Sabat #4 Lacznik druidow - SMITH GUY N_

Szczegóły
Tytuł Sabat #4 Lacznik druidow - SMITH GUY N_
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sabat #4 Lacznik druidow - SMITH GUY N_ PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sabat #4 Lacznik druidow - SMITH GUY N_ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sabat #4 Lacznik druidow - SMITH GUY N_ - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GUY N. SMITH Sabat #4 Lacznik druidow (DRUID CONNECTION) Przelozyla Katarzyna Jarosiewicz PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDANSK 1991 Tytul oryginalu DRUID CONNECTION Redaktor: Jacek FromanskiOpracowanie graficzne: Piotr Metlenga Copyright (C) 1982 by Guy N. Smith (C) Copyright for the Polish edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL 1991 Wydanie IISBN 83-85276-42-4 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca, Krakow Zam. 3532/91. Druk z dostarczonych diapozytywow Imie i nazwisko: Mark Sabat Data urodzenia: 21.11.39. Miejsce urodzenia: Tamworth, Staffs Ojciec: John Norman Sabat, urodzony w Stourbridge, 13.09.1897 przedsiebiorca bankowy, zmarly 23.12.1977. Matka: Edith Mary Sabat (z domu Smith), urodzona w Tamworth, Staffs 13.01.11. Inni krewni: Quentin Sabat, zmarly 1980. Zyciorys: Wyksztalcenie: Szkola katedralna w Lichfield, Staffs, College w Weilington Shropshire Uniwersytet w Oxfordzie. 1963 - 1968 okres kaplanstwa 1968-1972 brak danych 1973-1979 sluzba w SAS 1980 dzieki nieprzecietnym zdolnosciom psychicznym uznany za egzorcyste Rozdzial I Mlody wikary drzal na calym ciele. Czul chlod i nieokreslony niepokoj. Cos bylo nie w porzadku, lecz nie potrafil dokladnie okreslic, co. Zdumiala go nagla zmiana temperatury. Gdy wychodzil z domu i szedl do kosciola odleglego zaledwie o kilkaset metrow, rzeski wiosenny wietrzyk owiewal jego anielska twarz, a blask zachodzacego slonca byl niemal oslepiajacy. Teraz zas, choc nie minelo wiecej niz dwadziescia minut, otaczal go mrok. Z kazda chwila oziebialo sie coraz bardziej. Dotarlszy w koncu do bramy kosciola, wielebny Filip Owen poczul lekki zawrot glowy i przystanal, by pozbierac mysli. Zdawalo mu sie, ze czas od wyjscia z domu umknal jego uwadze, minal niepostrzezenie. Niepewnie potarl dlonia czolo; twarz mial mokra od potu, a gardlo suche i scisniete. Czul sie tak, jakby byl chory. Tak, stwierdzil, musial zlapac jakas infekcje, przeziebienie czy cos w tym rodzaju. Caly czas mial dreszcze. Moze to grypa. Zawsze przeciez latwo sie zarazal. Mial dopiero trzydziesci jeden lat, lecz teraz - jakby sie nagle postarzal. Rozejrzal sie wokol. Miejsce to, tak znajome, w glebokim i wciaz gestniejacym mroku zdawalo mu sie obce i nieprzyjazne. Sprobowal przelknac sline. Bol gardla byl prawie nie do zniesienia. Powinien wrocic do domu i zaraz polozyc sie do lozka. Lecz nie, lepiej zawczasu powoli przygotowac kosciol do porannej mszy, niz nazajutrz robic wszystko w szalenczym pospiechu. Kiedy stal tak, nie mogac podjac decyzji, poczul obawe... strach! To przeciez smieszne, tlumaczyl sobie. Znajdowal sie w Domu Bozym, nic mu tu nie moglo zagrazac. Wszystko przez to spotkanie w przedsionku kosciola. Sposob, w jaki rozgniewani parafianie wyladowali na nim swoja zlosc. Pastor sprytnie wytlumaczyl wtedy swoja nieobecnosc i pozostawil Owena samego, twarza w twarz z rozwscieczonym tlumem tych, ktorych wikary uwazal dotad za przyjaciol. Nawet zwrocenie sie z cala sprawa do biskupa nie dalo zadnych efektow, co zreszta bylo do przewidzenia. Jednak nie mogl za to winic tych wszystkich ludzi - potraktowano ich przeciez z jawna pogarda. Filip Owen czul, jak narasta w nim poczucie winy. W koncu on tez mial swoj udzial w tym oszustwie. Widzial az nazbyt jasno nieuczciwosc calego przedsiewziecia, lecz wtedy nie mial dosc odwagi, by powiedziec o tym pastorowi, przeciwstawic sie. Ten zreczny manewr nie byl w istocie niczym wiecej, jak wykorzystywaniem ludzkiego zaufania. Sprawa ciagnela sie juz od konca wojny, od czasu, kiedy Sir Henry Grayne, jeden ze znaczniejszych mieszkancow wioski, kupil dziesiec akrow przylegajacej do cmentarza ziemi i obszar ten ofiarowal w spadku kosciolowi sw. Moniki. Mial on pozostac wieczysta wlasnoscia kosciola. Zapewne przed uplywem dziesieciu lat stalby sie czescia cmentarza, gdyz wioska rozrastala sie z kazdym rokiem, przybywalo wiec takze grobow. Sir Henry Grayne regularnie uczeszczal do kosciola sw. Moniki. Byl multimilionerem, a najlepszym pomnikiem jego zycia byl grobowiec, ktory mu postawiono. Filip Owen znow poczul wyrzuty sumienia na wspomnienie ogromnego marmurowego kamienia, teraz pozielenialego od mchu i oblepionego ptasimi odchodami. Sir Henry przeznaczyl na czyszczenie grobowca spora sume, lecz przez ostatnie piec lat nikt nawet nie kiwnal palcem w tej sprawie. Dlaczego? Gdy kilka tygodni temu Filip poruszyl te kwestie, pastor Mannering milczal, potem wymamrotal jakies usprawiedliwienie, wspominajac o wysokich kosztach robocizny w obecnych czasach. Wikary mial takze ochote zapytac o dach kosciola, lecz zabraklo mu odwagi. Sir Henry rowniez i na to przeznaczyl pieniadze, czemu wiec pastor Mannering niepokoil fundacje odbudowy, aby zajela sie ratowaniem odpadajacych dachowek? Ach, powod byl jasny; nie trzeba bylo nawet pytac. Pieniadze trustu Sir Henry'ego Grayne'a zostaly uzyte do utrzymania kosciola Manneringa, sw. Piotra - "kosciola-matki". Winny byl zarowno pastor, jak i kuratorzy, lecz w kazdym razie nie bylo watpliwosci, ze wszystkie pieniadze juz wydano. Jesli ktokolwiek mialby odwage o to zapytac, wielebny Mannering mial doskonale usprawiedliwienie: "Kosciol Bozy jest jeden, a pieniadze byly potrzebne na utrzymanie kosciola diecezjalnego, gdyz bez niego upadlby takze kosciol sw. Moniki". Biskup Boyce poparlby go i w rezultacie zwykli smiertelnicy nie mieliby nic do gadania. Owen czul, ze z wscieklosci krew zaczyna pulsowac mu w skroniach, a tepy bol przeszywa glowe. Byc moze nie mial racji: Ale skapcom w sutannach nie wystarczylo sprzeniewierzenie pieniedzy na renowacje grobu Grayne i naprawe dachu. Teraz zorientowali sie, ze moga zrabowac duzo wiecej. Jakie znaczenie mogl miec dla kogokolwiek ten teren? Nie nadawal sie na pastwisko i nie byl jeszcze poswiecony. Dlaczego wiec