16822

Szczegóły
Tytuł 16822
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16822 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16822 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16822 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JlLL BARNETT Czary Przełożyła Bożena Stokłosa Pewnego razu... Lubię rozgardiasz... Bardziej zniewala mnie niż sztuka, Co w pedanterii piękna szuka. R. Herrick Rozkosz w rozgardiaszu Dla wtajemniczonych działy się czary, ale dla zwykłych śmiertelników to była tylko burza, choć gwałtowna i groźna. Nocne niebo rozdzierały błyskawice, a wśród grzmotów i piorunów skłębiona szara woda Sound of Mull u wybrzeża Szkocji z piekielnym hukiem uderzała w potężne granitowe skały, obryzgując pianą urwisko, na którym wznosił się zamek Duart. Stał tu od sześciuset lat, a przez pięć wieków stanowił twierdzę rodu MacLeanów oraz miejsce gościnne dla ich krewnych z rodu MacQuarriech. Bitwa na Culloden Moor przed sześćdziesięciu siedmiu laty zmieniła wszystko. Opór Szkotów na posępnym, podmokłym wrzosowisku przyprawił MacLeanów o wielkie straty, a zamek przeszedł w ręce angielskiego rodu, który najwyraźniej nie potrafił docenić potęgi twierdzy, ponieważ stała pusta. Było tak przynajmniej na pozór. W tej chwili rozbrzmiewał tu huk piorunów i fal. Dla zwykłych śmiertelników oznaczał wyłącznie walkę rozszalałych żywiołów, podczas gdy wtajemniczeni wyznawcy starożytnych wierzeń wiedzieli, że dzieje się coś więcej. To był czas czuwania czarownic. One naprawdę tu żyły, choć 7 JlLL BARNETT różniły się między sobą, tak jak ród MacQuarriech różnił się od rodu MacLeanów. Historia MacQuarriech jest bolesna, a zaczęła się setki lat przed dzisiejszą burzliwą nocą, gdy protoplasta rodu przybył do miejsca, które leży na południu Anglii, na święto wiosennego zrównania dnia z nocą. Na rozległej równinie wznosiła się tam masywna kamienna świątynia, gdzie spotykali się czarownicy i czarownice, żeby demonstrować sobie nawzajem swoje moce. Zgodnie z wyrokami wróżb przodkowi rodu MacQuarriech przypadł wówczas upragniony przez wszystkich zaszczyt wyczarowania kwitnących róż - najbardziej cenionych wiosennych kwiatów. Ale najpierw pozostali czarownicy i czarownice zgromadzili się pośrodku świątyni i za pomocą swej magii przywrócili zimową ziemię do życia. Widok, jaki się ukazał, był godny zobaczenia, ponieważ podmokła ziemia momentalnie pokryła się trawą i rozzłociła kwiatami laku wonnego, jaskrami oraz mleczami, a gałęzie brzóz utonęły w srebrzystym listowiu i zazieleniły się korony smukłych olch. W chwili nie dłuższej niż wymaga wypowiedzenie zaklęcia czy wykonanie magicznego gestu powróciły do życia dęby, jesiony i wiązy. Rześkie poranne powietrze nasyciło się zapachem jaśminu, pierwiosnków i lawendy. Krążyły w nim roje ptaków i owadów. Po wielu ponurych miesiącach martwej ciszy słychać było śpiew skowronków, bzyczenie pszczół, gruchanie gołębi. Nagle nastała wiosna. Teraz przyszła pora na występ MacQuarrie'a. Tłum rozstąpił się, gdy czarownik zmierzał ku środkowi świątyni. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał, ponieważ każdy w podnieceniu oczekiwał na ten szczególny moment. Najpierw MacQuarrie koncentrował się przez długą chwilę w milczeniu, po czym skierował dłonie ku ciężkiemu kamiennemu sklepieniu i pstrykając palcami wykonał gest zaklęcia. Nie rozkwitła żadna róża, lecz świątynią wstrząsnęła straszliwa eksplozja, tak że mury i dach wyleciały w powietrze. Kiedy kurz opadł, a zebrani zerwali się z posadzki, świątyni już nie było. Pozostały po niej zaledwie szczątki łukowatych bram. Zwykłych śmiertelników ruiny te, które nazywają Stonehenge, napawają CZARY lękiem, lecz czarownice całego świata na wspomnienie tej nazwy i tego dnia potrząsają zawiedzione głowami i mamroczą o hańbie ciążącej na rodzie MacQuarriech. Roku pańskiego tysiąc osiemset trzynastego w Szkocji były zaledwie dwie czarownice - jedna z rodu MacLeanow, a druga z... MacQuarriech. W tę burzliwą noc, kiedy morskie fale z hukiem uderzały o brzeg wyspy Muli, a nad ruinami zamku, który stanowił niegdyś przedmiot dumy, górując na stromym skalnym cyplu, szalała ulewa, i gdy zwykli mieszkańcy tej maleńkiej wyspy kulili się przy ogniu, wsłuchując w odgłosy nieba, obie czarownice uprawiały czary. Joyous Fiona MacQuarrie pochyliła się, żeby zebrać z podłogi komnaty w wieży porozrzucane księgi. Przeguby jej dłoni zdobiły złote bransolety, które pobrzękiwały niczym dzwoneczki, zagłuszając pełną napięcia ciszę. Joy cieszyła się z powodu tego hałasu, ponieważ dawał jej upragnioną chwilę wytchnienia od stale ją strofującej, gniewnej ciotki MacLean. Nie patrząc w jej stronę, chwyciła pod pachę kolejną księgę. - Poszło zaledwie o sylabę - mruknęła, podnosząc następny tom i pobrzękując bransoletami. Gdy tylko spoczęły na moment spokojnie na nadgarstkach, do uszu Joy dotarło wyraźne, energiczne stąpanie. Rozpoznała chód ciotki i zerknęła na trzymane pod pachą księgi; skrzywiła się, udręczona, ciotka zaś skrzyżowała ręce i potrząsając złotymi włosami spoglądała na nią z oburzeniem. Najgorsze było to, że z wyrazu ust starszej pani wynikało, iż znowu zaczęła odliczać. Serce Joy zamarło. Po raz kolejny nie udało się jej dobrze wykonać zaklęcia. Westchnęła w poczuciu porażki i odłożyła księgi na wiekowe dębowe półki. Przysunęła do stołu na kozłach, stojącego pośrodku komnaty, rozchwiany drewniany zydel i ciężko usiadła. Podparła dłonią podbródek, czekając aż ciotka odliczy do stu. Miała nadzieję, że skończy się na tej liczbie. Zwinny kot o futrze tak białym jak świeży śnieg w Highlandzie wskoczył jednym susem