczęły się także pojawiać rozmaite udziwnienia i niekonsekwencje: kot leżący wygodnie na moich kolanach z łapą wepchniętą między moje nogi albo ziarno granatu trzymane między dwoma kciukami (gdybyście znali kciuki Casanovy, rozpoznalibyście je bez problemu), wyras- tającymi w nienaturalny sposób z gładkiej męskiej dłoni. Czasem Byron zjawiał się przytłoczony ciężarem melancholii. Spra- wiał wrażenie zagubionego, niepewnie rozglądał się po pracowni, patrzył na przedstawione na obrazach postaci, mierzące go przenik- liwymi, domyślnymi spojrzeniami. - Czuję się zupełnie bezpłciowo - wyznał mi któregoś z tych cięż- kich dni. Leżąc nago na otomanie, pieścił się stuloną dłonią. Użalał się nad sobą, zupełnie jakby zależało mu na tym, bym zaczęła się nad nim litować albo żebym poczuła się odpowiedzialna za jego rzekomą nieatrakcyjność. Chyba rzeczywiście uważał, że to moja wina albo nawet wszystkich kobiet. - Pozostanę w ludzkiej pamięci jedynie jako kolekcjoner błahos- tek - powiedział ponurym tonem. - A nie jako poeta? Jestem jedną z tych błahostek, pomyślałam. Mam nadzieję, * jednak nikt się o tym nie dowie. 426 IsTe Moje poematy ludzie traktują jako podręczniki. Wydaje im " -e czytając je, staną się tacy jak ja. Sama spójrz, jak sprzedają i o życia— i mojej twarzy - dodał, wskazując na malowany przeze się' . irciażki! Ludzie kupują je nie dla metafor, lecz dla opisów -ic mój© "? . . . mor? mnie portret IVT im zdaniem uroda Byrona wcale jeszcze nie przeminęła. Oczy- "cie minione siedem lat odcisnęło się na jego rysach widocznym • tnem udało mu się jednak zachować fizyczną arogancję młodości. T ziawisko miało wiele wspólnego z sugestią, tak samo jak nasze mui V z wody. Byron święcie wierzył w to, że jest piękny, a siła jego osobowości sprawiała, że wierzyli w to również wszyscy, z którymi się stykał. Myślicie zapewne, że piszę to z pozycji kobiety, która go kochała, i macie rację. Kiedy na mnie patrzył, a szczególnie kiedy w jego oczach pojawiał się błysk pożądania, wydawał mi się wręcz nieziemsko piękny. Nadal pragnął uosabiać przygody z roku 1809, nadal pragnął być Childe Haroldem, awanturnikiem, hommefatal, wiecznym cudzozie- mcem. Od tamtej pory w Anglii nie wydarzyło się nic takiego, co mogłoby sprawić, żeby pragnął poczuć się Anglikiem. Wiedział dos- konale, że dopóki płaci za portrety lub rozkochuje w sobie ich autorki, może liczyć na unieśmiertelnienie swego wizerunku. Oczywiście każdy portret był kolejnym hołdem dla jego osoby, prezentował go bowiem jako fizyczną doskonałość. Na portretach nie było widać ani jego podłego wzrostu, ani zdeformowanej nogi. Znał moje sztuczki z symbolami seksualnymi i był niepocieszony, że nie możemy znaleźć takiego, który by do niego pasował. Przynosił wypchanego orła albo wysadzany drogimi kamieniami sztylet i pytał z nadzieją: „Może być? Czy to ja?". Nie chciał słyszeć o gęsim piórze ani o książce. „To zbyt oczywiste" - mówił, kręcąc nosem. W końcu wreszcie udało mi się znaleźć symbol w sam raz dla niego. Nigdy by się na niego nie zgodził, więc umieszczałam go dyskretnie na wszyst- kich obrazach. Był zbyt zajęty wyszukiwaniem nieistniejących zmar- szczek lub niezdrowych przebarwień skóry, żeby zauważyć wystający z kieszeni rąbek jedwabnej chusteczki z wyszytym tokującym gołę- iem o koralowych nóżkach. Kiedy wreszcie go dostrzegł, aż poczer- wieniał z wściekłości. - Wolałbyś jakieś nielatające zwierzę? - zapytałam z przekąsem. - Na Przykład hienę? - Hieny polują stadami. - 427 Drzwi zamknęły się z hukiem i zostałam sama. Nigdy więcej nie prosił, żebym pokazała mu obrazy przedstawi jące Casanovę. Ukrył głęboko w sobie tę słabość. Budował w Wen •" własną legendę, oglądał za to szkice i kopie wszystkich portret innych sławnych ludzi. Przede wszystkim pragnął zobaczyć William Beckforda. - Ciekaw jestem, w jaki sposób pokazałaś lorda Watheka, ksieci pederastów. Dlaczego się krzywisz, Cecilio? Czyżbyś nie wiedziała że lubił małych chłopców? - To paskudne słowo - odparłam. Od chwili, kiedy urodziłam syna, znienawidziłam to słowo we wszyst- kich językach. Wyjęłam z szafy wciąż nieoprawiony portret Beckforda i umieś- ciłam na sztalugach tak ostrożnie, jakby farba jeszcze nie wyschła. Patrząc na tego młodego człowieka poczułam, jak po latach ponownie ogarnia mnie fala ciepłego wzruszenia. Byron wiedział już, gdzie patrzeć i czego szukać, dlatego bez trudu odkrył miniaturowy herb rodziny Cornaro na porcelanowych guzikach i szczerzącego zęby putto w lustrze, podobnie jak fantastyczne pałace na szachownicy i posążek wielbłąda - „al Bufaki!" - na biurku. Sam Beckford nato- miast bardzo go rozaczarował, albo może, będąc znacznie mniej niż kiedyś pewnym siebie, z ulgą skonstatował, że autor Watheka nie stanowił dla niego najmniejszej konkurencji. Przyglądał mu się z ogromną uwagą. - Jaki długi nos! Co za idiotyczna fryzura! Mimo to, co mówiłaś ostatnio, spodziewałem się ujrzeć kogoś mniej szpetnego. W mojej obecności słowo „Albania" ani razu nie zagościło na jego ustach. Stanęłam między nim a portretem, jakbym chciała bronić Beckforda przed jego szyderstwami. - Jego uroda nie była konwencjonalna, a poza tym, nie przykładał do takich spraw najmniejszej wagi. Żył nie po to, żeby wywoływać sensację. Ten portret nie miał być jego pomnikiem. - Masz słuszność. Jego pomnikiem jest Wathek, chociaż sama chyba przyznasz, że niemało tam sensacji. Wielka szkoda, że wybrał pustelnicze życie. Nigdy już się nie dowiemy, czy nosił w sobie kolejnego Watheka. No cóż, młodzi powinni podjąć jego dzieło! A te- raz pokaż mi, co wyrabiasz z m o j ą twarzą. Zaprezentowałam mu najświeższy portret, na którym przedstawi- łam go z profilu, z brodą opartą na ręce. Przez jakiś czas oboje 428 niu przyglądaliśmy się obrazowi, a potem poczułam, jak W™ ręka obejmuje mnie w talii. Je» ^bardziej w twoich obrazach podoba mi się światło, które tak • ki :e"spływa na moją postać - wyszeptał mi do ucha. P1 Kiedy mnie pożądał, pragnął tego samego co ja i gotów był wszyst- ,, nje zdobyć. Zdawałam sobie jednak sprawę, że kiedyś się t^zmieni. Kim jestem, żeby po raz drugi zasłużyć na twoją miłość? - łam w duchu. Czy zdołam ją zatrzymać? Czy przetrwa dłużej niż pierwsza? Przeprowadziłam poważną rozmowę z moim sercem. Przypomnia- ł m mu kampanię z roku 1809 i odznaczenia, jakie tam wspólnie 7dobvliśmy. Przypomniałam mu, że z Byronem zawsze było coś nie całkiem w porządku. Czy potrafił kochać jak należy albo czy chociaż mu zależało, żeby się tego nauczyć? Zakochując się w nim po raz pierwszy, wyrzekłam się wszystkiego, w co wierzyłam, godząc się zaakceptować taką miłość, jaką mi zaofiarował. Spotkała mnie za to surowa kara. Teraz jednak byłam gotowa popełnić to samo przestęp- stwo, zdając sobie w pełni sprawę z konsekwencji. Najbardziej przerażająca była świadomość, że ani trochę nie oba- wiał się mnie stracić. Byron doskonale kontrolował swoje pragnienia, nie pozwalał im nad sobą zapanować. Uwielbiał miłość, ale mógł być pewien, że znajdzie ją w dowolnym miejscu, a będąc pozbawionym lęku przed jej utratą, nie mógł - bo nie musiał - traktować po ludzku ani mnie, ani w ogóle żadnej kobiety. Świadomość tego faktu działała na mnie zdumiewająco: byłam jeszcze bardziej zdeterminowana, żeby go przy sobie zatrzymać. Wyobrażałam sobie, że umarłam, a on klęka przy moich zwłokach. Wyobrażałam sobie jego ból i rozpacz, chociaż nie miałam żadnych złudzeń, iż w rzeczywistości jego reakcja byłaby następująca: Co za szczęście, że zanadto się w nią nie zaan- gażowałem! Mimo to odpychałam od siebie obawy i nie zwracałam uwagi na aironty wobec zakorzenionych głęboko w mojej duszy przekonań 0 tym, co jest słuszne w miłości. Owszem, przez te lata, kiedy nie miałam go przy sobie, moje serce było spokojniejsze, ale cóż to był spokój? Szare, ponure, beznadziejne odrętwienie. Przecież byłam zawodowym żołnierzem miłości, tak jak Casanovą! A skoro tak, to m°głam wyruszyć na kolejną wojnę z Byronem. z skrupUłów okłamywałam swoje biedne serce. Wmawiałam mu> ze lepiej jest kochać niezwykle niż wcale, wynajdywałam wciąż 429 nowe argumenty. Moja sztuka tylko zyska na tym, jeśli dowie™ i co rozpala ciało, które maluję. Codziennie miałam do czynienia chankami aktualnymi i porzuconymi, każdego dało się zakwalifik0 do którejś z tych dwóch kategorii. Doświadczając takich przez- wzbogacam swój warsztat. Przekształciłam nawet moje wspomnienia z Albanii. Zbrukałam • i zmieszałam z błotem. Wreszcie zacisnęłam pięści, wciągnęłam brzuch, napełniłam piw powietrzem i ruszyłam do boju. Znienawidziłam swój emocjonahw celibat, wydobyłam ostry język z pochwy i zanurzyłam go we/rago- lino. W moim wnętrzu coś rozpaczliwie zaskamlało, coś ukłuło mnie w serce, w uszach zadźwięczały nienawistne dzwony. Kiedy Byron zjawiał się w pracowni, kot często prężył ogon i po- trząsał nim, jakby roztrząsał swój zapach. Nie wyglądało to zachę- cająco. Co prawda Byron wolał psy, niemniej od czasu do czasu schylał się, żeby go pogłaskać. Kot mierzył go nieżyczliwym spo- jrzeniem, ale pozwalał na pieszczoty. Bravo gatto! Tak właśnie należy go traktować - myślałam, słucha- jąc jednostajnego mruczenia. Ale Byron już słuchał czegoś innego. Nauka obcego języka przypomina trochę miłosne podboje. Im mniej znany i bardziej egzotyczny obiekt, tym bardziej nieodparte wyzwanie i radość towarzysząca penetracji. Im większa intymność, tym większa satysfakcja. Byron wprost wchłaniał nowe języki razem z pocałunkami. Powie- dział mi, że podczas naszej rozłąki poznał jedenaście języków i około pięciuset kobiet. Kto wie, ilu chłopców? I czy liczy się każda znajo- mość, nawet taka, podczas której nie padło ani jedno słowo? Ziarna jego lingwistycznych sukcesów zostały zasiane bardzo wcze- śnie i trafiły na podatną glebę. Opowiedział mi o tym jeszcze w Al- banii. W wieku siedmiu lat zdemaskował swego odrażającego lekarza, Lavendera, który zamykał jego zdeformowaną nogę w okropne drew- niane dyby, mające ją rzekomo wyprostować. Lavender - w rzeczy- wistości początkujący cieśla - chełpił się znajomością wielu języków. Byron ani trochę w to nie wierzył. Pewnego dnia napisał na kartce kilka „zdań" złożonych z zestawionych bez ładu i składu liter, p°°' sunął Lavenderowi i zapytał nieśmiało: - Doktorze, czy może mi pan powiedzieć co to za język? 430 • T vender, którego powinna zaniepokoić niezwykła u młodego JS uprzejmość, odparł wyniośle: _ Troski, oczywiście. t„ oprawiono, Byron pozostał zaś z nogą uwolnioną z dybów tiwością do języka włoskiego, dzięki któremu to się stało. Zja- 1 ^ TV się w Wenecji, mówił po włosku co prawda płynnie, ale ^ hvt poprawnie, czerpiąc wiedzę głównie z Boskiej Komedii oraz Tmłodego Nicola Girauda, z którym połączyły go w Atenach więzy • tności. RZecz jasna w 1809 roku nie zaniedbał okazji, żeby " iczvć się ode mnie podstaw dialektu weneckiego. Dzięki Hob- Vi use'owi, który uzupełnił luki w moich wiadomościach, ustaliłam, że rosto z mego łóżka - nie licząc kilku anonimowych dziwek - Byron wskoczył do łóżka Nicola, a więc mógł zaledwie kilka tygodni po rozstaniu ze mną korzystać ze zdobytych dzięki mnie umiejętności. Teraz zachwycał się weneckim dialektem Marianny Segati, chociaż musiał dość długo ćwiczyć, zanim udało mu się owinąć swój nieduży język wokół naszych gładkich, obłych głosek. Twierdził, że wenecka odmiana włoskiego pod wieloma względami przypomina odmianę angielskiego z Somersetshire. Marianna nauczyła go przeklinać za- równo po wenecku, jak i po włosku. Miał rewelacyjny słuch i dosko- nałą pamięć, kiedy więc zdarzało mu się powtarzać co bardziej soczys- te przekleństwa, zawsze czynił to z jej akcentem. Byron po prostu zakochał się we włoskim. Czasem nawet próbował mnie drażnić. - Dlaczego twój Casanovą pisał wyłącznie po francusku? Czyżby nie potrafił się posługiwać ojczystym językiem? Wydaje mi się, że posługując się francuskim, rezygnował z całej zmysłowości, jaką można zawrzeć w brzmieniu słów. Włoski to cudowny język, chociaż w gruncie rzeczy jest tylko zwulgaryzowaną łaciną. Roztapia się na języku jak pocałunki. Pisząc po włosku, powinno się używać atłasu zamiast papieru. Ale, jak zwykle, Byron nie był długo wierny swej najnowszej namiętności. Opanowawszy włoski i wenecki, szybko zaczął się nudzić 1 oclczuwać potrzebę podjęcia nowego wyzwania - być może po to, a y ukryć fakt, że niczego nie pisał. Marianna była bardzo wymaga- jąca. Po raz pierwszy zdarzyło mu się mieszkać pod jednym dachem ocnanką. Potrzebował miejsca, w którym mógłby się schronić ^u jej pieszczotami, łzami i chciwymi palcami. stępna kochanka także była nauczycielką języka. 431 Byron codziennie udawał się do ormiańskiego zakonu na wv San Lazzaro, tam gdzie za namową Casanovy uczyłam się mai krajobrazy, tam gdzie - chociaż Byron nie miał pojęcia o i istnieniu - nasz siedmioletni syn Girolamo odbywał nowicjat żvi w spokoju, bezpieczeństwie i całkowitej ignorancji. Często go wj-i wałam, zawsze jednak pod kontrolą mnichów. Na San Lazza docierało niewiele kobiet, w związku z czym Girolamo musiał dora. tać w przeświadczeniu, że wszystkie są równie łagodne jak i Widując go, zaczęłam ostatnio doznawać nieco mieszanych uczuć ponieważ nie ulegało wątpliwości, iż z każdym dniem staje się coraz bardziej podobny do ojca. Chociaż wciąż pragnęłam objąć go i przy. cisnąć do piersi, zdawałam sobie sprawę, że jeśli choć raz ulegnę temu impulsowi, nigdy więcej nie zobaczę syna. Dzięki skromności, pracowitości oraz wielkiemu wkładowi w rozwój nauki, zakon ormiańskich mnichów nie podzielił losu innych zgroma- dzeń rozwiązanych przez Napoleona. Jak już wspomniałam, w trzy- nastym wieku na wyspie mieścił się lazzaretto, czyli azyl dla trędo- watych, potem zaś przez kilka stuleci chwasty i drzewa bez przeszkód zarastały zrujnowane budowle. Jak tylko Ormianie otrzymali na własność wyspę, odwdzięczyli się pięknie, ciężką pracą doprowadzając ją do zachwycającej świetności. Teraz była tak piękna i nieskalana, jak zwykle bywają raje tworzone przez wygnańców, wolne od nie- czystych obciążeń przeszłości. Dzięki wysokim błękitnym sklepieniom, posadzkom w czarno-bialp szachownice i złocistym klatkom schodowym wydawało się, że w kla- sztorze zawsze panuje piękna pogoda. Wewnątrz kopuł lśniły tur- kusowo-zielono-złociste mozaiki; wszystkie lśniące fragmenciki zostały dostarczone ze szklanej wyspy Murano. Freski, które odnawiałam w roku 1810, znajdowały się w niewielkim osobnym pomieszczeniu. Przy doborze barw kierowałam się malowidłami Carpaccia z kaplicy Schiavoni, które Casanovą pokazywał mi kiedyś w blasku świecy. Dowiedziawszy się, że Byron również tu bywa, wyobraziłam sobie, jak kuśtyka przez kościół, odchyla kotarę i wchodzi do pomieszczenia z moimi freskami. Domyślałam się, jakie wywarły na nim wrażenie- Wyobraziłam sobie przeora obserwującego zmiany zachodzące błys- kawicznie na twarzy Byrona. Nie mógł odpowiadać na niezadane pytania, więc uprzejmie skierował gościa do biblioteki. Być może, V° drodze minął ich Girolamo, jak zwykle obładowany książkami, "7 może, Byron odwrócił się za nim i obrzucił go pełnym poda1^ 432 Jaki piękny chłopiec! Kto wie, może nawet podzielił się spójrz- prZeorem, który tylko uśmiechnął się z zażenowaniem ^jSiie dał znak, żeby przyspieszył kroku. , Ut>^« ^ biblioteka o perłowym stiukowym suficie dawała życz- hronienie nawet mało pobożnym dziełom. Byron mógł tam liWe fić na rozpasane dzieła Katullusa i Propercjusza, mógł czytać IiaU o-o a nawet Listy lorda Chesterfield w oliwkowozielonej opra- złoceniami. Mnisi opiekowali się czule czterema tysiącami W« uskryptów, świadków początków ormiańskiej cywilizacji przed * ca-ni lat. Wiele przedmiotów przywodziło mu na myśl jego uko- V, nv Wschód: mógł siadać w orientalnych fotelach przy ośmiokąt- vch stolikach wykładanych wielbłądzią kością i zaglądać do szaf wypełnionych egipskimi antykami. Po powrocie z wyspy opowiadał mi o swoich odkryciach. Na By- ronie, tak samo jak przedtem na Napoleonie, ogromne wrażenie wywarł opat klasztoru, szczupły starzec z brodą jak ogon komety. Byron prędko zaprzyjaźnił się z kilkoma spośród dziewięćdziesięciu mieszkających tam mnichów i już tydzień lub dwa później pomagał ojcu Paschalowi Archerowi w pracy nad angielsko-ormiańską gra- matyką. Nieporównywana z niczym trudność tego języka podziałała na niego jak ożywczy powiew. - Mój umysł potrzebuje bardzo silnego bodźca, żeby zacząć na- prawdę działać - wyjaśni! mi. - Dlatego świadomie wybrałem sobie najtrudniejszą z dostępnych tu rozrywek, żeby zadawać mu te roz- koszne tortury. San Lazzaro szybko stało się dla Byrona świętym miejscem, być może jedynym miejscem na świecie, które był skłonny tak nazwać. Chociaż na wszystko patrzył z góry i ze wszystkiego szydził, nie pozwalał sobie na żadne cyniczne uwagi pod adresem ormiańskich mnichów. Przekonał się, ze uosabiają radości niesione przez wiarę, będąc równocześnie wolni wszelkich związanych z nią przywar. Żyli w estetycznym i fizycznym komforcie, ale nie w zbytku. Mogliby nauczyć świat, że istnieje inne, epsze życie. Akceptując go akurat w chwili, kiedy reszta świata gnywała się od niego jak od diabła, mnisi z San Lazzaro zaprezento- a 1 marę> którą prawie mógłby przyjąć jako swoją. amiętaj - powiedział mi kiedyś z taką miną, jakby osobiście . . .a te?° odkrycia - że właśnie w Armenii Bóg umieścił ziemski zn i ° w^śnie tam najpierw opadły wody potopu i tam gołębica a azła pierwszy skrawek suchego lądu. 433 ^^^SH Riefo - Wierzysz więc w to samo co Ormianie? - zapytałam o nich mówisz, jestem gotowa uwierzyć, że już zostałeś zbawi - Nie wiem, w co wierzyć, a w co nie. Zdrowy rozsądek i zm zdają się świadczyć o czymś innym, ale czy zawsze można im Uf - - Wiara daje wielu ludziom pociechę. psy. - Raczej ich ogłupia. Niech płacą dyskomfortem za komfort chiczny, niech się skręcają i zwijają, żeby być „dobrymi"! Ja^r, potrafię ani nie chcę być tak nienaturalny. Poza tym wydaje mi aj że dobrze się czują z poczuciem winy, ba, nawet się w nim pławi ' Niech mnie licho weźmie, jeśli grzesznicy nie rywalizują między sobą o to, kogo spotka najcięższa kara za jego występki! Nawet gdyby wszyscy mieli zostać potępieni, nikt chybaby się zanadto nie przejął. Niech więc po wsze czasy tarzają się w siarce i skowycza z bólu chłostani diabelskim ogonem. Dowiedziawszy się, że to spod mojej ręki wyszły wspaniałe barwy odrestaurowanych klasztornych fresków, wykrzyknął z zachwytem: - Cecilio, Cecilio, Cecilio! Wiedziałem! Od początku coś przeczuwa- łem! Mogłem się domyślić, że trafisz tam przede mną! - Zaraz potem jego twarz pociemniała. - Przypuszczam, że nie sama, lecz z nim. Nie odpowiedziałam. Z powrotem w Wenecji, w mojej pracowni, Byron kontynuował studia językowe w swój ulubiony sposób. - Sangue di Dio, faccia da maladetti... Krew Boga, oblicze potę- pionych... - szeptał mi do ucha, ciągnąc mnie na podłogę. - Sei le mie mscere -jęczał. - Jesteś moimi wnętrznościami. - Później, kiedy jego podniecenie narastało: - Poszedłbym za tobą w gęstwinę tysiąca noży. - A wreszcie: Mazza ben - co dosłownie oznacza „Życzę ci tak dobrze, że mógłbym cię zabić". Uwielbiał recytować w weneckim dialekcie intymny alfabet mi- łości, wyliczać wszystkie malownicze świństwa, jakie przychodziły mu na myśl. Więcej w nim małego chłopca niż w Girolamie, myślałam. W końcu, niemal całkowicie oswoiwszy mnichów, Byron wrócił do pisania poezji. W gaju oliwnym na San Lazzaro tworzył czwartą księgę Childe Harolda, a ja go malowałam. Mnisi pozwolili nam obojgu pracować w ciszy i spokoju ich wyspy. Łączyła nas wtedy radosna przyjaźń. Czasem, kiedy podchodził obejrzeć postępy Pra^ przy portrecie, czule całował mnie w ucho i uśmiechał się do mntf> a ja zaczynałam znowu wierzyć w to, że szczęście jest jednak możli* • 434 kle zabierał każdy obraz, który uznał za skończony. Nie- ' e płótna, również te z San Lazzaro, trzymałam w pracowni, dokon jjt^etów ofiarowaliśmy mnichom dla upamiętnienia prac '"flramatykąangielsko-ormiańską. n g! " „0 wciąż oglądać w klasztorze. Byron ma na sobie białą l spiętą pod szyją diamemtową spinką, oraz marynarkę z bro- Spójrzcie tylko, jak upodobniłam go do Włocha! Nadałam kHwkowy odcień jego białej cerze, błękitne oczy wyglądają na brą- ° nawet małe uszy nabrały włoskiego kształtu. Na tym obrazie • a ładnych sekretnych szczegółów- oczywiście jeśli nie liczyć dobieństwa modela do małego Girolama. Byłam winna tę uprzej- mość ormiańskim mnichom, którzy zrobili z naszego syna anioła. WENECKI ALFABET INTYMNY Mężczyzna bigolo: spaghetti coa: ogon bapi: „mały Jasio" oselo: ptaszek manego: rączka creapbpoli: twórca ludzi tubo: rurka ghigno: smarkacz spareso: asparagus p%fe.ro: flet gobo: garbus tęga: pręcik Kobieta sfesa: szczelina mona: giupotka mandola: migdal frltola: naleśnik gnoca: piękna buso: dziura sportela: torebka na zakupy meneghela: dwójka pik mustaciona: wąsata mónega: zakonnica albo patelnia mosca: mucha pantegana: szczur wodny musina: skarbonka barbatoe: wielkousta 5 Quando lefemene se barufa, el diavolo se petena la coa. Kiedy kobiety się kłócą, diabeł czesze sobie ogon. Przysłowie weneckie Drugiego stycznia 1817 roku przypadała druga rocznica ślubu Byro- na. Uczcił ją trzema Plen & opt C: z Marianną, z dziwką w Ardenale i ze mną. Po razie za każdy rok i raz na szczęście. - Ach, panno Milbanke! - wysapał w ostatniej chwili. Wciąż nie może się pogodzić z tym, że został odrzucony, pomyś- lałam. Zaraz potem zasnął, oddychając głośno przez nos. Siedziałam na krawędzi otomany i przyglądałam mu się. Pogrążony we śnie, bez świadomości, wyglądał niemal jak śpiący Girolamo. Pogłaskałam go po włosach, a on przewrócił oczami jak lalka, złapał moją rękę i po- całował ją. Znowu byłam mu całkowicie i bez reszty oddana. W Anglii przyszła na świat kolejna córka Byrona, przyrodnia siostra dziecka Annabelli. Urodziła ją Claire Claremont, a poczęła się w Villa Diodati, w trakcie którejś z przerw w opowiadaniu historii o duchach. Kimże będzie ta przyrodnia siostra mego syna? - pomyś- lałam, dowiedziawszy się o tym. Małym diabłem? Małym upiorem? A może aniołkiem jak Girolamo? Byrona, jak zwykle, zainteresował takt przyjścia na świat kolejnego Byrona, chociaż skwapliwie skorzys- z okazji, żeby po raz kolejny obrzucić matkę dziecka najgorszymi 0 elgami po wenecku, angielsku, a nawet po ormiańsku. Powiedział mi' że ^e wszystko od Shelleya. - Podobno dziecko jest piękne. Powinienem je tu sprowadzić i oso- biście wychowywać. ~ Jak ma na imię? eUeyowie dali dziewczynce na imię Alba, Byron natomiast 437 pragnął, żeby nazywała się po wenecku Allegra, co związałoby i zawsze z naszym miastem. To ja podsunęłam mu ten pomysł - Czemu nie, Cecilio? - odparł. - Namalujesz jej portret, jak tvlu tu przyjedzie. Chcę widzieć, jak malujesz portret mojego dzieck Przyjście na świat dziecka i oczekiwanie na jego przybycie H Wenecji wytrąciły Byrona z równowagi. Mimo szalejącego na ulica h carnevale położył się do łóżka, zmożony niezidentyfikowaną słabości i rozpamiętywał zagadkowe milczenie Augusty. Marianna nie od stępowała go na krok, rozdmuchując sytuację do tak melodramatyc? nych rozmiarów, że nawet on sam ledwo mógł to wytrzymać. W końcu okazało się, że zapadł na zwyczajny wulgarny tyfus. Słyszałam, jav mówi jej opryskliwie, że jego błękitna krew szybko poradzi sobie z taką chorobą. W łóżku ukończył trzeci akt Manfreda, w którym jak mi powiedział, bohater staje oko w oko ze śmiercią. Dowiedziałam się od Hobhouse'a, że kiedy w czerwu 1817 roku Manfred ukazał się drukiem, nikt nie miał najmniejszych problemów z rozpoznaniem Augusty w Astarte, postaci, z którą bohatera połączył kazirodczy związek. Jednak Augusta nadal milczała, więc Byron wpadł na nowy pomysł, jak ściągnąć na siebie jej uwagę. Któregoś dnia wezwał mnie do domu we Frezzarii, gdzie leżał rozgorączkowa- ny, osłabiony i blady jak umierająca lilia. Marianna nie ukrywała rozdrażnienia, ale w ciągu dwóch tygodni udało mi się namalować dwie miniatury, na których wyglądał na tak chorego i wyniszczonego jak tego pragnął. Natychmiast po ich ukończeniu zostały wysłane do Augusty. Niecierpliwie i z lękiem oczekiwał jej reakcji - na obrazach wyglądał przecież naprawdę okropnie, jak blady cień samego siebie sprzed kilkunastu miesięcy. Trudno sobie wyobrazić jego przygnę- bienie, kiedy Augusta, nadal pozostająca pod silnym wpływem An- nabelli, nie odezwała się ani słowem. Nie mogłam patrzeć na jego znękaną twarz. - Dlaczego tak bardzo się przejmujesz? - zapytałam. - Dlaczego starasz się jeszcze bardziej schudnąć? - Chcę, żeby kobiety mówiły: „Nieszczęsny, piękny lord Byron- Jak interesująco wyglądał na łożu śmierci". Tymczasem umarł carnevale, i miasto pogrążyło się w żałobie- Wenecjanie skryli się jak w grobach pod czarnymi woalami i strojaflU- Byron miał już dość bezczynności. Wenecja nie dała mu schronieni* przed nim samym, którego tak potrzebował. Ani dzika rozwiąż*0* 438 ani grobowa cisza, jaka zapadła zaraz po jego zakończeniu, carne Jjjjły mu satysfakcji, ba, nie pozwoliły nawet zapomnieć się nie z. p * wiersze znowu zaczęły wypływać mu spod pióra wez- VV ^% strumieniem, ale już bez estro. ^Szukając urozmaicenia, wyruszy! na południe, ale Wenecja już • ł zagarnąć go dla siebie. Zabrał ze sobą mgłę i połyskliwość 1 , grande, a kiedy dotarł do Rzymu, patrzył na wszystko oczami Wenecjanina, dostrzegając niemal wyłącznie ciemne barwy. W krót- i ^>i zwięzłych listach dosadnie wyrażał swoje niezadowolenie. Wy- 'ał""n je zaraz po przeczytaniu; nie chciałam, żeby walały się po , tecn kiedy pracowałam. W Rzymie spotkał mnóstwo włóczących . keZ ceiu angielskich turystów i obserwował z bliska zgładzenie trzech przestępców. Opisał ze szczegółami tę straszliwą ceremonię: kapłanów w maskach, półnagich katów, skazańców z zawiązanymi oczami, czarnego Chrystusa i jego flagę, żołnierzy, powolną procesję, świst ostrza i fontannę krwi. Tak go to wszystko ekscytowało i zara- zem przerażało, że trząsł się jak galareta, ledwo mogąc utrzymać w rękach teatralną lornetkę. Chociaż był bardzo blisko, nie chciał utracić najmniejszego szczegółu. Czytając jego listy, uświadamiałam sobie, że Byron coraz bardziej upodabnia się do Childe Harolda. Zaczął dostrzegać tragizm życia. Egzekucja, której był świadkiem, wedle jego własnych słów rzuciła głęboki cień na jego duszę. Nie zdziwiła mnie zbytnio informacja, iż - będąc niemal uzależnionym od ciągłego pozowania - pragnie, a°y jeg° najnowsza transformacja została uwieczniona na płótnie. Wezwał mnie do Rzymu, ja jednak nie mogłam tam pojechać. Za- trzymały mnie ważniejsze sprawy. Nie chciałam opuścić Girolama, który zachorował na tyfus. Mnisi z San Lazzaro pozwolili mi się nim opiekować, kiedy leżał w delirium. Kładłam ręce na jego jasnoniebieskich oczach i starałam się wyciąg- nąć z nich ból, głaskałam go po doskonale uformowanych kończynach, ściskałam w dłoniach jego małe rozpalone ręce, delikatne i nierucho- me jak martwe wróble. A więc to właśnie oznacza bycie matką, myślałam. W jaki sposób kobiety potrafią znosić tyle radości i tyle bólu? c: irolamo zwijał się w łóżku w ciasny kłębek. Jeśli tylko zostawałam m sama w pokoju, kładłam się obok niego i otulałam swoim em jego bezwładne ciało. Głaskałam go po skórze i włosach, iwałam się w jego oddech tak samo jak przed ośmiu laty na 439 pokładzie statku, który przywiózł nas z Albami. Osiem lat oczekiw na to, żeby wziąć swoje dziecko w ramiona, to potwornie Ah myślałam. Z tym światem chyba jest coś bardzo nie w porządku Kiedy wydawało się, że na pewno umrze, byłam gotowa rozszar-n sobie żyły z rozpaczy i nienawiści. Z mojej winy stał się anonimowa niewolnikiem uczonych mędrców z tej wyspy. Być może kazali rn zbyt ciężko pracować. Porzuciłam go w surowym, ascetycznym otoc7 niu, bez żadnych wygód. Lekarz przychodził, i odchodził, a ja siedzi łam zgarbiona przy łóżku i czekałam, aż pójdzie sobie na dobre żebym znowu mogła wziąć mego Girolama w ramiona. Późno wieczo' rem przychodził któryś z mnichów i informował, że czeka już łódź żeby odwieźć mnie do domu. Siedziałam na ławeczce nieświadoma niczego, co działo się wokół, a natychmiast po powrocie do pałacu biegłam do swojego pokoju, żeby utrwalić na płótnie rysy jego cier- piącej twarzy. Wydawało mi się, że podczas choroby Girolamo błyska- wicznie dorośleje, jak gdyby pragnął dogonić lata, których, być może nie będzie mu dane przeżyć na tej ziemi. Któregoś ranka po przybyciu na wyspę ujrzałam nieruchome twarze. - Czy umarł? - Nie, wyzdrowiał, nie musisz więc już go pielęgnować. Przełknęłam serce, które podeszło mi do gardła, i wróciłam do Wenecji. Nadal jednak nie chciałam jechać do Rzymu na wypadek, gdyby Girolamo znowu mnie potrzebował. Z powodu mojej nieobecności Byron postanowił zaryzykować i za- mówił trójwymiarowy portret. Zadanie uchwycenia przemiany By- rona w Childe Harolda przypadło w udziale rekomendowanemu przez hrabinę Albrizzi duńskiemu rzeźbiarzowi Thorwaldsenowi. Okazał się on niezbyt dyskretną osobą, wkrótce bowiem szczegółowe infor- macje o przedsięwzięciu dotarły do uszu rzymian spragnionych wieści o okropnym lordzie Byronie. Ja usłyszałam je od jednej z moich angielskich klientek. Podobno kiedy Byron usiadł na wskazanym miejscu, wykrzyw twarz w grymasie straszliwego cierpienia. - Wasza lordowska mość, proszę tego nie robić - poprosił Thor- waldsen. - Kiedy ja tak naprawdę wyglądam! - Doprawdy? - odparł rzeźbiarz, po czym przedstawił Byron8 takim, jakiego go widział, czyli jako nadętego ponuraka. 