nie sprzedac go teraz, gdy panuje taki popyt na tereny budowlane? Owen zacisnal piesci, az paznokcie wbily mu sie w skore. Musialo dojsc do jakiegos przekupstwa, gdyz w przeciwnym razie biskup Boyce nie otrzymalby pozwolenia na budowe stu domow na tym terenie. Mieszkancy wsi nie byli niczego swiadomi, az do momentu, gdy mozna juz bylo wystawic te ziemie na sprzedaz po najwyzszej cenie. Mlody wikary przelknal sline, czujac skurcz zoladka. Nagle znalazl sie miedzy mlotem a kowadlem, majac z jednej strony Boyce'a i Manneringa, z drugiej - mieszkancow wsi. Ci ostatni skierowali swoj protest przeciwko Owenowi, gdy nie byl w stanie odpowiedziec na ich zarzuty. Chcial oskarzyc biskupa i pastora, lecz zabraklo mu odwagi. Jego nieskladne wyjasnienia zostaly zagluszone przez obelgi i grozby. Teraz znowu znalazl sie tutaj, w ciemnosciach, nastawiony na wykonanie czynnosci zwiazanych z przygotowaniem kosciola do komunii, gdyz chcial znalezc sie sam z... O Boze, nie chcial przebywac tu ani chwili dluzej! Tak ciemno, taki dojmujacy chlod; szept wiatru w galeziach wysokich cisow brzmial jak jadowity syk. Zdawalo mu sie, ze z ciemnosci wysuwaja sie jakies szpony i dotykaja jego spoconego ciala. Przycupnal i - modlac sie - zakryl oczy dlonmi. Prosil Boga, by pozwolil mu znow ujrzec wiosenne slonce, poczuc cieplo kwietniowego wieczoru, aby wszystkie te zmory okazaly sie zwyklym majaczeniem w goraczce. Nagle zdalo mu sie, ze jakas niewidzialna sila uchwycila go za nadgarstki i odslonila oczy, szepczac w uszy lodowatym podmuchem: -Patrz! Och, dobry Boze, to niemozliwe. Wszystko to musi byc jakims nocnym koszmarem, wywolanym rozwijajaca sie choroba. Filip Owen widzial, mimo slabego swiatla. Dostrzegal jakas szarosc, jakby zblizajacego sie brzasku, jakas unoszaca sie nad cmentarzem mgle, ktora przemienila grobowce w okropne, nierozpoznawalne i poruszajace sie ksztalty. Mial ochote uciec, lecz nie byl w stanie ruszyc sie z miejsca, jak gdyby przykuty do ziemi jakas magnetyczna sila. Chetnie zamknalby oczy, aby przeciac te wizje, ale powieki nie chcialy opasc. Nie mogl nawet wydobyc uwiezionego w gardle krzyku, gdyz struny glosowe byly jak sparalizowane. To byli ludzie, a przynajmniej istoty o ludzkich ksztaltach. Wynurzali sie z mgly i wyciagali ku niemu swoje trupio zimne palce, dotykajac jego ciala tak samo, jak robili to poprzednio pod oslona ciemnosci. Byl ich co najmniej tuzin, byc moze inni kryli sie poza zasiegiem jego wzroku. Mieli na glowach ogromne skorzane czapki. Twarze skryte byly w cieniu, dlugie szaty opadaly na ich obute w sandaly stopy. Kazda z tych istot trzymala w reku scieta z drzewa galazke z zielonymi jeszcze liscmi. Mimo przerazenia Owen rozpoznal zielone i twarde liscie debu. -Zdrajco, patrzysz na Kaplanow Debu, ktorych twarze maja pozostac w ukryciu. Filip Owen pragnal zemdlec, nawet umrzec, aby tylko nie byc swiadkiem tego, co mialo sie wydarzyc. Probowal modlic sie, lecz tak dobrze znane, tak czesto powtarzane slowa zupelnie wylecialy mu z glowy. Mgla rozproszyla sie na tyle, ze odslonil sie przed nim kolejny przerazajacy widok. Brama, cmentarz... nawet kosciol, wszystko zniknelo! Pozostalo 11otwarte wrzosowisko i las powykrzywianych debow. Za nimi, jak siegnac wzrokiem, rozciagal sie zarosniety wrzosami ugor. Zadnych domow, zadnych nowoczesnych zabudowan, ktore tak zniszczyly krajobraz wioski! Wikary jeknal z przerazenia, glos uwiazl mu w gardle. Tlum rozstapil sie, robiac przejscie wysokiej postaci, ktora kroczyla przez debowy zagajnik. Wsrod obecnych rozlegl sie pomruk strachu, wszyscy padli na kolana. -Modlcie sie do Aldy, od ktorego potezniejsi sa jedynie sami bogowie. Wysoka postac zatrzymala sie zaledwie o metr od Filipa Owena. Wikary mial ochote uciec, lecz nie byl w stanie sie poruszyc. Spojrzal w zapadniete, pelne nienawisci oczy tamtego. Pozolkla skora nadawala jego glowie wyglad czaszki. Zamiast czapki istota nosila wieniec upleciony z galezi debu. Jej nozdrza wygladaly jak dwie ciemne jamy, w ustach sterczaly poczerniale resztki uzebienia. Zmieta i pobrudzona ziemia biala szata platala sie miedzy nagimi stopami, zahaczajac o polamane paznokcie. Szyje oplatal stary, kunsztownej roboty naszyjnik z brazu. -Patrz! Wielki Druid zagladal wikaremu prosto w oczy, z ust ciekla mu struzka sliny. -Falszywy kaplanie, jestes zdrajca naszej religii i tego, ktorego nazywasz Bogiem. W swojej zdradzie za szedles zbyt daleko i starozytni stracili cierpliwosc. Ja, Alda, wielki kaplan posrod Kaplanow Debu, zostalem wezwany, aby cie sadzic. Za twoje swietokradztwa za slugujesz na smierc. Wszyscy poderwali sie jak dzikie bestie, ktore zwietrzyly krew. Patrzyli na swego przywodce, czekajac na rozkaz, aby zabic. Alda odwrocil sie powoli, wykrzywiajac usta w grymasie, ktory zapewne mial byc usmiechem. -Jak napisano w Ksiedze Eddy, kara za zdrade i swietokradztwo jest smierc. Smierc w ogniu, tak aby zniszczyc cialo winnego i uniemozliwic mu dalsze sianie zgorszenia wsrod swietych. - Na zawsze... - obdarta istota pochylila sie nad skamienialym z przerazenia wiezniem. - Niechaj bogowie laskawie przyjma nasza ofiare! To bylo jak koszmarny sen. To musial byc sen. Wikary poczul, ze ciagna go po nierownej ziemi, ostre kamienie kaleczyly mu skore. Galazki jalowca oraly twarz; zdawalo sie, nawet rosliny zmuszone zostaly, by go torturowac. Panowal polmrok, mgla odplynela, pozostawiajac na jego ciele zimne krople. Teraz wiedzial, ze to nie sen, choc wymykalo sie to probom logicznego wytlumaczenia. Jakims sposobem cofnal sie w czasie do prymitywnej epoki, w ktorej mial stac sie ofiara barbarzynskiego obrzedu, poniesc smierc w plomieniach. Zostanie spalony we wnetrzu Wiklinowego Czlowieka, zgodnie ze starym, skandynawskim zwyczajem. Zginie w nigdy niegasnacym zarze. Mgla nad wrzosowiskiem znow rozwiala sie nieco, ukazujac Wiklinowego Czlowieka. Na sciezce posrod wrzosow stala niemal dwu i polmetrowa istota, przypominajaca Owenowi olbrzymia kukle, podparta grubymi kijami. Groteskowy korpus wykonany byl z plecionej trawy, wzniesione ramiona skladaly hold jakiemus nieznanemu bostwu. I twarz... te przerazajace rysy, oczy widzace, rozumiejace... i pozadliwe! Wikary skurczyl sie pod tym spojrzeniem. Otwarte usta slomianego potwora