16807

Szczegóły
Tytuł 16807
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

16807 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 16807 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 16807 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

16807 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

GUY SORMAN Made in USA SPOJRZENIE NA CYWILIZACJĘ AMERYKAŃSKĄ PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH NOWICKI ,PVoszyńsUi i S-Ua Tytuł oryginału: MADE IN USA Regards sur la civilisation americaine Copyright © Librairie Artheme Fayard, 2004 All Rights Reserved Redakcja Grażyna Jaworska Korekta Anna Hakowska Projekt okładki i projekt typograficzny Andrzej Barecki Zdjęcie na okładce SUPERSTOCK POLSKA Redakcja techniczna Małgorzata Kozub Łamanie Ewa Wójcik ISBN 83-7469-130-1 Wydawca Prószyński i S-ka SA ul. Garażowa 02-651 Warszawa Druk i oprawa OPOLGRAF Spółka Akcyjna ul. Niedziałkowskiego 8-12 45-085 Opole Spis rzeczy Przedmowa.................................... 7 1. Przez okienko samolotu...................... 11 2. Wojna dwóch kultur......................... 38 3. W świetnej formie.......................... 72 4. Bóg to ja.................................. 89 5. Zero tolerancji............................108 6. Koniec czarnego problemu...................129 7. Zbuntowana republika.......................148 8. Imigrantów serdecznie witamy ................167 9. Twórcza destrukcja.........................189 10. Demokracja imperialna .....................212 Epilog......................................235 Źródła i bibliografia............................239 Indeks osobowy...............................247 Indeks rzeczowy...............................251 Przedmowa Amerykanie nie są już Europejczykami. Czy kiedykolwiek nimi byli? Od samego początku nie przestawali oddzielać się od Europy. Pierwotnie za sprawą purytan i innych sekt, tych dobrowolnych wygnańców poszukujących wolnej przestrzeni. Dziś ta rozbieżność się utrzymuje, bo wszyscy czy niemal wszyscy Amerykanie wierzą w Boga, a przynajmniej tak twierdzą. Natomiast wśród Europejczyków wiara stała się rzadkością. Wraz z uzyskaniem niepodległości przez Stany Zjednoczone wspomniana rozbieżność zyskała także wymiar filozoficzny. Amerykanie bowiem — bezprecedensowa zuchwałość — odważyli się wynaleźć naród, którego fundament stanowi kontrakt społeczny. Stało się to w 1776 roku. Deklaracja Niepodległości przyznawała obywatelom ni mniej, ni więcej — tylko prawo do „ubiegania się o szczęście". Ta definicja republiki odrzucała europejską tożsamość zbudowaną na pamięci o wspólnych cierpieniach. W latach trzydziestych dziewiętnastego wieku władza przeszła z rąk elit w ręce mas, duch arystokratyczny ustąpił egali-taryzmowi, a demokracja amerykańska stała się ludowa. Nasze europejskie elity nie zawsze sobie z tym radzą i chętnie nazywają amerykańską demokrację populizmem, bo pozostaje obojętna na autorytet intelektualistów. Lecz Alexis de Tocqueville, który na miejscu był świadkiem rewolucji demokratycznej, dostrzegł w niej — choć nie wzbudziło to jego entuzjazmu — przyszłość Zachodu. Europa oddaliła się jeszcze bardziej, kiedy w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku kapitalizm bez granic uczynił ze Stanów Zjednoczonych pierwszą światową potęgę gospodarczą. Od tej pory stały się niedoścignione i trudne do naśladowa- 8 * • Made in USA nia. Dla Europy amerykański kapitalizm jest zbyt surowy. Wolimy nasze państwo opiekuńcze od ich państwa minimalnego i zgadzamy się na to, że nasze państwo przyhamuje nieco tempo rozwoju gospodarczego. W 1918 roku prezydent Wilson wyznaczył Stanom Zjednoczonym zadanie: miały propagować demokrację i wolny handel. Ten „demokratyczny imperializm" zaprowadzi USA aż do Iraku. Przepaść dzieląca wilsonowski idealizm od europejskiej skłonności do preferencji dla działań dyplomatycznych stała się trudna do pokonania. W latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku przyszła kolej na Amerykanki. One również wybrały niepodległość. Uwolniły się od ograniczeń płci, niektóre spośród nich stworzyły ruch feministyczny. Pozostaje jeszcze gwałtowny przełom sixties, lat sześćdziesiątych. Europa przyłączyła się do niego; ale w pozostałych częściach świata odpowiedzią na rewolucję obyczajową made in USA stał się antyamerykański integryzm. Ostatnia rozbieżność ma swój początek w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, i jest natury etnicznej. Znaczna imigracja z całego globu zmienia oblicze Ameryki. Naród, dotąd głównie biało-czarny, staje się wielokolorowy. USA pozostają cywilizacją zachodnią, ale nie jest to już cywilizacja europejska. Stany Zjednoczone jako cywilizacja? Europejczycy rzadko ją uznają. Wolą widzieć w Amerykanach kuzynów, nieco opóźnionych lub wyprzedzających Europę, w zależności od ideologicznych preferencji oceniającego. Każdy jednak z tym się zgodzi, że ci kuzyni są zaborczy. Gdziekolwiek się znajdziemy, Stany Zjednoczone są już tam obecne. Codziennie konsumujemy coś amerykańskiego. Ta obsesyjna obecność stanowi pożywkę raczej dla namiętności niż dla refleksji — kochamy wszystko lub nienawidzimy wszystkiego, co jest madę in USA. Przypomnijmy sobie, że 11 września 2001 roku, tuż po zamachach w Nowym Jorku i Waszyngtonie, każdy Europejczyk poczuł się Amerykaninem; łatwiej się solidaryzować ze słabym. W rok później obóz słabych przeszedł do ataku, a ci, którzy się z nim solidaryzowali, stali się — słusznie czy nie — antyamery-kańscy. Książka ta stara się uniknąć podobnej przesady, jeśli to w ogóle możliwe. Nie będziemy tu wspominać o relacji pomiędzy Przedmowa 3SHś 9 nimi a nami. Nie zaproponujemy uczestnictwa w amerykańskich wyborach, całkowitego odrzucenia Stanów Zjednoczonych ani ich naśladowania. Zajmiemy się wyłącznie ich odmiennością. W naszym opisie cywilizacji made in USA nie pretendujemy do wyczerpania tematu i pokusimy się zaledwie o szczyptę obiektywizmu. Nasze spojrzenie