Siedlecka Joanna - Wypominków ciąg dalszy

Szczegóły
Tytuł Siedlecka Joanna - Wypominków ciąg dalszy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Siedlecka Joanna - Wypominków ciąg dalszy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Siedlecka Joanna - Wypominków ciąg dalszy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Siedlecka Joanna - Wypominków ciąg dalszy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOANNA SIEDLECKA WYPOMINKÓW CIĄG DALSZY Mojemu synowi Antosiowi Hebie Po co piszemy wspomnienia? Żeby sprawić przyjemność cieniom. JOSIF BRODSKI Drugie „Wypominki” to ciąg dalszy wspomnień o polskich pisarzach różnych generacji i doświadczeń, od Tadeusza Dołęgi—Mostowicza do Krzysztofa Mętraka. Nic więc tych postaci nie łączy — pisarzy w ogóle chyba nie powinno — poza zainteresowaniem autorki oraz wspólnym im wszystkim tragizmem losów. Przepędzany w latach stalinowskich z literatury, bibliotek i własnego mieszkania Kornel Makuszyński. Zarabiająca wówczas lekcjami w swoim pokoiku wspólnego, „kołchozowego” mieszkania dumna Iłła. Dwukrotnie chowany Jan Lechoń — na nowojorskim cmentarzu Calvary i trzydzieści pięć lat później w podwarszawskich Laskach. Powalona herodowym ciosem poetka Barbara Sadowska. Uciekający w alkohol Grochowiak i Mętrak. Kariery i upadki znakomicie debiutujących: Andrzeja Brychta i Małgorzaty Hillar. I inni. Stanisław Cat–Mackiewicz, Julian Tuwim, Melchior Wańkowicz, a właściwie nowe pędy „Ziela na kraterze”. W sumie siedemnaście opowieści biograficznych, złożonych z listów, zdjęć, a przede wszystkim relacji, niewątpliwie subiektywnych, fragmentarycznych, choćby z racji swych objętości, miniatur tylko. Przywołujących jednak twórców już nieżyjących, powoli zapominanych, przysypywanych piaskiem niepamięci, coraz rzadziej albo i w ogóle nie wznawianych, wypychanych z wydawniczych planów, a tym samym czytelniczej pamięci, nie znanych młodemu pokoleniu. Lub też odsyłanych do muzeum literackich figur woskowych, nie czytanych klasyków, jak Iwaszkiewicz. Niepojęty czyściec pisarski istnieje wprawdzie w każdej epoce, pod każdą szerokością geograficzną i trwa podobno dziesięć lat, u nas jednak wyjątkowo dłużej, za długo, często nawet wieczność, i to w przypadku twórców tej miary co Grochowiak czy Krzysztoń. Dlatego też bez okazji, bez okrągłych rocznic przypominam ich losy. Pamięć jest formą miłości. PRZYJACIEL WESOŁEGO DIABŁA KORNEL MAKUSZYŃSKI KORNEL MAKUSZYŃSKI (1884–1953) — w okresie dwudziestolecia międzywojennego jeden z najpopularniejszych, najpoczytniejszych (drugi po Sienkiewiczu) pisarzy, gwiazda pierwszej wielkości literatury popularnej, nazywany „polskim Dickensem”. Ukochany przede wszystkim przez młodych czytelników, bo dla nich głównie pisał, między innymi „Awanturę o Basie”, „Szatana z siódmej klasy”, „O dwóch takich, co ukradli księżyc”, „Pannę z mokrą głową”, „Szaleństwa panny Ewy”, „Przyjaciela wesołego diabła”, „120 przygód Koziołka Matołka”. Przeszedł do literackiej legendy jako dziecko szczęścia — ulubieniec czytelników, którzy w 1937 roku wybrali go do najbardziej chyba wówczas szacownej instytucji, czyli Polskiej Akademii Literatury. Sławny, zamożny, mieszkał w latach dwudziestych w warszawskiej alei Róż, kupował obrazy Matejki. Nazywany był „Wezuwiuszem humoru” — lubił się bawić, spędzać czas w kawiarniach, przy brydżu i na nartach. „Ty siedzisz w «Astorii», przy szampanie, na fotelu i przechodzisz do historii, mój Kornelu” — pisał do niego Lechoń. Ale było tak tylko przed wojną. W PRL–u, w swoich latach ostatnich, został Makuszyński pisarzem skazanym na nieistnienie — nie wydawanym, nie wznawianym, zapomnianym i oficjalnie potępionym, usuwanym z bibliotek oraz z własnego mieszkania. Zgorzkniały, przygnębiony i schorowany, zmarł w biedzie, choć nie w samotności ani opuszczeniu, ale nawet jego śmierć w roku 1953 nie przerwała wokół niego zmowy milczenia. W pierwszych latach powojennych jako tako jeszcze egzystował. Od razu wprawdzie zaznał upokorzenia: członek Polskiej Akademii Literatury i przedwojennej elity literackiej, ulubieniec czytelników, musiał — razem z kolegami po piórze — tłoczyć się w krakowskim Domu Literatów, czekając na rozmowę z przybyłym z Warszawy wszechwładnym zarządcą literatury, Jerzym Borejszą. Od jej wyniku zależało, czy zostanie zweryfikowany jako członek powojennego Związku Literatów. „Egzamin” na szczęście zdał i przez kilka powojennych lat jakoś mu się jeszcze udawało. W roku 1946 (tradycyjnie u Gebethnera i Wolffa) wydał swoją ostatnią nową książkę — napisany podczas wojny „List z tamtego świata”, skwitowany aż czterema omówieniami. W latach 1945—1948 w wydawnictwach prywatnych, których jeszcze wtedy nie polikwidowano, głównie właśnie u Gebethnera i Wolffa, wznowił kilka swoich książek, między innymi „Pannę z mokrą głową”, „Słońce w herbie”, „Bezgrzeszne lata”, „Skrzydlatego chłopca”. W 1949 roku wydano — ostatnią za życia pisarza — edycję „Szatana z siódmej klasy”, już z wielkimi cięciami, Wilnem, gdzie toczyła się akcja, zamienionym na Pułtusk, spolszczonymi nazwami majątków i tak dalej. Bez jednej też nawet wzmianki, w ciszy absolutnej, która zaległa nad nim na wiele lat. Nic już więcej nie wydał ani nie wznowił. Drukował też początkowo w kilku „bocznych” pismach: „Łodzi Teatralnej”, „Dzienniku Zachodnim”, „Dzienniku Polskim”, „Teatrze”, a przede wszystkim w „Przekroju”, ale też coraz rzadziej i tylko do 1948 roku. Zmieniały się bowiem czasy, wiały inne wiatry. W 1948 roku chociażby słynne Plenum KC PZPR i atak na Władysława Gomułkę, groźny referat Bieruta o „odchyleniu prawicowym i nacjonalistycznym w kierownictwie partii i sposobach jego przezwyciężania”. W styczniu 1949 roku odbył się zjazd w Szczecinie, który zadekretował