zdawaly sie z niego szydzic. -Szybciej! Wiklinowy Czlowiek jest glodny i trzeba ulagodzic gniew bogow, zanim przekaza dzielo zemsty tym, ktorzy im sluza. Kaplani Debu wlekli go ze zdwojona energia, az znalazl sie tak blisko tej istoty, ze nie mogl juz widziec jej przerazajacych oczu. Niemal upadl, lecz przytrzymano go. Probowal krzyczec; szyderstwa oprawcow zabrzmialy jak koszmarne echo jego wlasnego glosu. Pragnal zemdlec, modlil sie o utrate przytomnosci, aby moc bezbolesnie przekroczyc granice smierci i przebudzic sie juz w niebie, o ktorym z taka moca mowil podczas kazan. Wciaz pozostawal jednak w pelni swiadomy, czekajac na rozniecenie ognia. Wiklinowy ksztalt nie mial tylu, wiec dostac sie do srodka mozna bylo jedynie wchodzac po drabince, zrobionej ze splecionych ze soba mocnych galezi. Owen postawil noge na stopniu, popychany i podtrzymywany rekami druidow. Po chwili byl juz w srodku, z ramionami wewnatrz pustych wiklinowych rekawow, scisniety tak, ze zachowywal pionowa pozycje, mimo iz oslabione nogi nie byly w stanie utrzymac ciezaru ciala. Boze, ten smrod; mdlaca won dlugo niesprzatanych stajni, cierpki zapach ekskrementow i moczu. Usilowal wstrzymac oddech, lecz nie udalo mu sie, zwymiotowal. Dyszal, ciezko lapiac powietrze, wdychajac zgnily odor zla. Pogodzil sie ze smiercia i nie modlil sie juz o wybawienie, lecz o to, by nie odczuwac bolu. "Panie, jestem slaby i watly... przyjmij mnie do siebie..." Po raz pierwszy zdal sobie sprawe, ze pozostanie w tym ciasnym wiezieniu az do konca. Jego glowa pasowala do glowy Wiklinowego Czlowieka tak dokladnie, jak gdyby Kaplani Debu wykonali te pleciona istote specjalnie na jego miare. Przez jej nozdrza wdychal chlodne i wilgotne poranne powietrze, przez otwory w miejscu oczu widzial postacie zgromadzone o kilka metrow od niego. Wielki Druid patrzyl na niego; trupie rysy jego twarzy zastygly w maske nienawisci. W spokojnym powietrzu zabrzmialy jego slowa: -Bluznierco! Niech twoja smierc usmierzy gniew Starozytnych i niech twoj los bedzie przestroga dla tych, ktorzy rowniez dopuscili sie swietokradztwa i zdrady. Jeden z kaplanow zrobil krok naprzod i podal mu zapalona galaz. Po obecnych przeszedl pomruk: -O, Alda, spal tego klamce! Wtedy Filip Owen poczul, ze odzyskal glos. Wzial gleboki oddech i zdal sobie sprawe, ze znow jest w stanie mowic. Nie krzyknal, przekroczyl juz bariere strachu. Przemowil tak, jak gdyby glosil nauke podczas porannego nabozenstwa. Powstrzymal sie przed wypowiedzeniem bluznierstwa, przed pokusa, aby prosic Boga o przebaczenie dla oprawcow, albowiem nie wiedza co czynia... Nic nie bylo w stanie powstrzymac ich przed spaleniem go zywcem. -Powiedzcie mi, kaplani starozytnej wiary, czemu to robicie. Zabijcie mnie, jesli taka jest wasza wola, lecz wytlumaczcie mi, dlaczego mam umrzec. Z pewnoscia nie przelalibyscie krwi niewinnego. -Niewinnosc? - czlowiek zwany Alda spojrzal w gore ze zdumieniem i niedowierzaniem. Plonaca galaz trzymal z dala od twarzy, by ochronic sie przed duszacym dymem. - Nie jestes niewinny, bluznierco. Kaplani Debu uznali cie winnym, i od ich wyroku nie ma odwolania. -Ale coz takiego zrobilem? W imie Boga, powiedzcie mi! -W imie Starozytnych, wystawiajac na probe ich cierpliwosc, powiem ci - Alda podszedl blizej; na jego twarzy malowalo sie niezadowolenie z powodu tej nie potrzebnej zwloki. - Twoja nowa religia zastapila nasza starozytna. Przyjelismy ja, gdyz takie bylo wymaganie nowej rasy. Lecz my, Kaplani Debu, nie umarlismy. Zylismy tu, tolerowalismy twoj kosciol, bowiem wasz bog jest zaledwie symbolem naszych bogow. Lecz teraz... gore wziela chciwosc i ziemia ta nie bedzie juz miejscem kultu, ma zostac zbezczeszczona i sprzedana tym, ktorzy zyja w grzechu! Powiedz, ze tak nie jest, falszywy kaplanie. Wielebny Filip Owen przelknal sline; doswiadczyl naglego poczucia winy. Ten stary czlowiek, kimkolwiek byl, mowil prawde. Zaprzeczenie byloby klamstwem. -Biskup... pastor - wikary czul sie jak uczen przylapany na paleniu papierosa. Gdyby zaprotestowal, potwierdziloby to jedynie jego wine w oczach oprawcow. -Prosisz o litosc, lecz blagania twoje sa prozne - rzekl Alda i jednym ruchem rzucil plonaca zagiew na sterte chrustu, otaczajacego stopy Wiklinowego Czlowieka. - Wina twoich towarzyszy jest takze twoja wina. Umrzesz teraz i tak samo umra oni, jezeli nie posluchaja ostrzezenia. Filip Owen zamknal oczy. Uslyszal trzask suchych galezi i poczul swad dymu. Zaczal kaslac i wymiotowac. Znowu spojrzal przez otwory w wiklinowej glowie i zobaczyl zgromadzonych, na wpol skrytych w klebach dymu. W uszach brzmial mu ich monotonny spiew. Ostatni raz sprobowal wyzwolic sie, lecz miesnie odmowily posluszenstwa. Czul sie tak, jakby cale cialo odretwialo pod wplywem jakiegos narkotyku i tylko umysl dzialal sprawnie, by moc doswiadczyc tortury ognia. Gdy minela krotka chwila paniki, zaprzestal walki przeciwko temu, co bylo nieuniknione. Stalo sie nieznosnie goraco i Filip nie mogl juz dostrzec, co dzieje sie na zewnatrz. Oczy piekly i lzawily, lecz nie byl w stanie ich zamknac. -Choc wedruje przez doline cienia smierci, nie lekam sie zlego... Nie wiedzial czy mowi to na glos, lecz nie byl w stanie tego stwierdzic, gdyz spiew zgromadzonych dzwieczal coraz mocniej. Przemienil sie w krzyk, w ktorym brzmialo jedno rozpoznawalne slowo, czy imie: -Edda... Edda... Edda... Uczepil sie ostatniej watlej nici zycia, walczyl, by nie stracic przytomnosci, choc tesknil juz do wieczystego spokoju smierci. Krzyknal, gdy zaczely palic sie jego stopy. Wdychal zapach palonego ciala i nie byl juz nawet w stanie zwymiotowac. Potem, gdy zaplonela sutanna, ogien uwiezil go w swojej purpurowej czerni, zabrzmial gniewny ryk piekielnych plomieni, niczym glos rozszalalego smoka. I skads, z daleka, wciaz dobiegal spiew Kaplanow Debu. -Edda... Edda... Edda... Rozdzial II Biskup Boyce czekal na jakas sposobnosc, aby zwymiotowac. Pastor Mannering zrobil to otwarcie na srodku cmentarza, nie zwazajac na grupe policjantow, ktorzy i tak zdawali sie niczego nie widziec. Boyce pomyslal, ze nawet jezeli zwykly pastor moze zieleniec na twarzy i publicznie rzygac, to jednak nie przystoi to glowie diecezji. Przelknal ostra, piekaca gorycz, ktora utkwila mu w