440 'miałam zapytać Byrona o ten incydent, wydawał mi się k całkiem prawdopodobny. Wszystko stało się jasne, kiedy jedna^ ^ ^^ ^ w którym skarżył się, że rezultat pracy Thor- '*"";" sprawił mu ogromne rozczarowanie. „To w ogóle nie jestem Wai ° rzekał. - W rzeczywistości jestem znacznie bardziej melan- ° T k więc ta próba zapewnienia sobie nieśmiertelności spaliła na newce. Niepocieszony Byron ponownie czuł się jak wygnaniec, , razem z Wenecji. Potwornie się nudził, tęsknił za Marianną. W Koń u ściągnął ją do Rzymu, a stamtąd razem z nią wrócił do Wenecji. I do mnie. A ia jak zwykle, znowu malowałam Byrona. Najnowszy portret miał przedstawiać doskonałego romantycznego poetę umierającego w młodym wieku z powodu występków, które mogłam jedynie zasu- gerować. Zależało mu również na tym, aby widz odniósł wrażenie, iż sportretowanego artystę tylko jeden niewielki krok dzieli od samobój- stwa. Niechaj świat i panna Milbanke zobaczą, do czego doprowadzili! - Namaluj mnie tak, aby dla wszystkich stało się jasne, że od czasów wojny trojańskiej nikogo głód nie wyniszczył tak jak mnie - zażądał. - Namaluj mnie całkowicie wycieńczonego i pogodzonego z losem. Zaraz potem zupełnie mnie zaskoczył, wyszeptał bowiem zbolałym szeptem: Con culto d'amore spargono ftori e pregano pace... W imię miłości, Rozsyp kwiaty i błagaj o pokój... Był więc na San Michele, odwiedził grób małego Fortunata. Czy wiedział? A jeśli tak, to skąd? Czy wciąż myślał o Casanovie? Nie śmiałam pytać. Już prawie nie wspominał o moim dawnym kochanku - Przypuszczalnie dlatego, że nie mógł znieść wyrazu mojej twarzy, edy tylko padało jego imię. Jakiż musiał być nieszczęśliwy i zarazem J bardzo musiała zżerać go ciekawość, skoro zdecydował się odwie- dzić naszą wyspę? ~ Czy naprawdę myślisz niekiedy o samobójstwie? - zapytałam zgodnie. 441 - Uczyniłbym to już dawno - odparł, trwając w tragicznei D • gdyby nie to, że w ten sposób zrobiłbym wielką przyjeinrioś' suce, mojej teściowej. ^J Zaraz potem dopadł mnie i wpił się ustami w moje usta. Nadeszło lato. Jakże cicha i spokojna jest Wenecja bez odgW natury, bez muczenia krów i stukotu końskich kopyt! W letniei ci rozlega się jedynie bicie dzwonów, wyznaczające rytm dla pojękiw - starców i chorych oraz dla postukiwania łodzi uderzających dziobam' o nabrzeże. Kiedy rybacy wracają z morza, witają ich przeraźliw krzyki mew krążących nad Schiavoni. W głębi miasta, w plątani™' wąskich uliczek, panuje złowróżbna cisza. Tyfus bezgłośnie prze. skakuje z campo do campo, z wyspy na wyspę. Na San Lazzaro umarli dwaj nowicjusze. Kiedy wspominam tamto lato, widzę przede wszystkim przystrojone żałobnym kirem gondole i słyszę zawodze- nie kobiet o twarzach ukrytych za czarnymi woalkami. Czysta zwykle zieleń wody Canal Grandę zdawała się gęstnieć i matowieć pod wpływem szalejącej zarazy. Pamiętam ciężkie leniwe chmury i swoją skórę lepką od potu. Girolamo był jeszcze blady, ale szybko odzyskiwał siły. Obawiałam się jego reakcji po utracie przyjaciół. - Bardzo to przeżywa - powiedział mi jeden z mnichów. - Wydaje się, jakby pragnął wziąć na swoje barki ból całej społeczności. Uświadomiłam sobie, iż jego opiekunowie są dumni z tego, że potrafi tak cierpieć. Nie bardzo wiedziałam, co o tym myśleć, w głębi serca poczułam jednak ukłucie niepokoju. Byron lękał się choroby, nie znosił widoku pogrzebowych gon- doli ani ubranych na czarno lekarzy przemykających ulicami mia- sta. Narzekał, że wszędzie czuje odór choroby. Nawet ściany zdawały się zionąć zdradziecką trucizną; on w każdym razie do- strzegał ją nawet w spływających po nich kroplach wilgoci. Po- stanowił uciec. Wynajął na lato Villa Foscarini w La Mira, kawałek drogi od Wenecji. Zabrał za sobą Mariannę i Hobhouse'a. Jeździli konno po szerokich plażach Lido, podziwiali piękne zachody slonca- Spędzili tam kilka szczęśliwych miesięcy. Byron pisał do świW> a w chłodniejsze dni przypływał do Wenecji gondolą, aby nui| odwiedzić, unikał jednak San Lazzaro, do której dotarła epidert18 tyfusu. W La Mira, pod błękitnym bezchmurnym niebem, rozkoszował 442 które jeszcze bardziej ograniczało jego apetyt. Z dnia na Ciep,eIbladł coraz bardziej. Hobhouse był przez cały czas u jego C*zien Marianna w jego ramionach. Jeśli na jego osobistym horyzon- tu1"' " ' .ajy sję jakieś chmury, to jedynie w postaci dziwnych listów cie poJ«* - jjjygjj melancholii, nie do końca sformułowanych pre- od Augusty* F J ł-pns1! i żalu. "Może ty coś z tego rozumiesz? - zapytał, rzuciwszy na podłogę 7 •«, list i zaczął kuśtykać w tę i z powrotem po mojej pracowni. - kolejny iK>Łf ^ . .... Vc„ą w tak pogmatwany sposób, ze sam juz nie wiem, czy ma złamane .erce, czy tylko ucho ją boli! Wydaje mi się jednak, że w głębi duszy domyślał się prawdy, hociaż nie chciał się pogodzić ze świadomością, że Annabella wkro- czyła między niego i Augustę. Unosił się na wodzie jak bańka mydlana. Nie był jeszcze We- necjaninem, ale nie był też już nikim innym. Zmęczył się sobą, swoją tragiczną osobowością i bezustanną spowiedzią, której do- konywał w wierszach. Chyba już pozbył się trucizny z żył i tętnic, a nie bardzo miał ochotę krwawić z serca. Nieodłączny do tej pory mars coraz częściej znikał z jego twarzy; Byron już nie tylko spoglą- dał spode łba, lecz także rzucał beztroskie spojrzenia, a nwet uśmie- chał się szyderczo. Pracował teraz nad Beppo. Wielkie wrażenie wywarł na nim naj- nowszy poemat Johna Hookhama Fere, beztroska satyra wzorowana na dokonaniach włoskich poetów. Byron postanowił wykorzystać historię zasłyszaną, o ironio, od męża Marianny - o pewnej damie, która, przekonana o śmierci małżonka, bierze sobie cavalier servente, albo też zastępczego męża. Kiedy prawdziwy mąż powraca, dochodzi do mnóstwa zabawnych nieporozumień. Byron nasycił tę opowiastkę swoim kąśliwym poczuciem humoru i zachwytem nad wenecką amoralnością. Przy okazji udało mu się oinic z okowów tragedii, krępujących do tej pory żywe wcielenie e Harolda. Beppo to po prostu zmysłowa, świńtusząca, wesoła eaia. Czytał mi fragmenty podczas naszych sesji, a mnie udzielał ^ "astróJ emanujący z jego słów. Widać to w moich obrazach. Nie jakb am Slę nadziwić> widząc go w tym nastroju. Czułam się tak, ym poznała zupełnie nowego kochanka w ciele tego, do którego »*yii«n już się przyzwyczaić. 443 Najciemniejsza noc sprzyja rozkoszom - gdy cienie Powloką czarnym płaszczem niebieskie sklepienie, Płynie czas dła kochanka słodszy niż dla męża, Bo wstyd dzienne zapory łamie i zwycięża, I śmiga lekką stopą pustota wesoła; Z nią, śmiejąc sie, żartują grzeczne fanfarony, W powietrzu się unoszą piosenki dokoła, Słychać krzyki, szemranie, czasem głos pieszczony Lub hiszpańskiej gitary harmonijne tony *. Ja wywijałam pędzlem i Mauriziem, Byron wywijał Marianna Segati, mną i dziewczętami z kasyna. Marianna wciąż była najważ- niejsza, pomału jednak zaczynał się od niej odsuwać. Coraz więcei do myślenia dawało mu przywiązanie niektórych włoskich kobiet do koncepcji wierności. Widywał słaniających się na nogach osiemdzie- sięciolatków o czterdziesto- lub sześćdziesięcioletnim stażu w charak- terze morosi. Coś takiego po prostu nie mieściło mu się w głowie. Poza tym, choć niewielkiej postury, Marianna była osobą bardzo władczą i niewahającą się przed wygłaszaniem krytycznych opinii. Możliwe - ale to już moje własne przemyślenia - że była za mało inteligentna, by się przed tym powstrzymać. Nieszczególnie się ucie- szyła, kiedy Byron wrócił do pióra. Nie interesowało jej filozofowanie na temat miłości, ona po prostu chciała się kochać. Usłyszałam kiedyś, jak krzyczy do niego: - Gdybyś mnie naprawdę kochał, nie wygadywałbyś o tym tylu dyrdymałów, które nadają się tylko do birsi i scarpil Czyli do czyszczenia butów- wyrażenie zaczerpnięte z bardzo popularnego i używanego przy wielu okazjach przysłowia. Marianna zachowywała się coraz gorzej. Sprzedała klejnoty otrzy- mane od Byrona. Kiedy je odkupił i wręczył ponownie, nie okazała nawet śladu zażenowania. Mam wrażenie, że na swój prymitywny sposób wyczuwała zbliżający się kres opieki Byrona i łapała, co si? dało, żeby jak najlepiej się zabezpieczyć. Opłacanie signora Segati. by ten zechciał wypożyczać mu żonę, stawało się dla Byrona coraz bardziej dokuczliwe finansowo. Co gorsza, Marianna zaczęła wy^8' * Przełożył Antoni Czaykowski, w: Byron, Wybór dzieł, t. I-III, P* Warszawa 1986 (przyp. tłum.). 444 w wv zazdrości. Właściwie miała ku temu powody, ponieważ ZyWaC ° nie, dziewięciu muz w kasynie oraz przypadkowych przygód 0procz rj'zau}kach, Byron znalazł coś specjalnego, co przykuło jeso Wenecji rozniosła się wieść o najnowszym podboju Byrona. '• odczas przejażdżki po kanale dostrzegł jakąś ciemnoskórą L- '6 Ona również go zauważyła i zawołała w dialekcie: pię Cańssimo, jesteś taki miły dla innych, może i mnie zechciałbyś --?móc? r Jesteś zbyt piękna, signorina, żeby potrzebować czyjejkolwiek pomocy! - odparł Byron z uśmiechem. Zmieniłby pan zdanie, gdyby zobaczył, gdzie mieszkam. A tak nrzv okazji, to nie signorina, tylko signora. Mam męża, chociaż niewiele jest wart, bo nigdy nie ma go w domu. Właściwie to mogła- bym chyba powiedzieć, że w związku z tym mam pokój do wynaję- cia! - Roześmiała się, patrząc śmiało w twarz Byrona. Margarita Cogni miała dwadzieścia dwa lata, była analfabetką i odznaczała się wyjątkową urodą. Najbliżsi - ale nie tylko - nazywali ją La Mora od koloru jej skóry, ciemnej jak skóra Otella, zazdrosnego mordercy. Kiedy Byron zaproponował spotkanie, natychmiast opuś- ciła wzrok na jego kieszeń. Wszystkie weneckie mężatki, niezależnie od tego, do jakiej klasy społecznej się zaliczały, miały kochanków; jedyny problem stanowiła cena. Mąż Margarity był piekarzem - Byron przezwał ją „La Fornarina", czyli piekarzowa - koszty nie były więc wysokie, znacznie niższe niż w przypadku należącej do klasy średniej Marianny. W ciągu kilku dni wiadomość rozniosła się po Wenecji. Kilkanaście osób widziało na własne oczy, jak pewnego ranka Marianna odszukała Margaritę i publicznie ją znieważyła, ta jednak wcale się nie przejęła, nie pozostając dłużną napastniczce. Ku uciesze przypadkowych wi- dzów kobiety stały na środku ulicy, obrzucając się wyzwiskami. W pewnej chwili Margarita powiedziała: - Przecież nie jesteś jego żoną, tylko jego kochanicą, tak samo jak ja! w odpowiedzi Marianna splunęła jej pod nogi, Margarita jednak C13gnęła niezrażona: -Twój mąż to rogacz, tak samo jak mój! ananna podniosła rękę, żeby uderzyć rywalkę, zreflektowała się • Margarita była od niej dwa razy większa i cięższa, cieszyła ę rePutacją zabijaki, miała też znacznie donośniejszy głos. 445 - A tak w ogóle, to czego chcesz ode mnie? - zapytała na W Margarita. - Czy to moja wina, jeśli woli to, co moje, od te twoje? To już koniec z La Segati, od razu rozniosło się po mieście. Str ciepłą posadkę. Teraz pora na żonę piekarza. Obiekt tak powszechnego zainteresowania wrócił późną jes;„ . z La Mira do Wenecji i znowu zaczął uczestniczyć w życiu towarrw kim, składającym się głównie z conversazione u hrabiny Mari Benzoni. Wszystko się zmieniało. W styczniu Hobhouse poiechał H Anglii. W ostatni wieczór wynajęli gondolę z dwoma śpiewakami jednego posadzili na dziobie, drugiego na rufie i wyruszyli w drogę' Wstąpili do mojej pracowni, by namówić mnie na przejażdżkę. Noc była zimna, lecz mimo to owinęłam się płaszczem i weszłam do lodzi Przy dźwiękach miłosnych ulicznych pieśni, ulatujących w ciemność jak srebrne monety w głąb mrocznej toni, mijaliśmy ulubione miejsca Byrona. Każdy miał w ręce butelkę fragolino i pociągał z niej jak cielak z wymienia. Potem, kiedy nadeszła chwila pożegnania, słychać było jedynie chlupot wody i cichą rozmowę dwóch przyjaciół siedzą- cych obok siebie na wąskiej ławeczce. Jak różnie wyglądali - Hobhouse taki zwyczajny, Byron tak nad- zwyczajnie piękny - i jak inaczej każdy z nich mówił. Przysłuchiwa- łam się niezbyt uważnie ich rozmowie, czekając na chwile, kiedy rysy Byrona upodabniały się do rysów Girolama, na chwile, kiedy ogarniał go spokój. - Miłość? - powiedział, gdy mijaliśmy San Vio. - Szczerze mówiąc, uważam ją za transakcję między wrogimi stronami. - Wcale nie musi być taka. - Sądzisz, że w Anglii znajdziesz inną? - Prędzej tam niż tutaj. - Ja nawet nie zamierzam szukać. Kiedy Byron to powiedział, Hobhouse spojrzał na mnie, by spraw- dzić, jak zniosłam obelgę. Uśmiechnęłam się na znak, że dobrze, z« zrozumiałam ją w tym samym duchu, w jakim została wypowiedziana, i że jako kobieta doskonale wiem, iż Byron musi od czasu do czasu przeżywać dramatyczne chwile i użalać się nad sobą, a także ze n powinnam brać do siebie wszystkiego, co mówi. Wenecja uczyniła g jeszcze smutniejszym, pomyślałam. Po wyjeździe Hobhouse'a Byron bez reszty zatracił się w kolejny 446 . Dzień stał się dla niego nocą, a noc dniem. Mijały tygodnie, carn^va . j s}0jjca. U szczytu zabawy zakochał się w tajemniczej a on nie kobiecie. Ponieważ ściskała w zębach guzik maski Zł*:'"~ nip mogła wydobyć z siebie głosu nawet w chwilach naj- ,.kszej rozkoszy. N'e mam pojęcia, kim ani czym jest- powiedział Byron, tak • ubv mnie to w ogóle nie dotyczyło. - Wiem tylko tyle, że nie ^ osób jej zaspokoić i że nie bierze pieniędzy, opowiedział się, kim była, kiedy zauważył u siebie pierwsze objawy. MÓWI GONDOLIER Wyobrażacie sobie, jak to jest spać jak milord? Nigdy nie wstaw - przed kolacją? Powiadają, że nigdy nie zasypiał przy kobiecie, nawet wiecie po czym. - Precz! - wołał, jeszcze zanim ją opuścił, jeśli wiecie, co chce przez to powiedzieć. Mi mmiii Czy naprawdę nigdy się nie obawiał, że któregoś dnia i na niego przyjdzie kolej zapłakać? Potrafił spać jak mało kto. Nigdy nie oglądał blasku poranka. Myślę, że robił to celowo. Nie chciał się w nim przejrzeć, bo mógłby zobaczyć twarz swego bękarta. Na kobiety też nie chciał wtedy patrzeć. Rankiem mają cieńszą skórę na twarzach. Wiecie, o czym mówię. Łzy są bliżej oczu. Dla- tego i on nie podnosił powiek, dając im czas do wieczora, żeby się opanowały. Po tym, co im uczynił minionej nocy. 6 Uamorfa passar el tempo, e el tempo fa passar 1'amor. Przy miłości czas szybko mija - tak jak miłość z czasem. Przysłowie weneckie Carnevale roku 1818 pozostawił Byrona z chorobą miłosną, hemo- roidami i gorączką. Widziałam jego list do Hobhouse'a: „Elena da Mosta, gentil donna, zaraziła mnie zupełnie gratis. Po raz pierwszy w życiu nie musiałem płacić za trypra". Carnevale znowu się skończył. Wenecjanie znowu obnosili po mieście czarną trumnę na znak, że bestia, która przez tyle tygodni sprawowała nad nimi niepodzielną władzę, wreszcie zdechła. Byron zamknął się jak w trumnie w swoim nowym domu. Po zerwaniu z Marianną stało się oczywiste, że nie może dłużej mieszkać w domu rodziny Segati we Frezzerii. W czerwcu wynajął za 4800 franków rocznie jeden z czterech pałaców Moceniga, w pobliżu volta, czyli zakrętu Canal Grandę. Na tę wiadomość serce z radości podskoczyło mi w piersi. Był to ten sam pałac, w którym pocieszałam Casanovę po przegranych przy stoliku i w którym zapamiętałam twarze szlachetnie urodzo- nych gości, aby później umieścić je na udekorowanej tulipanami 1 ananasami planszy do biribissi. Tak, to był ten sam Palazzo ocenigo, w którym Casanovą i ja zabawialiśmy się tak rozkosznie pustej ramie. Część rozległej budowli zajmował mocno już po- rzały Maurizio Mocenigo, którego Casanovą polecił mi jako mego -owego opiekuna, z tak fatalnym, jak się okazało, skutkiem. Miesz- m również jego syn Maurizio, wciąż zakochany we mnie jak zawilec. 449 - A więc co wiesz o Palazzo Mocenigo? - zapytał Byron. Całkiem niedawno podpisał wszystkie niezbędne dokumenty Pi cher właśnie pakował jego książki, z daleka dobiegały stłum' szlochania Marianny. Co wiedziałam? Najpierw powiedziałam mu to, co sobie wcześn' • przygotowałam: że rodzina Mocenigo należała do najstarszych i nai możniejszych w Wenecji. Że podzieliła się na ponad dwadzieścia od?a łęzień, tak samo jak moja, Cornaro. Że najważniejsi byli Mocenigowi z San Stae i z San Samuele. Właśnie w ich rodowej siedzibie zaznałam szczęścia z Casanovą i właśnie tam miał teraz zamieszkać Byron Powiedziałam mu, że Mocenigowie byli politykami, żołnierzami a także patronami artystów i uczonych. Ich portrety malowali Gior- gione, Tycjan i Tintoretto. Z dynastii Mocenigo pochodziło siedmiu dożów, spośród których Tommaso, Piętro i Alvise zwyciężali w wiel- kich bitwach z Turkami. Szlachetność i bohaterstwo Alvisego były tak powszechnie znane, że po jego śmierci Turcy przybrali swoje okręty kirem i zanurzyli w wodzie flagi z półksiężycami. Powiedziałam mu, że ród Mocenigo okrył się także niesławą, a to za sprawą Giovanniego Moceniga, który w roku 1591 zaprosił w gości znakomitego filozofa Giordana Bruna, wierząc, że dzięki niemu pozna tajniki alchemii. Jego nadzieje spełzły jednak na niczym, wobec czego Giovanni zadenuncjował swego gościa jako heretyka. Bruno spłonął na stosie w Campo dei Fiori w Rzymie. Ale moja opowieść nie usatysfakcjonowała Byrona. Słuchał mnie, bębniąc niecierpliwie palcami. - Nie mówisz mi wszystkiego, Cecilio. Czekam na więcej. Nie ukrywaj przede mną brudów. A więc opowiedziałam mu o mrocznych czasach, kiedy Wenecjanie mieli w zwyczaju mordować swoich wierzycieli. Domenigo Mocenigo ugodził sztyletem brata jednego ze swoich, za co jego nazwisko zostało wykreślone z Libro d'oro. Opowiedziałam mu o przepiękni Marinie Mocenigo i Lukrecji Basadonnie, żonie jednego z Mocenigo*) zdradzonej przez angielskiego kochanka. Rosalba Carriera namalo- wała ją w naszyjniku z grubych pereł. Opowiedziałam mu tak# o Giustinianie Gussoni, osiemnastoletniej pannie młodej, która uciekł gondolą z hrabią de Tassis. - Tak już lepiej - rzekł Byron. - Może znasz jeszcze jak1 skandale? 450 Z udziałem Anglików? 'obojętnie jakie, byle paskudne. „•oHTiałam więc o ekscentrycznej łady Mary Wortley Montagu, 'eszkała tu przed moim urodzeniem, wielkiej przyjaciółce Antonia Moceniga... _ Tak, czytałem jej listy! Wspaniale napisane! i o innej skandalizującej Angielce, lady Arundel, wplątanej aferę związaną ze zdradą jej weneckiego kochanka, Antonia Fo- scariniego. A więc ten pałac wie, co to mroczne namiętności! - wykrzyknął Byron. _ Wie też, co to wspaniałe przyjęcia - odparłam. Uraczyłam go opowieścią o tym, jak to Piętro Mocenigo wydał podczas jednej tylko nocy czterdzieści tysięcy ducati na wino, je- dzenie i złoto, które rozrzucał wśród gości. Opowiedziałam mu o olej- ku różanym, który przysłała Madame de Pompadour, i o tym, jak jego zapach unosił się nad stolikami, przy których grało się do upadłego u schyłku naszej Republiki. Ale nie zająknęłam się ani słowem o magicznej nocy spędzonej z Casanovą w pustej ramie. Wynajmując Palazzo Mocenigo, Byron rozpoczął życie niczym prawie nieróżniące się od życia weneckiego arystokraty. Miał nawet własną gondolę przycumowaną do własnych biało-błękitnych paline i własnego gondoliera, Titę Falcieriego, potężnie zbudowanego męż- czyznę o ekstrawaganckich wąsiskach. Jeśli akurat nie pływał gon- dolą, Tita spełniał funkcje lokaja i alfonsa. Kiedy przyjechałam do Palazzo Mocenigo, bałam się tam wejść. Przypłynęłam gondolą od strony Canal Grandę. Tego dnia warstwa czystej jak kryształ wody nasunęła się na zielony muł niczym zasłona z najprzedniejszego jedwabiu. Zatrzymałam się na schodach i napeł- niłam płuca powietrzem. Woda była bardziej przejrzysta niż niebo, w asciwy porządek rzeczy uległ odwróceniu. Poczułam się nieswojo, udowle wyłaniające się z mgły zdawały się otoczone jasną poświatą, Jak głowy świętych na niektórych obrazach. W takie dni cały a zdaje się pulsować jakimiś przedziwnymi zaburzeniami. Trudno ezc właściwe słowa, żeby opisać to zjawisko; mnie udawało się ^em oddać je na płótnie. am sobie pytanie, w jaki sposób namalowałabym teraz 451 wiekowy pałac. Upadająca Republika pociągnęła za sobą ród M nigo; ich palazzo prezentował się znacznie mniej dostoin' niegdyś. Ściany barwy lwiej sierści były brudne, wilgotne od i morza. Dwanaście lwich głów nad oknami piano nobile sprawi wrażenie znacznie mniejszych i nie tak groźnych jak przed 1 / Zniknął portier w zamszowej kurcie, tylko wspomnienie został dziesięciu gondolach, które kiedyś tu cumowały. Gdybym teraz malowała, do spalonej terra di sienna dodałabym dużo więcej ołowi nej bieli niż trzydzieści lat temu. Dzięki temu budowla stałaby si mniej materialna, za to groźniejsza. Wzorując się na czasie, dodał bym nieco szarości do błękitu paline, a suchym pędzlem z odrobina czerni sadzy wyżarłabym dolną część drzwi, tak jak uczyniły to szkodniki. Pchnęłam resztki drzwi - otworzyły się z przenikliwym skrzypie. niem i trzaskiem - weszłam do środka. Otoczyła mnie nieruchoma wilgoć. Moje oczy bez trudu i prawie bez mojego udziału wyśledziły efekty jej działania na czerwonych draperiach i zwierciadłach, które ostatnio widziałam tak dawno temu. Ruszyłam na górę po schodach. Lampy, trzymane przez wystające ze ścian ręce, wciąż oświetlały kamienne korytarze, ale pod sufitem pojawiły się żyrandole z paję- czyn, w których niemrawo kołysały się zmumifikowane trupy much. Na ścianach tu i ówdzie widniały ciemne plamy wilgoci. Przed drzwiami apartamentu Byrona zatrzymałam się na chwilę, zamknęłam oczy i zagłębiłam się we wspomnieniach. Wciąż były takie żywe, takie naturalne! Wyobraziłam sobie, że otworzywszy drzwi, ujrzę trwające wciąż tamto przyjęcie z roku 1782. Zapragnęłam zobaczyć mężczyzn wystrojonych jak motyle i upudrowanych jak ciastka. Zapragnęłam zobaczyć kurtyzany i wielkie damy, piętrzące się na półmiskach pyszności, usłyszeć grzechot kości rzucanych na stoliki do gry, ujrzeć mężczyzn w błyszczących surdutach, pochylo- nych nad kochankami. Zapragnęłam usłyszeć gwar dystyngowanych głosów, arystokratyczny szum plotek i flirtów. Nade wszystko jednak pragnęłam ponownie ujrzeć Casanovę i znaleźć się w jego ramionach. Zamiast tego zastukałam do drzwi i chwilę potem otworzył nu Je brzydki mały Fletcher. Wewnątrz powitała mnie pustka, ciemność. milczenie i kurz. - Pan oczekuje pani, panno Cecilio. Powiedział, że zna pani drogf- Uprzedzam panią, że jest dzisiaj w paskudnym nastroju. Kierując się instynktem i wspomnieniami, szłam przez kolej*1 452 nia aż wreszcie znalazłam Byrona otoczonego książkami. pomiesza gwój'gab;net w tym samym pokoju, w którym spędziłam ^rZą niane chwile z Casanovą. Po raz pierwszy znalazłam się tu I7:~" - AWzało się, że jest to dość mroczne pomieszczenie o tera- za Cu - a(lzce w barwach topazu i lapis lazuli, niezbyt obszerne, k° ° J„„ -un/sokie. W roku 1782 wydawało mi się zacisznym rajem za bardzo wj< _ _ _ ... 'wnaniu z gwarnym przyjęciem; teraz odniosłam wrażenie, ze L^Tnim dość głośno i nieprzytulnie. R trudu rozpoznałam wielką złoconą ramę, w której kochałam 'a^anoyą. Teraz oprawiono w nią obraz Canałetta i powieszono ścianie między dwoma marnymi francuskim pejzażami. W pokoju, 'czvm na bazarze, zgromadzono mnóstwo bibelotów. Ściany, z któ- rych gdzieniegdzie sterczały złote gałki, pokrywał pasiasty złoto- czerwony brokat. Sufit wzmacniały belki koloru sińców. W cieniu między dwoma oknami wychodzącymi na Canal Grandę znajdowała się bogata sztukateria przyciemniona nieco dymem z kominka. Wi- siało tam również lustro. Wchodząc do pokoju, widziałam w nim swoje odbicie oraz Byrona rozpartego wygodnie na sofie wśród stosów oprawionych w skórę tomów. Na stoliku przed nim leżała namalowana przeze mnie przed laty plansza do biribissi; twarze dawno już wyblakły, zwierzęta wyglądały jak zjawy. - Witaj z powrotem, Cecilio - powiedział nieprzyjaznym tonem. Z trudem hamował gniew. - Spójrz, proszę, co tutaj znalazłem. Oka- zuje się, że nie byłaś ze mną całkiem szczera. Myślę, że powinnaś opowiedzieć mi nieco więcej o tym pałacu. Wskazał oskarżycielskim gestem na planszę. Rozpoznał moje dzieło. Nawiązawszy od nowa kontakty z rodziną Mocenigo, dowiedzia- łam się wielu nowych rzeczy o palazzo. Kiedy byłam tu z Casanovą, niewiele mnie obchodziło poza moim kochankiem, potraktowałam Więc tę budowlę po dziecinnemu, jak jakieś zjawisko z bajki. Teraz, po wielu latach, stałam się znacznie bardziej wrażliwa i dociekliwa. ae Jawił mi się zarówno jako znacznie piękniejszy, niż przy- uczałam, jak i bardziej niebezpieczny. Nie wszystko mogłam eaziec Byronowi. Niektóre rzeczy musiał odkryć na własną °n, który łamał wszystkie zakazy, znalazł się teraz wśród 453 awanturników zupełnie innej maści. Niespokojne, wciąż żywe d Palazzo Mocenigo zionęły bólem i poczuciem winy za niezlie zbrodnie popełnione w tych murach. Znajdowały się wśród ? ' duchy nieszczęśliwych kochanków, służących kryjących wielkie h chy, których dorobiły się za sprawą swych panów, niedorozwinięty i synów otrutych w łóżkach, samobójstw zaszczutych homoseksuar tów, zdeformowanych płodów wyrzuconych cichcem do kanału, sznet nych córek, oddanych po kryjomu do klasztorów, i tych najpięjgy ? szych, wydanych wbrew ich woli za wiekowych lubieżnych satyrów Pod tym względem Mocenigowie niczym nie różnili się od innych weneckich rodów. A mimo to w powietrzu rozbrzmiewał także śmiech, zdarzało sie również, że szyby owionął podmuch cieplejszego powietrza. Skrzydła ogrodowej bramy kołysały się leniwie na od dawna nieoliwionych zawiasach. O zachodzie słońca ze ścian wychodziły duchy niczym koty z worka. Podobno w nocy korytarzami przechadzał się niekiedy zwęglony upiór Giordana; świadczyły o tym znajdowane rano płatki sadzy i kałuże wody, ponieważ rozpaczliwie szukał wszędzie wilgoci, aby ulżyć swoim cierpieniom w płomieniach. W głębi zwierciadeł można było niekiedy dojrzeć wyblakłe odbicia pięknych kobiet, które się w nich przeglądały, a w powietrzu poczuć woń ich perfum. Co prawda serca tych kobiet spoczywały zamknięte w rodzinnych gro- bowcach, ale przejrzyste ślady szczęścia pozostały na zawsze w mu- rach tego domostwa. Od czasu do czasu znajdowano w pokojach bukieciki, które nie wiadomo kto przyniósł, lub damskie rękawiczki, które nie wiadomo do kogo należały. Byron już prawie niczego nie jadł, zwiększając w ten sposób swoją wrażliwość na manifestacje duchów z Palazzo Mocenigo. Bez przerwy użalający się nad sobą, więdnący niczym kwiat pod- lewany przez wszystkich członków rodziny, Byron nie miał sił, żeby się bronić. Zaszywał się w kącie i próbował pisać, podczas gdy upiory pałacu wrzeszczały na niego i podsuwały kieliszek z winem coraz bliżej jego ręki. Tre done in casa, inferno verto. Trzy kobiety w domu i piekło gotowe. Przysłowie iceneckie Wiosną na ulice Wenecji wybiegł szalony słoń. Stanowił główną atrakcję cyrku na Riva degli Schiavoni. Uciekł przez Campo Bandiera e Moro, skręcił za róg i wpadł do kościoła San Antonio. Austriaccy żołnierze nie potrafili go stamtąd wypędzić, więc w końcu ustawili w drzwiach armatę i wystrzelili z niej do niego. Krew i strzępy ciała oraz kości trysnęły na ściany i filary, zwierzę osunęło się na posadzkę i umarło, rycząc jak sto rodzących kobiet. Byron tak oto opisał to wydarzenie Hobhouse'owi (czytał mi na głos to, co właśnie pisał): „Dwa tygodnie temu przeżyliśmy okropną przygodę ze słoniem, który uciekł z zagrody, zniszczył stragan z owocami, zabił sprzedawcę, wpadł do kościoła i w końcu został zastrzelony pociskiem z armaty przyprowadzonej specjalnie z Arsenału. Widziałem go na krótko przed ucieczką: stał na Riva, a jego opiekunowie wabili go bochen- kami chleba, żeby wszedł na barkę. Po południu podpłynąłem do niego gondolą; zabawiał się, ciskając we wszystkie strony gałęziami i kamieniami. Mimo to nie sprawiał wrażenia bardzo rozzłoszczonego; prawdziwa wściekłość ogarnęła go dopiero około północy, kiedy wy- kazał się nadzwyczajną siłą, niszcząc wszystko, co napotkał na swojej drodze. Strzały z muszkietów nie na wiele się zdały, skłoniły go yiko do szarży, a wtedy Austriacy porzucili broń i rozpierzchli się na Wszystkie strony. Wreszcie sprowadzili armatę. Drugi strzał trafił cel, zabijając go niemal na miejscu. Nazajutrz oglądałem jego Poszł ponujące zwłoki. Oszalał z żądzy, ponieważ był to akurat czas, aedy potrzebował partnerki". am z Byronem obejrzeć cuchnącego trupa. Chciał, żebym 455 namalowała portret martwego słonia, ale odmówiłam. Bałam tego ogromnego cielska, chociaż już nie żyło. Wiedziałam, dlacz Byron chce, żebym go namalowała: uważał go za metaforę sw • osoby i sądził, że malując martwe zwierzę, rozwinę zdolności kt' później pozwolą mi lepiej oddać jego, Byronowski, dziki patos. Lubił wszystkie zwierzęta. O ile wiem, nawet dzielił ze swvm przodkiem zamiłowanie do karaluchów. Z całą pewnością czworonoei istoty traktował dużo lepiej niż służbę i swoje kobiety. Zwierzęta przynajmniej nie odczuwały boleśnie pogardy w jego głosie i spn jrzeniu; dla nas, ludzi, była ona jak wstydliwa woń, która otaczała nas i za nic nie chciała zniknąć. W Palazzo Mocenigo rozlegały się teraz warkoty i parskania włas- nej menażerii Byrona. W mrocznym sercu pałacu znajdował sie przykryty dachem dziedziniec o kamiennej posadzce, ścianach pokry- tych pociemniałą ze starości boazerią i pustych architrawach. Powiet- rze było tam dziwnie rozrzedzone, do tego stopnia, że aż trudno było oddychać. Jakby po to, aby podreślić swoje nowe „wodne" wcielenie, Byron kazał pozdejmować koła ze wszystkich powozów i umieścić je właśnie na tym dziedzińcu, gdzie leżały jak ogromne cielska mar- twych stworów. W obszernej komnacie o sklepieniu podpartym kolu- mnami, na poziomie kanału, Byron trzymał żywe zwierzęta: dwie małpy, kilka kotów, dwa czy trzy psy, wilka, lisa, kruka i orła. Ściany wciąż jeszcze były wyłożone zwierciadłami, więc zwierzęta odbijały się w nich wielokrotnie. Widok zagadkowych sobowtórów utrzymywał je w ciągłym niepokoju i ekscytacji. Przez brudne szyby i szczeliny w drzwiach więźniowie czuli wodę, lecz przykuci łańcuchami, zamknię- ci w klatkach lub uwiązani na postronkach, nie mogli uciec z niewoli. W Wenecji dużo mówiło się o tym, że angielski milord urządził własne zoo nad Canal Grandę. Byron doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie wywiera jego zwierzyniec na gościach zjawiających się od strony kanału. Tak jak w Newstead Abbey straszył ich uwią- zanymi do poręczy schodów niedźwiedziem i wilkiem, tak tutaj kazał im przemykać między ryczącymi, skowyczącymi i cuchnącymi zwie- rzętami, zanim dotarli do schodów, którymi mogli wspiąć się na gor? i złożyć hołd Królowi Wszystkich Bestii. Sąsiedzi, w tym również Maurizio, byli zdesperowani, ale co mogu zrobić? Maurizio bał się cokolwiek powiedzieć, nawet kiedy od czasu do czasu spotykali się na dziedzińcu. Doprawdy trudno mi by'0 wyobrazić ich sobie razem, nawet przez chwilę. 