na blat i zaczął spacerować wokół trzech 8 9 JlLL BARNETT spatynowanych przez czas mosiężnych lichtarzy. Przyćmione światło świec otulało wysłużony dębowy stół złotym blaskiem, a ogon kota rzucał na porysowany blat zagadkowe cienie. Joy, zaintrygowana ich kształtami, próbowała przełożyć je na wymyślone na poczekaniu symbole, popuszczając wodze fantazji, co zdarzało się jej często. Wyprawy w świat wyobraźni stanowiły jej problem jako czarownicy, ponieważ utrudniały koncentrację. Ten kot, imieniem Gabriel, był towarzyszem ciotki, wcielonym w zwierzę duchem, powołanym, by służyć czarownicy i bronić jej w razie potrzeby. Joy zerknęła na swojego towarzysza, gronostaja Beelzebuba, który również miał śnieżnobiałe, zimowe futro, upstrzone czarnymi plamkami tylko na ogonie i łapach. Jednak pokaźny brzuch upodabniał go raczej do ociężałego królika, nie pozwalając dostrzec w nim równie zwinnego jak kot kuzyna łasicy. Wszystko wskazywało na to, że jak zwykle, śpi. Joy westchnęła. Beezle był jedynym zwierzęciem, które chciało zostać jej towarzyszem, ponieważ koty takie jak Gabriel zachowywały się wobec czarownic nie panujących w pełni nad magią wyniośle i nieprzyjemnie, wcale nie pragnąc się z nimi wiązać. Również sowy były zbyt mądre, by się sprzymierzać z kimś tak nie na miejscu jak Joy. Ropuchy zaś po jednym spojrzeniu odskakiwały od niej z rechotem. Stary, niezdarny Beezle sapał przez sen, ale spoglądając na jego podkurczone łapy, Joy przypominała sobie, że ma kogoś bliskiego, nawet jeśli jest to tylko gronostaj. Może wyczuwając jej myśli, otworzył leniwie oko i patrzył na nią, jakby ze stoickim spokojem oczekiwał na kolejne nieszczęście. Wyciągnęła rękę, żeby go podrapać po miękkim brzuchu i natychmiast wywróciła filiżankę z ostygłą herbatą z owoców dzikiej róży. Gabriel syknął i błyskawicznie odskoczył od rozlewającego się po blacie płynu, lecz Beezle nie potrafił się poruszać tak szybko, a w ogóle rzadko się poruszał, więc zaraz znalazł się w kałuży herbaty. Zamrugał oczami i widząc, że płyn moczy jego białe futro, posłał Joy spojrzenie równie nieprzyjemne jak spojrzenie ciotki. Otrząsnął się, rozpryskując herbatę po 10 CZARY całym blacie, niezdarnie przedostał się na suche miejsce i opadł ciężko na stół, po czym przekoziołkował, wystawił łapki, tłuściutki biało-różowy brzuch, i zagapił się w sufit. Joy, bębniąc palcami po blacie, zastanawiała się, czy zwierzęta potrafią odliczać, ponieważ Beezle otworzył pyszczek, najpierw głośno sapiąc, a potem chrapiąc. Ostatecznie doszła do wniosku, że odliczają podczas snu. - I co ja mam z tobą począć? - przemówiła nareszcie ciotka, gdy dwukrotnie odliczyła do stu. Traktowała Joy surowo, jednak w jej głosie brzmiała troska, której źródło stanowiła niemal macierzyńska miłość. Ale to tylko pogarszało samopoczucie dziewczyny, gdyż naprawdę zależało jej, by po mistrzowsku władać magią, zarówno ze względu na nieustające wysiłki ciotki, jak i z powodu własnych ambicji. Była zrozpaczona, że wciąż jej się nie udaje. W milczeniu przejechała palcem po zakurzonym stole i podniosła wzrok na swoją opiekunkę i mentorkę. - Czy rzeczywiście jedno słowo może zaprzepaścić wszystko? - próbowała się bronić. - Każde pojedyncze słowo jest niezwykle ważne. Zaklęcie należy wypowiadać dokładnie, ponieważ część mocy pochodzi z głosu. - Ciotka odetchnęła głęboko i założyła ręce do tyłu. - Reszta to już sprawa doświadczenia. I koncentracji! - Zaczęła krążyć wokół okrągłej komnaty, a jej silny głos odbijał się od murów wieży niczym muzyka dud w Highlandzie. Nagle zatrzymała się, spojrzała na Joy i wydała jej polecenie: - Skup się i patrz na mnie. Stanęła po lewej stronie siedzącej przy stole dziewczyny i uniosła w górę smukłe ręce. Złote nici, którymi została wyhaftowana jej jedwabna suknia, zamigotały w świetle świec jak wyczarowane przez zaklęcie iskierki. Joy wstrzymała oddech. Na tle nocnego nieba, widocznego przez okno w wieży, wysoka i spowita złotym blaskiem ciotka wyglądała jak bogini. Jej proste włosy, które opadały na fałdzistą suknię, sięgając aż do kolan, również miały barwę złota, a skóra o nieskazitelnej jasnej karnacji wydawała się w przytłumionym świetle świec wiecznie 11 JlLL BARNETT młoda. Suknia ciotki była biała, ale ta biel nie miała nic wspólnego z barwą bawełny czy owczego runa. Połyskiwała jak gwiazdy i słońce, jak błyskawice i diamenty. W komnacie świstał zimny szkocki wiatr. Płomyki świec migotały, a ostra woń rozgrzanego łoju mieszała się z zapachem nocnej ulewy i słonych morskich fal. Na granitowych murach cienie kołysały się w tanecznym korowodzie. Docierały tu odgłosy wzburzonego morza, rozbijającego się o ostre przybrzeżne skały, i zawodzenie mew, które schroniły się przed burzą pod okapami wieży. Lecz nagle, w ułamku sekundy, wszystko ucichło. - Przyjdź tutaj! - zawołała głębokim głosem ciotka. Magia zaczęła działać niczym jakaś pobudzona nagle do życia siła, potężna, a zarazem poddana kontroli. Operowała teraz przy dębowych półkach, gdzie stały stare i ciężkie, oprawione w skórę tomy. Wielka brązowa księga, popękana i wystrzępiona, powoli wysunęła się z półki, odwróciła w powietrzu i poleciała w kierunku ciotki, unosząc się w pobliżu, dopóki czarownica nie opuściła ramienia i nie wskazała stołu. Wtedy liczący sobie trzy tysiące stron tom pofrunął tam jak piórko i spoczął na blacie. - Gdy ty to robisz, wszystko wydaje się takie łatwe - powiedziała Joy, podpierając dłonią podbródek. - Bo to jest łatwe. Po prostu trzeba się skupić - odparła ciotka, odkładając księgę na półkę. - Teraz ty spróbuj. W ciemnozielonych oczach dziewczyny malował się prawdziwie szkocki upór. Wstała, odetchnęła głęboko i przymknęła powieki, po czym z przejęciem godnym czarownicy, która ma zaledwie dwadzieścia jeden lat, wyrzuciła w górę dłonie, tak że bransolety poszybowały w powietrze jak stadko mew. Na dźwięk uderzającego w mury metalu skrzywiła się boleśnie i otworzyła oczy. - Zapomnij o bransoletach! Skoncentruj się... Skoncentruj. Skupiała się, jak potrafiła, ale nic się nie wydarzyło. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki. - Joyous, wyobraź sobie lecącą księgę. Wykorzystaj wewnętrzne widzenie. Pamiętała, w jaki sposób ciotka wykonała gest zaklęcia, więc 12 CZARY jeszcze raz energicznie wyrzuciła w górę ramiona i z determinacją uniosła twarz. Jej gęste rozwichrzone włosy o barwie futra norki rozfalowały się wokół ud. Otworzyła oczy i wyciągnęła dłonie wyżej, a następnie wzięła głęboki oczyszczający oddech. - Przyjdź do mnie! - rozkazała. Księga drgnęła, ale przesunęła się tylko o kilka centymetrów. - Skup się! - Przyjdź do mnie! - Rozstawiła szeroko palce i zagryzła wargi. Zaczęła powoli opuszczać ręce. Znowu zamknęła oczy, wyobrażając sobie lecącą w jej stronę i krążącą wokół niej księgę. Gdy uniosła powieki, stwierdziła, że gruby tom zsuwa się z półki. Ponowiła rozkaz bardzo głębokim głosem. Zdecydowana za wszelką cenę zmusić księgę do ruchu, pstryknęła palcami, chcąc nadać mu szybsze tempo. Uszczęśliwiona spostrzegła, że tom błyskawicznie zmierza w jej kierunku. Pochyliła głowę, by uniknąć nagłego zderzenia, i krzyknęła: - O mój Boże! Tom przeleciał obok Joy, jakby go unosiła trąba powietrzna, a zaraz po nim zaczęły koło niej przemykać inne księgi, porywane z półek z siłą morskiego odpływu. Wkrótce same półki oderwały się ze straszliwym hukiem od ścian i zaczęły coraz szybciej fruwać po komnacie, wirując i zataczając kręgi. Z lewej strony Joy przemknął powyginany cynowy ceber, który zaraz uderzył o podłogę, a z prawej przeleciała miotła. Trzy zydle pląsały przez chwilę w powietrzu, po czym spadły na szklany dzban, rozbijając go w drobny mak. Inne meble najeżdżały z trzaskiem na mury, rozsypując się w drzazgi, płonące świece zaś unosiły się coraz wyżej. W komnacie jęczał i zawodził porywisty wiatr. Joy w geście obrony ukryła twarz w dłoniach i pochyliła się do przodu. Właśnie przeleciała tuż obok niej filiżanka, a do jej uszu dotarło przeraźliwe miauknięcie kota i tupot wielu zwierzęcych łap. Kątem oka spostrzegła wirujące w powietrzu bryły węgla, które wydostały się z kubła. Usłyszała królewski pomruk ciotki. - Szczury! - Na widok setki szarych gryzoni, wspinających się po murach, wyskakujących z roztrzaskanych mebli i biegających jak oszalałe, zasłoniła dłonią usta. Nagle wicher zaczął się uspokajać, aż ucichł zupełnie. Słychać 13 JlLL BARNETT było tylko chrobot szczurów i tłumione pokasływanie ciotki. Joy wyprostowała się i odwróciła w jej stronę. Pani MacLean podnosiła się spod dwustuletniego tronu, odpędzając pył węglowy, który zdążył pokryć jej twarz. Rzuciła w stronę rozbieganych po zrujnowanym wnętrzu gryzoni złowrogie spojrzenie i pstryknęła smukłymi palcami, strząsając z nich przy okazji czarny pył. Szczury zniknęły. Gabriel znowu miauknął przeraźliwie i niczym czarna kula pomknął do swej pani, kryjąc się pod jej suknią i strząsając z niej pył węglowy na deski podłogi. Przez chwilę słychać było tylko sapanie Beezle'a, który leżał spokojnie na stole i spał. Wyglądało na to, że przespał całe zajście. Pod wpływem pełnego napięcia, ale i desperacji, spojrzenia ciotki Joy poczuła się tak, jakby dźwigała na ramionach jakieś nieznośne brzemię. - Tak mi przykro - szepnęła. W jej wpatrzonych w ciotkę zielonych oczach malowało się poczucie winy. - Joyous, nie mogę cię zostawić bez opieki. Nie mogę. - Znowu strząsnęła z dłoni pył węglowy i ogarnęła spojrzeniem zniszczone wnętrze. - Nie miałabym czystego sumienia, gdybym pozwoliła ci mieszkać samej w Anglii przez dwa lata. - Przez chwilę w zamyśleniu dotykała pobrudzonym palcem ust. - Oczywiście, Anglicy zasłużyli sobie na to po bitwie na Culloden Moor... - Nie dokończyła, rozglądając się z oburzeniem po komnacie i potrząsając głową. - Jednak nie. Już są obarczeni obłąkanym królem oraz regentem, który wolałby bawić się niż rządzić. - Ale... - Nie. - Ciotka uciszyła Joy gestem dłoni. - Wiem, że masz jak najlepsze intencje, ale one nie zapewnią ci panowania nad tym wszystkim. - Pomachała ręką, wskazując bałagan w pokoju, potrząsnęła głową i oznajmiła: - Ktoś musi nad tobą czuwać, moja droga. Uniosła w górę okopcone sadzą dłonie i pstryknęła palcami. Komnata powróciła do normalnego wyglądu. Wszystkie krzesła i zydle oraz stół znalazły się na swoich miejscach, dzban znowu był cały, a miotła i ceber stały, jak zwykle, przy północnej CZARY ścianie. Księgi spoczywały na półkach tak równo jak ustawieni w szyku angielscy żołnierze. Biało-złote barwy ciotki, jej ciało, włosy i suknia wyglądały nieskazitelnie. Jasno dała do zrozumienia, że Joy potrzebuje kogoś, kto naprawiałby szkody, jakie wyrządza jej nieudolna magia. Dziewczyna mieszkała z ciotką od piętnastu lat i chciała skorzystać z nadarzającej się okazji życia na własną odpowiedzialność. Gdyby była sama, może nauczyłaby się panować na swoją mocą. Może nie czułaby takiego napięcia, ponieważ nie byłoby koło niej nikogo, komu mogłaby sprawić zawód. Bardzo boleśnie przeżywała swoją osobliwą zdolność rozczarowywania tych, na których jej najbardziej zależało. Stała teraz przed ciotką, rozpaczając z powodu porażki i zadręczając się poczuciem winy, wyzuta z wiary w spełnienie nadziei. Wraz z wyborem ciotki do rady czarownic i czarowników oraz