gardle i postanowil nie patrzec wiecej na owa zweglona, bezksztaltna postac, lezaca na osmolonej trawie pomiedzy dwoma grobowcami. Ten po prawej, imponujacy pomnik Sir Henry'ego Grayne'a, wygladal tak, jak gdyby ktos przy pomocy palnika usilowal usunac z niego mech, ale tylko do wysokosci poczernialego pnia, sterczacego obok jak sprochnialy zab olbrzyma. -Czy ksiadz biskup jest pewny, ze to jest - inspektor sledczy prawie powiedzial: "byl" - wielebny Owen? -To jest wikary, na pewno - Boyce odwrocil sie i wzial gleboki oddech, w nadziei, ze uda mu sie nie zwymiotowac. -Poznaje ksztalt czaszki... i pierscien na palcu. To pierwsze bylo raczej domniemaniem, drugie prawda - Owen zawsze nosil pierscien z sygnetem. Oficer przygladzil swoje gustowne, spiczaste wasy. -Dobra, bedziemy musieli zostawic chlopcom z CID* CID - departament wywiadowczy policji brytyjskiej (przyp. tl.). przeszukanie tego cmentarza - powiedzial, pragnac wrocic juz do siebie i zaczac pisac raport. Wszystko, zeby tylko uciec od tego! -Mysle... - Boyce wciagnal gleboko powietrze - mysle, ze pan nie wie... to znaczy wie, w jaki sposob cialo moze zostac tak spopielone? -Nie wiem - odpowiedzial szorstko inspektor sledczy Groome. - Wyglada na to, ze nie bylo tu zadnego ognia, poza tym, ktory spalil cialo. Rosliny i ten przylegly grobowiec sa tylko osmolone, ale nie spalone. -Moze trafil w niego piorun? - zaproponowal Boyce, odruchowo wysuwajac jezyk i oblizujac mala brodawke na dolnej wardze. -Nie bylo burzy tej nocy. -Moze jednak sie jakis zablakal? -Piorun? A moze mlot Thora? - powiedzial sarkastycznie policjant, gdy ten sie odwrocil. -Chlopcy stwierdza to we wlasciwym czasie, ksieze biskupie. Poki co, mam mnostwo roboty. Bede w kontakcie. Biskup Boyce stal w bramie, probujac uspokoic nerwy. Dygotal na calym ciele, ale mial nadzieje, ze nikt tego nie zauwazy. W kazdym razie Mannering na pewno nie. Byl przygnebiony, nie miescilo mu sie w glowie, ze to moglo byc morderstwo. Biskup mierzyl sto osiemdziesiat osiem centymetrow wzrostu. Reprezentowal Oxford na meczach rugby i byl dobrym bokserem w tych odleglych czasach, gdy jego ogromne cialo bylo wspaniale umiesnione. Teraz, w wieku piecdziesieciu lat, miesnie obrosly w tluszcz, a male oczka - ledwo widoczne w oczodolach - wymagaly okraglych okularow, nadajacych jego twarzy sowi wyglad. Czarne wlosy posiwialy i przerzedzily sie. Podczas nabozenstw w katedrze, szaty skrywaly faldy na jego brzuchu, a gdy nie zajmowal sie sprawami diecezji, rzadko widywano go publicznie. Lubil myslec, ze wierni nazywaja go "duzym czlowiekiem". Jego postura robila wrazenie i gwarantowala autorytet wsrod ludzi przecietnego wzrostu. Znalazlszy sie znow w samochodzie, Boyce kazal szoferowi zawiezc sie z powrotem do palacu. Ze skorzanego pudelka wyjal cygaro, fachowo odgryzl koniec i celnie wyplul go przez uchylone okno. Zaciagnawszy sie gleboko drogim hawanskim dymem, wypuszczal go niespiesznie. Mdlosci ustapily. Owen byl mu najzupelniej zbedny, jak zreszta kazdy przecietny wikary. Mlodzi ludzie pchaja sie do Kosciola twierdzac, ze otrzymali "powolanie". Przekonuja Kosciol, aby pozwolil im przekonywac ludzi. Przekleci glupcy, kariera w tym zawodzie jest dokladnie taka sama, jak w przemysle bankowym. Jezeli jestes zdolny - dojdziesz do szczytu i wszystkie mozliwosci otworza sie przed toba... jak ta przestrzen, rozciagajaca sie od cmentarza sw. Moniki. Ten glupi Owen mogl miec choc tyle taktu, zeby splonac gdziekolwiek indziej. Zainteresowanie policji wlasnie tym miejscem bylo ostatnia rzecza, jakiej biskup sobie zyczyl. W palacu udal sie zaraz do swojego gabinetu. Kroczyl korytarzem po drugim dywanie z zadziwiajaca lekkoscia, przypominajaca dawne lata jego uniwersyteckiej swietnosci. Dotarlszy do biurka, podniosl sluchawke telefonu i wykrecil numer. Byl mokry od potu, ale nie z powodu fizycznego wysilku. Mloda sekretarka rady hrabstwa prawie natychmiast zglosila sie z drugiej strony linii. -Chce rozmawiac z szefem - szczeknal do sluchawki i czekal dalej, nerwowo bebniac palcami o blat biurka. -Mowi Stone - uslyszal. Swym zdecydowanym glosem przypominal tamtego inspektora z cmentarza. Cholera, policja dzialala mu na nerwy. -Mowi Boyce - powiedzial biskup niecierpliwie, zujac rozmiekly koniec cygara. -Ksieze biskupie, dlaczego... -Musze sie streszczac. Wpadlismy w male klopoty, nie wiem jeszcze, co o tym myslec, ale wystarczy, jesli powiem, ze policja kreci sie po naszym terenie. -Moj Boze! -Bez paniki, nie maja powodu podejrzewac, ze ubilismy interes z Dorrenem Hurstem, ale nie wiadomo tez, jak daleko w to wejda. Po prostu musimy byc ostrozni, pozbyc sie wszystkich dokumentow, mogacych zwrocic na nas ich uwage. Rozumie pan? -Tak, tak, ale czego, u diabla, szuka policja na tym cmentarzu? -Wikary jakims sposobem upiekl sie na popiol. -Chryste! Jak to sie stalo? -Nie wiem, ale jutrzejsze brukowce z pewnoscia wysuna pare teorii. Nie musimy sie tym zadreczac. Ostateczny termin sprzedazy mija za siedem tygodni. Wyglada wprawdzie na to, ze ci cholerni wiesniacy chca sie odwolac, ale licze, ze pan do tego nie dopusci. Owen - ten, ktory sie usmazyl - przewodniczyl zebraniu we wsi ostatniego wieczoru. Mannering mial tam pojsc, ale stchorzyl. Zastanawiam sie, czy nie jest to jakis glupi rodzaj odwetu. -O Jezu! - Stone z trudem zlapal oddech. - Wiec zaden z nas nie jest bezpieczny. -Mam inne zdanie, nie chce teraz o tym mowic - Boyce zgniotl wreszcie niedopalek cygara w ciezkiej szklanej popielniczce - ale chce, zeby pan dzialal ostroznie. Za siedem tygodni podzielimy sie pieniedzmi Hursta, a to jest ciezki kawalek grosza. Prosze wiec dzialac ostroznie, a wszystko bedzie w porzadku. Biskup odlozyl sluchawke i zapatrzyl sie w ozdobny sufit, leniwie bladzac wzrokiem wzdluz scian, az jego spojrzenie zatrzymalo sie na wyblaklym plotnie, przedstawiajacym mezczyzne o zwiotczalej twarzy i dlugich, siwych wlosach. Starzec byl w pewnym sensie podobny do Boyce'a. Po prostu - inny biskup. U dolu ramy widnial napis: "BISKUP AVENSON - 1720 - 42". Boyce zastanowil sie, ilu ludzi czytalo historie biskupa Avensona. Przy uwaznym przypatrzeniu sie, portret ukazywal czlowieka dalekiego od swietosci i poboznosci. Jego oczy - chociaz tylko namalowane - zdawaly