GUY N. SMITH Sabat #4 Lacznik druidow (DRUID CONNECTION) Przelozyla Katarzyna Jarosiewicz PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDANSK 1991 Tytul oryginalu DRUID CONNECTION Redaktor: Jacek FromanskiOpracowanie graficzne: Piotr Metlenga Copyright (C) 1982 by Guy N. Smith (C) Copyright for the Polish edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL 1991 Wydanie IISBN 83-85276-42-4 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca, Krakow Zam. 3532/91. Druk z dostarczonych diapozytywow Imie i nazwisko: Mark Sabat Data urodzenia: 21.11.39. Miejsce urodzenia: Tamworth, Staffs Ojciec: John Norman Sabat, urodzony w Stourbridge, 13.09.1897 przedsiebiorca bankowy, zmarly 23.12.1977. Matka: Edith Mary Sabat (z domu Smith), urodzona w Tamworth, Staffs 13.01.11. Inni krewni: Quentin Sabat, zmarly 1980. Zyciorys: Wyksztalcenie: Szkola katedralna w Lichfield, Staffs, College w Weilington Shropshire Uniwersytet w Oxfordzie. 1963 - 1968 okres kaplanstwa 1968-1972 brak danych 1973-1979 sluzba w SAS 1980 dzieki nieprzecietnym zdolnosciom psychicznym uznany za egzorcyste Rozdzial I Mlody wikary drzal na calym ciele. Czul chlod i nieokreslony niepokoj. Cos bylo nie w porzadku, lecz nie potrafil dokladnie okreslic, co. Zdumiala go nagla zmiana temperatury. Gdy wychodzil z domu i szedl do kosciola odleglego zaledwie o kilkaset metrow, rzeski wiosenny wietrzyk owiewal jego anielska twarz, a blask zachodzacego slonca byl niemal oslepiajacy. Teraz zas, choc nie minelo wiecej niz dwadziescia minut, otaczal go mrok. Z kazda chwila oziebialo sie coraz bardziej. Dotarlszy w koncu do bramy kosciola, wielebny Filip Owen poczul lekki zawrot glowy i przystanal, by pozbierac mysli. Zdawalo mu sie, ze czas od wyjscia z domu umknal jego uwadze, minal niepostrzezenie. Niepewnie potarl dlonia czolo; twarz mial mokra od potu, a gardlo suche i scisniete. Czul sie tak, jakby byl chory. Tak, stwierdzil, musial zlapac jakas infekcje, przeziebienie czy cos w tym rodzaju. Caly czas mial dreszcze. Moze to grypa. Zawsze przeciez latwo sie zarazal. Mial dopiero trzydziesci jeden lat, lecz teraz - jakby sie nagle postarzal. Rozejrzal sie wokol. Miejsce to, tak znajome, w glebokim i wciaz gestniejacym mroku zdawalo mu sie obce i nieprzyjazne. Sprobowal przelknac sline. Bol gardla byl prawie nie do zniesienia. Powinien wrocic do domu i zaraz polozyc sie do lozka. Lecz nie, lepiej zawczasu powoli przygotowac kosciol do porannej mszy, niz nazajutrz robic wszystko w szalenczym pospiechu. Kiedy stal tak, nie mogac podjac decyzji, poczul obawe... strach! To przeciez smieszne, tlumaczyl sobie. Znajdowal sie w Domu Bozym, nic mu tu nie moglo zagrazac. Wszystko przez to spotkanie w przedsionku kosciola. Sposob, w jaki rozgniewani parafianie wyladowali na nim swoja zlosc. Pastor sprytnie wytlumaczyl wtedy swoja nieobecnosc i pozostawil Owena samego, twarza w twarz z rozwscieczonym tlumem tych, ktorych wikary uwazal dotad za przyjaciol. Nawet zwrocenie sie z cala sprawa do biskupa nie dalo zadnych efektow, co zreszta bylo do przewidzenia. Jednak nie mogl za to winic tych wszystkich ludzi - potraktowano ich przeciez z jawna pogarda. Filip Owen czul, jak narasta w nim poczucie winy. W koncu on tez mial swoj udzial w tym oszustwie. Widzial az nazbyt jasno nieuczciwosc calego przedsiewziecia, lecz wtedy nie mial dosc odwagi, by powiedziec o tym pastorowi, przeciwstawic sie. Ten zreczny manewr nie byl w istocie niczym wiecej, jak wykorzystywaniem ludzkiego zaufania. Sprawa ciagnela sie juz od konca wojny, od czasu, kiedy Sir Henry Grayne, jeden ze znaczniejszych mieszkancow wioski, kupil dziesiec akrow przylegajacej do cmentarza ziemi i obszar ten ofiarowal w spadku kosciolowi sw. Moniki. Mial on pozostac wieczysta wlasnoscia kosciola. Zapewne przed uplywem dziesieciu lat stalby sie czescia cmentarza, gdyz wioska rozrastala sie z kazdym rokiem, przybywalo wiec takze grobow. Sir Henry Grayne regularnie uczeszczal do kosciola sw. Moniki. Byl multimilionerem, a najlepszym pomnikiem jego zycia byl grobowiec, ktory mu postawiono. Filip Owen znow poczul wyrzuty sumienia na wspomnienie ogromnego marmurowego kamienia, teraz pozielenialego od mchu i oblepionego ptasimi odchodami. Sir Henry przeznaczyl na czyszczenie grobowca spora sume, lecz przez ostatnie piec lat nikt nawet nie kiwnal palcem w tej sprawie. Dlaczego? Gdy kilka tygodni temu Filip poruszyl te kwestie, pastor Mannering milczal, potem wymamrotal jakies usprawiedliwienie, wspominajac o wysokich kosztach robocizny w obecnych czasach. Wikary mial takze ochote zapytac o dach kosciola, lecz zabraklo mu odwagi. Sir Henry rowniez i na to przeznaczyl pieniadze, czemu wiec pastor Mannering niepokoil fundacje odbudowy, aby zajela sie ratowaniem odpadajacych dachowek? Ach, powod byl jasny; nie trzeba bylo nawet pytac. Pieniadze trustu Sir Henry'ego Grayne'a zostaly uzyte do utrzymania kosciola Manneringa, sw. Piotra - "kosciola-matki". Winny byl zarowno pastor, jak i kuratorzy, lecz w kazdym razie nie bylo watpliwosci, ze wszystkie pieniadze juz wydano. Jesli ktokolwiek mialby odwage o to zapytac, wielebny Mannering mial doskonale usprawiedliwienie: "Kosciol Bozy jest jeden, a pieniadze byly potrzebne na utrzymanie kosciola diecezjalnego, gdyz bez niego upadlby takze kosciol sw. Moniki". Biskup Boyce poparlby go i w rezultacie zwykli smiertelnicy nie mieliby nic do gadania. Owen czul, ze z wscieklosci krew zaczyna pulsowac mu w skroniach, a tepy bol przeszywa glowe. Byc moze nie mial racji: Ale skapcom w sutannach nie wystarczylo sprzeniewierzenie pieniedzy na renowacje grobu Grayne i naprawe dachu. Teraz zorientowali sie, ze moga zrabowac duzo wiecej. Jakie znaczenie mogl miec dla kogokolwiek ten teren? Nie nadawal sie na pastwisko i nie byl jeszcze poswiecony. Dlaczego wiec nie sprzedac go teraz, gdy panuje taki popyt na tereny budowlane? Owen zacisnal piesci, az paznokcie wbily mu sie w skore. Musialo dojsc do jakiegos przekupstwa, gdyz w przeciwnym razie biskup Boyce nie otrzymalby pozwolenia na budowe stu domow na tym terenie. Mieszkancy wsi nie byli niczego swiadomi, az do momentu, gdy mozna juz bylo wystawic te ziemie na sprzedaz po najwyzszej cenie. Mlody wikary przelknal sline, czujac skurcz zoladka. Nagle znalazl sie miedzy mlotem a kowadlem, majac z jednej strony Boyce'a i Manneringa, z drugiej - mieszkancow wsi. Ci ostatni skierowali swoj protest przeciwko Owenowi, gdy nie byl w stanie odpowiedziec na ich zarzuty. Chcial oskarzyc biskupa i pastora, lecz zabraklo mu odwagi. Jego nieskladne wyjasnienia zostaly zagluszone przez obelgi i grozby. Teraz znowu znalazl sie tutaj, w ciemnosciach, nastawiony na wykonanie czynnosci zwiazanych z przygotowaniem kosciola do komunii, gdyz chcial znalezc sie sam z... O Boze, nie chcial przebywac tu ani chwili dluzej! Tak ciemno, taki dojmujacy chlod; szept wiatru w galeziach wysokich cisow brzmial jak jadowity syk. Zdawalo mu sie, ze z ciemnosci wysuwaja sie jakies szpony i dotykaja jego spoconego ciala. Przycupnal i - modlac sie - zakryl oczy dlonmi. Prosil Boga, by pozwolil mu znow ujrzec wiosenne slonce, poczuc cieplo kwietniowego wieczoru, aby wszystkie te zmory okazaly sie zwyklym majaczeniem w goraczce. Nagle zdalo mu sie, ze jakas niewidzialna sila uchwycila go za nadgarstki i odslonila oczy, szepczac w uszy lodowatym podmuchem: -Patrz! Och, dobry Boze, to niemozliwe. Wszystko to musi byc jakims nocnym koszmarem, wywolanym rozwijajaca sie choroba. Filip Owen widzial, mimo slabego swiatla. Dostrzegal jakas szarosc, jakby zblizajacego sie brzasku, jakas unoszaca sie nad cmentarzem mgle, ktora przemienila grobowce w okropne, nierozpoznawalne i poruszajace sie ksztalty. Mial ochote uciec, lecz nie byl w stanie ruszyc sie z miejsca, jak gdyby przykuty do ziemi jakas magnetyczna sila. Chetnie zamknalby oczy, aby przeciac te wizje, ale powieki nie chcialy opasc. Nie mogl nawet wydobyc uwiezionego w gardle krzyku, gdyz struny glosowe byly jak sparalizowane. To byli ludzie, a przynajmniej istoty o ludzkich ksztaltach. Wynurzali sie z mgly i wyciagali ku niemu swoje trupio zimne palce, dotykajac jego ciala tak samo, jak robili to poprzednio pod oslona ciemnosci. Byl ich co najmniej tuzin, byc moze inni kryli sie poza zasiegiem jego wzroku. Mieli na glowach ogromne skorzane czapki. Twarze skryte byly w cieniu, dlugie szaty opadaly na ich obute w sandaly stopy. Kazda z tych istot trzymala w reku scieta z drzewa galazke z zielonymi jeszcze liscmi. Mimo przerazenia Owen rozpoznal zielone i twarde liscie debu. -Zdrajco, patrzysz na Kaplanow Debu, ktorych twarze maja pozostac w ukryciu. Filip Owen pragnal zemdlec, nawet umrzec, aby tylko nie byc swiadkiem tego, co mialo sie wydarzyc. Probowal modlic sie, lecz tak dobrze znane, tak czesto powtarzane slowa zupelnie wylecialy mu z glowy. Mgla rozproszyla sie na tyle, ze odslonil sie przed nim kolejny przerazajacy widok. Brama, cmentarz... nawet kosciol, wszystko zniknelo! Pozostalo 11otwarte wrzosowisko i las powykrzywianych debow. Za nimi, jak siegnac wzrokiem, rozciagal sie zarosniety wrzosami ugor. Zadnych domow, zadnych nowoczesnych zabudowan, ktore tak zniszczyly krajobraz wioski! Wikary jeknal z przerazenia, glos uwiazl mu w gardle. Tlum rozstapil sie, robiac przejscie wysokiej postaci, ktora kroczyla przez debowy zagajnik. Wsrod obecnych rozlegl sie pomruk strachu, wszyscy padli na kolana. -Modlcie sie do Aldy, od ktorego potezniejsi sa jedynie sami bogowie. Wysoka postac zatrzymala sie zaledwie o metr od Filipa Owena. Wikary mial ochote uciec, lecz nie byl w stanie sie poruszyc. Spojrzal w zapadniete, pelne nienawisci oczy tamtego. Pozolkla skora nadawala jego glowie wyglad czaszki. Zamiast czapki istota nosila wieniec upleciony z galezi debu. Jej nozdrza wygladaly jak dwie ciemne jamy, w ustach sterczaly poczerniale resztki uzebienia. Zmieta i pobrudzona ziemia biala szata platala sie miedzy nagimi stopami, zahaczajac o polamane paznokcie. Szyje oplatal stary, kunsztownej roboty naszyjnik z brazu. -Patrz! Wielki Druid zagladal wikaremu prosto w oczy, z ust ciekla mu struzka sliny. -Falszywy kaplanie, jestes zdrajca naszej religii i tego, ktorego nazywasz Bogiem. W swojej zdradzie za szedles zbyt daleko i starozytni stracili cierpliwosc. Ja, Alda, wielki kaplan posrod Kaplanow Debu, zostalem wezwany, aby cie sadzic. Za twoje swietokradztwa za slugujesz na smierc. Wszyscy poderwali sie jak dzikie bestie, ktore zwietrzyly krew. Patrzyli na swego przywodce, czekajac na rozkaz, aby zabic. Alda odwrocil sie powoli, wykrzywiajac usta w grymasie, ktory zapewne mial byc usmiechem. -Jak napisano w Ksiedze Eddy, kara za zdrade i swietokradztwo jest smierc. Smierc w ogniu, tak aby zniszczyc cialo winnego i uniemozliwic mu dalsze sianie zgorszenia wsrod swietych. - Na zawsze... - obdarta istota pochylila sie nad skamienialym z przerazenia wiezniem. - Niechaj bogowie laskawie przyjma nasza ofiare! To bylo jak koszmarny sen. To musial byc sen. Wikary poczul, ze ciagna go po nierownej ziemi, ostre kamienie kaleczyly mu skore. Galazki jalowca oraly twarz; zdawalo sie, nawet rosliny zmuszone zostaly, by go torturowac. Panowal polmrok, mgla odplynela, pozostawiajac na jego ciele zimne krople. Teraz wiedzial, ze to nie sen, choc wymykalo sie to probom logicznego wytlumaczenia. Jakims sposobem cofnal sie w czasie do prymitywnej epoki, w ktorej mial stac sie ofiara barbarzynskiego obrzedu, poniesc smierc w plomieniach. Zostanie spalony we wnetrzu Wiklinowego Czlowieka, zgodnie ze starym, skandynawskim zwyczajem. Zginie w nigdy niegasnacym zarze. Mgla nad wrzosowiskiem znow rozwiala sie nieco, ukazujac Wiklinowego Czlowieka. Na sciezce posrod wrzosow stala niemal dwu i polmetrowa istota, przypominajaca Owenowi olbrzymia kukle, podparta grubymi kijami. Groteskowy korpus wykonany byl z plecionej trawy, wzniesione ramiona skladaly hold jakiemus nieznanemu bostwu. I twarz... te przerazajace rysy, oczy widzace, rozumiejace... i pozadliwe! Wikary skurczyl sie pod tym spojrzeniem. Otwarte usta slomianego potwora zdawaly sie z niego szydzic. -Szybciej! Wiklinowy Czlowiek jest glodny i trzeba ulagodzic gniew bogow, zanim przekaza dzielo zemsty tym, ktorzy im sluza. Kaplani Debu wlekli go ze zdwojona energia, az znalazl sie tak blisko tej istoty, ze nie mogl juz widziec jej przerazajacych oczu. Niemal upadl, lecz przytrzymano go. Probowal krzyczec; szyderstwa oprawcow zabrzmialy jak koszmarne echo jego wlasnego glosu. Pragnal zemdlec, modlil sie o utrate przytomnosci, aby moc bezbolesnie przekroczyc granice smierci i przebudzic sie juz w niebie, o ktorym z taka moca mowil podczas kazan. Wciaz pozostawal jednak w pelni swiadomy, czekajac na rozniecenie ognia. Wiklinowy ksztalt nie mial tylu, wiec dostac sie do srodka mozna bylo jedynie wchodzac po drabince, zrobionej ze splecionych ze soba mocnych galezi. Owen postawil noge na stopniu, popychany i podtrzymywany rekami druidow. Po chwili byl juz w srodku, z ramionami wewnatrz pustych wiklinowych rekawow, scisniety tak, ze zachowywal pionowa pozycje, mimo iz oslabione nogi nie byly w stanie utrzymac ciezaru ciala. Boze, ten smrod; mdlaca won dlugo niesprzatanych stajni, cierpki zapach ekskrementow i moczu. Usilowal wstrzymac oddech, lecz nie udalo mu sie, zwymiotowal. Dyszal, ciezko lapiac powietrze, wdychajac zgnily odor zla. Pogodzil sie ze smiercia i nie modlil sie juz o wybawienie, lecz o to, by nie odczuwac bolu. "Panie, jestem slaby i watly... przyjmij mnie do siebie..." Po raz pierwszy zdal sobie sprawe, ze pozostanie w tym ciasnym wiezieniu az do konca. Jego glowa pasowala do glowy Wiklinowego Czlowieka tak dokladnie, jak gdyby Kaplani Debu wykonali te pleciona istote specjalnie na jego miare. Przez jej nozdrza wdychal chlodne i wilgotne poranne powietrze, przez otwory w miejscu oczu widzial postacie zgromadzone o kilka metrow od niego. Wielki Druid patrzyl na niego; trupie rysy jego twarzy zastygly w maske nienawisci. W spokojnym powietrzu zabrzmialy jego slowa: -Bluznierco! Niech twoja smierc usmierzy gniew Starozytnych i niech twoj los bedzie przestroga dla tych, ktorzy rowniez dopuscili sie swietokradztwa i zdrady. Jeden z kaplanow zrobil krok naprzod i podal mu zapalona galaz. Po obecnych przeszedl pomruk: -O, Alda, spal tego klamce! Wtedy Filip Owen poczul, ze odzyskal glos. Wzial gleboki oddech i zdal sobie sprawe, ze znow jest w stanie mowic. Nie krzyknal, przekroczyl juz bariere strachu. Przemowil tak, jak gdyby glosil nauke podczas porannego nabozenstwa. Powstrzymal sie przed wypowiedzeniem bluznierstwa, przed pokusa, aby prosic Boga o przebaczenie dla oprawcow, albowiem nie wiedza co czynia... Nic nie bylo w stanie powstrzymac ich przed spaleniem go zywcem. -Powiedzcie mi, kaplani starozytnej wiary, czemu to robicie. Zabijcie mnie, jesli taka jest wasza wola, lecz wytlumaczcie mi, dlaczego mam umrzec. Z pewnoscia nie przelalibyscie krwi niewinnego. -Niewinnosc? - czlowiek zwany Alda spojrzal w gore ze zdumieniem i niedowierzaniem. Plonaca galaz trzymal z dala od twarzy, by ochronic sie przed duszacym dymem. - Nie jestes niewinny, bluznierco. Kaplani Debu uznali cie winnym, i od ich wyroku nie ma odwolania. -Ale coz takiego zrobilem? W imie Boga, powiedzcie mi! -W imie Starozytnych, wystawiajac na probe ich cierpliwosc, powiem ci - Alda podszedl blizej; na jego twarzy malowalo sie niezadowolenie z powodu tej nie potrzebnej zwloki. - Twoja nowa religia zastapila nasza starozytna. Przyjelismy ja, gdyz takie bylo wymaganie nowej rasy. Lecz my, Kaplani Debu, nie umarlismy. Zylismy tu, tolerowalismy twoj kosciol, bowiem wasz bog jest zaledwie symbolem naszych bogow. Lecz teraz... gore wziela chciwosc i ziemia ta nie bedzie juz miejscem kultu, ma zostac zbezczeszczona i sprzedana tym, ktorzy zyja w grzechu! Powiedz, ze tak nie jest, falszywy kaplanie. Wielebny Filip Owen przelknal sline; doswiadczyl naglego poczucia winy. Ten stary czlowiek, kimkolwiek byl, mowil prawde. Zaprzeczenie byloby klamstwem. -Biskup... pastor - wikary czul sie jak uczen przylapany na paleniu papierosa. Gdyby zaprotestowal, potwierdziloby to jedynie jego wine w oczach oprawcow. -Prosisz o litosc, lecz blagania twoje sa prozne - rzekl Alda i jednym ruchem rzucil plonaca zagiew na sterte chrustu, otaczajacego stopy Wiklinowego Czlowieka. - Wina twoich towarzyszy jest takze twoja wina. Umrzesz teraz i tak samo umra oni, jezeli nie posluchaja ostrzezenia. Filip Owen zamknal oczy. Uslyszal trzask suchych galezi i poczul swad dymu. Zaczal kaslac i wymiotowac. Znowu spojrzal przez otwory w wiklinowej glowie i zobaczyl zgromadzonych, na wpol skrytych w klebach dymu. W uszach brzmial mu ich monotonny spiew. Ostatni raz sprobowal wyzwolic sie, lecz miesnie odmowily posluszenstwa. Czul sie tak, jakby cale cialo odretwialo pod wplywem jakiegos narkotyku i tylko umysl dzialal sprawnie, by moc doswiadczyc tortury ognia. Gdy minela krotka chwila paniki, zaprzestal walki przeciwko temu, co bylo nieuniknione. Stalo sie nieznosnie goraco i Filip nie mogl juz dostrzec, co dzieje sie na zewnatrz. Oczy piekly i lzawily, lecz nie byl w stanie ich zamknac. -Choc wedruje przez doline cienia smierci, nie lekam sie zlego... Nie wiedzial czy mowi to na glos, lecz nie byl w stanie tego stwierdzic, gdyz spiew zgromadzonych dzwieczal coraz mocniej. Przemienil sie w krzyk, w ktorym brzmialo jedno rozpoznawalne slowo, czy imie: -Edda... Edda... Edda... Uczepil sie ostatniej watlej nici zycia, walczyl, by nie stracic przytomnosci, choc tesknil juz do wieczystego spokoju smierci. Krzyknal, gdy zaczely palic sie jego stopy. Wdychal zapach palonego ciala i nie byl juz nawet w stanie zwymiotowac. Potem, gdy zaplonela sutanna, ogien uwiezil go w swojej purpurowej czerni, zabrzmial gniewny ryk piekielnych plomieni, niczym glos rozszalalego smoka. I skads, z daleka, wciaz dobiegal spiew Kaplanow Debu. -Edda... Edda... Edda... Rozdzial II Biskup Boyce czekal na jakas sposobnosc, aby zwymiotowac. Pastor Mannering zrobil to otwarcie na srodku cmentarza, nie zwazajac na grupe policjantow, ktorzy i tak zdawali sie niczego nie widziec. Boyce pomyslal, ze nawet jezeli zwykly pastor moze zieleniec na twarzy i publicznie rzygac, to jednak nie przystoi to glowie diecezji. Przelknal ostra, piekaca gorycz, ktora utkwila mu w gardle i postanowil nie patrzec wiecej na owa zweglona, bezksztaltna postac, lezaca na osmolonej trawie pomiedzy dwoma grobowcami. Ten po prawej, imponujacy pomnik Sir Henry'ego Grayne'a, wygladal tak, jak gdyby ktos przy pomocy palnika usilowal usunac z niego mech, ale tylko do wysokosci poczernialego pnia, sterczacego obok jak sprochnialy zab olbrzyma. -Czy ksiadz biskup jest pewny, ze to jest - inspektor sledczy prawie powiedzial: "byl" - wielebny Owen? -To jest wikary, na pewno - Boyce odwrocil sie i wzial gleboki oddech, w nadziei, ze uda mu sie nie zwymiotowac. -Poznaje ksztalt czaszki... i pierscien na palcu. To pierwsze bylo raczej domniemaniem, drugie prawda - Owen zawsze nosil pierscien z sygnetem. Oficer przygladzil swoje gustowne, spiczaste wasy. -Dobra, bedziemy musieli zostawic chlopcom z CID* CID - departament wywiadowczy policji brytyjskiej (przyp. tl.). przeszukanie tego cmentarza - powiedzial, pragnac wrocic juz do siebie i zaczac pisac raport. Wszystko, zeby tylko uciec od tego! -Mysle... - Boyce wciagnal gleboko powietrze - mysle, ze pan nie wie... to znaczy wie, w jaki sposob cialo moze zostac tak spopielone? -Nie wiem - odpowiedzial szorstko inspektor sledczy Groome. - Wyglada na to, ze nie bylo tu zadnego ognia, poza tym, ktory spalil cialo. Rosliny i ten przylegly grobowiec sa tylko osmolone, ale nie spalone. -Moze trafil w niego piorun? - zaproponowal Boyce, odruchowo wysuwajac jezyk i