3181
Szczegóły |
Tytuł |
3181 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3181 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3181 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3181 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Hans Hellmut Kirst
08/15
Tom II
Osobliwe przygody wojenne �o�nierza Ascha
(Prze�o�y� Jacek Fr�hling)
Jaki� obcy samoch�d osobowy sta� po�rodku wiejskiej drogi. Porzucony stos blachy, gumy i brezentu. Ko�a jego by�y oblepione papkowat� mieszanin� �niegu i b�ota, rozgniecion� na miazg� przez kolumny samochodowe.
Ogniomistrz Asch, kt�ry wychyli� si� w stron� tej przeszkody, rzuci� kr�tkie spojrzenie na swego kierowc� i uni�s� nieco r�k�. Ten ju� hamowa� ci�gnik. Przyczepione do niego dzia�o balansowa�o jeszcze przez chwil�, po czym utkwi�o nieruchomo w miejscu.
- C� to za idiota postawi� tu pud�o? - zapyta� kierowca.
- Zaraz zobaczymy - powiedzia� Asch i zeskoczy�.
�o�nierze siedz�cy z ty�u na ci�gniku, zawini�ci w swe p�aszcze jak w worki, nie zwr�cili na ten incydent uwagi. Jeden z nich wyci�gn�� nogi i opar� je na siedzeniu, kt�re zacz�o gwa�townie trzeszcze�. Drugi podni�s� wysoko ko�nierz p�aszcza, okrywaj�c nim g�ow�; dym unosi� mu si� z papierosa jak z komina. Czekali spokojnie, co si� stanie dalej, u�miechali si� do siebie nieznacznie. Otwieranie ust uwa�ali za zbyteczne. Po prostu czekali. A czekania si� nauczyli.
Asch zbli�y� si� do samochodu. Ogl�dana z bliska kupa �elastwa okaza�a si� mercedesem. Maska silnika by�a jeszcze ciep�a. Drzwiczki by�y zatrza�ni�te, ale w brezentowej budzie widnia�y dziury. Asch zajrza� przez nie i zobaczy� dwie walizy oraz mocno wypchany brezentowy worek.
Kierowca da� jeszcze raz g�o�ny sygna�, po czym wy��czy� silnik. Pochyli� si� nad kierownic� i zapyta�:
- Czy mam t� pluskw� zagradzaj�c� drog� zepchn�� do rowu?
- Masz na to ochot�, co?
- Je�eli dasz rozkaz - odpowiedzia� kierowca - zrobi� to z rozkosz�.
Asch rozejrza� si� doko�a. W twarzy jego na pierwszy rzut oka uderza� szczeciniasty zarost. Oczy patrzy�y ch�odno, szyderczo, mia�y wyraz nieco zm�czony.
Wydawa�o si�, �e wie�, le��ca zaledwie kilka kilometr�w za frontem, jest opuszczona. Ale pod �cianami cha�up sta�o kilka samochod�w wojskowych. Z niekt�rych komin�w unosi� si� dym.
Wojna pozwoli�a sobie na zimow� drzemk�; nie by�o chyba w tych stronach nikogo, kto by si� upar� zak��ci� jej ten zimowy sen. Ale wiosna by�a ju� za pasem; wkr�tce doda wojnie nowych si� i znowu postawi j� na nogi. Ten pierwszy rosyjski sen zimowy nie mia� w sobie cech trwa�o�ci.
W pobli�u opuszczonego samochodu osobowego znajdowa�a si� chata, skulona, jak gdyby stara�a si� wle�� pod ziemi�. Na drzwiach wisia� strz�p �aglowego p��tna. Kto� wymalowa� na nim niezdarne "F".
- Zapewne ch�opcy telefonuj� - powiedzia� kierowca. I jemu by�o wiadome, �e ��te "F" na strz�pie p��tna oznacza stacj� telefoniczn�. - Mo�e w�a�nie umawiaj� si� na randk�. - Roze�mia� si� z w�asnego dowcipu.
Asch u�miechn�� si� r�wnie�. Potem podszed� do cha�upy, kt�ra mia�a na �cianie nasmarowane kred� podobne "F". Drzwi nie chcia�y ust�pi�, wi�c pchn�� je mocno ramieniem. Odskoczy�y teraz i uderzy�y o mur, z kt�rego posypa� si� tynk.
W izbie, do kt�rej wszed�, pachnia�o mocno przepoconymi skarpetkami i tytoniem. Uderzy�a w niego ciep�a fala odoru owczarni, otoczy� go senny p�mrok. Up�yn�o par� sekund, zanim si� zorientowa�, co go otacza.
- Zamknij �askawie drzwi, cz�owieku! - zawo�a� kto� opryskliwie, ale bez gniewu. - Nie jeste� tu u siebie w domu.
Asch z hukiem zatrzasn�� drzwi. Znowu posypa� si� tynk. Potem rozejrza� si� badawczo, jak gdyby mia� zamiar co� kupi�.
Izba by�a wype�niona po brzegi; na ziemi le�eli �o�nierze. Palili, rozmy�lali, nudzili si�, drzemali, grali w karty, wo�ali co� do siebie. Zdawa�o si�, �e nikt nie zwraca na nikogo uwagi. Asch mia� wra�enie, �e si� w�lizn�� do pude�ka sardynek.
Na prawo przy drzwiach, tu� pod oknem owczarni, sta�a ma�a ��cznica telefoniczna na dziesi�� linii. Obok opiera� si� o belk� jaki� �o�nierz w wytartym ko�uchu. Sta� przy nim drugi, w prowokuj�co nowym sukiennym p�aszczu, i pr�bowa� telefonowa�. Wo�a� tak gwa�townie o po��czenie, �e czapka zsun�a mu si� z czo�a. By�a to czapka oficerska.
Asch nie zwraca� uwagi na krzykacza przy telefonie. Rzuci� w gwar g�os�w pytanie: - Do kogo w�a�ciwie nale�y to pud�o tam na drodze?
Nie otrzyma� odpowiedzi. Nikt si� o niego nie troszczy�. Dostawszy si� do pude�ka, by� teraz jedn� z wielu sardynek.
Zawo�a� wi�c o wiele g�o�niej: - Pytam, do kogo nale�� te parszywe taczki?!
- To chyba m�j w�z - odezwa� si� �o�nierz w wytartym ko�uchu. Nie zmieni� przy tym bynajmniej zajmowanej pozycji; oparty o belk�, gromadzi�, jak si� wydawa�o, �lin� w ustach.
- W takim razie b�d� �askaw wyj�� i zjecha� ze swoim pud�em na bok. Tarasuje nam drog�.
- Droga jest dostatecznie szeroka - odpowiedzia� �o�nierz krn�brnie i szerokim �ukiem splun�� zgrabnie mi�dzy dwoma szeregowcami w kierunku pieca. - Ka�dy mo�e si� tamt�dy przedosta�.
- Ale nie ci�gnik! - krzykn�� Asch. - Jazda, cz�owieku, jazda! Nie tarasuj drogi. Nie mam ch�ci wpa�� do rowu tylko dlatego, �e jeste� za leniwy i nie chce ci si� ze swoim gratem zjecha� na bok.
- To nie �aden grat - powiedzia� tamten nie ruszaj�c si� z miejsca. - To mercedes.
- Wy�a�, i to natychmiast! - zawo�a� Asch. - Je�eli nie, zrobi� z twego wspania�ego wozu miazg�.
Rozmowa przeszkadza�a stoj�cemu przy telefonie oficerowi, kt�ry ci�gle jeszcze, mimo ryk�w i wrzask�w, nie m�g� dosta� po��czenia. - Zamknijcie �askawie sw�j dzi�b, cz�owieku! - krzykn�� dosy� ostro, ale z odrobin� oficersko-kole�e�skiej jowialno�ci. - Czy nie s�yszycie, �e telefonuj�?
- Tak jest - odpowiedzia� Asch. - S�ysz�.
- W takim razie prosz� mi ustawicznie nie przerywa�. Asch skin�� g�ow�. Potem podszed� tak blisko do kierowcy mercedesa, �e tamten poczu� jego oddech i pr�bowa� si� cofn��. - Wi�c p�jdziesz, kochasiu, czy nie? - zapyta�. - Mam ci mo�e pom�c?
- Nie macie tu nic do rozkazywania - powiedzia� ostro oficer. - Je�eli kto� mo�e memu kierowcy wydawa� rozkazy, to tylko ja.
- Niech�e wi�c pan wyda mu rozkaz.
Oficer przy telefonie, ci�gle jeszcze czekaj�cy na pr�no na po��czenie, opu�ci� s�uchawk� i spojrza� ze zdziwieniem na ogniomistrza Ascha. - Jak wy w og�le ze mn� rozmawiacie? - zapyta�. - Czy nie widzicie, �e macie przed sob� oficera?
- Tak jest - odpowiedzia� Asch. - Widz� to. Tak jest.
- Jestem kapitanem.
- Tak jest, panie kapitanie.