sie uciekac przed wzrokiem patrzacego, usta wyglaszaly jakies okrutne slowa. Artysta, ktorego nieczytelny podpis widnial w prawym rogu, byl uczciwy w kazdym calu. Nie probowal niczego ukryc. Krople potu znow ukazaly sie na szerokim czole Boyce'a. Avenson zmarl w osiemnastym wieku... rowniez na cmentarzu sw. Moniki. Stare zapiski mowily, ze jego cialo zostalo pewnego dnia znalezione pomiedzy grobowcami, gdzie mial jakoby wieczerzac z diablem. Roznie tlumaczono sobie sposob, w jaki spalone cialo znalazlo sie w "miejscu, w ktorym nie bylo zadnych sladow ognia". Dokladnie, jak w przypadku Philipa Owena. Biskup przeszedl do innego pokoju i drzaca reka nalal sobie whisky. Nie podobala mu sie ta sprawa. Policja nie dowie sie wiele o smierci wikarego, tego byl pewien. Bardziej martwilo go, ze moga teraz miec pretekst, aby zbadac, dlaczego pas zieleni zostal uznany za teren budowlany. Ich dokladnosc zdawala sie nie miec granic. Tym niemniej, nie mozna bylo ryzykowac kolejnej zagadkowej smierci, z tej przyczyny, ze nie sposob bylo przewidziec, kto mialby byc nastepna ofiara. Uplynelo prawie dwa i pol wieku od czasu zaskakujacej smierci biskupa Avensona, a wroga sila najwyrazniej jeszcze istniala. Reka Boyce'a wciaz jeszcze sie trzesla, gdy wykrecal nastepny numer. Potrzebowal do pomocy pastora Cleehopesa, byl bowiem pewien, ze sledztwo nie doprowadzi do niczego. Czajacy sie na cmentarzu duch, czy cokolwiek to bylo, musi zostac unieszkodliwiony jak najszybciej - przez egzorcyste. Nikt, poza znajomymi pastora Cleehopesa, z pewnoscia nie rozpoznalby w nim egzorcysty. Niski i krepy, zblizajacy sie do szescdziesiatki, nosil czarny kapelusz skrywajacy lysine i podkreslal, ze to nakrycie glowy sluzy mu jedynie do ochrony jego blyszczacej czaszki przed kaprysami pogody. Bojazliwy i niepewny siebie, z duza trudnoscia posuwal sie sciezka od bramy do kosciola sw. Moniki. Niosl male pudelko, ktorego zawartosc zdawala sie bardzo mli ciazyc, spowalniajac kroki i zmuszajac do zatrzymywania sie co kilka jardow dla zlapania oddechu. Idac badal wszystko swoim przenikliwym wzrokiem. Byl napiety i niespokojny, jak zawsze przed egzorcyzmowaniem. Nie to, zeby bal sie swojego duchowego przeciwnika, ale wysilek potrzebny do oddalenia zlego ducha tak wyczerpywal go psychicznie i fizycznie, ze obawial sie o swoje zdrowie. Mial wrazenie, ze kazdy kolejny egzorcyzm wymagal coraz wiekszego trudu. Wolalby przekazac to zadanie komus mlodszemu - jesli znajdzie sie ktos odpowiedni. Egzorcysci sa jak rozdzkarze - nie kazdy nadaje sie do tej pracy. Jest to, jak twierdzil biskup Boyce, kwestia daru, ktorego pokorny sluga bozy nie ma prawa odrzucic. Cleehopes przyjechal tego dnia z polnocnej Anglii i byl nieco zmeczony podroza. Powinien byl odpoczac i odlozyc egzorcyzm do nastepnego wieczora, ale biskup naklanial do pospiechu. -Cos tam jest, Cleehopes - powtarzal przez telefon, domagajac sie natychmiastowego przybycia pastora do domu zmarlego Philipa Owena. - Cokolwiek by to nie bylo, jest to niebezpieczne i musi zostac usuniete tak szybko, jak to tylko mozliwe. Ksiadz jest jedynym czlowiekiem zdolnym to zrobic. Prosze zaraz przyjsc na cmentarz i wypedzic zla moc z tej poswieconej Bogu ziemi. Pastor nie mogl odmowic. Biskup byl zbyt wazna osoba. Cleehopes spakowal sie i wyruszyl zarosnieta chwastami sciezka w gore, do kosciola. Wiatr wzmogl sie pod koniec drogi i pastor mocniej jeszcze nasunal kapelusz na glowe. Bylo przejmujaco zimno. Wiosenna pogoda demonstrowala swoja zlosliwosc. Poprzedniego tygodnia bylo pogodnie i slonecznie, potem ten deszcz, tylko sniegu jeszcze brakowalo! Boyce podkreslal, ze policja podjela szeroko zakrojone sledztwo w sprawie smierci wikarego. Policjanci beda na cmentarzu, ale biskup umowil sie z inspektorem sledczym Groomem, ze nie beda przeszkadzac egzorcyscie. Prawo sceptycznie odnosi sie do kwestii istnienia ciemnych mocy, ale pastorowi pozwolono dopelnic obrzedu wypedzenia zlego. Cleehopes zadrzal. Zlo z pewnoscia czailo sie w powietrzu. Czul to w sposobie, w jaki wiatr smagal jego cialo, jakby probujac sila zawrocic go do bramy. "Odejdz starcze, to nie jest miejsce dla ciebie. Idz teraz, poki jeszcze mozesz odejsc calo..." Wielebny Cleehopes poczul zapach dymu, zanim jeszcze w zapadajacych ciemnosciach ujrzal ogien. Byla to ostra won palonych roslin, smrod ogrodowego ogniska z rodzaju tych, przeciw ktorym mieszkancy podmiejskich posiadlosci pisali niezliczone petycje. Zakaslal i wytezyl wzrok, patrzac w ciemnosc. Ujrzal dym klebiacy sie w najodleglejszym rogu cmentarza, opary, ktore wiatr przesuwal w strone kosciola. Ktos chodzil po cmentarzu, jakis bladzacy we mgle ksztalt, ledwie widoczny w pomaranczowym blasku tanczacych plomieni. Cleehopes mruknal z niezadowoleniem. To moglo pokrzyzowac jego plany. Ten ohydny dym, wypelniajacy wnetrze kosciola, bedzie dzialal na korzysc ukrywajacego sie tam zlego ducha. Z pewnoscia nie jest to policja; po coz mieliby rozpalac ognisko? To pewnie koscielny robi wiosenne porzadki na cmentarzu. Dobrze, poprosi wiec go, aby zgasil ogien, rozkaze, jesli bedzie trzeba. Do diabla z nim! Postawiwszy na ziemi torbe, pastor poczlapal w kierunku ogniska, odwracajac glowe, by uniknac duszacego dymu. Dwukrotnie musial sie zatrzymywac, gdy lapaly go nagle ataki kaszlu. W koncu znalazl sie o kilka metrow od zarzacej sie sterty smieci. Poczul mdlosci, niemal zwymiotowal. Ostry dym wzeral sie w pluca i trawil wnetrznosci. Coz ten czlowiek mogl tutaj palic? Kilka sekund pozniej zobaczyl mezczyzne, ktory pojawil sie tak nagle, jakby zmaterializowal sie z dymu. Pastor cofnal sie przerazony, jego serce zatrzymalo sie na chwile i zaczelo bic ze zdwojona moca. -Szukasz mnie, panie. W slowach wypowiedzianych z twardym nosowym akcentem dzwieczala nuta arogancji. Cleehopes popatrzyl zalzawionymi oczami. Byl to bez watpienia koscielny. Stary czlowiek przywiazany do tradycji minionej doby. Przetarty melonik naciagniety mocno na glowe, powiewajacy na wietrze zniszczony plaszcz, skorzane, siegajace kolan, spodnie i robocze buty. Twarz. Twarz tego mezczyzny miala w sobie cos, co nie pozwalalo oderwac od niej wzroku. Skora scisle przylegala do czola i policzkow i nie tworzyla zmarszczek. Krzaczaste wasy