oblizujac mala brodawke na dolnej wardze. -Nie bylo burzy tej nocy. -Moze jednak sie jakis zablakal? -Piorun? A moze mlot Thora? - powiedzial sarkastycznie policjant, gdy ten sie odwrocil. -Chlopcy stwierdza to we wlasciwym czasie, ksieze biskupie. Poki co, mam mnostwo roboty. Bede w kontakcie. Biskup Boyce stal w bramie, probujac uspokoic nerwy. Dygotal na calym ciele, ale mial nadzieje, ze nikt tego nie zauwazy. W kazdym razie Mannering na pewno nie. Byl przygnebiony, nie miescilo mu sie w glowie, ze to moglo byc morderstwo. Biskup mierzyl sto osiemdziesiat osiem centymetrow wzrostu. Reprezentowal Oxford na meczach rugby i byl dobrym bokserem w tych odleglych czasach, gdy jego ogromne cialo bylo wspaniale umiesnione. Teraz, w wieku piecdziesieciu lat, miesnie obrosly w tluszcz, a male oczka - ledwo widoczne w oczodolach - wymagaly okraglych okularow, nadajacych jego twarzy sowi wyglad. Czarne wlosy posiwialy i przerzedzily sie. Podczas nabozenstw w katedrze, szaty skrywaly faldy na jego brzuchu, a gdy nie zajmowal sie sprawami diecezji, rzadko widywano go publicznie. Lubil myslec, ze wierni nazywaja go "duzym czlowiekiem". Jego postura robila wrazenie i gwarantowala autorytet wsrod ludzi przecietnego wzrostu. Znalazlszy sie znow w samochodzie, Boyce kazal szoferowi zawiezc sie z powrotem do palacu. Ze skorzanego pudelka wyjal cygaro, fachowo odgryzl koniec i celnie wyplul go przez uchylone okno. Zaciagnawszy sie gleboko drogim hawanskim dymem, wypuszczal go niespiesznie. Mdlosci ustapily. Owen byl mu najzupelniej zbedny, jak zreszta kazdy przecietny wikary. Mlodzi ludzie pchaja sie do Kosciola twierdzac, ze otrzymali "powolanie". Przekonuja Kosciol, aby pozwolil im przekonywac ludzi. Przekleci glupcy, kariera w tym zawodzie jest dokladnie taka sama, jak w przemysle bankowym. Jezeli jestes zdolny - dojdziesz do szczytu i wszystkie mozliwosci otworza sie przed toba... jak ta przestrzen, rozciagajaca sie od cmentarza sw. Moniki. Ten glupi Owen mogl miec choc tyle taktu, zeby splonac gdziekolwiek indziej. Zainteresowanie policji wlasnie tym miejscem bylo ostatnia rzecza, jakiej biskup sobie zyczyl. W palacu udal sie zaraz do swojego gabinetu. Kroczyl korytarzem po drugim dywanie z zadziwiajaca lekkoscia, przypominajaca dawne lata jego uniwersyteckiej swietnosci. Dotarlszy do biurka, podniosl sluchawke telefonu i wykrecil numer. Byl mokry od potu, ale nie z powodu fizycznego wysilku. Mloda sekretarka rady hrabstwa prawie natychmiast zglosila sie z drugiej strony linii. -Chce rozmawiac z szefem - szczeknal do sluchawki i czekal dalej, nerwowo bebniac palcami o blat biurka. -Mowi Stone - uslyszal. Swym zdecydowanym glosem przypominal tamtego inspektora z cmentarza. Cholera, policja dzialala mu na nerwy. -Mowi Boyce - powiedzial biskup niecierpliwie, zujac rozmiekly koniec cygara. -Ksieze biskupie, dlaczego... -Musze sie streszczac. Wpadlismy w male klopoty, nie wiem jeszcze, co o tym myslec, ale wystarczy, jesli powiem, ze policja kreci sie po naszym terenie. -Moj Boze! -Bez paniki, nie maja powodu podejrzewac, ze ubilismy interes z Dorrenem Hurstem, ale nie wiadomo tez, jak daleko w to wejda. Po prostu musimy byc ostrozni, pozbyc sie wszystkich dokumentow, mogacych zwrocic na nas ich uwage. Rozumie pan? -Tak, tak, ale czego, u diabla, szuka policja na tym cmentarzu? -Wikary jakims sposobem upiekl sie na popiol. -Chryste! Jak to sie stalo? -Nie wiem, ale jutrzejsze brukowce z pewnoscia wysuna pare teorii. Nie musimy sie tym zadreczac. Ostateczny termin sprzedazy mija za siedem tygodni. Wyglada wprawdzie na to, ze ci cholerni wiesniacy chca sie odwolac, ale licze, ze pan do tego nie dopusci. Owen - ten, ktory sie usmazyl - przewodniczyl zebraniu we wsi ostatniego wieczoru. Mannering mial tam pojsc, ale stchorzyl. Zastanawiam sie, czy nie jest to jakis glupi rodzaj odwetu. -O Jezu! - Stone z trudem zlapal oddech. - Wiec zaden z nas nie jest bezpieczny. -Mam inne zdanie, nie chce teraz o tym mowic - Boyce zgniotl wreszcie niedopalek cygara w ciezkiej szklanej popielniczce - ale chce, zeby pan dzialal ostroznie. Za siedem tygodni podzielimy sie pieniedzmi Hursta, a to jest ciezki kawalek grosza. Prosze wiec dzialac ostroznie, a wszystko bedzie w porzadku. Biskup odlozyl sluchawke i zapatrzyl sie w ozdobny sufit, leniwie bladzac wzrokiem wzdluz scian, az jego spojrzenie zatrzymalo sie na wyblaklym plotnie, przedstawiajacym mezczyzne o zwiotczalej twarzy i dlugich, siwych wlosach. Starzec byl w pewnym sensie podobny do Boyce'a. Po prostu - inny biskup. U dolu ramy widnial napis: "BISKUP AVENSON - 1720 - 42". Boyce zastanowil sie, ilu ludzi czytalo historie biskupa Avensona. Przy uwaznym przypatrzeniu sie, portret ukazywal czlowieka dalekiego od swietosci i poboznosci. Jego oczy - chociaz tylko namalowane - zdawaly sie uciekac przed wzrokiem patrzacego, usta wyglaszaly jakies okrutne slowa. Artysta, ktorego nieczytelny podpis widnial w prawym rogu, byl uczciwy w kazdym calu. Nie probowal niczego ukryc. Krople potu znow ukazaly sie na szerokim czole Boyce'a. Avenson zmarl w osiemnastym wieku... rowniez na cmentarzu sw. Moniki. Stare zapiski mowily, ze jego cialo zostalo pewnego dnia znalezione pomiedzy grobowcami, gdzie mial jakoby wieczerzac z diablem. Roznie tlumaczono sobie sposob, w jaki spalone cialo znalazlo sie w "miejscu, w ktorym nie bylo zadnych sladow ognia". Dokladnie, jak w przypadku Philipa Owena. Biskup przeszedl do innego pokoju i drzaca reka nalal sobie whisky. Nie podobala mu sie ta sprawa. Policja nie dowie sie wiele o smierci wikarego, tego byl pewien. Bardziej martwilo go, ze moga teraz miec pretekst, aby zbadac, dlaczego pas zieleni zostal uznany za teren budowlany. Ich dokladnosc zdawala sie nie miec granic. Tym niemniej, nie mozna bylo ryzykowac kolejnej zagadkowej smierci, z tej przyczyny, ze nie sposob bylo przewidziec, kto mialby byc nastepna ofiara. Uplynelo prawie dwa i pol wieku od czasu zaskakujacej smierci biskupa Avensona, a wroga sila najwyrazniej jeszcze istniala. Reka Boyce'a wciaz jeszcze sie trzesla, gdy wykrecal nastepny numer. Potrzebowal do pomocy pastora Cleehopesa, byl bowiem pewien, ze sledztwo nie doprowadzi do niczego. Czajacy sie na cmentarzu duch, czy cokolwiek to bylo, musi zostac unieszkodliwiony jak najszybciej - przez egzorcyste. Nikt, poza znajomymi pastora Cleehopesa, z pewnoscia nie rozpoznalby w nim egzorcysty. Niski i krepy, zblizajacy sie do szescdziesiatki, nosil czarny kapelusz skrywajacy lysine i podkreslal, ze to nakrycie glowy sluzy mu jedynie do ochrony jego blyszczacej czaszki przed kaprysami pogody. Bojazliwy i niepewny siebie, z duza trudnoscia posuwal sie sciezka od bramy do kosciola sw. Moniki. Niosl male pudelko, ktorego zawartosc zdawala sie bardzo mli ciazyc, spowalniajac kroki i zmuszajac do zatrzymywania sie co kilka jardow dla zlapania oddechu. Idac badal wszystko swoim przenikliwym wzrokiem. Byl napiety i niespokojny, jak zawsze przed egzorcyzmowaniem. Nie to, zeby bal sie swojego duchowego przeciwnika, ale wysilek potrzebny do oddalenia zlego ducha tak wyczerpywal go psychicznie i fizycznie, ze obawial sie o swoje zdrowie. Mial wrazenie, ze kazdy kolejny egzorcyzm wymagal coraz wiekszego trudu. Wolalby przekazac to zadanie komus mlodszemu - jesli znajdzie sie ktos odpowiedni. Egzorcysci sa jak rozdzkarze - nie kazdy nadaje sie do tej pracy. Jest to, jak twierdzil biskup Boyce, kwestia daru, ktorego pokorny sluga bozy nie ma prawa odrzucic. Cleehopes przyjechal tego dnia z polnocnej Anglii i byl nieco zmeczony podroza. Powinien byl odpoczac i odlozyc egzorcyzm do nastepnego wieczora, ale biskup naklanial do pospiechu. -Cos tam jest, Cleehopes - powtarzal przez telefon, domagajac sie natychmiastowego przybycia pastora do domu zmarlego Philipa Owena. - Cokolwiek by to nie bylo, jest to niebezpieczne i musi zostac usuniete tak szybko, jak to tylko mozliwe. Ksiadz jest jedynym czlowiekiem zdolnym to zrobic. Prosze zaraz przyjsc na cmentarz i wypedzic zla moc z tej poswieconej Bogu ziemi. Pastor nie mogl odmowic. Biskup byl zbyt wazna osoba. Cleehopes spakowal sie i wyruszyl zarosnieta chwastami sciezka w gore, do kosciola. Wiatr wzmogl sie pod koniec drogi i pastor mocniej jeszcze nasunal kapelusz na glowe. Bylo przejmujaco zimno. Wiosenna pogoda demonstrowala swoja zlosliwosc. Poprzedniego tygodnia bylo pogodnie i slonecznie, potem ten deszcz, tylko sniegu jeszcze brakowalo! Boyce podkreslal, ze policja podjela szeroko zakrojone sledztwo w sprawie smierci wikarego. Policjanci beda na cmentarzu, ale biskup umowil sie z inspektorem sledczym Groomem, ze nie beda przeszkadzac egzorcyscie. Prawo sceptycznie odnosi sie do kwestii istnienia ciemnych mocy, ale pastorowi pozwolono dopelnic obrzedu wypedzenia zlego. Cleehopes zadrzal. Zlo z pewnoscia czailo sie w powietrzu. Czul to w sposobie, w jaki wiatr smagal jego cialo, jakby probujac sila zawrocic go do bramy. "Odejdz starcze, to nie jest miejsce dla ciebie. Idz teraz, poki jeszcze mozesz odejsc calo..." Wielebny Cleehopes poczul zapach dymu, zanim jeszcze w zapadajacych ciemnosciach ujrzal ogien. Byla to ostra won palonych roslin, smrod ogrodowego ogniska z rodzaju tych, przeciw ktorym mieszkancy podmiejskich posiadlosci pisali niezliczone petycje. Zakaslal i wytezyl wzrok, patrzac w ciemnosc. Ujrzal dym klebiacy sie w najodleglejszym rogu cmentarza, opary, ktore wiatr przesuwal w strone kosciola. Ktos chodzil po cmentarzu, jakis bladzacy we mgle ksztalt, ledwie widoczny w pomaranczowym blasku tanczacych plomieni. Cleehopes mruknal z niezadowoleniem. To moglo pokrzyzowac jego plany. Ten ohydny dym, wypelniajacy wnetrze kosciola, bedzie dzialal na korzysc ukrywajacego sie tam zlego ducha. Z pewnoscia nie jest to policja; po coz mieliby rozpalac ognisko? To pewnie koscielny robi wiosenne porzadki na cmentarzu. Dobrze, poprosi wiec go, aby zgasil ogien, rozkaze, jesli bedzie trzeba. Do diabla z nim! Postawiwszy na ziemi torbe, pastor poczlapal w kierunku ogniska, odwracajac glowe, by uniknac duszacego dymu. Dwukrotnie musial sie zatrzymywac, gdy lapaly go nagle ataki kaszlu. W koncu znalazl sie o kilka metrow od zarzacej sie sterty smieci. Poczul mdlosci, niemal zwymiotowal. Ostry dym wzeral sie w pluca i trawil wnetrznosci. Coz ten czlowiek mogl tutaj palic? Kilka sekund pozniej zobaczyl mezczyzne, ktory pojawil sie tak nagle, jakby zmaterializowal sie z dymu. Pastor cofnal sie przerazony, jego serce zatrzymalo sie na chwile i zaczelo bic ze zdwojona moca. -Szukasz mnie, panie. W slowach wypowiedzianych z twardym nosowym akcentem dzwieczala nuta arogancji. Cleehopes popatrzyl zalzawionymi oczami. Byl to bez watpienia koscielny. Stary czlowiek przywiazany do tradycji minionej doby. Przetarty melonik naciagniety mocno na glowe, powiewajacy na wietrze zniszczony plaszcz, skorzane, siegajace kolan, spodnie i robocze buty. Twarz. Twarz tego mezczyzny miala w sobie cos, co nie pozwalalo oderwac od niej wzroku. Skora scisle przylegala do czola i policzkow i nie tworzyla zmarszczek. Krzaczaste wasy opadaly na niewidoczne spod nich usta. Lecz najbardziej przerazajace byly oczy, rozjarzone czerwonym blaskiem odbitego swiatla tanczacych plomieni. -Chciales mnie widziec, panie? - Niecierpliwosc koscielnego zaczela przeradzac sie w zlosc. Ktoz osmiela sie wchodzic na jego teren? -Tak... tak... owszem - jakal sie Cleehopes, lecz jego drzacy glos przygluszal wiatr, jak gdyby takze sily przyrody chcialy odgonic intruza. -A po co? Czy nie widzi pan, co robie? -Robi pan glupstwo - pastor, czujac, ze traci autorytet, podniosl glos. - Dym wypelnia kosciol. -I to jest takie zle, panie? Czy ktos sie skarzyl? -Owszem, ja sie skarze. Powierzono mi zadanie, ktore musze tu wykonac. -Nie, panie. - Koscielny wolno pokrecil glowa. - Nie mozesz wykonywac swojej poslugi w kosciele. -A dlaczegoz to? -Bo jest juz po wieczornym nabozenstwie, panie, a takze dlatego, iz nie jestes tu pastorem. -To zadanie zlecil mi osobiscie sam biskup - warknal Cleehopes - i rozkazuje natychmiast zgasic ten ogien. W przeciwnym razie... w przeciwnym razie zwolnie pana! -Pan mnie zwolni? Pan? - Jego okrutny smiech przerazil pastora. - Nikt nie moze mnie zwolnic. Nawet biskup. Pastor juz otworzyl usta, aby odpowiedziec, lecz w ostatniej chwili cos go powstrzymalo. Opanowalo go pomieszane ze strachem uczucie grozy; cos, czego doswiadczal zawsze przy spotkaniach z biskupem Boy-ce'em. Tyle, ze tym razem uczucie to przekroczylo swoje zwykle granice i przeistoczylo sie w paniczny strach! -A jakiego rodzaju zadanie ma pan do wykonania w kosciele? Cleehopes przelknal sline i znow spojrzal tamtemu w oczy. Blyszczaly czerwono, pelne gniewu i zlosci, jakby mialy za chwile zaplonac zywym ogniem, takim jak ten, ktory palil sie o kilka metrow dalej. Boze, i ten ohydny smrod! -Musze... musze odprawic tu - pastor przelknal sline - egzorcyzm - wykrztusil pelen zaklopotania i poczucia winy. -Odprawic egzorcyzm, panie? Jego oczy przypominaly dwa rozzarzone wegle, wyrazaly zlosc i pogarde. Nagle ognisko rozjarzylo sie silniejszym jeszcze blaskiem, po czym zgaslo. -Czyzbys nie mial zadnego szacunku dla zmarlych, panie? -Oczywiscie... oczywiscie, ze mam - pastor drzal. Nagle zrobilo sie znacznie chlodniej, mimo iz stal niemal przy samym tlacym sie jeszcze ognisku. -Wiec czemu, panie, niepokoisz ich, zamiast pomoc mi zapewnic im wieczny spokoj? Cleehopes czul, jak kurczy mu sie zoladek. Ten czlowiek byl szalencem, grabarzem, ktory wyobrazal sobie, ze jest panem tego cmentarza i ma na jego terenie nieograniczona wladze. -Chce pan przez to powiedziec, ze mam pomoc panu przy kopaniu grobu? Ten mezczyzna musial chyba zartowac; mogl byc niebezpieczny. Pastor modlil sie w duchu, aby pojawil sie teraz ktorys z pilnujacych cmentarza oficerow z CID. Z pewnoscia pelnili wlasnie nocna warte. A moze biskupowi udalo sie ich usunac, by nie przeszkadzali przy egzorcyzmach? -My, panie, nie chowamy ciala w ziemi, gdzie robactwo zerowaloby na jego gnijacych szczatkach. -A wiec co pan robi ze zmarlymi? Duchowny znowu poczul zawrot glowy i gwaltowna fale mdlosci. Wszystko wokol zaczelo mu sie wydawac jakims snem. Opanowalo go przerazajace uczucie nierzeczywistosci, jak gdyby wysoka goraczka przeniosla go w kraine koszmarnych majakow, od ktorych nie ma ucieczki. -Pale zwloki. Jak myslisz panie, po co rozpalilem ten ogien? Aby spalic zielsko? Spojrz, panie, a bedziesz swiadkiem jedynego godnego sposobu przenoszenia umarlego do krolestwa Starozytnych! Cleehopes nie mial wcale zamiaru tam patrzec, lecz nagle okazalo sie, ze nie panuje juz nad tym, co robi, ze stracil kontrole nad swoimi miesniami. Podszedl w kierunku obdartego starego czlowieka, wpatrujac sie z lekiem w sterte plonacych smieci. Plomien znow wystrzelil, jakby posluszny jakiemus bezglosnemu rozkazowi, i wielebny Cleehopes ujrzal lezacy na stercie, trawiony ogniem i juz poczernialy ksztalt, w ktorym mozna bylo jednak wciaz rozpoznac zweglone cialo i splywajace po nim zolte strumyki skwierczacego tluszczu. Ten przerazajacy, samozwanczy straznik umarlych, byl wlasnie w trakcie palenia cialka zmarlego dziecka! Cleehopes zwymiotowal. Zdawalo sie, ze jego zoladek oddal wszystko, co zostalo wczesniej zjedzone. Myslal, ze zemdleje, lecz swiadomosc nie opuszczala go. Dziecko zdawalo sie poruszac; zapewne pod wlasnym ciezarem zsuwalo sie ze stosu, nie moglo byc przeciez zywe. Pastor otworzyl usta, chcac zaprotestowac, lecz zamiast slow z jego gardla wydobyl sie nieskladny belkot. Stojacy za nim mezczyzna smial sie lagodnie. -Teraz rozumiesz, panie, co mialem na mysli? Wazniejsze jest, abys pomogl umarlemu dostac sie do krolestwa starozytnych bogow, niz zebys mial zaklocac spokoj tych, ktorym juz nie mozesz pomoc. Pastor zdawal sobie sprawe, ze potakujaco kiwa glowa, a jego czarny kapelusz zsuwa sie i odlatuje, unoszony przez wiatr. Nie czul juz zimna, utkwil wzrok w na wpol spalonym ciele, zastanawiajac sie, ile jeszcze czasu minie, zanim ogien strawi je do konca, obracajac w nicosc. Z prochu w proch... -Mam jeszcze inne obowiazki, panie i jestem wdzieczny, ze cie tutaj przyslali, abys mi pomogl. A teraz moze bylbys tak uprzejmy i dopilnowal ognia, az bedzie po wszystkim, jesli mnie rozumiesz... Cleehopes rozumial i nagle przestal odczuwac odraze. Ten mezczyzna mial calkowita racje; kremacja jest najwlasciwszym sposobem godnego postepowania z cialem. Poczul, ze cos wsuwa mu sie w rece, uchwycil wiec te rzecz, a spojrzawszy stwierdzil, iz byly to pokaznych rozmiarow widly ogrodowe. -Pilnuj teraz ognia, panie, i nie pozwol mu zgasnac. Moze wkrotce zobaczymy sie znowu, kto wie? Wielebny Cleehopes uswiadomil sobie, ze jest sam. Nie bal sie juz i nie mogl pojac, czego lekal sie na poczatku. Pocil sie i pomrukiwal z wysilku, dokladajac do ognia i pilnujac dostepu powietrza tak, aby pozadliwe pomaranczowe plomienie strawily martwe cialo, przemieniajac je w nierozpoznawalny przedmiot, lezacy na szczycie stosu. Maly ksztalt unosil sie i opadal, jakby takze pragnal wspolpracowac w pierwszym etapie swojej podrozy w nieznane. Opary nie byly juz dla spoconego palacza ani drazniace, ani nieprzyjemne. Wdychal je jak mily zapach poledwicy smazonej na niedzielny obiad. Stracil poczucie uplywajacego czasu, pracowal z przyjemnoscia, pragnac jak najszybciej wyslac w zaswiaty dusze niewinnego dziecka. Zalewajace cmentarz szare i chlodne swiatlo poranka odslonilo postac starego mezczyzny ubranego w podarte i osmalone szaty duchownego, ktory zgarnial resztki tlacych sie galezi na niewielka kupke i z przyjemnoscia wdychal ostatnie smuzki unoszacego sie dymu. I gdy w koncu ogien zgasl na dobre, wielebny Cleehopes wbil widly w miekka ziemie i rozesmial sie na glos, zadowolony z dobrze wykonanej pracy. Nigdzie nie bylo sladu po mezczyznie w meloniku, lecz z pewnoscia mial sie on jeszcze pojawic i skontrolowac, jak zostalo wykonane jego polecenie. Na pewno bedzie zadowolony. Pastor odszedl - jak zwykle powloczac nogami - i zaczal krazyc bez celu pomiedzy grobami. Spostrzegl swoja torbe stojaca na srodku sciezki prowadzacej do kosciola, lecz nie rozpoznal jej. Nie interesowala go. Slonce wznioslo sie wyzej, cieple wiosenne promienie zaczely ogrzewac okolice i odbijac sie od lysej glowy pastora. Cleehopes uswiadomil sobie obecnosc kogos obcego dopiero, gdy ten polozyl mu reke na ramieniu, wstrzymujac jego wedrowke. Odwrocil sie, sadzac przez chwile, ze to jego nocny towarzysz, lecz zamiast niego ujrzal nieznajome rysy twarzy, stalowe szare oczy i cienkie wasiki. -Wszystko w porzadku, pastorze? - nieznajomy lekko uniosl brwi. -Oczywiscie - zachichotal duchowny i wybuchnal glosnym smiechem. - Wlasnie skonczylem kremacje. Czy zechcialby pan pojsc tam i zobaczyc wszystko osobiscie? Inspektor Groome skinal glowa i ciarki przebiegly mu po plecach. -W porzadku, prosze, niech pastor prowadzi. Chcialbym zobaczyc, czego pan dokonal w ciagu nocy. Biskup byl bardzo zaniepokojony, gdy sie dowiedzial, ze pan nie wrocil... Rozdzial III -Nic wiecej nie moge panu powiedziec, Sabat - Biskup Boyce nerwowo skubal palcami dolna warge. Nie lubil mezczyzny siedzacego naprzeciw. Wydawal sie byc tak pewny siebie, ze az arogancki, nie okazywal zadnego szacunku dla jego godnosci i wieku. Nie zapytal nawet, czy moze zapalic te swoja smierdzaca fajke. Fakt, ze biskup palil cygara, nie byl zadnym usprawiedliwieniem, gdyz nie prosil goscia, by zechcial zapalic razem z nim. Jednakowoz ten mezczyzna byl niezbedny teraz, gdy egzorcyzmy pastora Cleehopesa zawiodly. Biedny pastor, wciaz nie odzyskiwal swiadomosci, nie przestawal mamrotac o waznym problemie kremacji od czasu, kiedy znalazl sie w szpitalu psychiatrycznym. Sabat nie darzyl sympatia kleru i niechec ta rozciagala sie na