jej spodziewanym wyjazdem do Ameryki Joy mogła być w końcu sama, na co oczekiwała z entuzjazmem. Zamek Duart został wydzierżawiony grupie lekarzy z Glasgow, którzy zamierzali opiekować się tu kalekimi i umysłowo chorymi uczestnikami wojny z napoleońską Francją. Dwuletni okres nieobecności ciotki w kraju Joy chciała spędzić w Surrey, w domu babki ze strony matki. Była pewna, że w tym czasie nauczy się panować nad magią. Potrzebowała tylko przekonać o tym ciotkę, która ponadto nigdy nie dowiedziałaby się o ewentualnych pomyłkach wychowanki. - Jeśli potrzebuję czyjejś ochrony, to dlaczego nie powierzyć jej duchowi opiekuńczemu? - wytoczyła ostatni argument. - Po tych słowach rozległ się koci pisk i Gabriel czmychnął spod sukni ciotki, kuląc się pod kufrem, tak że w mrocznej komnacie tylko para czujnych niebieskich oczu zdradzała jego kryjówkę. Widząc to Joy dodała, spoglądając na Beezle'a, który właśnie się przekręcił i parsknął przez sen: - Oczywiście mojemu duchowi opiekuńczemu. Czy nie jest powołany do sprawowania pieczy nad czarownicą? - Joyous, jedyną rzeczą, jakiej potrafi pilnować ten leniwy gronostaj, jest sen. Ty chyba naprawdę nie umiesz się skoncentrować... 14 15 JlLL BARNETT - Poczekaj! - Przerwała jej nagle pełna nadziei dziewczyna. - Mam pewien pomysł! - Popędziła do pogruchotanego sek-retarzyka i przetrząsała jego zawartość. W końcu okręciła się na pięcie, trzymając w dłoniach papier, pióro, czarną szkatułkę ze stalówkami oraz pękaty słoiczek tuszu. - Zapiszę sobie magiczne słowa, żebym mogła je widzieć czarno na białym. Przekonasz się, że po tym potrafię się skoncentrować. Jestem tego pewna. Proszę... D a j mi jeszcze jedną szansę. Ciotka spoglądała na swoją podopieczną przez długą, pełną napięcia chwilę. - Proszę - powtórzyła błagalnym szeptem Joy, patrząc w podłogę i wstrzymując oddech. W myślach powtarzała słowa: Daj mi ostatnią szansę. Proszę... Proszę... Proszę. - Dam ci jeszcze trochę czasu - zgodziła się w końcu ciotka, unosząc twarz ku górze. Promienny uśmiech rozjaśnił pobladłą twarz wychowanicy, a w jej zielonych oczach zapłonął entuzjazm. Podbiegła do stołu, usiadła na zydlu i zanurzając pióro w tuszu spojrzała na ciotkę. Joyous Fiona MacQuarrie wciąż była gotowa uczyć się magii, lecz Anglia wcale nie była gotowa na jej przyjęcie. Szpetność upięknia, piękność szpeci; Nuże przez m g ł y i par zamieci W. Szekspir Makbet tłum. J. Paszkowski Londyn, grudzień, rok 1813 W ytworny czarny powóz turkotał po mokrym bruku. Miasto spowijała gęsta mgła. Stangret najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi, ponieważ mknął zatłoczonymi ulicami, jakby w ogóle nie obawiał się złej pogody, kolejno mijając wóz gałganiarza przy Green Park, stróża trzymającego żelazną pięścią pijaną ulicznicę, ciężkie lektyki i rozklekotane dorożki. Skręcił w St. James, gdzie latarnik zapalał pochodnią ostatnią z żelaznych latarni, i w mgnieniu oka tam się zatrzymał. Lokaj w zielonej liberii otworzył zwieńczone herbowymi barwami - złotem i zielenią - drzwi, zanim jeszcze czwórka zgrzanych koni stanęła całkiem spokojnie. Alec Castlemaine, diuk Belmore, przyjechał do klubu. W chwili gdy jego wypolerowane do połysku, długie buty dotknęły chodnika, zegar w pobliskim sklepie wybił piątą. Była środa, a w każdy poniedziałek, środę i piątek diuk Belmore, jeśli tylko bawił w Londynie, zjawiał się przed White punktualnie o piątej. Wszyscy wiedzieli, że pielęgnuje ten zwyczaj, określający jego styl życia. Całkiem niedawno lord Alvaney 17 JlLL BARNETT żartował, że jego zegarek z pewnością by stanął z wrażenia, gdyby Belmore wszedł do klubu o trzeciej. Gdy tylko usłyszano turkot czarnego powozu, odwracano szyld i zamykano piekarnię Hastona, a do księgi zakładów Boodle'a wpisano wiele zakładów dotyczących harmonogramu zajęć diuka podczas jego pobytu w Londynie. Były do przewidzenia jak pora picia herbaty w Anglii. Dziś towarzyszyli mu Richard Lennox - hrabia Downe, oraz Neil Herndon - wicehrabia Seymour. Lennox, wysoki przystojny blondyn o piwnych oczach, miał cięty dowcip, a ostatnio stał się szczególnie zgryźliwy. Herndon był niższy, szczuplejszy i rudowłosy. Lennox powiedział o nim kiedyś, że swoją egzaltacją mógłby wyprowadzić z równowagi nawet nieboszczyka. Obaj liczyli sobie, tak jak Castlemaine, po dwadzieścia osiem lat i byli jego towarzyszami zabaw od lat dwudziestu, a jednak nie wiedzieli, dlaczego jest taki punktualny. Ta sprawa należała do nielicznych, o które się nie spierali. Znali natomiast niepospolitą siłę Aleca i zręczność, z jaką potrafił ujarzmić każdego konia. Uważali, że jeśli czegoś pragnie, osiąga to z łatwością. Wydawało się, że potrzebował tylko pstryknąć palcami, by świat znalazł się u jego stóp. Wiele kobiet próbowało bez powodzenia podbić serce diuka Belmore. Jedyne, co osiągały, to jego rozdrażnienie. Richard i Neil byli jego najbliższymi przyjaciółmi, ale nawet wobec nich zachowywał dystans. Wkrótce po tym, jak wszyscy trzej poznali się w szkole w Eton, hrabia Downe prowokował reakcje emocjonalne u Aleca i gorliwie starał się przez wszystkie następne lata pozbawić jego twarz chłodnego wyrazu, lecz również dzisiejszy wieczór niczego pod tym względem nie zmienił. Gdy stanęli na chodniku, diuk zaczął wydawać polecenia stangretowi. Kiedy się odwrócił, wyrosła przed nim jak spod ziemi przygarbiona staruszka w zniszczonym słomkowym kapeluszu. Ogromnym, a do tego czerwonym. Kobiecina miała na sobie wystrzępioną szarą suknię z aksamitu i niebieski szal wokół szczupłych ramion. W jednej sękatej dłoni trzymała kosz pełen świeżych kwiatów, a w drugiej rozkoszny bukiecik