16822
Szczegóły |
Tytuł |
16822 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16822 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16822 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16822 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JlLL BARNETT
Czary
Przełożyła Bożena Stokłosa
Pewnego razu...
Lubię rozgardiasz...
Bardziej zniewala mnie niż sztuka,
Co w pedanterii piękna szuka.
R. Herrick
Rozkosz w rozgardiaszu
Dla wtajemniczonych działy się czary, ale dla zwykłych śmiertelników to była tylko
burza, choć gwałtowna i groźna. Nocne niebo rozdzierały błyskawice, a wśród grzmotów i
piorunów skłębiona szara woda Sound of Mull u wybrzeża Szkocji z piekielnym hukiem
uderzała w potężne granitowe skały, obryzgując pianą urwisko, na którym wznosił się zamek
Duart.
Stał tu od sześciuset lat, a przez pięć wieków stanowił twierdzę rodu MacLeanów oraz
miejsce gościnne dla ich krewnych z rodu MacQuarriech. Bitwa na Culloden Moor przed
sześćdziesięciu siedmiu laty zmieniła wszystko. Opór Szkotów na posępnym, podmokłym
wrzosowisku przyprawił MacLeanów o wielkie straty, a zamek przeszedł w ręce angielskiego
rodu, który najwyraźniej nie potrafił docenić potęgi twierdzy, ponieważ stała pusta. Było tak
przynajmniej na pozór.
W tej chwili rozbrzmiewał tu huk piorunów i fal. Dla zwykłych śmiertelników oznaczał
wyłącznie walkę rozszalałych żywiołów, podczas gdy wtajemniczeni wyznawcy starożytnych
wierzeń wiedzieli, że dzieje się coś więcej.
To był czas czuwania czarownic. One naprawdę tu żyły, choć
7
JlLL BARNETT
różniły się między sobą, tak jak ród MacQuarriech różnił się od rodu MacLeanów.
Historia MacQuarriech jest bolesna, a zaczęła się setki lat przed dzisiejszą burzliwą nocą,
gdy protoplasta rodu przybył do miejsca, które leży na południu Anglii, na święto wiosennego
zrównania dnia z nocą. Na rozległej równinie wznosiła się tam masywna kamienna świątynia,
gdzie spotykali się czarownicy i czarownice, żeby demonstrować sobie nawzajem swoje
moce.
Zgodnie z wyrokami wróżb przodkowi rodu MacQuarriech przypadł wówczas
upragniony przez wszystkich zaszczyt wyczarowania kwitnących róż - najbardziej cenionych
wiosennych kwiatów. Ale najpierw pozostali czarownicy i czarownice zgromadzili się
pośrodku świątyni i za pomocą swej magii przywrócili zimową ziemię do życia. Widok, jaki
się ukazał, był godny zobaczenia, ponieważ podmokła ziemia momentalnie pokryła się trawą
i rozzłociła kwiatami laku wonnego, jaskrami oraz mleczami, a gałęzie brzóz utonęły w
srebrzystym listowiu i zazieleniły się korony smukłych olch. W chwili nie dłuższej niż
wymaga wypowiedzenie zaklęcia czy wykonanie magicznego gestu powróciły do życia dęby,
jesiony i wiązy. Rześkie poranne powietrze nasyciło się zapachem jaśminu, pierwiosnków i
lawendy. Krążyły w nim roje ptaków i owadów. Po wielu ponurych miesiącach martwej ciszy
słychać było śpiew skowronków, bzyczenie pszczół, gruchanie gołębi. Nagle nastała wiosna.
Teraz przyszła pora na występ MacQuarrie'a. Tłum rozstąpił się, gdy czarownik zmierzał
ku środkowi świątyni. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał, ponieważ każdy w podnieceniu
oczekiwał na ten szczególny moment. Najpierw MacQuarrie koncentrował się przez długą
chwilę w milczeniu, po czym skierował dłonie ku ciężkiemu kamiennemu sklepieniu i
pstrykając palcami wykonał gest zaklęcia.
Nie rozkwitła żadna róża, lecz świątynią wstrząsnęła straszliwa eksplozja, tak że mury i
dach wyleciały w powietrze. Kiedy kurz opadł, a zebrani zerwali się z posadzki, świątyni już
nie było. Pozostały po niej zaledwie szczątki łukowatych bram. Zwykłych śmiertelników
ruiny te, które nazywają Stonehenge, napawają
CZARY
lękiem, lecz czarownice całego świata na wspomnienie tej nazwy i tego dnia potrząsają
zawiedzione głowami i mamroczą o hańbie ciążącej na rodzie MacQuarriech.
Roku pańskiego tysiąc osiemset trzynastego w Szkocji były zaledwie dwie czarownice -
jedna z rodu MacLeanow, a druga z... MacQuarriech. W tę burzliwą noc, kiedy morskie fale z
hukiem uderzały o brzeg wyspy Muli, a nad ruinami zamku, który stanowił niegdyś przedmiot
dumy, górując na stromym skalnym cyplu, szalała ulewa, i gdy zwykli mieszkańcy tej
maleńkiej wyspy kulili się przy ogniu, wsłuchując w odgłosy nieba, obie czarownice
uprawiały czary.
Joyous Fiona MacQuarrie pochyliła się, żeby zebrać z podłogi komnaty w wieży
porozrzucane księgi. Przeguby jej dłoni zdobiły złote bransolety, które pobrzękiwały niczym
dzwoneczki, zagłuszając pełną napięcia ciszę. Joy cieszyła się z powodu tego hałasu,
ponieważ dawał jej upragnioną chwilę wytchnienia od stale ją strofującej, gniewnej ciotki
MacLean. Nie patrząc w jej stronę, chwyciła pod pachę kolejną księgę.
- Poszło zaledwie o sylabę - mruknęła, podnosząc następny tom i pobrzękując
bransoletami.
Gdy tylko spoczęły na moment spokojnie na nadgarstkach, do uszu Joy dotarło wyraźne,
energiczne stąpanie. Rozpoznała chód ciotki i zerknęła na trzymane pod pachą księgi;
skrzywiła się, udręczona, ciotka zaś skrzyżowała ręce i potrząsając złotymi włosami
spoglądała na nią z oburzeniem. Najgorsze było to, że z wyrazu ust starszej pani wynikało, iż
znowu zaczęła odliczać.
Serce Joy zamarło. Po raz kolejny nie udało się jej dobrze wykonać zaklęcia. Westchnęła
w poczuciu porażki i odłożyła księgi na wiekowe dębowe półki. Przysunęła do stołu na
kozłach, stojącego pośrodku komnaty, rozchwiany drewniany zydel i ciężko usiadła. Podparła
dłonią podbródek, czekając aż ciotka odliczy do stu. Miała nadzieję, że skończy się na tej
liczbie.
Zwinny kot o futrze tak białym jak świeży śnieg w Highlandzie wskoczył jednym susem
na blat i zaczął spacerować wokół trzech
8
9
JlLL BARNETT
spatynowanych przez czas mosiężnych lichtarzy. Przyćmione światło świec otulało
wysłużony dębowy stół złotym blaskiem, a ogon kota rzucał na porysowany blat zagadkowe
cienie. Joy, zaintrygowana ich kształtami, próbowała przełożyć je na wymyślone na
poczekaniu symbole, popuszczając wodze fantazji, co zdarzało się jej często. Wyprawy w
świat wyobraźni stanowiły jej problem jako czarownicy, ponieważ utrudniały koncentrację.