wszystkich przedstawicieli Kosciola, od biskupa az do najmniej znaczacych ksiezy. Jednakze nadeszly takie czasy, ze byl zmuszony wspolpracowac z nimi przeciwko wspolnemu wrogowi, przeciw zlym mocom. Czyz jego walka z tym, ktory przybral ludzka postac, aby wskrzeszac umarlych, nie zakonczyla sie niegdys sukcesem*? * Patrz: Sabat 1. "Hieny cmentarne". Teraz zlo pojawilo sie w innej postaci. Ktos dokonywal bezboznych kremacji i sprawil, ze znany egzorcysta postradal zmysly. Sabat pamietal Cleehopesa jeszcze z czasow, kiedy sam byl ksiedzem, zanim porzucil kariere duchownego i zaczal pracowac w SAS. -Z pewnoscia zajme sie ta sprawa. - Sabat pozwolil sobie na usmiech. - Chcialbym jednak pracowac na wlasna reke, aby mi nie przeszkadzano. Czy bylby pan laskaw poinformowac o tym inspektora Groome? Biskup Boyce przytaknal. Zapaliwszy cygaro, przygladal sie swemu gosciowi z niechetnym podziwem. Bez watpienia byl to twardy mezczyzna. W jego osiemdziesieciokilogramowym ciele nie bylo grama tluszczu, pod skora drgaly miesnie. Wysoki, o ostrej, szczuplej twarzy i opadajacych na kolnierz garnituru czarnych wlosach, ubrany z niedbala elegancja, przypominal biskupowi postac z westernu, tylko tysiac razy grozniejsza, bo realna. Tak tez mowiono o Sabacie i ktokolwiek spotkal go chociaz raz, wiedzial, ze zadna z tych opowiesci nie byla przesadzona. Sabat byl kiedys ksiedzem i ta mysl w dziwny sposob przesladowala i irytowala Boyce'a. Krazyly pogloski, ze jego kaplanstwo mialo byc zadoscuczynieniem za wczesniejsze doswiadczenia homoseksualne. Zamiast tego, Sabat zapalal goraca nienawiscia do Kosciola i kleru i - porzuciwszy habit - przywdzial mundur oficera SAS. Potencjalny morderca znalazl sposob, aby swojej potrzebie zabijania nadac pozory legalnosci. -Chcialbym otrzymac wynagrodzenie. - Lsniace jak granit, ciemne oczy Sabata patrzyly z lekka drwina. -Nie myslalem o tym. - Biskup spojrzal na niego zimno. - Nigdy dotad nie placilem egzorcystom. -Lecz zapewne nie bedzie to zwyczajne egzorcyzmowanie. -Co pan ma na mysli? -Nie powiedzial mi pan nic o biskupie Avensonie - Sabat spojrzal na wiszacy po jego lewej stronie obraz olejny. - To, co sie dzieje teraz, czymkolwiek by nie bylo, zaczelo sie w roku 1742, a byc moze wczesniej. Cialo Avensona zostalo znalezione, podobnie jak cialo Owena, w postaci zweglonych szczatkow. Rowniez ostatni pana egzorcysta postradal zmysly, bo wiem plomienie staly sie obsesja, ktora opanowala go calkowicie. Nie mamy zatem do czynienia ze zwyklym duchem. Nie wiem wprawdzie kim lub czym on jest, lecz z pewnoscia jest niebezpieczny. Nie zamierzam ryzykowac zycia czy narazac sie na jeszcze gorsze rzeczy za darmo. Boyce patrzyl na niego z niechecia. Ten cholerny Sabat zamierza przeryc cala historie kosciola Sw. Moniki. Ohydny typ. -Nie przypuszczam, aby los Avensona mogl miec cokolwiek wspolnego z tym, co wydarzylo sie w roku 1982, blisko dwiescie piecdziesiat lat pozniej. -Nie mozemy niczego pominac. Zreszta sadze, ze tutaj zwiazki sa oczywiste. Prosze mi powiedziec, z czego bylo zrobione ognisko Cleehopesa? -Jedynie z trawy i zielska. Poprzedniego dnia zamowiony robotnik kosil trawniki wokol kosciola i zostawil sterte siana. Cleehopes podlozyl pod nia ogien. -Nic wiecej? -Przynajmniej ja o niczym nie wiem. Policja przeszukiwala teren, lecz nie powiedziano mi, by cokolwiek znalezli. -W kazdym razie bede musial zobaczyc sie z Groomem. Teraz porozmawiajmy o wynagrodzeniu, ksieze biskupie. Pracuje za piec stow tygodniowo plus zwrot kosztow. -Alez to jawny rozboj. - Cienkie wargi Boyce'a drzaly, gdy nerwowo zaciagal sie cygarem. -Nie, jezeli wezmie pan pod uwage ryzyko, jakie podejmuje. Jednakowoz, skoro sadzi pan, ze jestem za drogi... Biskup wyciagnal szuflade i wyjal z niej ksiege wydatkow diecezji. Otrzymal polecenie zatrudnienia tego czlowieka z samego Westminster, gdzie takze poinformowano go, ze Sabat pracowal juz wczesniej dla Kosciola. Nie byly to ani pieniadze biskupa Boyce'a ani czas i miejsce, by sie o nie klocic. Pospiesznie wypisal czek, wyrwal go z ksiazeczki i pchnal niewielki, zolty swistek na druga strone biurka. -Pozostaje mi tylko miec nadzieje, ze zdola pan zakonczyc to wszystko w ciagu tygodnia. -I ja chcialbym miec to z glowy - Sabat usmiechnal sie pod wasem - lecz potrzebuje troche czasu, by sie przygotowac-. -Moze pan mieszkac w domu wikarego. - Biskup spojrzal na niego nieprzyjaznym wzrokiem. - Chcialbym, aby bylo tam panu jak najwygodniej i aby czul sie pan swobodny. W zwiazku z ta cala sprawa przybylo do miasteczka mnostwo dziennikarzy. Nie chcialbym, aby zawracali panu glowe, zreszta sadze, ze ten rodzaj publikacji moze jedynie zaszkodzic Kosciolowi. -Nie bedzie pan nawet wiedzial, ze znajduje sie w poblizu. - Sabat ponownie usmiechnal sie i skierowal w strone wyjscia. Kiedy drzwi zamknely sie za nim, biskup ociezalym ruchem siegnal po cygaro. Ten dziwny gosc wzbudzal w nim nieokreslony niepokoj; roznil sie znacznie od przecietnych ludzi, przypominal raczej dzikie zwierze. Sabat wyszedl z pokoju i skierowal sie w strone zaparkowanego nie opodal daimlera. Na jego twarzy malowala sie niechec. Nie lubil Boyce'a i bylo tak dlatego, iz uwazal go za hipokryte. Biskup posiadal swego rodzaju intuicje i Sabat nauczyl sie w przeszlosci, ze nie nalezy jej ignorowac. Cos ostrzegalo go przed tym dostojnikiem Kosciola, nie mogl tego nie zauwazyc. Wciaz pamietal malowidlo wiszace w gabinecie Boyce'a. Obraz przedstawial biskupa Avensona. Patrzac na ten obraz Sabat czul, ze miesnie ma napiete do ostatnich granic. Tamto oblicze, wyrazy twarzy tak przypominaly jego wlasnego brata, Quentina, najgorszego czlowieka, o jakim slyszal. Sabat otworzyl drzwiczki samochodu i usiadlszy za kierownica, przygladal sie palacowym ogrodom. Patrzyl jednak nieuwaznie. Nawet teraz wydawalo mu sie, ze slyszy glos Quentina, gdzies w swoim wlasnym mozgu. -Nie umarlem, Mark. Wciaz zyje, teraz jestem toba! Sabat poczul na plecach struzki zimnego potu, koszula przykleila mu sie do ciala. Przypomnial sobie okolona drzwiami gorska polane, tamta dzika okolice, gdzie nie docieraly nawet ptaki i lesne zwierzeta. To bylo miejsce, ktore Quentin wybral na ostatnie dni zycia; bastion zla ukryty wsrod gor. Quentin byl znany jako "sluga Szatana", byl poszukiwany przez sluzby bezpieczenstwa calego swiata, lecz kazdy mial nadzieje, ze nie on bedzie musial stanac z nim oko w oko. Scigal go takze Mark Sabat. I tam, na polanie mialo miejsce ich decydujace starcie. Sabat zadrzal, gdy przypomnial sobie, jak tamten czlowiek, najgorszy, jakiego znala ludzkosc, zdolal przycmic nadzwyczajna sile jego egzorcyzmow. Ciala lezaly obok trzech rozkopanych grobow. Quentin, kaplan voodoo, probowal wskrzesic martwych, aby utworzyc z nich armie poslusznych zombi. Sabatowi zdawalo sie, ze znowu czuje zapach rozkladajacych sie cial. Przypomnial sobie, jak sam wpadl do jednego z grobow, spojrzal w gore i ujrzal nad soba wzniesione do ciosu ostrze siekiery Quentina, jak w ostatniej chwili zdolal wyciagnac rewolwer i wystrzelic, jak Quentin zachwial sie i runal prosto na niego, do glebokiego dolu. Raz jeszcze zobaczyl przed soba rozpryskujacy sie po ostatnim strzale mozg, strumienie krwi splywajace po wilgotnych scianach grobu. Na tym powinna sie zakonczyc jego misja. Wygramolil sie z podluznej dziury i chwiejnym krokiem zszedl gorska sciezka. Lecz nie byl to jeszcze koniec. Dusza Quentina w jakis sposob polaczyla sie z jego wlasna, rozpoczynajac walke dobra ze zlem wewnatrz zywej istoty, w duszy opetanego, ktory sam ze soba walczy o przezycie. Wciaz walczy. I tak juz pozostalo. Sabat, niegdys ksiadz, pozniej czlonek SAS, po nieslawnej historii z zona pulkownika znow w cywilu, na koniec stal sie ofiara swojej podwojnej osobowosci. Byly chwile, gdy zlo stawalo sie w nim zbyt silne, aby mogl stawiac opor i wtedy Quentin ozywal znowu. W innych sytuacjach brala gore zawzietosc Marka Sabata, jego chec zemsty za to, co uczynil mu zly duch. Wciaz obracalo sie kolo fortuny i Sabat nigdy nie mogl byc siebie pewien; egzorcysta o niewiarygodnej psychicznej mocy, ktora mogla go zniszczyc. Quentin milczal juz zbyt dlugo i zdawalo sie. ze teraz drgnal, poruszony wydobytym z przeszlosci widokiem okrutnych rysow twarzy biskupa Avensona. Sabat uruchomil samochod. Wciaz slyszal dobiegajacy skads smiech Quentina. Wyprostowal sie na siedzeniu, mocniej uchwycil kierownice i zacisnal zeby. Do diabla, jesli moce zla chca walki, beda ja mialy. Czul przyjemny ciezar ukrytego w kieszeni rewolweru; bron sprawiala, ze stawal sie pewniejszy siebie, chociaz jej skutecznosc w bitwie, ktora mial rozpoczac, byla ograniczona. Tym niemniej, lepsze to niz nic. Wydostawszy sie z ulicznego tloku, prowadzil juz ze stala predkoscia. Przyciemniona przednia szyba chronila jego oczy przed promieniami zachodzacego slonca. Spojrzal na zegarek - bylo dwadziescia po szostej, nie musial sie wiec spieszyc. Wieczorem wprowadzi sie do swej nowej kwatery, a jutro rozpocznie sledztwo. Byloby glupota ruszac prosto do kosciola bez wczesniejszego rozeznania w mozliwosciach wroga. Czas dzialal na jego korzysc, wszystkie rachunki placil kosciol. Godzine pozniej daimler wjechal w uliczke pomiedzy nowoczesnymi domkami na obrzezach wioski. Jeszcze dziesiec lat temu wies miala wlasnego proboszcza, lecz hierarchia koscielna zadecydowala, ze utrzymywanie probostwa w podupadajacej parafii jest zbyt kosztowne. Tak wiec okazaly, czarno-bialy budynek zostal sprzedany po zlodziejskiej cenie i odtad kazdy z wikarych zajmowal skromne mieszkanie w nowej dzielnicy. Trudno zgadnac, dokad przeprowadzil sie wielebny Filip Owen, myslal Sabat. Cos go wzywalo i Sabat musial upewnic sie, ze jego dusza nie podaza za tym wolaniem. Quentin wykorzystywal kazda jego slabosc... Wszedl do domu i obejrzal go dokladnie, od dachu az po parter. Mieszkanie bylo skromne, lecz schludnie utrzymane, widac bylo, ze mieszkal tu samotny mezczyzna. Sabat zasmial sie do siebie; w koncu on rowniez byl samotnym mezczyzna i przez tych kilka chwil poczul, jak znajome drzenie, zaczynajace sie w dolnych rejonach ciala, opanowuje jego mysli. Ilekroc Quentin przypominal mu o swym istnieniu. Sabat doswiadczal erotycznych pragnien, oslabiajacych organizm i uniemozliwiajacych obrone. Seks byl jego pieta achillesowa, obsesja, czekajaca okazji, by go opanowac. A minelo juz wiele czasu od chwili, gdy ostatni raz mial kobiete. Jego mysli bladzac, zatrzymaly sie na chwile na wspomnieniu zmyslowego ciala Catriony Lealan; wielokrotnie ulegal jej sadystycznym zachciankom, az w koncu wychlostal ja w piwnicach Armageddonu, gdyz tego zadala od niego najwyzsza potega*. Madeleine Gaufridi, ktora poznal w hotelu "Palac Lodowy" w Jungfrau. I wiele innych... * Patrz: Sabat 2. "Krwawa bogini". Przez kilka minut zapomnial o calym swiecie, o biskupie Boyce'u i Avensonie, o tym, po co sie tutaj znalazl. Mysli opanowaly go calkowicie, niczym gwaltowny pozar, ktory szybko ogarnia caly las. Sabat byl juz we wladaniu Quentina, smiech jego brata rozlegal sie w nim glosno, szyderczo, wciaz podsycajac zadze. Podniecenie zmusilo go, by zrzucic ubranie, cisnac je w kat pokoju. Z drzeniem i chora namietnoscia stanal przed lustrem, wpatrujac sie w swoj wzniesiony, nabrzmialy czlonek. -Odpierdol sie, Quentin - krzyknal glosno do swego oblicza w lustrze. - Grasz na moich instynktach, uderzasz w najslabszy punkt. "Jestes slaby, gdyz jestes zwyklym smiertelnikiem". - Zdawalo sie, ze slowa Quentina padaja z ust Sabata, lecz byl to tylko grymas odbity w lustrze. - "Musisz byc posluszny pragnieniom swego ciala." Sabat rzucil sie na lozko, sprezyny jeknely i zaczely rytmicznie skrzypiec. Jego oddech zmienil sie w urywane sapanie, cialo prezylo sie i drzalo z rozkoszy. Kazdy miesien byl napiety do ostatnich granic. Z trudem powstrzymal cisnacy sie na usta krzyk. W koncu jeknal glosno, gdyz nagle zdalo mu sie, ze Catriona Lealan przybyla, by znow go torturowac swymi wymyslnymi pieszczotami. Szydzila z niego. Wszystkie kobiety wysmiewaly sie z niego, przychodzily i odchodzily, w zaden sposob nie mogl ich dosiegnac. Calym soba dazyl do nich, pragnal ich ciepla, dotyku, lecz wciaz nie mogl znalezc zaspokojenia. Poruszal dlonia wciaz szybciej i szybciej, rece i tors mial mokre od potu. Wyprezyl sie i stoczyl na podloge, opanowany niemal histeryczna ekstaza. Teraz mogl znowu widziec sie w lustrze, patrzec, jak wije sie w niewoli wlasnej zadzy. Glos Quentina rozbrzmiewal w jego uszach dzikim wrzaskiem. Szybciej, szybciej, szybciej... W koncu zrobil to, bialy plyn wytrysnal z jego wnetrza jak wulkaniczna lawa. Ostatni dreszcz rozkoszy i powoli zaczal sie uspokajac. Wyczerpany, lezal na dywanie, wokol panowala cisza, ktorej nie przerywal juz krzyk Quentina. Oddychal z trudem. Czul sie calkowicie wyczerpany. Wiec w koncu, po dlugich miesiacach nieobecnosci, Quentin dopadl go znowu i zaatakowal ze zdwojona sila. W pokoju bylo ciemno, jedynie przez okno wpadal slaby odblask ulicznej latarni. W niklej poswiacie dostrzegal w lustrze niewyrazne zarysy swego ciala. Slaby, fizycznie i psychicznie zlamany, byl latwym lupem dla nieznanych, zlowrogich sil, ktore czyhaly na niego posrod cieni. Sabat zamknal oczy, chcac jakos dojsc do siebie. Najpierw sprobowal odzyskac kontrole nad oddechem i po chwili zdolal przywrocic mu normalny, spokojny rytm. Mial powody, aby walczyc, gdyz zdawal sobie sprawe, ze nie byl to zwykly onanizm. Zbyt duzo cierpien, zlych mysli, powstrzymywalo przezywana przyjemnosc. Wszystkie postacie, ktore jawily mu sie przed oczami, szydzily i kpily z niego. Co chwile atakowalo go wspomnienie mlodzienczego doswiadczenia homoseksualnego, ktore zmusilo go do szukania zadoscuczynienia w Kosciele. Przypomnial sobie kazdy szczegol swojego zycia, gdyz oni chcieli, aby to zrobil. To wlasnie oni, wiedzac, po co tu przybyl, naslali na niego Quentina. Ostrzezenie? Usilowal powstrzymac ogarniajaca go panike. Jakos zdolal usiasc. Byl tak bardzo slaby, trzasl sie z zimna, caly pokryty potem. Probowal wstac, lecz nogi mial jak z waty. Udalo mu sie w koncu przejsc przez pokoj, odnalazl kontakt i zapalil swiatlo. Na chwile oslepilo go zupelnie. Poczul bol w piersiach, pozostalosci po zapaleniu pluc. Przypomnial sobie, w jaki sposob oni go zaatakowali, jak potem zmusili, by przylaczyl sie do zgromadzonych ludzi jedzacych ludzkie mieso*. Zawsze to samo. * Patrz: Sabat 3. "Kult Kanibali". Dotarl do lazienki i dlugo, dlugo wymiotowal, pochylony nad umywalka. Zaczela go bolec glowa. Bol rozszerzal sie, obejmujac powoli cala glowe i kark. Quentin nie dawal mu ani chwili wytchnienia. Mogl nadejsc w kazdej chwili... Napuscil do wanny goracej wody, zamknal oczy i z rozkosza poddal sie ogrzewajacym jego cialo oparom. Potrzebowal snu, tak strasznie chcialo mu sie spac, lecz mogloby to byc zbyt niebezpieczne. Nie mial dosc sily, by przedsiewziac niezbedne srodki ostroznosci. Siedzac na krawedzi wanny, czul sie tak, jakby mial za chwile zemdlec. Gdyby tak sie stalo, jutro znaleziono by jego martwe, utopione cialo, gdyz z pewnoscia ciemne moce nie przepuscilyby okazji, by odegrac sie na swoim najbardziej zagorzalym wrogu. Zdolal przezwyciezyc slabosc i z ulga wsliznal sie do cieplej wody, odprezyl sie, ciagle jeszcze probowal walczyc. Quentin milczal i to niepokoilo go najbardziej. Czyzby zrezygnowal i wycofal sie? Czy on, Mark Sabat, byl tak bezbronny, ze mogli przyjsc po niego, kiedy tylko chcieli? Walczyl z przemoznym pragnieniem snu. Mial nadzieje, ze ciepla woda orzezwi go, przywroci utracone sily, pomoze przetrwac nadchodzaca noc. Gleboko wciagnal powietrze i wydychal je bardzo powoli. Z kazda sekunda wracal do siebie, czul sie silniejszy. Dlaczego nie przyszli po niego wtedy, gdy byl najslabszy, gdy mieli najwiecej szans na pokonanie go? Nagle ostry dzwiek dzwonka wwiercil sie w jego umeczony mozg, zmusil go do otwarcia oczu i sprawil, ze Sabat znow zaczal oddychac szybko, niespokojnie. Ktos natarczywie dobijal sie do drzwi wejsciowych! Rozdzial IV Pierwszy raz w zyciu w tak trudnej chwili Mark Sabat nie mogl podjac decyzji. Strach paralizowal go. Oni mogli przeciez nadejsc w ten wlasnie sposob: nie potajemnie, jak nocne zjawy, lecz zwyczajnie, w ludzkiej postaci. Lezac w wannie, nagle zdal sobie sprawe, ze woda zrobila sie zimna. Rowniez na zewnatrz znacznie sie ochlodzilo. Slyszal uderzenia swego serca, czul, jak krew pulsuje w skroniach. Zamknal oczy; ze zdumieniem spostrzegl, ze bol glowy ustapil. Znowu sprobowal zapanowac nad wlasnym cialem, rozpoczal poznane jeszcze w SAS cwiczenia oddechowe: dziesiec wdechow, dziesiec wydechow. Przygotowal sie do akcji. Ciagle cisza. Byc moze byl to jakis przypadkowy czlowiek, ktory sadzil, ze wielebny Filip Owen mieszka tu jeszcze. Zapewne, nie zastawszy go w domu, odszedl w swoja strone. Lecz nie: dzwonek zabrzmial ponownie, jeszcze ostrzejszy, jeszcze bardziej natarczywy! Sabat pospiesznie wyszedl z wanny, znow sprawny i silny strzasnal z siebie krople wody i zaczal sie wycierac. Chwile pozniej wpadl do sypialni, chwycil ubranie i szybko wciagnal je na siebie. Dotknal spoczywajacego w kieszeni marynarki rewolweru. Dopiero gdy byl juz calkowicie ubrany, zatrzymal wzrok na stojacej w nogach lozka czarnej torbie z krokodylej skory. Wewnatrz mial wszystkie przedmioty, ktore byly mu potrzebne do walki z mocami ciemnosci. Nie bylo jednak czasu, by je teraz wyciagac. Dzwonek znowu zadzwieczal; nieznajomy wyraznie sie niecierpliwil. Sabat doszedl do wniosku, ze nie kaze mu dluzej czekac. Nie wiedzial, z kim tym razem przyjdzie mu sie zmierzyc, lecz na wszelki wypadek wyciagnal z kieszeni bron. Poruszajac sie bezszelestnie jak duch, zszedl po schodach. Hall pograzony byl w mroku, jedynie przez okno wpadalo swiatlo ulicznej latarni, tej samej, ktora rozjasniala sypialnie na pietrze. Przez' waskie, dlugie okienko w drzwiach wejsciowych dostrzegl niewyrazna sylwetke czlowieka. Z pewnoscia byl to mezczyzna, lecz rysow twarzy nie mozna bylo rozpoznac. Jegomosc ten, niski i grubawy, uniosl reke, by znow nacisnac przycisk halasliwego dzwonka. Sabat przywarl do sciany, ruszyl w kierunku drzwi i wycelowal rewolwer w strone majaczacej na zewnatrz postaci. Byl teraz zaledwie metr od tamtego, oddzielony od niego szklana szyba. Obcy nie mogl spodziewac sie go w tym wlasnie miejscu. Wiedzial jedynie, ze Sabat znajduje sie wewnatrz domu, w przeciwnym razie dawno juz by sobie poszedl. Sabat przyskoczyl do drzwi, wolna reka przekrecil zamek i gwaltownym ruchem otworzyl je na osciez. Stali teraz oko w oko, na twarzy obcego malowalo sie wyrazne zdumienie, potem strach, gdy spostrzegl wycelowana w siebie polyskujaca w niklym blasku lufe rewolweru. -Nie probuj sie ruszac - glos Sabata byl niski, pelen grozby. - Jezeli to uczynisz, bedzie to twoj ostatni ruch. -Sabat! - Glos wydal sie wprawdzie znajomy, lecz Mark nie zwrocil na to uwagi, gdyz wiedzial, ze sily zla moga nasladowac dowolne dzwieki. - Sabat, nie wyglupiaj sie. -To nie sa zarty. - Sabat oddychal glosno. - Tej nocy nie jestem w dobrym nastroju. Lecz kim jestes, u diabla? -To ja... Kent - gosc cofnal sie, jego twarz spogodniala. - Boze wszechmogacy, czy zawsze witasz przyjaciol machajac im pistoletem przed oczami? -Zazwyczaj - odparl Sabat z usmiechem. Wciaz jednak czul niepokoj. Lewa reka wymacal kontakt i zapalil swiatlo. Wtedy dopiero zobaczyl, ze stojacy przed nim czlowiek jest rzeczywiscie tym, za kogo sie podaje, a przynajmniej ma jego postac i rysy twarzy. -Wejdz, prosze - Sabat cofnal sie, robiac tamtemu przejscie. Potem wszedl za Kentem do hallu, caly czas niepewny, wkladajac, to wyjmujac reke z kieszeni marynarki. W koncu zdecydowal sie, wyciagnal cos i podal Kentowi, mowiac: -Prosze cie, potrzymaj to przez moment. Kent zlapal