w literaturze polskiej socrealizm, więc zjawisko pod tytułem „Kornel Makuszyński” przestało istnieć. Choć nie był nigdy opozycjonistą, przeciwnie, próbował nawet — choć w swoim stylu, z humorem — w jakiś sposób się włączyć, wypowiadając się w 1952 roku w „Przekroju” z okazji Kongresu Pokoju i Zlotu Młodych Przodowników, o których pisał: „Gdybym umiał śpiewać, odśpiewałbym uroczystą kantatę, ale że śpiewam jak podhalański baran, więc tylko im posyłam te słowa. Staram się tak je rymować, by każde słowo miało doskonały kształt serca”. Był to ostatni jego wydrukowany tekst. „Był on chorobliwie lękliwego serca i tym piękniej, że niczego nie zrobił pod sowieckim batogiem, co by przeszło granice koniecznej samoobrony” — pisał o nim Lechoń1. * * * Śmierć w lipcu roku 1953 nie przerwała milczenia. Ośmielił się go pożegnać — piórem Janusza Meissnera — jedynie „Przekrój”, w „Tygodniku Powszechnym” — Włodzimierz Wnuk, nikt więcej. Odchodził w atmosferze potępienia. W podręczniku pod tytułem „Literatura międzywojenna” (Wiedza Powszechna, 1953) Ryszard Matuszewski, jeden z czołowych krytyków oficjalnych każdego etapu, nazywany nie bez kozery „kręcącym powrozy”, ocenił jego utwory jako „płytkie i powierzchowne”, „karmiące czytelnika sentymentalnym humorem, nie gardzące tanimi chwytami, schlebiające typowym gustom drobnomieszczańskim”. Zgromił go w rozdziale poświęconym literaturze popularno—rozrywkowej, „pozbawionej — jak pisał — większych zalet ideowych czy artystycznych, pozostającej wyraźnie w kręgu ideologii burżuazyjnej”, „obliczonej na odwrócenie uwagi od poważniejszych problemów ideowych”. Razem z nim dostało się też Ossendowskiemu i Goetlowi („wykładnikom światopoglądu ciemiężycieli”), Tadeuszowi Dołędze–Mostowiczowi, Mniszkównie, Zarzyckiej, Marczyńskiemu, Piaseckiemu, „szczególnego rodzaju literackiej tandecie, którą burżuazja demoralizowała masy czytelnicze”. Chwalił natomiast inne postacie literatury młodzieżowej: Pawkę Korczagina, bohatera Jak hartowała się stal” Ostrowskiego, Szczęsnego z „Pamiątki z Celulozy” Newerlego. „Są to postacie typowe — pisał — choć każda z nich jest do pewnego stopnia wyjątkową, jeżeli chodzi o nasycenie ich cechami porywającego bohaterstwa czy siły charakteru, cechy te bowiem są szczególnie istotne dla przedstawicieli walczącego proletariatu, których postaci te reprezentują”. Choć i tak miał Makuszyński szczęście — nie został zaliczony w poczet „pisarzy będących w służbie reakcji i faszyzmu”, „na pozycjach burżuazyjno– nacjonalistycznych”, jak Lechoń, Rodziewiczówna, Łobodowski. Słów aprobaty doczekali się zresztą jedynie „postępowi i rewolucyjni”: Broniewski, Szenwald, Pasternak, Dobrowolski, Kruczkowski, Wasilewska. Przedwojenne edycje jego książek, ocalałych podczas wojny, przechowanych w bibliotekach, poszły też — w skutek ówczesnej polityki kulturalnej — na przemiał. I to hurtem. Tak że pierwsze wydanie „Szatana z siódmej klasy” jest dziś antykwarycznym białym krukiem, nie ma go nawet w zakopiańskim Muzeum Makuszyńskiego ani w Muzeum Książki Dziecięcej. Jego książki znalazły się bowiem na powstałej w 1951 roku tajnej liście książek „ideologicznie szkodliwych”, przeznaczonych do likwidacji, czyli na przemiał. W każdym powiecie powołano specjalne trójki partyjne, które nadzorowały komisje nadzorujące biblioteki. Akcje „czyszczenia bibliotek” przeprowadzano w latach pięćdziesiątych kilkakrotnie, dokumenty partyjne narzekają bowiem na „słabość polityczną kadry bibliotecznej, która ukrywała często książki, ukazujące się potem w antykwariatach i na targach”2. Na listach znalazło się wiele utworów Makuszyńskiego. Między innymi „Uśmiech Lwowa”, sentymentalno–patriotyczna książeczka o „wiecznym mieście”, z rozdziałem o Cmentarzu Orląt, „Wielka brama” o powojennej Gdyni, polskiej bramie na świat, „Fatalna szpilka”, w której dopatrzono się antysemityzmu. Jego patriotyczna poezja — wydana w 1924 roku „Pieśń o Ojczyźnie”, „Piosenki żołnierskie”, legionowe, które mimo to przetrwały i są śpiewane, choć nie zawsze wiadomo, że napisał je autor „Awantury o Basię”. Jedna z najpopularniejszych to: Ej dziewczyno, ej niebogo Jakieś wojsko pędzi drogą Skryj się za ścianę Skryj się, skryj. Ja myślałam, że to maki Że ogniste lecą ptaki A to ułany, ułany A to ułany są. Nic więc dziwnego, że w zakopiańskim Muzeum Makuszyńskiego, w teczce z powojennymi listami od wydawców, wiele takich jak ten z 15 grudnia 1950 roku od Gebethnera i Wolffa: „Z przykrością zawiadamiamy Szanownego Pana, że nie będziemy mogli podjąć się wydania «Wielkiej bramy» gdyż książka ta jest «zdyskwalifikowana» przez specjalną komisję dla oceny książek młodzieżowych, o czym nas poinformowało Ministerstwo Kultury i Sztuki. Bardzo nas ta wiadomość zmartwiła, tym bardziej że nie pomogą żadne interwencje w tej sprawie”. * * * Pan Przemysław Gluziński, bratanek Janiny Makuszyńskiej, żony Kornela: „Wuj Kornel uważał zawsze, choć nie wiem, czy słusznie, że jego banicja ma też podłoże osobiste. Był przed wojną, jak wiadomo, członkiem Polskiej Akademii Literatury, która liczyła tylko piętnastu akademików i przyjmowała nowego po czyjejś śmierci lub rezygnacji. Makuszyńskiego przyjęto na miejsce Wincentego Rzymowskiego, wyrzuconego z Akademii w atmosferze skandalu — udowodnionego plagiatu. Nowo przyjęty członek PAL–u wygłaszał zwykle przemówienie oddające hołd poprzednikowi, w tym wypadku oczywiście nie było o tym mowy, wuj słowem o nim nie wspomniał. Zaraz po wojnie Wincenty Rzymowski stał się ważną postacią — kierownikiem resortu kultury i sztuki PKWN–u, potem — krótko — ministrem kultury i sztuki, wreszcie spraw zagranicznych. Wuj sądził więc, że brał teraz na nim odwet za to, że zajął kiedyś jego miejsce, był świadkiem jego upokorzenia. Choć