Ten kot, imieniem Gabriel, był towarzyszem ciotki, wcielonym w zwierzę duchem,
powołanym, by służyć czarownicy i bronić jej w razie potrzeby.
Joy zerknęła na swojego towarzysza, gronostaja Beelzebuba, który również miał
śnieżnobiałe, zimowe futro, upstrzone czarnymi plamkami tylko na ogonie i łapach. Jednak
pokaźny brzuch upodabniał go raczej do ociężałego królika, nie pozwalając dostrzec w nim
równie zwinnego jak kot kuzyna łasicy. Wszystko wskazywało na to, że jak zwykle, śpi. Joy
westchnęła. Beezle był jedynym zwierzęciem, które chciało zostać jej towarzyszem, ponieważ
koty takie jak Gabriel zachowywały się wobec czarownic nie panujących w pełni nad magią
wyniośle i nieprzyjemnie, wcale nie pragnąc się z nimi wiązać. Również sowy były zbyt
mądre, by się sprzymierzać z kimś tak nie na miejscu jak Joy. Ropuchy zaś po jednym
spojrzeniu odskakiwały od niej z rechotem.
Stary, niezdarny Beezle sapał przez sen, ale spoglądając na jego podkurczone łapy, Joy
przypominała sobie, że ma kogoś bliskiego, nawet jeśli jest to tylko gronostaj. Może
wyczuwając jej myśli, otworzył leniwie oko i patrzył na nią, jakby ze stoickim spokojem
oczekiwał na kolejne nieszczęście.
Wyciągnęła rękę, żeby go podrapać po miękkim brzuchu i natychmiast wywróciła
filiżankę z ostygłą herbatą z owoców dzikiej róży. Gabriel syknął i błyskawicznie odskoczył
od rozlewającego się po blacie płynu, lecz Beezle nie potrafił się poruszać tak szybko, a w
ogóle rzadko się poruszał, więc zaraz znalazł się w kałuży herbaty. Zamrugał oczami i
widząc, że płyn moczy jego białe futro, posłał Joy spojrzenie równie nieprzyjemne jak
spojrzenie ciotki. Otrząsnął się, rozpryskując herbatę po
10
CZARY
całym blacie, niezdarnie przedostał się na suche miejsce i opadł ciężko na stół, po czym
przekoziołkował, wystawił łapki, tłuściutki biało-różowy brzuch, i zagapił się w sufit.
Joy, bębniąc palcami po blacie, zastanawiała się, czy zwierzęta potrafią odliczać,
ponieważ Beezle otworzył pyszczek, najpierw głośno sapiąc, a potem chrapiąc. Ostatecznie
doszła do wniosku, że odliczają podczas snu.
- I co ja mam z tobą począć? - przemówiła nareszcie ciotka, gdy dwukrotnie odliczyła
do stu.
Traktowała Joy surowo, jednak w jej głosie brzmiała troska, której źródło stanowiła
niemal macierzyńska miłość. Ale to tylko pogarszało samopoczucie dziewczyny, gdyż
naprawdę zależało jej, by po mistrzowsku władać magią, zarówno ze względu na nieustające
wysiłki ciotki, jak i z powodu własnych ambicji. Była zrozpaczona, że wciąż jej się nie udaje.
W milczeniu przejechała palcem po zakurzonym stole i podniosła wzrok na swoją opiekunkę i
mentorkę.
- Czy rzeczywiście jedno słowo może zaprzepaścić wszystko?
- próbowała się bronić.
- Każde pojedyncze słowo jest niezwykle ważne. Zaklęcie należy wypowiadać
dokładnie, ponieważ część mocy pochodzi z głosu. - Ciotka odetchnęła głęboko i założyła
ręce do tyłu.
- Reszta to już sprawa doświadczenia. I koncentracji! - Zaczęła krążyć wokół okrągłej
komnaty, a jej silny głos odbijał się od murów wieży niczym muzyka dud w Highlandzie.
Nagle zatrzymała się, spojrzała na Joy i wydała jej polecenie: - Skup się i patrz na mnie.
Stanęła po lewej stronie siedzącej przy stole dziewczyny i uniosła w górę smukłe ręce.
Złote nici, którymi została wyhaftowana jej jedwabna suknia, zamigotały w świetle świec jak
wyczarowane przez zaklęcie iskierki. Joy wstrzymała oddech. Na tle nocnego nieba,
widocznego przez okno w wieży, wysoka i spowita złotym blaskiem ciotka wyglądała jak
bogini. Jej proste włosy, które opadały na fałdzistą suknię, sięgając aż do kolan, również
miały barwę złota, a skóra o nieskazitelnej jasnej karnacji wydawała się w przytłumionym
świetle świec wiecznie
11
JlLL BARNETT
młoda. Suknia ciotki była biała, ale ta biel nie miała nic wspólnego z barwą bawełny czy
owczego runa. Połyskiwała jak gwiazdy i słońce, jak błyskawice i diamenty.
W komnacie świstał zimny szkocki wiatr. Płomyki świec migotały, a ostra woń
rozgrzanego łoju mieszała się z zapachem nocnej ulewy i słonych morskich fal. Na
granitowych murach cienie kołysały się w tanecznym korowodzie. Docierały tu odgłosy
wzburzonego morza, rozbijającego się o ostre przybrzeżne skały, i zawodzenie mew, które
schroniły się przed burzą pod okapami wieży. Lecz nagle, w ułamku sekundy, wszystko
ucichło.
- Przyjdź tutaj! - zawołała głębokim głosem ciotka. Magia zaczęła działać niczym jakaś
pobudzona nagle do życia
siła, potężna, a zarazem poddana kontroli. Operowała teraz przy dębowych półkach,
gdzie stały stare i ciężkie, oprawione w skórę tomy. Wielka brązowa księga, popękana i
wystrzępiona, powoli wysunęła się z półki, odwróciła w powietrzu i poleciała w kierunku
ciotki, unosząc się w pobliżu, dopóki czarownica nie opuściła ramienia i nie wskazała stołu.
Wtedy liczący sobie trzy tysiące stron tom pofrunął tam jak piórko i spoczął na blacie.
- Gdy ty to robisz, wszystko wydaje się takie łatwe - powiedziała Joy, podpierając
dłonią podbródek.
- Bo to jest łatwe. Po prostu trzeba się skupić - odparła ciotka, odkładając księgę na
półkę. - Teraz ty spróbuj.
W ciemnozielonych oczach dziewczyny malował się prawdziwie szkocki upór. Wstała,
odetchnęła głęboko i przymknęła powieki, po czym z przejęciem godnym czarownicy, która
ma zaledwie dwadzieścia jeden lat, wyrzuciła w górę dłonie, tak że bransolety poszybowały w
powietrze jak stadko mew. Na dźwięk uderzającego w mury metalu skrzywiła się boleśnie i
otworzyła oczy.