będzie spojrzeniem „zaangażowanego podróżnika", a wyrazem tego zaangażowania jest czas: opisana tu podróż kończy się w 2004 roku, ale rozpoczęła się w roku 1962. ROZDZIAŁ PIERWSZY Przez okienko samolotu Pierwszy obraz Stanów Zjednoczonych, jaki wrył mi się w pamięć, jest tak banalny, że aż niezapomniany. Na chwilę przed zetknięciem się samolotu z ziemią ujrzałem równe szeregi drewnianych domków w pastelowych kolorach, podobnych do siebie i równomiernie rozmieszczonych, maleńkie ogródki i ulice przecinające się pod kątem prostym. Szok Manhattanu, pionowego miasta widzianego z profilu, miał przyjść dopiero później. W czterdzieści lat po tamtym lądowaniu — od tej pory miały się one często powtarzać — zdaję sobie sprawę, że ten pierwszy obraz zawierał już w sobie wszystko, czego dowiedziałem się później. Gdybym wtedy umiał patrzeć, w dzielnicy Queens, jak w otwartej księdze, mógłbym odczytać przez okienko samolotu całą Amerykę. Muszę jednak przyznać, że gdy miałem osiemnaście lat nie taki był mój cel. Ale czego właściwie szukaliśmy w Ameryce w 1962 roku? Cała epoka Czarter do Nowego Jorku: w latach sześćdziesiątych to nowe jeszcze słowo pojawiło się na plakatach rozwieszonych na uniwersyteckich korytarzach. W tamtych czasach słowo czarter było zaproszeniem do świata marzeń; nie oznaczało jeszcze trudów podróży uzależnionej od przypadku. Czarter sprawił, że dla całej generacji studentów podróże stały się możliwe. Wszelkie podróże: tam, w swobodniejszym społeczeństwie, wszystko będzie łatwiejsze... Te komunały dotyczące Nowego Świata są równie stare, jak same podróże. Na podstawie lektur i paru filmów wtajemniczeni zapewniali nowicjuszy, że wszystkie bez 12 Made in USA wyjątku Amerykanki nazywają się Lolita lub Marilyn. Powieści Henry'ego Millera, zabronione we Francji przez cenzurę, stawały się przed wyjazdem nieodzownym przewodnikiem po amerykańskich obyczajach. Bo to nie w sztywnej, gaullistow-skiej Francji czekały na nas kobiety, lecz w Ameryce. Skąd brały się te złudzenia? W błąd wprowadziło nas amerykańskie kino. Nie rozumieliśmy, że ówczesna gwiazda, Kim Novak, stała się obiektem pożądania dlatego właśnie, że była niedostępna — nawet dla Cary'ego Granta. Niewątpliwie też wyjechałem o rok za wcześnie. Dopiero w następnym, 1963, roku ukazały się dwa podstawowe dla ruchu feministycznego dzieła — Grupa Mary McCarthy, pierwsza intymistyczna powieść kobieca, i The Feminine Mystique socjolożki Betty Friedan. Ten ruch zmienił stosunki pomiędzy płciami najpierw w Stanach Zjednoczonych, a potem na całym świecie. Ale czy ów czarter, który miał nas wyrwać ze starej Europy, dotrze kiedykolwiek do pełnego rozkoszy Nowego Świata? Organizatorzy musieli przekonać wystarczającą liczbę kandydatów, bo jeśli nie byłoby ich dość dużo, to czarter w ogóle by nie wystartował. Podróżowano wtedy niewiele, samolot był drogi, a na dodatek czuliśmy strach. Nieco wcześniej rozbił się lecący do Nowego Jorku Boeing 707 linii Air France, jeden z pierwszych pokonujących tę trasę bez międzylądowania. W tamtych czasach pasażerowie oklaskiwali kapitana, który dowiózł ich do portu. Bilet czarteru został wyceniony na sześćset franków; dawałem wtedy korepetycje po dwadzieścia franków za godzinę. W styczniu cena wzrosła do ośmiuset franków. Organizatorów wyjazdu, w większości wywodzących się z Instytutu Nauk Politycznych w Paryżu, znieważano na korytarzach uczelni. Myśleliśmy już wyłącznie o czarterze, który stał się ważniejszy od wykładów Raymonda Barre'a z ekonomii czy wykładów Rene Remonda z historii. Po tym, jak zmieniła się cena, zmianie uległa również data, i to wielokrotnie. Kiedy termin wyjazdu był już blisko, zastanawialiśmy się, jak przetrzymać dziesięć tygodni — bo co najmniej tyle musiał trwać pobyt — w tym bogatym kraju, skoro byliśmy przecież tacy biedni. Rzeczywistość miała się okazać gorsza od obaw. W 1962 roku podróż do Ameryki z pięcioma dolarami na dzień zapewniała niezamierzoną kurację odchudzającą i wiele białych nocy. Przez okienko samolotu śsS$ 13 Jak wszyscy moi towarzysze, musiałem liczyć na dwa talizmany: jeden nazywał się YMCA, drugi Greyhound. Young Men's Christian Association, będący początkowo ligą moralności, oferował noclegi po dolarze lub dwa, zależnie od miasta. Natomiast przewoźnik autobusowy Greyhound, z chartem w logo, za dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów proponował bilet — bez limitu przejazdów, ważny przez dziewięćdziesiąt dziewięć dni — z jednego wybrzeża Stanów Zjednoczonych na drugie. Nocleg w jadącym autokarze pozwalał zaoszczędzić na YMCA i wybawiał nas od umizgów homoseksualistów (wtedy nie mówiono jeszcze gejów), którzy zamienili te schroniska młodzieżowe w domy schadzek. Sprawy płci rzeczywiście traktowano w Stanach Zjednoczonych z olbrzymią swobodą — tyle że dla większości z nas była to płeć niewłaściwa. Pensjonariusze YMCA, rzadko młodzi i niezbyt chrześcijańscy, wałęsali się pod wspólnymi prysznicami w poszukiwaniu młodych ludzi świeżo przybyłych do Stanów Zjednoczonych. Toalety się nie zamykały lub najczęściej były w ogóle pozbawione drzwi. Ale tak było we wszystkich miejscach publicznych. Na końcu rzędu toalet zwykle znajdowała się jedna zamykana, ale trzeba było za nią płacić. Ameryka nieco się zmieniła pod tym względem. Toalety publiczne dla pań i panów są teraz wyposażone w drzwiczki zakrywające sedno, ale nic poza tym. Europejczycy są tym zdziwieni i skrępowani, bo w przeciwieństwie do europejskiej amerykańska wygódka nie wymaga zamknięcia. To wystawianie ciała na widok publiczny wprawia w zakłopotanie. W pracach amerykanistycznych czy badaniach porównawczych na temat Starego i Nowego Świata temat ten pozostaje przemilczany. Domyślać się można jakiejś różnicy kulturowej pomiędzy światem katolickim a purytańskim: pokazywanie własnego ciała w każdej sytuacji, nie wyłączając sytuacji najbardziej intymnych, może oznaczać, że nie mamy nic do ukrycia. Kiedyś w Nowej Anglii z tego samego powodu zabraniano używania zasłon. Inne wytłumaczenie zaproponował Alexis de Tocqueville w dziele O demokracji w Ameryce. W społeczeństwie demokratycznym, pisze de Tocqueville, każdy musi stworzyć swoją tożsamość. Ciało i strój są jej składnikami. Ale sprowadzając wszystko do demokracji, de Tocqueville jest czasem nudny. -ii*"- 14 -.