�o�nierze przerwali swe "zaj�cia" i nie bez zainteresowania zacz�li przys�uchiwa� si� tej wymianie zda�. Niekt�rzy podnie�li si� nawet troch�. Jako telefoni�ci i ��cznicy mieli okazj� przyzwyczai� si� do podobnych rozm�w, zw�aszcza w dniach kryzysu, ale na og� bojowe koguty by�y rozdzielone paru kilometrami kabla polowego, co, jak wiadomo, bardzo dodaje odwagi. Bezpo�rednie starcia, mo�na rzec: oko w oko, nale�a�y do rzadko�ci, dlatego zawsze towarzyszy�o im pewne zainteresowanie.
- Panie kapitanie - powiedzia� ogniomistrz Asch z pob�a�liwo�ci�, staraj�c si�, by pouczenie, kt�re musia�o teraz nieuchronnie nast�pi�, wypad�o w mo�liwie uprzejmej formie. - Stanowiska naszych dzia� znajduj� si� o cztery kilometry od frontu.
- Jeste�cie z artylerii? - zapyta� kapitan z zainteresowaniem.
- Tak jest.
- Mo�e z pu�ku Luschkego?
- Tak jest.
- Prosz� nie zapomina�, �e jestem kapitanem.
- Tak jest, panie kapitanie.
- Z kt�rej baterii?
- Z trzeciej, panie kapitanie.
- Tak! - zawo�a� kapitan i na jego g�adkiej, nieco kanciastej twarzy pojawi� si� wyraz triumfu. - Z trzeciej? Doskonale. A to ci kawa�!
- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedzia� Asch nie zwracaj�c uwagi na jego s�owa. - W chwili obecnej mamy na stanowisku ogniowym tylko trzy dzia�a. Czwarte by�o przez dwa dni w remoncie. Teraz musz� je znowu dostarczy� do baterii. Tymczasem samoch�d pana kapitana stoi po�rodku drogi.
- Je�eli bateria obchodzi�a si� bez dzia�a przez dwa dni, to chyba b�dzie mog�a zaczeka� jeszcze dziesi�� minut, zanim sko�cz� tu moj� rozmow�.
- Kierowca, panie kapitanie...
- Musz� to sam zobaczy� - powiedzia� oficer zdecydowanym tonem. - Chc� przekona� si� osobi�cie, czy wasze ��danie, sformu�owane w wybitnie niezdyscyplinowanej formie, jest uzasadnione, czy te� chodzi tu o sk�onno�� do wygodnictwa lub po�redni� szykan�.
- Ale� wystarczy, �eby kierowca...
- Przed chwil� wyda�em wam rozkaz, ogniomistrzu.
- A je�eli tymczasem...
- Przywyk�em przyjmowa� za swoje rozkazy pe�n� odpowiedzialno��. Prosz� to sobie zapami�ta�, ogniomistrzu. Tak�e i na p�niej. Prawdopodobnie b�dzie to wam potrzebne.
Asch wola� zamilkn�� i zacz�� przypatrywa� si� u�miechni�tym twarzom �o�nierzy. Mieli przed chwil� przedstawienie ekstra, by�a to pewna rozrywka w codziennej szarzy�nie. Nie �a�owa� im tego.
Kierowca, kt�ry ci�gle jeszcze tkwi� oparty o belk�, u�miechn�� si� teraz ca�� g�b� i zupe�nie bez �enady. Splun�� znowu, jeszcze wy�szym �ukiem ni� przedtem, i trafi� w �rodek p�yty kuchennej. Kapitan wrzeszcza� dalej do s�uchawki energicznie i wytrwale, pr�buj�c otrzyma� po��czenie.
Ogniomistrz Asch odwr�ci� si�, otworzy� szeroko drzwi i zawo�a� do siedz�cych na ci�gniku �o�nierzy: - Z�a�cie i chod�cie tutaj. Zdaje si�, �e sprawa przeci�gnie si� troch�.
- Co takiego, o co chodzi? - zapyta� ostro kierowca. - Czy�by jaka� fujara robi�a trudno�ci?
- Tu si� nie robi �adnych trudno�ci - powiedzia� Asch bez �enady. - Tu si� robi wy��cznie dyscyplin�.
- Kto� chyba spad� z ksi�yca?
- Mnie si� zdaje, �e prosto z ojczyzny.
�o�nierze ogniomistrza Ascha zostawili dzia�o i ci�gnik i pyskuj�c wsun�li si� do ciasnej chaty. Ludzie st�oczyli si� jeszcze bardziej. G�ste powietrze mo�na by�o kraja�. W najg��bszym k�cie kto� st�ka� rozpaczliwie i na pr�no usi�owa� cisn�� w nich jakim� ci�kim przedmiotem. Telefoni�ci protestowali z w�ciek�o�ci�, ale nie odnosi�o to �adnego skutku.
Kapitan, kt�ry ci�gle jeszcze nie m�g� otrzyma� po��czenia, otar� pot z czo�a i zapyta� gniewnie: - Czy ci ludzie nie mogli zaczeka� na dworze?
- Nie - odpar� ogniomistrz Asch. - Bo na dworze jest zimno.
Kapitan nie mia� ju� sposobno�ci odpowiedzie�. Nareszcie doczeka� si� po��czenia. Nagle sta� si� niezwykle o�ywiony, g�os jego niczego si� ju� nie domaga�, by�o w nim co� przyjaznego. - Prosz� majora B�ra.
Major B�r, pe�ni�cy s�u�b� w dow�dztwie armii, zg�osi� si� natychmiast. Kapitan, wniebowzi�ty, zwraca� si� do swego rozm�wcy jak do kompana od kieliszka i najserdeczniejszego przyjaciela po imieniu.
- Jak�e ci si� powodzi, Ryszardzie? Tu Witterer, kapitan Witterer, Pawe� Witterer. Dziwisz si�, wielce szanowny, co? Nareszcie si� zjawi�em!
Kapitan Witterer, kt�rego rozmowie przys�uchiwa�y si� z lekkim znudzeniem dwa tuziny ciasno st�oczonych �o�nierzy, szafowa� oficersko-kole�e�sk� serdeczno�ci�.
- Chlewik niew�ski! - zawo�a� rze�ko. - Niczego innego nie mo�na si� te� by�o spodziewa�. Ale zrobimy z tym porz�dek. Miejmy nadziej�, �e nie b�dzie tak �le. Wystarczy mi ju� to, co widzia�em dotychczas. Na gwa�t potrzeba �wie�ej krwi. Ale zostawmy te bagatelki. Co w�a�ciwie, m�j stary przyjacielu, robi ma�a Liza? Czy tak�e jest ju� w drodze?
�o�nierze nastawili uszu. Zainteresowanie ich wyra�nie wzros�o. O�ywi� ich sam d�wi�k kobiecego imienia. Mieli szczer� nadziej�, �e "Liza" to nie kryptonim odnosz�cy si� na przyk�ad do amunicji, lecz prawdziwa �e�ska istota, wyposa�ona obficie w cia�o.
Zainteresowa� si� tym nawet ogniomistrz Asch. Ta Liza, o kt�rej tu w Rosji, bezpo�rednio za zastyg�ym frontem, by�a mowa, skierowa�a jego my�li ku El�biecie. Liza- El�bieta. Dla wi�kszo�ci to tylko imi�, dla niego - ca�y �wiat. I gdyby to od niego zale�a�o, by�by to �wiat jedyny. Ale to od niego nie zale�a�o. �o�nierzy nie pytaj� o zdanie. Niekt�rym si� to nawet podoba. Pr�dzej by sobie dali krwi utoczy�, ni� ruszy� m�zgiem.
Rycz�cy przy telefonie kapitan oderwa� Ascha od tych my�li. By�y pozbawione sensu, gdy� zbyt niewielu my�la�o tak jak on. Trzeba widzie� to, co jest, i ratowa� co si� da. I natychmiast stan�� znowu mocno na glinianej polepie cha�upy.
- Ale� to wspaniale! - tr�bi� rado�nie kapitan Witterer. - W�a�nie na naszym odcinku frontu! I ju� tak pr�dko! Mo�esz mi wierzy�, m�j drogi, �e z rozkosz� pozwol� tej ma�ej roztoczy� opiek� nade mn�. Lizie zawsze! A wi�c b�d� zdr�w, stary przyjacielu. Wkr�tce znowu dam zna� o sobie.
Kapitan Witterer odda� s�uchawk� jednemu z �o�nierzy ��czno�ci. Promienia� jeszcze. Rozmowa prowadzona przed chwil� przez telefon wyra�nie go podnieci�a. Po nied�ugiej jednak chwili sta� si� nagle rzeczowy. - Czy to u was tak zawsze? - zapyta� ��czno�ciowca.
- Przewa�nie - odpar� tamten.
- Mo�na si� tutaj zatelefonowa� na �mier�, zanim si� dostanie po��czenie.