przecież nie tylko jego przegnano wtedy z literatury”. Michał Rusinek, pisarz, w latach 1934–1939 sekretarz PAL–u: „Rzeczywiście, Rzymowskiego usunięto za udowodniony mu plagiat, o ile pamiętam, tekstu zagranicznego, i to niemalże całego, a nie kilku zdań. Jego odejścia domagał się przede wszystkim — nawet ostro — inny akademik, Karol Hubert Roztworowski, narodowiec, jego ideowy przeciwnik. Rzymowski był bowiem zdecydowanym lewicowcem. Atakowała go też bardzo prasa endecka. Mimo to Akademia, w trosce o swój honor, udawała, że nic się nie stało, chciała przeczekać sprawę. Musiała jednak zająć stanowisko — Roztworowski groził ustąpieniem, opublikowaniem swego zdania w prasie. Jeździłem więc nawet do niego z Kadenem do Krakowa, żeby go jakoś udobruchać i nie dopuścić do skandalu jeszcze większego. Udało się, choć Akademia musiała już podjąć jakieś kroki. Zebrało się więc prezydium: Kaden, Sieroszewski, który kazał Rzymowskiemu pisać prośbę o zwolnienie z członkostwa, co bez słowa uczynił, choć była to oczywiście wielka strata honorowa i finansowa — za posiedzenia dostawało się sto złotych, bywały więc i trzy w tygodniu. Niespecjalnie Rzymowskiego żałowano, nie był właściwie pisarzem, tylko znanym wtedy i liczącym się publicystą, a jego wybór do Akademii stanowił ukłon w stronę «postępowych sił». Makuszyński, szalenie wtedy popularny, został przyjęty na miejsce Rzymowskiego rzeczywiście wyjątkowo, na ogół działo się to po śmierci któregoś z akademików. Nie lubi się swoich następców, to ludzkie, ale sytuacja Makuszyńskiego nie miała chyba z tym związku. Nie mieścił się po prostu w nowych czasach, był na odstrzał, bo nie lewicowy ani postępowy, a w dorobku piosenki o ułanach, książki o Lwowie. Bardzo to oczywiście przeżywał, był bowiem przed wojną bardzo popularny, zwłaszcza w Zakopanem, gdzie go odwiedzałem. Wszyscy na przykład znali jego psa, który wskakiwał do dorożek, a górale wieźli go do «Opolanki» — wiedzieli, kto jest jego panem”. * * * „W latach pięćdziesiątych żyli skromnie, ale nie w nędzy — wspomina Przemysław Gluziński. — Ciotka, czyli Janina Makuszyńska, żona wuja Kornela, znana niegdyś i ceniona lwowska śpiewaczka, udzielała prywatnych lekcji śpiewu, pracowała też na pół etatu w ognisku muzycznym i utrzymywała dom. Wuj natomiast grywał na pieniądze w brydża i na ogół wygrywał — koledzy pozwalali mu, bo znali jego sytuację. Liczył też na to, że może coś się jednak zmieni, że zaczną go wydawać, zaciągnął więc — na konto przyszłych książek — sporą pożyczkę u Gebethnera i Wolffa, swoich wydawców. Niestety, nic się jednak za jego życia nie zmieniło i nie miał jej z czego spłacać. Spłaciła ją dopiero ciotka, w parę lat po jego śmierci i tryumfalnym renesansie. Pomagała też bardzo nieznajoma czytelniczka z Ameryki, rodem z Nowego Sącza, która zdobyła jakoś adres swego ukochanego pisarza i wysyłała paczki z ubraniami, kawą, herbatą, insuliną — bardzo się przydawały. Często bywało jednak krucho, tak że gdy kelnerka spytała go kiedyś w kawiarni: «Kawa duża czy mała?», westchnął, że mała, na dużą go przecież nie stać! Za kilka dni dostał przekaz od czytelniczki: «Na kawę dla ukochanego pana Kornela!» Jako dżentelmen nie przyjmował od kobiet pieniędzy, zaraz je więc odesłał, narzekając, że musiał jeszcze zapłacić za przekaz. Był w Zakopanem bardzo popularny. Gdy szedł Krupówkami, wszyscy mu się kłaniali i ręka mu mdlała od uchylania kapelusza, zaczął więc nosić beret, który leży dziś w gablotce jego mieszkania–muzeum. Pozbawiony druku i głosu, Makuszyński cenił swą popularność, osładzała mu lata ostatnie”. „Pewien ksiądz, Polak amerykański, widział w Zakopanem Kornela, który jest podobno zupełnie rozklejony — pisał w czerwcu 1951 roku Lechoń. — To naprawdę prawie symbol — Kornel rozkochany we wszystkich przyjemnostkach dostatniego świata i ta morga duchowa, ten gigantyczny Katyń — jakim jest Polska pod Rokossowskim. Ksiądz widział, jak jakaś grupa dzieci rozpoznała Karola na ulicy i otoczyła go, mówiąc mu jakieś miłe rzeczy. Kornel rozbeczał się jak bóbr”3. * * * Słynął zawsze z humoru i pogody i teraz też próbował niby żartować, choć tak naprawdę stawał się coraz bardziej przykry, ponury, poirytowany. Tym bardziej że ciężko chory, od lat cierpiący na cukrzycę. Zmęczony wojennymi przejściami: powstaniem, pobytem w obozach dla uchodźców w Pruszkowie i Opocznie. Dlatego też, nieludzko dotychczas pracowity i płodny — napisał pięćdziesiąt cztery powieści, dwie, trzy w roku — złamał pióro. Bo skoro i tak nie wydadzą, to po co? Na pisanie do szuflady miał już za dużo lat. ,Już niewiele pozostało w nim z dawnej pogody ducha. Słońce w jego herbie powoli gasło. (…) — Przed wojną nie było takich jesieni — powiedział apodyktycznie. — Były, były. — Tak, ale trochę inne. (…) Wsiadłeś do ekspresu wiedeńskiego, tego samego dnia byłeś w Wiedniu, dzień później w Rzymie, a na trzeci dzień piłeś wino na Capri. Wtedy można było uciec przed jesienią. A dzisiaj? Dokąd uciekniesz? Nie uciekniesz… (…) — Wiesz, mam teraz kłopoty — mówił powoli, ze źle ukrywanym zażenowaniem. — Gdyby nie Wierzyński, który mi przysyła paczki z zagranicy, musiałbym chyba starzyzną handlować. Jak sądzisz, co powinienem zrobić?”4. * * * Usuwano go też z własnego mieszkania. Przed wojną mieszkał w Warszawie, do Zakopanego przyjeżdżał jedynie na wypoczynek, wynajmując wtedy całe piętro willi „Opolanka” na Tetmajera, własności znanego i cenionego lekarza Jana Knosały. Po wojnie, powstaniu warszawskim stracił mieszkanie z cennymi zbiorami: biblioteką, obrazami Matejki, spalonymi i rozgrabionymi. „Bóg zabrał, rodak wziął” — mawiał zawsze. Przeniósł się wtedy do ukochanego Zakopanego, do „Opolanki”, przejętej wkrótce przez kwaterunek, który nie zdobył się wobec