-:. Made in USA A Amerykanki? Mniej dzikie niż Francuzki — uprawiały flirt. Słowo było wtedy nowe, być może nowsze niż samo zjawisko. We flircie wszystko powyżej pasa było dozwolone, wręcz obojętne. Poniżej pasa wszystko było zabronione, ściśle ograniczone przez zakazy społeczne i religijne. Potwierdzi to dużo później Bill Clinton, wywodzący się z tego pokolenia. Przesłuchiwany w 1998 roku na temat swoich relacji z Moniką Lewinsky, oświadczył jakoby: „Nie miałem stosunków płciowych z tą kobietą". Zapewne uważał, że jest szczery. Co pozostało z tamtej Ameryki w jakieś czterdzieści lat później? Od melting-pot do salad bowl W 1962 roku Queens, nad którym przelatywaliśmy, zaludniali Amerykanie włoskiego pochodzenia. W 2004 roku tę samą dzielnicę zamieszkują nowe klasy średnie pochodzenia afro-amerykańskiego. A Włosi? Wspięli się na wyższe szczeble drabiny społecznej, wyemigrowali na zielone przedmieścia i rozpłynęli się w europejskim melting-pot. Z włoskich korzeni pozostało im często tylko nazwisko. W dziewiętnastym wieku nie do pomyślenia było, żeby Anglicy, Irlandczycy i Żydzi pobierali się ze sobą nawzajem. Lecz w roku 1900 nowojorski pisarz, Israel Zangwill, przeczuwając, że kiedyś to nastąpi, stworzył wyrażenie melting-pot. Od tamtej pory wspólnoty etniczne amerykańskich imigrantów wymieszały się do tego stopnia, że często po dwóch czy trzech pokoleniach nawet pojęcie takiej wspólnoty jest już tylko wspomnieniem, podtrzymywanym na sposób folklorystyczny. Zatarły się granice pomiędzy ludami wywodzącymi się z Europy. Połowa Amerykanów pytanych o korzenie podaje liczne kraje, do których dorzucić muszą kraje pochodzenia swoich małżonków. W 1962 roku ta wewnątrzeuropejska krzyżówka nie budziła już oporów. Było oczywiste, że powstawała właśnie jedyna, wspólna rasa europejska. Czy nadal tak jest? Od 1920 roku bramy dla imigracji były zaledwie uchylone. W 1965 roku zostały szeroko otwarte i skończyło się faworyzowanie Europejczyków. Wynikiem jest napływająca od trzydziestu lat fala imigrantów z Azji, czarnej Afryki, Ameryki Łacin- Przez okienko samolotu Sili 15 skiej. Ten stan rzeczy spowodował obawy o bałkanizację Stanów Zjednoczonych. Był to jeden z modnych tematów lat osiemdziesiątych: czy zmierzamy ku Ameryce grup etnicznych, rozczłonkowanej z powodu trudnej koegzystencji ludów europejskich i nieeuropejskich, zamykających się przed sobą na własnych terytoriach i we własnych obyczajach? Pesymiści ogłosili upadek idei republikańskiej, optymiści odgadywali nową formę społeczeństwa, salad bowl, która zastąpić miała melting-pot. W owej sałatce wszyscy mieszaliby się ze sobą, nie tracąc przy tym swej pierwotnej tożsamości. Obawy okazały się przesadzone: od samego początku Stany Zjednoczone zawsze były salad bowl, przekształcającą się po dwóch czy trzech generacjach w melting-pot. Czy migracja z kierunków nieeuropejskich miałaby zmienić ten amerykański model? Wbrew temu, co głoszono w latach osiemdziesiątych, przybysze z krajów hispanojęzycznych oraz Afrykanie, Chińczycy, Wietnamczycy i Hindusi w rzeczywistości nie trzymali się kurczowo ani swej przeszłości, ani języka. W latach osiemdziesiątych brano pod uwagę możliwość, że Stany Zjednoczone staną się krajem dwujęzycznym; w 2004 roku miliony meksykańskich imigrantów nadal mówią po hiszpańsku, ale już ich dzieci są anglojęzyczne. W przypadku Azjatów ewolucja jest jeszcze szybsza. Z ostatniego narodowego spisu ludności przeprowadzonego w 2000 roku wynika, że połowa Wietnamczyków wchodzi w związki małżeńskie z Europejczykami. Wśród imigrantów hispanojęzycznych metyzacja nie zachodzi równie szybko — wynosi około jednej trzeciej populacji - ale tendencja do wymieszania się w jedną, uniwersalną rasę jest porównywalna. I tylko społeczność afroamerykańska nie podlega żadnym fuzjom, bardziej z własnej woli niż z powodu białego rasizmu. W 1962 roku dziewięćdziesiąt sześć procent Białych było przeciwnych małżeństwu z Czarnym. W 2002 roku siedemdziesiąt siedem procent Białych nie widziało już żadnych przeciwwskazań dla takiego związku. Jedni wiążą wielkie nadzieje z zachowaniami wspólnotowymi, inni się ich obawiają (tak w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie). Ale poza wspomnianym afro-amerykańskim wyjątkiem (bo już zachowanie afrykańskich imigrantów z ostatnich lat jest odmienne, bliższe zachowaniu Azjatów) — zachowania takie coraz bardziej zanikają. Niektóre 16 Made in USA ¦ dzielnice miast mogą przypominać enklawy wspólnot etnicznych. Tej segregacji sprzyja współwłasność budynków, bowiem udziałowcy muszą wyrazić zgodę na kandydatów, którzy chcą zamieszkać w ich domu. Jednak taki układ społeczny i etniczny częściej ma charakter przejściowy niż ostateczny. W 1962 roku było więc za wcześnie, by ogłosić bałkaniza-cję Stanów Zjednoczonych. W 2004 roku jest już za późno, by się jej wciąż obawiać. Pozostałości zachowań wspólnotowych są wątłe: uroczystości rodzinne i poczucie pluralistycznej tożsamości, patriotycznej, lecz pozbawionej nacjonalizmu; ale przecież każdy Amerykanin był zawsze jednocześnie amerykański i jakiś jeszcze (żydowski, włoski, chiński...). Pamięć o korzeniach jest podtrzymywana, trwalsza niż w Europie, nie oznacza jednak zdrady amerykańskiego obywatelstwa. Ku zaskoczeniu samych Amerykanów machina do produkcji nowych obywateli nie zacięła się pod naporem milionów imigrantów — rzadko europejskiego pochodzenia — którzy przybywają co roku. Melting-pot jest odporny. Konstytucja broniąca swobód religijnych i politycznych, kapitalizm produkujący nowe miejsca pracy, rynek rodzący marzenia — te trzy zasady nadal składają się na kontrakt