- Nikt jeszcze u nas nie umar� - mrukn�� �o�nierz. I doda� jeszcze bardziej niewyra�nie: - Niestety!
Kapitan Witterer nie zwr�ci� ju� na to uwagi. Nasun�� czapk� na czo�o, wyprostowa� si� i spojrza� przy tym wyzywaj�co na Ascha. Po chwili wymownej pauzy powiedzia�: - A teraz wasza sprawa, ogniomistrzu.
Asch odwr�ci� si� i zrobi� w milczeniu kilka krok�w naprz�d. Kapitan poszed� za nim. Za kapitanem ruszy� wolno jego kierowca. Obs�uga dzia�a podrepta�a za nimi r�wnie�, cho� nikt jej nie rozkaza�.
Ogniomistrz Asch stan�� przed cha�up� i niedba�ym ruchem wskaza� na samoch�d osobowy, ci�gnik i dzia�o. Kapitan Witterer zbli�y� si� do spornych obiekt�w i powiedzia�: - Hm. - �o�nierze u�miechn�li si� do siebie.
Kapitan zorientowa� si� od razu, �e Asch mia� racj�. Stoj�cy na w�skiej drodze samoch�d by� dla ci�gnika przeszkod� nie do przezwyci�enia. Droga, mia�d�ona w ci�gu d�ugich miesi�cy zimowych przez tysi�ce pojazd�w, nie przypomina�a bynajmniej autostrady.
- Zjed�cie ze swoim wozem na bok - powiedzia� gniewnie kapitan do swego kierowcy.
- No wi�c - odezwa� si� Asch. - Trzeba tak by�o od razu... Kapitan Witterer przez chwil� przebiera� palcami po pasie, po czym stan�� przed Aschem wyprostowany jak �wieca. Ogniomistrz podziwia� jego mundur jak z ig�y, rozkoszowa� si� widokiem p�aszcza podbitego futrem, na kt�rym prawie nie by�o plam. Uwa�a� to wszystko za godne niezwyk�ej uwagi.
- Zachowanie wasze - powiedzia� kapitan surowym tonem - jest pod zdech�ym psem.
Ogniomistrz milcza�. Patrzy� na opustosza�� okolic�, przygl�da� si� kominowi, z kt�rego szed� w niebo dym.
- Jak si� w�a�ciwie nazywacie?
- Asch.
- I nale�ycie do trzeciej baterii pu�ku artylerii, kt�rym dowodzi Luschke?
- Tak jest, panie kapitanie.
- A wiecie, kto jest dow�dc� waszej baterii?
- Tak jest, porucznik Wedelmann.
- Ot� - Witterer u�miechn�� si� niesko�czenie lekcewa��co i wynio�le - jeste�cie w wielkim b��dzie. Dow�dc� waszej baterii jestem bowiem ja. I to od dzi�.
Zawsze, kiedy widz� pa�skie wiernopodda�cze niemieckie oblicze - powiedzia� pu�kownik Luschke ze z�o�liw� uprzejmo�ci� - u�wiadamiam sobie dok�adnie, �e b�dzie to d�uga wojna. Mimo to niech pan siada.
Porucznik Wedelmann zamarkowa� powitanie s�u�bowe i mrukn�� co� zdawkowego.
- Czy jeste�my tu w kasynie? - zapyta� Luschke z dobrotliw� ironi�. - Jeste�my w Rosji, m�j drogi. M�j schron nie jest o wiele wi�kszy od wychodka, kt�ry w garnizonie by� do mojej wy��cznej dyspozycji.
Wedelmann roze�mia� si� p�g�osem. Ale w �miechu tym nie by�o ani cienia pochlebstwa. Nie by� to �miech podw�adnego ni�szego stopnia, gdy� by�o powszechnie wiadome, �e Luschke w straszliwy spos�b reaguje na podobne objawy. Wedelmann powa�a� go jako cz�owieka i nie w�azi� prze�o�onemu Luschke do ty�ka. Nie nale�a� do tych, kt�rzy w kasynie przy ka�dym kawale prze�o�onego us�u�nie p�kaj� ze �miechu.
- Mamy niejedno do om�wienia - powiedzia� pu�kownik. - Niech pan dobrze i wygodnie usi�dzie.
Wedelmann przysun�� do pu�kownika �wie�o ociosany brzozowy sto�ek; Luschke siedzia� w trzeszcz�cym przy ka�dym poruszeniu fotelu na biegunach, kt�ry pami�ta� czasy pradziadk�w. Obaj mo�e dlatego rozumieli si� tak dobrze, �e mieli tak ma�o zrozumienia dla wszelkiego rodzaju bohaterstwa. �mier� nie by�a dla nich opromieniona blaskiem glorii. Jedynie w tym, co nale�a�o rozumie� przez poj�cie "Niemcy", pogl�dy ich r�ni�y si� zasadniczo.
Schron, w kt�rym Luschke przebywa� ju� od kilku miesi�cy, by� ma�y i niski. Sta�y tu tylko najbardziej niezb�dne meble: ��ko polowe, kilka krzese� i stosunkowo ogromny st� z mapami. Na �wie�o pobielonych �cianach r�wnie� wisia�y mapy. S�u�y�y raczej celowi higienicznemu ni� strategicznemu: zakrywa�y plamy wielko�ci �ebka od zapa�ki, pozosta�e po rozgniecionych pluskwach.
- C� robi� pa�scy �o�nierze? - zagadn�� pu�kownik jakby mimochodem.
Wedelmann spojrza� nieufnie. - O ile mi wiadomo, panie pu�kowniku, wszystko jest w porz�dku. A mo�e...?
- Pa�skie sumienie prawdopodobnie nigdy nie jest zupe�nie czyste.
- O ile to ode mnie zale�y...
- I ja nie mam ju� od dawna czystego sumienia - powiedzia� pu�kownik tak oboj�tnie i spokojnie, jak gdyby m�wi� o pogodzie. - My�la�em sobie zawsze, �e urodzi�em si� na obro�c� ojczyzny. Ale ojczyzna to sprawa nie taka prosta. Czasami wygl�da mi to na firm�, kt�ra wy�azi po prostu ze sk�ry, �eby og�osi� upad�o��.
Wedelmann chcia� zaprotestowa�, ale pu�kownik machn�� ze znudzeniem r�k�. - My wszyscy jeste�my teraz mniej lub wi�cej koz�ami ofiarnymi. Pos�usze�stwo to dla nas wszystko. Jeste�my odwa�ni, kiedy bronimy w�asnej sk�ry. A niekt�rzy zdobywaj� si� na "odwag�" tylko wtedy, kiedy si� czuj� bezpieczni. Ale nie ma nikogo, kto by m�g� sob� rozporz�dza�. A ten, kto p�ynie pod pr�d, musi by� albo diablo odwa�ny, albo horrendalnie g�upi. To wsp�istnienie idealist�w i idiot�w doprowadza mnie czasami do rozpaczy.
Porucznik przypatrywa� si� swemu dow�dcy pu�ku w milczeniu. Pu�kownik z twarz� bulwy i oczami lisa siedzia� bez ruchu, g��boko zatopiony w fotelu. Mundur, jak zawsze przepisowo pozapinany, marszczy� si� na szczup�ej postaci. Ko�ysz�ce si� nogi tkwi�y w obszytych futrem filcowych butach.
- Nie wygl�dam imponuj�co, co? - zapyta� Luschke �agodnie. Wedelmann by� zmieszany. Pu�kownik zawsze potrafi� wprawia� go w zak�opotanie. W zetkni�ciu z nim najmocniejsi ludzie topnieli jak sople lodu na roz�arzonej p�ycie kuchennej.
- Niech si� pan nigdy nie maskuje - powiedzia� Bulwa ze spokojem. - W przeciwnym razie przyjdzie nieub�aganie dzie�, w kt�rym pan tego gorzko po�a�uje.
- Tak jest, panie pu�kowniku - odpar� pos�usznie Wedelmann; by�o widoczne, �e nie wie, do czego si� odnosi ta uwaga dow�dcy pu�ku.
- Ale, ale - Luschke przeskoczy� nagle na inny temat. - Wygl�da na to, �e jeden z pa�skich podoficer�w znowu pozwala sobie na wybryki.
- Soeft?
- Oczywi�cie. Kt� by inny? Pobra� zaopatrzenie dla oddzia�u, kt�rego w naszym rejonie w og�le nie ma.
- Oczywi�cie, natychmiast...
- Nic pan nie zrobi, drogi Wedelmann. Bo po pierwsze, nie zosta�o jeszcze udowodnione, �e to znowu ten Soeft nabi� w butelk� tych byk�w z zaopatrzenia z dow�dztwa armii. A po drugie, nie widz� powodu, dlaczego zawsze wojska frontowe maj� odpowiada� za b��dy biurokrat�w ty�owych. Gdyby jednak z�apali kiedy pa�skiego Soefta na gor�cym uczynku...
- Uwa�am to prawie za wykluczone, panie pu�kowniku.