456 wypadku ze słoniem zainteresował Byrona los innych zwierząt W necii. Malując go, opowiadałam wszystkie historie, jakie kie- lwiek słyszałam na ten temat. Był jak dziecko słuchające baśni. - e!" _ wykrzykiwał za każdym razem, kiedy kolejna opowieść "A hpffła Końca. Pokazywałam mu także winiety i szkice z mego szkicownika. ODisałam mu casotto de leone, drewnianą scenę, na której leżał wiązany lew, obserwując smakowite pudelki w miniaturowych kos- tiumach, tańczące przed nim na tylnych łapkach przy dźwiękach Wypiec. Suczki trzymały w łapkach maleńkie wachlarzyki, pieski powagą kroczyły w eleganckich frakach. Pokazałam mu podobiznę słynnego kanarka, który potrafił liczyć do trzydziestu. Opowiedziałam o okropnej ceremonii zabijania kotów w Santa Maria Formosa i o za- wodach w topieniu gęsi. Pokazałam mu rysunki przedstawiające walki byków ze specjalnie tresowanymi psami, które czepiały się uszu znacznie przecież większych przeciwników i nie puszczały ich aż do śmierci, chyba że treser z całej siły szarpnął je za ogon lub uderzył w jądra. Po walce odrąbywano bykowi głowę jednym ciosem topora. Opowiedziałam mu o dręczeniu uwiązanych niedźwiedzi, szczutych psami. Nawet jeśli niedźwiedziowi udało się schwytać napastnika w paszczę, natychmiast otwierano mu ją przemocą, uży- wając w tym celu drewnianych kołków. Pokazałam mu także rusunek przedstawiający mężczyzn pochylonych nad cebrem z wodą i chwy- tających węgorze zębami, pokazałam chłopców przywiązujących psom fajerwerki do ogonów, opowiedziałam o końskich wyścigach na lodzie, takich jak ten, podczas którego stracił życie mój ojciec. - Biedny koń! - westchnął Byron. - Biedne zwierzęta! Byron ściągnął do pałacu Allegrę, swoją córkę urodzoną przez Claire Claremont. Ogromnie się denerwowałam przed pierwszym spotkaniem, z ulgą jednak stwierdziłam, że w rysach dziecka nie dostrzegam żadnego podobieństwa do Girolama ani nawet do Byrona, oyla ładnym jasnowłosym cherubinkiem, pulchnym i obdarzonym nieszczególnym wdziękiem. Byron obserwował mnie uważnie. Wiem, co sobie myślisz. Niezbyt do mnie podobna, prawda? ^ważniejsze, że nie jest też ani trochę podobna do matki. Za to ardzo przypomina mnie usposobieniem. o prawda. Allegra była choleryczką, często krzyczała bez powodu, 457 parę razy byłam świadkiem, jak próbowała kopnąć służącą albo t Jednak najbardziej lubiła się śmiać. Byron lubił ją co najmnie" samo jak swoje zwierzęta. Za każdym razem, kiedy widziałam' z uśmiechem mierzwi jej włosy, wyobrażałam sobie, że na jej mie' jest Girolamo. Oto jakim potrafi być ojcem, myślałam. W pewn chwili uświadomiłam sobie, że zupełnie niepotrzebnie staję sje ? zdrosna w imieniu mego syna. Byron lubił, kiedy Allegra przebywała w pobliżu. Często bawił się w tym samym pokoju, w którym go malowałam. Wyśpiewywał niezrozumiałe dziecinne piosenki i traktowała ojca tak samo iak wszystkich dorosłych. Po pewnym czasie Byron przywykł do iei obecności tak bardzo, że wręcz przestał ją dostrzegać. Mała Allegra samodzielnie wędrowała po zapuszczonych klatkach schodowych a kiedy się zmęczyła, zasypiała pod stołem jak pies. Byron kupił córce velocimano, małego drewnianego konika na kółkach z powiewającymi uszami. Allegra uwielbiała szarpać go za grzywę zrobioną z prawdziwego końskiego włosia. Któregoś dnia niepostrzeżenie otworzyła ciężkie drzwi, prowadzące do pomiesz- czenia na parterze, i wjechała na swoim koniku między dzikie bestie, z których każda mogła ją pożreć. Przyjaciele Byrona, Hoppnerowie, uznali, że Palazzo Mocenigo to zbyt niebezpieczne miejsce dla małego dziecka. Allegra zamieszkała w domu angielskiego konsula. Była jeszcze jedna bestia, którą Byron chętnie dodałby do swego zwierzyńca: Margarita Cogni, piekarzowa. Przypuszczam, że najbardziej pociągała go jej prymitywna zwie- rzęca natura. - Należy do tych kobiet, które są zdolne do wszystkiego. Gdy- bym dał jej nóż do ręki, wbiłaby go tam, gdzie jej wskażę, nawet w mój brzuch, jeślibym ją rozwścieczył. Bardzo lubię takie zwie- rzęta... Nazywał ją Pytonicą, Tygrysicą, Wilczycą z małymi. Musiałam przyznać mu rację: Margarita Cogni była nadzwyczaj- nym zwierzęciem. Potrzebowała zaledwie kilku miesięcy na to, żeby odsunąć go od Marianny Segati i zagarnąć dla siebie. Jak tylK° uznała, że osiągnęła całkowity sukces, nad Canal Grandę rozległy si? nieludzkie okrzyki radości. Byron nie odważył się zatkać jej ust> ponieważ mogłoby to się skończyć utratą palca. Miałam o niej taJ# 458 • IP iak o Mariannie, tyle że ja również obawiałam się jej samą opinię* j •łv fizycznej. w-łArś-oś jwieczoru, w sierpniu 1818 roku, Margarita Cogni usiadła **' njach pałacu i kategorycznie odmówiła powrotu do męża, 113 b becco etico, obrzydliwego rogacza. Ani policja, ani ksiądz pro- f zez nie zdołali namówić jej do zmiany decyzji, więc aby zażegnać k "dal Byron uczynił z niej swoją gospodynię. Był trochę zażeno- tvm nieoczekiwanym nabytkiem, wkrótce się jednak okazało, . Margarita potrafi doskonale dbać o dom, Ucząc się przy okazji kasd^m groszem. Jako rodowita Włoszka była przekonana, że wszyscy go oszukują, i traktowała ich zgodnie z tym przekonaniem, nie szczędząc wrzasków i razów. W niedługim czasie wszystko w Pa- lazzo Mocenigo działało jak w zegarku. Margarita znalazła nową drogę do serca Byrona. - Ale jak właściwie dajesz sobie z nią radę? - zapytałam, kiedy przyszedł do mojej pracowni. - Nawet nie próbuję, po prostu pozwalam jej robić wszystko, na co ma ochotę, a sam świetnie się przy tym bawię. Gdybyś wiedziała, ile razy doprowadziła do rozpaczy starego poczciwego Fletchera... Nie martw się, Cecilio. Poradzę sobie z każdym, kto nie jest tak zimnokrwistym, obrzydliwym, odrażającym gadem jak panna Mil- banke, oby nigdy nie wydostała się spod lawiny moich przekleństw. A jednak nad Margaritą po prostu nie dało się zapanować. Po to, żeby go szpiegować, nauczyła się nawet czytać. Byron nie przesadzał: przerażała zarówno Titę, jak i Fletchera. Na odgłos jej kroków kulili się jak hieny. Margarita nie wpuszczała za próg pałacu innych kobiet, chyba że były stare i odrażające. Potrafiła czekać na Byrona przez całą noc na stopniach palazzo, z oczami błyszczącymi od łez i długimi włosami spływającymi na piersi niczym węże Meduzy. Po powrocie do domu Byrona spotykało wręcz niebezpiecznie entuzjastycznie powitanie. Traktowała go jak trofeum. Kiedy Margarita została na stałe, potraktowałam to z filozoficznym spokojem i wróciłam do pracowni. Nie miałam ochoty nosić na twarzy s adow jej paznokci. Wystarczyło, że Byron zostawił na mnie swoje ay, poza tym zaś zdążyłam się już zorientować, że stając się ęscią jeg0 codziennego życia, natychmiast przestałabym być dla go w jakikolwiek sposób atrakcyjna. Nadal często odwiedzał mnie Pracowni, nadal spotykaliśmy się na San Lazzaro. 459 Jednak od czasu do czasu zjawiałam się w Mocenigo, gdzie go gabinecie zawsze czekały na mnie sztalugi. Wymyśliliśmy sób na obłaskawienie Margarity: namalowałam jej portret w n bogatym stroju, w którym uparła się pozować, będąc teraz mi kanką najprawdziwszego palazzo. Zrezygnowała z białego faxolpł~ na rzecz bezsensownie długiego trenu, który za sobą cięgnęła i k nosiła się z przezabawnymi minami, bezwiednie czyniąc z sieh' doskonałą karykaturę wielkiej damy. Namalowałam ją właśnie ta ką, ale życzliwie, bez złośliwości. Ujrzawszy swój gotowy portret porwała go ze sztalug i uciekła, od tej pory jednak traktowała mnie niemal życzliwie, w podobny sposób jak Titę i Fietchera- jako część maszynerii, której jedynym zadaniem jest uszczęśliwia- nie jej pana. Potem mogłam już bez przeszkód malować Byrona pracującego nad pierwszą częścią swego nowego poematu Don Juan, który zaczął pisać na początku września 1816 roku. Od pierwszej linijki twierdził że będzie to arcydzieło. Chociaż nie chciał się do tego przyznać, wciąż pożądał sławy. - Jej opary są jak kadzidło dla duszy - mawiał. Byłam skłonna przyznać mu rację. Moje sukcesy otaczały mnie jak lukier, dosładzając mi życie. Zwykle siedzieliśmy w milczeniu, chyba że Byron akurat czytał mi na głos to, co właśnie pisał. Wciąż obawialiśmy się Margarity. Od czasu do czasu La Fornarina wpadała niespodziewanie przez któreś z trojga drzwi, a stwierdziwszy, że wszystko w porządku, podbiegała do Byrona i chwytała go w objęcia. Zerkał na mnie znad jej ramienia, ja zaś natychmiast chwytałam za węgiel i błyskawicznie szkicowałam. Te chwile nie mijały bezpowrotnie - pozostawały zarówno na papf rze, jak i w mojej pamięci. Któregoś dnia, kiedy byliśmy zajęci pracą, na dole wśród służby wybuchło straszliwe zamieszanie. Jakiś czas później nadbiegł zdy- szany Fletcher z wyjaśnieniami. Otóż Margarita zdybała w kuchni ładniutką dziewczynę z Rialto, która przyniosła ziemniaki, zaatako- wała ją i tak dotkliwie pobiła, że tamta leżała teraz nieprzytomna na podłodze, Margarita zaś krążyła wokół niej jak lwica, najwyraźniej szykując się do zadania coup de grace. - Przyprowadź ją tutaj - polecił Byron - a potem zajmij się ofia1"^ Margarita wkroczyła do pokoju z rozwianymi włosami, wypiekam1 na twarzy i zakrwawionymi paznokciami. Szła na sztywnych noga0*1' 460 «mńł niczym łaszący się pies, który doskonale wie, że naraził Zgięta wp > _je swemu panu. Margarita, jesteś suką - powiedział Byron. ~ a p0 włosku to straszliwa obelga, chyba najgorsza, jaką może 7eć kobieta. Wstrzymałam oddech, pewna, że dziewczyna do- ie spazmów lub zacznie krzyczeć, ona jednak tylko dygnęła 'odparła jakby nigdy nic: Si la tua cagna. Tak, twoją suką. Sono sempre in calore. Zawsze z cieczką. Byron roześmiał się i kazał jej odejść, ale ona chwyciła jego głowę w obie ręce i przywarła ustami do jego ust. Dopiero kiedy ją odepchnął, uciekła ze zwierzęcym skowytem i łzami płynącymi po policzkach. _ Wiesz, jak mówimy w Anglii o kobietach? - zapytał, odwracając się do mnie i wycierając usta. - Że im więcej płaczą, tym rzadziej sikają. - Umilkł na chwilę, po czym dodał: - Nie znoszę widoku płaczących kobiet. Milczałam. Z daleka dobiegały szlochania, odłosy czkawki i donośne pomstowanie Margarity. Byron wskazał lekkim ruchem głowy kie- runek, z którego dochodziły te odgłosy. - Czy wiesz, że ona żegna się, słysząc dźwięk kościelnego dzwonu, niezależnie od tego, co akurat robimy? Czasem odnoszę wrażenie, że różne części jej ciała funkcjonują zupełnie niezależnie od siebie. Przy- pomina dzikie zwierzę. Podoba mi się jej energia. Parę razy zdarzyło mi się podsłuchać, jak chwali się mną przed służbą. Potrafi mnie rozbawić, dzięki czemu sporo grzeszków uchodzi jej na sucho. A do tego uwiel- biam te wszystkie pieszczotliwe przezwiska, które dla mnie wymyśla. Rzeczywiście, ja również słyszałam je prawie bez przerwy. Mar- garita używała ich nie tylko w sypialni albo w chwilach szczególnego uniesienia, lecz także na co dzień. Uvetta mia, moje małe winogronko. Pasta di marzapane. No cóż, myślałam z przekąsem, jest przecież z°ną piekarza, cóż więc dziwnego, że czerpie porównania głównie z kuchni. Wyobrażałam ją sobie jako płynną, otaczającą go zewsząd masę, zaborczą i zazdrosną. Wyobrażałam sobie również, że ugniata Jego ciało jak ciasto, przerzuca z boku na bok, turla i miętosi, a kiedy jest już p0 wszystkim, kładzie się obok niego i oddycha jak chleb ozony do pieca. Nim minie tyle czasu, ile trzeba na ukrojenie omki, jest znowu gotowa do działania z twarzą błyszczącą jak od pionego masła, chciwa niczym szybko rosnące drożdżowe ciasto. Xe piu le done che varda i omen' che le stele che yarda la tera. Więcej kobiet patrzy na mężczyzn niż gwiazd na ziemię. Przyslowk wenecka Już wcześniej mówiłam, że nigdy nie miałam przyjaciółki. Należę do kobiet, które wolą przebywać z mężczyznami. W towa- rzystwie kobiet nie czuję się swobodnie. Aż do śmierci Casanovy w roku 1798 miałam w nim jedynego przyjaciela, jakiego potrzebo- wałam. Nasze listy zastępowały mi zarówno plotki, jak i pieszczoty, mogłam w nich także dawać upust wzbierającej we mnie żółci. Kiedy Casanovą umarł, stałam się twardsza i zimniejsza. Po tym, jak Byron porzucił mnie w Albanii, chyba zmiękłam i złagodniałam, przybita bólem, z pewnością jednak nie stałam się cieplejsza. Ból uczyni mnie milszą dla świata, a przynajmniej - w niewielkim zakresie - dla Sofii i w ogóle dla kobiet. Nie czułam się już lepsza od nich, więc mogłam współczuć im w ich troskach, było już jednak za późno, żebym zaczęła irn ufać. Wspominałam też już, że jedyną, która prawie zasługiwała na miano mojej przyjaciółki, była Mary Shelley. Tego lata Shelleyowie - Percy i Mary - zjechali do Wenecji. Ran' kiem, kiedy zjawili się w Palazzo Mocenigo, właśnie pracowałam nad portretem Byrona. Różowy i jasnowłosy jak anioł, Shelley wy- glądał niczym uosobienie romantycznego poety. Płonął wewnętrZ' nym blaskiem zupełnie jak Byron - różnica polegała na tym, * tego blasku nie tłumiły smutek ani zgorzknienie. Aż ręce m111 swędziały, żeby go namalować; wiedziałam, że potrafię pokazać te blask na płótnie. Ależ Byron byłby wściekły, gdyby się o tym AQr wiedział, pomyślałam. Zastanawiałam się, czy Shelley mnie pociąg* 462 do wniosku, że nie. Nie należał do ludzi, których mogłoby i dosz iaczyć z innymi materialnymi istotami. Poruszał się wyłą- cz0 ^^g intelektu i duchowości. A poza tym, w mojej duszy T*. *,^.ło mocno odciśnięte znamię Byrona. To jego ust pożąda- **rie czyichś, choćby najbardziej podobnych. \!i na pierwszy rzut oka wyglądała blado i nieciekawie. Nie szłaby dobrze na portrecie, pomyślałam. Jej niezwykły urok brał tego co w głębi duszy, a nie z tego, co na twarzy. Ubierała '! bardzo skromnie, a skóra na jej twarzy była przezroczysta i ob- ' ia Nie wyróżniała się szczególnie atrakcyjną figurą, miała za to ładne ręce. _ ?t0 to jest? - zapytał Shelley wysokim głosem, spoglądając na mnie niepewnie. Przyszedł porozmawiać z Byronem o poezji i, znając swego rozmówcę, obawiał się niewybrednych ataków z jego strony. - Och, nikt taki. Artystka - odparł Byron lekceważącym tonem. - Artystka nie może być nikim - powiedziała Mary cicho, lecz wyraźnie. - Artysta jest Bogiem. On czy ona - skłoniła głowę w moją stronę - tworzy życie w przemyślany, celowy sposób. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na niezwykle bystre, żywe spo- jrzenie oczu ukrytych pod ciężkimi powiekami. Lśniące włosy miała zaczesane na boki i splecione w pierścienie. Zauważyłam, że co jakiś czas bezwiednie unosi zgięte w łokciu lewe ramię z podkuloną ręką, jak dziecko, które przeciąga się przed snem. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece, gdyby artyści zaczęli myś- leć! - parsknął Byron. Mary mówiła dalej, jakby go nie słyszała: - Nie mam na myśli dążenia do jak największego fizycznego po- dobieństwa, do precyzyjnego namalowania powieki albo wiernego oddania koloru skóry. Myślę o pokazywaniu wewnętrznego napięcia stanowiącego kwintesencję życia, o znajomości alchemii, która po- zwala odtworzyć na płótnie osobowość modela. Dobrego obrazu się nie ogląda, dobry obraz się c z u j e, ponieważ dobry obraz żyje. - odeszła do sztalug, spojrzała na portret, nad którym właśnie praco- wałam, uśmiechnęła się najpierw do mnie, a potem do Byrona. - Ten raz' Albę, jest tobą w najdrobniejszych szczegółach. Ona stworzyła nowo życie, twoje życie. Z twarzy, którą namalowała na płótnie, m°gę dowiedzieć się o tobie wszystkiego. yron nienawidził inteligentnych i wykształconych kobiet. Mary > o czym często wspominał z przekąsem, z pewnością do nich 463 należała. Jej teorie o siłach życiowych i reanimacji, któro u podstaw Frankensteina, nie wzbudziły jego entuzjazmu >j. nie zaszczycił jej odpowiedzią. Shelley był wyraźnie zażenow * Byron nawet mnie nie przedstawił, tylko zgarnął go do salonu ' ^ trzasnął za sobą drzwi. Przyjęłam to jak policzek. Domyśliłam ? że próbuje w ten sposób zaimponować Shelleyowi. Trzaśniecie h ł tak silne, że Mary i ja przymknęłyśmy na sekundę powieki. Kieri otworzyłyśmy oczy, patrzyłyśmy na siebie. Czułam, że nasze dus wychodzą sobie naprzeciw i rozmawiają ze sobą. Do tej pory nigH nie doświadczyłam czegoś takiego w obecności kobiety, w związki z czym nie bardzo wiedziałam, co o tym myśleć. Jedno na pewno nas łączy, pomyślałam. Sypiamy ze słynnymi romantycznymi poetami. Ale jakże byli od siebie różni! Bez trudu potrafiłam sobie wyobrazić Shelleya w roli troskliwego i czułego kochanka. Byron nigdy taki nie był i nie zanosiło się na to, żeby kiedykolwiek miał się taki stać. Zastanawiałam się, i zawsze będę się zastanawiać, co Mary myślała wtedy, kiedy tak na siebie patrzyłyśmy. Nasza wzrokowa rozmowa, podczas której - tak mi się przynaj- mniej wydaje - zadzierzgnęły się pierwsze więzy przyjaźni - nie trwała długo. Drzwi gabinetu otworzyły się raptownie, do pokoju wkroczył Byron i cisnął w naszym kierunku plikiem papierów. Pa- piery upadły na podłogę, a kurz otoczył je na chwilę świetlistą aureolą. - To moje pamiętniki - rzucił przez ramię. - Twoje wyznania? Tylko tyle? - zapytała Mary kpiącym tonem. Wyszedł bez słowa, ponownie zatrzaskując drzwi. Czekając, aż przebrzmi echo, Mary i ja znowu patrzyłyśmy na siebie. Doszłam do wniosku, że odniosłam błędne pierwsze wrażenie. W rysach jej twarzy było coś żywego i intrygującego. Chyba jednak nie wzdragałabym się przed namalowaniem jej portretu. Podeszła i usiadła obok mnie. Doskonale mówiła po włosku, znała się na sztuce i wiedziała wszystko o Byronie. Rozmawiałyśmy j3* kwiaty, które rozwijają się obok siebie na tej samej gałęzi. Całkiem zapomniałyśmy o pliku zapisanych kartek na podłodze. Mary op°' wiadała mi fascynujące rzeczy. Bardzo szybko zorientowałam się, że nienawidzi Byrona. By'8 przekonana, że to on jest winien śmierci jej córki. Dowiedziałam sie> że Shelley wezwał ją pilnie do Wenecji, aby pomogła mu porozmaW180 z Byronem o losie nieszczęsnej Allegry. Matka dziewczynki, Claire t 464 • • c to imię Mary zacisnęła usta - również tu przyjechała w^ITia cv przed Byronem, częściowo po to, by odzyskać dziecko, W ^ ;nWft żeby wykorzystać ją jako przynętę i ponownie ujrzeć kochanka. Wszystko jednak wskazywało na to, iż Byron nie ^a"" \ni<*ru ani spotkać się z Claire, ani oddać dziecka. Opierając mia tvm co do tej pory słyszałam o Claire, wyrobiłam sobie o niej ? " iako o dość groteskowej osobie; zarówno wypowiedziane, jak •T niewypowiedziane słowa Mary utwierdziły mnie w tym przeko- 1 aniu. Czemu jednak Byron uparł się, żeby zatrzymać Allegrę? 33* się, że ludzie powiedzą, że się nią znudził - powiedziała M _ Zdaje się, że zaczął już tu uchodzić za dość kapryśnego człowieka. Skinęłam głową. - Najważniejsze powinno jednak być dobro dziecka. Chociaż bez szczególnego entuzjazmu, Mary wyruszyła w drogę, spiesząc z pomocą mężowi i Claire, lecz trudy podróży zabiły jej córeczkę Clarę, która zmarła w ramionach matki zaledwie godzinę po tym, jak dotarły do Wenecji. Mary była przekonana, że Shelley przedłożył interesy Byrona i Claire nad swoje i swojego dziecka. A wszystko z powodu jego głębokiej wiary w to, że w głębi mrocznego, czasem nawet odraża- jącego umysłu Byrona kryje się gruda złota. Zdawał sobie sprawę, że Byron nie jest intelektualistą, równocześnie jednak wiedział, że to właśnie Byron został wybrany spośród wszystkich mężczyzn, aby ściągać na siebie uwagę promieniującym z niego gorącem i światłem. Shelley obserwował z przerażeniem, jak tamten marnotrawi talent, którym został obdarzony. Pragnął za wszelką cenę pomóc narodzić się prawdziwej poezji, chociaż nie sposób było wykluczyć - świadczyło o tym choćby zgorzknienie Mary - że i on nie oparł się wdziękom niepoprawnej Claire. Jej opowieść wywołała prawdziwą burzę w mojej duszy. A więc nie byłam jedyną kobietą, która z powodu Byrona utraciła dziecko! Był tez mężczyzna - Shelley - zafascynowany nim w nie mniejszym stop- mu niz my, kobiety! Nie przerywałam Mary, wtrącając tylko od zasu do czasu jakieś drobne pytanie. Dlaczego ona mi o tym opo- acia. - zastanawiałam się niekiedy, ale zaraz potem wszystko wy- dawało mi się zupełnie jasne. etcher przyniósł nam herbatę. Zjawiła się również La Fornarina, cna nas podejrzliwym spojrzeniem, po czym znikła w gabinecie, 465 w którym siedzieli Byron i Shelley. Wypadła stamtąd p0 zalewając się Izami, pogroziła pięścią Mary i uciekła. Marv wzdrygnęła. - Nic się nie bój - uspokoiłam ją. - Jeżeli musi dać upust wś ? łości, czyni to z równymi sobie. To bawi Byrona. Gdyby cie r> vo chybaby go to nie rozbawiło. ^ - Jesteś tego pewna? Jak dobrze go znała! W każdym razie Margarita nie pokazała n się już więcej na oczy. Mężczyźni nie wychodzili z gabinetu przez cały dzień, a ja w to- warzystwie Mary stopniowo zapominałam o pracy. Po kilku godzinach w ogóle odłożyłam pędzel i siedziałam z rękami na kolanach iak uczennica. Ta zwyczajna młoda kobieta olśniła mnie swoim wdziękiem i inteligencją. Nie unikała odpowiedzi na żadne pytanie, nie pomijała żadnych szczegółów. Była jak wzorowo uczciwy biograf, który zdaje sobie sprawę, że nawet najmniejszy drobiazg może mieć decydujący wpływ na końcową ocenę opisywanej przez niego postaci. Dowie- działam się od niej wielu rzeczy, których Hobhouse, kierując się niezgrabną delikatnością, wolał mi oszczędzić. Mary doskonale znała kobiety i nie obawiała się, że jestem zbyt słaba, aby je usłyszeć. Poza tym wiedziała znacznie więcej. Opowiadała mi o jego dzie- ciństwie i dorastaniu. Dopiero w świetle tego, co od niej usłyszałam, wyznania Byrona nabrały głębszego sensu. W Albanii relacjonował mi fakty ze swojego punktu widzenia - Mary opisywała mi je takimi, jakimi widzieli je inni. Mówiła o tak intymnych szczegółach jego małżeństwa, jakich mężczyzna nigdy nie zdołałby wyjaśnić kobiecie. Okazało się, że miała talent do zbierania informacji i do oddzielania faktów od zmyśleń. Dzieliła się teraz ze mną ładunkiem lęków, frustracji i bólu, wyniesionym z długich nocnych rozmów w Villa Diodati nad Jeziorem Genewskim. - Byron jeszcze nie jest Włochem, chociaż pragnie za takiego uchodzić - zakończyła. - Nie jest również tak szczęśliwy, jak udaje, ani nie przeżywa tak głębokich tragedii, jak stara się wmówić wszyst- kim dokoła. Zachowuje się tak paskudnie głównie z tego powodu, & ma serdecznie dość siebie samego. Nie powiedziała niczego, czemu mogłabym zaprzeczyć, ale rówr> cześnie nie miałam najmniejszej ochoty niczego potwierdzać. N J bardziej zafascynowały mnie informacje o ostatnich siedmiu la13 466 nodczas których ani razu za mną nie zatęsknił. Historie życia Byr . ' sty; Claire i Annabelli splotły się z historią mojego Caroim , „tor[ami Edelstona, Claire i Rushtona. Dostrzegłam swoje 7'yvi*L w wielkim schemacie życia Byrona i zrozumiałam, w jaki nBe"''i. r,7p sie to wszystko zakończyć. Milcząco wbiłam wzrok sposób mo^e f W^°Ach, zupełnie zapomniałyśmy o słynnych pamiętnikach! - wy- krzyknęła Mary. Podniosłyśmy je z podłogi i zaczęłyśmy przeglądać. Po przerzuce- • kilku kartek Mary delikatnie położyła rękę na mojej dłoni. Żadna bieta nigdy mnie tak nie dotykała. Sofia bałaby się nawet o czymś takim pomyśleć. Ze zdziwieniem poczułam, że nie mam nic przeciwko temu dotykowi, ba, że wręcz go potrzebowałam. Kiedy dotarłyśmy do relacji z pobytu w Albanii, zaczęła głaskać mnie po drżących palcach. We wspomnieniach Byrona było niewiele treści, bardziej zasługi- wały na miano szkiców albo notatek. Nie zadał sobie trudu, by pozostawić światu wiele wiadomości na swój temat. Owszem, przy- znawał się do swej greckiej miłości, lecz wcale nie twierdził, że wyjątkowo wiele dla niego znaczyła. Co prawda rzeczywiście bardziej sobie cenił uczucia swoich kochanków niż kochanek, co jednak w ni- czym nie przeszkadzało mu traktować ich równie paskudnie, kiedy już mu się znudzili. Czytałyśmy w milczeniu, rozmyślając o tym, jak niewiele w gruncie rzeczy dla niego znaczyłyśmy. W pewnej chwili Mary podniosła na mnie wzrok i powiedziała: - Cecilio, ten człowiek chyba zasługuje na pogardę bardziej niż ktokolwiek na świecie! Bez słowa skinęłam głową, a ona, wciąż trzymając mnie za rękę, uważnie wpatrywała się w moją twarz. - Pamiętaj jednak o tym, że nawet jeśli Byron kimś gardzi, to wcale nie oznacza, że ten ktoś jest nic niewart. Podobnie ludzie, których ceni, wcale nie muszą być godni podziwu. Nie można po- olic, żeby jego pogarda zaciemniała nam obraz świata. Musimy yc z dala od jego raniących opinii, które nie mają nic wspólnego Prawdą, biorąc się wyłącznie z głęboko skrywanych słabości. anadto byłam wzburzona, by ją wtedy zrozumieć, zapamiętałam v ylko jej słowa, żeby później się nad nimi zastanowić. Oto co yron naPisał o mnie w swoich pamiętnikach: 467 „W Albanii namalowała mój portret pewna słynna wenecka ZH, ka. Co prawda nie pamiętam, jak się nazywała, ale domyślani chyba, iż w dowód wdzięczności obdarzyłem ją swoją naibarri • ^ udaną podobizną". e-* Shelley i Byron wreszcie wyłonili się z gabinetu. Tuż przed H jściem Mary pochyliła się i pocałowała mnie po włosku w oba policziri" - To piękny portret - powiedziała, wskazując na płótno. - Ori razu się domyśliłam, że byłaś jego kochanką - dodała bez uśmiech za to z nieskończoną łagodnością. - Pokazałaś swój ból w jego porł' recie. - Chciałabym cię namalować - zaproponowałam niespodziewanie dla samej siebie. Słowa opuściły moje usta, nie zasięgając opinii mózgu. Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że już od dłuższego czasu przyglądam się jej uważnie, studiując jej rysy. - Cecilio, jestem bardzo zwyczajną osobą. Szkoda twego talentu na moją twarz. Co innego moje dzieci, one były naprawdę piękne. Spójrz. Wyjęła z kieszeni starannie owiniętą w wełnę i jedwab miniaturę. Była to pastelowa podobizna maleńkiej Clary- istotnie, dziecko stanowiło wierną kopię anielskiego ojca. - Prześliczna - powiedziałam. Jeszcze nigdy nikomu nie współczułam tak głęboko jak jej. Mój słodki Girolamo nie należał już do mnie, ale przynajmniej żył. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak mogłabym przetrwać, cierpiąc tak jak ona. W moich oczach wcale nie była już zwyczajna, lecz piękna. Stała się dla mnie uosobieniem delikatności i inteligencji. W jej oczach błyszczały brylantowe światełka, pochylała głowę z niezrów- naną gracją, a przecież właśnie w tej kształtnej główce zrodziły się okropieństwa Frankensteina. Tak, Mary Shelley bez wątpienia była fascynującą kobietą, na mnie jednak największe wrażenie wywarło jej ciepło. - Czy mogę zatrzymać to do jutra? - spytałam, nie wypuszczając miniatury z ręki. - Zrobię ci kopię. - Nie, nie! Nawet przez myśl by mi nie przeszło cię o to prosie- odparła pospiesznie, lecz aż zarumieniła się z zadowolenia. Shelley i Byron oglądali z tarasu zachód słońca. Mary obejrzała się przez ramię i trochę bardziej przysunęła się do mnie. - Ja też mam coś dla ciebie, Cecilio - wyszeptała. - Myśl. - Myśl? 468 Mvśl, która może ci pomóc. lija się jeszcze bliżej. Światło, sączące się przez wąskie wy- kna omywało łagodnie jej twarz. Mówiła, nie spuszczając ~~ dwóch mężczyzn stojących na tarasie. W kamizelkach ^kędziorami potarganych włosów wyglądali jak mali chłopcy - aż 1 Z hwili kiedy Byron odwrócił się i ujrzałam jego okrutny, zawzięty P Człowiek uzależnia się nie tylko od wina i od kochanków, lecz 'wnież od swoich błędów. Człowiek zakochuje się w miernocie, ale e p' trafi przyznać się do pomyłki, stara się więc pogrzebać ją pod arstwą miłości i namiętności. Pracuje nad tym bardzo ciężko, stara • ze Wszystkich sił, aż wreszcie spogląda z boku na swoje dokonania i mówi: „Ach, to prawdziwe arcydzieło miłości, przynajmniej z mojej strony!"- Wpatrywałam się w nią, niezdolna wykrztusić choćby słowa, a ona ciągnęła: - Tymczasem tak naprawdę stworzył potwora Frankensteina, groźną hybrydę, ożywioną dzięki niebezpiecznym fantazjom. Zamiast przyznać się do błędu, zamiast powiedzieć sobie otwarcie, że podjął się niewykonalnego zadania, pozwala się jej zniszczyć, a w końcu pożreć. Naturalnie chciałby traktować to jako wielką życiową tragedię z silnym romantycznym podtekstem, jako okrutne zrządzenie losu, w gruncie rzeczy chodzi jednak o zwykłą pomyłkę spowodowaną nie najlepszym gustem. Odwróciłam się raptownie, a ona podniosła się i stanęła nade mną. Wyciągnęła do mnie rękę, ja jednak cofnęłam się odruchowo. Nie wyglądała na zrażoną. Przez chwilę głaskała mnie delikatnie po głowie. Pozwoliłam jej na to, ponieważ było to dla mnie całkiem nowe, dziwne, ale przyjemne doznanie. A potem powiedziała: - To było bardzo ważne, Cecilio, ale tak naprawdę chcę, żebyś zrozumiała jedno: nie musisz umierać z tego powodu. Istnieje wiele sposobów uwolnienia się z tej niewoli. Trzeba pamiętać ym, ze to z ł o powinno zginąć, a nie nieszczęsna istota, która cierpi z jego powodu. Jednak niewiele osób potrafi uporać się ym samodzielnie. Zwykle potrzebujemy czyjejś pomocy. Być e Jeszcze nie jesteś gotowa, Cecilio, ale zapamiętaj sobie to, °de mnie usłyszałaś, i kto wie, może kiedyś się z tym pogo- 469 - O czym tak długo rozmawiałyście? - zapytał Byron na? i w mojej pracowni, gdzie skrył się przed gniewem Margarity La Fornarina nie była zachwycona tym, że Mary Shelley ch • nie najpiękniejsza, spędziła niemal cały dzień w jej domu. Ja bvł artystką, w związku z czym traktowała mnie jak niemal bezpJci obiekt, Mary natomiast, według jej prymitywnych wyobrażeń, stan wiła poważne zagrożenie. Była przecież zamężna, a więc z pewnoś i potrzebowała kochanka. Chociaż Byron uwielbiał wywoływać zgorszenie i oburzenie t jednak zależało mu na opinii Shelleyów. Ale przede wszystkim chciał się dowiedzieć, o czym mówiłyśmy. - Żona Shelleya ma oczy jak krowa - ciągnął w nadziei, że spro- wokuje mnie do emocjonalnej odpowiedzi. - Widziałaś jej minę, kiedy weszła Margarita? Przypomina kawał drewna. A ta fryzura! Do- prawdy nie rozumiem, czemu Shelley tak wokół niej skacze. Co on w niej widzi? Słuchałam tego z ogromną przykrością, ale zachowałam milczenie. - I co sądzisz o moich wspomnieniach? Nadal milczałam. Wiedziałam, w jaki sposób najboleśniej go zranić, ale on to samo wiedział o mnie. - Trochę inne niż Casanovy? Nie zaliczyłem tylu podbojów? No cóż, wciąż jestem znacznie młodszy, niż on był, kiedy dowlókł się do twojego łóżka. Odwróciłam się do niego plecami, a on nadal rozwodził się ns temat Mary. - Przypuszczalnie poradziła ci, żeby spalić moje pamiętniki? Shel- ley pewnie myśli, że teraz, kiedy się z nią ożenił, skończyły się jego przygody. Oczywiście w każdej chwili może mieć Claire, ale przecież nie on jeden. Mary na pewno nie dopuści do siebie nikogo innego, chociaż jestem pewien, że nocami marzy o tym, żebym zjawił się w jej łóżku. Przez cały czas przechadzał się po pracowni, kopał stojące przy ścianach obrazy. Był zbyt podekscytowany, żeby pozować. Bez słowa chodziłam za nim i ustawiałam, co przewrócił. Nie kopał ich mocno, bo przecież mogły to być jego portrety. Poza tym płótno wiele zniesie, myślałam. Więcej niż ludzka skóra. Miałam w pracowni tylko jeden obraz, który jeszcze nie zdążył wyschnąć, schowałam g° jednak za szafą, jak tylko usłyszałam zbliżające się charakterystyczne kroki. 470 wreszcie zrozumiał, że ani prośbą, ani groźbą niczego nie ' wyszedł w poszukiwaniu mniej męczącej rozrywki, ja zaś ' iłam Ao rozmyślań o Mary. Wyjęłam z ukrycia mokre jeszcze '"°.~n j ponownie zabrałam się do pracy. Kilka godzin później obraz ^ °x * łrwv Posłałam go razem z miniaturą przedstawiającą Clarę h Vi ??Oto w j • do patoz*0- w którvm zatrzvmali sie- MaiT i Shelley. ohoie wkrótce wyjechali z Wenecji, Allegra zaś wróciła do matki. Nigdy już nie zobaczyłam Mary Shelley, nie wiem więc, jak przyjęła Harunek. Oczywiście pisała do mnie, i to wielokrotnie. Zachowałam s"V tkie jej listy, są dla mnie niemal równie cenne, jak listy od Casanovy, ale nie widziałam chwili, kiedy rozpakowała obraz i spo- jrzała na niego po raz pierwszy. Mogę sobie tylko wyobrażać jej zachwyt i łzy szczęścia, które popłynęły z oczu. Namalowałam go w jej ulubionym stylu cinąuecento. Trzeba było dobrze się przyjrzeć, aby stwierdzić, że to tylko naśladownictwo, ale nawet wtedy - chyba że widz znał Mary i Clarę - trudno było od- gadnąć prawdę. Namalowałam je jako Madonnę i Dzieciątko, mając za wzór miniaturową podobiznę Clary i mocno utrwalone w pamięci rysy Mary. 9 El segreto de le femene nolo sa nissurn altri che mi e im, e tuto 'l Corrmn. Nikt nie zna kobiecych tajemnic poza mną, tobą i całym miastem. Przysłowie weneckie Nawet kiedy Margarita Cogni na dobre zadomowiła się w Palazzo Mocenigo, Byron wciąż szukał przygód w kasynach, wśród kobiet najgorszego pochodzenia. Trzymał to w tajemnicy, wiedząc, że Mar- garita nie zawahałaby się przed rękoczynami, a nawet przed mor- derstwem. Kiedy Byron zaczął się pojawiać nie tylko w salonie hrabiny Alb- rizzi, lecz również u hrabiny Benzony, zyskał dostęp do znacznie szerszego grona szlachetnie urodzonych dam, co nie powstrzymywało go przed kontynuowaniem polowania na targowiskach, w sklepach, a nawet w rynsztokach. Jego charakterystyczny chód znały pro- stytutki od San Stae do San Marco. Tak często korzystał z ich usług, że mógł liczyć na całkiem poważne zniżki. Miał pierwszeństwo w sma- kowaniu najnowszych nabytków w przybytkach rozkoszy, a zdarzało się również, że nie zaniedbywał nawet właścicielek. Rzecz jasna, jego partnerki wymieniały się doświadczeniami. Scho- rowane, niedożywione kobiety ze slumsów wiedziały o sprawach, za które oddałaby życie połowa angielskich arystokratek i niemal wszys- cy arystokraci. Według powszechnej opinii zdeformowana stopa w najmniejszym nawet stopniu nie przeszkadzała milordowi w dzia- łaniu, chyba że ktoś uraził ją przypadkowo albo, co gorsza, spróbował się nad nią użalić. Natychmiast zapadała grobowa ciszą chwilę pózntfJ rozlegało się obcesowe vattene! (wynoś się!) i można było pożegna*1 się z zapłatą, za to bardzo często przywitać z nowym sińcem- Niektóre kobiety snuły przypuszczenia, że odpowiednio potraK 472 deform°wana kończyna może zamienić się w organ, dając t°Wa") ' wiele rozkoszy, ale Byrona zupełnie nie interesowały takie mil0r °Tnenty- Odchodził, utykając, a one natychmiast zaczynały ' na jego temat, tak jakby rozmawiały o dziecku, które od dyffltus ^^ ^ moie zrobić kupki. Gdyby o tym wiedział! Kiedy , bywał, czując bicie ich serc pod cienką bladą skórą, z pewnością "^ 'e potężny, a tymczasem to one stawały się wtedy naprawdę Zmieniając kochanki jak rękawiczki, wciąż dostarczał miastu te- tów do plotek. Wenecja zawsze uwielbiała świństwa popełniane wielkim stylu. Jeden ze znajomych zawiózł do Londynu wieści ieeo wyczynach, ale kiedy do uszu Byrona wróciło odbite echo tych wiadomości, nie ukrywał niezadowolenia. Wszystko to brzmiało zbyt niewinnie i łagodnie. Miotał się po mojej pracowni jak kulawy wilk. - Ciekawe, którą „laleczkę" miał na myśli? Tarruscelli, Da Mosto, Spinolę, Lotti, Rizzato, Eleanorę, Carlottę, Giuliettę, Alvisi, Zambieri, Eleonorę de Bezzi, Theresinę Mazzurati, Glettenheim i jej siostrę, Luigię i jej matkę, Fornarinę, Santę, Caligarę, wdowę Portier, Ten- torę i jej siostrę? A przecież miałem ich chyba ze trzy razy więcej! Do tego jeszcze kurtyzany i żony szewców, szkoły i zakony... Tutaj, w Wenecji, to żadna różnica. Powiem ci tylko jedno: niezależnie od tego, skąd pochodziły i jak pachniały, wszystkie były dziwkami. Wszystkie, nawet dziewice! Nowinki docierały do mnie także, a może przede wszystkim za pośrednictwem moich klientów, którzy czasem przyprowadzali na sesję swoją ulubioną kurtyzanę, by patrzeć na nią, kiedy ich malo- wałam. Ci mężczyźni wierzyli, że potomność będzie ich bardziej podziwiała, jeśli uchwycę żółty błysk pożądania w ich oczach. „Jaki z niego musiał być kochanek!" - na takich uwagach najbardziej im zależało. Z puttane, czyli dziwkami, łączyły mnie przedziwne stosunki. Krę- ciły się w pobliżu pracowni niczym niezgrabne, krzykliwie upierzone papugi. Zazwyczaj malowałam je rankiem, kiedy ich zamożni kochan- owie jeszcze spali. Dzięki temu przed moimi drzwiami nie dochodziło do krępujących spotkań żon i kochanek. awiła mnie specyficzna wierność okazywana mi przez mężczyzn: ysyłali do mnie zarówno swoje żony, jak i kochanki. Było jednak S" %, ze malowałam je w całkowicie odmiennych pozach: kochanki 473 zazwyczaj tańczyły, śmiały się, trzymały kosze z apetycznymi i' szącymi owocami, żony natomiast siedziały nieruchomo jak §>>? albo jak kosztowne manekiny służące prezentowaniu rodzinn klejnotów. yc}l Jeśli nie towarzyszyli im kochankowie, wszystkie puttane W»H chały do angielskiego milorda. Próbowały ciągnąć mnie za język jednak nie rozmawiałam z nimi o Byronie, nie chcąc, żeby dysW wano o nas na ulicach, ale i nie ukrywałam zmieszania. Całkowip" je to satysfakcjonowało. Przyglądały się bezwstydnie, jak zaciskam usta w wąską kreskę, tak żeby nie wyrwało się z nich ani jedno słowo. Odzywałam się dopiero po to, żeby je poinformować, że praca jest już skończona, a ich bogatych kochanków prosiłam, żeby ich więcej nie przysyłali. W ostatniej fazie pracy nad portretem pozwalałam sobie na mała zemstę, psując nie tyle sam obraz, ile wizerunek przedstawionej na nim kobiety. Dodawałam jakieś zabłąkane piórko na ramieniu, albo plamkę na sukni, albo siniak na kolanie (czasem malowałam je w bar- dzo swobodnych pozach). Większość ludzi nie potrafi od razu uważnie przyjrzeć się swemu portretowi, wiedziałam więc, że nawet jeśli owe kobiety w ogóle dopatrzą się tych uchybień, to i tak nie będą śmiały zwrócić się do mnie z prośbą o ich naprawienie. Nadal odwiedzałam Palazzo Mocenigo, aby pracować nad dużym portretem Byrona. Niekiedy przypływałam gondolą i ryzykowałam spotkanie ze zwierzętami na dziedzińcu, czasem szłam na piechotę dla przyjemności, jaką dawało mi przemykanie się wąskim prze- smykiem od strony Calle Mocenigo Ca' Nova, gdzie nawet ktoś niewielkiego wzrostu mógł dotknąć obu ścian wyprostowanymi rę- kami. Z alejki widać było obrośniętą winoroślą pergolę nad wejściem do ogrodu, bardzo przypominającą ozdoby z seraglio w Konstan- tynopolu, na samej bramie zaś pysznił się herb rodu Mocenigo. Krok dalej zaczynało się niezwykłe królestwo Byrona. Zapewne tylko to sobie wyobrażałam, niemniej za każdym razem wydawało mi się, że coś jest nie w porządku w tym ogrodzie, w któ- rym posągi i rzeźby wyłaniały się znienacka zza drzew i krzewów jak duchy. Pośrodku znajdowała się zamurowana studnia, a wokół niej marmurowy podest, na którym, z tego, co wiedziałam, dokonań" kiedyś gwałtu. Skręciwszy w lewo (ścieżka prowadząca w przeciwnym kierunku 474 , apartamentów Maurizia), dochodziło się do ciemnego we- W1° eo dziedzińca wypełnionego smrodem i skowytami więzio- WBt, viarząt. Z miesiąca na miesiąc było ich coraz mniej, te jednak, """- deszcze żyły, stawały się coraz bardziej hałaśliwe i coraz gorzej ^h \ iakby wyrażając w ten sposób żal za utraconymi towarzy- CU ' Czasem szepnęłam parę łagodnych słów zamkniętym w klat- , wom, po czym wbiegałam na piano nobile po schodach oświe- tl nych pochodniami trzymanymi przez wyrastające ze ścian ręce. Czasem Fletcher kazał mi czekać w pogrążonym w półmroku fc< !iu Umilałam sobie czas, podziwiając okrągłe malowidło na suficie " na czterech medalionach. Przez oprawione w ołów małe szybki sączyło się przyćmione światło. W wyobraźni naprawiałam zniszczone twarze postaci na freskach, dodawałam żywych barw wyblakłym pośladkom i sutkom nimf. Kiedy wreszcie Byron wezwał mnie do siebie, szłam do jego gabi- netu przez soggiorno o ścianach z różowego żyłkowanego marmuru przypominającego serce niedawno zabitego byka. Rzadko kiedy re- agował na moje wejście, więc od razu siadałam przy sztalugach. Zawsze zajmowałam miejsce przy kominku usytuowanym między dwoma oknami wychodzącymi na Canal Grandę, Byron zaś siedział w głębi pokoju. Miałam trudności z oddychaniem. Czułam na plecach ciężar stiu- kowych figur, podpierających okap kominka, na piersi zaś napór zmiennych nastrojów Byrona. Jeśli któreś z okien było otwarte, podmuchy wiatru od czasu do czasu niosły w moją stronę smród uwięzionych zwierząt oraz ich przytłumione głosy. Być może właśnie dlatego Byron nie zbliżał się do okien: żeby nie przypominały mu o swoim godnym pożałowania losie, na który zresztą pozostawał całkowicie obojętny. Siedział lub na pół leżał na sofie w takiej pozie, jakby właśnie coś pisał. Niekiedy było tak naprawdę, ale, czego dowodzą Beppo i Don Juan, nie angażował się zanadto w swoją twórczość. Byron był równocześnie autorem, wykonawcą i słuchaczem - pisząc słowa, wy- powiadał je na głos i obserwował swoją reakcję. często czytał mi gotowe fragmenty, a ja czasem czerpałam z nich natchnienie. Jakieś niepozorne słowo albo fraza trafiały w przetwo- rzonej formie na obraz. Słuchałam, jak wplata w utwór wątki ze ojego życia, a czasem i z mojego, widziałam, jak buduje postaci z cząstek charakterów Williama Beckforda, Ali Paszy i Hobhouse'a. 475 aPrzy. Czasem śmiałam się, choć zaraz potem bardzo się tego wstvH •* Czasem zupełnie nie było mi do śmiechu, ponieważ odczuw fizyczny ból, rozpoznając nas, ludzi z krwi i kości, i nasze naieł v^ skrywane sekrety w przeznaczonej na sprzedaż poezji. Trzeba ^ znać, że siebie też nie oszczędzał pod tym względem. Potrzebuję bohatera, powtarzał. Przede wszystkim potrzebował całego swego bohaterstwa żeh radzić sobie z Margaritą. Niekiedy można było odnieść wrażenie i walczą na śmierć i życie. Wpadała w furię nawet z najdrobniejszych powodów albo nawet zupełnie bez przyczyny, a ogarnięta wściekłoś cią, nie przebierała w słowach, nie cofając się również przed ręko- czynami. Byłam świadkami scen budzących w moim sercu litość dla nich obojga. - Czy tak traktuje się własną żonę? - wrzeszczała La Fornarina - Zamilcz! - wydzierał się Byron. - Przestań wreszcie wypytywać mnie o Annabellę! Wszyscy ciągle mnie o nią pytają! Dlaczego nikt nie zapyta o mnie? Dlaczego nikogo nie interesują moje uczucia? Wszyscy mówią do mnie tak, jak pisze Caroline! Nie mogę tego znieść! Ukrył twarz w dłoniach. - Mnie obchodzi tylko to, jaki jesteś dla mnie! Źle ci ze mną? Z nią było ci lepiej? Przez chwilę myślałam, że mówi o mnie, szybko jednak się zorien- towałam, iż usiłuje go sprowokować. Wciąż miała na myśli Annabellę. Wstrzymałam oddech. - A poza tym zdaje się, że panna Byron ma już nowego nwroso, prawda? - dodała z okrutnym błyskiem w oku. - Wyjdź - wycedził lodowatym tonem. Podobnie jak ja nie potrafiła znieść jego chłodnej obojętności. Wybiegła z krzykiem tryskającym z jej ust jak gwałtowny krwotok, Byron natomiast odwrócił się do mnie. Miał czerwoną twarz, nad wykrzywionymi w okrutnym grymasie ustami zebrały się kropelki potu. - Nie, Cecilio - powiedział. - Wbrew temu, co myślisz, i w prze- ciwieństwie do tego, co dzieje się w Wenecji, w Anglii nie wszyscy mężczyźni są rogaczami. Annabella Milbanke nie znajdzie nikogo, kto zastąpiłby mnie w jej łóżku. Niech szlag trafi ją i Adę, i wszys kich bękartów, których mogłem z nią mieć! - Rozorał powietrz 476 • nVmi jak szpony palcami. Poczułam się prawie tak, jakby zakrzyw brzuch. - Czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo niena- Wbj ^ nnv Milbanke? Nienawidzę jej z a w o d o w o. Nienawidzę tek ak grabarz nienawidzi gazów ulatujących ze zwłok. Niena- • • tak jak rybak nienawidzi spleśniałego małża, dla którego ^ ażał życie. Kiedy umrze, będę nienawidził jej prochy! 8 w 7kicowałam go pospiesznie w tym ataku wściekłości i schowa- unek, zanjm zdążył to zauważyć. Nie pokazywałam mu takich Portretów, uważałam jednak, iż powinnam uwieczniać go również w podobnych chwilach. Jesienią heroiczny poeta znowu zapadł na zdrowiu; stanowiło to naturalny i być może oczekiwany rezultat wyniszczającego trybu życia. Po raz kolejny zmieniła się jego dieta: teraz jadał niemal wyłącznie scampi, czyli homary, utrzymując, jakoby mięso tych skorupiaków w cudowny sposób oczyszczało jego schorowany or- ganizm. Odprawił La Fornarinę, zasłaniając się tchórzliwie poleceniami lekarza. Byłam przy tym, kiedy wezwał ją do gabinetu i oświadczył takim tonem, jakby rozmawiał z obnośną sprzedawczynią, że podjął kroki zmierzające do zapewnienia bytu jej oraz jej matce. Nie omiesz- kał kilkakrotnie podkreślić swojej hojności w tym względzie. Mar- garita z krzykiem wybiegła z pokoju. Nawet nie słuchała jego słów, wystarczyło jej samo brzmienie głosu. W jej krzyku była rozpacz, nienawiść i obietnica zemsty. Wróciła nazajutrz w porze obiadu. Rozbiła szklane drzwi i beł- kocząc jak wariatka, wpadła do jego gabinetu, gdzie właśnie pracował. Ciężko dysząc, zatrzymała się z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Byron zmierzył ją znużonym spojrzeniem. - Mówiłem poważnie, Margarito. Nie ma tu już dla ciebie miejsca. Nie zmienię zdania. Błyskawicznym ruchem wydobyła nóż spod spódnicy i rzuciła się na Byrona. Przyglądałam się bezradnie, jak podrywa go z fotela i chwyta w objęcia. Przywarła ustami do jego ust, a on wrzasnął Przeraźliwie. Margarita odskoczyła do tyłu; Byron przez sekundę dwie wpatrywał się z niedowierzaniem w lekko krwawiący kciuk, czym wsadził go do ust i odwrócił się do niej plecami. Zdumiało e Jego opanowanie, ale on dobrze wiedział, że Margarita go nie zywdzi albo może nic go to nie obchodziło. 477 - Spójrz na mnie! - zaskrzeczała. Nie zareagował. Zwróciła nóż ostrzem ku sobie i wbiła go w pje- - jak uczyniła kiedyś Caroline Lamb. Kiedy odważyłam się znowu n' spojrzeć, stwierdziłam, że jej gest był równie bezproduktywny ? ^ poprzedniczki; zdołała zaledwie przeciąć kilka tasiemek przy gorse Przy drzwiach zgromadziła się służba, ale widząc Margaritę z no? w ręce i szaleńczym błyskiem w oku, nikt nie śmiał wejść do gabinet Zbili się w ciasną gromadkę i co chwila czynili znak krzyża. Byron kazał Ticie wyprowadzić dziewczynę z pałacu, lecz Margarita okazała s° zwinniejsza od wystraszonego gondoliera: wybiegła na taras i krzycząc jak mewa, z łopotem sukien przeskoczyła przez barierkę. Chwilę potem usłyszeliśmy donośny plusk. - Rzuciła się do kanału! - powiedział Byron z umiarkowanym zdziwieniem. - Przypuszczam, że te wszystkie kiecki utrzymają ją długo na powierzchni. Tita, idź i wyłów ją, bo Fletcher nie będzie wiedział, za co ją złapać. Kilka minut później bezwładna i ociekająca wodą Margarita została wniesiona po schodach. Byron siedział przy stole, objadając się ho- marami. Nie przerywając posiłku, podpowiadał Ticie i Fletcherowi, w jaki sposób mają cucić dziewczynę. - Kobiety bardzo rzadko popełniają samobójstwo dokładnie i do końca - orzekł, wkładając do ust kolejny kawałeczek różowego mięsa, a po chwili dodał: - Tak przynajmniej wynika z moich doświadczeń. Ogarnięta smutkiem, przyglądałam się temu wszystkiemu s*a sztalug. Wydawało mi się, że oglądam marionetkowe przedstawienie oparte na tym, co przeżyłam w Albanii i co w każdej chwili ponownie mogło stać się moim udziałem. Nie czułam się wcale lepsza od Mar- garity. Nie kochałam Byrona mniej niż ona ani go mniej nie niena- widziłam. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że kiedy rzuciła się na niego z nożem w ręce, jakaś część mojej duszy życzyła jej powodzenia i chyba właśnie dlatego nie uczyniłam nic, żeby go ocalić. Za panowania La Fornariny w Palazzo Mocenigo Byron nigdy nawet mnie nie dotknął w swoim domu. Oboje obawialiśmy się śnuero z jej bezlitosnych rąk. Jak tylko jednak odeszła, ja zostałam i budzi- łam się w środku nocy, oczywiście nie u jego boku, bo przecież nie lubił spać i jeść w naszym towarzystwie, lecz w niewielkim pokoiKu z dwoma oknami wychodzącymi na kanał. Naga, ze świecą w ręc ' przemykałam do sztalug i pracowałam nad obrazem z zapałem, Któ- rego za dnia nie pozwalał mi okazywać. Nigdy nie wstawał wczesn > 478 . , -wracał z kasyna późno w nocy i zastawał mnie przy ale nl . zrzucał wtedy z siebie całe ubranie z wyjątkiem jedwab- ^'^podni, osłaniających jego zniekształconą nogę, i szedł prosto T1VC" t,nV" obrazu, jakby pragnął wniknąć w widoczne na nim swoje ' taieisze wcielenie. Brał mnie na podłodze, patrząc w oczy swego wizerunku. _ Czy sądzisz, że jestem wystarczająco przystojny? - zapytał By- Fletchera, wskazując na moje dzieło. - Czy uważasz, że pokazała mnie i najlepszej strony? Fletcher nie bardzo wiedział, co powiedzieć, mamrotał więc coś niezrozumiale ze wzrokiem utkwionym gdzieś nad moim lewym ramieniem. Po pewnym czasie Byron wybuchał śmiechem. _ To nie pułapka, głupku. Nigdy nie zadałbym ci skomplikowanego pytania, bo wiem, że nawet byś go nie zrozumiał. Wzywano Titę, gondoliera. Kilka minut później czułam za plecami woń jego potu i olejku do włosów, i słuchałam jego tubalnego głosu, którym oceniał dzieło sztuki. Miał ku temu wszelkie prawo, ponieważ urodził się i wychował w Wenecji, mieście, w którym dzieła sztuki spotyka się na każdym kroku, i choć prawie na pewno nigdy nie poświęcił żadnemu z nich choćby pół minuty, to przez całe życie bezwiednie chłonął ich obecność, tak jak nasze kości chłoną wiszącą nad kanałami zimową mgłę. (Nasze stawy trzeszczą i stukają, kiedy się poruszamy. Miasto ściąga z nas w ten sposób fizyczny podatek, zmuszając do tego, żebyśmy co rok płacili więcej za to, że żyjemy). Następnie Byron natrząsał się z nich obu, po włosku i po angielsku, tak że każdy odbierał swoją porcję upokorzenia i mógł ponapawać się upokorzeniem drugiego. - Czy wiesz, Cecilio, że Fletcher snuje wielkie plany uruchomienia w Knightsbridge fabryki makaronu? Pamiętam, jak kiedyś nie śmiał nawet wziąć go do ust, a teraz tylko spójrz na niego! Jego zuchwal- stwu nie sposób odmówić elegancji. Aha, twierdzi także, że nie będę mógł wrócić do Londynu z powodu jakiegoś „fopa" mojej żony. Nie Wlesz> co to jest fop? Przecież to takie proste! To to samo, co Francuzi swojej bezdennej ignorancji nazywają fam pasł Wyglądałam się i przysłuchiwałam, jak się nad nimi znęca, i aż skręcało się we mnie z obrzydzenia. Wcale nie bawił mnie widok uwoch nieszczęśników spopielanych ogniem jego sarkazmu. Ja, 479 mi. dzięki mojemu lingua biforcuta, mogłam przynajmniej odpiac ' pięknym za nadobne. Spę. Często zadawałam sobie pytanie, dlaczego zamiast pracować dzam czas z człowiekiem, na którego widok żółć podchodzi nV gardła? Dlaczego przebywam z nim godzinę, dwie, trzy, cały wiec - ° W pamięci rozbrzmiewały mi wtedy słowa Mary Shelley: „Człowi i uzależnia się nie tylko od wina i od kochanków, lecz również swoich błędów... Tymczasem tak naprawdę stworzył potwora PM kensteina, groźną hybrydę ożywioną dzięki niebezpiecznym fanta zjom..." Próbowałam zagłuszyć je własnymi myślami. Być może przykuł mnie do niego Girolamo. Być może w ten sposób zaspokajałam potrzebę ponoszenia od- powiedzialności za swoje czyny. Może był karą, która spadała na mnie za to, że wykorzystywałam innych mężczyzn, wykorzystując ich ciała, utrwalając je na płótnie, a następnie porzucając ich bez cienia żalu? Nie, to nieprawda, oni nie potrzebowali pomsty. Opusz- czali moją pracownię szczęśliwi, wąchając ukradkiem palce. Być może, tak jak powiedziałam kotu, wciąż czekałam na szansę zemszczenia się za to, co spotkało mnie w Albanii? Ale nawet to wytłumaczenie nie miało wiele wspólnego z prawdą. Widywałam go, ponieważ nadal go kochałam i ponieważ pochlebiało mi, że wciąż do mnie przychodzi i wzywa mnie do siebie. Zasady rządzące naszym związkiem zmieniły się jeszcze bardziej na jego korzyść. Co prawda pozwalał mi żyć blisko siebie, ale było wszystko jedno, co robię. Czasem miałam do niego dostęp, a czasem nie. Oddawałam mu się bez reszty, on natomiast sięgał po mnie z rzadka i od niechcenia, jak wybredny smakosz wybierający co lepsze kaski z tacy z przysmakami. Zagnieździł się w mojej wyobraźni niczym tasiemiec we wnętrz- nościach. Nie miałam pojęcia, jak się go pozbyć. Ten szczególny rodzaj pasożyta żywił się chyba głównie lekceważeniem, doskonale więc we mnie prosperował. Owszem, bardzo przez niego cierpiałam, ale uzależniłam się od swoich błędów. Pamiętałam słowa Mary Shel- ley, zdawałam sobie sprawę z tego, że były słuszne, lecz nie po- trafiłam znaleźć w sobie siły do działania. Nadal obezwładnia'0 mnie pożądanie. Uczyniłam jedyną rzecz, jaka mi pozostała: przelałam mój boi ns . tych papier. Nikt, nawet Byron, nie widział moich prywatnych szkiców 480 . m ijjedy odwracał się do mnie plecami, albo kiedy za- które robi a^ Fornariną. Na tych rysunkach widać było jego po- jmował siędbródek) 0pUchnięte dłonie, łzawiące od dymu i zmęczenia ^'^C^owałam wszystko, pilnując się, żeby tego nie zauważył: otgjf. *'•'-•', , oczami i wcześnie siwiejące włosy na skroniach, ciemne sin F zgarbione plecy I pustkę. ZNOWU MÓWI GONDOLIER Pamiętacie mnie? To ja przywiozłem angielskiego milorda do Se renissimy. Od tej pory przestała być taka spokojna. Wezbrała prze- kleństwami. Wiem coś na ten temat - nikt nie potrafi przeklinać tak jak my, gondolierzy. Moglibyście się ode mnie niejednego nauczyć Jeśli chcecie wiedzieć, to przywiozłem zarazę. Wenecja skazuje na wygnanie swoich najlepszych synów- nawiasem mówiąc, mói ojciec wiózł Casanovę zaraz po jego słynnej ucieczce z więzienia - za to przyjmuje z otwartymi ramionami najgorsze męty z całej Europy. Mi morti! Panoszą się w naszych palazzi i zaśmiecają nasze kanały „angielskimi płaszczykami" wypełnionymi ich odra- żającym nasieniem! Słyszałem, że Byron rozkochał w sobie dziewczynę, po prostu ją ignorując, traktując tak, jakby nie istniała. Potrafiłby zamienić nawet najsłodszą fanciullę w stertę cuchnących jęków. Opowiem wam, jak postąpił z żoną kuzyna mojego szwagra. Pewnie ją znacie. Szalona kobieta z tej Margarity Cogni. Potrafiłaby zadusić swoją zakrwawioną szmatą każdą, która zbliżyłaby się Byrona, a on mało jej nie zabił, nie kochając jej tak, jak na to zasługiwała. Zresztą, nie ją jedną. Cecilia Cornaro, ta, co maluje portrety, też zadurzyła się w nim do szaleństwa. Nie próbujcie mi wmówić, że potrzeba dwóch lat, żeby namalować jeden portret paskudnego angielskiego milorda! Ciekaw jestem, czy jej, Margaricie, albo którejkolwiek z nich chociaż raz przyszło do głowy, że tak naprawdę to zależy mu wyłącz- nie na mężczyznach? My, gondolierzy, doskonale o tym wiedzieliśmy- Codziennie wozimy ludzi udających się po kryjomu w różne miejsca, codziennie rozwozimy listy i wiadomości. Znamy wszystkie tajne przejścia i dziury w murach, gdzie przechowuje się miłosne liściki- Znamy wszystkie służące i kochanki. Ludzie myślą, że jesteśmy anonimowi, że przyrośliśmy do naszych gondoli jak czarne łby d° ciał czarnych koni, ale to nieprawda. Wiemy wszystko. Widywałem Byrona w towarzystwie jego chłopców. Ma się i"ozU' 482 • abierał ich ani do Albrizzi, ani na conversazione do La mieć, nie wyczyniał z nimi w Arsenale, pozostanie już wyłącz- Renzony-Ato'cow-\ \ rawa iego sumienia. rjeS] „-rsazione nie mógł również zabierać Margarity, bo ta Na ""zaiaby nogi tym wszystkim damulkom, wsłuchującym się poodgryz ^ ^bo rozebrałaby gię na środku salonu i pokazała «rkazdejeg •^ dlaczego mu się podoba. Ale i tak przeżyła chwilę triumfu podczas Historycznej Parady, •fj stali we dwoje na tarasie Palazzo Mocenigo, a dołem prze- ntowaly *odzie arystokratów. Na jednej z nich była nawet księżniczka 7 Madagaskaru. Potem się jej pozbył. Może była za bardzo do mego podobna. I Byron, i Margarita należeli do ludzi, dla których nawet podczas carnevale było za spokojnie. 