- Zapomnij o bransoletach! Skoncentruj się... Skoncentruj. Skupiała się, jak potrafiła, ale
nic się nie wydarzyło. Jeszcze
mocniej zacisnęła powieki.
- Joyous, wyobraź sobie lecącą księgę. Wykorzystaj wewnętrzne widzenie.
Pamiętała, w jaki sposób ciotka wykonała gest zaklęcia, więc
12
CZARY
jeszcze raz energicznie wyrzuciła w górę ramiona i z determinacją uniosła twarz. Jej
gęste rozwichrzone włosy o barwie futra norki rozfalowały się wokół ud. Otworzyła oczy i
wyciągnęła dłonie wyżej, a następnie wzięła głęboki oczyszczający oddech.
- Przyjdź do mnie! - rozkazała.
Księga drgnęła, ale przesunęła się tylko o kilka centymetrów.
- Skup się!
- Przyjdź do mnie! - Rozstawiła szeroko palce i zagryzła wargi. Zaczęła powoli
opuszczać ręce. Znowu zamknęła oczy, wyobrażając sobie lecącą w jej stronę i krążącą wokół
niej księgę. Gdy uniosła powieki, stwierdziła, że gruby tom zsuwa się z półki. Ponowiła
rozkaz bardzo głębokim głosem. Zdecydowana za wszelką cenę zmusić księgę do ruchu,
pstryknęła palcami, chcąc nadać mu szybsze tempo. Uszczęśliwiona spostrzegła, że tom
błyskawicznie zmierza w jej kierunku. Pochyliła głowę, by uniknąć nagłego zderzenia, i
krzyknęła: - O mój Boże!
Tom przeleciał obok Joy, jakby go unosiła trąba powietrzna, a zaraz po nim zaczęły koło
niej przemykać inne księgi, porywane z półek z siłą morskiego odpływu. Wkrótce same półki
oderwały się ze straszliwym hukiem od ścian i zaczęły coraz szybciej fruwać po komnacie,
wirując i zataczając kręgi. Z lewej strony Joy przemknął powyginany cynowy ceber, który
zaraz uderzył o podłogę, a z prawej przeleciała miotła. Trzy zydle pląsały przez chwilę w
powietrzu, po czym spadły na szklany dzban, rozbijając go w drobny mak. Inne meble
najeżdżały z trzaskiem na mury, rozsypując się w drzazgi, płonące świece zaś unosiły się
coraz wyżej. W komnacie jęczał i zawodził porywisty wiatr. Joy w geście obrony ukryła
twarz w dłoniach i pochyliła się do przodu. Właśnie przeleciała tuż obok niej filiżanka, a do
jej uszu dotarło przeraźliwe miauknięcie kota i tupot wielu zwierzęcych łap. Kątem oka
spostrzegła wirujące w powietrzu bryły węgla, które wydostały się z kubła. Usłyszała
królewski pomruk ciotki.
- Szczury! - Na widok setki szarych gryzoni, wspinających się po murach,
wyskakujących z roztrzaskanych mebli i biegających jak oszalałe, zasłoniła dłonią usta.
Nagle wicher zaczął się uspokajać, aż ucichł zupełnie. Słychać
13
JlLL BARNETT
było tylko chrobot szczurów i tłumione pokasływanie ciotki. Joy wyprostowała się i
odwróciła w jej stronę. Pani MacLean podnosiła się spod dwustuletniego tronu, odpędzając
pył węglowy, który zdążył pokryć jej twarz. Rzuciła w stronę rozbieganych po zrujnowanym
wnętrzu gryzoni złowrogie spojrzenie i pstryknęła smukłymi palcami, strząsając z nich przy
okazji czarny pył. Szczury zniknęły. Gabriel znowu miauknął przeraźliwie i niczym czarna
kula pomknął do swej pani, kryjąc się pod jej suknią i strząsając z niej pył węglowy na deski
podłogi. Przez chwilę słychać było tylko sapanie Beezle'a, który leżał spokojnie na stole i
spał. Wyglądało na to, że przespał całe zajście. Pod wpływem pełnego napięcia, ale i
desperacji, spojrzenia ciotki Joy poczuła się tak, jakby dźwigała na ramionach jakieś
nieznośne brzemię.
- Tak mi przykro - szepnęła. W jej wpatrzonych w ciotkę zielonych oczach malowało
się poczucie winy.
- Joyous, nie mogę cię zostawić bez opieki. Nie mogę. - Znowu strząsnęła z dłoni pył
węglowy i ogarnęła spojrzeniem zniszczone wnętrze. - Nie miałabym czystego sumienia,
gdybym pozwoliła ci mieszkać samej w Anglii przez dwa lata. - Przez chwilę w zamyśleniu
dotykała pobrudzonym palcem ust. - Oczywiście, Anglicy zasłużyli sobie na to po bitwie na
Culloden Moor... - Nie dokończyła, rozglądając się z oburzeniem po komnacie i potrząsając
głową. - Jednak nie. Już są obarczeni obłąkanym królem oraz regentem, który wolałby bawić
się niż rządzić.
- Ale...
- Nie. - Ciotka uciszyła Joy gestem dłoni. - Wiem, że masz jak najlepsze intencje, ale
one nie zapewnią ci panowania nad tym wszystkim. - Pomachała ręką, wskazując bałagan w
pokoju, potrząsnęła głową i oznajmiła: - Ktoś musi nad tobą czuwać, moja droga.
Uniosła w górę okopcone sadzą dłonie i pstryknęła palcami. Komnata powróciła do
normalnego wyglądu. Wszystkie krzesła i zydle oraz stół znalazły się na swoich miejscach,
dzban znowu był cały, a miotła i ceber stały, jak zwykle, przy północnej
CZARY
ścianie. Księgi spoczywały na półkach tak równo jak ustawieni w szyku angielscy
żołnierze. Biało-złote barwy ciotki, jej ciało, włosy i suknia wyglądały nieskazitelnie. Jasno
dała do zrozumienia, że Joy potrzebuje kogoś, kto naprawiałby szkody, jakie wyrządza jej
nieudolna magia. Dziewczyna mieszkała z ciotką od piętnastu lat i chciała skorzystać z
nadarzającej się okazji życia na własną odpowiedzialność. Gdyby była sama, może
nauczyłaby się panować na swoją mocą. Może nie czułaby takiego napięcia, ponieważ nie
byłoby koło niej nikogo, komu mogłaby sprawić zawód. Bardzo boleśnie przeżywała swoją
osobliwą zdolność rozczarowywania tych, na których jej najbardziej zależało. Stała teraz
przed ciotką, rozpaczając z powodu porażki i zadręczając się poczuciem winy, wyzuta z wiary
w spełnienie nadziei.
Wraz z wyborem ciotki do rady czarownic i czarowników oraz jej spodziewanym
wyjazdem do Ameryki Joy mogła być w końcu sama, na co oczekiwała z entuzjazmem.