społeczny narodu, przynależność do którego nie przestaje być przedmiotem pożądania. Całość spowijają flaga i język angielski. Flaga? Nie będę twierdził, że w 1962 roku dostrzegłem ją z samolotu. Ale tam była i wystarczy wybrać się do Queens A.D. 2004, aby stwierdzić, że jest wszechobecna. Wojna w Iraku i patriotyczne wsparcie dla wojska dodatkowo pomnożyły jej występowanie. Lecz flaga ta jest nie tyle znakiem wojny, ile świadectwem przystąpienia do amerykańskich instytucji. Wywieszenie flagi jest nie tyle aktem patriotyzmu, ile podpisem pod kontraktem społecznym. Demokracja, kapitalizm i Bóg dla wszystkich, potem następują daty i podpisy. Społeczeństwo właścicieli W 1962 roku domy w Queens wydały mi się podobne do siebie. W czterdzieści lat później nadal są na jedno kopyto. Ale gdybym mógł powiększyć obraz, zauważyłbym, że ta standardy-zacja jest pozorna. Tak wtedy, jak i obecnie ubrania i samochody Przez okienko samolotu SS§ 17 są podobne, ale nie identyczne; stanowią świadectwo minimalnych, lecz istotnych różnic w dochodach mieszkańców. Ci, którzy są zbyt bogaci lub zbyt biedni, dokonują widocznej transgresji zasady równości. Będą musieli opuścić Queens, by wspiąć się w górę lub zejść w dół drabiny społecznej. W zależności od tezy, jaką chce udowodnić obserwator, położy on nacisk bądź na demokratyczną jednorodność, bądź na pełną hipokryzji odmienność; w przypadku Stanów Zjednoczonych oba przeciwstawne twierdzenia można bez trudu obronić. Wszystkie domy w Queens, całkowicie lub nieomal identyczne, są własnością mieszkańców. Istnieją także wielorodzinne budynki i mieszkania socjalne, ale jedne i drugie należą do wyjątków. Prywatny dom jednorodzinny jest jednocześnie normą i marzeniem. Amerykańskie marzenie? Gdyby Europejczycy mieli wybór, czy również nie woleliby domu jednorodzinnego? W Europie duże budynki i wynajem mieszkań są wynikiem przyjęcia po drugiej wojnie światowej odgórnych strategii politycznych, w imię uspołecznienia i pewnej koncepcji miasta, skupionego wokół własnego centrum, tak by mogły je obsługiwać wspólne służby miejskie. W USA wybór społeczeństwa zawsze był odmienny, ponieważ za fundament demokracji uznaje się tam społeczeństwo właścicieli. Jest ono umacniane kredytami hipotecznymi, co sprawia, że przejęcie na własność jest niewiele droższe niż opłacanie czynszu; a także przez rynek nieruchomości, dzięki któremu można kupować i sprzedawać domy równie łatwo, jak w Europie sprzedaje się samochody. Tę różnicę pomiędzy amerykańskim upodobaniem do własności prywatnej a europejskim wyborem budynku wielorodzinnego, pomiędzy amerykańskim miastem bez centrum a europejskim miastem o sztywnej strukturze tłumaczy się często różnicami geograficznymi: pusta przestrzeń Ameryki wobec gęsto zapełnionej Europy. Lecz wybory społeczne wydają mi się w tym przypadku bardziej znaczące niż geografia. Europejskimi miastami zarządzają władze, które przyznają mieszkańcom pewne swobody, natomiast amerykańskimi miastami rządzi bardziej spontaniczny porządek, a obywatele upoważniają miejscowe instytucje do sprawowania władzy. W Europie to państwa są założycielami narodów. W Stanach Zjednoczonych społeczeństwem rządzi zasada samoorganizacji: ludzie pozosta- 18 Sgt Made in USA wieni samym sobie powinni zorganizować się spontanicznie, nie czekając, aż wyższe władze uczynią to za nich. Ta demokratyczna ideologia, umocniona dodatkowo przez historię Stanów Zjednoczonych, może prowadzić do tego, że amerykańskie rządy podczas interwencji zagranicznych oczekują podobnych zachowań od innych społeczeństw. Często na próżno. Trzydzieści religii i dla każdego jego własny Bóg Czterdzieści lat temu w Queens aż gęsto było od kościołów i do dzisiaj nic się nie zmieniło. W USA na ośmiuset mieszkańców przypada jedno miejsce kultu. Takie zagęszczenie stanowi wyjątek na skalę światową. Ale czy mówiąc kościół, mamy na myśli to samo po obu stronach Atlantyku? Nieskończona różnorodność amerykańskich kultów i ich współzawodnictwo dają do myślenia, szczególnie Francuzom. Talleyrand, na wygnaniu w Filadelfii, był jednym z pierwszych komentatorów młodziutkiej republiki. W korespondencji z 1794 roku dziwił się, że USA mają „trzydzieści różnych religii, lecz tylko jedno danie, rostbef z ziemniakami". Wykształcony Francuz uważał, że bigo-teria Amerykanów dorównuje ich brakowi ogłady? To czyni z Talleyranda pioniera współczesnego antyamerykanizmu. Od tamtych czasów francuski dyskurs intelektualny niewiele się zmienił. W innej korespondencji, po podpisaniu przez Stany Zjednoczone traktatu handlowego z Wielką Brytanią, ten sam Talleyrand żałował, iż Francja pomogła Stanom Zjednoczonym w uzyskaniu niepodległości: „W końcu — zauważa — to tylko Anglicy". Generał de Gaulle z podobną goryczą powie „Anglo-sasi"; ale takie podejście po raz pierwszy pojawiło się już w 1794 roku. Jak to możliwe, że tylu Amerykanów wierzy i praktykuje? Dziewięćdziesiąt siedem procent z nich wierzy w Boga, czterdzieści procent uczestniczy w nabożeństwie raz w tygodniu, sześćdziesiąt procent deklaruje, że religia odgrywa w ich życiu zasadniczą rolę. Jak to się dzieje, że większość z nich ma w swoim przekonaniu osobiste kontakty z Bogiem? Ze chrześcijanie tak często uważają, iż spotkali Chrystusa, stając się bom again (powtórnie narodzonymi)? Amerykańską religijność tłumaczono na wszelkie możliwe sposoby, od najbardziej mistycz- Przez okienko samolotu Sili 19 nych do maksymalnie upraszczających. Z jednej strony, niektórzy sądzą, że USA, nowa Ziemia Obiecana, są nowym Izraelem narodów. Drugie ekstremum to laiccy socjologowie, którzy opisują religie jako wspólnoty interesów, które mają więcej wspólnego ze stowarzyszeniami miłośników gry w kręgle niż z jakąkolwiek duchowością. Rzeczywiście, kościoły odzwierciedlają skład społeczny swojej dzielnicy. W niedzielny poranek, w porze mszy, Amerykanie dzielą się na rasy i klasy. I tak, we wszystkich kościołach dzielnicy Queens modlą się Afroamery-kanie