10 Chi va col porco impara a sgrugnar Kto przebywa ze świniami, musi chrząkać jak one Przysłowie weneckie Hanson, prawnik Byrona, przywiózł z Londynu nowy testament do podpisania. Razem z synem wysiadł z gondoli i przeszedł na kryty dziedziniec, gdzie w ich nozdrza uderzył odrażający smród. Przy wtórze ogłusza- jącego ujadania i skowytu przez jakiś czas błąkali się wśród klatek i zdewastowanych powozów, aż w końcu znaleźli słabo świetlone marmurowe schody wiodące do apartamentów Byrona. Sądzę jednak, że spośród wszystkich bestii największe wrażenie wywarł na nich właśnie Byron. Domyśliłam się tego na podstawie reakcji wiekowego prawnika, jak tylko wszedł do gabinetu, w którym ja malowałam, a Byron zajmował się pisaniem. Zdumiony wyraz twarzy Hansona sprawił, że spojrzałam na swego kochanka innymi oczami. Istotnie, miał nalaną twarz o żółtawej cerze i wyglądał raczej na czterdzieści niż na swoje trzydzieści lat. Ostatnio znowu bardzo przytył, zaokrągliły mu się nawet plecy, a ręce wyglądały jak różowe balony. Oczy przypominały matowe, ugotowane na twardo jaja. Na- wet włosy wydawały się martwe. Gdzieś zniknął ich piękny miedziany połysk i zwisały po obu stronach bladej twarzy jak sprane zasłony- Tego dnia uświadomiłam sobie, że spełnił się jeden z największych koszmarów Byrona: wyglądał teraz jak swoja matka. Hanson nie odważył się powiedzieć tego wprost, zdradził go jednak fakt, ze podczas rozmowy zaskakująco często wspominał o lady Catherine Byron. Zrozumiałam dlaczego, kiedy później przyjrzałam się Je3 miniaturze, którą Byron trzymał w najniższej szufladzie biurka- Podobieństwo rzucało się w oczy. Byron szybko podpisał wszystkie dokumenty. Fletcher i ja V61' 484 rolę świadków. Zawierały między innymi nowy kodycyl, nillSTny^j zobowiązywał się przekazać pięć tysięcy funtów Allegrze ° runkiem, że ta nie poślubi obywatela Wielkiej Brytanii. Han- ?ofl .. -~.jechali najszybciej, jak tylko mogli, jakby uciekali przed 11 '^Najwyraźniej bali się niebezpiecznego śmiechu Byrona oraz ku w jakim zmierzała rozmowa. Widziałam, jak wymieniali drżenia, kiedy zaczynał obgryzać i tak już obgryzione paznokcie, S'działam, że zauważyli plamy z wina na jego kamizelce. Z pewnością ' Nszli do wniosku, że Wenecja zepsuła duszę Byrona. Odprowadzając •eh wzrokiem do drzwi, wiedziałam na pewno, że już nigdy tu nie wrócą, mimo jego bełkotliwych zaprosin i agresywnej bonhomie. Poszłam za nimi aż na dziedziniec. Ledwo zdążyli wsiąść do gondoli, Byron zawołał do Fletchera: No dobra, nudziarze już sobie poszli. Idź teraz na górę i przelicz srebrne łyżeczki, a potem przyprowadź parę dziewczyn. Wiesz chyba, co mam na myśli? Takich, co się kładą, kiedy się je poprosi, żeby usiadły. Patrząc dokoła błędnym wzrokiem, zataczając się, wrócił do pałacu. - Inglese italianizzato, diavolo incarnato - powiedziałam cicho do Hansonów. - Zwłoszczony Anglik, diabeł wcielony. Spojrzeli na mnie z przerażeniem. W ich przekonaniu ja również stanowiłam część problemu, podobnie jak namalowane przeze mnie jego portrety, którymi się otaczał. Byłam dla nich kłamliwym, ze- psutym weneckim zwierciadłem. Nie odwrócili się ani razu, kiedy ich gondola bezszelestnie odbiła od brzegu. Tak jak pierwsi Wenecjanie, uciekający przed prześladowaniami z rąk barbarzyńców, Byron przybył do Wenecji, kiedy świat zwrócił się przeciwko niemu. Na swoją kryjówkę wybrał miejsce otoczone murami z wody, w którym posługiwano się sekretnym językiem równie miękkim i zdradzieckim jak morska fala. Zupełnie nie prze- jmował się upadkiem Republiki, za to ogromną satysfakcję sprawiał mu fakt, że całe miasto dwukrotnie zostało przeklęte przez papieża. fo nie było bardzo dokuczliwe wygnanie. Byronowi niezmiernie przypadł do gustu fakt, że na kontynencie jego tytuł znaczył dużo więcej niż na Wyspach. W Anglii był tylko niezamożnym arystokratą czepiającym się płaszczy ludzi z wyższych sfer. Niewiele posiadał, go przodków otaczała aura skandalu. W rezultacie używał swego chodzenia jak zaciśniętej pięści; nieustannie odczuwał pogardę 485 był gotów się z nim zgodzić, sądził jednak, iż Don Juan m- okazać się niestrawny dla większości wyspiarskich żołądków prosił o usunięcie niektórych scen. „Nie ma mowy o żadnych skr't ani skreśleniach" - odparł wyniośle Byron w liście, który czytał • na głos, pisząc go przy biurku. W pewnej chwili cisnął pióro z wśc' v łością. - Co za beznadziejny typ! Chce obciąć jaja mojemu Juanowi hn sam od dawna już ich nie ma! - Może zależy mu bardziej na jakości poezji? - zasugerowałam - A co mu się w niej nie podoba? Jest może nieco sprośna, ale czv nie napisana doskonalą angielszczyzną? Jest też trochę rozpustna, ale czy nie takie właśnie jest życie? Czy człowiek bywały w świecie mógłby napisać coś innego? Który robił to z dziesiątkami kobiet w powozie, w gondoli, pod murem, na podłodze, na stole i pod stołem? - Może i tak, ale czy koniecznie musisz obrażać czytelników? Czy nie mógłbyś przekazać swego posłania w sposób bardziej subtelny, raczej zmuszając ich do refleksji, a nie przerażając? - Do licha, oni tego potrzebują, Cecilio! Tylko ja mogę zdmuchnąć kurz z ich wstydliwych części ciała! Będą przynajmniej mieli co czytać, grzebiąc przy nich palcami albo oddając się ciężkiej i nie- wdzięcznej pracy, polegającej na płodzeniu spadkobierców. - Żeby tak się stało, poemat musi najpierw ukazać się drukiem. W mojej pracowni wisi na ścianach kilka portretów, których nigdy nie sprzedam, ponieważ wywołałyby zbyt duże zgorszenie. Namalo- wałam je w gniewie, pod wpływem impulsu. Głupio zrobiłam, bo praca, którą w nie włożyłam, poszła na marne. - Jeśli ludzie nie potrafią znieść geniuszu, to znaczy, że na niego nie zasługują. Poza tym, niedobrze mi się robi na sama myśl o tym, że mogliby czytać i recytować, a raczej wymiotować moje wiersze! Niespodziewanie dla mnie samej doszła do głosu moja lingw biforcuta. Zaraz potem pożałowałam tego, co powiedziałam, ale było już za późno. - Czasem się zastanawiam, czy to, co uważasz za przejawy geniu- szu, nie jest jedynie żółcią podchodzącą ci do gardła. Zerknęłam na niego z niepokojem, ale tym razem postano*" uznać to za żart. - Ha, ha! Zdaje się, że ostatnio oboje nie możemy narzekać na niedostatek żółci, ale świat najwyraźniej potrzebuje naszego gnie*"- 488 • i moraliści zyskują przewagę. Wygląda na to, że nie będę Hipokry a? p0tomności moich rozlicznych przeżyć i doświadczeń m° ' ' kże istotnych dziedzinach. Trudno. Szczególnie kobiety *"" l* j 7uv ~ nich z wypiekami na twarzach, a im większy wybuchłby SSai/tym chętniej by je kupowały. _ Chyba w to nie wierzysz? Może tak, a może nie. Wiem tylko tyle, że skoro nie chcą, to • eeo się ode mnie nie dowiedzą, i być może nie zobaczą mnie już , -dy na angielskiej ziemi. Więc nie zamierzasz tam wrócić? _ I tak ponad połowę życia spędziłem poza krajem. Jak Casanovą, przemknęło mi przez głowę. Nie, wcale nie jak on. _ I nie żałujesz tego? - zapytałam. - Ani trochę. Wręcz przeciwnie, jestem wściekły, że w ogóle tam wracałem, żeby sprzedać się tej wściekłej suce, która została moją żoną. - Nie chcesz nawet, by pochowano cię z rodziną? - Wy, Wenecjanie, zawsze myślicie o śmierci! Mam nadzieję, że pochowają mnie na cmentarzu dla cudzoziemców na Lido i że nie poćwiartują mnie wcześniej na części w poszukiwaniu mego serca, które umieszczą w Clod albo w Blunderbuss Hall. Jeśli o mnie chodzi, to nie zamierzam dostarczać pożywienia angielskim robakom. Wolę użyźnić włoską ziemię, w którą wsiąkało również moje nasienie. Pomyślałam o Girolamie i w duchu przyznałam mu rację. Wygnanie staje się znacznie bardziej atrakcyjne, jeśli można spę- dzać je w wielkim stylu. Po raz pierwszy w życiu Byron był bogaty jak wschodni książę, jak Wathek. Miał do dyspozycji nie tylko pie- niądze ze sprzedaży Newstead, ale również honoraria wypłacane przez Murraya. Gdyby przeliczyć to wszystko na liry, byłby milio- nerem. - Wiesz co? Wyhodowałem w sobie wielką miłość do pieniędzy - powiedział mi któregoś dnia, kiedy przeglądaliśmy angielskie gazety, wyszukując skierowane przeciwko niemu paszkwile i niewybredne j* ki. - A najzabawniejsze jest to, że im gorzej o mnie piszą, tym bogatszy się staję. asnie wtedy zaczął marzyć o czymś, czego nie można było kupić za żadne pieniądze. 11 Se Dio voleva che i veneziani fusse pessi el gavari da un aąuario, non una cita. Gdyby Bóg chciał, żeby Wenecjanie byli rybami dalby nam akwarium, a nie miasto. Przysłowie weneckie Jestem pewna, że do spotkania Byrona z Girolamem doszło przy- padkiem i że nie było to celowe działanie mnichów z San Lazzaro. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że Girolamo jest inny od wszystkich, słyszeli również o skłonnościach Byrona. Przypuszczalnie snuli też bliskie prawdy domysły dotyczące tego, kto jest ojcem chłopca. Byłam rozdarta między chęcią uprzedzenia ich, żeby trzymali Girolama z dala od Byrona, i pragnieniem ujrzenia ojca i syna razem. Jak powinnam sformułować słowa, które zatrułyby czyste umysły mnichów, jak miałabym wyrazić swoje obawy, nie naruszając święto- ści wyspy? Tak więc nie powiedziałam ani słowa i czekałam na rozwój wydarzeń, mając nadzieję, że nic złego się nie stanie, że duszy mego syna nie da się w żaden sposób zepsuć. Wierzyłam w siłę Girolama. Zdumiewało mnie, jaka była wielka. Większa od mojej. Na wyspie mieszkało zaledwie jedenastu nowicjuszy, dźwigając na szczupłych barkach iście herkulesowe zadania, jakie im przydzielano. Byron uwielbiał przebywać w ich towarzystwie. Godzinami przesia- dywał z nimi na nabrzeżu, spoglądając na lagunę. Upatrzył sobie kilku faworytów, chociaż nie wiedział, jak się nazywają, ponieważ nie wyjawili mu swoich imion. Stając się żywymi aniołami, wymazywali z dusz ludzką skłonność do grzechów. Byron poczuł się znowu jak w Harrow. Znalazł nawet wśród nich odpowiedniki lordów Clare'a i Delawarra. Pływał z nimi i chodził na spacery, zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy, że przygląda mu się cała Wenecja, że laguna to wielkie 490 arium, w którym pluskają się i mnożą plotki, powtarzane przez ndolierów, fryzjerów i podczas conversazione. Ludzie gapili się twartymi ustami, w nadziei, że lada chwila staną się świadkami niezwykłych i gorszących wydarzeń. Girolamo nie był nieśmiały, ale i nie zdawał sobie sprawy ze swojej urody. Byron, kiedy tylko mógł, otaczał go ramieniem. W oso- bowości chłopca nie sposób było doszukać się ani śladu perwersji, ani mrocznego zasępienia jego ojca. Rozpierała go radość i ciekawość. Niokiedy zastanawiałam się, czy nasienie Byrona nie obudziło do życia drzemiącego w moim wnętrzu nasienia Casanovy, gdyż pod wieloma względami Girolamo był jakby jego synem. Jedyną wadą chłopca była zachłanność, ale nie miała ona nic wspólnego z egoiz- mem: potrafił cieszyć się tym, co zdobył, wyłącznie wtedy, kiedy dzielił się tym z innymi. Za każdym razem, kiedy go widziałam, zabierałam ze sobą utrwa- lony pod powiekami obraz jego twarzy i natychmiast po powrocie do domu przenosiłam go na płótno. Moich Girolamów - a były ich dzie- siątki - trzymałam w armadio. Strzegło ich portfolio z obrazami przedstawiającymi Casanovę. Oczami wyobraźni widziałam mego syna stojącego na palcach przed Byronem, z rozłożonymi ramionami, niczym mały ukrzyżowany Chrystus. A przecież pamiętałam, jak był tylko gwałtownym pchnięciem bioder, wybuchem jęku, ciężką głową na mojej piersi. 12 E chi no sa nuar? Czy jest tu ktoś, kto nie potrafi pływać? Przysłowie loeneckie Urodzony w styczniu, na przełomie nie tylko lat, ale i stuleci Byron był Wodnikiem. Woda stanowiła jego naturalne środowisko- kochał ją, chociaż zabrała dwóch chłopców, którzy zafascynowali go w młodości. Woda jest piękna i niebezpieczna. Woda faluje, tak jak i on czynił. O tak, Byron znał wodę, wiedział, jak potrafi wabić i głaskać, łechtać i przytrzymywać, wciągać i zabijać. Teraz mieszkał w pałacu na wodzie. Wenecja jest miastem, które pływa, nieprzerwanie tonąc. Byrona rzadko można było zobaczyć na ulicach. Jeśli musiał udać się dokądś pieszo, wkładał długi płaszcz, w którym wydawał się płynąć. Zn?d czarnej zasłony wystawały tylko kremowa szyja i twarz jak alabast- rowy kamyk na mgnienie oka przed zanurzeniem się w ciemną ot- chłań jeziora. Starał się za wszelką cenę ukryć swoje kalectwo. Udało mu się stworzyć nierzeczywistą, przypominającą halucynację wizję samego siebie, która na stałe zamieszkała w umysłach Wene- cjanek i Wenecjan. Zaakceptowaliśmy go jako morskie stworzenie, jako jednego z nas. W oczach tych, którzy się w nim zakochali, jego chwiejny chód tylko dodawał mu wdzięku. Za każdym razem, kiedy wchodził do jakiegoś pomieszczenia, towarzyszyło mu jakby zafalowanie powietrza i dziwne światło, którego natury nie sposób było zgłębić. Nikt zre- sztą nie przejawiał ochoty, żeby to czynić, ponieważ odstręczała od tego otaczająca go mroczna, groźna aura. Kiedy w roku l"1 robił furorę w londyńskich salonach, miał tylko jednego licząceg się rywala, a mianowicie nowy niemiecki taniec zwany walcem- ^' 492 +ańf 7vć i nigdy nie próbował. Nie pozwalała mu na to jego mógig°zatan y ułomno _ Byron, ja także nie lubiłam tańczyć, chociaż z in- % ^wodów. Moje piersi zbyt silnie przyciągały uwagę innych nyc" ' „Hawałv się reagować na muzykę w osobliwy sposób. Poza tancerzy, żuaw* j v o nie podobała mi się uprzejma hipokryzja większości nowoczes- tyIIh tańców. Najbardziej nienawidziłam właśnie walca, w którym • zvzna prowadzi, a kobieta musi całkowicie mu zaufać. Nie *ańczvłam więc, ale chętnie obserwowałam, jak robią to inni. Szcze- T a przyjemność sprawiało mi oglądanie tańców, chociaż częś- ciowo oddających skrywane w ludzkiej duszy namiętności, fandango albo furlana, gdzie mężczyzna i kobieta występują na równych prawach, gdzie zmagają się aż do rozkosznego zmęczenia, gdzie dyszą i wpatrują się w siebie płonącym wzrokiem, w którym czai się pożądanie). Tak jak ja, Byron również krył się po kątach, udając, że nie zwraca najmniejszej uwagi na wirujące na parkiecie kobiety. Na lądzie musiał się chować, w wodzie natomiast stawał się praw- dziwym bohaterem, poczynając od stawu w Harrow, na Canal Grandę kończąc. Zawsze pływał w jedwabnych spodniach, które okrywały jego zniekształconą nogę. Jak tylko poczuł, że chroma kończyna kryje się pod wodą, natychmiast się rozluźniał, a na jego twarzy pojawiał się całkiem odmienny uśmiech. W Cambridge pływał w rzece Cam. Mając dziewiętnaście lat, przepłynął trzy mile Tamizą. Po tym triumfie odczuwał nieodpartą potrzebę pokonywania kolejnych wodnych przestrzeni i czynił to wielokrotnie: w Hellesponcie czy Tagu, czy w rzekach i morzach. Na wodzie zrodziła się kolejna legenda Byrona: stał się kimś w rodzaju męskiej Wenus zrodzonej z rozbryzgu fal. W gorące noce widywano go, jak wskakiwał do Canal Grandę w pełnym ubraniu i płynął do przodu, trzymając w jednej ręce płonącą pochodnię, aby uniknąć zderzenia z gondolami. W upalne i parne lato roku 1818 kawaler Angelo Mengaldo, za- rozumiały i nadęty weteran wojen napoleońskich o całkiem sporych lejach literackich, nawiązał z Byronem przelotną znajomość, słowa do słowa skończyło się na tym, że postanowili zorga- wac zawody pływackie, obaj bowiem uwielbiali chełpić się swo- °siągnięciami w tej dziedzinie. Mengaldo pokonał wpław Dunaj 493 12 E chi no sa nuar? Czy jest tu ktoś, kto nie potrafi pływać? Przysłowie weneckie Urodzony w styczniu, na przełomie nie tylko lat, ale i stuleci, Byron był Wodnikiem. Woda stanowiła jego naturalne środowisko- kochał ją, chociaż zabrała dwóch chłopców, którzy zafascynowali go w młodości. Woda jest piękna i niebezpieczna. Woda faluje, tak jak i on czynił. O tak, Byron znał wodę, wiedział, jak potrafi wabić i głaskać, łechtać i przytrzymywać, wciągać i zabijać. Teraz mieszkał w pałacu na wodzie. Wenecja jest miastem, które pływa, nieprzerwanie tonąc. Byrona rzadko można było zobaczyć na ulicach. Jeśli musiał udać się dokądś pieszo, wkładał długi płaszcz, w którym wydawał się płynąć. Zn?d czarnej zasłony wystawały tylko kremowa szyja i twarz jak alabast- rowy kamyk na mgnienie oka przed zanurzeniem się w ciemną ot- chłań jeziora. Starał się za wszelką cenę ukryć swoje kalectwo. Udało mu się stworzyć nierzeczywistą, przypominającą halucynację wizję samego siebie, która na stałe zamieszkała w umysłach Wene- cjanek i Wenecjan. Zaakceptowaliśmy go jako morskie stworzenie, jako jednego z nas. W oczach tych, którzy się w nim zakochali, jego chwiejny chód tylko dodawał mu wdzięku. Za każdym razem, kiedy wchodził do jakiegoś pomieszczenia, towarzyszyło mu jakby zafalowanie powietrza i dziwne światło, którego natury nie sposób było zgłębić. Nikt zre- sztą nie przejawiał ochoty, żeby to czynić, ponieważ odstręczała od tego otaczająca go mroczna, groźna aura. Kiedy w roku l"1 robił furorę w londyńskich salonach, miał tylko jednego licząceg0 się rywala, a mianowicie nowy niemiecki taniec zwany walcem- N1 492 tańczyć i nigdy nie próbował. Nie pozwalała mu na to jego niogi g U*01111!] innie iak Byron, ja także nie lubiłam tańczyć, chociaż z in- (Cpowodów. Moje piersi zbyt silnie przyciągały uwagę innych nVCl' ' zdawały się reagować na muzykę w osobliwy sposób. Poza WnC nie podobała mi się uprzejma hipokryzja większości nowoczes- łi tańców. Najbardziej nienawidziłam właśnie walca, w którym • 7vzna prowadzi, a kobieta musi całkowicie mu zaufać. Nie ' 7vłam więc, ale chętnie obserwowałam, jak robią to inni. Szcze- .. przyjemność sprawiało mi oglądanie tańców, chociaż częś- •0wo oddających skrywane w ludzkiej duszy namiętności, fandango albo furlana, gdzie mężczyzna i kobieta występują na równych prawach, gdzie zmagają się aż do rozkosznego zmęczenia, gdzie dyszą i wpatrują się w siebie płonącym wzrokiem, w którym czai się pożądanie). Tak jak ja, Byron również krył się po kątach, udając, że nie zwraca najmniejszej uwagi na wirujące na parkiecie kobiety. Na lądzie musiał się chować, w wodzie natomiast stawał się praw- dziwym bohaterem, poczynając od stawu w Harrow, na Canal Grandę kończąc. Zawsze pływał w jedwabnych spodniach, które okrywały jego zniekształconą nogę. Jak tylko poczuł, że chroma kończyna kryje się pod wodą, natychmiast się rozluźniał, a na jego twarzy pojawiał się całkiem odmienny uśmiech. W Cambridge pływał w rzece Cam. Mając dziewiętnaście lat, przepłynął trzy mile Tamizą. Po tym triumfie odczuwał nieodpartą potrzebę pokonywania kolejnych wodnych przestrzeni i czynił to wielokrotnie: w Hellesponcie czy Tagu, czy w rzekach i morzach. Na wodzie zrodziła się kolejna legenda Byrona: stał się kimś w rodzaju męskiej Wenus zrodzonej z rozbryzgu fal. W gorące noce widywano go, jak wskakiwał do Canal Grandę w pełnym ubraniu i płynął do przodu, trzymając w jednej ręce płonącą pochodnię, aby uniknąć zderzenia z gondolami. W upalne i parne lato roku 1818 kawaler Angelo Mengaldo, za- °zumiały i nadęty weteran wojen napoleońskich o całkiem sporych oicjach literackich, nawiązał z Byronem przelotną znajomość. słowa do słowa skończyło się na tym, że postanowili zorga- owac zawody pływackie, obaj bowiem uwielbiali chełpić się swo- 1 osiągnięciami w tej dziedzinie. Mengaldo pokonał wpław Dunaj 493 i Berezynę - to drugie osiągnięcie było tym większe, że zaw odbywały się pod nieprzyjacielskim ostrzałem. - Muszę to zrobić, Cecilio - powiedział Byron, rozparty na ototn nie w mojej pracowni. - To bardzo ważne. Starość zmaga się z MłoH S ścią, Wojsko z Poezją. - A moim zdaniem to tylko niebezpieczna próżność. Niewidoczne gołym okiem stworzenia i trujące wyziewy wód k nałów i laguny często wywoływały poważne choroby. Trudno si temu dziwić, biorąc pod uwagę, ile brudów trafiało tam codziennie od niedojedzonej zawartości garnków poczynając, na rybich wnętrz! nościach i zawartości nocników kończąc. Zawody odbyły się 25 czerwca. Pływacy wyruszyli z Lido. Byron zwyciężył bez trudu, Mengaldo zaś wycofał się z rywalizacji, jeszcze zanim dopłynął do Canal Grandę. Byron przez kilka dni mówił tylko o tym, jak to „rozbił w bąbelki" zarozumiałego Włocha. Zaraz po wyjściu z wody przyszedł prosto do mnie. Nawet się bardzo nie zmęczył. Mokry i słony rzucił się na mnie i kochał się ze mną, tak jakby wciąż jeszcze płynął. Obserwowałam pływaków ze stopni Balbi Valier. Kiedy mnie mijali, zastanawiałam się, o czym teraz myślą. Byron powiedział mi później, że przede wszystkim myślał o zwycięstwie i o tym, że w jakiś po- krętny sposób będzie to kolejny jego triumf nad Annabellą. Podziwiał też palazzi, w których zaznawał niezliczonych rozkoszy. Woda po- działała oczyszczająco na jego pamięć, zagrzebane w mule czasu wspomnienia pojawiły się niespodziewanie na powierzchni, czyste i wyraźne. Były wśród nich Marianna i Margarita, jego ulubione muzy, zamaskowana kochanka, która uwiodła go podczas pierwszego carnevale. Wydawało mu się, że w każdej kropli, którą strząsa z po- wiek, jest naga różowa kobieta. Mijając czyjś ogród z pozbawionym głowy posągiem satyra, nie wiadomo czemu pomyślał o Casanovie i, przelotnie, o mnie. Mijając matkę z dzieckiem, siedzących w oknie i zajadających orzeszki jak małe śliczne małpki, pomyślał o swoich córkach, Adae i Allegrze. Mijając Contarini degli Scrovegni, czyli skarbiec, pomyślał o ho- norarium, które powinno niebawem nadejść od Murraya. Od czasu do czasu woda wdzierała mu się do ust. Przypomnij' sobie, jak udawał, że tonie w jeziorze w Newstead, starając się nauczyć swojego psa ratować go z topieli. Którejś mglistej jesieni - 494 , sjęj że tysiąc lat temu - pies zachorował na wściekliznę. *^ sobiście się nim opiekował, własnymi rękami wycierał pianę "^ , ^dychającego zwierzęcia. Pies nikogo nie skrzywdził w cho- " C'J- kąsał tylko siebie; na myśl o nim Byrona ogarnęło ciepłe r° ' zenie i zostało tam na dłużej, zatrzymane otaczającą go zewsząd zimną wodą. „ uiac te chaotyczne, mezwiązane ze sobą rozmyślania, bez trudu , terj (jo volta Canal Grandę i tam właśnie, nie po raz pierwszy eszta zaczął się zastanawiać, ile naprawdę znaczy dla Wenecji. IV' iia 'ac cyrk w Rialto, doszedł do wniosku, że jest po prostu cennym eksponatem w tym przepięknym zoo. - Z pewnością jesteś kimś więcej - odparłam. - A poezja? _ To wszystko merde. Merde, które pływa. 13 Servo de do parbni, servo dei miei cogioni Jestem sługą dwóch panów: moich jąder Przysłowie weneckie Na San Lazzaro Byron ślęczał nad swoją gramatyką ormiańsko- -angielską, ale nie mógł się skupić. Śliczny chłopiec obcinał kwiaty na różanym krzewie w doniczce na jego biurku. Malowałam Byrona przy pracy. Byliśmy w pokoju we trójkę, jeśli nie liczyć cykady, której natarczywa pieśń wdzierała się do pomieszczenia i do naszych myśli. W innym świecie bylibyśmy rodziną. Mnisi zostawili nas sa- mych sobie. Zastanawiałam się dlaczego. Nadal się zastanawiam. - Dlaczego to robisz? - zapytał wreszcie Byron. - Ponieważ są martwe i kradną siłę potrzebną pąkom, które do- piero czekają na rozwinięcie - odparł Girolamo z uśmiechem. Na jego twarzy jak w otwartej księdze były wypisane przyjazne uczucia jakie żywił do Byrona. Dla nowicjuszy Byron był autentycznym bohaterem, wspaniałą postacią ze świata, o którym nic nie wiedzieli. - Kim jesteś, mały człowieku? - Przecież mnie znasz, signor. Jestem Girolamo, nowicjusz. Chłopiec wyraźnie się speszył. Domyślał się, że Byron czegoś od niego oczekuje, nie miał jednak pojęcia czego. Szlachetny instynkt podpowiadał mu, że będzie lepiej, żeby nawet nie próbował się tego dowiedzieć. - Skąd pochodzisz, Girolamo? - Od naszego Ojca w Niebie. - Jesteś pewien? Anielska twarz znowu rozpromieniła się w uśmiechu. - Oczywiście. Dlaczego jesteś taki smutny, mój panie? Byron oparł twarz na dłoniach, naciągając skórę na skroniach tak bardzo, że oczy zrobiły mu się wąskie jak szparki. Kiedy po raz 496 • widział kogoś tak pięknego jak Girolamo? Przypuszczalnie °S H dwudziestu laty, pomyślał, patrząc na własne odbicie. Kiedy prZ*Ljej kogoś pragnął? Augusty? Nicola? Czy potrafiłby nazwać ie pragnienia? Wątpię. Gdyby spróbował dać upust swym naj- liczniejszym namiętnościom, wygnano by go nawet z Wenecji. Co ? dzieje z człowiekiem wygnanym z miejsca wygnania? Czy od- ważyłby się na coś takiego, ogarnięty bez reszty okropnymi żądzami? Prawie mu współczułam. Erotyka i miłość od tak dawna były dla njego ściśle powiązane, że nie potrafił już ich odróżnić. W tym przy- ad'u starał się jednak to uczynić. Nie mógł dążyć do zbrukania czystości chłopca, ponieważ wtedy Girolamo przestałby być tą świet- listą istotą, która tak bardzo go pociągała. Byron nie skrzywdziłby mojego syna, byłam tego pewna. Jakiś wewnętrzny głos powstrzymał- by go przed tym. Girolamo by na to nie pozwolił, nie pozwoliłoby na to wypełniające go dobro. Nagle na parapecie wylądował z łopotem skrzydeł przerażony gołąb, ścigany przez mewę. Na naszych oczach rozegrała krótka i krwawa scena morderstwa. Kiedy było już po wszystkim, mewa wzniosła zakrwawiony dziób ku niebu, zaskrzeczała przeraźliwie, jakby dziękując Bogu za posiłek, chwyciła zdobycz w szpony i zerwała się do lotu. Żadne z nas nie odezwało się ani słowem. Wyobraziłam sobie, że obejmuję i przyciskam do piersi Byrona i Girołama, których twarze wykrzywił identyczny grymas odrazy i przerażenia. Chciałam zasłonić im oczy, przytulić, ukołysać, ściągnąć całe zło na siebie. Wreszcie Byron powiedział z goryczą: - Oto ujrzeliście prawdziwą naturę Wenecji: to, co morskie, pożera w niej to, co ziemskie. Girolamo spojrzał na ojca z nieskończoną łagodnością i rozłożył ręce na znak, że go rozumie, że cierpi razem z nim, że dostrzega mrok panujący w jego duszy i że mu wybacza. Tak samo uczyniłby na jego miejscu Casanovą. Wpatrywałam się w mego, zastanawiając się, czy mój syn nie jest aby zbyt dobry dla tego świata. 