Zamek Duart został wydzierżawiony grupie lekarzy z Glasgow, którzy zamierzali opiekować
się tu kalekimi i umysłowo chorymi uczestnikami wojny z napoleońską Francją. Dwuletni
okres nieobecności ciotki w kraju Joy chciała spędzić w Surrey, w domu babki ze strony
matki. Była pewna, że w tym czasie nauczy się panować nad magią. Potrzebowała tylko
przekonać o tym ciotkę, która ponadto nigdy nie dowiedziałaby się o ewentualnych
pomyłkach wychowanki.
- Jeśli potrzebuję czyjejś ochrony, to dlaczego nie powierzyć jej duchowi
opiekuńczemu? - wytoczyła ostatni argument. - Po tych słowach rozległ się koci pisk i
Gabriel czmychnął spod sukni ciotki, kuląc się pod kufrem, tak że w mrocznej komnacie
tylko para czujnych niebieskich oczu zdradzała jego kryjówkę. Widząc to Joy dodała,
spoglądając na Beezle'a, który właśnie się przekręcił i parsknął przez sen: - Oczywiście
mojemu duchowi opiekuńczemu. Czy nie jest powołany do sprawowania pieczy nad
czarownicą?
- Joyous, jedyną rzeczą, jakiej potrafi pilnować ten leniwy gronostaj, jest sen. Ty chyba
naprawdę nie umiesz się skoncentrować...
14
15
JlLL BARNETT
- Poczekaj! - Przerwała jej nagle pełna nadziei dziewczyna. - Mam pewien pomysł! -
Popędziła do pogruchotanego sek-retarzyka i przetrząsała jego zawartość. W końcu okręciła
się na pięcie, trzymając w dłoniach papier, pióro, czarną szkatułkę ze stalówkami oraz pękaty
słoiczek tuszu. - Zapiszę sobie magiczne słowa, żebym mogła je widzieć czarno na białym.
Przekonasz się, że po tym potrafię się skoncentrować. Jestem tego pewna. Proszę... D a j mi
jeszcze jedną szansę.
Ciotka spoglądała na swoją podopieczną przez długą, pełną napięcia chwilę.
- Proszę - powtórzyła błagalnym szeptem Joy, patrząc w podłogę i wstrzymując oddech.
W myślach powtarzała słowa: Daj mi ostatnią szansę. Proszę... Proszę... Proszę.
- Dam ci jeszcze trochę czasu - zgodziła się w końcu ciotka, unosząc twarz ku górze.
Promienny uśmiech rozjaśnił pobladłą twarz wychowanicy, a w jej zielonych oczach
zapłonął entuzjazm. Podbiegła do stołu, usiadła na zydlu i zanurzając pióro w tuszu spojrzała
na ciotkę.
Joyous Fiona MacQuarrie wciąż była gotowa uczyć się magii, lecz Anglia wcale nie była
gotowa na jej przyjęcie.
Szpetność upięknia, piękność szpeci; Nuże przez m g ł y i par zamieci
W. Szekspir Makbet tłum. J. Paszkowski
Londyn, grudzień, rok 1813
W ytworny czarny powóz turkotał po mokrym bruku. Miasto spowijała gęsta mgła.
Stangret najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi, ponieważ mknął zatłoczonymi ulicami, jakby
w ogóle nie obawiał się złej pogody, kolejno mijając wóz gałganiarza przy Green Park, stróża
trzymającego żelazną pięścią pijaną ulicznicę, ciężkie lektyki i rozklekotane dorożki. Skręcił
w St. James, gdzie latarnik zapalał pochodnią ostatnią z żelaznych latarni, i w mgnieniu oka
tam się zatrzymał.
Lokaj w zielonej liberii otworzył zwieńczone herbowymi barwami - złotem i zielenią -
drzwi, zanim jeszcze czwórka zgrzanych koni stanęła całkiem spokojnie. Alec Castlemaine,
diuk Belmore, przyjechał do klubu. W chwili gdy jego wypolerowane do połysku, długie buty
dotknęły chodnika, zegar w pobliskim sklepie wybił piątą.
Była środa, a w każdy poniedziałek, środę i piątek diuk Belmore, jeśli tylko bawił w
Londynie, zjawiał się przed White punktualnie o piątej. Wszyscy wiedzieli, że pielęgnuje ten
zwyczaj, określający jego styl życia. Całkiem niedawno lord Alvaney
17
JlLL BARNETT
żartował, że jego zegarek z pewnością by stanął z wrażenia, gdyby Belmore wszedł do
klubu o trzeciej. Gdy tylko usłyszano turkot czarnego powozu, odwracano szyld i zamykano
piekarnię Hastona, a do księgi zakładów Boodle'a wpisano wiele zakładów dotyczących
harmonogramu zajęć diuka podczas jego pobytu w Londynie. Były do przewidzenia jak pora
picia herbaty w Anglii.
Dziś towarzyszyli mu Richard Lennox - hrabia Downe, oraz Neil Herndon - wicehrabia
Seymour. Lennox, wysoki przystojny blondyn o piwnych oczach, miał cięty dowcip, a
ostatnio stał się szczególnie zgryźliwy. Herndon był niższy, szczuplejszy i rudowłosy. Lennox
powiedział o nim kiedyś, że swoją egzaltacją mógłby wyprowadzić z równowagi nawet
nieboszczyka. Obaj liczyli sobie, tak jak Castlemaine, po dwadzieścia osiem lat i byli jego
towarzyszami zabaw od lat dwudziestu, a jednak nie wiedzieli, dlaczego jest taki punktualny.
Ta sprawa należała do nielicznych, o które się nie spierali. Znali natomiast niepospolitą siłę
Aleca i zręczność, z jaką potrafił ujarzmić każdego konia. Uważali, że jeśli czegoś pragnie,
osiąga to z łatwością. Wydawało się, że potrzebował tylko pstryknąć palcami, by świat
znalazł się u jego stóp.
Wiele kobiet próbowało bez powodzenia podbić serce diuka Belmore. Jedyne, co
osiągały, to jego rozdrażnienie.
Richard i Neil byli jego najbliższymi przyjaciółmi, ale nawet wobec nich zachowywał
dystans. Wkrótce po tym, jak wszyscy trzej poznali się w szkole w Eton, hrabia Downe
prowokował reakcje emocjonalne u Aleca i gorliwie starał się przez wszystkie następne lata
pozbawić jego twarz chłodnego wyrazu, lecz również dzisiejszy wieczór niczego pod tym
względem nie zmienił.
Gdy stanęli na chodniku, diuk zaczął wydawać polecenia stangretowi. Kiedy się
odwrócił, wyrosła przed nim jak spod ziemi przygarbiona staruszka w zniszczonym
słomkowym kapeluszu. Ogromnym, a do tego czerwonym. Kobiecina miała na sobie
wystrzępioną szarą suknię z aksamitu i niebieski szal wokół szczupłych ramion. W jednej
sękatej dłoni trzymała kosz pełen świeżych kwiatów, a w drugiej rozkoszny bukiecik
przybranych bluszczem fiołków.
CZARY
- Niech wasza lordowska mość kupi ten śliczny bukiecik dla swojej damy.
- Wasza Miłość - poprawił kwiaciarkę swym słynnym lodowatym tonem, który zbijał
ludzi z tropu.