przybranych bluszczem fiołków. CZARY - Niech wasza lordowska mość kupi ten śliczny bukiecik dla swojej damy. - Wasza Miłość - poprawił kwiaciarkę swym słynnym lodowatym tonem, który zbijał ludzi z tropu. Nie poruszyła się, wciąż unosząc ku górze pomarszczoną twarz i wpatrując się w niego szarymi oczami. Już zrobił krok, chcąc ją ominąć, ale zniewolił go słodki zapach fiołków. Zatrzymał się i w milczeniu wziął z rąk kwiaciarki bukiecik, rzucając jej pieniążek. Postanowił wręczyć kwiaty Juliet na dzisiejszym balu. Ruszył do drzwi, ale poczuł na ramieniu kościstą dłoń kobiety. - Wasza Miłość. Za jeszcze jednego szylinga przepowiem przyszłość. Alec uważał wróżby za głupstwa niegodne jego zainteresowania, więc strząsnął z ramienia rękę kwiaciarki, zamierzając odejść, lecz powstrzymał go wicehrabia Seymour, który miał opinię najbardziej przesądnego człowieka w Anglii. - Belmore, jeśli ją tak odprawisz, ściągniesz na siebie nieszczęście - ostrzegł. Na te słowa wchodzący do klubu hrabia Downe odwrócił się i niedbale oparł o drzwi, kładąc zdrową rękę na zwichniętej, spoczywającej na temblaku. - Rzeczywiście, będzie lepiej, jeśli jej wysłuchasz - poradził z ironicznym uśmiechem widząc, że Alec rzucił wiedźmie pół korony. - Chyba nie chcesz ściągnąć nieszczęścia na szanowany ród Belmore'ów? Diuk spojrzał na niego wyniośle i założył ręce, jakby idiotyzmy, wygadywane przez kwiaciarkę niewarte były najnędzniejszego pensa. Ale nawet i on z trudem udawał brak zainteresowania, kiedy kobieta zaczęła paplać na temat jego spraw miłosnych. Downe nieudolnie skrywał rozbawienie, podczas gdy Seymour zdawał się chłonąć każde jej słowo. - Wasza Miłość nie ożeni się z kobietą, którą wybrał. Po tych słowach Alec uznał wróżkę za obłąkaną. Wiadomość o swoim ślubie traktował jako sensację jutrzejszych gazet. Lady Juliet Elizabeth Spencer, córka hrabiego i hrabiny Worth, miała zostać żoną Aleca Geralda Castlemaine'a, diuka Belmore. Przyjęła 18 19 JlLL BARNETT jego oświadczyny i dyskutowano tylko drobiazgi dotyczące ich małżeństwa. Wkrótce starania Aleca o jej rękę powinny zostać uwieńczone ślubem. - A z kim się ożeni? - spytał Neil, spoglądając z przejęciem to na Aleca, to na staruszkę. - Z kobietą, którą dopiero pozna - odparła, a jej oczy dziwnie rozbłysły. Uniosła palec i oznajmiła: - Ona ma dla Waszej Miłości pewne niespodzianki. - Nie zamierzam już dłużej tego słuchać - oświadczył Alec i przeciskając się obok śmiejącego się Richarda szarpnął drzwi. - Od chwili jej poznania Wasza Miłość nigdy nie będzie się nudził! Nigdy więcej! - dobiegły do jego uszu słowa kwiaciarki, zanim zdążył zniknąć w klubie. Wszedł do hallu z takim impetem, że aż jego buty zaskrzypiały na parkiecie. Zerwał z dłoni rękawiczki z cielęcej skóry, które Burkę, majordomus klubu, natychmiast od niego odebrał wraz z kapeluszem, wręczając je jednemu z dziesięciu lokajów czekających, by odnieść wierzchnie ubrania swoich panów do garderoby, gdzie miały być wysuszone i oczyszczone. - Dobry wieczór, Wasza Miłość - przywitał Aleca Burkę, pomagając mu zdjąć palto i przekazując je lokajowi. - Jak Wasza Miłość się miewa? - Jest poirytowany - rzucił złośliwie hrabia Downe, odchylając połę płaszcza, skrywającą rękę na temblaku, i w ten sposób ułatwiając majordomusowi zadanie. - Rozumiem - odparł ten tonem, z którego wynikało, że nie ma o niczym pojęcia. Ostatecznie jego praca wymagała dyskrecji i uniżoności. Właśnie okazywał ją innym członkom arystokratycznego klubu. - A jednak nie sądzę, żebyś był zły z powodu tej wróżby - rzekł ze spokojem hrabia, próbując bez skutku nadążyć za diukiem, pokonującym bez najlżejszego wysiłku wysokie schody z różowego florenckiego marmuru, prowadzące do głównego salonu klubu. - Jak myślisz, co on zamierza zrobić z lady Juliet? - spytał 20 CZARY szeptem Richarda wicehrabia Seymour, wpatrzony w barczyste ramiona Aleca. - O czym ty, u diabła, mówisz? - Hrabia zatrzymał się, spoglądając na Neila, jakby ten postradał nagle rozum. - O ogłoszeniu ślubu diuka Belmore z lady Spencer. Obaj dobrze wiemy, jak jest czuły na punkcie właściwego zachowania. Co zrobi, jeśli nie dojdzie do tego ślubu, zwłaszcza po zamieszczeniu jego zapowiedzi we wszystkich gazetach? - Neil, nie rób z siebie większego osła niż jesteś. - Przecież słyszałeś, co zawyrokowała staruszka. Alec nie ożeni się z Juliet. Od wczoraj, kiedy to powiedział nam o przygotowaniach do swego ślubu, dręczą mnie złe przeczucia. Coś jest nie w porządku. Jestem pewien - powiedział ze szczerym przekonaniem wicehrabia Seymour, bijąc się w piersi. - Na litość boską, przestań bredzić. Neil zaczął sarkać z powodu sceptycyzmu Richarda. - Nie obchodzi mnie, czy wierzysz w to, czy nie, bo i tak później przyznasz mi rację. Ilekroć mam takie przeczucia, dzieje się coś dziwnego - oznajmił, gdy dotarli do kolumnady z różowego marmuru u szczytu schodów. - Żadna kobieta, a zwłaszcza tak inteligentna, jak Juliet Spencer, nie pozwoli, by wymknął się jej z rąk diuk Belmore. Neil, ta staruszka naprawdę jest obłąkana - perswadował mu Richard, gdy wchodzili do salonu. Alec siedział już przy tym, co zwykle, stoliku, kosztując wino jakiegoś dobrego rocznika. Właśnie dyskretnie skinął z aprobatą głową i gospodarz klubu zniknął. Diuk Belmore uosabiał angielskiego arystokratę. Jego szary surdut miał nieskazitelny krój i w sposób naturalny eksponował barczyste ramiona, a sposób zawiązania białego krawata zdradzał rękę jednego z najlepszych lokajów. Obcisłe spodnie ukazywały sprężyste uda mistrza jazdy konnej i długie nogi mężczyzny, którego wygląd odpowiada dobremu urodzeniu. Jak zwykle, kwadratowy podbródek