opadaly na niewidoczne spod nich usta. Lecz najbardziej przerazajace byly oczy, rozjarzone czerwonym blaskiem odbitego swiatla tanczacych plomieni. -Chciales mnie widziec, panie? - Niecierpliwosc koscielnego zaczela przeradzac sie w zlosc. Ktoz osmiela sie wchodzic na jego teren? -Tak... tak... owszem - jakal sie Cleehopes, lecz jego drzacy glos przygluszal wiatr, jak gdyby takze sily przyrody chcialy odgonic intruza. -A po co? Czy nie widzi pan, co robie? -Robi pan glupstwo - pastor, czujac, ze traci autorytet, podniosl glos. - Dym wypelnia kosciol. -I to jest takie zle, panie? Czy ktos sie skarzyl? -Owszem, ja sie skarze. Powierzono mi zadanie, ktore musze tu wykonac. -Nie, panie. - Koscielny wolno pokrecil glowa. - Nie mozesz wykonywac swojej poslugi w kosciele. -A dlaczegoz to? -Bo jest juz po wieczornym nabozenstwie, panie, a takze dlatego, iz nie jestes tu pastorem. -To zadanie zlecil mi osobiscie sam biskup - warknal Cleehopes - i rozkazuje natychmiast zgasic ten ogien. W przeciwnym razie... w przeciwnym razie zwolnie pana! -Pan mnie zwolni? Pan? - Jego okrutny smiech przerazil pastora. - Nikt nie moze mnie zwolnic. Nawet biskup. Pastor juz otworzyl usta, aby odpowiedziec, lecz w ostatniej chwili cos go powstrzymalo. Opanowalo go pomieszane ze strachem uczucie grozy; cos, czego doswiadczal zawsze przy spotkaniach z biskupem Boy-ce'em. Tyle, ze tym razem uczucie to przekroczylo swoje zwykle granice i przeistoczylo sie w paniczny strach! -A jakiego rodzaju zadanie ma pan do wykonania w kosciele? Cleehopes przelknal sline i znow spojrzal tamtemu w oczy. Blyszczaly czerwono, pelne gniewu i zlosci, jakby mialy za chwile zaplonac zywym ogniem, takim jak ten, ktory palil sie o kilka metrow dalej. Boze, i ten ohydny smrod! -Musze... musze odprawic tu - pastor przelknal sline - egzorcyzm - wykrztusil pelen zaklopotania i poczucia winy. -Odprawic egzorcyzm, panie? Jego oczy przypominaly dwa rozzarzone wegle, wyrazaly zlosc i pogarde. Nagle ognisko rozjarzylo sie silniejszym jeszcze blaskiem, po czym zgaslo. -Czyzbys nie mial zadnego szacunku dla zmarlych, panie? -Oczywiscie... oczywiscie, ze mam - pastor drzal. Nagle zrobilo sie znacznie chlodniej, mimo iz stal niemal przy samym tlacym sie jeszcze ognisku. -Wiec czemu, panie, niepokoisz ich, zamiast pomoc mi zapewnic im wieczny spokoj? Cleehopes czul, jak kurczy mu sie zoladek. Ten czlowiek byl szalencem, grabarzem, ktory wyobrazal sobie, ze jest panem tego cmentarza i ma na jego terenie nieograniczona wladze. -Chce pan przez to powiedziec, ze mam pomoc panu przy kopaniu grobu? Ten mezczyzna musial chyba zartowac; mogl byc niebezpieczny. Pastor modlil sie w duchu, aby pojawil sie teraz ktorys z pilnujacych cmentarza oficerow z CID. Z pewnoscia pelnili wlasnie nocna warte. A moze biskupowi udalo sie ich usunac, by nie przeszkadzali przy egzorcyzmach? -My, panie, nie chowamy ciala w ziemi, gdzie robactwo zerowaloby na jego gnijacych szczatkach. -A wiec co pan robi ze zmarlymi? Duchowny znowu poczul zawrot glowy i gwaltowna fale mdlosci. Wszystko wokol zaczelo mu sie wydawac jakims snem. Opanowalo go przerazajace uczucie nierzeczywistosci, jak gdyby wysoka goraczka przeniosla go w kraine koszmarnych majakow, od ktorych nie ma ucieczki. -Pale zwloki. Jak myslisz panie, po co rozpalilem ten ogien? Aby spalic zielsko? Spojrz, panie, a bedziesz swiadkiem jedynego godnego sposobu przenoszenia umarlego do krolestwa Starozytnych! Cleehopes nie mial wcale zamiaru tam patrzec, lecz nagle okazalo sie, ze nie panuje juz nad tym, co robi, ze stracil kontrole nad swoimi miesniami. Podszedl w kierunku obdartego starego czlowieka, wpatrujac sie z lekiem w sterte plonacych smieci. Plomien znow wystrzelil, jakby posluszny jakiemus bezglosnemu rozkazowi, i wielebny Cleehopes ujrzal lezacy na stercie, trawiony ogniem i juz poczernialy ksztalt, w ktorym mozna bylo jednak wciaz rozpoznac zweglone cialo i splywajace po nim zolte strumyki skwierczacego tluszczu. Ten przerazajacy, samozwanczy straznik umarlych, byl wlasnie w trakcie palenia cialka zmarlego dziecka! Cleehopes zwymiotowal. Zdawalo sie, ze jego zoladek oddal wszystko, co zostalo wczesniej zjedzone. Myslal, ze zemdleje, lecz swiadomosc nie opuszczala go. Dziecko zdawalo sie poruszac; zapewne pod wlasnym ciezarem zsuwalo sie ze stosu, nie moglo byc przeciez zywe. Pastor otworzyl usta, chcac zaprotestowac, lecz zamiast slow z jego gardla wydobyl sie nieskladny belkot. Stojacy za nim mezczyzna smial sie lagodnie. -Teraz rozumiesz, panie, co mialem na mysli? Wazniejsze jest, abys pomogl umarlemu dostac sie do krolestwa starozytnych bogow, niz zebys mial zaklocac spokoj tych, ktorym juz nie mozesz pomoc. Pastor zdawal sobie sprawe, ze potakujaco kiwa glowa, a jego czarny kapelusz zsuwa sie i odlatuje, unoszony przez wiatr. Nie czul juz zimna, utkwil wzrok w na wpol spalonym ciele, zastanawiajac sie, ile jeszcze czasu minie, zanim ogien strawi je do konca, obracajac w nicosc. Z prochu w proch... -Mam jeszcze inne obowiazki, panie i jestem wdzieczny, ze cie tutaj przyslali, abys mi pomogl. A teraz moze bylbys tak uprzejmy i dopilnowal ognia, az bedzie po wszystkim, jesli mnie rozumiesz... Cleehopes rozumial i nagle przestal odczuwac odraze. Ten mezczyzna mial calkowita racje; kremacja jest najwlasciwszym sposobem godnego postepowania z cialem. Poczul, ze cos wsuwa mu sie w rece, uchwycil wiec te rzecz, a spojrzawszy stwierdzil, iz byly to pokaznych rozmiarow widly ogrodowe. -Pilnuj teraz ognia, panie, i nie pozwol mu zgasnac. Moze wkrotce zobaczymy sie znowu, kto wie? Wielebny Cleehopes uswiadomil sobie, ze jest sam. Nie bal sie juz i nie mogl pojac, czego lekal sie na poczatku. Pocil sie i pomrukiwal z wysilku, dokladajac do ognia i pilnujac dostepu powietrza tak, aby pozadliwe pomaranczowe plomienie strawily martwe cialo, przemieniajac je w nierozpoznawalny przedmiot, lezacy na szczycie stosu. Maly ksztalt unosil sie i opadal, jakby takze pragnal wspolpracowac w pierwszym etapie swojej podrozy w nieznane. Opary nie byly juz dla spoconego palacza ani drazniace, ani nieprzyjemne. Wdychal je jak mily zapach poledwicy smazonej na niedzielny obiad. Stracil poczucie uplywajacego czasu, pracowal z przyjemnoscia, pragnac jak najszybciej