14 Da dona dei altri, a da cavai scamm' libera nos Domine. Od cudzych kobiet i narowistych kobiet wybaw nas Panie. Przysłowie weneckie Byron chodził z wściekłą miną po tarasie Palazzo Mocenigo obserwowany z zainteresowaniem przez tłumek gapiów w gon- dolach. Turyści oczekiwali na jakiś odrażający uczynek zdeprawowanego angielskiego milorda. Kiedyś mogli przynajmniej liczyć na to, że La Fornarina pomacha im groźnie jakąś intymną częścią bielizny. By- ronowi pod wieloma względami brakowało La Fornariny. Dostarczała mu rozrywki, a teraz nudziło mu się bez codziennych melodramatów. Wyleczył się już z ran po małżeństwie, znużyły go niby rozmaite, w gruncie rzeczy jednak wciąż takie same przygody z nieznajomymi. Nie mógł codziennie odwiedzać San Lazzaro, ponieważ mnisi zaczęli na niego patrzeć mniej przychylnym okiem. - Niech ich szlag trafi, a razem z nimi tę całą gramatykę! Znajdę sobie inną rozrywkę! Miałam nadzieję, że stanie się to niedługo, nawet gdyby oznaczało rozstanie. Lękałam się, że rozsadzająca go wściekłość eksploduje któregoś dnia prosto w twarz mojego Girolama. Mój syn nigdy w życiu nie słyszał wulgarnego ani obraźliwego słowa. Pragnęłaffl> aby tak pozostało. Przesyt Byrona Wenecją doprowadził go do stanu niebezpiecznego znużenia, z którego mógł go wyrwać jedynie akt czyjejś niesłychanej bezczelności. To nowe wcielenie było dla niego tak bolesne, że az ta współczułam. Ciągle ziewał, bezustannie się przeciągał, spraw1 wrażenie, jakby nie mógł wytrzymać we własnej skórze. Po akfl 498 otrząsał się z obrzydzeniem jak kot, któremu podano ^ smaczne jedzenie. n ? śzcie zdarzyło się coś, co pozwoliło mu błyskawicznie zapom- nieć o r-J-ie- W kwietniu roku 1819 Byron poznał Teresę Guiccioli. Zdarzyło się . . większość wartych uwagi rzeczy w tamtych czasach - podczas ^awersazione u La Benzony. Marina Benzoni była gadatliwą postarzałą pięknością, która mimo óra sześćdziesięciu lat wciąż jeszcze święcie wierzyła w siłę swoich wdzięków. Tuż przed siedemdziesiątymi urodzinami poślubiła Giusep- na Rangone, od trzydziestu lat swego cavalier sewente. Byron opo- wiadał mi, że któregoś ranka zapytał Rangone, jak spisała się La Benzona, cavalier zaś, który dopiero co wyszedł z jej łóżka, odparł, że była rugiadosa, czyli „rosista". Luksusowy dom Mariny Benzoni znajdował się w pobliżu Palazzo Mocenigo. Słynęła z tego, że w chłodne dni nosiła między piersiami porcje gorącej polenty, w związku z czym nazywano ją niekiedy El Fumento - Parująca Dama. Innym z jej przezwisk była La Biondina in Gondola, od tytułu słynnej pieśni skomponowanej na jej cześć. W czasach swojej młodości była najpiękniejszą i najbardziej wyuz- daną kobietą w Wenecji. Pamiętałam ją z przyjęć w Mocenigo i w in- nych palazzi, kiedy Casanovą był jeszcze ze mną w Wenecji. Szcze- gólnie mocno utkwił mi w pamięci taniec, który wykonała wokół „drzewka wolności" na San Marco zaraz po upadku Republiki. Skinęła mi głową na znak, że ona również pamięta mnie z tych odległych czasów. Byron podziwiał jej inteligencję i nazywał ją wenecką lady Melbourne. W jego ustach był to największy komplement. Właśnie „rosista" La Benzona opowiedziała mi, co zdarzyło się tamtego wieczoru. Należała do nielicznych wiekowych dam, które nadal chętnie pozowały do portretów. W jej starej, dumnej twarzy wciąż można było dostrzec piękne rysy uwiecznione przez Longhiego. 0 °' żeby oddać jej cerę, musiałam tak jak on zmieszać ołowianą ie , neapolitańską żółć i czerwień lakową, dodając jedynie odrobinę ancuskiej ultramaryny. Tam, gdzie stara skóra zrobiła się wyjąt- 0 Clenka, czyli pod oczami i wokół nosa, położyłam nieco jeziora Purpury i czerwieni. ciąż widzę, jak jej długi, ptasi nos marszczy się z niesmakiem, 16 y °P°wiada mi o spotkaniu Byrona z Teresą Guiccioli. 499 To w ogóle nie powinno się zdarzyć. Teresa była brzemienna ' zmęczona, że z wielką niechęcią zgodziła się przyjść tego wiec? do La Benzony. Również Byronowi, w jego niedźwiedzim nastr ' nieszczególnie zależało na tym, żeby poznać ładną młodą mężatt' z Rawenny. - Daj mi spokój - burknął do La Benzony, kiedy ta zaproponował że przedstawi go Teresie. - Nie zamierzam poznawać nowych kobiet ani brzydkich, ani pięknych! - A jednak postawiłam na swoim - uśmiechnęła się z satysfakcja Jak zawsze zresztą. Lubił mnie szokować, paskudnik! Wiesz co powiedział: „No dobrze, jak bardzo jej na tym zależy? Czy jest gotowa zrobić wszystko, czego od niej zażądam?". Zachichotała na to wspomnienie. Chwilę potem, po drugiej stronie salonu, Byron dostrzegł nieco pomniejszoną, bardziej pulchną i bez wątpienia kobiecą wersję sa- mego siebie z kasztanowymi kędziorami, dużymi błyszczącymi oczami i wydatnymi wargami. Chociaż bez wątpienia była bardzo młoda, roztaczała wokół siebie aurę dojrzałej kobiecości. - Przedstawiłam go po prostu w ten sposób: „Angielski ior(j) największy poeta swojego kraju". Najdziwniejsze było to, że kiedy stanęli obok siebie, wyglądali jak rodzeństwo. Mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Wiedziałam, o co chodzi. Poznałam Teresę rok wcześniej, kiedy odwiedziła Wenecję w podróży poślubnej. Zrobiła na mnie wrażenie kobiety, która dojrzria, nie doroślejąc. Kasztanowowłosa, pięknousta, za to o dość krótkich no- gach, była wychowywana przez zakonnice, mówiła po francusku równie płynnie, jak po włosku, cytowała rzymskich historyków i na- wet potrafiła namalować urocze studium kwiatu. Jedną z namalowa- nych przez siebie miniaturek nosiła w medalionie na piersi; muszę przyznać, że nie miała się czego wstydzić. Była żoną sześćdziesięcio- letniego hrabiego z Rawenny. Jej mąż był przyjemnym starszym panem, chociaż krążyły o nim plotki, jakoby zamordował swoją pierw- szą żonę. Widać było, że lubi Teresę, a w jej zachowaniu nic nie wskazywało na to, żeby budził w niej obrzydzenie. Ich małżeństwo można było uznać za całkiem udane - aż do chwili, kiedy poznała Byrona. - Oczywiście zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia" ciągnęła La Benzona. - Byron nagle stał się bardzo rozmowny i "e* likatnie wciągał Teresę do dyskusji. Wiesz, przelotne uśmiechy- 500 A\? we gesty— Widziałam wszystko. Tego wieczoru był niezwykle u*ra . y Zwykle prawie nie zabierał głosu, siedział tylko nadąsany kJcie szczególnie jeśli na przyjęciu pojawili się jeszcze jacyś T -^vTego wieczoru, przy Teresie, postanowił zabłysnąć do tego tU'' ? że aż chwyciłam za ołówek i zaczęłam notować. Oto co udało S ' e zapisać; noszę tę kartkę zwiniętą w rulonik i ukrytą w rękojeści wachlarza. Wvięła ja.' podała mi, a ja rozprostowałam ją i przeczytałam słowa, którymi Byron starał się oczarować Teresę Guiccioli. ale panie i panowie, a szczególnie panie, musicie zdawać sobie sprawę, że namiętność daje siłę zdolną przezwyciężyć prawa natury. Widzimy to czasem na przykładzie szaleńców, a każda miłość zawiera przecież w sobie cząstkę szaleństwa. Tylko szaleniec jest zdolny wyrzec się wszystkiego oprócz tej jednej, jedynej osoby i stracić zainteresowanie wszystkim, co jej nie dotyczy ani nie jest z nią w żaden sposób związane...". Zwinęłam papierek i zwróciłam go właścicielce. Bez trudu po- trafiłam to sobie wyobrazić: jego wznoszący się i opadający głos, jej przechyloną głowę, jego bladą rękę na jej ramieniu. O tym, co zdarzyło się później, wiedziała cała Wenecja. Opuszczając conversazione, Byron niepostrzeżenie podał Teresie bilecik, na którym zawarł informacje dotyczące terminu i miejsca schadzki. Powiedziała mężowi, że wybiera się na przejażdżkę gondolą ze swoją przyjaciółką i zarazem guwernantką, Fanny Silvestrini, w celu doskonalenia znajomości francuskiego. Tak jak było umówione, do gondoli Fanny podpłynęła gondola Byrona i cenny ładunek znalazł się na jej pokładzie. Rozpoczęły się gorączkowe i bez wątpienia rozkoszne negocjacje. Lord Byron - o czym Teresa informowała później wszystkich, którzy wyrazili choćby szczątkowe zainteresowanie - nie należał do mężczyzn, którzy poprzestają na westchnieniach. Kilka dni później została jego kochanką. Dokonało się to w jednym z jego ulubionych asyn, Santa Maria Zobenigo, gdzie niegdyś często szukał azylu Przed gniewem La Fornariny. Sytuacja powtarzała się przez kolejne esięc dni; Fanny cierpliwie czekała w gondoli, aż tych dwoje syci się swoimi wdziękami. Kochankowie dopływali czasem aż do Lido albo nawet dalej. tym okresie Byron przestał pokazywać się w mojej pracowni. 501 Wybrałam się do Palazzo Mocenigo, lecz nikogo tam nie zastał Na jego biurku znalazłam listy, których treść mocno mnie zanior, ' koiła. Był wśród nich list do Kinnairda wyjaśniający wszystko naw? jego obawy. „Jest świeża jak wschód słońca i ciepła jak połudn1 To najdziwniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałem, poniew'"? zwykle każda z nich coś mnie kosztuje, a tym razem, za spraw dziwnego zbiegu okoliczności, to ona ponosi przeze mnie wydatki Nie ma to jednak większego znaczenia. Jest kimś w rodzaju włoski • Caroline Lamb, z tą różnicą, że przewyższa tamtą urodą, nie dorów nując drapieżnością. Ma jednak taką samą gorącą głowę i ży^j identyczną pogardę dla opinii publicznej, z tą poprawką, że tu, we Włoszech, w ogóle ludzie mniej przejmują się takimi głupstwami..." List do Hobhouse'a przeraził mnie jeszcze bardziej. Byron trak- tował sprawę całkiem poważnie, tak poważnie, że już zaczęły ogarniać go wątpliwości. „Nie mogę dać się zredukować do rozmiarów zwyk- łego cicisbeo. Co teraz począć? Jestem zakochany, mam dość przelot- nych związków i chyba dostrzegłem szansę na uregulowanie sobie życia". Poczciwy Hobhouse próbował się za mną wstawić. Tydzień później w moje ręce dostała się jego odpowiedź. Sądząc po lekkim tonie, jaki starał się przyjąć, musiał być autentycznie zaniepokojony. „Nie radzę ci przeskakiwać na kolejny kwiatek, żeby się nagle pod tobą nie załamał. Pozostań lepiej tam, gdzie jesteś, i rozejrzyj się uważniej dookoła, bo może nie dostrzegasz piękniejszych i łagodniejszych roślin, które rosną albo więdną w twoim cieniu". Byron, jak zwykle, zignorował rady najlepszego przyjaciela. W przeciwieństwie do mnie nie był w stanie dostrzec powtarzającego się schematu: najpierw uciekł do Annabelli, żeby schronić się przed Augustą i mrocznymi sekretami; teraz uciekał do Teresy, aby schro- nić się przed czymś, czego nie potrafił nazwać. 15 Se l'invidia fusse freve, tuto el mondo scotaria. Gdyby zazdrość była jak gorączka, świat już by spłonął. Przysłowie weneckie Widywałam go codziennie w gondoli z Teresą. Czasem płynęłam za nimi swoją gondolą, ukryta pod felze, aż do Lido, gdzie trzymał konie. Szpiegowałam ich w operze, gdzie siedział, nie bacząc na skandal, w jednej loży z kochanką i jej mężem. Widząc, jak się w nią wpatruje, jak porusza się niczym we śnie, jaki jest blady, bez trudu oceniłam powagę choroby, na którą zapadł. Jego najnowszy portret był jeszcze nieskoń- czony, zrozumiałam jednak, iż już nie przyjdzie, żeby do niego pozować. Zahipnotyzowało go swoje odbicie w oczach La Guicciołi i nie zależało mu na nieśmiertelności, którą mogły mu zapewnić ręce artystki. Tymczasem po dziesięciu dniach milczenia Byron jakby nigdy nic wkroczył do pracowni, wesoło pogwizdując. Powitał mnie serdecznie po imieniu, jak starego przyjaciela albo ulubionego sługę. Stało się dla mnie jasne, że o żadnej intymności między nami nie może już być mowy. Do tej pory wchodził zawsze bez słowa, jak do siebie, i w milczeniu ciągnął mnie na otomanę albo na podłogę. Teraz pochylił się ku mnie konfidencjonalnie, po czym zupełnie beztroskim tonem poprosił, żebym namalowała portret Teresy Guicciołi. Ona też jest artystką, Cecilio. Powinnaś zobaczyć jej obrazy. Ma w sobie coś, jakąś wielką delikatność i przenikliwość, ale oczywiś- cie nie potrafi namalować samej siebie. Obiecałem jej, że wynajmę najlepszą portrecistkę w Wenecji, żeby ją namalowała. zrozumiałam, że od tej pory będę spełniała w jego życiu wyłącznie e użytkową. Milczałam, czekając, aż odzyskam czucie w języku, y mu odpowiedzieć, tymczasem on wędrował po pracowni, zbie- Jąc rożne drobne przedmioty, które do niego należały, i upychając Je Po kieszeniach. 503 - Nic nie mówisz, Cecilio. Dobrze się zastanów, proszę przecież, jak wielką sprawisz mi przyjemność, ile to będzie d1-- 8? znaczyło mieć portret Teresy namalowany właśnie przez ciebie Nadal nie mogłam wykrztusić ani słowa. Zaczeka! jeszcze eh -i po czym wyszedł, znów pogwizdując. Z cienia wyłonił się kot t ^' się o moją lodowatą rękę. Przyszedł klient, pozował mi przez ri godziny, a ja go malowałam. Potem przyszedł drugi, żeby uSf y. warunki. Zgodziłam się na to, co zaproponował, i zapisałam go w lc lendarzu. Namoczyłam płótna w wannie, oczyściłam pędzle - naw te, których nie używałam - i wreszcie wyszłam na taras. W blaski księżyca w pełni woda w kanale parowała niczym gorące mleko Zatrzymałam się w tym samym miejscu, w którym w roku 1782 stał Casanovą, podobny do bolesnego wykrzyknika. Bardzo pragnęłam żeby ktoś spojrzał na mnie z miłością, tak jak ja wtedy na niego patrzyłam. Aż do pojawienia się Teresy moimi rywalami nigdy nie były ko- biety, tylko sam Byron; my jedynie współzawodniczyłyśmy o to która najbardziej będzie go kochała. Marianna, Margarita, dziew- czyny z kasyna - one wszystkie w ogóle się nie liczyły. Jednak Teresa, tak bardzo podobna do Augusty i do Byrona, wkroczyła na teren, który zarezerwowałam wyłącznie dla siebie. Nie mam pojęcia, jak się tego domyśliłam, ale zrozumiałam, że utraciłam rację bytu. Tego wieczoru poraziło mnie bolesne olśnienie, rozsyłając po całym ciele swoją bezlitosną armię: mdłości, zawroty głowy, drżenie rąk, uczucie przejmującego zimna. Chwiałam się jak dom podczas trzęsienia ziemi, słysząc, jak w moim wnętrzu wszystko przewraca się i łamie - najpierw wiara w siebie i w moje seksualne możliwości, a potem mgliste nadzieje i marzenia, niczym podarte, zmięte pajęczyny. Resztę wieczoru spędziłam z Mauriziem, patrząc na niego nad stołem, jak przez zamgloną szybę. Bał się mnie, ale został i w mil- czeniu towarzyszył mi w moich bezcelowych wędrówkach po P*"2' cowni. Z pewnością wyczuł mój paskudny humor i być może w gi?w duszy żywił nadzieję, że odniesie z tego jakąś korzyść. Nadal mW pragnął, nadal pożądał choćby odrobiny zainteresowania z moj strony - nawet takiego, kiedy niemal rzuciłam się na niego z p^2" rami, nie mogąc znieść tego, że nie odstępuje mnie ani na <&° Przez chwilę wydawało mu się, że na niego patrzę, że go w102*' 504 ł to jako niemal jako przejaw gorącej namiętności. Bieda- Traktowa^ ^^ ^ kochał g0 j^ naieży; nie wiedział więc, na *Sto naprawdę polega. ° \ n cv opowiedziałam mu wreszcie o Byronie. Uczyniłam to ^ • głowami, tak żeby na pewno wszystko zrozumiał. Mówiłam, pros yn ^ przerywając mi ani słowem. Kiedy wreszcie cała 3 °H nrawda, cały piekący ból, wszystkie kłamstwa i tajemnice • ł w powietrzu między nami, odniosłam wrażenie, że znalazłam 3 śmietnisku. Nie poczułam ulgi, tylko zmęczenie większe niż S1^dvkolwiek. A potem Maurizio ukrył twarz w dłoniach. Ujrzałam w przeciskające się między jego grubymi palcami, usłyszałam, jak kapią na stół, zobaczyłam, jak drżą mu ramiona. Uderzył słabo \<>&Mn w stół i znowu znieruchomiał. Bardzo długo siedzieliśmy w milczeniu, aż wreszcie powiedział: - Cecilio, to co czujesz do Byrona... Ja ciebie właśnie tak kocham. - Przykro mi - odparłam. Nie wyciągnęłam ręki, żeby go pocieszyć, patrzyłam tylko na niego i chłonęłam jego ból jak wampir, jakbym pragnęła w ten sposób ugasić własny. Nie miałam dla niego współczucia, nasze cierpienia nie mogły się połączyć i razem zniknąć. W końcu znudziłam się i kazałam mu wracać do domu. Położył mi dłoń na ręce w geście altruistycznej łagodności. - Nie powinnaś być teraz sama, Cecilio. Pozwól mi zostać, żebym mógł dodać ci otuchy. Cofnęłam się. - Sama będę się czuła bezpieczniej. Odejdź. Nie zasługuję na ciebie. Wcale nie czułam się bezpieczniej. W środku nocy wściekłość i ból chwyciły mnie w szpony. Klęczałam, głaszcząc kota, a chwilę potem miotałam się jak lwica w klatce, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Jeśli nieruchomiałam choć na chwilę, ból natychmiast mnie doganiał, musiałam więc znowu uciekać. Chciał, żebym namalowała Teresę. askoczyły mnie rozmiary mojej wściekłości, choć równocześnie tałam ją niemal z ulgą, jako coś prawie materialnego, w czym giam zatopić zęby. To, co się dzisiaj zdarzyło, było znacznie lepsze gich lat wypełnionych drobnymi zniewagami tworzącymi szyb- ik rosnącą warstwę, pod którą coraz bardziej krył się największy sprawił mi Byron, porzucając mnie w Albanii. Biegałam po 505 pracowni, wrzeszcząc na ściany, wygrażając pięściami sufitowi piąć paznokciami futryny i framugi. Wreszcie się uspokoiłam. Nie mogłam jednak przełknąć tei z ? wagi, pozwoliłam więc, by została mi w gardle. Po wściekłości przyszła pora na rozpacz. W poszukiwaniu pociechy sięgnęłam - jakże nierozważnie - najnowszy portret Byrona. Wzięłam pędzel do ręki. Pozwoliła prowadzić ją mojej pamięci, pozwoliłam sobie znowu o nim myślę' Do serca znowu zaczęła mi się sączyć słodkawa trucizna. Wmawiałam sobie, że te wspomnienia są lepsze od bólu, ale to było kłamstwo. Nie byłam w stanie zaakceptować tego, co się stało. W końcu nie mogłam nawet pracować. W pracowni wszystko ko- jarzyło mi się z Byronem. Wszystko było takie samo jak przedtem tylko on zniknął. Odłożyłam pędzel i pobiegłam do domu opustoszałymi ulicami przez Campo San Stefano, Campo San Angelo, Campo San Luca, Campo San Bartolomeo. Po drodze nie spotkałam żywej duszy. Echo moich kroków ścigało mnie w zaułkach i na wyludnionych placach. Jak dziwnie wyglądała tej nocy Wenecja w moich oczach! Powietrze było zupełnie nieruchome, woda wypełniała kanały ni- czym zastygłe żelazo. Uciekałam co sił w nogach przed księżycem, który co chwila wychylał się zza chmur. Na księżyc mogły patrzeć wyłącznie kobiety, które ktoś kocha. Takie jak ja powinny się przed nim chować. W blasku księżyca dobrze znane mi budyi±; wyglądały zupełnie inaczej, groźnie i nieprzystępnie. Z ulgą wpad- łam do naszego palazzo i zadyszana wbiegłam na piano nobile, mając nadzieję, że zastanę jeszcze Sofię przy szyciu. Nic bym jej nie powiedziała, po prostu odzyskałabym przynajmniej częściowo spokój w jej towarzystwie. Niestety, była już głęboka noc i Sofia od dawna spała. Ze stołu w jadalni wzięłam duży świecznik. W kominku w sypialni płonął jeszcze ogień. Wyobraziłam sobie, jak Sofia rozpala go włas- noręcznie, a potem pilnuje, żeby nie wygasł. Wyjęłam szczapk? i zapaliłam wszystkie osiem świec na świeczniku. Płomyki strzeliły wysoko, rzucając czerwone cienie na pokryte malowidłami ściany, jakby chciały pożreć gondolę, pałace Watheka i cały pałac Mocefflg0- Nawet we własnej sypialni nie mogłam uciec od Byrona i naszyc wspólnych wspomnień. Nie miałam najmniejszych szans na to, żeby wymazać go z panUC 506 m świecznik do lustra i przyjrzałam się sobie uważnie. ^^rozpoznałam swoje rysy. Wydawało mi się, że patrzę na 2 tru , istotę, całą skąpaną we krwi, kochającą, ale niekochaną. jaKąs ^ g. stało? - zadałam sobie bezgłośnie pytanie. TT Rwałam wrócić myślami do początku wszystkiego, do chwili, • Ą zgodziłam się na takie życie. Wyruszywszy stamtąd, posuwałam ^ krok po kroku, identyfikując kolejne błędy, fałszywe ruchy i fał- szywe wyobrażenia. 7aczęło się w Albanii, gdzie zakochałam się nie w duszy Byrona, jJw jego skórze. Następnie namalowałam ją tak, jakby potrafiła k ehać iak należy, i zakochałam się jeszcze mocniej w stworzonym przez siebie kłamstwie. Pragnęłam, żeby pokochała mnie twarz, którą namalowałam. Dopóki ją miał, byłam skazana na to pragnienie. Zakochałam się także w spojrzeniu, jakim mnie obrzucił, ponieważ dostrzegłam w nim odbicie własnej natury. Pozostało w mojej pamięci niczym spadająca gwiazda połknięta przez morze. W ciągu kilku chwil intymnego zbliżenia przykułam do jego życia swoje, ofiarowując mu oddanie, którego wcale nie potrzebował. Przypominałam sobie wszystkie okrucieństwa i złośliwości Byrona. Przypominałam sobie jego cuchnący oddech, niezdarne ciało, po- zbawiony czułości sposób, w jaki się kochał. Policzyłam kobiety, które doprowadził do upadku już po przybyciu do Wenecji - te, o których wiedziałam, ma się rozumieć. Było ich siedemnaście. Kła- mał każdym swoim ruchem i gestem, samym swoim istnieniem. Rzekomo stanowił uosobienie romantycznej miłości, naprawdę jednak był jej śmiertelnym wrogiem. Nawet nienawiść była bliższa miłości niż okrutny los, jaki czekał nieszczęsne serca spragnione jego uczucia, przy czym on sam nie musiał nikogo nienawidzić - wystarczyło, że swoją obojętnością wyzwalał nienawiść w innych. Zdawałam sobie sprawę, że Byron jest człowiekiem, którego nie powinno się kochać. Choćbym zjeździła cały świat, nie znalazłabym nikogo, kto mniej zasługiwał na uczucie. odradzałam ideały, w które wierzyłam, zastępując je jego nieko- aJącą miłością i pustką w jego sercu. Z własnej woli zrezygnowałam P awa do jakichkolwiek narzekań. Pogrążona w bierności zgadzałam ę milcząco na najokropniejsze występki przeciwko sercu. W krwa- 4 ym blasku świec rozbłysła mi myśl, że zrezygnowałam z syna odu oziębłości duszy jego ojca. Ponieważ Byron nie potrafił ocnac, ja nie nauczyłam się właściwie kochać mego dziecka. 507 Ale to, że pokochałam Byrona, było tylko moim błędem w? noręeznie stworzyłam tę miłość i własnoręcznie nadałam iei i, marny kształt, tylko z jego niewielką pomocą. Był moją po^ Sz" którą pieściłam, pielęgnowałam, której strzegłam i zaspokajała • wszystkie kaprysy, w kolejnych portretach pokazując świati ? nieprawdziwe, istniejące wyłącznie w mojej wyobraźni oblicze p nieważ ja ją stworzyłam, nie mogła się zmienić niezależnie od te co zrobił. Jej kształt już dawno nie zależał od tego, jak Byron m • traktował ani jakim był człowiekiem. Uzależniłam się od starych błędów, tak samo jak kiedyś od nowoś i Nie potrafiłam się od nich odciąć. Na taką miłość nie ma lekarstw nie podziała największa odraza, na nic się nie zda największy hńl i naj okrutniej sze cierpienie. Nie miałam dość siły, żeby ją zniszczyć Uczyniła mnie tak słabą, że nie mogłam już z nią walczyć. Jego także nie zdołałabym skrzywdzić - przede wszystkim ze względu na moje uczucia, ale i dlatego, że traktował mnie tak obojętnie. Co gorsza nie obchodził go nie tylko mój los, ale również jego własny. Doskonałe wiedziałam o tym wszystkim, a jednak pozostałam niewolnicą swoich żądz. Myśląc o Byronie, wciąż byłam bliska omdle- nia, wciąż tęskniłam za szorstkim dotykiem jego dłoni na moim karku. To Byron uwięził tę słabą, bezwolną Cecilię, i tylko on byt w stanie zwrócić jej wolność. Podeszłam do biurka, wzięłam pióro do ręki i napisałam do niego list. Do tej pory byłam jedyną kobietą, która zachowała przynajmniej tyle godności, żeby nie chodzić za nim na kolanach. Teraz dołączyłam do niezliczonych, które to robiły. Słowa uciekały mi spod pióra, rozbiegały po papierze, szukały cienia, który pochyliłby się nad nimi, żeby mnie pocałować. Cień się jednak nie zjawił, więc słowa nieru- chomiały, kurczyły się i zasychały jak mrówki, które chłopcy palą w promieniach słońca przepuszczonych przez lupę. Podpisałam list, zapieczętowałam go chluśnięciem wosku. Jeg° krople wyglądały na kremowym papierze niczym wielkie, twarde łĘ MÓWI KOT T szcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Żeby aż tak się upo- 'i To zupełnie nie pasuje do naszej Cecilii - takie łkania, taka mzP*3. takie błagania, żeby zechciał do niej wrócić. Czyż nie będąc ze mną, nie będziesz najbardziej samotnym czło- wiekiem na świecie?... Bez Ciebie zgasnę jak płomień pozbawiony dopływu powietrza... Potrzebuję Cię, potrzebuję Twojej miłości, żeby trzymać pędzel, żeby chodzić i oddychać...". W ten sposób nie mogła go odzyskać. Nie miała najmniejszych szans. Nie powinna również obrzucać błotem Teresy Guiccioli. Czyżby nie rozumiała, że obrażając tę kobietę, obraża również Byrona? Jak on na to zareaguje? Niedobrze wszystko się ułożyło. To był niedobry list. Cecilia nie potrafi tarzać się w błocie - i między innymi za to ją lubię. Tak czy inaczej, już niedługo zapomni o tym liście, ponieważ przy- niosę jej inny, znacznie ważniejszy. Słyszę, jak acgua alta wzbiera w trzewiach laguny. Ludzie jeszcze o tym nie wiedzą, w przeciwieństwie do kotów. Czy ktoś widział kiedyś kota, który utonął przez gapiostwo? Ta acąua alta będzie inna niż wszystkie. Przyniesie śmierć, znisz- czenia, rozpacz i łzy wielu kobiet. Codziennie zaglądam do studzienki ściekowej, do której przed laty wpadł list od Casanovy. Woda podchodzi coraz wyżej. miasteczku, miały z nią coś wspólnego alkohol, awantura, przew' eony powóz. Byron leżał w rynsztoku niczym pies kopnięty pr2e konia, z pustymi oczami i nieelegancko rozrzuconymi nogami. Wv dawało mi się sprawiedliwe, że rozstał się z życiem tak samo iat ze mną. Choć tak naprawdę to wcale się ze mną nie rozstał. Uczynił coś znacznie gorszego: wrócił do Wenecji z Teresą. Zamieszkali w La Mira. Podobno Teresie nie spodobał się Palazzo Mocenigo. Straszyło tam zbyt wiele kobiecych upiorów. Wkrótce potem Byron zaczął ponownie odwiedzać wyspę San Lazzaro. Nie odwiedzał mnie już w ogóle, lecz ja wciąż mieszkałam w zakątku jego duszy i często wiedziałam, gdzie teraz przebywa. Zawsze potrafiłam wyczuć chwilę, kiedy budził się z lokami Teresy przy ustach, zawsze wiedziałam, kiedy przez głowę przemykała mu myśl: Dzisiaj muszę pojechać do Wenecji. Czekałam ukryta pod felze na mojej gondoli i śledziłam jego chaotyczne wędrówki po mieście. Patrzyłam, jak dogląda opuszczonych zwierząt w Mo- cenigo, patrzyłam, jak kuśtyka do La Benzony, patrzyłam, jak wchodzi do kasyna, gdzie czekały na niego entuzjastyczne i wspa- niałomyślne muzy. Nigdy natomiast nie popłynęłam za nim na San Lazzaro. Zrobiłam tam już wszystko, co miałam do zrobienia. Freski wyglądały jak nowe. Nie miałam pretekstu, żeby odwiedzać mnichów. Freski nie mogą być zbyt czyste i wyraźne, gdyż tracą wtedy wiele ze swego uroku, a ja i tak poświęciłam im już zbyt dużo czasu. Mnisi doskonale o tym wiedzieli, okazywali mi jednak wyrozumiałość, podobnie jak Byronowi, kiedy ten najmniej sobie na nią zasługiwał. Wciąż pozwalali mi widywać Girolama pod pretekstem udzielania lekcji rysunku i kaligrafii wszystkim nowicjuszom. Za każdym razem miałam na- dzieję, że ujrzę tam również Byrona, ale nic takiego się nie stało. Napisałam niewłaściwy list. Mnisi, jakby chcąc mnie ukarać, za- troszczyli się o to, żebym nigdy nie zjawiła się na wyspie razem z Byronem. MÓWI GONDOLIER Szkoda, żeście go nie widzieli po wyjeździe La Guiccioli. Włóczył się bez celu po mieście jak chory pies. Oczy miał jak martwe kara- luchy, minę jak głupia owca. Pewnie wydawało mu się, że jest jakimś tragicznym bohaterem, ale wyglądał jak wypchana padlina, która ma odstraszać mewy. Podobno jej mąż wynajął kogoś, żeby dobrze obił mu kości. Powi- nien dokończyć dzieła, ale chyba wstyd im było zabijać takiego kurduplowatego kalekę. A potem pognał do Rawenny jak pies, który zwietrzył zwierzynę. Szybko wrócił, ciągnąc za sobą La Guiccioli. Umieścił ją w La Mira, żeby móc żyć jak dawniej w Wenecji, szaleć w kasynie i imponować damom podczas conversazione u La Benzony. Mimo tego, co wyczyniał z naszymi kobietami, moim skromnym zdaniem milord był ftnocchio. Myślę, że tak naprawdę nienawidził kobiet i po prostu starał się za wszelką cenę to ukryć. Ukrywał swoją nienawiść w ich wnętrzu, jeśli wiecie, co chcę przez to powie- dzieć, chociaż jeśli wierzyć temu, co wygadywały fcueoleti, nie bardzo miał czym jej głęboko wepchnąć. Okropne są te dziewczyny, ale czasem bardzo słodkie! Wkrótce potem wypatrzyłem go na San Lazzaro, kiedy spacero- wał po brzegu w towarzystwie kilku chłopców. Żaden nie miał więcej jak dziewięć lat. Pochylał się nad nimi jak nad tacą z cias- teczkami, zastanawiając się, które będzie najsmaczniejsze. Z dale- ka czułem jego podniecenie. Nigdy nie widziałem, żeby w ten sposób patrzył na kobietę, chociaż wielokrotnie byłem świadkiem, jak jego kobiety próbowały pożreć go wzrokiem. One zawsze były głodne. Może i jest trochę prawdy w plotce, według której nigdy nie pozwalał, żeby przy nim jadły. Pytam was, co to za mężczyzna, który nie zje posiłku ze swoją kobietą? Żaden, odpowiadam. Proszę bardzo, wszystko uchodzi mu na sucho, ponieważ jest lordem i poetą! 513 Kręcił się więc koło San Lazzaro nawet po tym, jak przwm- )bą do Wenecji Teresę Guiccioli. Bardziej wyglądała siostrę niż na morosa. Myślicie, że była zadowolona, wid? sobą do Wenecji Teresę Guiccioli. Bardziej wyglądała dząc -jai wraca na wyspę Ormian? Nie wydaje wam się, że błagała e- ' ;„ r. .g0 tym swoim akcentem z Rawenny: „Nie zostawiaj mnie, Byronie' n dlaczego mi to robisz?". Myślicie, że powiedział jej dlaczego? n sboro! Czy ci mnisi byli ślepi albo głupi? Czy nie widzieli, co się świ •?> Ja też jestem ojcem i nauczyłem się zwracać uwagę na takie rze W Wenecji zawsze pełno było różnych recioni, obleśnych t\m tylko czekających na okazję, żeby nabić jakiś smakowity kąsek n patyk. Pamiętam, jak trzeba było wynajmować dziwki, żeby stały n mostach i pokazywały cycki, bo wtedy można było mieć nadzieję że mężczyźni przestaną zajmować się sobą i może zapłodnią jakąś ko- bietę. Ja tam wolałbym powrót jeszcze dawniejszych czasów, kiedy takich jak on po prostu paliło się na stosach i cała Wenecja moda się cieszyć i pluć na nich. My, gondolierzy, znaliśmy imiona wszystkich nowicjuszy z San Lazzaro, ponieważ odbierali od nas rzeczy, które przywoziliśmy na wyspę. Girolamo był z nich najsłodszy. Aż świecił jakimś nieziemskim blaskiem. Niewiele jest takich dzieci na świecie, a on był jednym z nich. Był niezwykły. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, mógłby chyba być nawet naszym Odkupicielem. Nie wierzyłem własnym oczom, widząc, jak mnisi pozwalają małe- mu Girolamowi przechadzać się po wyspie w towarzystwie angiel- skiego milorda. Mi morti! Che sulsi! Co za idioci! Podsuwali mu go jak przynętę! Czy naprawdę nie zdawali sobie z tego sprawy? A może dobrze o wszystkim wiedzieli, może po prostu popychali dzieciaka ku jego przeznaczeniu, jak kiedyś inni popychali Jezusa. Może chcieli zbawić milorda kosztem chłopaka? Ci Ormianie udają świątobliwych mężów, ale moim zdaniem wcale nie są lepsi od pogan na Wschodzie, którzy składają ofiary z ludzi swoim bożkom! Wszystko widziałem. Było to w letni upalny dzień. Nazajutrz wielka acqua alta miała rzucić Wenecję na kolana. Właśnie odpły- wałem z wyspy. Oddałem to, co miałem oddać, i wracałem na ba Marco. Kiedy byłem jakieś dwieście kroków od brzegu, zobaczyie tych dwóch. Milord chwycił chłopca za ramię. Chyba go to zaból bo spojrzał na milorda ze zdziwieniem, a ten zrzucił ubranie i ges nakazał chłopcu uczynić to samo. 514 ł przyjemny widok: brodzący obok siebie w wodzie T° "^ 'elski milord, blady jak pędrak, z jedną nogą skurczoną tłusty a"^ehni tą> j ten mały chłopiec. Widziałem, jak te tłuste ; jafeby toczy}y chłopca, widziałem, jak milord dziwnie się na- rammna ^ ^ chwili akurat mrugnął, niczego bym nie to, ze zrobić. Zaraz potem Girolamo wyrwał się z jego ramion pręZy • ł Nawet nie chodziło o to, że coś zrobił, tylko o zauważył. Nawet mógłby to iak królik. Ne uciekł, stanął bez ruchu i patrzył milordowi prosto w twarz. e był wystraszony, raczej pełen dobrych intencji. Nie wiem, co do •Me mówili, słyszałem tylko szum fal w uszach. W końcu milord opuścił wyciągnięte ręce i zaczął powoli cofać się na głębszą wodę. Płynąłem do nich tak szybko, jak tylko mogłem, walcząc z od- Dłvwem. Kiedy byłem jakieś sto kroków od nich, zacząłem wymachi- wać rękami i miotać najcięższe obelgi. Wiatr porywał moje słowa, z pewnością mnie nie słyszeli. A potem wydarzyło się coś zdumiewającego: chłopiec, zamiast czym prędzej wziąć nogi za pas, podał mu rękę. Chwilę później wyszli razem na brzeg. Girolamo wciąż trzymał go za rękę, a Byron trząsł się jak stary, zmokły pies. Chłopiec - nie wierzyłem własnym oczom i nadal ledwo mogę w to uwierzyć - delikatnie pociągnął go za ramię, zmuszając do uklęknięcia, potem sam ukląkł przy nim, ujął jego ręce w swoje dłonie i złożył je razem. Byłem już tak blisko, że słyszałem ich modlitwę. Chłopiec mówił pierwszy, milord powtarzał jego słowa. Byli odwróceni do mnie plecami - jedne szare i niekształtne, drugie różowe i doskonałe jak plecy cherubina na kościelnym malowidle. Nie widzieli mnie, ale ja słyszałem ich doskonale. Powinienem był wyskoczyć z łodzi i zabić tego drania, ale działo się coś, czego nie rozumiałem. Byłem na to za głupi. Właściwie niby nic się nie stało, a jednak... dostawiłem ich w spokoju i odpłynąłem. Nikomu o tym nie mówi- eni. Może mnisi mają rację, może ten chłopiec jest kimś w rodzaju Jezusa. Wydawało mi się, że byłem świadkiem cudu. e dlaczego, do jasnej cholery, to dziecko musiało przeżyć coś tak opnego z powodu takiego śmiecia jak Byron? Czy musiało go to , . ac" Nawet Chrystusowi na krzyżu pozostawiono przepaskę na en, a to, co miał pod spodem, nikogo nie interesowało! Do moich dni będę czuł się zbrukany tym, co wtedy widziałem. 515 vwry 0| go przed nim samym i wybaczył mu. A ja... Nikomu o tym nic powiem. Ani żonie, ani księdzu, ani mnichom. Jak mógłbym I przyznać, że widziałem to, co widziałem, i nie zrobiłem niczego zebv temu zapobiec? 17 Aąua turbia no fa specio. Wzburzona woda nie nadaje się na zwierciadło. Przysłowie weneckie Którejś nocy woda podniosła się w lagunie i bezszelestnie wpełzła do miasta. Ranek zastał Wenecję rozczłonkowaną na mnóstwo ma- łych wysepek ledwo wystających nad powierzchnię wody. Nigdy jeszcze nie widziałam takiej acąua alta. Wenecja padła ofiarą swego odwiecznego wroga, swojej odwiecznej miłości, niemej, lecz jakże okrutnej zbrodni w afekcie. Morze upomniało się o miasto. Mosty zniknęły. Wysokie palazzi stały się znacznie niższe, zanurzone po kolana w wodzie. Na Piazza zrobiło się tłoczno od łodzi, które po- urywały się z cum. Targowiska, kawiarnie i klasztory pozamykano na głucho. Miasto zamarło w bezruchu, zasłaniając usta dłonią. Wenecjanie czekali nie bardzo wiadomo na co, czując, jak serca podchodzą im do gardeł. Nadszedł dzień, którego zawsze się oba- wiali. Nienaturalna cisza czyniła zagrożenie jeszcze bardziej nama- calnym, jak wstrzymany oddech przed krzykiem. A potem woda rzeczywiście przemówiła, głośno i gniewnie. Zrezyg- nowała też z pozornego bezruchu, wiła się i uderzała niczym smoczy ogon. Ludzie chronili się na wyższych piętrach swoich domów, wy- syłali uspokajające wiadomości do członków rodziny, którzy zostali zaskoczeni w innych dzielnicach. Były też inne, tragiczne wieści: „Straciliśmy naszego najkochańszego Gentile, porwała go woda". To dziwne, ale one też nas wzmacniały. Kiedy dzień dobiegał końca, uznaliśmy, że zostaliśmy już wystarczająco surowo ukarani i oczeki- waliśmy, że lada chwila woda zacznie opadać. Odpływ jednak nie nadchodził, wręcz przeciwnie: woda podnosiła się coraz bardziej, sunąc ku nam spieniona i pomarszczona, jakby siedem Plag szalało tuż pod jej powierzchnią. Do tej pory niebo 517 wisiało nad nami mdłe, nieruchome i puste - teraz i tani si łowało, we wszystkie strony rozbiegły się sine i fioletów? < wleczone plamy. Spadł siekący deszcz, a w chwili, kiedy ud [ pierwszy porywisty podmuch wiatru, daleko nad morzem przet się grzmot. W ciągu zaledwie kilku minut burza znalazła sie naszymi głowami. Błyskawice zapalały się niemal bez przerwy w ^ gotowała się od deszczu, uderzała w ściany, cofała się, zbierała 'ł i atakowała ponownie. Rozpętało się prawdziwe piekło, które zdaw ło się nie mieć końca. W Miracoli woda zalała nasz magazzino. Sofia i Giovanni błagał- mnie, żebym opuściła swój pokój i dołączyła na piano nobile do reszty rodziny. Nie miałam najmniejszych szans dotrzeć do pracowni w Palazzo Barbi Valier. Nie było takiego chciwego ani szalonego gondoliera, który by mnie tam teraz zawiózł. Nie miałam pojęcia, czy Girolamo jest bezpieczny na swojej wyspie. Miotałam się po domu jak zwierzę zamknięte w klatce. Sofia i moja siostrzenica starannie schodziły mi z drogi. Ciemność zapadła nagle i znacznie wcześniej, niż powinna, zupełnie jakby rozszalała woda połknęła całe światło. Siedzieliśmy przy stole w jadalni, wsłuchując się w dobiegający z zewnątrz ryk żywiołów. Niewiele rozmawialiśmy. Myśleliśmy o duszach nieszczęśników, któ- rych pochłonęła kipiel. Wcześnie rozeszliśmy się do łóżek, żeby samotnie zmierzyć się z myślami, którymi nie mogliśmy się z nikim podzielić. Sofia umieściła mnie w przytulnej sypialni na piano nobile. Odsunęłam na bok jedwabne zasłony i spojrzałam w dół, na czarną, spienioną wodę. Natychmiast rzuciła się na mnie, opryskując tysią- cem kropli. Położyłam się w miękkim łóżku i niemal natychmiast zasnęłam w wyszywanej szkarłatnej pościeli. Przez sen słyszałam wodę ataku- jącą mury naszego pałacu. Śniłam o kocie Casanovy, dziadku tego, który teraz strzegł mojej pracowni. Podpłynął do mnie, elegancko i z wdziękiem przebierając w wodzie łapami, wyszedł, zamiauczai i otrząsnął się, obsypując mnie mokrymi perłami. Kiedy się obudziłam, kot leżał na moim brzuchu, grzebiąc pazurami w pościeli. Jego pazury bez trudu przedarły się przez szkarłatny jedwab, docierając do mojej skóry. Był cały mokry. - Przestań! Wstał, delikatnie zbliżył się do mojej twarzy, otrzepał się i usia ' wpatrując się we mnie z powagą. Był bardzo podobny do sweg 518 kota Casanovy. W jaki sposób dostał się tutaj przez zato- prZ° 'asto? Powinien teraz siedzieć w jakiejś bezpiecznej kryjówce Pione. - pracowni i z odrazą spoglądać z góry na szalejącą wodę. W m ? -kałam go po mokrej piersi. Z pyszczka kapnęło mu trochę ^r° odruchowo wytarłam rękę w sierść na jego grzbiecie; moje S i trafiły na niewielkie zgrubienie pod atłasową obróżką, którą P ezentowałam mu w dniu, kiedy zabił swojego pierwszego szczura, n ł to złożony wielokrotnie liścik zaadresowany do mnie: Signorina Cecilia Cornaro. i Jsiadłam w łóżku. Na nocnym stoliku wciąż jeszcze płonęła świeca. 7bliżał się świt, do pokoju zaczęło się wdzierać inne, zupełnie nowe światło. Uświadomiłam sobie, że to odblask wody, która przez noc zdążyła podnieść się jeszcze wyżej. Z cichym szemraniem i chlupotem przelewała się przez pomieszczenia na niższych piętrach budynku. Wyobraziłam sobie, jak wlewa się kaskadą przez okno do mego pokoju na mezzanino, jak zbiera się w ciemną kałużę, jak wspina się po ścianach, zatapia namalowane przeze mnie palazzi, gondole, kra- jobrazy z Watheka, twarze z planszy do biribissi. Później, kiedy ustąpi, zabierze ze sobą całe moje dawne życie, wszystkie mroczne fantazje Beckforda. Może tak będzie lepiej, pomyślałam. Tego i tak już przecież nie ma. Nic nie mogłam na to poradzić. W zamyśleniu obracałam list w palcach. Charakter pisma wydawał mi się znajomy. Nagle włoski zjeżyly mi się na karku. To przecież było pismo Casanovy, które tak kochałam! Od Giacoma Girolama Casanovy, San Michele, widniało na odwrocie. Z przodu, pod moim nazwiskiem, znajdował się adres pracowni w Palazzo Balbi Valier. W pierwszej chwili pomyślałam, że kot znalazł jeden ze starych listów miłosnych Casanovy, ukrytych w schowku w ścianie mojej pracowni. Od lat nie wydobywałam ich na światło dzienne, ponie- waż i tak znałam je na pamięć; z czasem stawały coraz bardziej Kruche i delikatne, a raczej wilgotne, przesiąknięte nie tylko wszechobecną wilgocią, lecz również smutkiem sączącym się z mo- ich palców. Wsiąkały w nie także śmieszne żale moich niechcianych ochanków, ich utracona potencja, pocałunki, które rankiem usiło- i złożyć na ustach żon, wspomnienia odrzuconych prezentów 1 Ź^Wonych dowodów miłości. Uwieczniałam te smutki na płót- > a one niepostrzeżenie wnikały w listy Casanovy. Już przed aty zrozumiałam, że powinnam przestać ich dotykać, żt ze mu- 519 szę je ukryć i zostawić w spokoju. Złożyłam je w bezpiec? miejscu, wiedząc, że gdybym tego potrzebowała, zawsze mogę ^ sięgnąć i wzmocnić się emanującą z nich dobrocią. Z przyjemno' myślałam o tym, iż sąsiadują z listami, które do niego pisaj " ciasno stłoczone, przytulone do siebie jak pióra na ciele ptaka To na pewno jeden z nich, pomyślałam. Nie mogłam pojąć, dłacze kot zadał sobie tyle trudu, aby się do niego dogrzebać, ale przeci i nie mogłam gniewać się na wierne zwierzę. Przyjrzałam się listowi uważniej. Papier był odbarwiony i pomarszczony, jakby leżał w wi> dzie. Pozostał na nim jedynie ślad pieczęci. Otworzyłam go w nadziei że przeżyję na nowo którąś z dawno minionych cudownych chwil że po raz kolejny uda mi się zaczerpnąć z niego odrobinę energii. - Powiedz, mój mały bohaterze - zwróciłam się do kota, który natychmiast podstawi! mi wyprężony grzbiet pod rękę - czy myś- lałeś, że ten stary list uratuje mnie od powodzi? Grazie, signor. To było bardzo szlachetne z twojej strony. Kot potrząsnął łebkiem. Zapewne jakaś natrętna pchła dokuczała mu w uchu. Biedaczysko! Dlaczego pchły nie toną? Nagle moja ręka zamarła na jego mokrej sierści, uświadomiłam bowiem sobie, że nie czytałam tego listu. Widziałam go po raz pierwszy w życiu. Był datowany 21 września 1782 roku, tego dnia, kiedy Casanovą mnie opuścił, kiedy wychłostałam go moim ostrym języku, kiedy kot śpie- wał swą niesamowitą pieśń, kiedy widziałam Casanovę po raz ostatni. Ogarnęła mnie przedziwna mieszanina radości i niepokoju. List zadrżał mi w dłoni. Kot spojrzał na mnie z niepokojem, ale zaraz potem trącił pyszczkiem moje palce, jakby ponaglając, bym wreszcie przeczytała to, co mi przyniósł. Wyjęłam szpilkę z włosów i wsunęłam ją między załamania papieru. List otworzył się jak kielich kwiatu, a z jego wnętrza wysunął się miniaturowy łańcuszek pereł. Ślubnych pereł. Kot położył na nich łapę, nie spuszczając ze mnie wzroku. Zaczęłam czytać. Najdroższa Cecilio, Twoje słowa były twarde, ale prawdziwe. Zastanawiając się na nimi później, doszedłem do wniosku, że miałaś rację, oskarżają0 mnie o to, że ukrywam prawdę przed samym sobą. Sam jeste winien moim wygnaniom, podobnie zresztą jak wszystkiemu, 520 mnie w życiu. Gdybym kochał Cię lepiej - nie bardziej, bo spotka o ^ ^ lepiej - nie napisałbym tej niebezpiecznej, bezsen- to niemo » _ wc\ąż byłbym z Tobą. Byłaś okrutna, ale miałaś eownej ;ecjyna spośród kobiet, które kochałem, odważyłaś się raCjęedzteć mi prawdę na mój temat. Dziękuję Ci za to. PTteraz chcę Cię o coś poprosić. Czekam na Ciebie na San Michele, przy grobie naszego małego -tunata. Wyjedź ze mną. Bądź ze mną, dziel ze mną moje życie, c X wiesz że nigdy nie prosiłem o to żadnej kobiety? Proponowałem ! niezliczone rozkosze, chwile, doznania. Tobie proponuję właśnie to proponuję Ci siebie, Giacoma Girolama Casanovę, takiego jakim jestem. Robię to z ogromnym niepokojem. Jesteś jeszcze prawie dzieckiem, ieszcze nigdy nie opuszczałaś Wenecji. Proponuję Ci niepewną przy- szłość i tylko naszą miłość i talenty jako źródło utrzymania. Czynię to, ponieważ tak bardzo mi na tym zależy. Między nami zaistniało coś, czego nie zdołają zniszczyć różnice wieku ani kaprysy losu. Wiedziałem o tym, jeszcze zanim zabrałem Cię z kąpieli. Jesteśmy tacy sami, mamy takie same pragnienia. W Twoich ramionach staję się sobą w najlepszym z możliwych wcie- leniu. W moich ramionach czeka na Ciebie najgorętsza miłość, z jaką kiedykolwiek spotkała się kobieta. Często pytasz mnie „dlaczego". Dlaczego Ciebie właśnie wybrałem, jak Cię znalazłem. Myślę, że wreszcie należy Ci się wyjaśnienie. Pozornie jest bardzo proste: zobaczyłem Cię u „Floriana" z Twoim ojcem, jedzącą torta al cioccolato. Obserwując Cię, widząc, jak jesz, zrozumiałem, że jesteś na mnie gotowa. Postarałem się wszystkiego o Tobie dowiedzieć i wkupiłem się w łaski Twojej służącej, ale zanim się po Ciebie zjawiłem, zasięgnąłem opinii sił ezoterycznych. Wy- czytałem Twoją przyszłość w kabale. Liczby potwierdziły moje prze- czucie. Powiedziały mi, że jesteś kobietą mego życia. Ale to nie wszystko; ku memu zdumieniu liczby mówiły nie tylko o radości, ale i o niebezpieczeństwie. Powiedziały mi również, że jeśli ię nie zabiorę, utracisz nie tylko naszą doskonałą miłość, lecz coś zcze- Jeśli nie będziemy razem, wówczas samotnie będziesz rau- sia a stawić czoło mrocznemu przeznaczeniu. |sze ° tym nie po to, żeby Cię przestraszyć, lecz żebyś przed JCciem decyzji jak najwięcej się dowiedziała. Jeżeli wierzysz y, to rozumiesz, że potrzebujesz mnie tak samo jak ja ciebie. 521 Pozwól mi zaopiekować się Tobą i chronić Cię przed niebeznio stwami, które dostrzegłem w Twojej przyszłości. Przyjdź do mnie. Kocham Cię. Casanovą Opadłam na łóżko i zacisnęłam powieki. Czytając jego słowa łam ciepły oddech Casanovy na karku, czułam muśnięcia włosków n jego nadgarstkach, czułam jego język w ustach i jego rumaka na moim udzie. Całe moje ciało pragnęło znowu przytulić się do niego Niewielka, przytomna część mego umysłu przypominała mi upar- cie, że Casanovą umarł dwadzieścia jeden lat temu. Niewielka, myśląca część mego umysłu pytała uparcie, ile lat ile listów przeżyliśmy z dala od siebie w cieniu tej jednej, niedostarczonej przesyłki. Zacisnęłam palce na kawałku papieru, który mógł uratować jego i moje życie. Casanovą wcale nie musiał zaznać samotności. Ja wcale nie musiałam poznać Byrona. Propozycja przestała być aktualna wraz z jego śmiercią, ale nic nie mogło zmienić faktu, że jednak wezwał mnie do siebie. Wciąż mnie wzywał, tyle że w inne miejsce, do bezpiecznego schronienia, gdzie nie było bólu. Obracając list w palcach, wstałam z łóżka, podeszłam do okna i spojrzałam na głodną wodę. Mrugała do mnie porozumiewawczo świetlnymi reflksami w niezliczonych falach. Z bólem w sercu pomyślałam o Girolamie, ale Casanovą miał do mnie prawo jako pierwszy. Postanowiłam przyjąć jego propozycję, tak samo jak uczyniłabym to przed laty. Włożyłam na szyję sznur ślubnych pereł. 18 Dio ne vol ferii, ma no morti. Bóg chce nas zranić, ale nie zabić. Przysłowie weneckie Wody opadły. Posprzątaliśmy w domach i policzyliśmy zmarłych. Wenecja podsunęła mi gotową paletę barw dla odmalowania jej cierpienia: po powodzi zrobiła się szara i bladoróżowa, jak jej trupy. We mnie również coś jakby utonęło. List Casanovy zdarł z mojej rozpaczy habit codziennej sztywnej dyscypliny. Wy- płakałam wszystkie łzy, jakie we mnie były. Leżałam na łóżku z twarzą ukrytą w sierści kota i palcami zaciśniętymi na perłach, wyczerpana jak jeszcze nigdy w życiu. Byłam słabsza od nowo narodzonego dziecka. Znajdowałam się w stanie wywołanego roz- paczą paraliżu, ale ból musiał jeszcze przez jakiś we mnie fer- mentować. Dopiero wtedy mogłam dołączyć do Casanovy. Na razie byłam zanadto wycieńczona, żeby przedsięwziąć jakiekolwiek dzia- łania. Wreszcie podniosłam się z łóżka i poszłam do pracowni. Nudził mnie i męczył już nawet mój ból, powtarzające się w nieskończoność rytmiczne dudnienie w mojej głowie: Girolamo, Byron, Casanovą, Dokądkolwiek kierowały się moje myśli, natychmiast wracały zwie- lokrotnione krwawiącymi echami. Idąc w kierunku pracowni, pat- rzyłam na skurczone z zimna kanały, parujące tak intensywnie, jakby na ich dnie rozgorzały piekielne ognie. Powierzchnia wody a owała leniwie jak falbany u sukni jakiejś damy, niezdrowy odcień mur i wilgoć na ścianach tworzyły obraz miasta złożonego śmier- ą chorobą. Sztorm uwolnił z głębin cuchnące wyziewy, których rozpraszało stojące, nieruchome powietrze. Mijając Palazzo Mo- go, zatrzymałam się na chwilę i przycisnęłam czoło do żeliwnej, zimnej jak lód balustrady. 523 Kiedy szłam przez calle, z wnętrza kawiarni docierało d wielokrotnie powtarzane słowo „Byron". Szlachcice i borghese «? nad filiżankami z kawą, niczym grecki chór intonowali jego na7tó ^ na tysiąc śpiewnych sposobów. Byron, Byron, słyszałam wsZęd Angielski milord! e- Crede Biron, pomyślałam. Nie uwierzyliby, gdyby usłyszeli prawri o nas, o Cecilii Cornaro, Byronie i o naszym synu Girolamie. Gr u chór nie potrzebował zresztą prawdy, snuł bowiem nową nić kt' należało wpleść w fantastyczną historię angielskiego milorda Id przez spowite mgłą miasto, chłonęłam nie tylko zimną wilgoć prz syconą wonią spalonego drewna, ale również wypełniające ją szepty Po Wenecji coraz żywiej krążyły plotki, że Byrona znowu ogarnął niepokój. Dowiedziałam się, że dawał temu publicznie wyraz - przypuszczal- nie na nowo poczuł pragnienie wstrząśnięcia jakimś dramatycznym gestem Serenissimy, którą w ciągu minionych trzech lat wielokrotnie zdążył już wzburzyć i poruszyć. Albo może chciał dokonać zagad- kowego aktu samooczyszczenia, oddając cześć nie tylko miastu, lecz również tym z nas, których serca z jego powodu napełniły się łzami. Bez względu na motywy, jakimi się kierował, chór powtarzał to zagłuszającymi się wzajemnie, to wzmacniającymi szeptami, iż Byron postanowił powtórzyć swój pływacki wyczyn, pokonując dystans z Li- do do Canal Grandę, tym razem samotnie i w o wiele trudniejszych warunkach, bo w wodzie mocno jeszcze wzburzonej po niedawny::! potopie. Miał zamiar dokonać tego za dwa dni, podczas korzystnego przypływu. Doskonale wiedziałam, co działo się w jego umyśle. Odkąd dotarł do mnie list Casanovy, znajdowałam się w stanie wzmożonej percep- cji. Czytałam w myślach Byrona z taką łatwością, jakby leżał obok mnie, mówiąc przez sen. Jego pomysły unosiły się przede mną na wodzie, a ja mogłam im się bez trudu przyjrzeć, wiedziałam więc, gdzie i kiedy zamierza wyruszyć w swoją ostatnią pływacką wyprawę. Chciałam popłynąć za nim gondolą - za nim i za gondolą Tita, który miał mu towarzyszyć. W ten sposób plany Byrona stały się moimi planami, jego intencje połączyły się z moimi zamiarami. Tylko moje uczucia nie brały w ty11 wszystkim udziału. Wciąż jeszcze trwałam w lodowatym uscis bólu, jaki ogarnął mnie w noc powodzi. Poruszałam się niczym m chaniczna lalka gwałtownymi, szarpiącymi ruchami, przestałam 524 me się ki w ogóle straciłam apetyt. Nie myłam się, ale różniąc s z^awałam sobie sprawę, że Sofia przypatruje mi „^ cuchnę a • forowałam. Nie gniewałam się, nie wpadałam we 2 troska, Wachiarz dostępnych mi uczuć nie był zbyt szeroki, mało WŚC!f łało się przedrzeć przez spowijający mnie kokon introspekcji. C°Z °ominałam pacjenta znieczulonego przez amputację potężną Prz3^°bolu j środków odurzających. To już niedługo, powtarzałam ^K uspokajająco, kiedy od czasu do czasu jakaś wyjątkowo bolesna ^podchodziła mi żółcią do gardła. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam za wszelką cenę utrzymać • w tym dziwnym, półprzytomnym stanie. Niezmiernie trudno jest przedwcześnie zgasić płomień duszy. Po to, żeby umrzeć, trzeba być już przynajmniej częściowo martwym. Byron wybrał noc tak spokojną i cichą, że powierzchnia wody poruszała się nie bardziej niż galaretowate ciało meduzy pod wpływem uderzeń jej szczątkowego serca. O trzeciej nad ranem wyruszył w kierunku Lido. Podążając za nim gondolą, przygląda- łam się uważnie oświetlonym blaskiem księżyca budowlom Wenecji, nie jak mieszkanka tego miasta, lecz jak ktoś, kto kiedyś tu przebywał. Widziałam wiekowe mury ozdobione kruszejącymi rzeź- bami, widziałam wyblakłe paline wyrastające z nieruchomej wody, widziałam płaskorzeźby przedstawiające świętego Jerzego wal- czącego ze smokiem. Wysokie gotyckie okna z otwartymi okien- nicami wyglądały jak zakapturzone anioły prostujące skrzydła. Palazzi odwracały ode mnie swoje szklane oczy, spoglądały obok mnie i nade mną, nie dostrzegając mojej obecności. Widziałam gargulce o groźnych paszczach, z których sączyły się strumyki wody i nagle, tak jak kiedyś Beckford, dostrzegłam wszystkie potworności wplecione w jedwabistą materię naszego życia w tym mieście. cisnęłam mocmeJ palce na liście Casanovy i zasunęłam zasłonę w/efee. Gondolier odchylił głowę do tyłu i pociągnął tęgi łyk z butelki jragohno, którą dostał ode mnie. Jeszcze kilka łyków i rozpuszczony w winie specyfik powinien zacząć działać. , . ^ "° Byron z cichym pluskiem zsuwa się do wody. Ma na szc t- ° Je(^Wa'Dne spodnie. Woda zamyka wokół niego delikatne 525 Płynie dwie godziny i dziesięć minut, aż do świtu. on- Po dwóch godzinach opium zawarte w winie wreszcie działa dolier chwieje się na nogach, utrzymuje równowagę wyłącznie H • swojej tyce. Kiedy docieramy do kościoła Santa Maria delia Sal u wejścia do Canal Grandę, osuwa się na kolana, a chwile DÓ? ? leży już nieprzytomny na rufie łodzi. Dokładnie tak, jak to zanla ^ wałam. Prąd niesie nas kanałem bez niczyjej pomocy. Wymykam spod felze, przykrywam mężczyznę kapą, rozglądam się dookoła Brzeg jest zupełnie pusty, nikt mnie nie widzi. Myślę o Casanovi zmierzającym ku Tamizie wąskimi uliczkami Londynu, z kieszeniam' wypełnionymi ołowiem. Myślę o La Charpillon, bezwzględnej dziwce która go do tego doprowadziła. Dobrze się jednak wytrenowałam nic nie jest w stanie zburzyć mego spokoju. Nie odczuwam nawet podniecenia, towarzyszy mi wyłącznie poczucie słuszności tego co robię. Byron wciąż płynie, unosząc się na wodzie jak drewniana zabaw- ka. Jest sto jardów przede mną. Dziwnie się czuję, patrząc na niego z tej odległości. Jak często gładziłam go po mokrych teraz włosach. Moje ręce wciąż pamiętają dotyk jego kasztanowych kędziorów, ale z tym wspomnieniem nie wiążą się żadne uczucia, ani radości, ani gniewu. Siadam na burcie gondoli, zrzucam pantofle, bez najmniejszego wahania zsuwam się do kanału i płynę za nim. Woda zaciska wokół mnie groźną pięść. Nagłe uderzenie zimna wydobywa mnie na chwilę z otępienia; wspomnienia wypełniają mi głowę, skubią uśpione emocje jak małe rybki. Myślę o La Fornarinie, która rzuciła się do kanału z miłości do Byrona. Wiedziałam, że jest on człowiekiem, który potrafi zwabić innych w ramiona śmierci. Myślę o świętej Cecylii śpiewającej we wrzącej kąpieli. Myślę o sobie, pijącej w wannie fragolino. Na szczęś- cie zimna, milcząca woda kanału nie pozwala mi pogrążyć się we wspomnieniach. Jeszcze tylko drobna formalność, jeszcze zaledwie kilka minut dzieli mnie od upragnionego celu. Jestem Wenecjanką, potrafię pływać. Ręce i nogi pracują bez udziału mojej świadomości. Trudno mi będzie przerwać ten powolny, zimny taniec. Woda coraz szybciej wsiąka w moje suknie, coraa większy ciężar ciągnie mnie w dół. Zaczynam tracić go z oczu. To bez znaczenia. Staram się ograniczyć ruchy do minimum. AJe nak dopadają mnie chwile jasności, atakuje mnie tłum myśli. 526 • t zbyt krótkie, zbyt krotki jest czas, kiedy dane jest nam ZyC1'6 kiedy możemy składać wyznania szczęśliwej i nieszczęśliwej kocha , *" jyiko tyle, że Byron oznaczał dla mnie jedną skrajność, zaś - drugą. Za sprawą tych dwóch mężczyzn zaznałam Casan- UCzucia. Poznałam również Wenecję jako miasto obu ekstrei""" o szczęśliwe i nieszczęśliwe. Kto wie, może to moje ostatnie myśli? - przemyka mi przez głowę. Moje suknie są już bardzo ciężkie, ale ja się z tego tylko cieszę. W codzie jestem jak ryba, nie sposób określić mojego wieku. Przy- pominam sobie fragment starego listu Casanovy: „Morze pragnie...". Nie pamiętam jednak czego. Oddaję się wodzie, a ona ochoczo przyjmuje dar. Wdziera mi się do ust i do nosa. Odchylam głowę do tyłu, rozbryzgi opadają mi na twarz zanurzam się jeszcze odrobinę głębiej. Ja tonę, uświadamiam sobie. To wcale nie boli. Ból, który zadawał mi Byron, był nieporów- nanie większy. Moja głowa coraz częściej przebywa pod wodą, sól kąsa mnie w oczy, przełykam gorzkosłone hausty. Crede Biron. Nagle dociera do mnie podmuch ciepłego powietrza wypełnionego intensywnym zapachem czekolady. W głowie nie wiadomo skąd po- jawia mi się obraz prażonych orzeszków i rosnącego powoli w piecu, cudownie pulchnego torta al cioccolato. Unoszę głowę nad wodę, wciągam powietrze, węszę. Ręce i nogi znów się poruszają, zęby zaczynają mi szczękać w odrętwiałych ustach. Aromat rozpuszczonej czekolady wciąż przybiera na sile, spowija mnie, wdziera się do płuc, zajmując miejsce przeznaczone dla mor- skiej wody. Girolamo, myślę. W żołądku, w skórze na głowie, w ustach, czuję pulsowanie gorącej krwi, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co wyczynia moje serce, w porównaniu z nieprawdopodobnie wyraźnymi obrazami, które wy- buchają mi przed oczami. Wstrzymuję oddech jak ktoś, kto zakochał się od pierwszego wejrzenia. W moim umyśle obraca się kalejdoskop. yslę o orzeszkach zatopionych w czekoladowym kremie, o małych ? ach Girolama, równie pięknych jak moje, o miłości zawartej ostatnim liście Casanovy i we wszystkich, które pisał wcześniej, ^yslę o oczach Mary Shelley i o łagodnym, spokojnym głosie Sofii, ę. o wszystkich doznaniach, których nie zdążyłam poznać, o ciep- ' słodkich nowościach ust, rąk i oczu. 527 Nagle ogarnia mnie lęk, zwija mi wnętrzności w ohydny Boję się, że to wszystko stracę, ponieważ sama siebie uczvn'i ślepą i głuchą. Przypominam sobie słowa, jakimi pożegnała ^ Mary: „Istnieje wiele sposobów uwolnienia się z tej niewoli TY K pamiętać o tym, że to z ł o powinno zginąć, a nie nieszczęsna istota która cierpi z jego powodu". Miotam się jak ryba w sieci, walczę o powietrze, chwytam i wielkimi łykami. Jest słodkie. Niespodziewanie do lęku dołącza gniew, piecze w pierś., zmusza do zaciśnięcia rąk w pięści. Młócę nimi wodę, a ona się cofa, jakbv przerażona jego rozmiarami. Kto powiedział, że muszę kochać kogoś tak wstrętnego jak Byron? - zadaję sobie pytanie. Kto powiedział że muszę przez niego umierać? Gniew dodaje mi sił, płynę szybko i pewnie, zawracam w kierunku brzegu. Fale rozstępują się przede mną, jakby uznały słuszność moich argumentów. Rzeczywiście, morze pragnie ofiary, ale to nie ja mam nią być, przemyka mi przez głowę. Ogarnia mnie poczucie szczęścia, odsuwa gniew na dalszy plan. Mam wrażenie, że nie ma dla mnie nierozwiązywalnych problemów, śmieję się radośnie. Unosząca się niedaleko na falach mewa mierzy mnie cynicznym spojrzeniem. Wracaj tam, gdzie twoje miejsce, zdaje się mówić. A gdzie właściwie jest moje miejsce? - zastanawiam się. Na lądzie, w otoczeniu zapachu farb, torta al cioccolato i włosów Girolama. Te myśli niosą mnie na brzeg. W Campo San Vio wynurzam się z wody niczym Wenus Botticellego, kieruję się prosto do piekarni i łomoczę w drzwi mokrymi pięściami. Stare drewno wydaje przy- tłumiony mlaszczący odgłos. Piekarz na mój widok żegna się zabobonnie. Bierze mnie za szaloną żebraczkę. Daje mi duży kawałek torta al cioccolato, a ja pożeram go na miejscu jak zwierzę. Jestem słaba jak dziecko. Na niebie pojawiają się radosne barwy świtu, a moje myśli znowu kierują się ku Girolamowi. Tak, na prze- kór wszystkiemu on także został poczęty z radością. Z trudem podnoszę się na nogi i spoglądam na San Vio, gdae kiedyś kołysała się gondola Casanovy wypełniona naszą miłością i szczęściem. Uśmiecham się. Spoglądam na dachy Accadem > złocone blaskiem wstającego słońca; wiem, że pewnego dnia za ną tam moje obrazy. Jeszcze tyle piękna mogę odmalować 528 , Wenecjan, czeka na mnie jeszcze tyle twarzy mojego ^ecka! GirołM1^ •? Ale najpierw trzeba się zając mniej przyjemnymi sprawami. Chyba wyleczyłam się z uzależnienia, chyba pozbyłam się trucizny krwi płynącej w moich żyłach. Kiedyś sądziłam, że mogę być Z cześliwa wyłącznie u boku Byrona; teraz wiem, że będę szczęśliwa "..?lico wtedy, jeśli już nigdy go nie zobaczę. Saazę że każdy z nas może osiągnąć odkupienie, to tylko kwestia Czasem trzeba się zdemaskować, czasem trzeba dokonać ze- msty czasem - i to jest najtrudniejsze - trzeba pokazać prawdę. W stanie euforycznej wszechwiedzy spływa na mnie olśnienie: wiem, co uczynić, żeby Byron opuścił Wenecję, żeby zostawił w spokoju mnie i mego syna, żeby pozwolił nam cieszyć się szczęściem. Znam na to nie jeden, ale nawet dwa sposoby. Pierwszy mogę natychmiast wprowadzić w życie. Proszę piekarza o kawałek papieru, szybko piszę list, adresuję i wręczam jego synowi wraz z mokrą monetą z mojej kieszeni. Tłu- maczę mu dokładnie, co ma zrobić, i wysyłam go w drogę. Odprowadzam wzrokiem biegnącego co sił w nogach chłopca, uno- szę rękę w geście pozdrowienia i błogosławieństwa. Jestem spokojna i szczęśliwa jak bogini. Jestem pewna, że ocaliłam przed niebez- pieczeństwem i Byrona, i mego syna, i że uczyniłam to w ostatniej chwili. Idę do pracowni, zostawiając mokre ślady na kamieniach. Piekarz patrzy za mną i kręci głową. Na dziedzińcu pałacu zatrzymuję się na chwilę i spoglądam na t^anal Grandę pod trzema zgrabnymi łukami. Wiem, że Byron wciąż płynie w zielonej wodzie, że syn piekarza pędzi przez Campo San idal, że za chwilę, zdyszany, dopadnie tylnego wejścia do Palazzo Mocenigo. Kilka minut późnej Byron też tam dotrze, tyle że od strony kanału. yjazie z wody, minie uwięzione zwierzęta, skieruje się ku schodom. pierwszym stopniu znajdzie list napisany moją ręką, jeszcze Py od spoconej dłoni chłopca. Być może usłyszy nawet echo Zacznii pałających się szybko kroków. e otwierać list, wspinając się po schodach. Spojrzy na niego, 529 kiedy znajdzie się na pierwszym podeście. Zbliży się do jednei * chodni trzymanych przez wyrastające ze ścian ramiona, podnieś" do oczu. Przeczyta jedną jedyną linijkę napisaną na kartce Zaok • . . . , , * ^-nwieip się i osunie na kolana. J Czy kiedykolwiek będzie tak piękna jak nasz syn Girolanio? 