- Ja r�wnie�. Ale nigdy nie mo�na wiedzie�, czy nie nadejdzie godzina, w kt�rej zaczn� my�le� nawet sztaby s�u�b ty�owych. Gdyby wi�c naprawd� dosz�o do czego� nieoczekiwanego i schwytano by na tym pa�skiego Soefta, niech pa� wtedy, drogi Wedelmann, nie liczy na to, �e przymkn� oczy.
- Wezw� kaprala Soefta, panie pu�kowniku, i przem�wi� mu do sumienia.
Luschke roze�mia� si� cicho. Rzekome sumienie kaprala Soefta i zapa�, z jakim Wedelmann chcia� do tego sumienia przem�wi�, rozbawi�y go. Od dawna ju� cieszy�o go potajemnie to wszystko, co kula�o w pracy specjalist�w wojskowych na tym podminowanym, trudnym terenie.
Luschke podni�s� mikrofon, pokr�ci� korbk� i powiedzia� �agodnie: - Drzewa i herbaty. A potem spokoju na najbli�sze p� godziny.
Zjawi� si� ordynans pu�kownika, wpakowa� kilka kr�tkich polan do roz�arzonego pieca, postawi� na stole z mapami dwa naczynia z wrz�tkiem i butelk� rumu. Potem znik� r�wnie cicho, jak si� zjawi�.
- Prosz�, Wedelmann - Luschke zrobi� zapraszaj�cy gest r�k�. - Niech si� pan napije dla dodania sobie odwagi. Mo�e b�dzie to panu potrzebne. I niech pan nie b�dzie zbyt skromny. M�j przydzia� to jeszcze zniesie, gdy mi pan wypije �wier� litra rumu. Gdyby pan przekroczy� t� norm�, Soeft musia�by pomy�le� o uzupe�nieniu.
Wedelmann nape�ni� swoje naczynie po brzegi, pu�kownik nala� do wrz�tku zaledwie kilka kropel rumu. Z zach�caj�cym gestem w stron� Wedelmanna podni�s� fili�ank� do ust i zacz�� pi� ma�ymi �ykami.
Po chwili powiedzia�: - Ju� od paru miesi�cy �pimy tutaj zimowym snem. To si� zapewne sko�czy w najbli�szych dniach. Nadchodz�ca wiosna stanie frontowi ko�ci� w gardle. W ci�gu kilku tygodni wojna znowu poka�e pazury.
- Najwy�szy czas, panie pu�kowniku.
- T�skno panu za nowymi przygodami, co?
- Nie chc� si� tutaj zestarze�, panie pu�kowniku. Oto wszystko.
Luschke kiwn�� z uznaniem g�ow�. - Nie zestarzeje si� pan tutaj, Wedelmann. Mo�e pan by� tego pewien.
- Dobrze�my wykorzystali te zimowe miesi�ce, panie pu�kowniku. Uzupe�nili�my bro�, sprz�t, pojazdy. �o�nierze wypocz�li. Amunicji mamy coraz wi�cej.
- Brawo, panie poruczniku! - zawo�a� Luschke ironicznie. - Podczas gdy pan robi� to wszystko, Rosjanie spali, co? Bo Hitler jest geniuszem, a Stalin mato�em. My mamy samych bohater�w, tamci za� nikogo pr�cz marnych kreatur. Niemcy ponad wszystko, wszystko inne jest pod zdech�ym psem. Drogi Wedelmann, niech mi pan zrobi przynajmniej t� grzeczno�� i zachowa sw�j zdrowy ludzki rozum! Tak�e w sprawach dotycz�cych Wielkich Niemiec, Wedelmann! W�a�nie w tych sprawach!
Wedelmann milcza�, nieco bezradnie trzymaj�c obur�cz swe naczynie do picia. Nie pierwszy to raz stwierdza� u pu�kownika Luschke brak bezwzgl�dnej, jednoznacznej wiary w zwyci�stwo. Ale czu� dla tego ma�ego cz�owieka o chytrych oczach tyle respektu, �e nawet mu nie przychodzi�o do g�owy pomy�le� powa�nie o postawieniu mu jakiego� niedwuznacznie sformu�owanego zarzutu.
- Zaopatrzenie - powiedzia� Luschke z niech�ci� - by�o poni�ej wszelkiej krytyki. To prawda, �e znowu nas napompowano a� po dziurki od nosa. Ale na moim odcinku nie zauwa�y�em �adnej pr�by podniesienia, powi�kszenia, wzmocnienia, zmodernizowania naszej si�y bojowej.
- Widocznie inne rodzaje broni mia�y pierwsze�stwo, panie pu�kowniku.
- Pierwsze�stwo maj� najcz�ciej tylko ci ch�opcy, kt�rzy siedz� przy ��obie.
Luschke spojrza� spode �ba na zdumionego porucznika. - Dziwi si� pan swemu dow�dcy, Wedelmann? Nie jest pan do tego przyzwyczajony, co? Nie wyobra�a� pan sobie tego, co? Znalaz� si� pu�kownik, kt�ry nie tylko �e jest niezadowolony, ale jeszcze daje temu wyraz!
- Pan pu�kownik musi mie� swoje powody.
- I to jeszcze ile! Tuziny. A wi�c od miesi�cy staram si� na pr�no o radiostacje. Pan przecie� zna dok�adnie nasz s�aby punkt: kiepska ��czno�� dowodzenia. Cz�sto ca�ymi dniami nie mia�em z moimi bateriami bezpo�redniego kontaktu. Kr��y�y gdzie� doko�a. Kiedy wszyscy stoj� w ogniu bitwy pancernej, samymi kablami nie mo�na zapewni� ��czno�ci ani mi�dzy bateriami, ani nawet mi�dzy dzia�onami.
- Mo�e ten sprz�t jeszcze nadejdzie.
- Nadejdzie niew�tpliwie. Ale nie b�dziemy na niego czeka�. We�miemy go sobie po prostu sami.
- Po prostu we�miemy? Sk�d�e to, panie pu�kowniku?
- Wprost z ojczyzny, sk�d�e by indziej? U nas w domu, w naszym dywizjonie zapasowym, jest wszystko: radiostacje i do tego wyszkolona obs�uga. Wystarczy przetransportowa� sprz�t i obs�ug� tutaj. W�wczas wyposa�ymy nasz pierwszy dywizjon, do kt�rego przecie� i pan nale�y.
- Tak jest - powiedzia� Wedelmann pos�usznie jak zawsze, kiedy mia� do czynienia z pu�kownikiem.
Luschke u�miechn�� si� do swego porucznika z poczuciem wy�szo�ci. Pu�ci� w ruch fotel, kt�ry zacz�� przera�liwie skrzypie�. Krzy� �elazny I klasy l�ni� na w�skiej piersi pu�kownika.
- Wszystko jest zupe�nie proste - obwie�ci�. - Jeden z moich koleg�w jest komendantem lotniska znajduj�cego si� w zasi�gu korpusu. Obecnie cz�� jego samolot�w "Ju" transportuje sprz�t wyrabiany w naszym mie�cie rodzinnym. A tam zn�w siedzi inny nasz przyjaciel. M�j tutejszy kolega wyrazi� gotowo�� przewiezienia samolotem kogo� z naszych pewnych ludzi a� na lotnisko mego przyjaciela w kraju. Cz�owiek ten musia�by w dywizjonie zapasowym zorganizowa� dla nas dostaw� sprz�tu i obs�ugi. Dokonawszy tego przylecia�by z powrotem.
- �wietnie powiedzia� Wedelmann z niek�amanym podziwem.
- Prosz� wyznaczy� do tego kogo� ze swoich ludzi. Wedelmann po chwili zastanowienia powiedzia�. To wyr�nienie.
Luschke potakn�� g�ow�. - Ale i niema�a odpowiedzialno��. W ka�dym razie ca�a ta sprawa nie ma nic wsp�lnego z rozrywk�. A wi�c kto? Z takim trudem przychodzi panu decyzja? Nie musi si� pan chyba przed powzi�ciem jej naradzi� z szefem swojej baterii? Niech mi pan tego nie robi, poruczniku.
- Proponuj� mego najlepszego �o�nierza - powiedzia� Wedelmann zdecydowanie. - Kaprala Vierbeina.
Luschke milcza�. Przesta� si� hu�ta� w fotelu. Bulwiasta twarz by�a nieprzenikniona. Spl�t� swoje ma�e r�ce i siedzia� w wyczekuj�cej pozie.
- Kapral Vierbein - powiedzia� porucznik Wedelmann - jest moim najlepszym dzia�onowym. Wraz z obs�ug� swego dzia�a zniszczy� siedem czo�g�w. Dosta� Krzy� �elazny I klasy.
- Wszystko to jest mi wiadome - powiedzia� pu�kownik i znowu zamilk�.
- W�a�nie kapral Vierbein - zapewnia� Wedelmann z o�ywieniem - specjalnie zas�ugiwa�by na tego rodzaju wyr�nienie. Poza tym przesz�o od roku nie mia� urlopu.