nawet nie drgnął, zaświadczając o angielskim uporze. Diuk był przystojny. Wystające kości policzkowe zdradzały normańskich przodków, orli nos i zmysłowe, choć 21 JlLL BARNETT CZARY ściągnięte usta znamionowały twardy charakter. Jego serce było niewzruszone. W sposób typowy dla męskiej linii rodu Castle-maine'ów czarne włosy Aleca rozjaśniały pasemka przedwczesnej siwizny. Od siedmiu wieków każdy diuk Belmore zaczynał siwieć przed trzydziestka., a ponadto, zgodnie.z tradycją, żenił się, ukończywszy dwadzieścia osiem lat, płodząc najpierw syna, dziedzica majątku i tytułu. Wszyscy uważali, że los sprzyja diukom Belmore, i Alec zdawał się nie stanowić pod tym względem wyjątku. Gdy dosiedli się do niego hrabia Downe i wicehrabia Seymour, ten ostatni zaczął się niecierpliwić z powodu pustego kielicha i postukiwać butem w nogę od stołu, mamrocząc pod nosem o przeznaczeniu i Alecu. - Jeśli zaczniesz pić wino, to przynajmniej skończysz z tym piekielnym marudzeniem - odezwał się rozdrażniony Castlemaine i przywołał służącego, żeby napełnił Neilowi kielich. - Co cię dręczy, Belmore? - spytał Richard. Wpatrywał się niewinnie w swój kielich, lecz po chwili uniósł wzrok. Na jego poważnej twarzy malowało się ledwo uchwytne rozbawienie. - Czyżbyś się niepokoił o przyszłość? Alec wolno sączył wino. - Powinien się niepokoić - odezwał się Neil. - W każdym razie ja się niepokoję. - Twojego niepokoju starczyłoby za nas trzech - odparł nonszalancko Alec. - Ani trochę nie lękam się o przyszłość, ponieważ nie ma powodu. Nasi prawnicy spotkali się dziś rano, żeby uzgodnić warunki ślubnego kontraktu, a jutro w gazetach ukaże się zawiadomienie o ślubie. Za miesiąc będę dźwigał małżeńskie jarzmo. - A więc wszystko toczy się całkiem gładko. Przygotowujesz ten ślub w sposób tobie właściwy, czyli bez niedomówień i dokładnie. - Richard odstawił kielich i z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Jak tobie się to wszystko udaje? Lady Juliet Spencer jest bez wątpienia najlepszą kandydatką na duchessę Belmore. Wpadłeś do Londynu, zjawiłeś się na jednym balu i w mgnieniu oka ją znalazłeś. Miałeś wielkie szczęście, choć, powiedziałbym, że w ogóle szczęście ci dopisuje. - Szczęście nie ma z tym nic wspólnego - odparł Alec wzruszając ramionami. - Co to zatem było? - Hrabia Downe roześmiał się sarkastycznie. - Działanie boskiej opatrzności? Belmore, czyżby Bóg przemawiał do ciebie tak jak do Seymoura? - Nigdy nie mówiłem, że Bóg do mnie przemawia - zaprotestował Neil. - A więc miałem rację. Popadasz w obłęd. - Wynająłem kogoś - wyznał Alec, kładąc zręcznie kres kolejnej sprzeczce przyjaciół. Hrabia Downe pociągnął łyk wina. - A do czego wynająłeś? - Do wyszukania odpowiedniej kobiety. Richard i Neil patrzyli na niego z niedowierzaniem, a on odstawił kielich i oparł się w wytwornym fotelu. - Zleciłem to firmie, która prowadzi większość moich interesów w Londynie. Rozejrzeli się i polecili mi Juliet. Absolutnie trafnie. Po tym wyznaniu przy stoliku zapadła na długi moment cisza. - A ja nie mogłem wyjść z podziwu, że tak szybko znalazłeś kandydatkę na duchessę Belmore. Byłem przekonany, że po prostu, jak zwykle, dopisało ci szczęście. Teraz już wszystko rozumiem. Zapłaciłeś komuś, żeby znalazł ci żonę - przerwał milczenie Richard. Przez chwilę wpatrywał się w kielich, a następnie skomentował postępek przyjaciela czerwony ze złości: - To niewątpliwie skuteczny sposób, ale nie ma nic wspólnego z uczuciami. Tak nie powinno się szukać panny młodej. - W życiu trzeba się kierować rozumem, a nie namiętnościami. - Alec spokojnie pociągnął łyk wina. - Bez względu na „to, co ten sposób ma wspólnego z uczuciami, nie mógłbym się mniej natrudzić. Chcę się ożenić, i to była najprostsza droga znalezienia odpowiedniej kandydatki. Całkiem trafna. - Dobrze przynajmniej, że Juliet się zgodziła - odezwał się Neil. - Mogło się przecież skończyć na Letitii Hornsby. Downe zrobił zbolałą minę, jakby sam dźwięk nazwiska tej dzierlatki mógł ją magicznie przenieść do klubu. - Ją pozostawiam Richardowi. 22 23 JlLL BARNETT Mówiąc to Alec zrewanżował się hrabiemu za złośliwe uwagi na temat wróżby kwiaciarki. Letitia Hornsby była bowiem tak desperacko zakochana w Richardzie, że podążała za nim jak cień. Na dźwięk jej nazwiska Richard dostawał mdłości. - Całkiem słusznie - poparł Aleca Neil, uśmiechając się szeroko. - Downe, gdziekolwiek jesteś, ten berbeć zawsze czai się w pobliżu. - Nie użyłbym słowa „czai się" - nachmurzył się hrabia, pocierając wymownie obolałą rękę. Seymour wybuchnął śmiechem, a i w oczach Belmore'a pojawiło się rozbawienie, ponieważ wszyscy trzej byli na świątecznym balu u Seftonów, podczas którego Letitia Hornsby śledziła hrabiego w ogrodzie i spadła z drzewa na niego oraz na jego przyjaciółkę, lady Caroline Wentworth, gdy trwali pod drzewem w miłosnych objęciach. Z tego właśnie powodu Downe miał zwichniętą rękę. - A przecież Letitia Hornsby wcale nie jest koścista - stwierdził wciąż roześmiany Neil. - Tylko w zderzeniu z twoim ciałem, Downe, okazuje się twarda. Po chwili hrabiemu udało się wrócić do tematu lady Juliet Spencer i zaczął wychwalać jej urodę. - Uroda stanowiła tylko jeden z warunków na mojej liście - oznajmił Alec odstawiając kielich. - A jakie były inne? - zainteresował się Downe. - Właściwe pochodzenie, dobre zdrowie, subtelność, ale i odwaga, czyli cechy, jakich zwykle mężczyzna poszukuje w kandydatce na żonę. - Brzmi to tak, jakbyś kupował konia - skomentował Downe, napełniając sobie kielich. - Zaloty w stylu angielskim zawsze kojarzyły mi się z kupowaniem konia, tyle że trwają dłużej i są bardziej