należący do klasy średniej. Ale niezależnie od funkcji społecznej, etnicznej czy religijnej, witalność tych „kongregacji" jest niezaprzeczalna. Kościoły są pełne, a powołaniem każdego entuzjastycznego pastora jest otwieranie nowych świątyń, tworzenie lub modyfikowanie liturgii. W Europie patrzono by podejrzliwie na taką improwizację religijną, ale w Stanach Zjednoczonych innowacja zawsze jest mile widziana. W tym konsumpcyjnym społeczeństwie dobra materialne konsumowane są na równi z duchowymi, a podaż wpływa na popyt. Nie zawiera się w tym żadna ocena, bo nie można wykluczać, że przedsiębiorcami religijnymi kieruje boskie natchnienie. Czy można wyodrębnić wspólny mianownik dla tych wszystkich religii? Czy możemy mówić o „religii amerykańskiej"? Dla kościołów i świątyń — wyłączając buddystów i hinduistów, świeżych imigrantów — wspólny mianownik stanowi Biblia. Stary i Nowy Testament, na równi z Konstytucją, są współwłasnością niemal wszystkich Amerykanów. Religie amerykańskie charakteryzuje również zaangażowanie wiernych, zwykle pełnych entuzjazmu, owładniętych Bogiem; we wszystkich tych kultach w każdej z nich Bóg jest przedmiotem doświadczenia osobistego, wewnętrznego, głęboko przeżytego. Niektórzy rzymscy katolicy, żydzi i episkopaliści stanowią wyjątek, ale ich wpływy są skromne. Olbrzymia większość wiernych uważa, że Bóg jest w nich samych, a nie ponad nimi. Wierny z pomocą charyzmatycznych pastorów, proboszczów, rabinów i bonzów usiłuje osobiście spotkać Boga, doświadczyć jego obecności w sobie. My, sceptyczni lub zlaicyzowani Europejczycy, zdumiewamy się: czy Amerykanie nie są narodem nowoczesnym? Musimy więc przyznać, że modernizacja społeczeństw i brak wiary niekoniecznie idą ze sobą w parze, jak bylibyśmy 20 Uli Made in USA skłonni sądzić, kierując się własnym doświadczeniem. Może to więc nasza świecka droga stanowi wyjątek, a nie uniwersalną zasadę? Standardowy kapitalizm Zbliżając się do nowojorskiego lotniska — które nie nazywało się jeszcze wtedy lotniskiem im. Kennedy'ego, lecz Idlewild — pierwszym widokiem, jaki ujrzeliśmy, były podobne do siebie domki, regularnie rozmieszczone ogródki i ulice przecinające się pod kątem prostym. Całe Stany Zjednoczone opisać można jako siatkę naniesioną na terytorium, od ulic Nowego Jorku po geometryczne pola Środkowego Zachodu. W przeciwieństwie do Europy tutejsze drogi i granice nie odwzorowują dawnych dróg i granic. Planowy podbój podyktował kształty pejzażowi i nieliczne tylko miasta nie poddają się tej logice geometry. Dzięki numerowanym ulicom przecinającym się pod kątem prostym integracja każdego przybysza jest ułatwiona. Aby znaleźć drogę, ani podróżnik, ani imigrant nie potrzebuje języka angielskiego. Wystarczy policzyć kwartały budynków. Ta standardyzacja Ameryki sprawia, że wszędzie można się łatwo odnaleźć, i jest kluczem do zrozumienia mobilności jej mieszkańców, elementem decydującym o jedności tego gigantycznego kraju i jego sprawności ekonomicznej. Wygnaniec, który przybył tu, aby na nowo wykuć swój los, w pięćdziesięciu stanach i w dzielnicy Queens natrafi na tę samą oś Main Street, dwunastą i trzynastą Ulicę, aleję A i B. Na sklepowych półkach odnajdzie identyczne produkty tej samej marki, a na zewnątrz — tę samą sieć handlową, ten sam hotel, te same usługi. Marka produktu to amerykański wynalazek: wszystko jest lub kiedyś stanie się marką, gwarantując egalitarny (lub prawie) way of life. Poszukiwanie równości jest fundamentem amerykańskiej gospodarki. Jeśli zastanowimy się nad odległą przyczyną dobrobytu w Stanach Zjednoczonych — od 1900 roku, zanim Europejczycy zdali sobie z tego sprawę, pierwszej światowej potędze — to dojdziemy do wniosku, że jest nią zmysł demokracji. Aby zaspokoić zróżnicowany popyt w narodzie poszukującym jednorodności, przemysł przyjął standaryzację i zajął się produkcją masową, dzięki czemu mógł obniżyć koszty i ceny. Przez okienko samolotu SiS 21 W tym samym czasie Europa kontynentalna pozostawała arystokratyczna, a europejski konsument poszukiwał różnic. Już w 1962 roku mógłbym stwierdzić, że każda rodzina w Queens miała własny samochód, do czego nam było wtedy jeszcze daleko. Szczególnie we Francji istniał prąd myślowy otwarcie wrogi temu, by wszyscy Francuzi dysponowali własnym samochodem i telewizorem. Tego zresztą uczyli nasi nauczyciele; ale od tamtej pory się zamerykanizowaliśmy i staliśmy się zwolennikami fordyzmu (określenie pochodzi od nazwiska producenta z Detroit, który w latach dwudziestych wyobraził sobie, że można stworzyć klasę aut dla mas). Fordyzm jest znany w Europie, ale mniej znany jest fakt, że w czasach, kiedy Ford produkował identyczne samochody modelu T, jego konkurentką była firma General Motors, zwolenniczka odmiennej koncepcji amerykańskiego społeczeństwa, zakładającej możliwość indywidualnego wspinania się do wyższej klasy społecznej. Firma General Motors produkowała więc samochody zróżnicowane, odpowiadające konkretnej klasie, ale niezbyt od siebie oddalone, aby każdy obywatel-konsument mógł (lub miał poczucie, że może) pokonywać szczeble drabiny społecznej. Społeczeństwo amerykańskie balansuje wciąż pomiędzy tym, co reprezentowali Ford i General Motors: pomiędzy równością i niewielką różnicą. Google albo demokratyczny konformizm Społeczeństwo zacierające wszelkie różnice, albo tolerujące tylko różnice minimalne, z europejskiego punktu widzenia wydaje się bliskie nieznośnego konformizmu: to, co Amerykanie uważają za demokrację, na nas robi często wrażenie dryfowania w stronę autorytaryzmu. Alexis de Tocqueville już w 1832 roku obawiał się skłonności do miękkiej dyktatury i przeciętności; ale czy nie był to komentarz arystokraty zaniepokojonego wzrostem roli ludu? Pełen obaw Tocqueville odkrył (ale i zaakceptował), że naród odgrywa rolę arbitra smaku i obyczajów. Podobny niepokój wyraził także na swój sposób Georges Duhameł w 1934 roku, w Scenes de la vie future, innej klasycznej pozycji poświęconej