- Zapewne - odpar� Luschke z namys�em. - To wszystko mo�e i prawda. Niech pan jednak nie zapomina, �e front to zupe�nie co innego ni� d�ungla naszej rodzimej biurokracji.
- R�cz� za kaprala Vierbeina.
- To przynosi panu zaszczyt powiedzia� pu�kownik i u�miechn�� si� sardonicznie, nie daj�c w najmniejszym stopniu po sobie pozna�, czy si� zgadza ze s�owami Wedelmanna, czy nie. - Gdybym jeszcze raz musia� rozpoczyna� s�u�b�, zrobi�bym to najch�tniej w pa�skiej baterii, poruczniku Wedelmann. Jest pan wprawdzie jeszcze m�odzie�cem, ale ma pan wybitnie rozwini�te cechy ojcowskie.
Wedelmann udawa�, �e nie dos�ysza� tej uwagi swego dow�dcy pu�ku. - Je�eli pan pu�kownik nie mo�e zaakceptowa� mojej propozycji - powiedzia� uprzejmie - wysun��bym zamiast kaprala Vierbeina ogniomistrza Ascha. Ten sobie na pewno da rad�.
- Asch? Ale� na mi�o�� bosk�, poruczniku Wedelmann! Przy tej delikatnej misji nie chc� mie� �adnych komplikacji. Gdyby si� co� nie uda�o, powsta�aby piekielna awantura i zwali�oby mi si� na kark z p� tuzina genera��w. Nied�ugo pozosta�bym wtedy na stanowisku dow�dcy pa�skiego pu�ku. Nie, w �adnym wypadku nie chc� tego Ascha. Wol� ju� Vierbeina.
- A wi�c kapral Vierbein - stwierdzi� porucznik z zadowoleniem.
- Niech b�dzie - powiedzia� Luschke, u�miechn�� si� i doda�: - Ale niech pan tego chwytu zbyt cz�sto wobec mnie nie stosuje. Nie lubi�, gdy mnie inni bij� moj� w�asn� broni�.
Wedelmann roze�mia� si� serdecznie. Pu�kownik przepi� do niego. Doskonale si� obaj rozumieli.
- Ca�e to �wi�stwo tutaj - powiedzia� Luschke z zadowoleniem - zbli�y�o nas do siebie. Ale taka ju� jest wojna! Albo ludzie staj� si� sobie bra�mi, albo jeden drugiemu �yczy nag�ej �mierci.
Zabrz�cza� �agodnie telefon. Luschke wzi�� s�uchawk� i zameldowa� si�. Od razu spowa�nia�. - Dobrze - powiedzia�. - Za pi�� minut.
Pu�kownik od�o�y� w zamy�leniu s�uchawk�. Spojrza� badawczo na Wedelmanna, jak gdyby ocenia� nowy typ dzia�a. Potem powiedzia�: - Na dworze czeka niejaki kapitan Witterer.
- Tak jest, panie pu�kowniku.
- Ten kapitan Witterer przybywa o osiem dni za wcze�nie. By�o mu bardzo spieszno. Ale zjawi� si�, i kwita! Przykro mi, poruczniku Wedelmann!
- Tak jest - powiedzia� tamten ca�kiem bezradnie.
- Aby rzecz wyja�ni�: kapitan Witterer jest nowym dow�dc� trzeciej baterii.
- Mojej baterii?
- Tak. Nowym dow�dc� baterii, kt�ra do dzi� by�a pa�sk� bateri�.
- A ja?
- Co do dalszego wykorzystania pana powezm� jeszcze decyzj�. Dowie si� pan o niej w por�. Na razie niech pan przeka�e dow�dztwo baterii i niech pan przy niej pozostanie, dop�ki kapitan Witterer nie zapozna si� ze wszystkim.
Wedelmann nie m�g� znale�� s��w. Szybkim ruchem odstawi� na p� opr�nione naczynie. Zblad�, wyprostowa� si�.
W piecyku trzeszcza�o drzewo. Szed� od niego suchy �ar. Na dworze jaka� ci�ar�wka przebija�a si� przez zaspy �nie�ne.
Luschke, zatopiony w fotelu, wymachuj�c nogami, dodawa� Wedelmannowi otuchy spojrzeniem. - Niech�e si� pan wreszcie wygada!
Wedelmann potrz�sn�� g�ow�. Wida� by�o wyra�nie, �e jest mocno dotkni�ty. Ale jego poczucie dyscypliny nie pozwala�o mu na �aden komentarz, zw�aszcza wobec pu�kownika Luschkego.
Pu�kownik zag��bi� si� jeszcze bardziej w swym fotelu. - M�j drogi poruczniku Wedelmann - powiedzia� z zadowoleniem - wiem, co pan sobie teraz my�li. Gdyby pan m�g� zrobi� to, co by pan chcia�, spr�bowa�by pan da� swemu staremu dow�dcy kopniaka i rzuci� to ca�e �wi�stwo. Mo�e nie? Przecie� pan nawet nie protestuje,
- Panie pu�kowniku, ja przecie� zawsze...
- Wiem, wiem, Wedelmann! Nie jestem �lepy ani g�uchy. Jest pan najlepszym dow�dc� baterii w moim pu�ku oraz urodzonym bohaterem i wiernym �o�nierzem f�hrera. To pierwsze przynosi panu zaszczyt, reszt� przebaczam panu. Jedno jest pewne: bez pana pu�k Luschkego by�by przeci�tny, z panem sta� si� elit�. Wiem wszystko! R�wnie� i m�j Krzy� �elazny I klasy dosta�em dzi�ki sukcesom pa�skiej baterii. Wiem wszystko.
- W takim razie tym bardziej nie rozumiem, panie pu�kowniku...
Luschke machn�� r�k�. - Drogi poruczniku Wedelmann, co pan mo�e wiedzie� o moich zamiarach w stosunku do pana? Nie przeczuwa pan nawet, do czego mo�e mi pan by� jeszcze potrzebny. Jak pan s�dzi, co teraz tutaj nast�pi? M�j przyjacielu, prosz� wierzy� swemu staremu dow�dcy, �e ta zafajdana wojna w�a�ciwie jeszcze si� naprawd� wcale nie zacz�a!
- Je�eli f�hrer, panie pu�kowniku...
- Tylko bez tych upi�ksze�, m�j drogi. Kiedy m�wi� o g�wnie, nie musi si� pan zaraz czu� w obowi�zku powo�ywa� si� na narodowy socjalizm. Ale zostawmy ten dra�liwy temat. Niech mi pan lepiej powie, co robi� dziewcz�ta?
- Kto, panie pu�kowniku?
- Cz�owieku, niech�e si� pan tak nie zgrywa - ci�gn�� Luschke dobrodusznie. - Kiedy kilka dni temu przeje�d�a�em przez wasz� zapad�� wie�, Soeft gaw�dzi� w�a�nie ze wspania�� dziewczyn�. Jedno mnie tylko irytowa�o: tych dwoje wcale do siebie nie pasuje. Dziewczyna wygl�da�a bowiem na inteligentn�. Od kiedy� to w�a�ciwie Soeft zajmuje si� takimi rzeczami?
- Tego rodzaju sprawy nie interesuj� mnie, panie pu�kowniku.
- Ale powinny! Kto wie, ile jeszcze b�dzie pan mia� na nie czasu? Ca�y ten kram mo�e tutaj wylecie� w powietrze pr�dzej, ni� si� tego wszyscy spodziewamy.
Kapral z kancelarii trzeciej baterii wyskoczy� jak pocisk z cha�upy, w kt�rej rozlokowa� si� szef baterii ze swoimi aktami. Min�wszy rejon parku artyleryjskiego i kuchni� polow� zd��a� ku drewnianemu domkowi, na kt�rego drzwiach widnia�y wielkie, wypisane kred� litery: VS. Oznacza�o to: "Punkt Zaopatrzenia Soefta".
Kapral otworzy� drzwi, na kt�rych widnia�y owe litery, wszed� do �rodka, otworzy� jeszcze jedne drzwi i znalaz� si� w sieni. �ciany by�y �wie�o pobielone, pod�oga wysypana jasnym piaskiem. Dw�ch ludzi w ciemnych kombinezonach kraja�o na kawa�ki olbrzymie salcesony, wa�y�o je i opakowywa�o.
- Jest tu Soeft? - zapyta� podoficer kancelaryjny spogl�daj�c chciwie na salceson.
Personel pomocniczy Soefta zaprzeczy� ruchem g�owy.
- Nie wiadomo wam, gdzie si� znajduje? Pomocnicy wzruszyli ramionami.
Kapral, kt�remu widok takiej ilo�ci jad�a sprawia� po prostu b�l, gdy� przypomnia�o mu si�, jakie marne mia� dzisiaj �niadanie, wycofa� si�. Skurczony, ��ty jak stary ser, Stan�� niezdecydowanie na dworze przed drzwiami. By�o mu zimno, zaciera� r�ce.