niego na żadną taryfę ulgową. Choć jeszcze przed wojną został przecież honorowym obywatelem Zakopanego oraz — decyzją górali — honorowym gazdą, był też niewątpliwie jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy. Ani władze Zakopanego, ani kwaterunku nie poszły mu jednak na rękę: mimo jego zasług, próśb i starań nie zgodziły się na nadmetraż i twardo egzekwowały wobec niego przepisy prawa lokalowego. Na rok przed śmiercią odebrały mu jeden z pokojów jego mieszkania, przydzielając go najpierw samotnej pani, potem trzyosobowej rodzinie. Wejście na szczęście było oddzielne, ale na piętrze, zajmowanym dotychczas tylko przez Makuszyńskich, powstały teraz dwa lokale. Walki o utrzymanie mieszkania zatruły ostatnie lata pisarza. Bo choć liczyło niewiele ponad pięćdziesiąt metrów kwadratowych (pięćdziesiąt dwa i pół) — trzy amfiladowe przechodnie pokoje z kuchnią i służbówką — usiłowano mu odebrać pokój kolejny. Walczył o niego sąsiad zza ściany — gruźlik i partyjniak, nie zakopiańczyk, lecz przybysz skądś tam, pracownik jednego z sanatoriów. Powoływał się na gruźlicę tudzież ludową władzę. Genowefa Wątorek, była gosposia Makuszyńskich, mieszkająca do dziś w „Opolance”: „Władza go popierała, czuł się więc pewnie, a już szczególnie po śmierci pana Makuszyńskiego. Natychmiast dostał wtedy przydział, miałyśmy opróżnić dla niego pokój”. 30 grudnia 1953 roku, Zakopane. „Przydzielenie Obywatelowi powyższego lokalu jest zgodne z zasadami współżycia społecznego — pisał do Janiny Makuszyńskiej przewodniczący prezydium Miejskiej Rady Narodowej. — Dotychczas zajmowana przez Obywatela powierzchnia nie odpowiada normom zasiedlenia mieszkań dla miasta Zakopanego. Pomijając już nawet to, że choroba gruźlicy płuc, na którą Ob. cierpi, wymaga ze względu na zarażenie się tą chorobą jego małoletniego syna, osobnego dla niego pokoju”. Genowefa Wątorek: „Pani Makuszyńska chciała więc ratować mieszkanie, zagęszczając je i starając się o zameldowanie swojej przyjaciółki, Stefanii Jener, ale nie dostała zgody. Jedyną nadzieją stał się więc pomysł przeznaczenia pokoju, o który walczył gruźlik, na muzeum pamiątek po panu Makuszyńskim. «Gruźlik» bowiem coraz bardziej groził, nachodził, awanturował się. Pamiętam sceny straszne. Parę miesięcy po śmierci pana, pani Makuszyńska wyskoczyła z domu na chwilę, przypominając mi, żebym nie wpuszczała nikogo z kwaterunku — czuła, co się święci. Więc choć się dobijano, grożono, nie otwierałam, za co ciągano mnie potem na kolegia. A wtedy milicja i przedstawiciele kwaterunku na czele z «gruźlikiem» weszli do «jego» pokoju i młotami zaczęli rozwalać ścianę. Gdy zjawiła się pani Makuszyńska, natychmiast głośno, ostentacyjnie zadzwoniła do Warszawy, do samego Cyrankiewicza, dalej więc nie rozbijali, przestraszyli się. Dzwoniła, bo już wcześniej, w Warszawie, czyli «wyżej», szukała ratunku, widząc, że w Zakopanem nie na szans. Miała szczęście, a raczej dwie wysoko postawione znajome z Warszawy, które przyjeżdżały do Zakopanego leczyć się i obiecały jej pomóc”. Jadwiga Karkowska: „Pracowałam wówczas w Ministerstwie Kultury i Sztuki, w gabinecie ministra Sokorskiego, i dobrze sprawę Makuszyńskiej pamiętam — ją samą zresztą też, zrozpaczoną, osamotnioną, liczącą już tylko na pomoc znajomej, Danusi Ciesielskiej, zmarłej niedawno wilnianki, pracownicy sekretariatu Sokorskiego, ówczesnego ministra kultury. Pod jej dyktando Makuszyńska napisała do niego pismo, postarała się o poparcie Związku Literatów Polskich, które nie robiło problemów, przeciwnie, poparło jej starania o wyłączenie spod kwaterunku spornego pokoju, a potem całego mieszkania. Sokorski, cokolwiek by o nim mówić — lubił też pomóc. Tym bardziej że pani Makuszyńska była osobą z klasą, co zawsze miało dla niego znaczenie. Poza tym mitygowała go i popychała pani Danusia, która podsuwała mu pisma do podpisu. Poparł więc sprawę i skierował ją do premiera Cyrankiewicza, a ten z kolei do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej, tylko on mógł «wyjąć» coś spod kwaterunku. Dziś sprawa wydaje się śmieszna i absurdalna, wtedy jednak wymagała interwencji z góry — takie były czasy. Mimo decyzji pozytywnej «gruźlik» poszedł na całość i zajął pokój siłą. Był po prostu ubekiem, nasłanym chyba nieprzypadkowo, żeby zatruć ostatnie lata pisarza, a potem wdowy po nim. Dlatego tak sobie poczynał. Janina Makuszyńska ośmieliła się dzwonić do Cyrankiewicza, interweniować. Dostała przecież decyzję, a tu najście! Znów pisała, prosiła, odwoływała się. Cyrankiewicz zlecił więc sprawę Bermanowi, ten z kolei Wiszę, który usadził wreszcie kacyków z Zakopanego, nawet postraszył Prokuraturą Generalną. Kto wydał nakaz włamania? Przerazili się, nawet przepraszali Makuszyńską, pokryli koszty odbudowy ściany, postawili w tym miejscu piec, choć ślady są do dziś. «Gruźlik» też się przestraszył i wkrótce uciekł”. * * * Z teczki osobowej Kornela Makuszyńskiego w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich: 22.10.1953. Ministerstwo Kultury i Sztuki. Gabinet Ministra do ZG Związku Literatów Polskich: Ob. Janina Makuszyńska nadesłała do gabinetu ministra podanie z prośbą o poparcie u właściwych władz wyłączenia spod kwaterunku jednego z pokojów w jej mieszkaniu, w którym zgromadziła pamiątki po zmarłym mężu, Kornelu Makuszyńskim. Podając powyższe do wiadomości, gabinet ministra prosi o odwrotne nadesłanie uwag i opinii w przedmiotowej sprawie. 