podróży do Ameryki. Pisarza oburzały nogi Amerykanek, „zbyt piękne, jakby produkowane seryjnie". Czy ta sarkastyczna, pełna zazdrości uwaga nie świadczy o głębokim nieporozumieniu pomiędzy Francuzami i Amerykanami, dotyczącym samej istoty demokracji? W Europie demokracja jest regułą gry służącej takiej dystrybucji dóbr, która ma uczynić różnice znośnymi. W Stanach Zjednoczonych demokracja dąży do stworzenia jednorodnych warunków życia, przekreśla pretensje elit do dyktowania, co jest piękne i prawdziwe. Uważamy więc, że amerykańska demokracja wyrównuje wszystko jak jakaś umysłowa gilotyna, ujednolica nogi i publiczne sądy. Rzeczywiście, amerykańskie społeczeństwo przesiąknięte jest do szpiku kości tą niepokojącą w naszym odczuciu zbitką demokracji i konformizmu, jakości i równości. Spójrzmy na gastronomię. W Europie, a szczególnie we Francji, inspektorzy o wrodzonych zdolnościach oceniają restauracje i przyznają im gwiazdki. Tylko nieliczni kontestują u nas tę hierarchię ustaloną przez ekspertów. W Stanach Zjednoczonych rzeczy mają się całkiem inaczej: najpopularniejszy przewodnik gastronomiczny, Zagat, klasyfikuje restauracje według preferencji klientów. Tak więc obywatel-konsument wie lepiej niż ekspert; popularność restauracji jest ważniejsza od niejasnego europejskiego kryterium obiektywnej jakości. Przewodnik Michelina jest arystokratyczny, Zagat demokratyczny. Mimo to kuchnia amerykańska jest całkiem niezła, a obsługa w Stanach jest często bardziej uprzejma niż we Francji. W ten sam sposób można tłumaczyć sukces, jaki odniosła przeglądarka internetowa Google. Powstał czasownik to google, który oznacza poszukiwania w Internecie, by — jeśli to tylko możliwe — odnaleźć informacje ukryte przez zainteresowanych. Google kieruje się tą samą zasadą co Zagat: ustala hierarchię stron internetowych według popularności, niezależnie od ich domniemanej jakości. Strona, którą Google umieszcza w swojej klasyfikacji na pierwszym miejscu, to po prostu strona najczęściej odwiedzana. Popularność, osąd ludu: oto ostateczne kryteria uznania. Dwie rewolucje kulturalne — 1960 i 1980 Czy Stany Zjednoczone nie zmieniają się? Poczynając od lat sześćdziesiątych, one również uległy głębokim przemianom, 23 przeszły przez dwie rewolucje kulturalne i polityczne, przeżyły wstrząs bardziej brutalny niż ten, którego doznała Europa w tym samym czasie. Dodać do tego trzeba znaczący, trudny do zrozumienia dla nie-Amerykanów przełom, jaki stanowi najczarniejsza data w całej amerykańskiej historii: 11 września 2001 roku. Pierwszy bunt, ten z lat sześćdziesiątych, zmiótł zakazy moralne i religijne, obalił seksualne tabu, zniósł podziały rasowe. Lawrence Lipton, kronikarz bitników, autor książki The Holy Barbarians, powiedział o sixties, że „zdemokratyzowały amo-ralność". Dotąd narkotyki i permisywizm seksualny były przywilejem ludzi bogatych, teraz stały się własnością wszystkich. W 1920 roku Wielki Gatsby, opisywany przez Scotta Fitzgeral-da, upajał się alkoholem i kobietami w wyższych sferach. W 1957 roku Dean, bohater powieści W drodze Jacka Kero-uaca, popularyzuje te same zachowania, ale w dńve-in i na dworcach autobusowych. Wszyscy Amerykanie są, chociaż w różnym stopniu, spadkobiercami tej rewolucji obyczajowej. Kontrkultura lat sześćdziesiątych (jej konsekwencje miały się okazać głębsze niż skutki wydarzeń paryskich z 1968 roku) wywołała w latach osiemdziesiątych konserwatywną kontrrewolucję: próbę wskrzeszenia tradycyjnych wartości, kapitalizmu i uniwersalistycznej misji Stanów Zjednoczonych na rzecz demokracji. I tak jak żaden amerykański konserwatysta nie może odrzucić wszystkich zdobyczy pierwszej rewolucji kulturalnej, tak żaden liberał nie może ignorować rewolucji konserwatywnej. Prowadzi nas to do zdefiniowania na użytek całej książki dwóch słów-kluczy: liberałowie i konserwatyści. Nie mają one właściwie odpowiedników w europejskim życiu politycznym. Liberałowie przedkładają (raczej) równość ponad wolność i (w przeciwieństwie do swoich europejskich odpowiedników, zwanych tu „klasycznymi liberałami") liczą na udział państwa w budowie sprawiedliwszego społeczeństwa. Głosują (przeważnie) na Partię Demokratyczną, amerykańską lewicę. Ekstremiści są antyklerykalnie nastawieni, można też znaleźć wśród nich kilku marksistów. Dla konserwatystów natomiast nie ma nic ważniejszego od swobód i wartości osobistych. Każda interwencja państwa jest podejrzana. Z wyjątkiem sfery bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego konserwatyści wolą rynek 24 Made in USA od państwa. Głosują przeważnie na republikanów, na prawicę. Ich wpływowy odłam stanowią religijni fundamentaliści. Liberałowie powołują się na społeczeństwo, konserwatyści na wartości. Rozróżnienie pomiędzy nimi przypomina — ale tylko z grubsza — podział na francuską prawicę i lewicę. Konserwatyści są zwolennikami kapitalizmu, liberałowie również, ale pragną regulować przepisami prawa jego złe skutki. Konserwatyści powołują się na Boga, by poprzeć swoje przekonania; liberałowie mówią o sobie, że są wierzący, ale świeccy, i sprzyjają rozdziałowi religii od polityki. Każda strona ukazuje drugą w krzywym zwierciadle: w gwałtownych sporach wyborczych lub intelektualnych konserwatyści usiłują przedstawiać liberałów jako socjalistów, co w Stanach Zjednoczonych nie jest etykietą godną pozazdroszczenia. Liberałowie natomiast chętnie stawiają znak równości pomiędzy konserwatyzmem a reakcjonizmem społecznym czy nawet rasowym i obskurantyzmem religijnym. Wzajemne stosunki są tak napięte, że wielu Amerykanów, szczególnie na lewicy, nie chce się opowiadać po którejś ze stron. W 2004 roku czterdzieści procent Amerykanów określało się jako konserwatyści, a tylko dwadzieścia procent jako demokraci. Niemniej jednak, wśród głosujących czterdzieści procent popiera zawsze demokratów, i taki sam procent republikanów. Stan majątkowy nie ma tu znaczenia: po obu stronach są identyczne proporcje biednych i