Rozgl�da� si� doko�a jak zm�czony wr�bel. Od kuchni polowej, stoj�cej w g��bi szopy, szed� ostry zapach maggi. W prowizorycznej ku�ni polowej podoficer samochodowy wymy�la� jakiemu� kierowcy, kt�ry nawet nie umia� wyprostowa� b�otnika.
- Co z was za baba! - wrzeszcza� z g�o�n� rozpacz�.
Na zmarzni�tego pisarza wojskowego, kt�ry nie mia� odwagi pokaza� si� starszemu ogniomistrzowi nie wype�niwszy jego rozkazu, s�owo "baba" podzia�a�o jak has�o. Ruszy� z kopyta, zacieraj�c r�ce, przebieg� przez pust� drog� wiejsk� i pop�dzi� w kierunku stoj�cego nieco na uboczu domu; dom ten podobny by� do grzyba.
Jak si� tego spodziewa�, znalaz� tam Soefta, kt�ry w�a�nie �egna� si� z jak�� rosyjsk� dziewczyn�. Kapral z kancelarii skamienia�, nie m�g� tylko opanowa� ruch�w r�k.
Dziewczyna stoj�ca przed Soeftem wygl�da�a jak opatulona w worki od kawy. To, co u kobiet okre�la si� mianem sukni, zwisa�o �a�o�nie z jej cia�a. Ale cia�o to, zgrabne i delikatne, nie da�o si� jednak ukry�. Kancelista patrzy� na ni�, jak gdyby by�a niezwykle wa�nym aktem kancelaryjnym.
- Czy naprawd� nie ubijemy tego interesu, Nataszo? - zapyta� Soeft.
Dziewczyna potrz�sn�a g�ow� energicznie i gwa�townie, jak to czyni� czasem kucyki chc�c da� wyraz swemu niezadowoleniu. - Nie robi� interes�w - powiedzia�a dobr� szkoln� niemczyzn�, bardzo powoli, wyra�nie akcentuj�c ka�d� pierwsz� sylab�. - Z panem nie, panie Soeft.
- Chyba nie chce pani, Nataszo, podbija� ceny?
- Niech pan przy�le do mnie swego oficera, panie Soeft. Mo�e z nim b�d� pertraktowa�.
Soeft sta� z rozkraczonymi nogami, zirytowany. Zwr�ci� si� do kancelisty i ofukn�� go: - Czego tu chcesz? Przeszkadzasz mi w pertraktacjach.
- Pilna sprawa, Soeft.
- Nie przed �niadaniem! - powiedzia� tamten. - Nie pr�dzej ni� za kwadrans. - Po tych s�owach odszed� nie zaszczycaj�c Nataszy ani jednym spojrzeniem. Chcia� jej w ten spos�b pokaza�, jak mu jest oboj�tna. Zanim znik� na zakr�cie, obejrza� si� jednak. Natasza u�miechn�a si� do niego z lekk� ironi�. To go mocno zdenerwowa�o.
Soeft st�pa� po rozdeptanym, lepkim �niegu. Robi� to bezmy�lnie, nie patrzy� doko�a. Jaka� ci�ar�wka, przedzieraj�ca si� przez drog�, musia�a stan��, �eby go nie przejecha�. Kierowca zakl��, Soeft nie zwr�ci� na to najmniejszej uwagi. By� zaj�ty. Oblicza�.
Poszed� w kierunku swej kwatery, jak zwykle rzuci� przelotne spojrzenie na widniej�ce na drzwiach litery VS. Podoficer kancelaryjny, kt�ry drepta� obok niego, pr�bowa� wsun�� si� do domu razem z nim. Ale Soeft zatrzasn�� mu drzwi przed nosem.
Kapral z kancelarii czeka� cierpliwie par� minut. Dla rozgrzewki wali� nogami o ziemi�, wci�gaj�c w nozdrza ostry zapach maggi p�yn�cy z kuchni polowej. Jego pusty �o��dek zaczyna� si� buntowa�. Pop�dzi� do szopy i spojrza� przyja�nie na kucharza, co tamten skwitowa� szerokim, rze�nickim u�miechem. I na tym koniec.
Kaprala bardzo to strapi�o. Strapienie doda�o mu nowych si�. Pomaszerowa� dziarsko do pomieszczenia Soefta.
Obaj pomocnicy Soefta, kt�rzy ci�gle jeszcze pracowali, spojrzeli na niego. Jeden kiwn�� g�ow� i kciukiem wolnej przez chwil� r�ki wskaza� s�siednie drzwi. Widnia� na nich napis: "Pomieszczenie prywatne. Nie wchodzi� bez pukania".
Pisarz wojskowy waha� si� przez kr�tk� chwil�. Jego wodniste oczy w r�owej twarzy gapi�y si� bezmy�lnie na szyldzik umieszczony na drzwiach. Czu�, �e jest obserwowany, i by�o mu to niemi�e. Postanowi� nie puka�. Powzi�wszy t� decyzj� wyda� si� sobie �mia�kiem. Jakby przypadkiem tr�ci� o drzwi. Zaczeka� chwil�, potem je otworzy�.
Kapral Soeft, obecnie wszechw�adny pan punktu �ywno�ciowego, spo�ywa� zgodnie z zapowiedzi� �niadanie. Tego spokojnego dnia ju� drugie. By�o co prawda lekkie, sk�ada�o si� z tu�czyka, grzanek i tarragony. Wszystkie te smako�yki, ��cznie z du�ym kawa�em mas�a, roz�o�one by�y na wielkim, wyzywaj�co bia�ym obrusie. Siedz�cy za sto�em Soeft prze�uwa�.
- Masz si� zjawi� u szefa baterii - powiedzia� podoficer gapi�c si� na nakryty st�. - I to natychmiast. Uganiam si� ju� za tob� ca�e p� godziny.
- Mo�esz si� pocz�stowa� - powiedzia� Soeft i dalej �u� z ca�ym spokojem.
Kancelista nie, waha� si� ani przez chwil�. Wyci�gn�� obie r�ce, chwyci� kromk� przypieczonego chleba, posmarowa� j� grubo mas�em, na�o�y� na ni� niema�� porcj� tu�czyka. Potem rozdziawi� szeroko g�b�, przymru�y� oczy i z trudem wpakowa� w siebie to wszystko. �u�, prze�yka�, dusi� si� i robi� si� na g�bie coraz bardziej czerwony.
Soeft nawet si� na ten widok nie u�miechn��. Ci�gle jeszcze oblicza�. Przy tym jego ulubionym zaj�ciu nic i nikt nie m�g� mu przeszkodzi�. Zapali� papierosa, kt�rego wyci�gn�� z grubej zagranicznej paczki, i rzuci� zapa�k� na nie heblowan� pod�og�.
Powoli rachunek zaczyna� si� zgadza�: nie wszystkie dziewczyny maj� t� sam� cen�, a ta Natasza warta by�a oficera. Je�eli inaczej by� nie mo�e, niech go sobie ma! �ci�le m�wi�c, w tym opuszczonym przez Boga kraju t�umacze s� po prostu na wag� z�ota. To, �e chodzi�oby tu o t�umacza-kobiet�, zwi�ksza�o jeszcze urok przedsi�wzi�cia. Prawie jak we Francji!
- Czego w�a�ciwie szef chce ode mnie? - zapyta� po chwili. Z rozkosz� zaci�ga� si� dymem, gdy� by� z siebie zadowolony. Wydawa�o mu si�, �e ma do tego powa�ne podstawy. - Mam niewiele czasu, kochasiu, musz� jeszcze wydoi� kompani� piekarsk�.
Podoficer kancelaryjny skin�� gwa�townie g�ow�. Ale nie m�g� wydoby� s�owa, tak zapcha� sobie g�b�. Zakrztusi� si� mocno i zacz�� kaszle�.
- Chc� - powiedzia� Soeft zadumany - zam�wi� na najbli�sz� niedziel� �wie�e bu�eczki.
- Cz�owieku! - zawo�a� pisarz z zachwytem i zabra� si� do oblizywania zat�uszczonych palc�w.
- Widzisz wi�c, �e nie mog� sobie pozwoli� na strat� czasu. Powiedz to szefowi.
- Chod��e ze mn�, Soeft. Sam mu to powiesz. Zreszt� mo�e ci si� to tym razem op�aci.
- Dlaczego?
- Nie chc� niczego zdradza� - powiedzia� kapral kancelaryjny z tajemnicz� min�, rozstawiaj�c dwa zat�uszczone palce. - Powiem tylko tyle: baby!
- Jakie baby? - zapyta� Soeft z zainteresowaniem.
- Szczeg�y od szefa - powiedzia� kancelista i szybko si� wycofa�, zabieraj�c napocz�t� p�kilow� puszk� tu�czyka. Przecie� widnia� na niej napis: "Tu�czyk to zdrowie!"