Nie poruszyła się, wciąż unosząc ku górze pomarszczoną twarz i wpatrując się w niego
szarymi oczami. Już zrobił krok, chcąc ją ominąć, ale zniewolił go słodki zapach fiołków.
Zatrzymał się i w milczeniu wziął z rąk kwiaciarki bukiecik, rzucając jej pieniążek.
Postanowił wręczyć kwiaty Juliet na dzisiejszym balu. Ruszył do drzwi, ale poczuł na
ramieniu kościstą dłoń kobiety.
- Wasza Miłość. Za jeszcze jednego szylinga przepowiem przyszłość.
Alec uważał wróżby za głupstwa niegodne jego zainteresowania, więc strząsnął z
ramienia rękę kwiaciarki, zamierzając odejść, lecz powstrzymał go wicehrabia Seymour,
który miał opinię najbardziej przesądnego człowieka w Anglii.
- Belmore, jeśli ją tak odprawisz, ściągniesz na siebie nieszczęście - ostrzegł.
Na te słowa wchodzący do klubu hrabia Downe odwrócił się i niedbale oparł o drzwi,
kładąc zdrową rękę na zwichniętej, spoczywającej na temblaku.
- Rzeczywiście, będzie lepiej, jeśli jej wysłuchasz - poradził z ironicznym uśmiechem
widząc, że Alec rzucił wiedźmie pół korony. - Chyba nie chcesz ściągnąć nieszczęścia na
szanowany ród Belmore'ów?
Diuk spojrzał na niego wyniośle i założył ręce, jakby idiotyzmy, wygadywane przez
kwiaciarkę niewarte były najnędzniejszego pensa. Ale nawet i on z trudem udawał brak
zainteresowania, kiedy kobieta zaczęła paplać na temat jego spraw miłosnych. Downe
nieudolnie skrywał rozbawienie, podczas gdy Seymour zdawał się chłonąć każde jej słowo.
- Wasza Miłość nie ożeni się z kobietą, którą wybrał.
Po tych słowach Alec uznał wróżkę za obłąkaną. Wiadomość o swoim ślubie traktował
jako sensację jutrzejszych gazet. Lady Juliet Elizabeth Spencer, córka hrabiego i hrabiny
Worth, miała zostać żoną Aleca Geralda Castlemaine'a, diuka Belmore. Przyjęła
18
19
JlLL BARNETT
jego oświadczyny i dyskutowano tylko drobiazgi dotyczące ich małżeństwa. Wkrótce
starania Aleca o jej rękę powinny zostać uwieńczone ślubem.
- A z kim się ożeni? - spytał Neil, spoglądając z przejęciem to na Aleca, to na staruszkę.
- Z kobietą, którą dopiero pozna - odparła, a jej oczy dziwnie rozbłysły. Uniosła palec i
oznajmiła: - Ona ma dla Waszej Miłości pewne niespodzianki.
- Nie zamierzam już dłużej tego słuchać - oświadczył Alec i przeciskając się obok
śmiejącego się Richarda szarpnął drzwi.
- Od chwili jej poznania Wasza Miłość nigdy nie będzie się nudził! Nigdy więcej! -
dobiegły do jego uszu słowa kwiaciarki, zanim zdążył zniknąć w klubie.
Wszedł do hallu z takim impetem, że aż jego buty zaskrzypiały na parkiecie. Zerwał z
dłoni rękawiczki z cielęcej skóry, które Burkę, majordomus klubu, natychmiast od niego
odebrał wraz z kapeluszem, wręczając je jednemu z dziesięciu lokajów czekających, by
odnieść wierzchnie ubrania swoich panów do garderoby, gdzie miały być wysuszone i
oczyszczone.
- Dobry wieczór, Wasza Miłość - przywitał Aleca Burkę, pomagając mu zdjąć palto i
przekazując je lokajowi. - Jak Wasza Miłość się miewa?
- Jest poirytowany - rzucił złośliwie hrabia Downe, odchylając połę płaszcza,
skrywającą rękę na temblaku, i w ten sposób ułatwiając majordomusowi zadanie.
- Rozumiem - odparł ten tonem, z którego wynikało, że nie ma o niczym pojęcia.
Ostatecznie jego praca wymagała dyskrecji i uniżoności. Właśnie okazywał ją innym
członkom arystokratycznego klubu.
- A jednak nie sądzę, żebyś był zły z powodu tej wróżby - rzekł ze spokojem hrabia,
próbując bez skutku nadążyć za diukiem, pokonującym bez najlżejszego wysiłku wysokie
schody z różowego florenckiego marmuru, prowadzące do głównego salonu klubu.
- Jak myślisz, co on zamierza zrobić z lady Juliet? - spytał
20
CZARY
szeptem Richarda wicehrabia Seymour, wpatrzony w barczyste ramiona Aleca.
- O czym ty, u diabła, mówisz? - Hrabia zatrzymał się, spoglądając na Neila, jakby ten
postradał nagle rozum.
- O ogłoszeniu ślubu diuka Belmore z lady Spencer. Obaj dobrze wiemy, jak jest czuły
na punkcie właściwego zachowania. Co zrobi, jeśli nie dojdzie do tego ślubu, zwłaszcza po
zamieszczeniu jego zapowiedzi we wszystkich gazetach?
- Neil, nie rób z siebie większego osła niż jesteś.
- Przecież słyszałeś, co zawyrokowała staruszka. Alec nie ożeni się z Juliet. Od wczoraj,
kiedy to powiedział nam o przygotowaniach do swego ślubu, dręczą mnie złe przeczucia. Coś
jest nie w porządku. Jestem pewien - powiedział ze szczerym przekonaniem wicehrabia
Seymour, bijąc się w piersi.
- Na litość boską, przestań bredzić.
Neil zaczął sarkać z powodu sceptycyzmu Richarda.
- Nie obchodzi mnie, czy wierzysz w to, czy nie, bo i tak później przyznasz mi rację.
Ilekroć mam takie przeczucia, dzieje się coś dziwnego - oznajmił, gdy dotarli do kolumnady z
różowego marmuru u szczytu schodów.
- Żadna kobieta, a zwłaszcza tak inteligentna, jak Juliet Spencer, nie pozwoli, by
wymknął się jej z rąk diuk Belmore. Neil, ta staruszka naprawdę jest obłąkana - perswadował
mu Richard, gdy wchodzili do salonu.
Alec siedział już przy tym, co zwykle, stoliku, kosztując wino jakiegoś dobrego rocznika.
Właśnie dyskretnie skinął z aprobatą głową i gospodarz klubu zniknął.
Diuk Belmore uosabiał angielskiego arystokratę. Jego szary surdut miał nieskazitelny
krój i w sposób naturalny eksponował barczyste ramiona, a sposób zawiązania białego
krawata zdradzał rękę jednego z najlepszych lokajów. Obcisłe spodnie ukazywały sprężyste
uda mistrza jazdy konnej i długie nogi mężczyzny, którego wygląd odpowiada dobremu
urodzeniu. Jak zwykle, kwadratowy podbródek nawet nie drgnął, zaświadczając o angielskim
uporze. Diuk był przystojny. Wystające kości policzkowe zdradzały normańskich przodków,
orli nos i zmysłowe, choć
21
JlLL BARNETT
CZARY
ściągnięte usta znamionowały twardy charakter. Jego serce było niewzruszone. W sposób
typowy dla męskiej linii rodu Castle-maine'ów czarne włosy Aleca rozjaśniały pasemka
przedwczesnej siwizny. Od siedmiu wieków każdy diuk Belmore zaczynał siwieć przed
trzydziestka., a ponadto, zgodnie.z tradycją, żenił się, ukończywszy dwadzieścia osiem lat,
płodząc najpierw syna, dziedzica majątku i tytułu.