bogatych. Podział ma charakter ideologiczny, nie ekonomiczny. Dlaczego socjalizm nie istnieje Jeśliby trzymać się kryteriów politycznych, prawica i lewica w Stanach Zjednoczonych wydają się mniej przeciwstawne niż w Europie, przede wszystkim dlatego, że obie strony podkreślają znaczenie gospodarki rynkowej. Rzeczywiście, po drugiej stronie Atlantyku socjalizm nie istnieje. Nigdy nie udało mu się odegrać większej roli, został odrzucony przez ruchy robotnicze. Nieliczni intelektualiści marksistowscy nie znaleźli posłuchu, tak kiedyś, jak obecnie. Marksizm w Ameryce jest ograniczony do kilku ekscentrycznych intelektualistów, chroniących się na uniwersyteckich kampusach. Ta porażka socjalizmu daje do myślenia: czy jej źródłem jest dominacja kalwinizmu, którego Przez okienko samolotu &sBB 25 zrąb stanowi odpowiedzialność osobista, czy też ruchliwość społeczna? A może zimna wojna, która sprawiła, że socjalizm podejrzewano o zdradę? Czy porażkę socjalizmu można wyjaśnić różnorodnością mieszkańców Stanów Zjednoczonych i rozmiarami terytorium? Jednolite narody europejskie łatwiej godzą się na redystrybucję niż Amerykanie, którzy pochodzą od całej galerii ludów, często nieufnych wobec siebie, i nie odczuwają spontanicznej solidarności narodowej. Ale bardziej prawdopodobne jest, że socjalizm rozwinął się w Europie z powodu ról, jakie tradycyjnie odgrywały tam państwo i arystokracja. W Europie po władzy państwowej oczekuje się wszystkiego, w Ameryce zaś niewiele. W Europie tradycyjną rolą elit — szlachty, wysokiego duchowieństwa, urzędników państwowych, inteligencji — jest zapewnienie pomyślności narodowi. By osiągnąć ten cel, tworzą totalne ideologie, pełne obietnic spokojnego, szczęśliwego jutra. W Stanach Zjednoczonych te oświecone elity albo nie istnieją, albo nie mają wpływu jako takie. Nie tworzą żadnych utopii alternatywnych wobec liberalnej demokracji. Porażkę socjalizmu w USA tłumaczyć więc trzeba nie tyle obiektywnymi uwarunkowaniami natury ekonomicznej i społecznej, co brakiem tradycji arystokratycznych i klerykalnych oświeconego despotyzmu. Jeden naród, dwie ideologie Jednak nieobecność europejskich ideologii nie zmniejsza w Stanach Zjednoczonych politycznej wrogości. Jej przyczyny przenoszą się tylko ze sfery ekonomicznej i społecznej w obszar kultury i obyczajów. Starcia tak zwanych pundits, rzeczników prasowych, na stronach gazet poświęconych opiniom, w dyskusjach telewizyjnych czy radiowych są gwałtowne i niezwykle emocjonalne. Celem jest spektakl, rzecz jasna; ale wynika to również z przekonania dyskutujących, że są wcieleniem wizji — tyleż intelektualnej, co objawionej — amerykańskiej przyszłości. Przyszłości, której druga strona mogłaby zagrozić. Od pierwszych chwil amerykańskiej niepodległości pobożni kalwiniści przeciwstawili się racjonalistycznym deistom, i od tej pory ich spór nigdy nie wygasł. Według tych pierwszych, reprezentowanych początkowo przez rektora uniwersytetu Yale, 26 iii Made in USA Timothy'ego Dwighta, republika powstała, by stać się ziemskim wcieleniem protestanckiej utopii. Natomiast według zwolenników postępu, z Thomasem Jeffersonem na czele, republika to bezprecedensowy eksperyment, którego celem była konkretna realizacja idei Oświecenia. „Jeśli Jefferson zostanie prezydentem, grzmiał w 1798 roku Dwight, zniszczy chrześcijaństwo". Ta wojna dwóch amerykańskich kultur nigdy nie wygasła, a każda kampania wyborcza stanowi jej echo. Pomiędzy tymi dwiema normatywnymi wizjami społeczeństwa żaden układ nigdy nie był możliwy i z tego powodu centrum nie istnieje. Pozwala to zrozumieć, dlaczego publiczne debaty poświęcone są oczywiście wojnie i ekonomii, ale w jeszcze większym stopniu usuwaniu ciąży, abstynencji, małżeństwom homoseksualistów, edukacji dzieci, rodzinie: ile tematów, tyle kontrowersji, niezbyt świeckiej natury. W Europie są to tematy marginalne, w Stanach Zjednoczonych zasadnicze. W polityce dopuszczalne są pewne ustępstwa — dotyczą podatków, roli ONZ; ale kiedy w grę wchodzi usuwanie ciąży czy małżeństwo gejów, nie ma mowy o żadnym kompromisie. Nie do pomyślenia jest synteza Dobra ze Złem, ortodoksów wszystkich wyznań, postępowców wszelkich idei. Kampanie wyborcze, spory w mediach — szczególnie pomiędzy konserwatywną telewizją Fox i liberalną siecią CBS — przeradzają się w wojny religijne, choć w zasadzie konstytucyjny mur oddziela religię od polityki. Obie ideologiczne burze (z lat sześćdziesiątych, a następnie rewolucja konserwatywna) miały charakter duchowy i podobną intensywność emocjonalną, a potem znalazły wyraz w polityce. Klimat wojny domowej Czy w 1962 roku powinienem przeczuwać już bunty lat 1967 i 1968? Nic ich jeszcze nie zapowiadało. Bitnicy przemierzali Amerykę na motorach; na drogach można było spotkać hipisów, buntowników, włóczęgów. Wszyscy oni zdawali się przynależeć do tej nieśmiertelnej Ameryki prywatnego buntu, który nigdy nie doprowadził do rewolucji społecznej. Pismo „Playboy" ukazywało się od 1954 roku, ale jego publikacje poświęcone wolności seksualnej i antyrasizmowi wydawały się raczej przeznaczone dla nastolatków, niż miały na celu wstrząsnąć obycza- Przez okienko samolotu i \ 27 jami narodu, ze szczególnym nabożeństwem podchodzącego do tradycyjnej rodziny. Wybryki Johna Kennedy'ego pozostawały wciąż tajemnicą, a gdyby Amerykanie o nich wiedzieli, to prezydent musiałby wyprowadzić się z Białego Domu. Rock'n'roll konkurował z muzyką country, ale tylko nieliczni przeczuwali, że ruchy bioder El visa Presleya rozprzestrzenia rewolucję seksualną, która połączy Białych i Czarnych w dążeniu do swobód cielesnych i bardziej liberalnych praw. Na początku rewolucji lat sześćdziesiątych feministki, obrońcy praw człowieka i pacyfiści gromadzili niewielkie grupy zainteresowanych na kampu-sach uniwersyteckich i nawzajem się od siebie izolowali. Na połączenie tych ruchów i zaangażowanie całego narodu trzeba będzie poczekać aż do wojny w Wietnamie i sprzeciwu, jaki wywołała. W 1962 