19 La lontananza l'e fioła de la dimenticanza. Wyjazd to dziecko zapomnienia. Przysłowie weneckie Wyjmuję z kieszeni wilgotny klucz i otwieram drzwi. Kot wita mnie hałaśliwie; klękam, żeby się z nim przywitać. Rozglądam się dookoła. Na ścianach od podłogi do sufitu wiszą portrety Wenecjan. W ostrym świetle poranka ich twarze wydają się lekko zaczerwienione i zdziwione, jakby ktoś znienacka poklepał ich po ramieniu, nic jednak nie jest w stanie ugasić ich szczęścia. Za- trzymałam je na zawsze w moich obrazach olejnych i pastelach. Płomienna radość szczęśliwego miasta żyje wciąż tu, w mojej pra- cowni, w delikatnej sugestii pożądania na ich skórze, w mglistym wspomnieniu miłości w ich oczach, w cieniu uśmiechu ukrytym w ką- cikach ust. Wśród obrazów przedstawiających duchy nieistniejącego już szczę- śliwego miasta jest także ostatni, piękny portret Byrona. Udając się stąd wieczorem na pływacką eskapadę, która zakończyła się zupełnie inaczej, niż planowałam, umieściłam go na sztalugach i postawiłam przed nim dwie zapalone świece. Jesteś tu jeszcze? - ciśnie mi się na usta pytanie. Odwracam się od niego. Migotliwy blask świec przyciąga jednak moją uwagę. Kiedy otworzyłam drzwi, do wnętrza wcisnął się przede mną swa- oiny podmuch wiatru, szarpnął płomykami, zatańczył z nimi, za- Ccił. Świece również zaczynają się chwiać i kołysać; jeżeli nie amknę drzwi, przewrócą się, a ich płomienie zaczną lizać twarz yrona. Najpierw jednak strawią jego pierś. Zaczną pożerać go od astanawiam się nad tym. Obraz powinien się pięknie palić, w tym 531 krótkim kataklizmie Byron dalby światu więcej ciepła niż pr? > swoje dotychczasowe życie. Wyobrażam sobie, jak jego twarz czy się i umiera, tak jak nigdy nie stanie się w rzeczywistości rT zbyt szybko żyje, już pochłonął większość życia wielkimi, łapczywy^ kęsami. Nie pożyje długo, myślę. Bez niego świat stanie się znac • lepszy. Mimo to zamykam drzwi, przynajmniej na chwilę. Płomyki usn kajają się, również na chwilę. Nie taki los wyznaczyłam swemu najnowszemu portretowi. Nie zaplanowałam dla niego zniszc7 nia. Zrzucam mokre ubranie, wkładam suche. Nie zdejmuję pereł ponieważ jestem teraz mężatką. Poślubiłam swoje szczęście. Rozpiera mnie energia, dokładnie wiem, co mam robić. Wyjmuję z szuflady skórzane portfolio, wysypuję na stół jego zawartość. Ogarniam spo- jrzeniem te jakże inne portrety Byrona, sekretne, odrażające. Roz- kładam je, przeglądam, wybieram sześć - na nich najlepiej widać chwile, które prawie zabiły moje szczęście. Biorę się do pracy. Czeka mnie poważne zadanie. Niektóre pastele muszę pociągnąć werniksem i pozwolić im wyschnąć. Mam niewiele czasu, ponieważ statek do Anglii wyrusza w południe. Nucę wenecką pieśń miłosną. Jej piękne, pełne wdzięku słowa wydają się zupełnie nie na miejscu w sąsiedztwie podwójnych pod- bródków i tłustych nadgarstków Byrona. Posypuję mu policzki osu- szającym proszkiem, żeby zachować ich chorobliwą bladość do końca długiej podróży. Zastanawiam się, jak Caroline Lamb zareaguje na ich widok. Czy sprawi jej przykrość to nowe, nieznane szerokiej publiczności wcielenie dawnego kochanka? Natychmiast jednak przypominam sobie o Glenarvonie. Caroline będzie wiedziała, co zrobić z tymi obrazkami. Skończywszy pracę, starannie zawijam je w jedwab, umieszczam między usztywniającymi deseczkami i adresuję przesyłkę. Wiem, dokąd powinna trafić, ponieważ często widywałam ten adres na listach, które Byron i Hobhouse pisali do teściowej Caroline, lady Melbourne. Wybacz mi, Hobhouse. Poczujesz się zdradzony, ale to konieczn poświęcenie. Zerkam w lustro i widzę, że mam zdrową, zaróżowioną cerę. F nam wysoko włosy, odsłaniając perły, uśmiecham się do swego od i 532 . kota, który rewanżuje mi się poruszeniem wyprężonego 1P°Z~ Niosę pakunek do portu, wyszukuję chętnego marynarza ze eociuję cenę, wręczam mu przesyłkę i pieniądze. Obdarzam SWt - '? iież spojrzeniami, które sprawią, że na pewno wróci do We- ^° •? bv poinformować o tym, że przesyłka bezpiecznie dotarła do rąw brodze powrotnej znowu słyszę głosy dobiegające z kawiarni, iezliczone szepty składające się na grecki chór, który powtarza w kółko jedno tylko słowo: Byron! - Blady jak śmierć, nikt jeszcze takim go nie widział... _ paiazzo Mocenigo jest pusty. Podobno Byron zabrał ze sobą tylko walizkę swoich wierszy i przysiągł, że nigdy tu nie wróci. Głosy powoli cichną za moimi plecami. Girolamo, myślę... Zimowe słońce podobne do bladego żółtego płatka na niebie, za- czyna zsuwać się w stronę horyzontu. Wracam do domu. Została mi jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Idę ulicami, które kocham. Zewsząd docierają do mnie radosne kulinarne zapachy Wenecji: szałwia, masło, rozmaryn, zupa z krabów, kwaśny parmigiano. Wdycham intensywną woń wodorostów i łagod- niejszą wilgotnych kamieni. Patrzę na wysokie kwiatony sterczące nad dachami z terakoty. Podziwiam ciemne żyłki w jasnych bruko- wych kamieniach przywiezionych z Istrii, widzę kwiaty kwitnące na balkonach i w oknach. Słyszę szelest fal rozcinanych dziobami gondoli. Wciskam monety w sterczące jak tulipany dłonie żebraków. Słyszę śpiew gondolierów i głosy dzieci powtarzające w nieskończoność te same wyliczanki. Patrzę na wyblakłe paline i słyszę chrobot maleń- kich żarłocznych bestii pożerających je na poziomie lustra wody. Rozpościeram ramiona, jakbym chciała to wszystko objąć. Idę bardzo długo, aż prawie zapada ciemność. Wracam do domu. Dotarłszy do mego campo, podnoszę wzrok na delikatne kopuły, lekkie łuki i jasne marmurowe żebra kościoła Miracoli. Mijam dzie- zmiec, na którym dawno, dawno temu wpadłam w ramiona Casa- "ovy, wspinam się po schodach do niewielkiego saloniku Sofii i cze- am na n^- Co wieczór, uporawszy się z trudami dnia, przychodzi J, zęby choć chwilę posiedzieć przed namalowanym przeze mnie P°Jfetem ?>ej nieżyJącego dziecka. yslę o tym, jak wezmę ją za rękę i co jej powiem. Powiem jej o wszystkim, a potem ją obejmę. 533 krótkim kataklizmie Byron dałby światu więcej ciepła niż przP swoje dotychczasowe życie. Wyobrażam sobie, jak jego twarz m * czy się i umiera, tak jak nigdy nie stanie się w rzeczywistości n zbyt szybko żyje, już pochłonął większość życia wielkimi, łapczywa- kęsami. Nie pożyje długo, myślę. Bez niego świat stanie się znaczn' lepszy. Mimo to zamykam drzwi, przynajmniej na chwilę. Płomyki usn kajają się, również na chwilę. Nie taki los wyznaczyłam swemi najnowszemu portretowi. Nie zaplanowałam dla niego zniszczę ma. Zrzucam mokre ubranie, wkładam suche. Nie zdejmuję pereł ponieważ jestem teraz mężatką. Poślubiłam swoje szczęście. Rozpiera mnie energia, dokładnie wiem, co mam robić. Wyjmuję z szuflady skórzane portfolio, wysypuję na stół jego zawartość. Ogarniam spo- jrzeniem te jakże inne portrety Byrona, sekretne, odrażające. Roz- kładam je, przeglądam, wybieram sześć - na nich najlepiej widać chwile, które prawie zabiły moje szczęście. Biorę się do pracy. Czeka mnie poważne zadanie. Niektóre pastele muszę pociągnąć werniksem i pozwolić im wyschnąć. Mam niewiele czasu, ponieważ statek do Anglii wyrusza w południe. Nucę wenecką pieśń miłosną. Jej piękne, pełne wdzięku słowa wydają się zupełnie nie na miejscu w sąsiedztwie podwójnych pod- bródków i tłustych nadgarstków Byrona. Posypuję mu policzki osu- szającym proszkiem, żeby zachować ich chorobliwą bladość do końca długiej podróży. Zastanawiam się, jak Caroline Lamb zareaguje na ich widok. Czy sprawi jej przykrość to nowe, nieznane szerokiej publiczności wcielenie dawnego kochanka? Natychmiast jednak przypominani sobie o Glenarvonie. Caroline będzie wiedziała, co zrobić z tymi obrazkami. Skończywszy pracę, starannie zawijam je w jedwab, umieszczam między usztywniającymi deseczkami i adresuję przesyłkę. Wiem, dokąd powinna trafić, ponieważ często widywałam ten adres na listach, które Byron i Hobhouse pisali do teściowej Caroline, lady Melbourne. Wybacz mi, Hobhouse. Poczujesz się zdradzony, ale to konieczn poświęcenie. Zerkam w lustro i widzę, że mam zdrową, zaróżowioną cerę. Up rlbicia nam wysoko włosy, odsłaniając perły, uśmiecham się do swego oau 532 drawiam kota, który rewanżuje mi się poruszeniem wyprężonego 1 ^°Z Winse pakunek do portu, wyszukuję chętnego marynarza ze ~na. i>i"B,e r . . . ° V negocjuję cenę, wręczam mu przesyłkę i pieniądze. Obdarzam Sl3 ' 'deż spojrzeniami, które sprawią, że na pewno wróci do We- ^° "' abv poinformować o tym, że przesyłka bezpiecznie dotarła do rąk adresatki. w drodze powrotnej znowu słyszę głosy dobiegające z kawiarni, 'liczone szepty składające się na grecki chór, który powtarza w kółko jedno tylko słowo: Byron! - Blady jak śmierć, nikt jeszcze takim go nie widział... _ Palazzo Mocenigo jest pusty. Podobno Byron zabrał ze sobą tylko walizkę swoich wierszy i przysiągł, że nigdy tu nie wróci. Głosy powoli cichną za moimi plecami. Girolamo, myślę... Zimowe słońce podobne do bladego żółtego płatka na niebie, za- czyna zsuwać się w stronę horyzontu. Wracam do domu. Została mi jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Idę ulicami, które kocham. Zewsząd docierają do mnie radosne kulinarne zapachy Wenecji: szałwia, masło, rozmaryn, zupa z krabów, kwaśny parmigiano. Wdycham intensywną woń wodorostów i łagod- niejszą wilgotnych kamieni. Patrzę na wysokie kwiatony sterczące nad dachami z terakoty. Podziwiam ciemne żyłki w jasnych bruko- wych kamieniach przywiezionych z Istrii, widzę kwiaty kwitnące na balkonach i w oknach. Słyszę szelest fal rozcinanych dziobami gondoli. Wciskam monety w sterczące jak tulipany dłonie żebraków. Słyszę śpiew gondolierów i glosy dzieci powtarzające w nieskończoność te same wyliczanki. Patrzę na wyblakłe paline i słyszę chrobot maleń- kich żarłocznych bestii pożerających je na poziomie lustra wody. Rozpościeram ramiona, jakbym chciała to wszystko objąć. Idę bardzo długo, aż prawie zapada ciemność. Wracam do domu. Dotarłszy do mego campo, podnoszę wzrok na delikatne kopuły, lekkie łuki i jasne marmurowe żebra kościoła Miracoli. Mijam dzie- dziniec, na którym dawno, dawno temu wpadłam w ramiona Casa- novy, wspinam się po schodach do niewielkiego saloniku Sofii i cze- am na mą. Co wieczór, uporawszy się z trudami dnia, przychodzi aj, zęby choć chwilę posiedzieć przed namalowanym przeze mnie P°Cretem ^ nieżyJ^ceg° dziecka. tyslę o tym, jak wezmę ją za rękę i co jej powiem. Powiem jej o wszystkim, a potem ją obejmę. 533 Myślę o tym, jak razem pójdziemy do Giovanniego i trzym • się za ręce, spróbujemy go przekonać do naszego pomysłu. Myślę o tym, jak przytulone ciasno do siebie pójdziemy do F damenta Nuova, oświetlając sobie drogę lampą, jak wsiądziemy ri" gondoli i każemy zawieźć się na San Lazzaro, żeby zabrać Girolam do domu. DOPISEK Raport doktora Juliusa Millingena Ja dr Julius Millingen, opiekowałem się lordem Byronem podczas iego ostatnich dni w Missolungi, a następnie przeprowadziłem sekcję iego zwłok po śmierci, która nastąpiła 19 kwietnia 1824 roku z powodu malarii, w wieku trzydziestu sześciu lat. Oto moja relacja. Ani podczas mojej zawodowej kariery, ani w całym długim życiu nie zrobiłem niczego, o co częściej by mnie pytano. Dla spokoju sumienia muszę najpierw zaznaczyć, iż zdaję sobie sprawę, że lord Byron byłby oburzony i wstrząśnięty naszym po- stępowaniem, wierzył bowiem głęboko w świętość ciała - przynaj- mniej własnego. W przeczuciu zbliżającej się śmierci prosił mnie, kiedy przystawiałem mu pijawki do czoła: „Nie krójcie mnie ani nie odsyłajcie do Anglii!". Przyznaję, iż dałem mu słowo, że jego ciało zostanie pochowane w całości na greckiej ziemi, dla której przecież oddał życie. Nienawidził swojej ojczyzny i poprzysiągł nigdy nie wracać, żywy czy martwy, na tę, jak się pogardliwie wyrażał, „nędzną wysepkę". Nie chciał również słyszeć o powrocie do swego przy- branego domu, czyli do Włoch, a przynajmniej do Wenecji. „Tylko nie Wenecja!..." - szeptał od czasu do czasu w malignie, zupełnie jakby czekało tam na niego coś okropnego. W ostatnich dniach życia lord Byron prawie bez przerwy majaczył. Był święcie przekonany, że rzucono na niego urok, błagał mnie, żebym znalazł jakąś paskudną starą wiedźmę, która mogłaby go odczynić. Z przykrością stwierdzam, iż ani słowem nie wspomniał ani o religii chrześcijańskiej, ani o jej obrządkach, wielokrotnie natomiast mówił po włosku i choć niewiele dało się z tego zrozumieć, o mam wrażenie, iż najczęściej padało z jego ust słowo „ritratto", czyli portret. Wykrzykiwał również: „Mój syn! Mój syn!", chociaż y o powszechnie wiadomo, iż nie posiadał żadnego legalnego męs- taego potomka. ^zęsto wracał do losu, jaki czeka jego ciało. „Złóżcie je gdzieś 535 w kącie, bez żadnych fanfar ani innych ceregieli". Przypuszczam, ij chodziło mu o to, aby odwieść nas od planów przeprowadzenia sekcji zwłok. Przeprowadziliśmy ją jednak, i to bardzo dokładnie. Było nas aż pięciu. Cóż mogliśmy począć? Przecież świat domagał się informacji. To prawda, że dwóch z nas wybuchnęło płaczem, kiedy zbliżyliśmy się z piłami do jego pięknego ciała. Jak tylko uporaliśmy się z tym ponurym zadaniem, czym prędzej wyszedłem, kryjąc twarz mokrą od łez. Nie mogłem dłużej znieść widoku jego rozkawałkowanego ciała. Żałuję, że to uczyniłem. Powinienem był zostać i nadzorować wszystko do samego końca, ponieważ kiedy wróciłem, ujrzałem go pozszywanego niechlujnie jak szmacianą lalkę. Przypominał potwora Frankensteina z powieści Mary Shelley. Aby uciszyć wyrzuty sumie- nia, dopilnowałem, aby szczątki zakonserwowano spirytusem, zamk- nięto w szczelnej blaszanej trumnie (z braku ołowianych) i ode- słano do Anglii razem z wnętrznościami umieszczonymi w czterech dużych słojach. Jedynie płuca spotkał inny los. Na wyraźne życzenie Greków trafiły do kościoła San Spiridione w Missolungi, skąd na- stępnie znikły w tajemniczych okolicznościach. Tak, dałem mu słowo, że jego ciało pozostanie w Grecji, musicie jednak zrozumieć naszą sytuację. W Grecji trwała wojna. Obawialiś- my się, że pewnego dnia jego szczątki mogą trafić w ręce barbarzyń- ców, którzy z pewnością nie przepuszczą okazji, aby je zbezcześcić. Nie mogłem na to pozwolić. Los, jaki spotkał jego płuca, zdaje się najlepiej potwierdzać słuszność mojej decyzji. Słyszałem, że kiedy doczesne szczątki naszego największego po- ety dotarły do Anglii i zostały wystawione na widok publiczny, jego przyjaciel John Cam Hobhouse miał problemy z ich ziden- tyfikowaniem - a wszystko przez to, że zostały tak niechlujnie po- zszywane! Rozpoznał go dopiero po zniekształconej nodze. Również Augusta, przyrodnia siostra lorda Byrona, oddała cześć zmarłemu, podobnie jak wielu londyńczyków. Ktoś podsunął myśl, aby pochować go w Westminster Abbey, ostatecznie nie wyrażono jednak na to zgody i lord Byron spoczął w rodzinnym grobowcu w Hucknall Torkard. Czytałem w gazetach, że za karawanem jechały dziesiątki eleganckich powozów należących do najlepszych rodzin Anglii. Były pięknie przystrojone - ale puste. Angielscy arystokraci nie zamierzali okazywać przesadnej rozpaczy 536 po śmierci człowieka, który z nich szydził i okrywał niesławą. Puste ekwipaże zajechały przed kościół, przystanęły na chwilę i szybko się rozjechały. Dowiedziałem się o tym znacznie później. Byłem ostatnim człowie- kiem, który dotykał lorda Byrona żywego, i nigdy nie zapomnę tego uczucia. Wstrząsnęło mną do głębi. Popełniłem błąd, godząc się od razu na rozmowę z dziennikarzami miejscowych gazet, polujących na sensacyjne szczegóły ostatnich :hwil życia wielkiego poety. Przyznaję, że nie byłem wtedy sobą i powiedziałem więcej, niż powinienem, ale ani trochę nie rozminąłem się z prawdą. W związku z tym czuję się zmuszony potwierdzić prawdziwość relacji „Greek Telegraph", według której mózg lorda Byrona był o jedną czwartą większy niż przeciętny i również znacznie bardziej ukrwiony, czaszka natomiast wyglądała jak czaszka starca. Była twarda jak kamień. W całym ciele stwierdziliśmy obecność znacznej ilości tkanki tłuszczowej, w wątrobie odkryliśmy zaś zmiany świadczące o nadużywaniu napojów alkoholowych: była mniejsza, twardsza i bledsza, niż to się zwykle spotyka. Powiedziałem też dziennikarzom - i bardzo tego żałuję - iż serce lorda Byrona znacznie przewyższało rozmiarami serce przeciętnego człowieka równocześnie jednak było miękkie i słabe jak serce wiekowe- go starca. Przykro mi mówić te słowa, niemniej muszę stwierdzić, że serce było jednym z jego najsłabszych organów. OD AUTORKI Zmyślić można tylko prawdę. John Ruskin Zmyślonymi postaciami w tej książce są: Cecilia i jej rodzina, Mouchar, Maurizio Mocenigo, gondolier i kot. Pozostałe są prawdziwe: Casanovą i jego rodzina, Byron wraz z rodziną, Francesca Buschini, William Beckford, Johann Wolfgang von Goethe, ambasador Alvise Mocenigo, hrabia Waldstein z Dux i jego sługa Feldkirchner, Lorenzo da Ponte, Ali Pasza, William Fletcher, John Cam Hobhouse, panna Gray, Caroline Lamb, An- nabella Milbanke, Marianna Segati, Margarita Cogni, Tita Falcieri, Mary i Percy Bysshe Shelley, Claire Claremont, Ada i Allegra Byron, Marina Benzoni, Teresa Guiccioli, Julius Millingen, Angelica Kauff- mann i Rosalba Camera, lady Mary Wortley Montagu, lady Arundel i Giordano Bruno. Prawdziwe są także literackie dokonania Casanovy, jego poglądy na miłość natomiast, kobiety, Wenecję i sztukę portretowania, podob- nie jak anegdoty z jego życia, zostały oparte na informacjach zaczer- pniętych z jego Histoire de Ma Vie. Te liczące trzy tysiące sześćset stron wspomnienia spisał po francusku, przebywając na wygnaniu w Dux. W roku 1822 ukazały się drukiem po niemiecku, po włosku natomiast wydano je dopiero w 1882. Od tej pory przetłumaczono je na dwadzieścia cztery języki i obecnie są uważane za jeden z najbar- dziej fascynujących opisów życia w Europie w osiemnastym wieku. Listy Casanovy z wygnania zostały wymyślone, choć częściowo opie- rają się na tym, co pisał do Franceski Buschini. Wathek, wybitna powieść grozy, jest autentyczny, podobnie jak namiętność Byrona do dzieła Beckforda. Wyruszając w roku 1823 w swoją ostatnią podróż do Grecji, polecił sprzedać wszystkie swoje książki i inny dobytek, z wyjątkiem właśnie Watheka. Autentyczne są także jego Argumenty na rzecz zmiany i opis szalonego słonia 538 zastrzelonego przez Austriaków. Wiele jego spostrzeżeń zostało za- czerpniętych z listów do Hobhouse'a, do Johna Murraya i do Augusty. Clenawon Caroline Lamb przetrwał do naszych czasów w wydaniu z roku xsl6 i można go sobie wypożyczyć z London Library. „Poupee de France" rzeczywiście przez wiele lat dyktowała Wenecjankom, co powinny nosić. Opisy weneckiego carnevale pochodzą z malowideł Gabriela Belli w Palazzo Querini Stampalia, gdzie wciąż można je oglądać. W roku 1782 na wyspie San Michele stał klasztor kamedu- ?ów; na początku następnego stulecia przekształcono ją w wyspę cmentarną. W roku 1809 Byron naprawdę przebywał w Albanii, a w latach 1816-1819 w Wenecji. Mieszkał w domu rodziny Segati we Frezzerii i w Palazzo Mocenigo na San Samuele. Naprawdę przepłynął z Lido do Canal Grandę, chociaż w kronikach odnotowano tylko jeden jego taki wyczyn. Zgłębiał również tajniki języka ormiańskiego na wyspie San Lazzaro. (Przypadek sprawił, że Casanovą także miał do czynie- nia z mieszkającymi tam Ormianami, na prośbę władz Wenecji pro- wadząc rozmowy z przywódcami diaspory. Działo się na krótko przed jego powrotem z wygnania w roku 1774). Znajomość Williama Beckforda z Casanovą jest fikcyjna, ale nie niemożliwa. Obaj byli przyjaciółmi Williama Hamiltona, obaj prze- bywali w tym samym czasie w Wenecji. Listy polecające Beckforda były adresowane do hrabiny Giustiniany d'Orsini Rosenberg, szacow- nej wdowy, która trzydzieści lat wcześniej zaliczała się do najbardziej ognistych kochanek Casanovy. Giustiniana (którą w swoich wspo- mnieniach nazywa „Panną XCV") zaszła w ciążę z jego przyjacielem. Casanovą postanowił wybawić ją z kłopotu, aplikując za pomocą swego gorliwego „rumaka" specjalną, opartą na miodzie miksturę. Zabiegi, choć bez wątpienia przyjemne dla obu stron, nie dały jednak oczekiwanych rezultatów. Casanovą przemycił Giustinianę do klasz- toru, gdzie potajemnie urodziła dziecko. Wróciła do rodziny z prawie nienaruszoną reputacją. Kiedy Casanovą wrócił po osiemnastu latach wygnania, Giustiniana była już żoną hrabiego d'Orsini Rosenberga i prowadziła własny salon - ten, w którym przyjmowała Beckforda. Byron opuścił Wenecję w roku 1819 i zamieszkał w domu Teresy Guiccioli. Rodzina Teresy wciągnęła go w działalność włoskich na- cjonalistów; stąd wzięło się jego zainteresowanie podobnymi działa- niami prowadzonym w Grecji. W roku 1823 został członkiem Komi- tetu Greckiego utworzonego w celu podjęcia i koordynowania działań 539 zmierzających do wyzwolenia Grecji spod tureckiej okupacji. W stv niu 1824 dołączył do sił wyzwoleńczych w Missolungi. Zmarł n malarię 19 kwietnia 1824 roku. W ostatnich chwilach opiekował nim się Julius Millingen. Byron pozostawił po sobie nieco wspomnień, spalono je jednak uroczyście 17 maja 1824 roku w mieszczącym się przy Albermarle Street biurze jego wydawcy. Przyjaciele byli zdania, że ujawnienie zawartych w nich wątków seksualnych może poczynić wielkie i nie- odwracalne szkody. Wśród tych, którzy namawiali do ich zniszczenia znajdował się także Hobhouse, choć nawet nie rzucił na nie okiem Aby obronić go przed oskarżeniami, Teresa Guiccioli napisała prze- pełnioną podziwem książkę Vie de Lord Byron, którą jednak uznano za zbyt osobistą, żeby mogła ukazać się drukiem za jej życia. An- nabella również nie zasypiała gruszek w popiele: namówiła Harriet Beecher Stowe do napisana relacji z nieudanego małżeństwa. Wydano ją w roku 1870, dziesięć lat po jej śmierci, pod tytułem Lady Byron pomszczona. Sekcja zwłok i pogrzeb Byrona wyglądały tak jak w zamieszczonym opisie. Mary Shelley, która przebywała w tym czasie w Londynie, odprowadziła wzrokiem karawan zmierzający na Highgate Hill, z ser- cem wypełnionym współczuciem dla człowieka, który tak wiele ją kosztował. Na kondukt całkiem przypadkowo natknęła się także Caroline Lamb. Podobno dowiedziawszy się, kto spoczywa w trumnie, częściowo postradała zmysły i już nigdy ich całkiem nie odzyskda. Istnieje również opisany w części czwartej portret Byrona na wyspie San Lazzaro. Nie wiadomo, kto go namalował. PODZIĘKOWANIA Przede wszystkim pragnę podziękować moim wydawcom, Sally Abbey i Jill Foulston, za nieocenioną pomoc i doskonale przeczucia dotyczące Cecilii, oraz mojej agentce Tanji Howarth, przede wszyst- kim za to, że mnie z nimi zetknęła. Dziękuję Rebece Kerby za pracę nad tekstem i chronologią wydarzeń. Dziękuję także Wendy i Fredowi 01iver za wszystko, Joannie Skepers, Melissie Stein, Jamesowi Tiptonowi, Donnie Martin, Kris- tinie Blagojevitch i Jenny Lovric za przeczytanie pierwszej wersji powieści, a Susannie Geoghegan, Nancy Starr oraz Bartowi i Marilyn Stoner za nieustające wsparcie. Dziękuję Ornelli Tarantola, Garze Caleo-Green, Cinzii Viviani i Lucio Sponsie za pomoc z włoskim i weneckim słownictwem oraz ikonografią. Dziękuję Davidowi Swiftowi i Lynne Curran za wyjaś- nienia zawiłości osiemnastowiecznego życia i kocich obyczajów, Re- ggie Pennington zaś za porady rolnicze. O przyjęcie serdecznych podziękowań proszę Alison Feli, Nicolette Hardee, Vala Lee, Janie Mitchell, Susannah Rickards, Angelę Rob- son i Katri Skala, za wszystkie życzliwe krytyczne uwagi przez cały rok, jaki zajęła mi praca nad wygładzaniem tekstu. Dziękuję June Mendozie za wyjaśnienie technicznych aspektów powstawania portretu, Cynthii Craig za szczegółowe informacje do- tyczące Casanovy, a Tomowi Hollandowi za równie dokładne infor- macje na temat Byrona. Podziękowania kieruję do pracowników British i London Library, Biblioteki Marciana w Wenecji, National Portrait Gallery i National Gallery w Londynie. W Wenecji o przyjęcie najgorętszych podziękowań proszone są następujące osoby: Donatella i Paolo Asta za nieskończoną cierp- liwość, dzięki której mogłam pisać sceny rozgrywające się w Palazzo Mocenigo w pokojach, gdzie kiedyś naprawdę mieszkał Byron; Mi- cnele Sammartini za to, że mogłam nie tylko mieszkać w Palazzo olin Balbi Valier delia Trezza, ale również umieścić tam pracownię 541 Cecilii; Paola i Pitagora Zoffoli za szczegóły z życia weneckich kotów Alessandra Angelini, Diego Vianello i Franco Gasperin za wprowa- dzenie mnie w przebogaty świat weneckich przysłów; Ada Gasperin za minestre. Dziękuję też Sergiowi i Robercie Grandesco zafragolino i Grazielli, Emiliowi i Valentinowi Scarpa za setki ottimi capucci non troppo schiuma o szóstej rano w Bar da Gino przy San Vio, bez których ta książka nigdy by nie powstała. BIBLIOGRAFIA WYBRANA Następujące książki służyły mi nieocenioną pomocą podczas przy- gotowań i pracy nad tą powieścią: Giacomo Casanovą, kawaler de Seingalt: The Story Of My Life; przeł. Willard R. Task; Johns Hopkins Paperbacks, 1997. Przekład angielski copyright © by Harcourt, Brace & World, Inc. Wydanie oryginalne: Jacąues Casanovą de Seingalt: Histoire de Ma Vie, Edition integrale, Venitien; F. A. Brockhaus, Wiesbaden, Libraire Plon, Paris, 1960. © F. A. Brockhaus, Wiesbaden 1960. [Wyd. pol.: Pamiętniki (wybór) przeł. Tadeusz Evert, Warszawa 1961]. Lady Caroline Lamb: Glenawon; Henry Colburn, Londyn 1816. Byron: A Self-Portrait Letters and Diaries 1798 To 182Ą, pod redakcją Petera Quennella; John Murray, Londyn 1950. William Beckford of Fonthill: Dreams, Waking Thoughts And Incidents, pod redakcją Roberta J. Gemmetta; Fairleigh University Press. © 1971 Associated University Presses Inc, Cranbury, New Jersey. William Beckford: Vathek; Londyn 1786. [Wyd. pol.: Wathek: opo- wieść arabska, przeł. Anna Jasińska, Kraków 1976].