wyslac w zaswiaty dusze niewinnego dziecka. Zalewajace cmentarz szare i chlodne swiatlo poranka odslonilo postac starego mezczyzny ubranego w podarte i osmalone szaty duchownego, ktory zgarnial resztki tlacych sie galezi na niewielka kupke i z przyjemnoscia wdychal ostatnie smuzki unoszacego sie dymu. I gdy w koncu ogien zgasl na dobre, wielebny Cleehopes wbil widly w miekka ziemie i rozesmial sie na glos, zadowolony z dobrze wykonanej pracy. Nigdzie nie bylo sladu po mezczyznie w meloniku, lecz z pewnoscia mial sie on jeszcze pojawic i skontrolowac, jak zostalo wykonane jego polecenie. Na pewno bedzie zadowolony. Pastor odszedl - jak zwykle powloczac nogami - i zaczal krazyc bez celu pomiedzy grobami. Spostrzegl swoja torbe stojaca na srodku sciezki prowadzacej do kosciola, lecz nie rozpoznal jej. Nie interesowala go. Slonce wznioslo sie wyzej, cieple wiosenne promienie zaczely ogrzewac okolice i odbijac sie od lysej glowy pastora. Cleehopes uswiadomil sobie obecnosc kogos obcego dopiero, gdy ten polozyl mu reke na ramieniu, wstrzymujac jego wedrowke. Odwrocil sie, sadzac przez chwile, ze to jego nocny towarzysz, lecz zamiast niego ujrzal nieznajome rysy twarzy, stalowe szare oczy i cienkie wasiki. -Wszystko w porzadku, pastorze? - nieznajomy lekko uniosl brwi. -Oczywiscie - zachichotal duchowny i wybuchnal glosnym smiechem. - Wlasnie skonczylem kremacje. Czy zechcialby pan pojsc tam i zobaczyc wszystko osobiscie? Inspektor Groome skinal glowa i ciarki przebiegly mu po plecach. -W porzadku, prosze, niech pastor prowadzi. Chcialbym zobaczyc, czego pan dokonal w ciagu nocy. Biskup byl bardzo zaniepokojony, gdy sie dowiedzial, ze pan nie wrocil... Rozdzial III -Nic wiecej nie moge panu powiedziec, Sabat - Biskup Boyce nerwowo skubal palcami dolna warge. Nie lubil mezczyzny siedzacego naprzeciw. Wydawal sie byc tak pewny siebie, ze az arogancki, nie okazywal zadnego szacunku dla jego godnosci i wieku. Nie zapytal nawet, czy moze zapalic te swoja smierdzaca fajke. Fakt, ze biskup palil cygara, nie byl zadnym usprawiedliwieniem, gdyz nie prosil goscia, by zechcial zapalic razem z nim. Jednakowoz ten mezczyzna byl niezbedny teraz, gdy egzorcyzmy pastora Cleehopesa zawiodly. Biedny pastor, wciaz nie odzyskiwal swiadomosci, nie przestawal mamrotac o waznym problemie kremacji od czasu, kiedy znalazl sie w szpitalu psychiatrycznym. Sabat nie darzyl sympatia kleru i niechec ta rozciagala sie na wszystkich przedstawicieli Kosciola, od biskupa az do najmniej znaczacych ksiezy. Jednakze nadeszly takie czasy, ze byl zmuszony wspolpracowac z nimi przeciwko wspolnemu wrogowi, przeciw zlym mocom. Czyz jego walka z tym, ktory przybral ludzka postac, aby wskrzeszac umarlych, nie zakonczyla sie niegdys sukcesem*? * Patrz: Sabat 1. "Hieny cmentarne". Teraz zlo pojawilo sie w innej postaci. Ktos dokonywal bezboznych kremacji i sprawil, ze znany egzorcysta postradal zmysly. Sabat pamietal Cleehopesa jeszcze z czasow, kiedy sam byl ksiedzem, zanim porzucil kariere duchownego i zaczal pracowac w SAS. -Z pewnoscia zajme sie ta sprawa. - Sabat pozwolil sobie na usmiech. - Chcialbym jednak pracowac na wlasna reke, aby mi nie przeszkadzano. Czy bylby pan laskaw poinformowac o tym inspektora Groome? Biskup Boyce przytaknal. Zapaliwszy cygaro, przygladal sie swemu gosciowi z niechetnym podziwem. Bez watpienia byl to twardy mezczyzna. W jego osiemdziesieciokilogramowym ciele nie bylo grama tluszczu, pod skora drgaly miesnie. Wysoki, o ostrej, szczuplej twarzy i opadajacych na kolnierz garnituru czarnych wlosach, ubrany z niedbala elegancja, przypominal biskupowi postac z westernu, tylko tysiac razy grozniejsza, bo realna. Tak tez mowiono o Sabacie i ktokolwiek spotkal go chociaz raz, wiedzial, ze zadna z tych opowiesci nie byla przesadzona. Sabat byl kiedys ksiedzem i ta mysl w dziwny sposob przesladowala i irytowala Boyce'a. Krazyly pogloski, ze jego kaplanstwo mialo byc zadoscuczynieniem za wczesniejsze doswiadczenia homoseksualne. Zamiast tego, Sabat zapalal goraca nienawiscia do Kosciola i kleru i - porzuciwszy habit - przywdzial mundur oficera SAS. Potencjalny morderca znalazl sposob, aby swojej potrzebie zabijania nadac pozory legalnosci. -Chcialbym otrzymac wynagrodzenie. - Lsniace jak granit, ciemne oczy Sabata patrzyly z lekka drwina. -Nie myslalem o tym. - Biskup spojrzal na niego zimno. - Nigdy dotad nie placilem egzorcystom. -Lecz zapewne nie bedzie to zwyczajne egzorcyzmowanie. -Co pan ma na mysli? -Nie powiedzial mi pan nic o biskupie Avensonie - Sabat spojrzal na wiszacy po jego lewej stronie obraz olejny. - To, co sie dzieje teraz, czymkolwiek by nie bylo, zaczelo sie w roku 1742, a byc moze wczesniej. Cialo Avensona zostalo znalezione, podobnie jak cialo Owena, w postaci zweglonych szczatkow. Rowniez ostatni pana egzorcysta postradal zmysly, bo wiem plomienie staly sie obsesja, ktora opanowala go calkowicie. Nie mamy zatem do czynienia ze zwyklym duchem. Nie wiem wprawdzie kim lub czym on jest, lecz z pewnoscia jest niebezpieczny. Nie zamierzam ryzykowac zycia czy narazac sie na jeszcze gorsze rzeczy za darmo. Boyce patrzyl na niego z niechecia. Ten cholerny Sabat zamierza przeryc cala historie kosciola Sw. Moniki. Ohydny typ. -Nie przypuszczam, aby los Avensona mogl miec cokolwiek wspolnego z tym, co wydarzylo sie w roku 1982, blisko dwiescie piecdziesiat lat pozniej. -Nie mozemy niczego pominac. Zreszta sadze, ze tutaj zwiazki sa oczywiste. Prosze mi powiedziec, z czego bylo zrobione ognisko Cleehopesa? -Jedynie z trawy i zielska. Poprzedniego dnia zamowiony robotnik kosil trawniki wokol kosciola i zostawil sterte siana. Cleehopes podlozyl pod nia ogien. -Nic wiecej? -Przynajmniej ja o niczym nie wiem. Policja przeszukiwala teren, lecz nie powiedziano mi, by cokolwiek znalezli. -W kazdym razie bede musial zobaczyc sie z Groomem. Teraz porozmawiajmy o wynagrodzeniu, ksieze biskupie. Pracuje za piec stow tygodniowo plus zwrot kosztow. -Alez to jawny rozboj. - Cienkie wargi Boyce'a drzaly, gdy nerwowo zaciagal sie cygarem. -Nie, jezeli wezmie pan pod uwage ryzyko, jakie podejmuje. Jednakowoz, skoro sadzi pan, ze jestem za drogi... Biskup wyciagnal szuflade i wyjal z niej ksiege wydatkow diecezji. Otrzymal polecenie