roku najtrudniej było przewidzieć gwałtowny charakter przyszłej rewolucji kulturalnej. Czy pamiętamy, że Weathermen i Czarne Pantery — tak jak w tym samym czasie Frakcja Czerwonej Armii w Niemczech czy Czerwone Brygady we Włoszech — zdecydowani byli zniszczyć rząd przy użyciu siły zbrojnej? Były to maleńkie grupki, ale cieszyły się olbrzymią sympatią w kręgach intelektualnych, w mediach i w środowisku eleganckiej burżuazji, o czym pisał Tom Wolfe w swej powieści dokumentalnej, Radical Chic & Mau-Mauing the Flak Catchers. W tamtych czasach, z powodu wojny w Wietnamie, amerykański antyamerykanizm osiągnął szczyty, do których nawet najbardziej zajadli wrogowie Stanów Zjednoczonych do dziś nie potrafią się zbliżyć. Rewolucja konserwatywna również była nieoczekiwana: nikt nie mógłby przewidzieć, że przemówienie niejakiego Ronalda Reagana, w którym poparł kandydaturę senatora Barry'ego Gold-watera w wyborach prezydenckich w 1964 roku, będzie później odczytywane jako alfa i omega tej „kontrrewolucji", szesnaście lat przed tym, gdy sam Reagan został lokatorem Białego Domu. A jednak to przemówienie zapowiadało wszystko: zwycięstwo kapitalizmu, zaprogramowany upadek Związku Radzieckiego, odrodzenie wartości moralnych i religijnych, uwielbienie dla jednostki przeciw społeczeństwu. Ameryka jest spadkobierczynią obu tych tendencji: swobody lat sześćdziesiątych i moralizmu lat osiemdziesiątych, ich 28 Hit Made in USA sprzeczności i wzajemnych walk. Jak mówi historyczka Gertrude Himmelfarb, jest to „naród dwóch kultur". Ci Amerykanie, którzy oglądani z dystansu wydają się tak do siebie podobni, gdy przyjrzymy im się z bliska, okazują się zaangażowani w nieustający konflikt ideologiczny, podsycany dodatkowo przez ekstremistów po obu stronach. Nie istnieje narodowy konsensus w sprawie ostatecznej definicji Dobra i Zła — w Europie Zachodniej sytuacja zupełnie nieznana. Lecz kult demokratycznych zasad nie pozwala, by ten tyleż mistyczny co ideologiczny rozłam przerodził się w wojnę domową. Dzięki demokracji, będącej laicką religią i instytucją jednocześnie, konflikty mają charakter pokojowy. Każde wybory w Stanach Zjednoczonych można więc interpretować jako referendum kulturowe, w którym głosuje się za wolnością lat sześćdziesiątych lub powrotem do tradycyjnych wartości, za ortodoksami wszelkiej maści lub adeptami Oświecenia. Jednak rezultaty tego referendum nie wstrząsają społeczeństwem, bo pozostaje ono niezależne od państwa. Oprócz polityków, obejmujących funkcje publiczne na czas dwu- lub czteroletniej kadencji, istnieją także: gospodarka rynkowa, świeckie i religijne instytucje społeczeństwa obywatelskiego, sędziowie i media. Polityka rzadko zmienia społeczeństwo amerykańskie, które ewoluuje, ale w cyklach dłuższych niż cykle wyborcze. Wyjaśnia to, dlaczego tak wysoki odsetek obywateli nie bierze udziału w wyborach; co drugi uważa, że jego uczestnictwo w tych procedurach nie ma większego znaczenia. Wolą raczej działać w instytucjach religijnych, szkołach, organizacjach sportowych i dobroczynnych, które w ich mniemaniu odgrywają ważniejszą rolę niż odległe państwo. Co zmienił 11 września Datę zamachów nazywa się w Stanach Zjednoczonych „9.11", bo dziwnie przypomina numer telefonu ratunkowego. Wydarzenia te są wciąż jeszcze zbyt świeże, zbyt niewytłumaczalne, by wywołać w społeczeństwie jednogłośną reakcję. Nikt nie wątpi w ich historyczne znaczenie, ale naród podzielony jest na dwa obozy: tych, którzy widzą w zamachach odosobniony akt, i tych, którzy odgadują w nich początek jakiejś trzeciej wojny świato- Przez okienko samolotu I wej. Gdy chodzi o zwykłe zamachy, terrorystów powinny ścigać policja i FBI. Lecz jeśli to jest wojna, armia amerykańska powinna odpowiedzieć wojną, jak w Afganistanie i w Iraku. A że miesza się do tego ideologia, liberałowie skłaniają się ku akcji policyjnej, a konserwatyści chcą wojny. Jednak teza o izolowanym zamachu nie wytrzymuje próby badań historycznych. „9.11" wpisuje się w nieprzerwaną serię ataków terrorystycznych skierowanych przeciwko Amerykanom. Seria ta rozpoczęła się w 1983 roku w Bejrucie, była kontynuowana w Kenii i Tanzanii w 1998 roku, w Jemenie w 2000 roku, i już raz w World Trade Center w roku 1993. Teoria spiskowa jest produktem zaburzenia umysłowego, które nie zna żadnych granic, więc zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak w Europie istnieją zwolennicy tej teorii. Są oni skłonni uznać, że tajne służby amerykańskie przyłączyły się do tajnych służb Izraela, aby zniszczyć World Trade Center, wypowiedzieć wojnę całemu światu i znieść swobody obywatelskie w USA. W tej litanii głupstw wygłaszanych poza Stanami Zjednoczonymi nie ma ani jednego, które nie zostałoby już wymyślone w ich granicach. Tak jak nie istnieją odmiany antyamery-kanizmu o bardziej oszałamiającym działaniu niż odmiany miejscowe. Pomijając różnice w interpretacji, „9.11" pozostaje wydarzeniem, którego nie-Amerykanie nie mogą postrzegać tak samo jak Amerykanie. Podobnego szoku, bólu, ogromu bezpośredniego, trwałego strachu nie można z nikim dzielić. Europejczycy analizują „9.11", ale go nie odczuwają. Ten nieunikniony dystans nie pozwala im zrozumieć amerykańskich reakcji, które z europejskiego punktu widzenia wydają się często wyolbrzymione. Ale jakie powinny być ich właściwe proporcje? Kiedy mieszka się w Nowym Jorku, spojrzenie napotyka nieobecne wieże, widomą pustkę. Każdy, kto przylatuje samolotem, szuka jej wzrokiem przez okienko. Pomnik, którego projekt wybrano po dwóch latach dyskusji, będzie zresztą pustką, złożoną z dwóch wgłębień, których kontur powtórzy obrys wież — i będzie symbolizował brak czegoś. Wystarczy, że jakiś samolot za bardzo zbliży się do Manhattanu, a już miliony oczu patrzą w górę i niepokój rośnie. W tym mieście, gdzie przedtem chodziło się bez dokumentów, teraz nie można wejść do biurow- ; 29 30 Made in USA ca bez dowodu to�

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!