przedmiot i zaczal go ze zdumieniem ogladac. Po chwili spojrzal na Sabata i zapytal: -Hej, co sie z toba dzieje, stary? Stales sie nagle taki religijny? Oszalales? -Nic z tych rzeczy - Sabat odetchnal z ulga i usmiechnal sie. Odebral od Kenta maly srebrny krzyzyk. - Sprawdzam tylko, czy rzeczywiscie jestes Kentem. Gdybys byl podstawiony, krzyz by cie spalil! -Lecz tak sie nie stalo. -Nie, zreszta nie spodziewalem sie tego. Pozwol, ze cos ci wytlumacze, Kent. W tej wsi dzieja sie bardzo dziwne rzeczy. Umysl zwyklego smiertelnika nie jest w stanie ich pojac. Ja sam dopiero co mialem niebezpieczne spotkanie z silami ciemnosci. W kazdym razie ciesze sie, ze to naprawde ty, bardzo chcialem sie z toba zobaczyc. Sabat znalazl do polowy oprozniona butelke Claymore, odkorkowal ja i rozlal trunek do dwoch wysokich szklanek. Jedna z nich podal Kentowi; przy tej okazji przyjrzal sie uwaznie przyjacielowi z SAS, ktorego nie widzial juz tak dlugo, ponad piec lat. Brali razem udzial w nocnych akcjach cwiczebnych. Przypomnial sobie, ze kiedys czytal nawet jakas londynska gazete, ktorej Kent byl wlascicielem. Patrzac na twarz Kenta, nie sposob bylo zgadnac, ile lat liczy sobie ten czlowiek. Mial krotko przyciete, jakby pozbawione koloru wlosy, szare oczy i sniada twarz bez jednej zmarszczki. Ci, ktorzy znali go troche lepiej, wiedzieli, ze urodzil sie 28 czerwca 1938 roku, a przynajmniej tak twierdzil. Byc moze klamal lub mowil to tylko po to, by dano mu spokoj. Nie wiadomo. W ciagu ostatnich paru lat przytyl nieco, lecz nie byl gruby. Z pewnej odleglosci wydawal sie bardzo niski, lecz w rzeczywistosci byl sredniego wzrostu. Kent posiadal ukryty wdziek, dostepny jedynie tym kobietom, ktore poznaly go troche lepiej, co jednak nie zdarzalo sie czesto - dziennikarz byl raczej samotnikiem. Jesli kogos polubil, potrafil byc naprawde dobrym przyjacielem, lecz gdy zrazil sie do kogos, stawal sie nieprzejednanym wrogiem. Nikt, nawet jego najblizszy wspolpracownik z Fleet Street, nie uzywal jego imienia. Wszyscy mowili na niego Kent. -Zapewne przyjechales tu po najwieksza sensacje ostatnich dziesieciu lat. Chcesz o niej napisac jako pierwszy. - Sabat usmiechnal sie do swego goscia. - Twoja gazeta nie bedzie przeciez drukowac byle gowna. -Mam jakies przeczucie - odparl tamten. - Oczywiscie, nie jestem pewien, czy znajde tu dla siebie jakas naprawde ciekawa historie, lecz wiem, ze skoro Kosciol zdecydowal sie zwrocic do ciebie o pomoc, musi tu chodzic o cos wiecej, niz zwykle morderstwo. Nie wierze w opowiesci o piorunie, ktory spalil pastora ani w to, ze inny ksiadz zatrul sie bananami i dlatego tylko usilowal podpalic teren kosciola. Proponuje, zebysmy zagrali w otwarte karty. Obaj wiemy wystarczajaco duzo. Powiedz mi, co sie tu, do cholery, dzieje? -Nie jestem jeszcze zupelnie pewien, lecz czymkolwiek to jest, ma korzenie w 1742 roku, kiedy biskup Avenson tak samo sie usmazyl. Mam kilka koncepcji. Odkrylem, ze podobny pozar kosciola mial tu miejsce w roku 1884. Pewien lekarz, William Price, spalil wowczas swego piecioletniego syna o imieniu Iesu Grist. Dziewiec lat pozniej nieznani przyjaciele tatusia zrobili z nim to samo, co on z synem. -Jezu Chryste! -Albo Iesu Griste - zakpil Sabat. - Kremacja nie jest tak rzadkim zjawiskiem, jak niektorzy ludzie zdaja sie sadzic. Jest to jeden z najstarszych sposobow chowania zmarlych. Rzymianie zawsze palili ciala. To samo robia druidzi! -Druidzi! Ta tradycja siega dalej niz rzymska. -To tylko moje przypuszczenie. Ten Price mial cos wspolnego z druidami. Informacje sa bardzo skape, sam rozumiesz, ze nie moge ich sprawdzic u. kogos, kto splonal ponad sto lat temu. Teraz powiedz mi, Kent, co sadzisz o tym wszystkim? -Nic konkretnego - dziennikarz pokrecil glowa. - Jestem tu dopiero od paru godzin, lecz juz w pubie, gdzie zatrzymalem sie, by cos zjesc, nie slyszalem o niczym innym. Wszyscy mowia, ze Kosciol wezwal Sabata, aby rozwiazal te zagadke. Na twoim miejscu mialbym sie na bacznosci. Tutejsi ludzie nie darza cie chyba sympatia. Czy pamietasz sprawe satanistow, ktorzy wykopywali ciala umarlych, i ich przywodce, wielebnego Spode*? * Patrz: Sabat 1. "Cmentarne hieny". Dosc niespodziewanie wszelki slad po wyznawcach kultu zaginal i nikt o nich nie slyszal od czasu, gdy zajales sie ta historia. -Slyszalem o pewnym czlowieku, ktory rozplynal sie w powietrzu - zasmial sie Sabat - lecz osobiscie nigdy nie spotkalem sie z takim przypadkiem. Myslisz, ze to ma jakis zwiazek? -Nigdy nie wiadomo. - Kent wykrecil sie od odpowiedzi. Wiedzial dobrze, ze Sabat powiedzial juz wszystko, co chcial powiedziec i nie wydobedzie z niego dalszych szczegolow. - Ci wiesniacy sa strasznie przesadni, jak chyba zreszta wszyscy, ktorzy wychowywali sie na wsi, i uwazaja, ze to ty spowodowales "rozplyniecie sie w powietrzu" wielebnego Spode. Mowia, ze skoro potrafisz czynic takie rzeczy, mogles tez spowodowac smierc i szalenstwo tamtych dwoch ksiezy. Boja sie, ze ktoregos dnia puscisz z dymem kogos sposrod nich. -Dlatego wlasnie nie probuje z nimi wspolpracowac, by powiedziec juz wszystko do konca - wymruczal Sabat. - Jezeli ci ludzie zostali uprzedzeni wczesniej o moim przybyciu, to mogli te radosna nowine uslyszec tylko z jednego zrodla - od biskupa Boyce'a! -Chodzi tu o cos wiecej, niz spalenie zwlok i szalenstwo - Kent znizyl glos. Sabat uniosl brwi, czekajac na dalszy ciag wypowiedzi Kenta. -W "Bialym Koniu" nasluchalem sie plotek - kontynuowal dziennikarz. - Wiesniacy maja teraz powody, by sie burzyc, gdyz najwyrazniej teren przylegajacy do cmentarza sw. Moniki zostal zapisany kosciolowi, a depozytariuszom udalo sie w jakis sposob ominac warunki, na jakich im te ziemie przyznano. Co wiecej, sprzedali ja jako teren pod budowe domow! -Alez smierdzaca historia. Spotkalem w zyciu paru falszywych klechow, ale to juz sa szczyty. -Zgadzam sie w zupelnosci. Spornym terenem jest przylegajacy do kosciola pas zieleni. W kazdym razie ktos zostal tu pokrzywdzony. Z tego, co slyszalem w pubie, wiesniacy wystepowali przeciw planowanej transakcji, lecz nie mieli nadziei, by dalo to jakies efekty. Chcialbym wydobyc na swiatlo dzienne wszystkie te brudne sprawy. -Ta wies jest dziwnym miejscem - westchnal Sabat na wspomnienie chwil swej slabosci. -Zatem, co dalej robimy? - zapytal Kent. Dopil whisky i odstawil pusta szklanke na krawedz stolu. -Najpierw chcialbym dokladnie wiedziec, jakie zle moce dzialaja w kosciele i na przylegajacym do niego obszarze. - Twarz Sabata wyrazala przygnebienie. - Jest tylko jeden sposob, w jaki moge to zrobic: musze spedzic tam cala noc. -Pojde z toba - rzekl Kent bez wahania. -Nie - zywo zaprotestowal Sabat. - To jest miejsce, w ktorym musze byc sam. W tym krolestwie zla, Kent, z nas dwoch tylko ja mam szanse przezycia. Nie znam jeszcze ich sily, byc moze moja moc okaze sie niewystarczajaca. Lecz nie moge stracic tej szansy. Jestem jednak pewien, ze mozesz mi pomoc w wielu innych sprawach. Tymczasem musimy jakos przetrwac te noc. Mysle, ze lepiej byloby, gdybys zostal tutaj, zamiast wracac do swojego pokoju w "Bialym Koniu". Zrobie wszystko co trzeba, zeby zapewnic nam ochrone. -Zbyt dobrze cie znam, by sie z toba klocic. Powiedz mi tylko, co mam robic, a... Cisze nocy przerwal nagly, przenikliwy dzwiek. Powoli narastal, az osiagnal najwyzsze tony, i dlugo wibrowal w powietrzu. Choc zdawalo sie, ze nawet echo powinno juz zamilknac, dzwiek trwal nadal. Rozdzial V Sabat i Kent niemal natychmiast wstali i ruszyli w strone drzwi. Za chwile wtopili sie w ciemnosc nocy - dwaj komandosi SAS, gotowi do walki zaraz po otrzymaniu sygnalu. Zdawali sobie sprawe, ze kazdy cien moze skrywac wroga, byc moze grozniejszego od tych, z ktorymi przyszlo im sie dotad zmierzyc. Nocne powietrze wciaz drzalo od niedawnego krzyku. Dopiero po chwili wszystko zaczelo sie uspokajac. Zatrzymali sie na chwile, czekali, lecz wrzask nie powtorzyl sie. -Musimy sprawdzic teren kosciola - wyszeptal Sabat. Wargi mial zupelnie wysuszone. Nie byl dostatecznie przygotowany, by podjac teraz walke z nieznana, zapewne potezna sila. Czul, ze jest zbyt slaby. Lecz gdzies niedaleko ktos znajdowal sie w smiertelnym niebezpieczenstwie. Byc moze juz sie spoznili, lecz nalezalo probowac przyjsc mu z pomoca. Sabat znowu poczul dojmujacy chlod, wyrazny znak obecnosci ciemnych mocy, ktorych lodowate palce dotykaly go i staraly sie zawrocic z drogi. Probowal nie zwracac na to uwagi, wiedzial, ze nie moze ulec kolejnemu atakowi. Bardziej jednak niz o siebie, bal sie o Kenta. Wprawdzie dziennikarz potrafil walczyc z zimna krwia, lecz nie mial nigdy do czynienia z silami zla. Sabat obawial sie, ze zanim zajma sie nim samym, beda probowaly zniszczyc Kenta. -Kent - w cichym glosie Sabata brzmial niepokoj. - Prosze cie, trzymaj sie mnie caly czas, nie moge ani na chwile stracic cie z oczu. I... wez to. Kent spojrzal na maly przedmiot. Byl to krzyzyk, ten sam, ktorym niedawno przyjaciel sprawdzal jego tozsamosc. O, Boze, czyzby jednak Sabat popadl w cos w rodzaju religijnego zaslepienia? -Nie badz glupi - w dziennikarzu odezwal sie trzezwo myslacy czlowiek z Fleet Street. - Byc moze niedaleko stad wlasnie kogos zamordowano. Czy mamy zamiar zaczac scigac morderce, Sabat, czy tez nic takiego nie bedziemy robic? -Badz ostrozny - Sabat zblizyl twarz do towarzysza. - Tej nocy nie bedziemy mieli do czynienia ze zwyklym, smiertelnym wrogiem. Kimkolwiek on jest, postara sie najpierw opanowac lub zniszczyc nasze umysly, pozbawic nas swiadomosci, jak to uczynil z Cleehopesem. Przeciw takiej sile nie mozemy walczyc inna bronia, niz ta, ktora ci proponuje. -Och, mowisz jak kaznodzieja. - Kent niecierpliwie podrzucal krzyzyk w dloni. - Wciaz przypuszczam, ze zastaniemy tam tylko jakas wykrwawiona ofiare i byc moze, slady uciekajacego mordercy. W porzadku, jesli tobie odpowiada twoja wersja, nie bede jej podwazal, lecz nie wyglaszaj tych zwariowanych pomyslow o opanowaniu mojego umyslu przez szatana. Wiesz, cholernie dobrze, ze jestem ateista. Sabat mimowolnie westchnal. Czyzby ciemne moce zaczely juz pracowac nad Kentem, probujac nastawic go przeciw niemu? -Wiem - sprobowal sie usmiechnac. - Jestes ateista, Kent, nie wierzysz w Boga, wiec jak moglbys wierzyc w nich. Dziennikarz stal blisko, w niklym blasku ksiezyca widac bylo jego twarz, wykrzywiona zloscia. Rzekl gniewnie, z trudem dobierajac slowa. -Masz racje, Sabat. Nie wierze w nich. Sa jedynie gra wyobrazni, przesadem rozglaszanym wokol przez tych ciemnych wiesniakow. Sabat wyciagnal dlon, odebral przyjacielowi krzyzyk i wsunal go do kieszeni kurtki. Wiatr, dotychczas lekki i przyjemny zadal gwaltownie, szarpnal nimi, po czym ucichl tak samo nagle, jakby go wcale nie bylo. Ciemne moce okazaly swoja wscieklosc, lecz musialy ulec talizmanom Sabata, ktore tym razem zdolaly pokonac zlo. Czy i pozniej beda w stanie to zrobic? Nie bylo to pewne. -Chodzmy - Sabat ruszyl pierwszy wiedzac, ze Kent podaza tuz za nim. Probowal nie myslec o nieznanym, czyhajacym na nich za wrotami cmentarza, ktore majaczyly juz niewyraznie, odlegle o jakies dwadziescia metrow. Bylo tak wiele mozliwosci! -Czuje zapach dymu - Kent wciagnal powietrze. - Boze, i jakis wstretny cholerny odor! Sabat zatrzymal sie i zaczal wdychac przynoszona przez nocny wietrzyk won. Przypominala troche palone drewno, cos jak ognisko, tylko mniej przyjemne. Mimo wysilkow nie zdolal rozpoznac zadnego innego zapachu. Mysli jego krazyly wokol zweglonego ciala wielebnego Filipa Owena; przypomnial sobie tez wydarzenia z czasow doktora Williama Price'a. Nie byly to mile wspomnienia. Gdy przeszli przez brame, zostali cmentarz pograzony w zupelnej ciszy. Nawet wiatr ustal, a ksiezyc skryl sie za duza chmura, jak gdyby nawet niebiosa obawialy sie spojrzec w dol, na ziemie. Zatrzymali sie i, ramie przy ramieniu czekali, az nikla, ksiezycowa poswiata rozproszy ciemnosc. Powoli srebrny blask zaczal wydobywac z mroku poszczegolne ksztalty, rowne rzedy grobow i rosnaca miedzy nimi dawno niestrzyzona trawe. Ludzie nie zajmowali sie tym miejscem, bali sie go. Dym coraz intensywniej draznil ich powonienie i szczypal w oczy. Sabat zakrztusil sie i szybko przeszedl w odlegly kat cmentarza. Tu ukryl sie w cieniu wysokich, rozlozystych drzew. -Wiem juz, skad dochodzi dym - wyszeptal. - Sprobujmy dotrzec do tego miejsca. Trawa tlumila ich kroki, poruszali sie bezszelestnie. Starali sie isc powoli i przepatrywac kazda mijana sciezke, lecz nie widzieli prawie nic w oparach coraz gestszego dymu. Dlatego tez dopiero z odleglosci trzech czy czterech metrow dostrzegli lezaca przed nimi postac. -O, Jezu Chryste! - Kent uchwycil mocno ramie Sabata, odruchowo chcial go stamtad odciagnac. - Co to jest, do cholery? Sabat czul, jak cale jego cialo ogarnia lodowaty chlod. Otarl zalzawione oczy i spojrzal na rysujacy sie w mroku ksztalt kobiety w dlugiej sukni. Przynajmniej zdawalo mu sie, ze byla to kobieta... Mala i drobna, niemal dzieciecej postury, wzrostu nie wiecej niz poltora metra. Dlugie, splatane wlosy opadaly na jej odkryte, kragle piersi. Spod strzepow odziezy widac bylo nagie cialo pokryte rakowatymi naroslami. Miala bose stopy, zas jej twarde, polamane paznokcie przypominaly szpony drapieznego ptaka. Naga, koscista reka sterczala wyprostowana, a trzesacy sie palec wycelowany byl prosto w intruzow osmielajacych sie naruszyc cisze tego miejsca. Oblok dymu skryl ja na kilka sekund, jakby chcial oszczedzic przybyszom ze swiata zywych koszmarnego widoku. Gdy dym sie rozwial, Sabat i Kent ujrzeli ja raz jeszcze. Wyszla z cienia, a ksiezyc wyraznie oswietlal kazdy szczegol jej groteskowej twarzy. -O, moj Boze, przeciez to niemozliwe! - Kent cofnal sie, pociagajac za soba Sabata. Cisze przerwal dzwiek przypominajacy szczekliwy smiech hieny. Karykatura o ludzkich ksztaltach wolala do nich z cienia, nakazywala, by patrzyli na nia, by przygladali sie kazdemu szczegolowi jej znieksztalconego ciala, by wdychali odor rozkladu, ktory przebijal nawet przez gesty dym. Jej puste oczodoly zdawaly sie ich widziec; dwie czarne dziury skierowane byly prosto na zamarlych z przerazenia i wstretu mezczyzn. Nozdrza poruszaly sie, bezzebne usta wykrzywil grymas, ktory zapewne mial byc usmiechem. Ta istota przybyla z krainy smierci, powstala z grobu! Sabat czul, ze od niesamowitej postaci emanuje jakas moc, sila, ktora uderzala niczym mrozny powiew, budzac nieopisany lek. Odruchowo wyciagnal rece, jakby chcial odepchnac od siebie napierajace na niego zlo. -Kazdy, kto popelnia grzech w miejscu nalezacym do Kaplanow Debu, musi poniesc kare. Nie wyjdziesz juz stad, Sabat! Zostalam wyslana, by zabrac cie do Groty Lupercal! Skrzypiacy ton glosu tej koszmary dotarl do otepialego mozgu Marka Sabata, poczal go drazyc, usypiac, macic mysli i potegowac strach. Jedynie Kent, ateista, ratowal resztki drzemiacych w nim sil. -To jakas sztuczka - glos dziennikarza zabrzmial niemal histerycznie. - Ty stary lachmaniarzu, przyslany by napedzic nam stracha! Lap ja, Sabat! Dajmy kurwie nauczke! Groteskowa twarz wykrzywil grymas zaskoczenia i przerazenia. Zachwiala sie, jakby pchnieta silnym podmuchem wiatru. W tej samej chwili Sabatowi wrocily nagle utracone sily, jakby ktos wlaczyl w nim zepsuty dotad, ukryty mechanizm. Przed chwila jeszcze musial sie bronic, teraz atakowal. Jednak kiedy zrobil krok naprzod, dym stal sie tak gesty i duszacy, ze nie dal rady nawet zblizyc sie do ohydnej postaci, musial zawrocic, by zaczerpnac powietrza. Kent pochylil sie. Zostawiwszy smierdzace opary nad swoja glowa, zdolal przebic sie przez nie i stanal blisko zjawy. Z bezzebnych ust rozkladajacej sie kobiety wyrwal sie krzyk, wycie, ktore z pewnoscia bylo ludzkim glosem, lecz nie tym slyszanym przez nich wczesniej. Sabatowi zdawalo sie, ze tamten wrzask byl bardziej rozpaczliwy, pelen przerazenia. Czyzby gdzies na tym strasznym cmentarzu czailo sie drugie podobne monstrum? Dwaj przyjaciele ramie w ramie scigali poczware, uciekajaca teraz miedzy nagrobkami z nadzwyczajna zrecznoscia. Trening z czasow SAS sprawil, ze scigajacy rozumieli sie bez slowa. Rozdzielili sie, gdyz nauczono ich, ze w ten sposob moga latwiej dopasc ofiare. Starali sie zapedzic ja gdzies w kat i tam zlapac. Wiedzma wciaz biegla, minela nagrobki i wydostala sie na otwarta przestrzen. Ksiezyc jakby domyslajac sie, ze nie ma dla niej ucieczki, wysunal sie spoza chmur i jasnym blaskiem oswietlil cmentarz. Widzac wyraznie droge przed soba, uciekajaca kobieta mogla przyspieszyc kroku. Znajdowala sie teraz jakies dziesiec metrow od nich, liczac w linii prostej, lecz oni musieli jeszcze pokonac labirynt okolonych zywoplotem sciezek, by wydostac sie na otwarta przestrzen. Odnalazla ledwie widoczna, prowadzaca do lasu drozke i teraz chciala dostac sie tam jak najszybciej, ukryc sie w gestwinie drzew. Nagle znowu krzyknela i byl to glos kogos, kto umiera. Rzucila sie w tyl, jakby jakas niewidzialna bariera zagradzala jej droge, raniac i palac cialo. -Nie moze opuscic tego miejsca! - zawolal Sabat do Kenta. - Musi pozostawac w jego granicach. Biegnij za nia, teraz na pewno ja dopadniemy! Jak lesna nimfa, pragnaca powrocic do swej krainy, straszna istota sprobowala raz jeszcze dotrzec do drzew. Tym razem kierujac sie w strone zywoplotu oddzielajacego cmentarz od lasu, lecz nie dotarla do niego. Kent szedl po jej sladach, a Sabat staral sie przeciac jej droge z przeciwnej strony. Schwytanie jej nie powinno zabrac wiele czasu. Nagle wokol nich znowu pojawil sie dym, jeszcze gestszy i bardziej duszacy niz poprzednio. Nawet ksiezyc skryl sie w jego oparach. Wszystko sie w nim pograzylo, a kazdy ksztalt, kazda postac jakby utracila realnosc, przestawala istniec. Sabat zaczal kaszlec, nie mogl zlapac tchu. Dopiero, gdy cofnal sie do miejsca, gdzie dym jeszcze nie dotarl, zdolal odsapnac. Ogien najwidoczniej nie plonal na cmentarzu, lecz gdzies na polu; byc moze jakis rolnik podpalil wieczorem sterte chwastow, aby splonela do rana. Ofiara mogla wykorzystac dym, by uciekac pod jego oslona i... Tkniety naglym przeczuciem, Sabat zatrzymal sie i zaczal rozgladac sie za Kentem. Czul sie jak w obcym kraju, na nieznanym terenie, z dala od zamieszkalych miejsc. Widzial zarysy drzew gdzies przed soba, lecz nie potrafil okreslic, czy jest to las, czy tylko pojedyncze pnie. Dostrzegl teraz regularna, pryzmowata sterte, z ktorej wydobywal sie dym; zdawalo mu sie, ze jest ulozona z torfu. Zas na szczycie tej pryzmy, z rekami wzniesionymi w gore i twarza wpatrzona w widoczne ponad klebami dymu niebo, stala ta, ktora scigali. Sabat patrzyl na nia w milczeniu. Nagle pojawienie sie Kenta przestraszylo go. Uslyszal za soba jego oddech i ciche mamrotanie. -O, Boze Swiety! Kent takze zobaczyl stara kobiete. W oswietlonym ksiezycem, srebrno-szarym dymie widzieli ja wyraznie. Sabatowi zrobilo sie nagle zal tej nieszczesnicy. Nie byla przeciez niczym innym, jak tylko rozkladajacym sie szkieletem, z ktorego zwisaly jeszcze na wpol przegnile strzepy ciala i skory. Zdawalo sie, ze podarta suknia z kazda chwila rozpada sie coraz bardziej, ukazujac obsceniczna, trupia nagosc. Widok byl tak wstretny, ze woleliby nigdy go nie ujrzec. Jej glos byl skomleniem, placzliwa modlitwa do jakiegos nieznanego bostwa. Stojac na dymiacym wzniesieniu, w godzinie najwiekszej potrzeby, blagala o pomoc. Powietrze wokol niej ozywilo sie jak podczas ogromnej burzy. Sabat poczul nagle zaciskajace sie na jego gardle palce... Kenta. Przerazil sie, sytuacja byla grozna. Moce ciemnosci dzialaly z ukrycia, opanowaly cialo i dusze Kenta i poslugiwaly sie nim. Odruchowo zaczal szukac w kieszeni kurtki malego, srebrnego krucyfiksu. Odnalazl go i zacisnal w dloni. Ostatkiem sil zdolal odepchnac duszacego go towarzysza i wyjac krzyzyk z