Wszyscy uważali, że los sprzyja diukom Belmore, i Alec zdawał się nie stanowić pod
tym względem wyjątku.
Gdy dosiedli się do niego hrabia Downe i wicehrabia Seymour, ten ostatni zaczął się
niecierpliwić z powodu pustego kielicha i postukiwać butem w nogę od stołu, mamrocząc pod
nosem o przeznaczeniu i Alecu.
- Jeśli zaczniesz pić wino, to przynajmniej skończysz z tym piekielnym marudzeniem -
odezwał się rozdrażniony Castlemaine i przywołał służącego, żeby napełnił Neilowi kielich.
- Co cię dręczy, Belmore? - spytał Richard. Wpatrywał się niewinnie w swój kielich,
lecz po chwili uniósł wzrok. Na jego poważnej twarzy malowało się ledwo uchwytne
rozbawienie. - Czyżbyś się niepokoił o przyszłość?
Alec wolno sączył wino.
- Powinien się niepokoić - odezwał się Neil. - W każdym razie ja się niepokoję.
- Twojego niepokoju starczyłoby za nas trzech - odparł nonszalancko Alec. - Ani trochę
nie lękam się o przyszłość, ponieważ nie ma powodu. Nasi prawnicy spotkali się dziś rano,
żeby uzgodnić warunki ślubnego kontraktu, a jutro w gazetach ukaże się zawiadomienie o
ślubie. Za miesiąc będę dźwigał małżeńskie jarzmo.
- A więc wszystko toczy się całkiem gładko. Przygotowujesz ten ślub w sposób tobie
właściwy, czyli bez niedomówień i dokładnie. - Richard odstawił kielich i z niedowierzaniem
potrząsnął głową. - Jak tobie się to wszystko udaje? Lady Juliet Spencer jest bez wątpienia
najlepszą kandydatką na duchessę Belmore. Wpadłeś do Londynu, zjawiłeś się na jednym
balu i w mgnieniu oka ją znalazłeś. Miałeś wielkie szczęście, choć, powiedziałbym, że w
ogóle szczęście ci dopisuje.
- Szczęście nie ma z tym nic wspólnego - odparł Alec wzruszając ramionami.
- Co to zatem było? - Hrabia Downe roześmiał się sarkastycznie. - Działanie boskiej
opatrzności? Belmore, czyżby Bóg przemawiał do ciebie tak jak do Seymoura?
- Nigdy nie mówiłem, że Bóg do mnie przemawia - zaprotestował Neil.
- A więc miałem rację. Popadasz w obłęd.
- Wynająłem kogoś - wyznał Alec, kładąc zręcznie kres kolejnej sprzeczce przyjaciół.
Hrabia Downe pociągnął łyk wina.
- A do czego wynająłeś?
- Do wyszukania odpowiedniej kobiety.
Richard i Neil patrzyli na niego z niedowierzaniem, a on odstawił kielich i oparł się w
wytwornym fotelu.
- Zleciłem to firmie, która prowadzi większość moich interesów w Londynie. Rozejrzeli
się i polecili mi Juliet. Absolutnie trafnie.
Po tym wyznaniu przy stoliku zapadła na długi moment cisza.
- A ja nie mogłem wyjść z podziwu, że tak szybko znalazłeś kandydatkę na duchessę
Belmore. Byłem przekonany, że po prostu, jak zwykle, dopisało ci szczęście. Teraz już
wszystko rozumiem. Zapłaciłeś komuś, żeby znalazł ci żonę - przerwał milczenie Richard.
Przez chwilę wpatrywał się w kielich, a następnie skomentował postępek przyjaciela
czerwony ze złości:
- To niewątpliwie skuteczny sposób, ale nie ma nic wspólnego z uczuciami. Tak nie
powinno się szukać panny młodej.
- W życiu trzeba się kierować rozumem, a nie namiętnościami.
- Alec spokojnie pociągnął łyk wina. - Bez względu na „to, co ten sposób ma wspólnego
z uczuciami, nie mógłbym się mniej natrudzić. Chcę się ożenić, i to była najprostsza droga
znalezienia odpowiedniej kandydatki. Całkiem trafna.
- Dobrze przynajmniej, że Juliet się zgodziła - odezwał się Neil. - Mogło się przecież
skończyć na Letitii Hornsby.
Downe zrobił zbolałą minę, jakby sam dźwięk nazwiska tej dzierlatki mógł ją magicznie
przenieść do klubu.
- Ją pozostawiam Richardowi.
22
23
JlLL BARNETT
Mówiąc to Alec zrewanżował się hrabiemu za złośliwe uwagi na temat wróżby
kwiaciarki. Letitia Hornsby była bowiem tak desperacko zakochana w Richardzie, że
podążała za nim jak cień. Na dźwięk jej nazwiska Richard dostawał mdłości.
- Całkiem słusznie - poparł Aleca Neil, uśmiechając się szeroko. - Downe, gdziekolwiek
jesteś, ten berbeć zawsze czai się w pobliżu.
- Nie użyłbym słowa „czai się" - nachmurzył się hrabia, pocierając wymownie obolałą
rękę.
Seymour wybuchnął śmiechem, a i w oczach Belmore'a pojawiło się rozbawienie,
ponieważ wszyscy trzej byli na świątecznym balu u Seftonów, podczas którego Letitia
Hornsby śledziła hrabiego w ogrodzie i spadła z drzewa na niego oraz na jego przyjaciółkę,
lady Caroline Wentworth, gdy trwali pod drzewem w miłosnych objęciach. Z tego właśnie
powodu Downe miał zwichniętą rękę.
- A przecież Letitia Hornsby wcale nie jest koścista - stwierdził wciąż roześmiany Neil.
- Tylko w zderzeniu z twoim ciałem, Downe, okazuje się twarda.
Po chwili hrabiemu udało się wrócić do tematu lady Juliet Spencer i zaczął wychwalać jej
urodę.
- Uroda stanowiła tylko jeden z warunków na mojej liście - oznajmił Alec odstawiając
kielich.
- A jakie były inne? - zainteresował się Downe.
- Właściwe pochodzenie, dobre zdrowie, subtelność, ale i odwaga, czyli cechy, jakich
zwykle mężczyzna poszukuje w kandydatce na żonę.
- Brzmi to tak, jakbyś kupował konia - skomentował Downe, napełniając sobie kielich.