28.10.1953. ZG Związku Literatów Polskich do Ministerstwa Kultury i Sztuki: (…) ZG ZLP wyraża oburzenie z powodu postępowania władz kwaterunkowych Zakopanego, skutkiem którego ob. Janina Makuszyńska, wdowa po zmarłym niedawno i zasłużonym pisarzu ob. Kornelu Makuszyńskim, jest niepokojona usiłowaniem zajęcia pokoju, w którym zgromadzone są pamiątki po Kornelu Makuszyńskim. ZG ZLP wnosi o wyłączenie spod kwaterunku tegoż pokoju, uznanie go za pewnego rodzaju muzeum pamiątek i otoczenie go opieką. Sekretarz prezydium Jan Gisges 26.01.1954. Minister Kultury do Obywatela Przewodniczącego Odwoławczej Komisji Lokalowej przy Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie: (…) Ob. J. Makuszyńska, wdowa po zasłużonym pisarzu — Kornelu Makuszyńskim, po raz drugi zwraca się do Ministerstwa Kultury i Sztuki, prosząc o interwencję odnośnie zabezpieczenia jej mieszkania przed tamtejszymi czynnikami kwaterunkowymi. Pismem z dn. 6.11.1953 Min. Gospodarki Komunalnej na wniosek Min. Kultury i Sztuki wydało zarządzenie wstrzymania wszelkich kroków w przedmiocie postępowania kwaterunkowego, podkreślając, że wszelkie zamierzenia kwaterunku w stosunku do lokalu ob. Makuszyńskiej winny być uprzednio uzgodnione z Ministerstwem Gospodarki Komunalnej. (…) Podając powyższe do wiadomości, uprzejmie proszę o wydanie odpowiednich poleceń zabraniających czynnikom kwaterunkowym w Zakopanem jakichkolwiek zamierzeń w stosunku do lokalu ob. Makuszyńskiej bez porozumienia się z Min. Gospodarki Komunalnej i Min. Kultury i Sztuki. Podziękowania Janiny Makuszyńskiej dla premiera Cyrankiewicza: Wielce Szanowny Panie Premierze! Nie umiem znaleźć słów, by wyrazić moją wdzięczność za wzięcie w obronę mego mieszkania po ś.p. Mężu moim, Kornelu Makuszyńskim. Jest to dla mnie wielka radość, że pamięć Jego będzie zachowana i że będzie mi wolno żyć wśród moich wspomnień. Dla wicepremiera Bermana: Wielce Szanowny Panie Premierze! Proszę przyjąć wyrazy głębokiej wdzięczności za obronę mego mieszkania po ś.p. Mężu moim. Serdecznie przepraszam, że moja sprawa zajęła Jego tak cenny czas. Dla ministra Sokorskiego: Nie potrafię wyrazić mojej wdzięczności za uratowanie mieszkania po śp. Mężu moim. Jestem zawstydzona i głęboko wzruszona, że Pan minister poświęcił tyle czasu i trudu, by mi pozwolić żyć wśród moich wspomnień i zachować pamiątki po moim Mężu. Oprócz tego podziękowania dla prezesa ZLP, Leona Kruczkowskiego. * * * Walki o uratowanie mieszkania zatruły ostatnie lata wdowy po pisarzu. Tym bardziej że borykała się z kłopotami finansowymi — rentę wdowią po mężu załatwiano jej latami, przyznano dopiero dwa miesiące przed śmiercią. Mimo to sprzedała na życie nieznaczną tylko część mebli i pamiątek. Zdecydowaną większość ocaliła. Przeznaczyła na muzeum męża całe mieszkanie, na utrzymanie którego nie było jej po prostu stać, nie miała nawet na czynsz. W 1965 roku zapisała je więc Muzeum Tatrzańskiemu, które miało sprawować nad nim pieczę. Oddała wiele cennych eksponatów, między innymi obrazy Sichulskiego, Wyspiańskiego, Witkacego, Fałata, Styki — Makuszyński nie lubił pustych ścian — wschodnie tkaniny z ubiegłego stulecia, maskę pośmiertną pisarza, przedwojenne edycje jego książek, tony listów od dzieci. „Spisywali latami — wspomina Genowefa Wątorek. — Za to wszystko, co przeszła, zanim coś tu zrobiła, powinna od razu pójść do nieba. Dała państwu wiele, choć nic od niego nie dostała…” Otrzymała w muzeum pół etatu sprzątaczki, na inny nie starczyło pieniędzy. Choć była jego duszą i honorowym kustoszem — dbała o nie jak o własne dziecko. Niemal do końca swoich dni oprowadzała, opowiadała, pokazywała. Mieszkanie w Zakopanem było i jest łakomym kąskiem. Kolejna próba jego zajęcia (choć mieściło się w nim już muzeum) nastąpiła po śmierci Janiny Makuszyńskiej. Upatrzył je sobie ówczesny dyrektor Muzeum Tatrzańskiego — wynajmował pokój na mieście i nie chciało mu się płacić. Przysłał już więc nawet ekipę, która miała malować pokoje. „Znów jednak je obroniłam — wspomina Genowefa Wątorek. — Umierająca pani Makuszyńska poleciła mi opiekę nad swoim skarbem. I tym razem pomogła Warszawa”. „Interweniowałem ostro w Ministerstwie Kultury i Sztuki — wspomina pan Przemysław Gluziński. — Powoływałem się na testament ciotki, w którym zastrzegła, że nikt nie może w muzeum zamieszkać, nawet kustosz czy oprowadzający. Zagroziłem, że w wypadku nieuszanowania jej ostatniej woli rodzina cofnie darowiznę. Na szczęście poskutkowało. Muzeum zajmuje teraz całe piętro, na którym mieszkali niegdyś Makuszyńscy, odzyskało wszystkie ich pokoje”. Dziś nikt już ich nie zabiera. Odrapaną, zniszczoną, nie ogrodzoną „Opolankę”, zasiedloną na parterze i drugim piętrze lokatorami, niszczy brak pieniędzy, których nie ma Muzeum Tatrzańskie, właściciel willi. Nie ma ich na remonty, na mieszkania dla pozostałych lokatorów, tak aby na pozostałych piętrach mogła powstać galeria książek Makuszyńskiego, sala noclegowa dla licznych szkolnych wycieczek. Niszczy też „Opolankę” obojętność władz Zakopanego, których nie interesował spadek po pisarzu; zajęte są budową kolejnych McDonaldów. * * * Umierał ciężko — zniszczony cukrzycą, częściowo sparaliżowany, z obustronnym zapaleniem płuc, nieprzytomny. Zmarł w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat, 31 lipca 1953 roku, najczarniejszym dla polskiej literatury, gdy odchodzili, jeden po drugim, najbardziej znani pisarze i poeci, zaraz po nim Gałczyński, Tuwim. Jego pogrzeb, bo był ważniejszy niż „syćka ministry”, stał się żywiołową manifestacją zakopiańczyków, zwłaszcza młodych, do których nie pozwolono mu mówić. Władze miasta nie zrobiły nic, żadnego gestu, pochowali go sami górale. Ubrani w odświętne cuhy, wynieśli trumnę z „Opolanki”, powieźli góralskim wasągiem, zaprzężonym w konie, wyłożonym kosówką i jedliną, przy dźwiękach kapeli Obrochtów. Krupówkami na cmentarz zasłużonych na Pęksowym Brzyzku. Nieśli go koledzy pisarze: Janusz Meissner, Roman Brandstaetter, odprowadzały kilkunastotysięczne tłumy, nie kryjąc łez płakali nawet najtwardsi górale. Przemówił