Soeftowi nie by�o spieszno, ale ciekawo�� jego zosta�a rozbudzona. Wypi� kaw�, oczywi�cie prawdziw�, ziarnist�, znacznie pr�dzej ni� zazwyczaj. Potem w�o�y� l�ejszy p�aszcz, podbity cienkim futerkiem. Rzuciwszy okiem na prac� swoich kie�basiarzy i nie znalaz�szy nic, co mo�na by by�o im wytkn��, ruszy� do kancelarii mieszcz�cej si� naprzeciw.
Szef baterii, starszy ogniomistrz Bock, udaj�cy z powodzeniem wielk� energi� i �e jest stale zapracowany, przywita� go z wyra�nym zniecierpliwieniem. - Chyba ju� czas, Soeft - powiedzia�, daj�c swym tonem ostro�nie do zrozumienia, �e nie jest daleki od wypowiedzenia nagany. - Czas najwy�szy! I to jak najbardziej.
- Dla mnie nie - odpar� Soeft i z ca�ym spokojem usiad� na jednej ze skrzy� kancelaryjnych. Zanim to uczyni�, wyci�gn�� olbrzymi� chustk�, zrobion� ze spadochronowego jedwabiu, i otar� ni� z kurzu miejsce, kt�re mia� zaj��. Spojrzeli na siebie, cho� by�o to zupe�nie niepotrzebne, gdy� znali si� na wskro�. I wiedzieli, co maj� o sobie my�le�. Ka�dy z nich by� przekonany, �e to on ma bateri� w kieszeni.
Szef, pozbawiony ca�ego blasku koszarowego dziedzi�ca, by� popychanym niemal bez przerwy buforem mi�dzy ty�ami a stanowiskami ogniowymi. Straci� jednak tylko wp�ywy, ale bynajmniej nie zaufanie do swojej osoby. Podoficer �ywno�ciowy, kt�ry mia� legendarne po prostu stosunki, m�g� sobie pozwoli� prawie na wszystko, co chcia�. Bowiem tylko dzi�ki jego osobistej zaradno�ci standard �yciowy trzeciej baterii osi�gn�� poziom, kt�ry m�g� r�wna� si� z poziomem wyj�tkowo uprzywilejowanych sztab�w.
- Co si� w�a�ciwie sta�o? - zapyta� Soeft zwil�aj�c wargi zdumiewaj�co wielkim ozorem.
- Jak wam zapewne wiadomo, dostajemy nowego dow�dc�.
- No i co? Czy zmieni si� przez to pogoda? Czy moja w�trobianka b�dzie wskutek tego inaczej smakowa�? Nowe nazwisko i stara firma. Przecie� wszyscy z tego gatunku s� tacy sami. Produkuje si� ich ta�mowo. Drobne b��dy w fabrykacji s� zawsze najbardziej interesuj�ce. I je�eli ten nowy nawet umywa� si� nie b�dzie do Wedelmanna, co sobie �atwo mo�na wyobrazi�, ju� my go sobie odpowiednio urobimy. Mo�e nie?
Starszy ogniomistrz Bock uda�, �e uwag Soefta nie dos�ysza�! Jako stary taktyk, kt�ry zjad� z�by na stanowiskach administracyjnych! zna� swoje pokazowe egzemplarze. By�o zawsze rzecz� wskazan� nie; dos�ysze� wszystkiego, co taki Soeft zwyk� by� m�wi�. A besztanie Soefta to tylko strata czasu, bo Soeft zdawa� sobie spraw� ze swej wyj�tkowej pozycji i wykorzystywa� j� bezwstydnie.
- Zdo�a�em zaledwie par� s��w zamieni� z nowym dow�dc�, kapitanem Wittererem. Przed chwil� przez telefon. Zapewne zjawi si� u nas dopiero jutro rano. Dzi� bowiem ma jeszcze co� do za�atwienia w pu�ku.
Soeft skin�� ze zrozumieniem g�ow�. - Pu�kownik Luschke zechce go zapewne wymaca�. Znam ten jego spos�b.
- W ka�dym razie - powiedzia� starszy ogniomistrz, znowu zgrabnie puszczaj�c mimo uszu wywody Soefta - kapitan Witterer informowa� si� u mnie, czy mamy kogo� w�r�d funkcyjnych, komu mo�na by szczeg�lnie zaufa�.
- Ale� mu spieszno - u�miechn�� si� Soeft.
- Oczywi�cie wymieni�em wasze nazwisko, Soeft.
- Oczywi�cie - powt�rzy� tamten. - Na jakim�e to odcinku mam zab�ysn��?
- Chodzi o polecenie natury raczej prywatnej.
- To moja specjalno�� - o�wiadczy� skromnie Soeft.
- Dzi� po po�udniu - powiedzia� starszy ogniomistrz - oko�o trzeciej zjawi si� na lotnisku naszego miasteczka przyfrontowego zesp� rozrywkowy.
- Ile jest w nim bab?
- Trzy panie i jeden pan - sprostowa� starszy ogniomistrz bez wyra�nego wyrzutu. - W�r�d nich pewna dama nazwiskiem Liza Ebner.
- I o t� ma�� w�a�nie chodzi, co?
- Kapitan Witterer �yczy sobie - o�wiadczy� Bock nie bez godno�ci i si�gn�� r�k� w kierunku otwartej papiero�nicy, kt�r� Soeft po�o�y� przed sob� - �eby panna Liza Ebner otrzyma�a dobre pomieszczenie i �eby dla uprzyjemnienia jej pobytu zrobiono wszystko, co jest mo�liwe.
- Pi�knie - powiedzia� Soeft. - Dlaczego nie? - I wskazuj�c na cygaro, kt�re Bock ju� odgryz�, zapyta�: - Panu szefowi potrzebny jeszcze ogie�, prawda?
- Powiedzia�em kapitanowi Wittererowi, �e mo�na si� zda� na was, Soeft.
- Czy jeszcze co�? - zapyta� Soeft �widruj�c szefa ma�ymi, lisimi oczyma; zgasi� zapa�k�, od kt�rej Bock przypali� cygaro.
- Je�eli o mnie chodzi, nic.
- A co z o�mioton�wk�?
- M�j drogi Soeft - powiedzia� Bock z o�ywieniem - przecie� m�wi�em wam ju� nieraz, �e musimy henschla zostawi� podoficerowi amunicyjnemu.
- Z tego wida� - odpar� Soeft z prowokuj�cym spokojem - �e amunicja jest tu wa�niejsza od �ywno�ci. Musz� to sobie zapami�ta�.
- Apeluj� do waszego rozs�dku, Soeft. Porucznik Wedelmann z pewno�ci� nie jest drobiazgowy.
- Wiem tylko, kim w tej chwili Wedelmann nie jest - nie jest ju� dow�dc�! A nowego jeszcze nie ma. Mamy wi�c sytuacj� wyj�tkowo korzystn�. Jak dostan� henschla do taboru �ywno�ciowego, to za to oddam forda.
- Tego rozklekotanego grata!
- Podoficer samochodowy ju� si� zgodzi�.
- Ale ogniomistrz Asch stanowczo si� nie zgadza. Dop�ki on jest tutaj podoficerem do zlece� specjalnych...
Ma�e oczka Soefta zrobi�y si� jeszcze mniejsze. Wypu�ciwszy dym, kt�ry utworzy� foremne ko�o, powiedzia�: - Przecie� i Asch nie b�dzie wiecznie zajmowa� si� zleceniami specjalnymi. Po odej�ciu porucznika odejdzie zapewne i jego ogniomistrz. A mo�e my�licie, �e Asch jest u nas wieczny? Je�eli nowy dow�dca nie jest Wedelmannem - a wydaje si�, s�dz�c z tego zlecenia dla mnie, �e nim nie jest - nie pozwoli sobie r�wnie� na trzymanie Ascha.
Starszy ogniomistrz nie bez trudu podejmowa� ci�k� decyzj�. Oczywi�cie Soeft mia� racj�. Chwila jest dla r�nego rodzaju zmian wyj�tkowo korzystna. - Je�eli wi�c s�dzicie - powiedzia� - �e henschel jest wam niezb�dnie potrzebny, i je�eli podoficer samochodowy si� zgadza...
- W porz�dku - odpar� Soeft. - Zaraz to zarz�dz�. - I wykorzystuj�c sposobno�� z w�a�ciwym mu bezwstydem doda�: - A jak wygl�da sprawa z bombardierem Kowalskim? Przyda�by mi si� bardzo.
- Wykluczone - odpowiedzia� Bock bez chwili zastanowienia. - Zupe�nie wykluczone! Ten musi pozosta� g��wnym kierowc�. Co s�uszne, to s�uszne, Soeft, ale tak daleko zrozumienie moje dla waszych potrzeb nie idzie...
Soeft skin�� g�ow�. Przeczuwa� t� odmow�, wiedzia� r�wnie�, �e nast�pi w tak ostrej formie. Szef w�szy� przy swojej trzodzie wilka. Ju� sam Soeft stanowi� w trzeciej baterii mocarstwo. Ale Soeft skombinowany z Kowalskim sta�by si� imperium.