kieszeni. Zdawalo mu sie, ze ten niewielki, srebrny przedmiot w ciagu ostatnich minut urosl do niebywalych rozmiarow; wazyl teraz tyle, ze Sabat z najwyzszym trudem podniosl go nad glowe. Nie zdazyl jednak zadac ciosu, gdyz znowu ogarnely go kleby dymu, duszace, wpychajace sie do nosa, oczu, ust, uniemozliwiajace zobaczenie czegokolwiek. Stracil z oczu przerazajaca istote na pryzmie i nie wiedzial nawet, czy jeszcze sie tam znajduje. Sabat cofnal ramie, zamachnal sie z calej sily i rzucil krzyz w kierunku, gdzie widzial przedtem postac. Przydaly mu sie teraz zmudne cwiczenia z czasow SAS, gdy w oparach gestej zaslony dymnej i gazu lzawiacego musial trafic granatem w niewidoczny cel. Nie utracil jeszcze tej umiejetnosci. Wiedzial, ze cios byl celny, zanim jeszcze uslyszal przejmujacy krzyk. W tej samej chwili zobaczyl wykwitajaca na ciemnym niebie ogromna blyskawice i natychmiast przypadl do ziemi. Nie myslal teraz o Kencie, w koncu przyjaciel przeszedl w SAS taki sam trening i wiedzial, co robic w podobnej sytuacji. Tak ich uczono: nalezy natychmiast pasc na ziemie i modlic sie, jesli sie wierzy w Boga, lub zaufac swej szczesliwej gwiezdzie, jesli jest sie ateista. Dym jeszcze bardziej zgestnial. W powietrzu unosil sie zapach spalenizny, przypominajacy Sabatowi piec, w ktorym smazono ludzkie mieso*. Po pewnym czasie zrobilo sie jakby jasniej. Dopiero wtedy Sabat uniosl glowe i spod przymknietych powiek patrzyl przed siebie. * Patrz: Sabat 3. "Kult Kanibali". Ksiezyc znowu swiecil jasno wydobywajac z mroku trzy rowne, dymiace jeszcze, wysokie sterty torfu. Wokol nich unosil sie zapach zla. Nigdzie jednak nie bylo widac groteskowej, rozkladajacej sie poczwary. -Co sie stalo? - Kent kleczal o pare metrow dalej i rozgladal sie wokol, nic nie rozumiejac. -Moja moc okazala sie potezniejsza niz jej - Sabat usmiechnal sie z zadowoleniem - czy raczej ich, jak to sie zdarzylo tym razem. To, co widzisz, to torfowy oltarz starozytnych Kaplanow Debu. Z pewnoscia dowiemy sie niedlugo, ze torf zostal przywieziony jako nowe podloze pod przykoscielne trawniki, lecz mowie ci, Kent, ze tak naprawde, to dostarczono go tutaj w zupelnie innym celu. Slyszales, jak wiedzma mowila o Grocie Lupercal? Ta jaskinia to swiatynia druidow polozona niedaleko Rzymu. Sklada sie tam ofiary z psow i kozlow, a czasem i z ludzi. Taki wlasnie los mial nas spotkac. To wlasnie swiety oltarz dawal moc sciganej przez nas czarownicy, bez niego jej sila byla nader ograniczona. Musiala wiec dotrzec do oltarza, zanim ja zlapiemy. Szczesliwie udalo mi sie dobrze wycelowac, gdy rzucalem krucyfiks. Gdybym nie trafil, bylibysmy skonczeni. -To brzmi bardzo przekonywujaco - Kent byl wyraznie wstrzasniety. - Lecz... ten krzyk, ktory uslyszelismy na poczatku, ten, ktory zaprowadzil nas tutaj... -Na Boga, tak! - twarz Sabata stezala. Rozejrzal sie wokol. - Bylbym calkiem o tym zapomnial. Z pewnoscia to nie wiedzma druidow krzyczala w ten sposob. Musi tu byc jeszcze ktos inny, jakis czlowiek, ktory byc moze poniosl z reki Kaplanow Debu najwyzsza kare... -Slyszysz?! - Kent przerwal mu i mocno scisnal go za ramie. Gdzies niedaleko rozlegl sie cichy jek, pelen skargi i straszliwego bolu. Glos ucichl, po chwili jednak odezwal sie znowu. Sabat wstrzymal oddech, napial miesnie. Sadzil, ze przyjdzie mu jeszcze raz zmierzyc sie z silami zla. Oni nie zamierzali spoczac tej nocy. Spojrzal na Kenta i napotkal jego porozumiewawczy wzrok. Dwoch mezczyzn ufalo sobie calkowicie. Ramie przy ramieniu, ruszyli wolno w kierunku kosciola. Rozdzial VI Weszli na cmentarz przez dziure w zywoplocie i zatrzymali sie nasluchujac. Sabat otarl popiol z krzyza; czul jego moc. Cisza. Czyzby kolejny podstep? Po chwili znowu uslyszeli tamten halas, wyciszony, przerywany jek, dobiegajacy z jakiegos pobliskiego miejsca. -Gdzies tutaj - wyszeptal Kent. - Za tym wielkim kamieniem. Podeszli cicho do tego miejsca. Sabat szedl pierwszy. Spostrzegl wyryte w kamieniu litery: SIR HENRY GRAYNE. Nizej zauwazyl sterczace spod marmuru nagie stopy. -To jest dziewczyna. - Kent zdawal sobie sprawe, ze mowi rzecz oczywista, lecz chcial powiedziec cokolwiek, by przerwac cisze. Patrzyli na mloda kobiete lezaca na rozsypanym wokol grobu zwirze. Ubrana byla w zgrzebna sukienke, ktora - podciagnieta do gory - odkrywala podbrzusze. Drobnymi palcami sciskala material, gniotac go z taka sila, ze bielala jej skora na dloniach. Miala nie wiecej niz dwadziescia lat, drobna figure i regularne rysy twarzy, zastygle teraz w maske smiertelnego przerazenia. Gdy ich ujrzala, jeszcze szerzej otworzyla swoje pelne leku oczy. Usilowala wstac i uciec, lecz miesnie odmowily jej posluszenstwa i upadla z powrotem na ziemie, wydajac cichy jek. Sabat przykleknal i ujal ja za reke. Dziewczyna wyprezyla sie, drzala na calym ciele. Z jej ust wydobyl sie slaby szloch, jak dalekie echo placzu, ktory slyszeli przedtem. Sabat schowal swoj krzyz z powrotem do kieszeni. Tak czy inaczej, byla na jego lasce, cmentarna nimfa osaczona przez przesladowcow. -Nie chce ci zrobic krzywdy - powiedzial z usmiechem. -Jestem... skonczona - wyszeptala i zamknela oczy, biernie poddajac sie nadchodzacej smierci, czy tez czemus jeszcze gorszemu. -Jak masz na imie? Po chwili milczenia odpowiedziala: -Sheenah. -Juz jestes bezpieczna. Kimkolwiek by nie byla, juz nie zyje. -Alena... byla martwa przez bardzo dlugi czas. -Wiem, ale teraz to naprawde koniec. Zniszczyl ja krzyz. Sheenah wzdrygnela sie. -Wiec... wiec czemu nie skonczysz ze mna, Sabat? -Wiesz, jak sie nazywam? -Wszyscy w tej wiosce wiedza, jak sie nazywasz. Diabel w ludzkiej skorze ma zawrzec pakt z Kaplanami Debu. Sabat zerknal na Kenta, po czym znow odwrocil sie w strone drzacej dziewczyny. -Sheenah, jesli zostaniesz tu dluzej, prawdopodobnie nabawisz sie zapalenia pluc; zreszta tak jak i my. Chodz z nami. U mnie bedziemy mogli w spokoju porozmawiac. -Gdyby ktos zobaczyl, ze z toba rozmawiam, moglo by mi sie przydarzyc cos bardzo zlego. -Z powodu mieszkancow wioski... czy Kaplanow Debu? -Nie... nie wiem. -Chodzmy. - Sabat wstal i podniosl ja na nogi, poprawiajac podciagnieta sukienke. - Zdaje sie, ze niezaleznie od tego, co zrobisz, jest ktos, kto bardzo zle ci zyczy, a w takim razie sadze, ze bedzie najlepiej, jezeli pojdziesz z nami. Gdy oslonieci cieniem powoli posuwali sie w kierunku domu, Sabat poczul lekkie, przyjemne podniecenie. Z najwyzszym wysilkiem skierowal swoje mysli w inna strone; udalo mu sie zagluszyc w sobie szyderczy smiech Quentina. Znow byl silny. Nie przerwie walki, niezaleznie od tego, co sie zdarzy. -Jestem czarownica. Oczywiscie dobra czarownica. Sabata zaskoczyla szczerosc tego wyznania, podziwial zimna krew Sheenah, spokoj, z jakim rozsiadla sie wygodnie w fotelu ze szklanka bacardi w reku, w pozie niemal aroganckiej. -Mysle, ze to raczej przeszlosc - rzekl z usmiechem i wypil lyk whisky. - Pytanie brzmi, po czyjej bylas stronie, tam w ciemnosciach dzisiejszej nocy. Nie moglismy ryzykowac. -Oczywiscie, rozumiem. Jestem ci wdzieczna, Sabat. Gdyby nie ty i twoj przyjaciel, z pewnoscia zginelabym na oltarzu ofiarnym. Alena, dama Aldy jest przerazajaca, gdy ogarnie ja wscieklosc. Starozytni nie sa tak do konca zli, lecz teraz pragna zemscic sie na tych, ktorzy niszcza pradawne miejsce ich kultu. -Tak wlasnie przypuszczalem - rzekl Sabat, nabijajac fajke dlugimi listkami tytoniu. - Stara religia przeciw nowej; ale dlaczego ty sie tam znalazlas? -Jestem dobrym medium, miedzy innymi dlatego. - Dziewczyna usmiechnela sie, po czym dodala: - moja matka takze byla czarownica. Przeganiano ja z kazdego miejsca, w ktorym sie zatrzymala, az w koncu znalazla schronienie w tej wiosce. Pozniej dosiegla ja jej przeszlosc. Kilka wiekow wczesniej zostalaby spalona na stosie, a ja wraz z nia. Zamiast tego, zaczeto nas gnebic na najrozniejsze, glupie sposoby. Miejscowi chuligani wybijali nam szyby w oknach, a raz probowali podpalic dom. Gdy matka umarla na raka, wszyscy w wiosce cieszyli sie, czekali na jej smierc, gdyz uwazali, ze Bog zdejmie z nich przeklenstwo. Wiesz, Sabat - wpatrzyla sie w trzymana w dloni szklanke - nie widzialam, aby przez wszystkie te lata matka zle komus zyczyla... to znaczy, az do jej ostatniej godziny. Wszystko dzialo sie tak szybko, gdy niespodziewanie odzyskala przytomnosc na jedna, czy dwie minuty. Byla oszalala z bolu. Probowalam jakos jej pomoc, lecz bylam bezradna. "W tych wiesniakach i ich pelnym hipokryzji kosciele mieszka zlo" - krzyczala. - "Nie wystarczylo im, ze odrzucili stara religie, teraz probuja ja zniszczyc. Buldozery maja zrownac z ziemia swiatynie Kaplanow Debu, a na jej miejscu stana domy niewiernych. Niech powroca starozytni bogowie i przysla swoich kaplanow. Niech swieta ziemia zaczerwieni sie od krwi, a niebo zasnuje dymami pogrzebowych stosow. Niech zapanuje smierc i zniszczenie, a przerazenie ogarnie serca obludnikow". W chwile pozniej moja matka umarla. Wtedy zrozumialam, jak wielka byla jej potega. Miala kontakt ze Starozytnymi i az nadto dobrze wiedzialam, ze oni przybeda w odpowiedzi na jej wolanie, by uratowac swiete miejsce. To brzmi smiesznie, ale ja wiem, ze to prawda... tak samo jak wiedzialam, ze pojawisz sie, gdy tylko zacznie sie ten obled. -Wierze ci - Sabat przerwal na chwile, aby zapalic fajke. - Jestes bardzo przenikliwa i odziedziczylas po matce jej moc. Przypuszczam, ze wiesz, w jaki sposob i dlaczego ta ziemia zostala wystawiona na sprzedaz? -Moge tylko snuc przypuszczenia. Ustalili to jakos miedzy soba biskup Boyce i miejscowy szef planowania. Musza byc w to zamieszani takze ci, ktorzy projektowali zabudowe tego terenu. -Wiec korupcja szla tymi trzema torami. Ale to wymaga dowodu. -Jest pewna poszlaka. Darren Hurst ma kochanke. Jest nia dziewczyna do towarzystwa, Lola. Mozna sprobowac dotrzec do nich przez nia. Taki facet jak ty, Sabat, jest w stanie to zrobic. -A co ty masz z tym wspolnego? Jestes tylko zwykla parafianka i cala ta sprawa nie kosztuje cie ani grosza. -Nie zapominaj, ze jestem wyznawczynia starozytnej religii - usmiechnela sie Sheenah. - To moja matka wywolala pradawne duchy Kaplanow Debu. Byc moze przybyliby i tak, lecz pozostaje faktem, ze to ona je wezwala i wina za przelana krew spada na mnie. -Ale dlaczego cie zaatakowano, Sheenah? - Sabat zmruzyl oczy. - Przeciez jestes jedna z nich. -Zdradzilam ich. - Jej palce, w ktorych trzymala szklanke zadrzaly i kilka kropel napoju spadlo na podloge. - Jestem zdrajczynia wlasnej religii, gdyz nie chcialam ich tutaj. W ich oczach sprzeniewierzylam sie im, poniewaz prosilam, by zaprzestali skladania swoich krwawych ofiar, by przestali zabijac. Sciagnelam tym na siebie gniew Aleny, ktora jest dama Aldy, Wielkiego Druida. Tej nocy zlozylaby mnie w ofierze, skropilaby moja krwia ziemie wokol grobu Henry'ego Grayne'a, jednego ze wspolczesnych druidow. -Sir Henry Grayne byl druidem? - wykrzyknal Sabat zaskoczony. -We wspolczesnym sensie. Jak ci wiadomo, wciaz-jeszcze istnieja rozsiane po kraju loze druidow. - Stanowia odlam masonerii. Ich czlonkowie robia wiele dobrego, na przyklad wspomagaja fundacje charytatywne. Henry Grayne zmarl jeszcze przed moim urodzeniem i nie wiem o nim zbyt wiele. Byc moze byl wyznawca starozytnej religii w jej najprawdziwszej formie i dlatego wlasnie powierzyl te ziemie trustowi. Pragnal zachowac ja dla Kaplanow Debu, aby mogli tam na zawsze w spokoju odprawiac obrzedy swojego kultu. -Teraz wszystko zaczyna byc zrozumiale. - Sabat oproznil swoja fajke i sciagnal brwi. - Podejrzewalem w tym jakies przekupstwo, w ktore zamieszany byl biskup, ale nic nie wiedzialem o konflikcie miedzy stara i nowa religia. Naturalnie, gdy tylko tu przyjechalem, z miejsca stalem sie wrogiem; i to do tego stopnia, ze natychmiast przypuszczono na mnie atak. -Jestem przerazona. - Sheenah znow stala sie trupio blada, drzac na calym ciele. - W trojke wywolalismy straszny gniew naszych przeciwnikow. Ty przybyles tutaj w imieniu nowej religii i w przeciagu kilku godzin zniszczyles Alene. Alda bedzie szukal zemsty i to nie tylko na tobie, ale takze na mnie i na twoim towarzyszu. Swoja zlosc zaspokoi dopiero wtedy, gdy nasza trojka zniknie z powierzchni ziemi, a wyznawcy nowej religii utopia sie w morzu wlasnej krwi! -Wiec jestesmy miedzy mlotem a kowadlem - Sabat zacisnal usta. - Zgodzilem sie odprawic egzorcyzmy przeciw zlemu duchowi, a przekonalem sie, ze zly duch stoi po wlasciwej stronie, walczac ze skorumpowana hierarchia koscielna. Dokad zajdziemy w ten sposob? Kent milczal. Byl autorem artykulow z pierwszych stron, lecz nikt nie wierzyl, ze to naprawde on je pisal. A teraz, czy chcial tego czy nie, wszystko to dotyczylo takze jego osoby. Nie mial wyboru, musial wraz z innymi czekac na rozwoj wydarzen, choc uwazal, ze zbyt daleko zabrnal w te historie. -Mialam nadzieje, ze uda mi sie zawrzec jakis uklad z Kaplanami Debu - mruknela Sheenah - lecz teraz, kiedy zniszczyles Alene, nie ma juz zadnych szans. -Moglbym mimo wszystko odprawic egzorcyzmy w kosciele i na przylegajacej do niego ziemi, tak jak mnie o to proszono - odparl Sabat. -Nie! - zaprotestowala Sheenah. - Bylbys po stronie skorumpowanych. Zreszta oni sa zbyt potezni, jak na mozliwosci jednego czlowieka, nawet jezeli to ty jestes tym czlowiekiem, Sabat. Moze byloby lepiej, gdybym zginela na oltarzu ofiarnym Aleny. Prawdopodobnie i tak przyjdzie mi umrzec. Boze, nie mamy zadnych szans! -Bedziemy walczyc - rzekl Sabat z determinacja. Jego rysy stezaly, jak zawsze wtedy, gdy, sluzac jeszcze w SAS, mial kogos zabic. Kent pamietal dobrze ten wyraz twarzy. - Ale przede wszystkim musimy przezyc te noc. Jesli pomozecie mi oboje, mozemy odsunac meble, zwinac dywan i zabezpieczyc sie w pewien sposob. To jest nasza jedyna szansa. W normalnych okolicznosciach Kent bylby sceptyczny; ale to nie byly normalne okolicznosci. Wraz z Sabatem i Sheenah przeniosl wszystkie meble do malego hallu i patrzyl zafascynowany, jak Sabat wyciaga rozne nieznane mu przedmioty ze swojej torby z krokodylej skory. Sabat z najwyzsza uwaga wyrysowal na podlodze pentagram przy pomocy kawalka kredy. Pracowal w skupieniu, przywiazujac znaczenie do najdrobniejszych szczegolow. Ustawil na podlodze piec kielichow z woda swiecona, po czym, zanurzajac w nich palce obu dloni, poswiecil kazda linie pentagramu. Woda zaczela syczec i burzyc sie. Kent patrzyl na to w napieciu, usta mial wyschniete i oblizywal je nerwowo. -Lepiej nie moglem tego zrobic - Sabat byl zmeczony, lecz zachowal czujnosc. - Teraz musimy sie spieszyc. Tej nocy zadna czesc ubrania nie moze pozostac wewnatrz pentagramu. Tym razem Kent zaczal protestowac. Czul, ze chyba jednak za daleko zabrnal w te historie. Przypominal sobie niedawne wydarzenia, ktore wymykaly sie wszelkim probom logicznych dociekan. Kiedy w koncu stanal nago wewnatrz magicznego kregu, byl zazenowany; wszystko to, do czego przyzwyczail sie w zyciu, sprzeciwialo sie temu. Mimowolnie odsunal sie, gdy Sabat podszedl don, by "zamknac" woda swiecona dziewiec otworow jego ciala, zas na jego twarzy malowal sie wyraz niepewnosci i wstydu. Kent zamknal oczy, sadzac, ze sie zarumienil, lecz nic takiego chyba sie nie stalo, przeciez poczulby na twarzy fale goraca. Sheenah wydawala sie byc zupelnie nieporuszona tym wszystkim, co dzialo sie wokol. Pomagala Sabatowi zamknac otwory jego ciala i chyba nie sprawialo jej to przykrosci, wygladala jak ktos, kto wykonuje rutynowy zabieg medyczny. Widocznie bylo to konieczne, pomyslal Kent, wyciagajac sie na wniesionych do pentagramu kocach. Sabat chyba jednak przesadzal z ta ostroznoscia; przed ulozeniem kocow odkurzyl je bardzo starannie. Co wiecej, czekala ich chlodna noc, ktora musieli spedzic nago. Sabat mowil mu kiedys, ze zawsze sypia nago, zartowal, ze ktos, kto ubiera sie na noc w pizame, moze rownie dobrze zakladac do lozka garnitur. Tak, lecz nawet jesli Sabat mial takie upodobania, to on, Kent, nie podzielal ich. Odwrocil sie, patrzac na odlegla sciane. Skonstatowal, ze liczy kwiatowe wzory na tapecie, tak jak liczy sie owce przed zasnieciem. Nigdy przedtem nie czul sie tak malo spiacy. Stawal sie tylko coraz bardziej zly na siebie. Sabat polozyl sie ostatni, katem oka przygladal sie Sheenah. Dziewczyna lezala z glowa oparta na rekach, miala zamkniete oczy i wydawala sie byc zupelnie spokojna. Dlaczego, do cholery, nie zawinela sie w koc, tak jak zrobil to Kent? Czyzby probowala go uwiesc? Mial nadzieje, ze nie jest to kolejna sztuczka ciemnych mocy, probujacych wykorzystac jego najslabszy punkt. Lecz wewnatrz pentagramu zadne zlo nie moglo go dosiegnac. Sily ciemnosci nie beda mialy nan zadnego wplywu, jezeli tylko nie zdarzy sie cos bardzo zlego, cos co zdola sie przedrzec przez nakreslone kreda linie. Sabat rzadko byl tak skrupulatny, jak tej nocy, gdyz chcial uniknac wszelkiego ryzyka. Oni byli piekielnie silni i fakt, ze zniszczyl Alene tylko podsycil ich nienawisc. Rozwiazanie bylo bardzo proste: albo on zniszczy ich, albo oni zniszcza cala trojke. Sabat pomyslal o tym, jak to pare lat temu dal sie obrzezac. Gdyby tego nie zrobil, na nic zdaloby sie dokladne czyszczenie pokoju i rozbieranie sie przed wejsciem w pentagram. I tak moglby przeniesc pod skora jakas niedostrzegalna golym okiem, ukryta w drobince brudu zla istote. Wiedzial, ze dla kazdego egzorcysty obrzed obrzezania byl bardzo wazny. Myslal o tym wszystkim, a jednoczesnie czul, jak narasta w nim podniecenie. Powoli wsunal reke pod przykrywajacy go koc. To byl jedyny sposob, by zaspokoic pozadanie. Zdawalo mu sie, ze Sheenah usnela. Kent lezal odwrocony do niego plecami. To nie powinno dlugo potrwac. Sabat coraz bardziej pragnal odrzucic koc, przeczolgac sie w kierunku Sheenah i posiasc ja. Zamknal oczy. O Boze, to stalo sie nie do zniesienia. Ogarniajaca go dzika zadza zaczynala wymykac sie spod kontroli. I wtedy, glosno i czysto, wibrujac dzwiecznie w wypelniajacej dom nocnej ciszy, zadzwonil dzwonek przy drzwiach wejsciowych. Sabat zawahal sie, niezadowolony, ze jakis niespodziewany intruz przeszkadza mu. Potem poczul, jak jego drzace nagie cialo pokrywa sie potem. Ten, kto dzwonil o tak poznej porze, nie mogl byc zwyklym gosciem! Rozdzial VII -Otworz, Sabat! Sabat zerwal sie na nogi, spieszac wypelnic polecenie. I wtedy sobie przypomnial, rozpoznal ten glos. Quentin! Boze, prawie udalo im sie go zaskoczyc, przytepic jego umysl seksualnym pozadaniem. Ale jak? W jaki sposob dostali sie do niego przez granice wyznaczona liniami pentagramu? -Co, u diabla... - Kent usiadl, przyciskajac koc do ciala, z niemal uczniowskim wyrazem zawstydzenia. - Ktos stoi pod drzwiami, Sabat. -Jakzes na to wpadl? - zapytal Sabat glosem pelnym sarkazmu, aby ukryc wlasne przerazenie. Generalowi nigdy nie wolno okazywac strachu. - Byc moze masz racje, Kent. Z drugiej jednak strony, mozesz sie grubo mylic. -Gadasz glupstwa. Oczywiscie, ze ktos jest pod drzwiami. Dzwoni dzwonek. I jakby na potwierdzenie slow dziennikarza, dzwonek zadzwonil znowu. -Bedziemy tak siedziec? - Kent zaczynal wpadac w zlosc. - Idz i zobacz kto to; do diabla, Sabat, rusz sie! -Nie! - Sabat wstal, swiadom tego, ze Kent i Sheenah przygladaja sie jego nagosci. - Ja nie pojde, w zadnym wypadku! -Ja to nazywam postawa skrajnie aspoleczna - wyszeptal Kent z ironia. - Nie mowiac juz o tym, ze jest to chamskie i glupie. A gdyby chodzilo o cos pilnego, gdyby to na przyklad byla policja? -Wtedy moze zmeczyliby sie i odeszli. - Sabat zmruzyl oczy. Zagraly w nim wszystkie wewnetrzne dzwonki alarmowe. Cos zlego dzialo sie z Kentem! Niezaleznie od tego, ze nie chcial spedzic tutaj nocy - bylo cos wiecej: jakis narastajacy bunt, sprzeciw wobec jego polecen. I wtedy jeszcze raz przypomnial sobie, ze ktos lub cos przeniknelo przez zbudowany przez niego system