- Zaloty w stylu angielskim zawsze kojarzyły mi się z kupowaniem konia, tyle że trwają
dłużej i są bardziej nudne - odparł Alec, mając w pamięci te wszystkie konne przejażdżki po
parku, te bale i rauty, w których musiał uczestniczyć, zalecając się do Juliet. Nie lubił ich,
ponieważ uważał, że są to tylko sposoby podkreślania wagi czyichś osobistych planów na
użytek ciekawskich ludzi. - Czy przedstawianie jakiejś dzierlatki na balu tak
24
CZARY
bardzo różni się od prezentacji konia na aukcji? Co roku nowa grupa kobiet paraduje
przed potencjalnymi kupcami, którzy biorą pod uwagę ich pochodzenie, sposób poruszania
się, karnację skóry i barwę włosów. Oceniają też odwagę, żeby się później nie zanudzić z
powodu nadmiernej uległości. Postępują tak samo, jakby kupowali konia, a kiedy już
dokonają wyboru, płacą i używają.
Słuchając tego wywodu, Seymour śmiał się do rozpuku, a Downe chichotał, popijając
wino.
- Czy skontrolowałeś zęby Juliet? - spytał ten drugi.
- Oczywiście, tak samo j a k kłąb i pęciny - odparł ze śmiertelną powagą Alec, biorąc ze
stołu talię kart.
Richard i Neil wciąż chichotali, a on z niewzruszoną powagą rozdawał karty. Po godzinie
otrzymał list. Lokaj podał mu welinowy papier na srebrnej tacy. Alec wziął go obojętnym
gestem. W woskowej pieczęci były odciśnięte inicjały Juliet. Rozłożył papier i zaczął czytać.
Drogi Alecu,
Sądziłam, że mogę to zrobić, ale okazało się, że nie potrafię. Myślałam, że nauczę się żyć
bez miłości, bo taki zacny z ciebie człowiek. Uważałam, że jestem w stanie zrezygnować z
radości w zamian za tytuł, i podejść do naszego małżeństwa pragmatycznie, przedkładając
fortuną nad szczęście.
Nie potrafię.
Doszłam do wniosku, że nie zniosłabym nudnego życia duchessy Belmore. Choć, jak
nadmieniłam, zacny z ciebie człowiek, gotowy dać z siebie wszystko, nie ma w tobie życia,
Alecu. Wiadomo, czego się po tobie spodziewać, ponieważ zawsze zachowujesz sią tak, jak
powinien zachowywać się diuk Belmore. Ten szacowny tytuł jest dla ciebie najważniejszy, a ja
pragną czegoś więcej. Pragnę miłości. Właśnie ją znalazłam. Mój wybranek jest drugim
synem i zaledwie wojskowym, ale mnie kocha. Kiedy będziesz czytał ten list, ja będę brała
ślub z mężczyzną, który ofiarował mi siebie.
Z wyrazami żalu, Juliet
25
JlLL BARNETT
Alec powoli i metodycznie podarł list na drobne kawałeczki. Położył je na srebrnej tacy i
przez chwilę patrzył na przyjaciół, machinalnie wodząc dłonią po kieszeni. Przestał tak samo
nagle, jak zaczął, gdy dotarło do jego świadomości, co robi. Przez chwilę przesuwał dłonią po
nóżce kielicha. Oznajmił lokajowi, że nie będzie odpowiedzi. Spokojnie wysączył wino,
jakby wiadomość, którą otrzymał od Juliet, nie miała żadnego znaczenia. Wziął karty i utkwił
w nich wzrok. Jego niebieskie oczy nieco pociemniały i były lekko zmrużone, a twarz stała
się odrobinę napięta.
Grali w grobowym milczeniu. Kiedy kolejne rozdanie przypadło Seymourowi, Belmore
poprosił lokaja o papier i pióro. Szybko coś napisał i zapieczętował, odciskając w wosku swój
pierścień. Spokojnie wyprawił lokaja z wiadomością do redakcji gazety. Richard i Neil
spoglądali na niego zaskoczeni, a on oparł się na krześle i przez chwilę siedział zamyślony,
dotykając dłonią podbródka.
- Wygląda na to, że dzierlatka ma więcej odwagi, niż myślałem. Porzuciła mnie. Nie
jestem już zaręczony - poinformował w końcu przyjaciół.
- Wiedziałem, że nic z tego nie będzie! - krzyknął Neil, trzaskając pięścią w stół. -
Wiedziałem. Kwiaciarka miała rację.
- Ale dlaczego zerwała? - dopytywał się zaskoczony Richard. Na jego twarzy nie było
ani śladu ironii.
- To nic ważnego. Takie tam babskie fanaberie - odparł zdawkowo Alec, choć
przyjaciele wpatrywali się w niego wyczekująco. - Downe, rozdaj karty.
Przez następną godzinę grał tak nieugięcie, że wygrał wszystkie kolejne rozdania,
zachowując spokój i zdecydowanie godne diuka Belmore.
- Mam już dość - oświadczył wreszcie Downe, rzucając swoje liche karty na stół, co
natychmiast zrobił również Seymour, spoglądając z zazdrością na piętrzące się przed
Belmore'em stosy żetonów. - Dokąd teraz?
Neil wstał i ściskając krawędź stołu pochylił się w stronę Aleca.
- Czy pamiętasz, co powiedziała ci staruszka? Że ożenisz się z kobietą, którą teraz
spotkasz - przypomniał ostrzegawczo.
CZARY
- W rzeczy samej. Belmore, dlaczego miałbyś nie odwiedzić Letitii Hornsby?
Oszczędziłoby mi to dalszych poważnych uszkodzeń ciała - zakpił sobie Downe.
- Nie ma powodu do żartów - zaprotestował oburzony Seymour.
- Jasne, że nie. On jest diukiem Belmore i nigdy z niczego nie żartuje.
- Wyjeżdżam - oświadczył Alec, podnosząc się pospiesznie od stołu. - Jedziecie ze
mną?
- A dokąd? - zapytali równocześnie i ruszyli za nim po schodach.
- Do mojego domku myśliwskiego - odparł, zakładając rękawiczki. - Muszę coś
ustrzelić.
- Nie rozumiem, dlaczego on chce jechać do Glossop. W promieniu stu kilometrów nie
ma tam żadnej kobiety - rzekł Richard do Neila, gdy podążali przez foyer za idącym
spiesznym krokiem diukiem.
- Nie pamiętasz, co przepowiedziała mu ta starowina? - uparcie przypominał
wicehrabia. - Idę o zakład, że jedzie tam dlatego, bo wie, że w promieniu stu mil nie ma
żadnej kobiety. Ale czy naprawdę nie rozumie, że nie uniknie przeznaczenia?
O mój Boże. Beezle, spójrz, co narobiłam!
Joy zawzięcie deptała płonący papier, chcąc stłumić ogień. Gdy podniosła nadpaloną
kartkę, która wciąż się tliła, okazało się, że prawy dolny róg jest zupełnie zwęglony.
- O mój Boże...
Głos jej się załamał. Beezle uniósł głowę i spoglądał raz na nadpaloną kartkę, a raz na
posmutniałą twarz Joy, która położyła papier na stole i westchnąwszy z rezygnacją, ciężko
opadła na rozchwiany zydel.
- Znowu mi się to przydarzyło - rzekła potrząsając głową, rozgoryczona własną
nieudolnością.