Starszy ogniomistrz Bock, kt�ry tak jak prawie wszyscy tutaj zamierza� prowadzi� r�wnie� swoj� prywatn� wojn�, wiedzia� doskonale, do czego zmierza Soeft. Je�li za� nie wiedzia�, to co najmniej si� domy�la�. By� to z jego strony po prostu instynkt samozachowawczy, gdy stara� si� o mo�liwie r�wnomierne roz�o�enie punkt�w ci�ko�ci w baterii.
Soeft, przynajmniej na razie, skapitulowa�. I on ho�dowa� powiedzeniu "co si� odwlecze, to nie uciecze". W ka�dym razie zapewni� sobie henschla. Powi�ksza�o to znacznie jego �rodki transportowe, a to by�o gwa�townie potrzebne, gdy� w miesi�cach spokoju zapasy, mimo hojnego szafowania nimi, zdumiewaj�co wzros�y.
- Chodzi teraz o to - powiedzia� szef baterii �eby�my zgodnie ze sob� wsp�pracowali.
Soeft stwierdzi� nie bez zainteresowania, �e pier� szefa wypr�y�a si� pod bluz�.
- Nowy dow�dca poczuje wtedy, �e dosta� si� do jednostki, na kt�rej mo�na polega�.
- Je�eli jeszcze ma odrobin� oleju w g�owie - doda� Soeft - powinien si� zorientowa�, czego od niego oczekujemy.
Przed udaniem si� do miasteczka przyfrontowego w celu zorganizowania przyj�cia dam z zespo�u rozrywkowego Soeft uzna� za wskazane zapewni� sobie obiecan� o�mioton�wk�. Do�wiadczony kapral zdawa� sobie jasno spraw� z tego, �e wymiana nie odb�dzie si� bez gwa�townych star�.
Postanowi� dzia�a� systematycznie. Pozosta� jeszcze przez kr�tki czas w swym pomieszczeniu, nape�ni� papiero�nic�, ponapycha� sobie do kieszeni papieros�w; by�y w�r�d nich wysokogatunkowe. Potem uda� si� do podoficera samochodowego.
Do tej chwili wszystko sz�o zupe�nie g�adko. O�wiadczy�, �e szef baterii przydzieli� mu o�mioton�wk� marki "Henschel". Tamten kiwn�� tylko g�ow�. By�o mu oboj�tne, dok�d jad� jego wozy, najwa�niejsze, �eby w og�le by�y na chodzie. Szef trzyma� si� m�drze jak zawsze - na dalszym planie: ulotni� si� po prostu. Soeft wiedzia�, �e pewne trudno�ci b�d� z kierowcami. Ten od henschla zgodzi si� oczywi�cie z przyjemno�ci� wozi� odt�d �ywno��. Ale ten od forda b�dzie z pewno�ci� kl�� na czym �wiat stoi - bo kt� to ma ochot� ugania� si� z ostr� amunicj� po ca�ej okolicy, i w dodatku podczas wojny! Gdyby tylko kl��, by�oby jeszcze p� biedy, ale mog�yby powsta� komplikacje, gdyby si� komu� poskar�y�, co zawsze jest mo�liwe.
- W porz�dku - o�wiadczy� ochoczo kierowca henschla. - Mog� to zrobi� zaraz. A gdzie mam zostawi� amunicj�?
- Po prostu wy�adowa� - powiedzia� Soeft. - Gdziekolwiek. Nakry� plandek�, i kwita.
- Niech b�dzie - odpar� kierowca i zawo�a� swoich ludzi. Temu od forda spryciarz Soeft nie powiedzia� na razie ani s�owa. Najwa�niejsze, �e ma nowy w�z. Stary mo�e zawsze odda�. A kto wie - mo�e przyjdzie nag�a zmiana pozycji. W dodatku dwaj dow�dcy! I jeden nic o drugim nie wie! Zanim jeden z nich wpadnie na pomys� zastanowienia si� nad tym wszystkim, Soeft b�dzie mia� i nowy w�z, i stary. Trzeba by� idiot�, �eby oddawa� to, czego nikt nie ��da!
Te radosne perspektywy wywo�a�y w nim pragnienie. Pobieg� do swej kwatery, wyci�gn�� specjaln� skrzynk�. D�ugo szuka� w kieszeni spodni p�ku kluczy; mia� wra�enie, �e s�yszy dalekie bicie dzwon�w. Otworzy� skrzynk� wype�nion� wyborowymi trunkami poowijanymi w delikatn� we�n� drzewn�. Wybra� butelk� benedyktyna, odkorkowa� j� i pow�cha�. "Francja" - powiedzia� i z zachwytem poci�gn�� nosem.
Usiad� i nape�ni� likierem ca�� szklank�. Podczas picia ogarn�o go b�ogie uczucie szcz�cia. "Gdybym teraz zamkn�� oczy - powiedzia� do siebie - czu�bym si� jak we Francji." Ale nie zamkn�� swoich lisich oczek; by� zbyt ostro�ny, nie chcia� ryzykowa�, by go kto� zaskoczy�.
Us�ysza� wi�c na czas kroki zbli�aj�ce si� do jego pomieszczenia. Nie mo�na by�o nie s�ysze� ha�asu wywo�anego w przedpokoju przez przybysza. Soeft wiedzia� od razu, kim mo�e by� �w natr�t o manierach drwala.
- Wypijesz szklaneczk�? - zapyta�, kiedy go�� stan�� przed nim.
Ogniomistrz Asch przyj�� idylliczne zaproszenie bez komentarzy. - Co si� dzieje z henschlem? - zapyta�. - Dow�dca plutonu amunicyjnego szaleje! Nie mo�esz przecie� zabiera� nam naszego najlepszego wozu transportowego.
- Mog� - powiedzia� Soeft przymykaj�c jedno oko. - W�a�nie �e mog�.
- Henschel pozostanie w plutonie amunicyjnym - o�wiadczy� Asch.
Soeft spojrza� na swego go�cia jak dobry wujaszek siedz�cy sobie spokojnie przy choince. - Zawsze my�la�em, Asch, �e z ciebie zupe�nie normalny cz�owiek. Ale czasami wydaje mi si�, �e w istocie rzeczy jeste� bardzo srogim wojakiem. Amunicja to dla ciebie wa�niejsza sprawa ni� �arcie. A wi�c wolisz strzela� do ludzi, ni� nabija� sobie ka�dun?
- S�uchaj no, Soeft! Nie wynalaz�em wojny, wpakowano mnie w ni� przemoc�. A wi�c musz� broni� w�asnej sk�ry. Przede wszystkim potrzebna nam jest amunicja.
- Wedelmann walczy z zasady tylko o Wielkie Niemcy i Zach�d. A ty jeste� jego podr�cznym.
- Soeft! Kiedy mam do wyboru mi�dzy pustym brzuchem a dziur� w g�owie, wybieram pusty brzuch. Zrozumiano?
- Dlaczego ten Wedelmann nie zajmie si� raz dziewcz�tkami, tylko ci�gle my�li o wojnie? Przecie� to nienormalne. M�g�bym mu w tym kierunku zrobi� poci�gaj�c� ofert�. Ma�a nazywa si� Natasza. Rosyjskie dziecko o czu�ej duszy. - Zatoczy� r�kami wielkie ko�o. - O takiej duszy!
- Nie zawracaj g�owy - powiedzia� Asch stanowczym tonem. - Nie zgrywaj si� tu na alfonsa. Dawaj henschla z powrotem, p�niej mo�esz chla� dalej z ca�ym spokojem.
- Asch powiedzia� Soeft. Moja ostatnia oferta: dla Wedelmanna dziewczynka, dla ciebie skrzynia. Zawarto�� dowolna wedle twojej decyzji. Za to henschel do mojej dyspozycji.
- Wsta� - powiedzia� Asch ze z�o�ci� - �ebym ci m�g� da� kopniaka w ty�ek.
- Czy to twoje ostatnie s�owo w tej sprawie?
- Je�eli si� nie po�pieszysz, Soeft, to wykrztusi�e� z siebie swoje ostatnie s�owo...
Soeft skin�� g�ow� staraj�c si� zachowa� spok�j. - Chcia�em to tylko us�ysze� od ciebie, Asch. W�a�nie to i nic innego. Jestem teraz zorientowany.
- Najwy�szy czas!
- A co si� tyczy henschla - jest rozkaz dow�dcy baterii.
- Pleciesz g�upstwa, Soeft! Przecie� wiem dok�adnie, co Wedelmann zarz�dzi�, a czego nie zarz�dzi�.
- Kto m�wi o Wedelmannie? Nowy dow�dca baterii nazywa si� Witterer.
- Cz�owieku, przecie� jego tu jeszcze nie ma!
Soeft wypi� jeszcze szklank� benedyktyna. Potrzebowa� pokrzepienia. To, co teraz mia�o nast�pi�, wym