nad grobem Roman Brandstaetter, który powiedział: „Był jednym z tych, którzy dobroć utożsamiali z mądrością, a talent z charakterem, którzy wiedzieli — po trudach doświadczeń — że nie można być wielkim pisarzem, nie będąc dobrym człowiekiem”. W imieniu górali pożegnał honorowego bacę Adam Pach, prawnuk Sabały, poeta ludowy: „Do gromady honornych ludzi, co leżom na Pęksowym Brzyzku, schodzi mistrz Kornel. Godnie se zasłużył na tym świecie. Swojom gwarom i swoim piórem umiloł ludziom życie. Zapatzył się w sabałowe powiedzenie: wyżyn ze siebie smentek, a życie stanie ci się milse. Jednako dziś zasmucił nos swojom śmierzciom”. Powrót pisarza — bardzo szybko tryumfalny — rozpoczął się po 1956 roku, po Październiku. W 1957 Antoni Gołubiew (pod pseudonimem Goa) ogłosił w „Tygodniku Powszechnym” tekst pod znamiennym tytułem: „Zwycięstwo Koziołka Matołka nad stalinizmem”. I rzeczywiście. Jego poezja i proza nie wytrzymały próby czasu, ale twórczość dla dzieci i młodzieży jak najbardziej tak. Bardzo szybko zaczęto ją więc wznawiać, i to w masowych, milionowych nakładach. Ekranizować. Bardzo długo jednak — z wieloma zmianami, uaktualniając i uwspółcześniając realia, przede wszystkim masowe edycje książek dla dzieci, chociażby „Koziołka Matołka”. Zmiany, często absurdalne, dotyczyły tekstów. I tak na przykład we fragmencie: „Niech to złoto, co się świeci, Ambasada zaraz wyśle do biedniutkich polskich dzieci”, zamieniono „biedniutkie” na „kochane”, bo dzieci w PRL–u biedniutkie być nie mogły. Większość zmian dotyczyła jednak rysunków Mariana Walentynowicza, który przeżył Makuszyńskiego, zmarł w 1967 roku. Po naciskach cenzury i wydawnictwa, chcąc ratować książkę, z kacem zgodził się na „poprawki”. A było ich sporo. Musiał dorysować symbole „nowego”, przede wszystkim Pałac Kultury i Nauki. Zlikwidować — „starego”, na przykład czapki rogatywki, długie żołnierskie płaszcze, które zastąpione zostały mundurami Ludowego Wojska Polskiego. Z biało–czerwonych flag usunąć biel, zostawić mały paseczek u dołu — niczym w „Małej apokalipsie” Konwickiego. Sześcioramienną gwiazdę zastąpić bardziej słuszną — pięcioramienną. Szkołę w Koziej Wólce, gdzie Koziołek pobierał nauki, solidną, mieszczańską kamienicę przerobić na typowo socrealistyczną budowlę. Na okładce posadzić Koziołka nie na księżycu, lecz nowoczesnej rakiecie, i tak dalej. To ważne, bo do dziś wznawiającym Makuszyńskiego wydawcom zdarza się korzystać nie z edycji przedwojennych czy też tych, które ukazały się do roku 1948, na ogół jeszcze bez zmian, ale już „popaździernikowych”, skażonych cenzuralnymi cięciami. I tak na przykład Wydawnictwo Morskie w roku 1990 wznowiło „Wielką bramę” bez niecenzuralnego niegdyś zakończenia: „— Patrz Piotrze, patrz! — rzeki kapitan ze wzruszeniem w głosie. Z wielkiej bramy Polski wypływał dostojnie olbrzymi i wspaniały okręt. — «Piłsudski» — szepnął Piotr. «Piłsudski» wypływał na wielkie morze, na wieczyste morze”5. * * * Ale choć ślady „tamtego” nadal jeszcze się zdarzają, wygrał ze stalinizmem. Stał się pisarzem nie do usunięcia z kanonu klasyki literatury dziecięcej. „5.11.1959. (…) Z Anną na polskim filmie «Awantura o Basię» — pisała w swoich „Dziennikach” Maria Dąbrowska.— — Świetny film, dozwolony od lat siedmiu, ale w pełni mogący być oceniony tylko przez mocno dorosłych. (…) Nie wiem, czy należy to zawdzięczać reżyserowi, czy Makuszyńskiemu, z którego powieści film jest zrobiony. Jeżeli Makuszyńskiemu, to był wielkim pisarzem, w sensie pisarza popularnego, a będącego na poziomie prawdziwej, choć lekkiej sztuki. Tacy pisarze robią sławę światową swoim narodom, a u nas z reguły są nie doceniani”. * * * „Możesz, drogi Karolu, iść śmiało na Sąd Ostateczny — pisał Lechoń w „Dzienniku”. — Anioł mowy polskiej i anioł dowcipu na pewno cię obronią, gdyby jakiś adwokatus diaboli upierał się przy twoich małościach i zdrożnościach”. DWA POGRZEBY POETY JAN LECHOŃ Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną, Powiem ci: śmierć i miłość — obydwie zarówno. Jednej się oczu czarnych, drugiej — modrych boję. Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje. Autor tych strof, JAN LECHOŃ (1899—1956) — prawdziwe nazwisko Leszek Serafinowicz, jeden z najwybitniejszych polskich, właściwie arcypolskich poetów, zadebiutował „Karmazynowym poematem”, potem „Srebrnym i czarnym” jako młodziutki chłopiec. Od razu mistrzowsko i olśniewająco, zdobywając sławę i pozycję wielkiego poety, następcy Mickiewicza i Słowackiego. Po młodzieńczych sukcesach, presji zbyt wielkich oczekiwań, przyszło załamanie. Zamilkł jako poeta na długie lata. Jego kolejny tom „Lutnia po Bekwarku”, nie dorównujący pierwszym, ukazał się dopiero po latach osiemnastu, po wojnie i emigracji. 8 czerwca 1956 roku, jeszcze przed polskim Październikiem, w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, popełnił samobójstwo — runął na bruk z dwunastego piętra hotelu „Henry Hudson” w Nowym Jorku przy — nomen omen — Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Zabił się na miejscu. Za przyczynę desperackiego kroku uważano początkowo depresję z powodu twórczej niemożności, której był świadom. Okres najgorszej emigracyjnej nędzy został już przecież za nim — miał wreszcie własne mieszkanie, stały dochód: pracę w Radiu „Wolna Europa”. Choć powodem ostatecznym stała się — o czym długo milczano —jego seksualna odmienność, homoseksualizm, którego nie akceptował, o którym wzmianki są zresztą w jego „Dzienniku”, choć w sposób metaforyczny. Pisał o „Anakreoncie”, „najdroższej osobie”, nie była to jednak kobieta, lecz mężczyzna, jego wielka miłość, Aubrey Johnson, który na kilka miesięcy przed jego samobójstwem wyjechał w dłuższą podróż. Lechoń zrozumiał wtedy, że „oddał życie istocie