obronny. Drugi raz tej samej nocy odkrylo jego piete achillesowa. Weszlo do pentagramu. - Nie odpowiemy na ten dzwonek i on bedzie ostatni - jego szept odbil sie echem w pustym pokoju. Spojrzawszy w dol, zobaczyl swoj na wpol wzniesiony czlonek i zrozumial, ze tamci oboje takze na niego patrza i wiedza, co robil, zanim rozlegl sie dzwonek. -To juz przekracza granice zartu. - Kent podniosl sie na nogi, wciaz usilujac zaslaniac sie kocem. - To jest wiecej niz nieprzyzwoite. Zorganizowales to wszystko dla wlasnej perwersyjnej przyjemnosci. Powinni cie zamknac! W kazdym razie ja zabieram swoje rzeczy i wracam do "Bialego Konia". Jesli rano bedziesz chcial ze mna porozmawiac, bede... Kent nie zauwazyl ruchu reki, nie przypuszczal nawet, ze Sabat zdobedzie sie na tak drastyczna akcje. Piesc, zdawaloby sie szybsza niz swiatlo, gwaltownie zatoczyla luk i z glosnym trzaskiem wyladowala na twarzy dziennikarza. Kent nie wydal nawet jeku. Jego glowa odskoczyla do tylu; sekunda i runalby jak dlugi. Sabat z ta sama szybkoscia podtrzymal go swoim ramieniem, pociagnal do przodu i jedna reka ulozyl na kocu. Oczy Kenta byly zamkniete. Z kacika ust plynela struzka krwi. -Czy naprawde musiales go uderzyc? - w glosie Sheenah dzwieczala nuta nagany. -Nie bylo innego wyjscia. Przerwalby krag. Gdzies tu jest jakies slabe ogniwo; cos, co przeoczylem. -To nonsens - zasmiala sie przenikliwym glosem. - Bylismy bardzo ostrozni. Dzwonek zadzwieczal raz jeszcze, dlugo i glosno. Po krotkiej przerwie zadzwonil trzykrotnie. Skads dobiegl smiech; byc moze z zewnatrz. Byc moze byl to smiech Quentina. -Po prostu przetrzymamy ich na zewnatrz. - Sabat polozyl sie znowu, lecz nie probowal sie przykryc. -Beda uzywac wszelkich sztuczek, a my ich po prostu zignorujemy i powiemy sobie, ze wszystko jest w porzadku. W ten sposob dotrwamy do rana. Swiatlo mrugalo, chwilami nieomal zupelnie gasnac. Bylo bardzo zimno, mimo ze Sabat przezornie sprawdzil wczesniej stan centralnego ogrzewania. -Widze, ze odkryles jedyny sposob na zachowanie ciepla - zasmiala sie Sheenah, patrzac na jego czlonek, ktory znowu zaczynal sie podnosic. - Robisz to czesto, czy tylko wtedy, gdy jest ci zimno? A moze pozwalasz sobie na te samotne przyjemnosci, gdyz i tak ciazy na tobie przeklenstwo Kaplanow Debu? -Robie to calkiem regularnie - odparl spokojnie Sabat, patrzac jej prosto w oczy. - Ale dalbym wiele, zeby sie dowiedziec, kto podrajcowal mnie tym razem. -O czym ty mowisz? - Jej ciemne oczy otworzyly sie szeroko. -O tym, ze ktos mna steruje, tak jak sterowal Kentem, probujac zmusic go, aby przerwal krag. Jesli ten ktos przybyl z zewnatrz, to jak powiedzialem, musielismy cos przeoczyc. Jezeli nie, to... nie byl tym kims Kent, nie bylem ja, wiec pozostaje tylko... Przerwal mu kolejny dzwonek, wzmocniony tym razem waleniem piescia do drzwi. Jakis glos wykrzykiwal slowa, ktore dopiero po chwili staly sie zrozumiale: -Otworzyc, policja! -Musisz otworzyc, jezeli to policja. - Sheenah spojrzala w strone drzwi z naglym przestrachem i zrobila ruch, jakby chciala pojsc i otworzyc. -Nie probuj otwierac, Sheenah, czy tez jak sie tam naprawde nazywasz. - Sabat poruszyl sie gwaltownie. - Nie zrobisz tego i przysiegam ci, jezeli sprobujesz, zabije cie, tak jak zabilem Alene, z ta roznica, ze nie przy pomocy krzyza. Nie, zalatwie cie wlasnymi rekami, i to tak, ze nikt nie bedzie w stanie cie rozpoznac! Sheenah zbladla. Wiedziala, ze Sabat nie zartuje. Krazylo o nim wiele opowiesci i wiekszosc z nich byla prawdziwa. Nie zamierzala wystawiac go na probe. Byl przerazajacy w tym ciemnym pokoju. -Zle mnie zrozumiales. Powiedzialam ci juz, w jaki sposob jestem w to wszystko zaangazowana. -Jestes glupia, obludna kurwa - Sabat zmruzyl oczy. - Przejrzalem twoja gre. Odwrocila sie, chcac zetrzec pentagram i ruszyc w strone drzwi, lecz on zlapal ja za wlosy i pociagnal do tylu. Zaczela krzyczec i drapac paznokciami jego nagie cialo. -Pusc mnie, powiem o tobie policji! -Policji! - rozesmial sie szyderczo. - Nikt cie juz nie uratuje, Sheenah. Jestes zamknieta w tym pentagramie wraz ze mna. Z rownym powodzeniem moglabys wolac o pomoc znajdujac sie na innej planecie. Powalil ja na podloge i przycisnal kolanami. Z hallu dobiegl trzask pekajacego drewna i brzek tluczonego szkla, rozsypujacego sie po podlodze. A wiec ci, ktorzy dobijali sie do drzwi przez ostatnich kilka minut, wylamali je w koncu i dostali sie do wnetrza domu! Sabat drgnal, lecz w dalszym ciagu trzymal dziewczyne, ignorujac jej triumfalny okrzyk. Odwrocil tylko glowe, gdy otworzyly sie drzwi do pokoju. Niemal krzyknal, zaskoczony tym, co zobaczyl. W drzwiach stal mezczyzna, ubrany w niebieski mundur. Byl to czlowiek wysoki, o twardych rysach, teraz wykrzywionych z wscieklosci. Utkwil wzrok w dwu nagich postaciach w centrum kola. -Sabat! - jego glos zabrzmial jak syk kobry, ktora dopadla swoja ofiare. - Jest pan aresztowany. Pojdzie pan ze mna. Na twarzy Sabata odmalowala sie mieszanina zaskoczenia i podejrzliwosci. Cos tu bylo nie tak; to nie wygladalo na zwyczajna policyjna procedure aresztowania, raczej na niezdarnie, po amatorsku odegrana role. -Nie - odparl - nie wyjde z tego pentagramu ani na panskie wezwanie, ani na niczyje inne. Moze pan najwyzej stac tutaj i patrzec, albo odejsc, jak pan woli. Tamten zrobil kilka krokow naprzod i zatrzymal sie niezdecydowany. -Jesli chce mnie pan zabrac, prosze, niech pan podejdzie i sprobuje. -Jest pan aresztowany za morderstwo. -Kogo zabilem? -Niedawno temu zabil pan kobiete. -Czy macie cialo, by mi to udowodnic? Nie moze pan oskarzac mnie o morderstwo nie posiadajac zwlok. Twarz oficera wyrazala niezadowolenie. Zrobil jeszcze jeden krok do przodu, cofnal sie, jakby zatrzymala go jakas niewidzialna bariera. Z jego ust wyrwal sie okrzyk bolu. -Widzi pan - Sabat zasmial sie. - Nie moze pan sie do mnie dostac. A poza wszystkim, nie jest pan policjantem. Z pewnoscia nie jest pan nawet czlowiekiem. Swiatlo nagle przygaslo, pokoj wypelnila ciemnosc i podmuch lodowatego powietrza. Sabat poczul, jak ten miniaturowy cyklon targa nim, jakby chcial go cisnac w drugi kat pokoju. Chwycil Sheenah z calej sily. Dziewczyna probowala uwolnic sie, wierzgala i starala sie ugryzc trzymajace ja rece. Jeden z kielichow zachwial sie i na podloge pocieklo kilka kropel swieconej wody, lecz jakims cudem naczynie nie przewrocilo sie. Potem, rownie nagle, jak sie pojawil, wiatr ucichl i pokoj znowu wypelnil sie jasnym swiatlem. Sabatowi zakrecilo sie w glowie; przez chwile, oslepiony naglym blaskiem, nie mogl nic dostrzec. Gdy w koncu zaczal widziec, zdawalo mu sie, ze ma halucynacje. Policjant zniknal, a na jego miejscu pojawila sie wysoka, ubrana w powloczyste szaty postac. Byla boso, na szyi miala zawieszony amulet. Czlowiek-zjawa byl w grubej, futrzanej czapie, spod ktorej widac bylo koscista twarz. Skora na czole i kosciach policzkowych mocno naciagnieta, w innych miejscach ukladala sie w glebokie zmarszczki. Postac byla prawdziwie przerazajaca, lecz najwieksza groze budzil wyraz twarzy, malujaca sie na niej msciwosc. Przybysz nienawistnym wzrokiem wpatrywal sie w Sabata. -Alda! - krzyknela, Sheenah. - Moj ojcze, przybyles, by mnie uratowac. -Shyaena, moja umilowana corko - odpowiedzial jej gleboki, dzwieczny szept. - Czlowiek, ktory cie wiezi, zniszczyl moja najdrozsza Alene, twoja matke. Za te zbrodnie musi poniesc najwyzsza kare, umrze dla swiata, zas jego dusza bedzie skazana na wieczna tulaczke po drugiej stronie cienia. Sabat, slyszac to, rozesmial sie glosno; smiech odbijal sie echem od nagich scian pustego pokoju. Dwaj mezczyzni patrzyli na siebie poprzez bariere pentagramu; jeden ze swiata smiertelnych, drugi z krainy starych bostw. Miedzy nimi istniala granica nie do przebycia. -Nie mozesz zrobic mi krzywdy, Alda - warknal Sabat - gdyz moja magia jest potezniejsza niz twoja. Jestes teraz bezsilny, tak samo jak ta, ktora nazwales Shyaena, a ktora ja znam jako Sheenah. To dla ciebie szykuje sie czysciec, gdyz musisz tu stac i patrzec na to, co z nia zrobie! Alda w milczeniu spuscil glowe, w jego zapadnietych oczach pojawil sie lek. Zrobil krok w tyl, jakby w obawie, ze mieszkajaca w pentagramie sila znowu go uderzy. Bal sie o Sheenah, gdyz nie mial zadnego wplywu na sytuacje. Sabat odwrocil sie do Sheenah, w jej oczach rowniez dostrzegl lek. Moce ciemnosci przybyly, aby go zniszczyc, lecz teraz role odwrocily sie. Alda, okrutny Wielki Druid, morderca wielu ofiar, ktore poswiecil na swym torfowym oltarzu, najwyzszy kaplan Groty Lupercal, zostal zmuszony, by patrzec bezsilnie na cierpienia wlasnej corki. -Powinienem cie zabic, Sheenah - syknal Sabat - lecz chce, zebys zyla i zapamietala te noc na cala wiecznosc. Nigdy nie zapomnisz Sabata, przyrzekam ci to! W pierwszej chwili, gdy pchnal dziewczyne na podloge, poczul lekki, beznadziejny opor. Szeroko rozsunal jej uda. Delikatnie, nawet czule dotykal palcami jej ciala, piescil rozowe sutki, az staly sie twarde i sterczace. Wodzil reka wzdluz delikatnego zaglebienia miedzy jej nogami. Bylo wilgotne od pozadania. Oddychala coraz szybciej, policzki jej poczerwienialy w oczekiwaniu rozkoszy. Odwrocila glowe i spojrzala na Alde, jakby proszac o przebaczenie. Teraz nie chciala juz, by ratowal ja z uscisku tego mezczyzny. Sabat z zadowoleniem przytulal jej nagie cialo, calym ciezarem przygniotl ja i wpil sie ustami w jej gorace wargi, jezykiem penetrowal wilgotne wnetrze, w tym samym rytmie, w jakim raz po raz zaglebial sie w nia. Otoczyla go ramionami i przyciagnela blizej do siebie, nogami objela jego biodra, poddala sie coraz silniejszym pchnieciom. Sabat rzucil spojrzenie w kierunku Aldy. Stary druid zastygl w pelnej rezygnacji pozie, patrzac z patetycznym spokojem. Potem Sabat zapomnial o calym swiecie. Dwoje ludzi, podzielonych wszystkim, z wyjatkiem bliskosci wlasnych cial. Intensywnosc ich odczuc przybierala na sile, podniecenie pozeralo ich jak goraczka, pokrywajac potem ich skore, z ust wydzierajac stlumione jeki. Az wreszcie, z ostatnim konwulsyjnym drgnieniem rozpalonego ciala, Sabat eksplodowal niczym przepelniony ogniem wulkan. Lecz nie bylo dlan wytchnienia, byl jak opetany, jak zaprogramowany robot, ktorego nie sposob zatrzymac i ktory nigdy nie bedzie w pelni zaspokojony. Sheenah lezala bezwladnie, calkiem juz bez sil. Jeczala cicho, czujac jak drzy kazdy nerw, kazdy miesien jej ciala. Z pewnoscia mezczyzna, ktory na niej lezal, nie byl zwyklym czlowiekiem. Jego sila i mozliwosci daleko przekraczaly jej wlasne. Po pierwszym spelnieniu, bez najkrotszej nawet przerwy wszedl w nia znowu. I wiele jeszcze czasu uplynelo, zanim w koncu zsunal sie z niej i przykleknal, odgarniajac swoje dlugie i ciemne, pozlepiane potem wlosy. Byc moze jego oddech byl nieco szybszy niz normalnie, lecz moglo to byc tylko zludzenie. Odwrocil sie w strone siedzacego w odleglym kacie pokoju druida, przygarbionego i zalamanego, z oczami wilgotnymi od lez. -Teraz juz nic nie mozesz mi zrobic, Alda - w glosie Sabata dzwieczala jeszcze nuta niezaspokojonego pozadania. - Polaczylem sie z kobieta z twojego rodu i kto wie, byc moze dzieki temu rod ten jeszcze sie powiekszy. Potomek Sabata i Kaplanow Debu... -Jestes sprytny, Sabat. - Druid podszedl blizej; na jego twarzy malowal sie podziw. - Jestes niebezpiecznym wrogiem, ktory rozumie duzo wiecej niz inni ludzie. Nigdy nie przebacze ci, ze zniszczyles Alene. -Nie mialem wyboru. Zniszczyla sie sama, pospieszyliscie sie zbytnio, atakujac mnie, zanim zdazylem zrozumiec, co sie dzieje. -Oni nie dostana tej swietej ziemi, Sabat. Sa skorumpowani i w rzeczywistosci nie oddaja czci zadnemu bostwu... tak jak ten twoj towarzysz - Alda wskazal na Kenta, ktory wlasnie zaczynal sie poruszac. -To prawda - odparl Sabat - sa skorumpowani, biskup i jego podwladni; ziemia, ktora chca sprzedac, powinna zostac zachowana dla potomnosci, ale oni pragna wzbogacic sie, budujac na niej domy dla bezboznych. Ci ludzie sa takze moimi wrogami, Alda. -Jednak walczysz po ich stronie? -Nie, wzialem ich pieniadze, gdyz zasluzyli na to, aby je stracic. Gdybyscie nie zaatakowali mnie tak szybko, Alena zylaby. To wy ja zabiliscie. Nie osiagniecie swego celu zabijajac ludzi. Oni sa jak przydrozne chwasty: zniszczycie jednych, a na ich miejsce natychmiast przyjda nastepni. -Nie poddamy sie. -Nie, ale ta rzez okaze sie bezcelowa, gdyz w koncu i tak przegracie, a na waszej ziemi oni wybuduja swoje domy. Jest ich zbyt wielu. Alda westchnal, przyznajac Sabatowi racje. Moze sie okazac, ze Kaplanom Debu pozostanie w koncu juz tylko zemsta. -Co tu sie, cholera, dzieje? - Kent usiadl, dotknal reka potluczonej twarzy i powoli wszystko zaczelo mu sie przypominac. - Sabat, uderzyles mnie! Czy wyscie poszaleli? Siedzicie nago w tym cholernym kole i... Kim jest ten facet i co tutaj robi? -To jest Alda, Wielki Druid starej wiary - odparl Sabat takim tonem, jakby przedstawial kogos na przyjeciu. - Wlasnie probujemy omowic rozne sprawy. "Jestescie oblakani" - pomyslal Kent, ale zachowal te opinie dla siebie. Bylo mu bardzo zimno, ale nie chcial ryzykowac powtornej sprzeczki z Sabatem. Pocieral palcami opuchniete usta, lecz nie czul do Sabata urazy. To dziwne, jak bardzo nienawidzil go przez kilka ostatnich sekund, zanim stracil przytomnosc; zupelnie tak, jak gdyby przestal panowac nad swoim umyslem... -Decyzja nalezy do ciebie, Alda - powiedzial nagle Sabat takim tonem, jakby chcial zakonczyc zbyt dlugo ciagnace sie zebranie. - Powstrzymaj swoich Kaplanow Debu, a ja podejme walke przeciwko naszym wrogom. Ale pamietajcie, ze to wy zaczeliscie te historie, ja bede tylko bronil swoich pozycji. -Nie moge powstrzymac Starozytnych, ktorzy pragna zemsty i krwawych ofiar - Alda mowil takim tonem, jakby usprawiedliwial sie przed Sabatem. - Och, gdybym mogl! Ale to niemozliwe. -Dlaczego? -Poniewaz nie jestem najwyzszym kaplanem wszystkich Kaplanow Debu. Przybylo ich wielu od chwili, gdy przeminal moj czas. Przeszly cale wieki i Alda stal sie jedynie legenda dla tych, ktorzy przyszli po nim. Nie jestem wystarczajaco silny; inni, bardziej ode mnie okrutni, dali sie poniesc tlumom, ktore zadaly krwi, wciaz wiecej krwi. Ta ziemia skapana jest we krwi, ale nic nie da sie porownac z tym, co dopiero nastapi! -I nie ma sposobu, aby tego uniknac? - zapytal ponuro Sabat. Kent takze pobladl. -Jedyny sposob, to zwrocic te ziemie Kaplanom Debu. -A jesli to zrobie? -Wtedy skoncza sie morderstwa i obled. Lecz nie moge cie obronic, Sabat, przed tym, co przekracza moja moc. Oddaj duchom to, co im sie nalezy, a rzez sie zakonczy. Shyaena pomoze ci. Ale my musimy zostac pomszczeni... slyszysz mnie, Sabat? Kaplani Debu musza zostac pomszczeni! Swiatlo znow pociemnialo, az w koncu zgaslo zupelnie. Sabat ujrzal, jak poprzez zaslony wpadaja do pokoju pierwsze promienie wschodzacego slonca. Alda nie mogl pozostac juz ani chwili dluzej. Odszedl tak, jak gdyby nigdy sie nie pojawil. -Mysle, ze pentagram nie bedzie juz nam potrzebny. - Sabat podszedl do sciany i zapalil swiatlo; zaczal szukac swoich rzeczy. - Mozemy sie ubrac. Zadne z nich nie odezwalo sie, dopoki nie byli calkiem ubrani. Sabat dotknal najblizszego kaloryfera i stwierdzil, ze centralne ogrzewanie znow dziala. -Zrobie kawy - powiedziala Sheenah i unikajac wzroku Sabata, poszla do kuchni, gdzie zaczela szukac filizanek. -Przypuszczam, ze znienawidzilas mnie po tej nocy. - Sabat wszedl za nia i zamknal drzwi. Byl to jedyny rodzaj przeprosin, na jaki go bylo stac. -Mysle, ze byl to jakis sposob zemsty. - Starala sie usmiechnac, lccz jej dolna warga drzala. - Ostatecznie probowalam cie zabic, oklamalam cie, wpedzilam w pulapke. -Po prostu dlatego, ze jestes Shyaena, potomkiem odrodzonego Aldy. - Sabat objal ja ramieniem. - Ja mam podobny problem. Jestem opetany przez dusze mojego brata, Quentina, ktory czasem zmusza mnie do robienia rzeczy, jakich nie zrobilbym w normalnych okolicznosciach. Jednakze musze wiedziec, jaka jest nasza obecna sytuacja, twoja i moja. -Nie bede cie juz probowala zabic - spojrzala mu prosto w oczy. - Alda takze nie, gdyz przyrzekl to. Tylko Alda ma nade mna wladze. Ale prawda jest to, co mowil, ze Kaplani Debu dysponuja potezna moca. Fala gniewu zostanie zatrzymana dopiero wtedy, gdy z powrotem otrzymaja swoja swieta ziemie. Lecz my rowniez musimy przezyc. Od czasu, gdy polaczylam moje sily z twoimi, oni zwroca sie takze przeciwko mnie. -A wiec od tej chwili dzialamy wspolnie; ty, ja i Kent? -W porzadku. -Zatem musimy zdecydowac, jaki bedzie nasz kolejny ruch. -Trzeba zniszczyc tych, ktorzy dopuscili sie korupcji, a morderstwa ustana, wierz mi, Sabat. Z hallu dobieglo gluche uderzenie. Zadrzaly sciany, posypalo sie jeszcze troche szkla. -Co sie dzieje? - Sheenah stala tuz za Sabatem. Ten otworzyl drzwi od kuchni, zajrzal do pustego hallu i pokoju, ktory wlasnie opuscili. Nigdzie nie bylo sladu Kenta. -Gdzie on, do diabla, poszedl? - Sabat otworzyl drzwi wejsciowe, lecz ulica byla pusta. - Moze po gazete lub cos w tym rodzaju - zabrzmialo to niezbyt prawdopodobnie. -Nie mozemy spuscic go z oczu. - Sheenah zlapala go za ramie. - Niezaleznie od tego, czy mu sie to podoba, czy nie, twoj przyjaciel jest teraz z nami i duchy Kaplanow Debu naznaczyly go znamieniem smierci. Wraz z nadejsciem nastepnej nocy jego zycie i dusza znajda sie w niebezpieczenstwie, gdziekolwiek by sie znajdowal. Musimy go odnalezc, Sabat! Cialo Sabata pokrylo sie gesia skorka. Rozdzial VIII Kent musial uciec z tego domu, w przeciwnym razie oszalalby; moze zreszta juz sie to stalo. Boze, co to bylo? Co wydarzylo sie ostatniej nocy? W bladym swietle poranka wioska wygladala zlowrogo. Chryste, mial juz dosc Sabata. Mark byl juz szalony w czasach, kiedy wspolnie sluzyli w SAS. Podczas akcji byl prawdziwym diablem, zabijal bez litosci i byl z tego dumny. Ale tym razem to juz zbyt wiele. Podczas tych nocnych godzin dzialo sie cos dziwnego i przerazajacego; Kent widzial to na wlasne oczy, choc tego nie rozumial. Nie poczul sie ani troche lzej na duszy, gdy dotarl do "Bialego Konia". Drzwi wejsciowe byly otwarte, byc moze dla gosci, ktorzy musieli wczesnie opuscic hotelik. Dziennikarz powoli wspinal sie po waskich schodach, przystajac za kazdym skrzypnieciem desek. Glowa bolala go tak, jakby ktos wrzynal sie w nia przy pomocy pily. Nagla fala slabosci zmusila go do przytrzymania sie rzezbionej, debowej poreczy. Po kilku sekundach nieprzyjemne uczucie minelo i z pewna ulga dotarl do swego pokoju. Dopiero na widok lozka zrozumial, jak bardzo byl wyczerpany. W ciagu ostatniej doby spal niecala godzine, a i ten krotki odpoczynek zostal gwaltownie przerwany przez Sabata. Kent zaryglowal drzwi i w ubraniu polozyl sie do lozka. Nie myslal juz zle o Sabacie, o Sheenah, ani o nikim innym. Dla zadnego z nich nie ruszylby sie teraz ze swojego poslania. Jesli chodzi o niego, wszyscy mogli sobie isc do diabla. Gdy Kent obudzil sie, w pokoju bylo ciemno. Powoli zbieral mysli przypominajac sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Zdezorientowany spojrzal na swiecace wskazowki recznego zegarka i - stwierdziwszy, ze jest dziewiata - zaczal zastanawiac sie, czy jest ranek, czy wieczor? Nie bolala go juz glowa i czul sie odswiezony. Musiala to wiec byc noc. Czyli spal okolo pietnastu godzin glebokim snem, przerywanym nocnymi koszmarami. Trudno bylo wyznaczyc granice pomiedzy snem a jawa, zwlaszcza po ostatniej, oblakanej nocy. Zwiesil nogi z lozka i zapalil stolowa lampke. Zaczal metodycznie rozwazac, co bedzie robil. Przede wszystkim, Sabat i ta dziewczyna byli oblakani i czlowiek z Fleet Street nie powinien wiecej bawic sie w te ich czary-mary. Stwierdzil, ze wszystko co widzial, polegalo na zrecznych trickach. Kazda ze stron probowala oszukac te druga, wywolujac