zatrudnienia tego czlowieka z samego Westminster, gdzie takze poinformowano go, ze Sabat pracowal juz wczesniej dla Kosciola. Nie byly to ani pieniadze biskupa Boyce'a ani czas i miejsce, by sie o nie klocic. Pospiesznie wypisal czek, wyrwal go z ksiazeczki i pchnal niewielki, zolty swistek na druga strone biurka. -Pozostaje mi tylko miec nadzieje, ze zdola pan zakonczyc to wszystko w ciagu tygodnia. -I ja chcialbym miec to z glowy - Sabat usmiechnal sie pod wasem - lecz potrzebuje troche czasu, by sie przygotowac-. -Moze pan mieszkac w domu wikarego. - Biskup spojrzal na niego nieprzyjaznym wzrokiem. - Chcialbym, aby bylo tam panu jak najwygodniej i aby czul sie pan swobodny. W zwiazku z ta cala sprawa przybylo do miasteczka mnostwo dziennikarzy. Nie chcialbym, aby zawracali panu glowe, zreszta sadze, ze ten rodzaj publikacji moze jedynie zaszkodzic Kosciolowi. -Nie bedzie pan nawet wiedzial, ze znajduje sie w poblizu. - Sabat ponownie usmiechnal sie i skierowal w strone wyjscia. Kiedy drzwi zamknely sie za nim, biskup ociezalym ruchem siegnal po cygaro. Ten dziwny gosc wzbudzal w nim nieokreslony niepokoj; roznil sie znacznie od przecietnych ludzi, przypominal raczej dzikie zwierze. Sabat wyszedl z pokoju i skierowal sie w strone zaparkowanego nie opodal daimlera. Na jego twarzy malowala sie niechec. Nie lubil Boyce'a i bylo tak dlatego, iz uwazal go za hipokryte. Biskup posiadal swego rodzaju intuicje i Sabat nauczyl sie w przeszlosci, ze nie nalezy jej ignorowac. Cos ostrzegalo go przed tym dostojnikiem Kosciola, nie mogl tego nie zauwazyc. Wciaz pamietal malowidlo wiszace w gabinecie Boyce'a. Obraz przedstawial biskupa Avensona. Patrzac na ten obraz Sabat czul, ze miesnie ma napiete do ostatnich granic. Tamto oblicze, wyrazy twarzy tak przypominaly jego wlasnego brata, Quentina, najgorszego czlowieka, o jakim slyszal. Sabat otworzyl drzwiczki samochodu i usiadlszy za kierownica, przygladal sie palacowym ogrodom. Patrzyl jednak nieuwaznie. Nawet teraz wydawalo mu sie, ze slyszy glos Quentina, gdzies w swoim wlasnym mozgu. -Nie umarlem, Mark. Wciaz zyje, teraz jestem toba! Sabat poczul na plecach struzki zimnego potu, koszula przykleila mu sie do ciala. Przypomnial sobie okolona drzwiami gorska polane, tamta dzika okolice, gdzie nie docieraly nawet ptaki i lesne zwierzeta. To bylo miejsce, ktore Quentin wybral na ostatnie dni zycia; bastion zla ukryty wsrod gor. Quentin byl znany jako "sluga Szatana", byl poszukiwany przez sluzby bezpieczenstwa calego swiata, lecz kazdy mial nadzieje, ze nie on bedzie musial stanac z nim oko w oko. Scigal go takze Mark Sabat. I tam, na polanie mialo miejsce ich decydujace starcie. Sabat zadrzal, gdy przypomnial sobie, jak tamten czlowiek, najgorszy, jakiego znala ludzkosc, zdolal przycmic nadzwyczajna sile jego egzorcyzmow. Ciala lezaly obok trzech rozkopanych grobow. Quentin, kaplan voodoo, probowal wskrzesic martwych, aby utworzyc z nich armie poslusznych zombi. Sabatowi zdawalo sie, ze znowu czuje zapach rozkladajacych sie cial. Przypomnial sobie, jak sam wpadl do jednego z grobow, spojrzal w gore i ujrzal nad soba wzniesione do ciosu ostrze siekiery Quentina, jak w ostatniej chwili zdolal wyciagnac rewolwer i wystrzelic, jak Quentin zachwial sie i runal prosto na niego, do glebokiego dolu. Raz jeszcze zobaczyl przed soba rozpryskujacy sie po ostatnim strzale mozg, strumienie krwi splywajace po wilgotnych scianach grobu. Na tym powinna sie zakonczyc jego misja. Wygramolil sie z podluznej dziury i chwiejnym krokiem zszedl gorska sciezka. Lecz nie byl to jeszcze koniec. Dusza Quentina w jakis sposob polaczyla sie z jego wlasna, rozpoczynajac walke dobra ze zlem wewnatrz zywej istoty, w duszy opetanego, ktory sam ze soba walczy o przezycie. Wciaz walczy. I tak juz pozostalo. Sabat, niegdys ksiadz, pozniej czlonek SAS, po nieslawnej historii z zona pulkownika znow w cywilu, na koniec stal sie ofiara swojej podwojnej osobowosci. Byly chwile, gdy zlo stawalo sie w nim zbyt silne, aby mogl stawiac opor i wtedy Quentin ozywal znowu. W innych sytuacjach brala gore zawzietosc Marka Sabata, jego chec zemsty za to, co uczynil mu zly duch. Wciaz obracalo sie kolo fortuny i Sabat nigdy nie mogl byc siebie pewien; egzorcysta o niewiarygodnej psychicznej mocy, ktora mogla go zniszczyc. Quentin milczal juz zbyt dlugo i zdawalo sie. ze teraz drgnal, poruszony wydobytym z przeszlosci widokiem okrutnych rysow twarzy biskupa Avensona. Sabat uruchomil samochod. Wciaz slyszal dobiegajacy skads smiech Quentina. Wyprostowal sie na siedzeniu, mocniej uchwycil kierownice i zacisnal zeby. Do diabla, jesli moce zla chca walki, beda ja mialy. Czul przyjemny ciezar ukrytego w kieszeni rewolweru; bron sprawiala, ze stawal sie pewniejszy siebie, chociaz jej skutecznosc w bitwie, ktora mial rozpoczac, byla ograniczona. Tym niemniej, lepsze to niz nic. Wydostawszy sie z ulicznego tloku, prowadzil juz ze stala predkoscia. Przyciemniona przednia szyba chronila jego oczy przed promieniami zachodzacego slonca. Spojrzal na zegarek - bylo dwadziescia po szostej, nie musial sie wiec spieszyc. Wieczorem wprowadzi sie do swej nowej kwatery, a jutro rozpocznie sledztwo. Byloby glupota ruszac prosto do kosciola bez wczesniejszego rozeznania w mozliwosciach wroga. Czas dzialal na jego korzysc, wszystkie rachunki placil kosciol. Godzine pozniej daimler wjechal w uliczke pomiedzy nowoczesnymi domkami na obrzezach wioski. Jeszcze dziesiec lat temu wies miala wlasnego proboszcza, lecz hierarchia koscielna zadecydowala, ze utrzymywanie probostwa w podupadajacej parafii jest zbyt kosztowne. Tak wiec okazaly, czarno-bialy budynek zostal sprzedany po zlodziejskiej cenie i odtad kazdy z wikarych zajmowal skromne mieszkanie w nowej dzielnicy. Trudno zgadnac, dokad przeprowadzil sie wielebny Filip Owen, myslal Sabat. Cos go wzywalo i Sabat musial upewnic sie, ze jego dusza nie podaza za tym wolaniem. Quentin wykorzystywal kazda jego slabosc... Wszedl do domu i obejrzal go dokladnie, od dachu az po parter. Mieszkanie bylo skromne, lecz schludnie utrzymane, widac bylo, ze mieszkal tu samotny mezczyzna. Sabat zasmial sie do siebie; w koncu on rowniez byl samotnym mezczyzna i przez tych kilka chwil poczul, jak znajome drzenie, za