byle jakiej”. Religijny, wychowany w tradycyjnym domu o surowych zasadach, uważający ponadto, że poeta powinien być także wzorcem moralnym, rozpaczał i cierpiał z powodu swych upodobań i „grzechu”. Dążył do samozagłady. Bał się też „ujawnienia” i skandalu — Ameryka nie akceptowała wówczas homoseksualistów. Dlatego też nie wyjeżdżał nawet do ukochanego Paryża, gdzie spędził przed wojną wiele lat jako radca kulturalny polskiej ambasady. Bał się, że Amerykanie nie wpuszczą go z powrotem. Starał się akurat o amerykańskie obywatelstwo, gdy okazało się, co potwierdził Kazimierz Wierzyński, że emigracyjni urzędnicy dowiedzieli się o jego seksualnych skłonnościach6. Choć adwokat zapewniał go, że wszystko jest na dobrej drodze, bał się ujawnienia swego sekretu, wydalenia ze Stanów, choć niepotrzebnie. Nie afiszował się ze swoimi skłonnościami, Amerykanie byli dumni (trwał okres zimnej wojny), że goszczą u siebie znanego, polskiego poetę, wygnańca. Ale jego neurotyczną wyobraźnią zawładnęło już pragnienie śmierci. Zrozpaczony, zdesperowany, wolał samobójstwo niż ujawnienie swojej tajemnicy7. Pan Marek Rudzki, rocznik 1929, Polak zamieszkały w Ameryce, ekonomista z zawodu, humanista z zainteresowań i rodzinnych tradycji, który często odwiedza Polskę, rodzinę i przyjaciół, ma do Lechonia stosunek szczególny. Znał go bowiem osobiście, był też uczestnikiem jego dwóch pogrzebów: w Nowym Jorku i Warszawie, a właściwie w warszawskich Laskach, gdzie w trzydzieści pięć lat po pogrzebie nowojorskim złożono urnę z jego prochami. * * * „Poznałem Lechonia przed wojną — wspomina pan Rudzki — gdy miałem cztery i pół roku, dokładnie w 1934, na Lwowskiej 17, w pięknym mieszkaniu mego wuja, Adama Nagórskiego, znanego, wybitnego warszawskiego adwokata. Niewątpliwie trochę snoba, bywalca «Ziemiańskiej», «Adrii», «IPS–u», przyjaciela nie tylko Lechonia, ale całej prawie przedwojennej intelektualnej elity, między innymi Wierzyńskiego, Tuwima, Słonimskiego, Boya, Wieniawy, Franca Fiszera”. Jako człowiek zamożny Adam Nagórski nie tylko przyjaźnił się z Lechoniem, ale też wspomagał go finansowo, o czym świadczą zachowane listy poety, w których prosi wuja o mniejsze, większe i wielkie pożyczki. Zachował się na przykład telegram z Paryża, gdzie zalegał z opłatą za hotel: „ROZUMIEM WSTYD PRZEPRASZAM ALE SYTUACJA BEZ WYJŚCIA BŁAGAM POMOC LESZEK”. „Poznałem go… pod fortepianem — wspomina pan Rudzki — gdzie uciekłem, gdy wszedł do salonu, bo jako dziecko nie przepadałem za obcymi. Mimo to Lechoń wczołgał się na czworakach pod fortepian, podał mi rękę, przedstawił się”. * * * W 1946 roku Markowi Rudzkiemu, świeżo upieczonemu maturzyście, udało się, co było wówczas trudne i niebezpieczne, uciec do ojca na Zachód. Wykorzystując jego kontakty przedwojennego dyrektora Rady Portu Gdańska, zaciągnął się na statek M/s „Sobieski”, na który już nie wrócił. W 1951 roku zamieszkał z ojcem w Nowym Jorku, studiował i pracował jako tłumacz w Radiu „Wolna Europa”. W audycjach literackich brał udział Lechoń, który przypomniał go sobie, a poza tym, ze względu na przyjaźń z jego wujem, Adamem Nagórskim, traktował jako starego znajomego. Dlatego też, tak jak niegdyś od wuja, pożyczał teraz pieniądze od niego, nazywając to „wymianą dokumentów uwierzytelniających”. Polegała ona na tym, że Marek Rudzki wręczał mu czek imienny, na przykład na dwadzieścia pięć dolarów, Lechoń natomiast czek na sumę podobną. Z tym że czek wystawiony przez pana Rudzkiego mógł być zrealizowany natychmiast, przez Lechonia natomiast dopiero w dniu jego kolejnej wypłaty. * * * Ale choć były to niełatwe emigracyjne początki poety, zapamiętał go jako człowieka towarzyskiego, wesołego, rzucającego dowcipami, których kilka zapamiętał. Na przykład na jednym z przyjęć Lechoń zasiadł do fortepianu, śpiewał bułgarską piosenkę „Szumi Marica”, zamieniając słowa na „Szumi macica”. Po przyjęciu Marek Rudzki, Lechoń i kilku innych gości kontynuowało wieczór w kawiarni, gdzie jedna z pań pokłóciła się z Lechoniem, rzeczywiście często złośliwym. Zażądała więc od młodego Marka Rudzkiego, żeby odprowadził ją do domu. „Nie miałem, oczywiście, na to ochoty — wspomina — ociągałem się, nie chciałem opuszczać wspaniałego towarzystwa, ale cóż, byłem dobrze wychowany”. „Soki piczne uderzyły jej widać do głowy” — skomentował na drugi dzień Lechoń. Sypał wręcz zabawnymi powiedzonkami, mawiał na przykład: „Precz, precz smutek w szelki!” lub: „Piersi wysuwają się na czoło!” Wspaniale i zabawnie też rysował, pan Rudzki widział podpisaną i zilustrowaną przez niego historię Polski, trudno ukryć, lekko obsceniczną, zaczynającą się od Piasta i Rzepichy. Ma ją u siebie do dziś jeden z jego nowojorskich przyjaciół. Ciągle nie wydana, budzi bowiem kontrowersje, czy aby Lechonia „nie pomniejsza”. A poza tym pisał ją i rysował dla siebie, nie do druku. „Choć, moim zdaniem — mówi Marek Rudzki — powinna zostać wydana, to przecież Lechoń, a poza tym po śmierci autora bardzo często ukazują się dzieła, których publikacji wcale sobie nie życzył”. * * * W kwietniu 1956 roku Marek Rudzki ze swoim ojcem, Lechoniem i wieloma innymi Polakami brał udział w pogrzebie jednego z pracowników Radia „Wolna Europa”. W drodze powrotnej z cmentarza zabrali do samochodu Lechonia, który miał wprawdzie jechać do miasta, ale wysiadł szybko, oświadczając, że musi gdzieś wpaść i natychmiast coś zjeść. „Po każdym pogrzebie — tłumaczył — trzeba szybko coś przekąsić, inaczej pogrzeb następny będzie twoim własnym”. Ciekawe, czy zdążył? Spieszył się bowiem bardzo do Rubinsteinów. W każdym razie, jego pogrzeb — czego nikt się nie spodziewał — odbył się dwa miesiące później. Pan Rudzki widział go na dwa dni przed jego śmiercią samobójczą — mignął mu w studiu „Wolnej