zludzenia optyczne i umiejetnie manipulujac rekami, tak jak robia to iluzjonisci. Nie w tym lezala istota sprawy, ktora badal. W rzeczywistosci chodzilo o wielka afere korupcyjna, w ktora zamieszany byl biskup, pastorzy, udzialowcy i szefowie planowania. To byl material na artykul, jakiego potrzebowal. Nie jakas sieczka dziennikarska, o ktorej polowa czytelnikow zapomni po dziesieciu minutach. Taka sensacja wstrzasnie sumieniem narodu, zakloci spokojne zycie ludzi Kosciola, poruszy wszystkich az do szpiku kosci. Do diabla z Sabatem, ich drogi rozeszly sie. Kent wyszedl z pokoju i ruszyl w dol po schodach. Pub byl przepelniony, zewszad dobiegal glosny szmer rozmow. Kent pochylil sie nad barem i poczul zawrot glowy, ktory zreszta za chwile minal. Doswiadczal czegos dziwnego, mial wrazenie, jakby byl widzem swoich wlasnych zachowan. Bylo w tym cos nierzeczywistego. Podczas tych paru sekund psychicznej niedyspozycji funkcjonowal zupelnie normalnie. Stwierdzil, ze trzyma w reku szklanke whisky, czuje na podniebieniu jej ostry smak i najwyrazniej rozmawia z jakims wysokim mezczyzna o siwych wlosach. -...ludzie biskupa sa poza wszelkim podejrzeniem - powiedzial tamten miekkim, lecz zmuszajacym do uwagi glosem. - Biskup wzial ciezka forse od tego budowniczego, Hursta, za sprzedaz ziemi. I nikt nie moze im niczego udowodnic. Stone, szef planowania tez jest w to zamieszany. Nie ma nawet sensu powolywac sie na przepisy dotyczace tego pasa zieleni. Kent wpatrywal sie w niego, zastanawiajac sie, kim jest facet, ktory mowi mu to wszystko i ryzykuje, rzucajac oszczerstwa. Naturalnie wszyscy w wiosce mowia dokladnie to samo, wiec prawdopodobnie czuje, ze stoi na pewnym gruncie. Mezczyzna roztacza wokol siebie aure bogactwa, moze bardziej przez sposob zachowania niz przez ubior. Mial na sobie dobrze skrojona tweedowa marynarke i niemodna flanelowa koszule, a na glowie kapelusz z szerokim rondem. Wygladal na podstarzalego dzentelmena. Lecz mezczyzna ten nie mogl miec wiecej niz piecdziesiat lat. Zdecydowanie bylo w nim cos dziwnego. Wszystkie jego ruchy byly gwaltowne, waskie usta poruszaly sie mechanicznie, jak u marionetki, sprawial wrazenie, ze cierpi na lekka wade wymowy. -Pastor Mannering tez nie jest bez winy - kontynuowal nieznajomy. - Dam panu przyklad. Przyjelo sie, ze wikary zbiera ofiare w Niedziele Wielkanocna, a pastor kosciola-matki w Zielone Swiatki. Tak, ten zwyczaj utrzymywal sie przez wiele lat, ale kiedys Mannering zorientowal sie, ze w Wielkanoc zbiera sie prawie dwa razy wiecej. Wiec ten chciwiec zwrocil sie do biskupa z prosba o zamiane tego porzadku i w ten sposob dostal zlote jajko. Dlatego wlasnie zwracamy sie dzis przeciwko Kosciolowi, niech mi pan wierzy. Kent skinal glowa. Szmer rozmow wokolo jakby nieco przycichl, tak ze jego rozmowca znalazl sie w centrum zainteresowania, jak glowny aktor w amatorskim przedstawieniu. Lecz nikt na nich nic patrzyl, tak jakby byli sami i rozmawiali w akompaniamencie dzwiekowych efektow puszczanych z tasmy. -Dzisiejszego wieczora mielismy kolejne zebranie. Mieszkancy wioskk gdyby mogli, rozpaliliby wielkie ognisko, na ktorym splonalby biskup, Hurst i Stone. Prawdopodobnie dorzuciliby takze pastora Manneringa. Nalezaloby spalic te bande i zaczac wszystko od poczatku. Mezczyzna wybuchnal smiechem, ktory przyprawil Kenta o dreszcze. -Pan jest tutaj obcy - nieznajomy wbil w Kenta wzrok - ale te sprawy nie powinny byc panu obojetne, gdyz rak, ktory zzera Kosciol, rozprzestrzenia sie i moze zniszczyc nas wszystkich, jak prawicowa dyktatura, trzymajaca narod na smyczy. Oni roztrwonili na wlasne potrzeby nie swoje fundusze. Prosze pojsc ze mna, pokaze panu, w jakim stanie jest dach kosciola. Mozna to zobaczyc nawet przy swietle ksiezyca. Zapadl sie juz dawno. Ten dach, o ktorym mowie - znowu zasmial sie sztucznie.- Chcialbym, zeby pan to zobaczyl, aby po powrocie tam, skad pan pochodzi, mogl pan opowiedziec swoim przyjaciolom o tym, co sie tutaj dzieje. Kent nie mial ochoty isc. Powrot na ten cmentarz i przylegajacy do niego teren byl ostatnia rzecza, jakiej sobie zyczyl. Probowal nawet wymyslic jakies przekonywujace wytlumaczenie, dlaczego nie moze towarzyszyc temu ekscentrycznemu czlowiekowi w wycieczce po poswieconej ziemi, lecz nie udalo mu sie nic wykrztusic. Wypil reszte whisky i skinal glowa, jak uczniak wystraszony przez srogiego nauczyciela. Wysoki czlowiek usmiechnal sie i postawil swoja szklanke na barze. Kent zwrocil uwage, ze wciaz byla pelna wina. Zastanowilo go to, dlaczego tamten nie wypil trunku. Byc moze wroca tu jeszcze po krotkiej, nocnej wycieczce. Okragly ksiezyc rzucal blade swiatlo na cala okolice, wydobywajac z ciemnosci sylwetke kosciola sw. Moniki i jego zniszczony dach. Dobiegajacy skads krzyk nocnego ptaka brzmial jak ostrzezenie. Kent stwierdzil, ze idzie coraz szybciej, niemal biegnie, aby dotrzymac kroku swojemu towarzyszowi. Po coz, do diabla, tak sie spieszyli? -Prosze na to spojrzec, przeciez to hanba! - mezczyzna wskazal reka na dach kosciola; jego glos przepelniony byl wsciekloscia. - Mieli pieniadze, zeby to naprawic, ale roztrwonili je i teraz wyzyskuja parafian. Bylo strasznie zimno. Kent mial ochote wrocic do swojego pokoju po plaszcz. Nie mogl jednak nawet wydobyc glosu, tak jakby jego mozg byl pod dzialaniem jakiegos narkotyku. Z wysilkiem wlokl sie za tamtym czlowiekiem i przytakiwal kazdemu jego stwierdzeniu. Moze byl chory; moze wcale nie opuscil swojego pokoju, lezal w lozku z wysoka goraczka, a wszystko to bylo tylko majakiem. Wkrotce powinien zaczac sie pocic. Gdzies daleko ozwal sie grzmot, albo przynajmniej cos, co brzmialo jak wyladowanie elektryczne, gdyz noc byla spokojna, a w powietrzu czulo sie lekki wiosenny mroz. Dobiegla ich cala seria tych dziwnych eksplozji. Na szarzejacym niebie ukazywaly sie jasne blyski, jak gdyby gdzies, o mile stad, wybuchl wielki pozar. Kent wzdrygnal sie. Mocno przycisnal rece do uszu w naiwnej nadziei, ze uda mu sie stlumic coraz glosniejszy i przyblizajacy sie halas. Mial ochote krzyczec z przerazenia. -Na milosc boska, co sie dzieje? - Dziennikarz nie wiedzial, czy udalo mu sie te slowa wypowiedziec na glos, czy tez uslyszal je tylko w glebi swego mozgu. Niebo wypelnily dziwne ksztalty, podobne do lecacych w szyku ogromnych ptakow. Samoloty! Przestarzale bombowce, jakie widzial kiedys na ilustracjach, poprzedzajace epoke odrzutowcow. I w calym tym szwadronie pokrywajacym niebo, jak okiem siegnac, nie bylo ani jednego swiatla! -Nie wie pan, co to jest? - Na bladej twarzy siwowlosego mezczyzny pojawil sie wyraz niedowierzania. - To sa samoloty Luftwaffe. Tej nocy zbombardowaly Coventry, wszystko zrownaly z ziemia, nawet katedre. Moze to czegos nauczy tych koscielnych hipokrytow! "Jestes oblakany" - pomyslal Kent. Nie panowal nad swoim cialem, jego rece i nogi byly jak sparalizowane, tak ze nie byl w stanie nawet posluchac najsilniejszego ludzkiego instynktu ratowania zycia i ukryc sie za stojacym obok wielkim kamieniem.- "I oczywiscie, ja takze jestem oblakany!" -Ale przeciez nie ma wojny! -Oczywiscie, ze jest. - Tamten popatrzyl na niego przenikliwie z widoczna zloscia. - Prowadzimy wojne z Niemcami! Kent powoli skinal glowa, przyjmujac to, co tamten mowi. Wiedzial, ze musi w to wierzyc, gdyz jest to prawda. Dowod mial przed oczami: nocne niebo rozjarzone luna plonacego miasta, odglosy odleglych eksplozji i serie z dzialek przeciwlotniczych. Lotnicy powracaja do bazy po zakonczonej misji. W koncu slychac juz bylo tylko odlegly pomruk; blask luny takze zaczal przygasac. Ze spalonego miasta zostaly jedynie zarzace sie popioly. Kentowi zdawalo sie, ze czuje gryzacy zapach spalonych ludzkich cial, odor, ktory przyprawil go o mdlosci. -Chodzmy - wysoki mezczyzna skinal nan i Kent powlokl sie za nim chwiejnym krokiem. - Chce panu pokazac jeszcze inne rzeczy. Dziennikarz stwierdzil, ze przypatruje sie ogromnemu kamieniowi nagrobnemu, za ktorym chcial sie ukryc, temu samemu, pod ktorym Sabat znalazl Sheenah... jak dawno to bylo? Wypolerowany marmur, wygladal na calkiem nowy, nietkniety zebem czasu! -Prosze to przeczytac. - Tamten zblizyl swoja twarz wykrzywiona grymasem zlosliwosci. - Prosze przeczytac i powiedziec mi, co tu jest napisane! -Sir... Henry... Grayne... - Kent musial przeliterowac kazde slowo, jak dziecko, ktore dopiero uczy sie czytac. - Odszedl... w listopadzie... 1942. -Moj czas jest krotki - mezczyzna westchnal. - Zbyt krotki. Musze zatrudniac innych do tego, co moglbym zrobic sam. -Panski czas? - Kent poczul, ze wyschlo mu w ustach. -Tak, moj czas. Jestem bowiem nie kim innym, jak wlasnie Henry'm Grayne'em, tym, ktory przeznaczyl swoje pieniadze na naprawe dachu kosciola sw. Moniki, na utrzymanie tego grobowca. Tym, ktory oddal te ziemie w dzierzawe przedstawicielom nowej religii, tak aby nikt nie przeszkadzal wyznawcom Starozytnej Wiary, w praktykowaniu swietego kultu. A teraz ludzie nowej religii dopuscili sie bezprecedensowego aktu zdrady, probujac zniszczyc tych, ktorzy odprawiali tu swoje obrzedy jeszcze w czasach, gdy ta ziemia byla mloda! I ty, ktory jestes znany jako Kent, podjales wspolprace z czlowiekiem o imieniu Sabat i wspolnie chcecie unicestwic nas na zawsze! Nie sposob bylo zaprzeczyc. Kent mruknal cos niewyraznie i skinal glowa. Opanowalo go nagle poczucie winy i wstydu, byl jak kryminalista czekajacy na wyrok. -Moglbys i powinienes w tej chwili umrzec - powiedzial ostro czlowiek podajacy sie za Henry'ego Grayne'a. - My, wspolczesni druidzi, moglibysmy zlozyc cie w ofierze Starozytnym bogom, lecz nie zrobimy tego, gdyz mozesz oddac nam wielkie uslugi. Nie skladamy juz ludzkich ofiar, jak czynili to nasi poprzednicy, ale teraz zostalismy do tego zmuszeni. Nie mamy wyboru... prawda, bracie? -Mowisz prawde, nie mamy wyboru. Kenta ogarnelo najwyzsze przerazenie. Nie byl w stanie poruszyc sie. Nie zauwazyl wczesniej, ze zblizaja sie inni. Podeszli w milczeniu i otoczyli kolem dwoch mezczyzn stojacych przy grobowcu. Ubrani w dlugie szaty bosi ludzie, wszyscy z wypisana na twarzach nienawiscia. Palali zadza walki, przelewu krwi, skladanej w ofierze ich przodkom, dla ktorych rytualne morderstwa stanowily czesc liturgii, obrzedu. Dziennikarz poczul, ze miekna mu nogi; nie wiadomo jakim cudem wciaz jeszcze utrzymywaly ciezar ciala. Ci szalency zamierzali go zabic... zlozyc w ofierze swoim bogom! Jeden z nich wystapil naprzod i wreczyl Grayne'owi jakis polyskujacy w swietle ksiezyca przedmiot - dlugi miecz o rekojesci wysadzanej drogimi kamieniami, blyszczacymi czerwono, jak stygmaty krwawej smierci. Sir Henry wzniosl bron i ucalowal jej ostrze. -O swiety mieczu Aldy, najwyzszego sposrod Kaplanow Debu, zbyt dlugo kazano ci lezec bezczynnie, z dala od ludzkiego ciala i krwi. Nie bedziesz juz dluzej czekac! -Zabij tego niewiernego! Nie ma on w sercu zadnego boga, nawet wlasnego! - wykrzykneli inni. -Badzcie cierpliwi - Grayne odwrocil sie ku nim ze wzniesionym mieczem w dloni. - Latwo byloby go zabic, lecz ja mam o wiele lepszy pomysl. -Mow wiec, bo ksiezyc wkrotce zajdzie i bedziemy musieli powrocic do krainy cieni i tam czekac na Wiosenne Przesilenie. -Bede mowil krotko. - Sir Henry Grayne wyprostowal sie; slowa wypowiadal mocnym glosem, nie sepleniac juz tak, jak poprzednio. - Obludnicy, ktorzy chca zniszczyc nasza swieta ziemie, sprowadzili czlowieka, zwanego Sabatem, aby pomogl im wyrzucic nas stad, wygnac na wieczna tulaczke po krainie smierci. Sabat jest silny, okazal sie wystarczajaco potezny, aby zabic Alene i pozbawic Alde jego mocy. Ten zas czlowiek, ktorego oni nazywaja Kentem, pracuje z Sabatem i zdrajczynia Shyaena. Proba zabicia ich bylaby dla nas niebezpieczna, w przypadku niepowodzenia posluzylaby tylko ich celom. Wiec to Kent musi zabic tych dwoje dla nas! Wsrod obecnych rozlegl sie pomruk aprobaty. -Niech wiec tak bedzie. - Grayne odwrocil sie do Kenta i usmiechnal sie. Wlosy mial w nieladzie, jak gdyby potargal je wiatr. -Slyszysz nas, Kent? Czy slyszysz, jaka decyzje podjela Rada Druidow? -Tak, slysze. - Kent czul, jak jego usta poruszaja sie, ze w jakis sposob udaje mu sie wypowiadac slowa i sa to slowa zgodne z jego wola. - Zabije Sabata i dziewczyne, ktora nazywacie Shyaena, jesli tego pragniecie. -Tak, taka jest nasza wola i nasz rozkaz. Sabat i Shyaena przybeda tutaj, zeby cie odnalezc. Nie beda niczego podejrzewac. Czekaj tu, przy tym grobowcu, w miejscu mojego wiecznego spoczynku. Kiedy sie pojawia, uderz szybko i bez uprzedzenia. Najpierw Sabat: gleboki cios w jego czarne serce; a potem dziewczyna. Niech ta ziemia, ktora przykrywa moje doczesne szczatki, przesiaknie czerwienia ich krwi. -Tak bedzie. -Lecz to nie wszystko. Ty takze musisz umrzec, Kent! Gdy zgina tamci dwoje, sam rzuc sie na ostrze, a w agonii pomysl, ze przyszlo ci sluzyc zakonowi swietszemu i potezniejszemu niz religie twoich czasow. I w nagrode za te sluzbe, twoja dusza zbawiona zostanie od wiecznego potepienia. Podczas gdy Sabat i Shyaena blakac sie beda w czysccu, starozytni bogowie wezma cie do siebie. -Sabat i Shyaena zgina, a wtedy ja takze umre - rzekl Kent glosem pozbawionym emocji, czujac dotyk zimnej stali miecza. Patrzyl, jak Sir Henry Grayne i druidzi nikna w cieniu, podczas gdy ksiezyc, jakby na dany znak chowa sie za czarna chmure. Byl teraz sam i stwierdzil, ze znow moze sie bez przeszkod poruszac. Lecz chwile szoku i przerazenia minely juz, a na ich miejscu pojawil sie chlodny spokoj, nowe poczucie sensu, zrozumienie i chec wypelnienia rozkazu. Druidzi byli wyznawcami prawdziwej wiary, wspolnota cierpiaca pod jarzmem falszywej, konwencjonalnej i pelnej hipokryzji religii. Sabat stanowil dla nich zagrozenie i dlatego musi zostac zabity. Wtedy i tylko wtedy Kent bedzie mial szanse zaznac spokoj. Smierc jest po prostu jednym z etapow zycia, kamieniem milowym na drodze do obiecanej krainy cienia. Sabat i Shyaena musza umrzec! Kent usiadl na grobie Sir Henry'ego Grayne'a i czekal. Noc juz nie byla dlan ani chlodna, ani zlowroga, gdyz byl teraz jej czescia, oczekiwal wtajemniczenia w gleboka prawde i poznanie. Rozdzial IX -I co? - Sheenah spojrzala na Sabata, ktory wlasnie powrocil do domu. - Znalazles go? -Tak. - Sabat wygladal na wyczerpanego. - Jest z powrotem w swoim pokoju, w "Bialym Koniu". Mysle, ze w ciagu dnia bedzie rownie bezpieczny tam, jak w kazdym innym miejscu. Ostatnia noc wyczerpala go nie mniej niz nas. Wszyscy potrzebujemy snu, gdyz wieczorem bitwa rozpocznie sie od nowa. -Zrobilam kawy. - Sheenah przysunela w jego kierunku dzbanek z parujacym czarnym plynem. - Rozumiem, ze teraz wszyscy walczymy po tej samej stronie. Przy okazji, wszystko to, co ci powiedzialam o mojej matce-czarodziejce, by}o prawda. Z wlasnej woli nie zabilabym ciebie ani Kenta. Stalam sie ich sluga, narzedziem i nic nie moglam na to poradzic. -Wierze ci - usmiechnal sie, przymykajac na chwile oczy. - Lecz teraz nie walczymy ze starozytnymi druidami, Sheenah. Walczymy z korupcja i hipokryzja, z biskupem Boyce'em, tym budowniczym - Hurstem i szefem planowania, ktory przede wszystkim jest winien tej transakcji. Ale nie mozna tez liczyc na to, ze Starozytni zaniechaja polowania na nas. Musimy dzialac szybko. -Czy nie moglibysmy dopasc wszystkich tych ludzi razem, gdy znowu zrobi sie ciemno? -Och, to nie bedzie takie proste - zasmial sie pusto. - Bedziemy musieli dzialac pod oslona ciemnosci takze i przeciw tym ludziom. Byc moze bede zmuszony kogos zabic, a wtedy trzeba miec pewnosc, ze nie zostawilem zadnych sladow, na ktore moglaby wpasc policja. -Och, moj Boze! -Nie ma innego wyjscia. Starozytni chca krwi zloczyncow. Lepiej, zeby ci zli ludzie zgineli, bo dopoki zyja i sprawa nie znajdzie rozwiazania, beda ginely kolejne niewinne ofiary. Wierz mi, Sheenah, Kaplani Debu nie przestana mordowac, dopoki ich ziemia nie bedzie bezpieczna. -Masz slusznosc. - Wypila lyk kawy. - Pomoge ci, Sabat, poniewaz chce tego moj ojciec, Alda; moja matka, Alena, takze pragnelaby tego, gdybys jej nie zabil. -Najpierw musimy isc spac. - Oproznil swoja filizanke i wstal. - Musimy zebrac wszystkie sily przed nadchodzaca noca. Sa tutaj trzy sypialnie. Mozesz wybrac, czy chcesz spac osobno, czy ze mna. Ich oczy spotkaly sie na chwile. Oboje pamietali, co zdarzylo sie poprzedniej nocy. -Wolalabym spac z toba - mruknela i razem odeszli w kierunku schodow na gore. Sheenah zdjela sukienke, polozyla ja na krzesle i wsliznela sie pomiedzy przescieradla, patrzac ciezkimi ze zmeczenia oczami, jak Sabat sie rozbiera. Ostatniej nocy nawet nie marzyla o czyms takim; jego cialo bylo tak meskie i muskularne, tak zmyslowe. Ten mezczyzna mogl miec kazda kobiete, ktorej zapragnal. Juz sam jego widok przyprawial ja o dreszcz rozkoszy i sprawial, ze miejsce pomiedzy jej udami zaczynalo wilgotniec. Tak przyjemnie bylo chocby myslec o tym, jezeli zmeczenie nie pozwalalo skorzystac z tych pieknych ksztaltow. Ale trzeba bylo przyrzec sobie, ze juz niedlugo... Sabat i Sheenah zasneli glebokim snem, nie przerywanym nawet erotycznymi marzeniami. Sabat doswiadczyl okropnego, przerazajacego uczucia, ze znow stal sie ofiara ataku psychicznego. Gdy juz budzil sie z ostatniej drzemki, poczul znajomy ucisk w piersiach, ciezar, ktory nieomylnie zapowiadal atak. Otworzywszy oczy zobaczyl Sheenah, piekna i naga. Na jej wyzywajacych ustach blakal sie usmiech. Niebo za oknem szarzalo, nadchodzil zmrok. -Hej, musimy sie ruszyc - powiedzial. - Za pol godziny bedzie ciemno. Przespalismy caly dzien. -I odpoczelismy dzieki temu - usmiechnela sie. - Czy moze byc lepsza chwila, zeby sie kochac? Sabat drgnal; rozgorzala w nim walka wewnetrzna. Odepchnac te dziewczyne, ubrac sie i isc na poszukiwanie Kenta? A moze kochac sie z nia i pozniej odnalezc Kenta? Gdy skoncza, bedzie juz calkiem ciemno. Czy jedna godzina robi roznice? Tak, byc moze. Z drugiej jednak strony, prawdopodobnie nie bedzie miala tak wielkiego znaczenia. A on byl juz podniecony. Sheenah nie czekala. Przytknela swoje usta do jego warg, calowala go w uszy, palcami piescila klatke piersiowa, schodzac coraz nizej i nizej. Sabat podjal decyzje, zanim jeszcze pieszczoty zaszly tak daleko. Moze raczej przyjal, ze nie jest w stanie wstac teraz i isc na poszukiwanie Kenta. Drzal na calym ciele, dotykal dlonmi jej piersi, az sutki staly sie twarde i nabrzmiale. Bylo teraz calkiem inaczej niz ostatnim razem. Sheenah dominowala i to nie tylko dlatego, ze on tak chcial. Wszystko co robila bylo doskonale, bylo niebianska harmonia czulosci i zmyslowego pozadania. -Uwielbiam obrzezanych mezczyzn. - Wodzila jezykiem po jego bliznie. - Czy wiesz, Sabat - jej ciemne oczy przybraly szyderczy wyraz - ze starozytni Kaplani Debu czesto poddawali obrzezaniu swoje ofiary? -Czytalas gdzies o tym? -Moze - opuscila oczy - a moze po prostu to wiem. Przez dlugi czas nie pozbawiali swoich ofiar zycia, brali tylko ich napletki. -Nie mialbym wiec szansy - mruknal. - Przypuszczam, ze gdyby mnie zlapali, zrobiliby ze mnie kotlet siekany. Niespodziewanie uchwycila go, podciagnela sie w gore i jednym ruchem dosiadla go jak konia. Polaczyli sie, ich ciala poruszaly sie rytmicznie, najpierw lagodnie, powoli... potem coraz szybciej. Rownoczesnie osiagneli szczyt. I dalej, niemal bez chwili wytchnienia. Teraz Sabat byl jezdzcem, ociekajacym potem wojownikiem, zmuszajacym swego wierzchowca do jeszcze wiekszego wysilku. Ogarnelo ich poczucie bezczasowosci, tak, ze stracili swiadomosc Wszystkiego, co znajdowalo sie poza tym pokojem, ich malym prywatnym swiatem. W koncu jezdziec i wierzchowiec zwolnili, rozlaczyli swe ciala i Sabat zerknal przez ramie w strone okna. -Jest juz ciemno - mruknal. - Wytrzyjmy sie i ubierzmy. Im szybciej znajdziemy Kenta, tym bede spokojniejszy. Wytarli sie wspolnym