nudne - odparł Alec, mając w pamięci te wszystkie konne przejażdżki po parku, te bale i rauty, w których musiał uczestniczyć, zalecając się do Juliet. Nie lubił ich, ponieważ uważał, że są to tylko sposoby podkreślania wagi czyichś osobistych planów na użytek ciekawskich ludzi. - Czy przedstawianie jakiejś dzierlatki na balu tak 24 CZARY bardzo różni się od prezentacji konia na aukcji? Co roku nowa grupa kobiet paraduje przed potencjalnymi kupcami, którzy biorą pod uwagę ich pochodzenie, sposób poruszania się, karnację skóry i barwę włosów. Oceniają też odwagę, żeby się później nie zanudzić z powodu nadmiernej uległości. Postępują tak samo, jakby kupowali konia, a kiedy już dokonają wyboru, płacą i używają. Słuchając tego wywodu, Seymour śmiał się do rozpuku, a Downe chichotał, popijając wino. - Czy skontrolowałeś zęby Juliet? - spytał ten drugi. - Oczywiście, tak samo j a k kłąb i pęciny - odparł ze śmiertelną powagą Alec, biorąc ze stołu talię kart. Richard i Neil wciąż chichotali, a on z niewzruszoną powagą rozdawał karty. Po godzinie otrzymał list. Lokaj podał mu welinowy papier na srebrnej tacy. Alec wziął go obojętnym gestem. W woskowej pieczęci były odciśnięte inicjały Juliet. Rozłożył papier i zaczął czytać. Drogi Alecu, Sądziłam, że mogę to zrobić, ale okazało się, że nie potrafię. Myślałam, że nauczę się żyć bez miłości, bo taki zacny z ciebie człowiek. Uważałam, że jestem w stanie zrezygnować z radości w zamian za tytuł, i podejść do naszego małżeństwa pragmatycznie, przedkładając fortuną nad szczęście. Nie potrafię. Doszłam do wniosku, że nie zniosłabym nudnego życia duchessy Belmore. Choć, jak nadmieniłam, zacny z ciebie człowiek, gotowy dać z siebie wszystko, nie ma w tobie życia, Alecu. Wiadomo, czego się po tobie spodziewać, ponieważ zawsze zachowujesz sią tak, jak powinien zachowywać się diuk Belmore. Ten szacowny tytuł jest dla ciebie najważniejszy, a ja pragną czegoś więcej. Pragnę miłości. Właśnie ją znalazłam. Mój wybranek jest drugim synem i zaledwie wojskowym, ale mnie kocha. Kiedy będziesz czytał ten list, ja będę brała ślub z mężczyzną, który ofiarował mi siebie. Z wyrazami żalu, Juliet 25 JlLL BARNETT Alec powoli i metodycznie podarł list na drobne kawałeczki. Położył je na srebrnej tacy i przez chwilę patrzył na przyjaciół, machinalnie wodząc dłonią po kieszeni. Przestał tak samo nagle, jak zaczął, gdy dotarło do jego świadomości, co robi. Przez chwilę przesuwał dłonią po nóżce kielicha. Oznajmił lokajowi, że nie będzie odpowiedzi. Spokojnie wysączył wino, jakby wiadomość, którą otrzymał od Juliet, nie miała żadnego znaczenia. Wziął karty i utkwił w nich wzrok. Jego niebieskie oczy nieco pociemniały i były lekko zmrużone, a twarz stała się odrobinę napięta. Grali w grobowym milczeniu. Kiedy kolejne rozdanie przypadło Seymourowi, Belmore poprosił lokaja o papier i pióro. Szybko coś napisał i zapieczętował, odciskając w wosku swój pierścień. Spokojnie wyprawił lokaja z wiadomością do redakcji gazety. Richard i Neil spoglądali na niego zaskoczeni, a on oparł się na krześle i przez chwilę siedział zamyślony, dotykając dłonią podbródka. - Wygląda na to, że dzierlatka ma więcej odwagi, niż myślałem. Porzuciła mnie. Nie jestem już zaręczony - poinformował w końcu przyjaciół. - Wiedziałem, że nic z tego nie będzie! - krzyknął Neil, trzaskając pięścią w stół. - Wiedziałem. Kwiaciarka miała rację. - Ale dlaczego zerwała? - dopytywał się zaskoczony Richard. Na jego twarzy nie było ani śladu ironii. - To nic ważnego. Takie tam babskie fanaberie - odparł zdawkowo Alec, choć przyjaciele wpatrywali się w niego wyczekująco. - Downe, rozdaj karty. Przez następną godzinę grał tak nieugięcie, że wygrał wszystkie kolejne rozdania, zachowując spokój i zdecydowanie godne diuka Belmore. - Mam już dość - oświadczył wreszcie Downe, rzucając swoje liche karty na stół, co natychmiast zrobił również Seymour, spoglądając z zazdrością na piętrzące się przed Belmore'em stosy żetonów. - Dokąd teraz? Neil wstał i ściskając krawędź stołu pochylił się w stronę Aleca. - Czy pamiętasz, co powiedziała ci staruszka? Że ożenisz się z kobietą, którą teraz spotkasz - przypomniał ostrzegawczo. CZARY - W rzeczy samej. Belmore, dlaczego miałbyś nie odwiedzić Letitii Hornsby? Oszczędziłoby mi to dalszych poważnych uszkodzeń ciała - zakpił sobie Downe. - Nie ma powodu do żartów - zaprotestował oburzony Seymour. - Jasne, że nie. On jest diukiem Belmore i nigdy z niczego nie żartuje. - Wyjeżdżam - oświadczył Alec, podnosząc się pospiesznie od stołu. - Jedziecie ze mną? - A dokąd? - zapytali równocześnie i ruszyli za nim po schodach. - Do mojego domku myśliwskiego - odparł, zakładając rękawiczki. - Muszę coś ustrzelić. - Nie rozumiem, dlaczego on chce jechać do Glossop. W promieniu stu kilometrów nie ma tam żadnej kobiety - rzekł Richard do Neila, gdy podążali przez foyer za idącym spiesznym krokiem diukiem. - Nie pamiętasz, co przepowiedziała mu ta starowina? - uparcie przypominał wicehrabia. - Idę o zakład, że jedzie tam dlatego, bo wie, że w promieniu stu mil nie ma żadnej kobiety. Ale czy naprawdę nie rozumie, że nie uniknie przeznaczenia? O mój Boże. Beezle, spójrz, co narobiłam! Joy zawzięcie deptała płonący papier, chcąc stłumić ogień. Gdy podniosła nadpaloną kartkę, która wciąż się tliła, okazało się, że prawy dolny róg jest zupełnie zwęglony. - O mój Boże... Głos jej się załamał. Beezle uniósł głowę i spoglądał raz na nadpaloną kartkę, a raz na posmutniałą twarz Joy, która położyła papier na stole i westchnąwszy z rezygnacją, ciężko opadła na rozchwiany zydel. - Znowu mi się to przydarzyło - rzekła