Europy” i faktycznie, wyglądał źle: blady, mizerny, z trzęsącymi się rękoma. Nikt nie przypuszczał jednak, że jest z nim aż tak tragicznie, że za dwa dni odbierze sobie życie. * * * „Wiadomość o jego desperackim kroku — kontynuuje — stała się dla nowojorskiej Polonii ogromnym szokiem. Choć nie pisał tyle, ile od niego wymagała, uważała go za poetę numer jeden, emigracyjnego wieszcza, księcia niezłomnego polskiej poezji na wygnaniu. Było więc tak jak niegdyś w polskim Paryżu po śmierci Mickiewicza czy Słowackiego. A właściwie o wiele gorzej, nowojorską Polonię gryzły bowiem wyrzuty sumienia, że nie potrafiła swego poety ocalić, pomóc mu. Nie zauważyła zwiastunów śmierci, załamania i depresji, której pomogłoby leczenie, pobyt w szpitalu, tak jak po pierwszej, nieudanej samobójczej próbie. W 1921 roku próbował się otruć, jednak go odratowano, podleczono”. Wiele osób miało do niego żal — jak mógł? Był przecież osobą publiczną, jego życie nie należało już tylko do niego. Swoim samobójstwem zadał cios całej emigracji, dał natomiast satysfakcję władzom PRL–u, które, oczywiście, to wykorzystały, pisząc natychmiast, z trudno ukrywanym zadowoleniem o tym, jak kończą emigracyjni twórcy… Reżimowa polska ambasada w Waszyngtonie wystąpiła zaraz z formalnym wnioskiem o wydanie ciała Lechonia, ale oczywiście nie dostała go, nie było o tym mowy. Nie wszyscy też chcieli w jego samobójstwo wierzyć, twierdzili, że to nieszczęśliwy wypadek, że wychylił się niefortunnie i wypadł. Polska prasa reżimowa lansowała plotki najróżniejsze — na przykład że wypchnęli go „agenci Andersa”, zdecydował się bowiem na powrót do Polski. * * * Jego pogrzebem — opowiada pan Rudzki — zajęła się organizacja Bratniej Pomocy, przede wszystkim Jerzy Krzywicki i generał Wincenty Kowalski, ważne postaci nowojorskiej Polonii”. Ciało Lechonia, tak jak wcześniej Wieniawy, wystawiono w domu pogrzebowym w Campbell Funeral Chapel przy Madison Avenue. Leżał w otwartej trumnie, dlatego też Marek Rudzki nie wchodził do środka, choć waliły tłumy. „Wiedziałem przecież, w jakich zginął okolicznościach, jak bardzo był roztrzaskany. Spadając zaczepił o coś i miał połamane nogi, rozbitą prawą część marzy, brodę i usta. Wolałem więc go nie oglądać, zapamiętać takiego, jakiego znałem”. I nie żałuje, Lechoń miał bowiem — jak mówili mu później ci, którzy go widzieli — nos z wosku, był bardzo poskładany, uszminkowany. Amerykańskie firmy pogrzebowe potrafią robić cuda z niczego. Poszedł natomiast na poprzedzającą pogrzeb mszę, celebrowaną w kościele Świętego Stanisława, w polskiej dzielnicy Nowego Jorku, odprawioną przez księdza pułkownika Franciszka Tyczkowskiego, spowiednika Lechonia. Podobno były początkowo kłopoty z katolickim pochówkiem, bo, choć wierzący, popełnił samobójstwo, ale właśnie ksiądz Tyczkowski wszystko jakoś załatwił. Księża uważali zgodnie, że skoro pisał tak piękne wiersze o Matce Boskiej, trudno mu odmówić. Co więcej, mimo samobójczej śmierci Lechonia ksiądz prymas kardynał Wyszyński pisał do jego brata Zygmunta jeszcze z Komańczy, gdzie był internowany: „1.08.1956. (…) Odprawiłem Mszę Świętą za poetę Jana Lechonia i ufam spokojnie, że dobry Bóg da mu, jak Hiobowi, wszystkiego siedmiokroć. Przecież pozwolił ongiś nieprzyjaznemu, by uderzył dało Hiobowe, ale do duszy prawa nie dał. Ufajmy, że z tej strasznej męki życia — dusza wyrwała się z tęsknoty za Prawdziwem Ojcem”. Na pogrzeb przyszły oczywiście tłumy, kościół pękał w szwach, tak że pan Marek Rudzki sfotografował tylko trumnę i wyszedł, stał przed wejściem. Pamięta dobrze przejmujący moment, gdy wynoszono ją z kościoła, owiniętą biało–czerwoną flagą, z orłem w koronie, niesioną przez najwybitniejsze postacie polskiej emigracji i przyjaciół poety. Z jednej strony sam generał Anders, który przebywał akurat w Nowym Jorku, generał Kowalski, ambasador Lipski, Adam Ciołkosz, Aleksander Janta, Ziemowit Karpiński, Zygmunt Nagórski. Z drugiej — Kazimierz Wierzyński, Józef Wittlin, Zdzisław Czermański, Stanisław Skrzetelski, Jerzy Krzywickł. Kondukt żałobny, składający się z kilkudziesięciu samochodów, pojechał przez most Brookliński, potem most Tadeusza Kościuszki, na Long Island, na katolicki cmentarz Calvary, gdzie sporo nie tylko grobów polskich, ale też włoskich, irlandzkich. Przemawiało wiele osób, pan Rudzki zapamiętał jednak przede wszystkim Wierzyńskiego, najbliższego przyjaciela Lechonia. Kłócili się, zrywali, zawsze jednak, jak choćby po pogrzebie Wieniawy, padali sobie w ramiona. Wierzyński, bardzo wzruszony, z trudem panował nad sobą, hamował łzy, co udzieliło się obecnym, tak że płakali wszyscy. „Cokolwiek można powiedzieć nad tym grobem, nic nie wyrazi nieszczęścia, że opuścił nas Jan Lechoń, i nic nie pomniejszy grozy, że opuścił nas w sposób tak okrutny — mówił. — Ale nie przyszliśmy tu po to, aby użalać się nad sobą. Mamy spełnić wobec niego ostatnią posługę i nie wiemy, czy może ona być czemś innym niż oddaniem duchowi Lechonia tego, co było w nim z łaski Boga, zanim oddamy ziemi to, co jest ziemskim szczątkiem człowieka. (…) Wierzył w Polskę, jak wierzy się w Pana Boga, i kochał ją tak, jak kocha się Boga. Polska żyła w nim otoczona tą miłością jak aureolą — w stałej apoteozie. Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty intuicyjny umysł i nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą przywieźliśmy ze sobą i z którą chcieliśmy wrócić. (…) Będzie leżał w obcej ziemi i czekał tu na wolność ziemi własnej. I doczeka się tej wolności, bo przecież dawno już nam mówił, że Kasandra się myli. Leszku kochany, żegnam cię. Mam tu zawiniątko z ziemią z Polski, spod Warszawy, rzucam ci tę ziemię, pod nią będzie ci lżej”. * * * Cmentarz Całvary, gdzie spoczął, leży na obrzeżach miast