Beezle również westchnął z rezygnacją. Wstał i przez chwilę niezdarnie chodził po
blacie, po czym wpełzł na ramię Joy
26
27
JlLL BARNETT
i owinął się wokół jej szyi. Łaskotał łapkami brązowe loki, które wymknęły się z
upiętych włosów, okalając delikatny podbródek.
- I co ja teraz zrobię? - spytała wpatrzona w spoczywający na jej ramieniu pyszczek
gronostaja, jakby spodziewała się od zwierzątka rady, ale ono tylko sapnęło.
- A więc ty też nie wiesz - stwierdziła, słysząc taką reakcję. Drapała Beezle'a w szyję,
spoglądając na nadpaloną kartkę. Na szczęście kilka godzin przedtem ciotka zniknęła. Nie
zajęło
Joy zbyt wiele czasu nakłonienie jej do przyjęcia propozycji, która nadeszła z Ameryki.
Pani MacLean naprawdę na tym zależało. Joy nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby tak
wytrawna czarownica musiała wyrzec się wyjazdu i nadal być jej niańką. Skończyła
dwadzieścia lat i chciała żyć na własny rachunek. A ponadto, ciotka miała rację mówiąc, że
brak koncentracji stanowi przyczynę niepowodzeń Joy w czarach. Jeśli dziewczyna dobrze się
skupiła, pomagając sobie zapisanymi na kartkach zaklęciami, umiała skutecznie uprawiać
magię.
Przed wyjazdem ciotka podyktowała siostrzenicy czarodziejskie słowa, mające ją
przenieść do domu babki. Ostrzegła, że zaklęcia umożliwiające podróżowanie wymagają
szczególnej koncentracji. Gdy Joy wyczarowywała dla siebie stroje podróżne, wpatrując się w
przywiezione przez ciotkę z Paryża ryciny najmodniejszych kreacji, ta podała jej wykaz
technik, które powinna wykorzystać przy lataniu. Wyczarowywanie strojów Joy uznała za
ostatni sprawdzian swoich magicznych umiejętności. Powiodło się jej prawdopodobnie
dlatego, że w skupieniu wpatrywała się w barwne rysunki.
Wystarczyło dwukrotne pstryknięcie palcami i już miała na sobie śliczny kostium
podróżny barwy liści brzozy, pelisę z norek i czarne wysokie buciki z cielęcej skóry. W jej
dłoni zjawił się jedwabny kapelusz w kolorze kostiumu, z jasnozielonymi wstążkami z
aksamitu i z fioletowymi strusimi piórami.
Widząc, że magiczna sztuczka się udała, ciotka uśmiechnęła się z aprobatą, pocałowała
Joy na pożegnanie i odleciała w smudze złocistego dymu. Ale właśnie wtedy zaczęły się
problemy jej siostrzenicy.
CZARY
Chcąc dokładnie odczytać podróżne zaklęcie, przysunęła kartkę zbyt blisko świecy.
Papier natychmiast się zapalił i zanim go ugasiła, część zaklęcia potrzebnego, żeby dostać się
do Surrey, strawiły płomienie.
— Chyba da się odczytać to, co zostało - pocieszała się, rozprostowując papier na blacie i
mozolnie wpatrując się w pokryte sadzą litery. - Zimowego chłodu... Polecieć. Z szybkością
ptaka... Wysłuchaj. Stąd... Hmm. Potrafię odcyfrować wszystko z wyjątkiem ostatniego
wersu. Wydaje mi się, że występowały w nim kuranty... albo dzwony? Będę musiała jakoś to
rozstrzygnąć.
Włożyła kapelusz i zawiązała wstążki, choć Beezle, okręcony wokół jej szyi, trochę w
tym przeszkadzał. Pogłaskała go pospiesznie, wzięła ze stołu kartkę i rzuciwszy ostatnie
spojrzenie na komnatę w wieży, w której mieszkała od piętnastu lat, zaczęła czytać zaklęcie.
O wspaniała nocy, która pochłaniasz dzień,
Wysłuchaj mojego błagania.
Żadna czarownica nie pije naparu z oczu traszki,
Tylko wkłada strój podróżny.
Ja wkładam go nie z powodu zimowego chłodu,
Lecz dlatego, że muszę dokądś polecieć.
Do Surrey, z szybkością ptaka.
Proszę, wysłuchaj mojego błagania, wysłuchaj.
Kiedy usłyszę bicie zegara i kościelny dzwon,
Wypraw mnie stąd.
Niech rozdzwoni się dzwon,
Niech nada wspaniały rytm tej podróży.
O nocy.
28
CZARY
w chwilę po tym, jak Alec ruszył z leśnej gęstwiny w kierunku drogi, przy której stał
powóz, coś powaliło go na plecy. Wytężał wzrok, chcąc przeniknąć gęstą mgłę, ponieważ
ktoś przytłaczał mu tors. Kiedy próbował zrzucić z siebie tego kogoś, kto na dodatek
pojękiwał, okazało się, że to kobieta. Alec gorąco pragnął, żeby to nie była Letitia Hornsby.
Nagle odskoczyła od niego jak piłka, już całkiem pozbawiając go tchu, i usiadła. Gdy
również usiadł, wśliznęła mu się na kolana i chwyciła go za ramiona.
- O mój Boże! - krzyknęła.
Castlemaine wciągnął do płuc zimne wilgotne powietrze i spojrzał na nią. Z ulgą
stwierdził, że to nie Letitia Hornsby, lecz zawadiacka drobna brunetka o wielkich zielonych
oczach i czarnych ostro zarysowanych brwiach. Miała lekko wysunięty podbródek,
zaróżowione policzki i pełne usta, a nad górną wargą maleńki pieprzyk. Tak intrygującej
kobiety nie spotkał od lat. Na podstawie wyrazu jej twarzy mógł przypuszczać, że zrzucił ją
spłoszony koń.
- Gdzie jestem?
- Na kolanach diuka Belmore.
- Belmore? Niech rozdzwoni się dzwon! O mój... - przerwała, podnosząc gwałtownie
dłoń do ust i rozglądając się dookoła. Po chwili wymamrotała: - A więc to były kuranty.
- Proszę?
- Uff... To nic takiego. Lekko się przesunął.
- O mój Boże!
Zacisnęła dłonie na jego ramionach i przyglądała mu się. Jej twarz znajdowała się bardzo
blisko twarzy Aleca. Oboje zastygli w bezruchu. Czas mijał, a ich oddechy zamieniały się w
zimnym powietrzu w obłoczki pary. Belmore poczuł, że kobieta pachnie wiosną: kwiatami,
których nie potrafił nazwać. Obejmował ją w talii. Była tak smukła, że jego dłonie stykały się,
a kciuki znajdowały bardzo blisko kształtnych piersi. Uniósł głowę i napotkał spojrzenie
nieznajomej. W ciemnozielonych oczach nie dostrzegł żadnego doświadczenia życiowego i
żadnej kobiecej kokieterii, a jedynie niewinność, której próżno by szukać u angielskiej
dziewczyny powyżej dwunastego roku życia. Nagle spuściła wzrok. Spojrzała na swoje
zaciśni