potrząsając głową, rozgoryczona własną nieudolnością. Beezle również westchnął z rezygnacją. Wstał i przez chwilę niezdarnie chodził po blacie, po czym wpełzł na ramię Joy 26 27 JlLL BARNETT i owinął się wokół jej szyi. Łaskotał łapkami brązowe loki, które wymknęły się z upiętych włosów, okalając delikatny podbródek. - I co ja teraz zrobię? - spytała wpatrzona w spoczywający na jej ramieniu pyszczek gronostaja, jakby spodziewała się od zwierzątka rady, ale ono tylko sapnęło. - A więc ty też nie wiesz - stwierdziła, słysząc taką reakcję. Drapała Beezle'a w szyję, spoglądając na nadpaloną kartkę. Na szczęście kilka godzin przedtem ciotka zniknęła. Nie zajęło Joy zbyt wiele czasu nakłonienie jej do przyjęcia propozycji, która nadeszła z Ameryki. Pani MacLean naprawdę na tym zależało. Joy nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby tak wytrawna czarownica musiała wyrzec się wyjazdu i nadal być jej niańką. Skończyła dwadzieścia lat i chciała żyć na własny rachunek. A ponadto, ciotka miała rację mówiąc, że brak koncentracji stanowi przyczynę niepowodzeń Joy w czarach. Jeśli dziewczyna dobrze się skupiła, pomagając sobie zapisanymi na kartkach zaklęciami, umiała skutecznie uprawiać magię. Przed wyjazdem ciotka podyktowała siostrzenicy czarodziejskie słowa, mające ją przenieść do domu babki. Ostrzegła, że zaklęcia umożliwiające podróżowanie wymagają szczególnej koncentracji. Gdy Joy wyczarowywała dla siebie stroje podróżne, wpatrując się w przywiezione przez ciotkę z Paryża ryciny najmodniejszych kreacji, ta podała jej wykaz technik, które powinna wykorzystać przy lataniu. Wyczarowywanie strojów Joy uznała za ostatni sprawdzian swoich magicznych umiejętności. Powiodło się jej prawdopodobnie dlatego, że w skupieniu wpatrywała się w barwne rysunki. Wystarczyło dwukrotne pstryknięcie palcami i już miała na sobie śliczny kostium podróżny barwy liści brzozy, pelisę z norek i czarne wysokie buciki z cielęcej skóry. W jej dłoni zjawił się jedwabny kapelusz w kolorze kostiumu, z jasnozielonymi wstążkami z aksamitu i z fioletowymi strusimi piórami. Widząc, że magiczna sztuczka się udała, ciotka uśmiechnęła się z aprobatą, pocałowała Joy na pożegnanie i odleciała w smudze złocistego dymu. Ale właśnie wtedy zaczęły się problemy jej siostrzenicy. CZARY Chcąc dokładnie odczytać podróżne zaklęcie, przysunęła kartkę zbyt blisko świecy. Papier natychmiast się zapalił i zanim go ugasiła, część zaklęcia potrzebnego, żeby dostać się do Surrey, strawiły płomienie. — Chyba da się odczytać to, co zostało - pocieszała się, rozprostowując papier na blacie i mozolnie wpatrując się w pokryte sadzą litery. - Zimowego chłodu... Polecieć. Z szybkością ptaka... Wysłuchaj. Stąd... Hmm. Potrafię odcyfrować wszystko z wyjątkiem ostatniego wersu. Wydaje mi się, że występowały w nim kuranty... albo dzwony? Będę musiała jakoś to rozstrzygnąć. Włożyła kapelusz i zawiązała wstążki, choć Beezle, okręcony wokół jej szyi, trochę w tym przeszkadzał. Pogłaskała go pospiesznie, wzięła ze stołu kartkę i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na komnatę w wieży, w której mieszkała od piętnastu lat, zaczęła czytać zaklęcie. O wspaniała nocy, która pochłaniasz dzień, Wysłuchaj mojego błagania. Żadna czarownica nie pije naparu z oczu traszki, Tylko wkłada strój podróżny. Ja wkładam go nie z powodu zimowego chłodu, Lecz dlatego, że muszę dokądś polecieć. Do Surrey, z szybkością ptaka. Proszę, wysłuchaj mojego błagania, wysłuchaj. Kiedy usłyszę bicie zegara i kościelny dzwon, Wypraw mnie stąd. Niech rozdzwoni się dzwon, Niech nada wspaniały rytm tej podróży. O nocy. 28 CZARY w chwilę po tym, jak Alec ruszył z leśnej gęstwiny w kierunku drogi, przy której stał powóz, coś powaliło go na plecy. Wytężał wzrok, chcąc przeniknąć gęstą mgłę, ponieważ ktoś przytłaczał mu tors. Kiedy próbował zrzucić z siebie tego kogoś, kto na dodatek pojękiwał, okazało się, że to kobieta. Alec gorąco pragnął, żeby to nie była Letitia Hornsby. Nagle odskoczyła od niego jak piłka, już całkiem pozbawiając go tchu, i usiadła. Gdy również usiadł, wśliznęła mu się na kolana i chwyciła go za ramiona. - O mój Boże! - krzyknęła. Castlemaine wciągnął do płuc zimne wilgotne powietrze i spojrzał na nią. Z ulgą stwierdził, że to nie Letitia Hornsby, lecz zawadiacka drobna brunetka o wielkich zielonych oczach i czarnych ostro zarysowanych brwiach. Miała lekko wysunięty podbródek, zaróżowione policzki i pełne usta, a nad górną wargą maleńki pieprzyk. Tak intrygującej kobiety nie spotkał od lat. Na podstawie wyrazu jej twarzy mógł przypuszczać, że zrzucił ją spłoszony koń. - Gdzie jestem? - Na kolanach diuka Belmore. - Belmore? Niech rozdzwoni się dzwon! O mój... - przerwała, podnosząc gwałtownie dłoń do ust i rozglądając się dookoła. Po chwili wymamrotała: - A więc to były kuranty. - Proszę? - Uff... To nic takiego. Lekko się przesunął. - O mój Boże! Zacisnęła dłonie na jego ramionach i przyglądała mu się. Jej twarz znajdowała się bardzo blisko twarzy Aleca. Oboje zastygli w bezruchu. Czas mijał, a ich oddechy zamieniały się w zimnym powietrzu w obłoczki pary. Belmore poczuł, że kobieta pachnie wiosną: kwiatami, których nie potrafił nazwać. Obejmował ją w talii. Była tak smukła, że jego dłonie stykały się, a kciuki znajdowały bardzo blisko kształtnych piersi. Uniósł głowę i napotkał spojrzenie nieznajomej. W ciemnozielonych oczach nie dostrzegł żadnego doświadczenia życiowego i żadnej kobiecej kokieterii, a jedynie niewinność, której próżno by szukać u angielskiej dziewczyny powyżej dwunastego roku życia. Nagle spuściła wzrok. Spojrzała na swoje zaciśni