recznikiem, jakby kontynuujac rytual milosci, z ta roznica, ze teraz ich ruchy byly pospieszne i niecierpliwe. Wyszli z domu pietnascie po dziesiatej. "Bialy Kon" znajdowal sie zaledwie o kilka minut drogi, wiec postanowili isc pieszo. Sheenah czekala w cieniu, az Sabat pojawi sie w drzwiach wejsciowych. -Kent wyszedl okolo godziny temu - powiedzial zdenerwowanym glosem. - Barman widzial go z jakims facetem. Wyszli razem. Nie podoba mi sie to. Chodzmy sprawdzic na cmentarzu. Chciala zapytac, dlaczego na cmentarzu, lecz w glebi duszy wiedziala, ze to miejsce bylo teraz w centrum zainteresowania mieszkancow wioski. -Dlaczego myslisz, ze Kent wrocil na cmentarz? - zapytala, gdy zblizyli sie do bramy. - I kim jest ten facet, z ktorym wyszedl? -Jest wiele mozliwosci - wyszeptal - i moglbym probowac zgadnac, ale nie ma sensu zaprzatac sobie tym glowy; wkrotce sie dowiemy. Byla pelnia. Ksiezyc swiecil wysoko na bezchmurnym niebie, jego blask wydobywal z mroku rowne rzedy omszalych, kamiennych nagrobkow. Na cmentarzu panowala cisza, lecz wyczuwalo sie w niej jakis niepokoj, jakby posrod cieni ukrywaly sie tysiace zlych istot. Nagle spostrzegli Kenta. Bylo cos zlowieszczego w fakcie, ze znalezli go tak latwo. Siedzial niedbale na plycie wielkiego grobowca. -Jest tam! - Sabat cofnal sie, gdyz cos ostrzegalo go, ze zbliza sie niebezpieczenstwo. Jego szyje pokryla gesia skorka. Lecz ten ktos, z kim przyszedl, gdzies zniknal... Albo raczej ukryl sie w poblizu! -Nie podoba mi sie to wszystko. - Sheenah podzielala przeczucia swego towarzysza. Siedzi tam, jakby odpoczywal w cieplym blasku popoludniowego slonca. -Kent - zawolal Sabat cicho. Tamten odwrocil sie i spojrzal w ich kierunku. - Do diabla, co ty tu robisz? Dostaniesz zapalenia pluc. -Czesc. - Dziennikarz nadal siedzial na grobowcu. - Wlasnie czytalem inskrypcje na tym kamieniu. Chodz tu i sam zobacz, Sabat. Byc moze rzuca to jakies swiatlo na wydarzenia ostatnich dni. Sabat bylby rzucil sie biegiem, lecz w ostatniej chwili pohamowal sie. Poprzedniej nocy, gdy dotarli do lezacej na grobowcu Sheenah, czytali juz te inskrypcje... i wtedy takze byla to pulapka! Ruszyl naprzod powoli, jak polujacy kot, ktory przeczuwa niebezpieczenstwo. Od dziennikarza dzielily go jeszcze trzy metry... dwa... Nagle Sheenah szarpnela Sabata za ramie, odciagajac go w tyl i krzyczac przerazliwie: -Sabat... Sabat... on ma miecz! Kent poderwal sie na nogi, rzucil w ich kierunku. Jakis przedmiot w jego rece wzniesiony ku gorze, lsnil w blasku ksiezyca, potem z impetem spadl na przybyszow. Cios byl godny dloni mistrza szermierki. Sheenah ciagle krzyczala. Puscila ramie Sabata i rzucila sie naprzod, zaslaniajac go wlasnym cialem. Ostrze uderzylo z taka sila, ze miecz niemal wypadl Kentowi z reki i trafil dziewczyne tuz ponizej lewej piersi, rozerwal material sukienki, ostrze gleboko wbilo sie w cialo i zgrzytnelo na zebrach. Zanim jeszcze Sheenah zdazyla upasc, Kent uwolnil bron i przygotowywal sie do nastepnego ciosu. Umysl Sabata pracowal jak komputer, w ulamku sekundy kodowal informacje i opracowywal je, ostrzegajac o niebezpieczenstwie, dajac pelny obraz sytuacji, pobudzajac do nieprzerwanego dzialania. Sheenah nie zyla, nic nie moglo jej juz pomoc. Kent przemienil sie w niebezpiecznego szalenca i Sabat mial byc jego nastepna ofiara. Obrona nie byla mozliwa, pozostal wiec jedynie atak. Uplynal jednak ulamek sekundy, zanim Sabat zaczal dzialac. Jak zawodnik rugby, calym cialem rzucil sie naprzod, nim jeszcze Sheenah uderzyla o ziemie. Opadajace ostrze miecza rozplataloby jego glowe, gdyby nie odsunal sie blyskawicznie z miejsca, w ktorym znajdowal sie jeszcze przed momentem. Poczul gwaltowny ruch powietrza i cos musnelo skraj jego marynarki. Potem uderzyl Kenta, zlapal go za pachwine i obaj ciezko stoczyli sie na twarda, marmurowa powierzchnie grobowca. Byl to dopiero poczatek walki wrecz, walki bez krotkiej chocby chwili przerwy dla zlapania oddechu. Kent wciaz trzymal miecz. Sabat uchwycil dziennikarza za nadgarstek, usilujac pozbawic przeciwnika jego broni, lecz niespodziewanie okazalo sie, ze w Kenta wstapila jakas nadludzka niemal sila. Juz zdawalo sie, ze okulal w wyniku zadanego ciosu, gdy nagle naprezyl miesnie i zaatakowal ze zdwojona energia. Kopnal Sabata kolanem w krocze i niemal jednoczesnie rabnal go glowa w twarz. Mark ujrzal swietliste kregi przed oczami i poczul na jezyku slodki smak krwi. Udalo mu sie jednak przezwyciezyc naplywajaca fale slabosci i walczyl dalej. Scisnal Kenta za reke, w ktorej tamten trzymal miecz, uniemozliwiajac mu probe zadania ponownego ciosu. Stojac teraz twarza w twarz ze swoim wrogiem, zdal sobie sprawe z jego nadnaturalnej sily i mocy zla, ktora wiodla go do podejmowania wrecz niewiarygodnych wysilkow. Rozpaczliwie walczac o zycie, zrozumial, ze pod wzgledem fizycznych mozliwosci, nie moze sie rownac z przeciwnikiem. Parsknal i otarl krew z twarzy, znowu czujac w ustach jej smak. Zyl jeszcze, lecz wiedzial, ze jego sily nic nie znacza wobec potegi zla, ktore wcielilo sie w Kenta. Jego uszy zaatakowal ryk jakby poteznego wodospadu i znow ogarnela go ciemnosc. Byl bliski calkowitego zalamania, najwyzszym wysilkiem woli oddalil od siebie mysl o tym, ze nie ma juz ratunku. W tej samej chwili uslyszal pelen szyderstwa smiech Quentina. Do diabla, nie podda sie, bedzie walczyl za wszelka cene! Kent znowu usilowal go kopnac, padly kolejne potezne ciosy. Nagle Sabat zluzowal nieco chwyt, oswobodzil reke i szybkim ruchem wsunal ja do kieszeni. Rewolwer kusil go; jedna kula wystarczylaby, aby poslac Kenta do wiecznosci i uwolnic cialo przyjaciela od zlego ducha, ktory je sobie przywlaszczyl. Lecz nie, byl jeszcze inny sposob... Sabat uchwycil w palce maly krucyfiks w chwili, gdy tamten, wyzwolony z silnego uscisku, wyciagnal prawa reke, szykujac sie do ostatecznego pchniecia mieczem. -Teraz, Sabat! - wycharczal niemal nierozpoznawalnym glosem. - Probowales zniszczyc nas, starozytnych Kaplanow Debu, ale zamiast tego, my zniszczymy ciebie! Mark ujrzal wzniesiony miecz i wiedzial, ze nie ma juz czasu, aby sie odsunac. Wizja nieuniknionej smierci zamajaczyla przed nim zlowrogo. Quentin znow wybuchnal smiechem. Ostatni wysilek woli, wiara, ze sie uda, ze krucyfiks bedzie szybszy niz opadajace ostrze, ze nie zawiedzie pokladanej w nim ostatniej nadziei. Sabat wzniosl krzyz. Kent krzyknal z potwornego bolu i przerazenia. Miecz zatrzymal sie, po czym wysunal z reki i, jak odlamana przez wiatr galazka, upadl na marmurowa powierzchnie grobowca. Dziennikarz wyprezyl sie, rysy jego twarzy stezaly, jak gdyby nagle zostal oblany wrzatkiem. Krzyk przemienil sie w jek, w koncu Kent zaczal szlochac. Wyraznie oslabl tak, ze musial przytrzymac sie kamienia nagrobnego. Sabat przywolal resztki swoich nadwatlonych sil, zebral sie w sobie i raz jeszcze zaatakowal. Tym razem Kent bronil sie slabo. Po chwili przewrocil sie na ziemie, przywalony przez przeciwnika. Mark spojrzal na te twarz, tak dobrze znana, teraz zaledwie rozpoznawalna, zmieniona przez zlo... i strach! Lezacy mamrotal jakies przeklenstwa, wzywal na pomoc moce ciemnosci, byl calkowicie wyczerpany. Sabat zmoczyl kciuk i naznaczyl jego czolo znakiem krzyza. Kent znowu krzyknal, szarpnal, lecz jego nieprawdopodobna sila zmalala teraz do zwyklych rozmiarow. -Przepraszam, przyjacielu - rzekl Sabat - ale jest to jedyny sposob, jezeli nie chce cie zabic. To jest bolesne, ale gdy wyjdzie z ciebie zly duch, wszystko bedzie w porzadku. Oczy Kenta rozblysly na chwile nienawiscia, potem pojawil sie w nich strach. Dziennikarz walczyl zaciekle, lecz Sabat choc oslabiony - i tak byl od niego silniejszy. -Zly duchu - powiedzial pelnym mocy glosem, wibrujacym w cichym, nocnym powietrzu. - W Imie Boga Ojca Wszechmogacego, jego jedynego Syna, Jezusa Chrystusa i Ducha Swietego, rozkazuje ci wyjdz z tego stworzenia bozego, Kenta, wroc do miejsca ci przeznaczonego i pozostan tam na zawsze. Sabat modlil sie, aby to wystarczylo. Musial zwyciezyc sama tylko wiara, gdyz nie mial pod reka wody swieconej, ktora moglby pokropic opetanego nieszczesnika. W miare jak patrzyl, wyraz twarzy Kenta zmienial sie, jego przerazenie roslo, az doszlo do szczytu, powodujac konwulsyjne drgawki calego ciala. Zdawalo sie, ze przechodzil atak jakiejs choroby. Oczy przewrocily sie niemal na druga strone, tak ze widac bylo jedynie bialka, jak u zepsutej lalki. Z ust ciekla mu slina, kazdy miesien napiety byl do granic. I wtedy niespodziewanie oslabl, powieki opadly, a oddech stal sie prawie nieslyszalny. Sabat wyprostowal sie i powoli wypuscil z pluc powietrze; czul, jak drzy kazdy nerw jego ciala. Rozejrzal sie wokol, a zobaczywszy lezacy na ziemi miecz, podniosl go. Trzymajac bron w reku, czul delikatne wibracje, jak gdyby miedzy rekojescia a ostrzem krazyl prad elektryczny. -Niesamowite - wyszeptal. - Niemal zbyt niesamowite, aby moglo byc prawdziwe! Podniosl swoj krucyfiks i wlozyl go z powrotem do kieszeni; byc moze bedzie go jeszcze potrzebowal, zanim ta noc sie skonczy. Gdy odwrocil sie, Kent siedzial. -Co sie do diabla dzieje? Jak... jak ja sie tu dostalem? -Co jest ostatnia rzecza jaka pamietasz? - zapytal Sabat, oparlszy plecy o nagrobek i patrzac na tamtego z uwaga. -Bylem w pubie... cos pilem... rozmawialem z jakims facetem... Chryste, to on musial dosypac mi czegos do whisky i uspic mnie! To byl "Mickey Finn"! -Cos w tym rodzaju - odparl Sabat - tylko ze tysiac razy mocniejsze. Zostales opetany przez ducha, Kent. Przez bardzo zlego ducha. Ale nie martw sie, odprawilem nad toba egzorcyzmy i on juz nie wroci. -To jest... to jest miecz. - Kent, chwiejac sie, wstal na nogi. - I, och moj Boze, to jest... Sheenah... nie, to nie ona! -Obawiam sie, ze to jednak jest ona - powiedzial Sabat lamiacym glosem. - I obawiam sie, ze nawet ja nie moge wrocic jej zycia, Kent. Oni ja zabili. Starozytny zakon Kaplanow Debu. - Uznal, ze lepiej bedzie, jezeli tak o tym powie. Zreszta byla to prawda. -Skurwysyny! -Lagodnie powiedziane. Ten miecz... Kent, to niewiarygodne. Mogl nalezec do Krola Artura, ktory, wedlug mitologii, zgubil go niegdys. Kto wie, moze to ten sam? Moze Kaplani Debu ukryli go gdzies i przechowywali przez cale wieki? Z pewnoscia jest bardzo potezny i czyni jego posiadacza niemal niezwyciezonym. Bedziemy musieli go bardzo pilnowac. Ale teraz trzeba zastanowic sie, co zrobimy z cialem... Obaj starali sie nie patrzec na zwloki Sheenah. Zaledwie dwadziescia cztery godziny wczesniej, w tym samym miejscu, umarla kobieta, ktora podobno byla jej matka. Wowczas nie mieli problemu, gdyz bylo to tylko cialo astralne. Teraz lezala przed nimi martwa dziewczyna z krwi i kosci, a policyjne dochodzenie bylo ostatnia rzecza, jakiej sobie zyczyli. -Obawiam sie, ze nie mamy wyboru. - Sabat po chylil sie nad Sheenah, przypominajac sobie wszystko, co miedzy nimi zaszlo. Kent podszedl do niego. Obaj wiedzieli, co maja zrobic; tak jak wtedy, gdy razem sluzyli w SAS, nie potrzebowali slow. Wspolnie podniesli cialo i, jak w milczacej procesji pogrzebowej, pomaszerowali pomiedzy grobowcami. Kaplani Debu, sily zla, zadaly Sabatowi i Kentowi gorzki cios. Teraz dla tych dwu mezczyzn zaczynalo sie cos wiecej, niz tylko walka przeciwko ciemnym silom zla i korupcji. Zadali zemsty na tych, ktorzy zabrali im Shyaene, jak nazywal Alda dziewczyne, ktora oddala zycie, by uratowac Sabata od smierci... i czegos jeszcze gorszego! Rozdzial X Marion Hurst katem oka przygladala sie siedzacemu za kierownica jaguara mezowi. Na jej twarzy malowala sie mieszanina pogardy i nienawisci. Kiedys ten dobrze zbudowany mezczyzna o dlugich, kreconych wlosach przypominal jej greckiego boga. Teraz, gdy mial czterdziesci dwa lata i przytyl, nie fascynowal jej juz. Za malo ruchu, za duzo alkoholu - no i ta dziwka, Lola. Marion, choc przekroczyla juz czterdziestke, wciaz byla bardzo atrakcyjna i fakt, ze maz wybral sobie mlodsza kobiete odczuwala jako osobista porazke. Oczywiscie, kazdy facet na stanowisku miewa panienki do towarzystwa, Darren mial je takze. Lecz ta historia zdawala sie byc duzo powazniejsza. Kiedy cala sprawa wyszla na jaw, Marion poczula, ze ta mala kurewka jest w stanie zniszczyc ja i jej malzenstwo. -Jestesmy na miejscu. - Darren Hurst skrecil gwaltownie i zaparkowal samochod na waskiej sciezce, niewiele szerszej od auta. Nieco ponad sto metrow przed nimi las konczyl sie, ustepujac miejsca lace porosnietej dawno nieskoszona, wybujala trawa. Po lewej stronie, spoza kilku topoli i galezi masywnego debu, zobaczyli cmentarz i niewielki kosciolek o zniszczonym, pelnym dziur dachu. -Pieknie - wyszeptala Marion Hurst. - To zbrodnia, ze w takim miejscu maja zaczac budowac domy mieszkalne. -To nie jest chyba wlasciwe podejscie do rzeczy - glos Darrena byl kulturalny, pelen uprzejmosci. - Nie domy mieszkalne, lecz rezydencje dla wyzszych urzednikow panstwowych, moja droga. Z pewnoscia beda ozdoba tego ukrytego, opuszczonego zakatka. -Gowno prawda. - Jej oczy blysnely zlowrogo. - To wszystko jeden wielki szwindel, Darren, i dobrze o tym wiesz. Jesli wyjdzie na jaw, ze ty, Stone i biskup maczaliscie w tym palce, bedziecie skonczeni. Zrobilabym z tego artykul na czolowki wszystkich gazet w kraju. -I trafilabys wraz z nami do wiezienia - syknal Hurst. - Nie zapominaj, ze tez jestes w to zamieszana, Marion. Jestes odpowiedzialna za to, ze wciagnelismy w te sprawe Stonesa. Sam nie zdolalbym tego zrobic. Sadze, ze ten mlody czlowiek nie zdecydowalby sie na podjecie takiego ryzyka. Lecz kiedy pewnego dnia, wrociwszy niespodziewanie do domu, przylapalem was w pokoju na gorze, zobaczylem twoje i jego spodnie przerzucone przez oparcie krzesla i... -Zamknij sie! - krzyknela z wsciekloscia; przez moment myslal, ze go uderzy. - Boze, jaka ja bylam glupia, ze zgadzalam sie na te wszystkie twoje pomysly. Musialam byc slepa i szalona! -Lecz przeciez przelecial cie i jeszcze zarobil na tym piec tysiecy funtow - zasmial sie. - Wiekszosc facetow po czyms takim skonczylaby ze zlamana szczeka i podbitymi oczami. Mam nadzieje, ze tym razem odbedzie sie bez takich metod. -Czyzby? Przeciez to szantaz! -Och, nie badz tak gwaltowna, moja droga. Nikt tu nikomu nie grozil. Przedstawilem jedynie panu Stone'owi moja koncepcje i wierz mi, bardzo chetnie zgodzil sie na wszystko. Nikt nie powiedzial slowa, co mogloby sie stac, gdyby odmowil. I coz, czy teraz zmienilas opinie na ten temat? -To byl szantaz, mimo wszystko. - Odwrocila glowe i spojrzala w okno. - Oszukales mnie tak samo, jak oszukales Stone'a. -Ja to zrobilem? Nigdy nie sugerowalem, ze masz sie z nim przespac. Mowilem jedynie, ze musimy jakos dostac sie do tego urzedasa. Przyznasz, ze atrakcyjna, interesujaca kobieta miala duzo wieksze szanse niz mezczyzna, by tego dokonac. Naprawde, kochanie, czulem sie gleboko dotkniety, gdy dowiedzialem sie, ze mnie zdradzilas. -Ty cholerny hipokryto! - rzucila sie na niego, uderzajac go w twarz tak, ze glowa poleciala mu do tylu. - Naprawde bylam straszliwie glupia. Ty sam znikales z domu na cale dnie w "interesach", a potem spedzales je w lozku z tymi twoimi kurewkami. A teraz ta cala Lola. Jest niczym wiecej, niz niechlujna dziwka, ktora usilujesz ubrac i podmalowac, zeby chociaz z wierzchu wygladala reprezentacyjnie. Lecz jej pochodzenie wylazi nawet spod najlepiej zrobionego makijazu. Co jej to wlasciwie daje? -Pracuje jako moja prywatna sekretarka. - Hurst otarl chusteczka lekko krwawiace wargi. - Dostaje za to pensje, nic poza tym. -Pensja prostytutki! - Marion byla bliska histerii. - Dziwie sie, ze nie chcesz jej oddac temu Stone'owi. Moglabym spokojnie odejsc i zostawic cie twoim dziwkom. Nie waz sie mnie wiecej dotykac, Darren. Nie chce od ciebie ani grosza! -Jestes smieszna - powiedzial, otwierajac drzwi samochodu. - Chodzmy na maly spacer po naszym nowym krolestwie. W ciagu kilku miesiecy przyjada tu koparki i rozpocznie sie budowa kilku pierwszych domow. -Masz nadzieje! - wysiadla i zatrzasnela za soba drzwi. - Slyszalam, ze prawie wszyscy mieszkancy podpisali petycje. -To zwykla formalnosc i marnowanie czasu. Nasze pozwolenie nie zostanie cofniete. Ciesz sie tym, co widzisz, kochanie, bo i ty masz w tym swoj udzial. Gdyby nie twoja pomoc, ta ziemia prawdopodobnie na zawsze pozostalaby w dzierzawie Kosciola, gdyz nikt inny nie osmielilby sie nawet pomyslec o budowaniu na niej czegokolwiek. A jakaz bylaby to strata! Przez kilka ostatnich godzin w Marion Hurst narastalo poczucie winy. Nie mogla sie go pozbyc od momentu, gdy opuscili kosciol swietej Moniki. Dotad ten obszar byl jej znany tylko z map, stanowil kilka nic nieznaczacych kresek na dolaczonych do pozwolenia planach budowy. Teraz zalowala, ze tutaj przyszli, wolalaby nigdy nie widziec tego zakatka. Czula sie jak chirurg, ktory wchodzi na sale operacyjna, by zaczac zabieg, i nagle spostrzega, ze pacjent jest jego najblizszym przyjacielem. To miejsce przestalo byc obce. Gdy wrocili do domu, Darren wyszedl szybko, zreszta nie spodziewala sie, ze spedza razem wieczor. Nie zadala sobie nawet trudu, by prosic go o jakies wyjasnienie. Nie obchodzily jej teraz jego klamstwa. Duzo lepiej byloby, gdyby powiedzial: "Zabieram Lole na mala kolacje, a potem przelece ja na tylnym siedzeniu samochodu". Nie, to nie odbyloby sie w samochodzie, taka oprawa nie pasowalaby do nowobogackiego stylu Darrena Hursta. Bardziej prawdopodobne, ze wynajal mieszkanie gdzies w miescie. Byc moze Lola mieszka tam; prywatna, domowa kurewka! Mysli Marion byly coraz bardziej cyniczne. Ona sama tez byla zwykla kurwa! O tak, tylko tym razem nieco zbyt ochoczo zabawiala sie z Walterem Stone'em. Kusila go. Na poczatku probowal sie z tego wycofac, lecz Marion miala sposoby, by mezczyzni robili to, co chciala, mimo ze miala juz ponad czterdziesci lat. Niespodziewanie ten facet okazal sie calkiem niezly i przebywanie z nim sprawialo jej przyjemnosc. Wtedy, gdy Darren wszedl nagle do sypialni, oboje zdazyli dopiero sie rozebrac. Cholera, znowu zepsul jej wszystko. Zalowala teraz, ze nie zaprowadzila Stone'a w jakies miejsce, gdzie Darren nie mialby dostepu. Bylaby to jej wlasna, mala tajemnica, nikt nie cierpialby z tego powodu. A stalo sie tak, ze mieszkancy wioski maja pogodzic sie z tym, ze ich parafia zostanie zbezczeszczona, a Stone i Darren z tym, ze trafia za kratki... i ona razem z nimi! Jak bardzo nienawidzila tego skurwiela, ktory byl jej mezem! Przypomniala sobie, co mu niedawno powiedziala: ze nie dotknie jej nigdy wiecej. Za kazdym razem, gdy lezal na niej, gdy zabawial sie jej cialem, ponizal ja. Stala sie pionkiem w jego rekach, jak wiele innych dziewczyn. Jesli spojrzec logicznie na te historie, byla jej centralnym punktem. Gdyby nie jej rozwarte pod Stone'em uda, afera korupcyjna nie doszlaby do skutku. Siegnela po kolejny kieliszek whisky, juz trzeci. Darren cholernie za to wszystko zaplaci. Pojdzie i doniesie na niego na policje. Chociaz nie, to mogloby jej zaszkodzic. Zreszta byl jakis przepis, ze zona nie moze skladac zeznania przeciw mezowi, czytala gdzies o tym dawno temu. Poza tym, jakie miala dowody? Nie miala zadnego. Tamci bez watpienia zatarli wszelkie slady afery. Wyszloby na to, ze zwariowala, albo ze klamie. Zdradzona kobieta, ktora probuje odegrac sie na swoim mezu i jego kochance. Odejdzie od tego skurwysyna! Ale to byloby zapewne po jego mysli, wykreslilby ja, a jej miejsce zajelaby Lola. Byla uwieziona jak mucha w pajeczynie! Alkohol potegowal w niej wscieklosc i poczucie winy. Rozpamietywala mozliwosc zabicia Darrena; otrulaby go, albo wbila mu noz w plecy, gdy bedzie spal. Lecz bylaby to tylko chwilowa zemsta, z pewnoscia zlapaliby ja i potem musialaby cierpiec znacznie dluzej niz on. Poza tym umowa z biskupem Boyce'em pozostalaby w mocy, tylko tyle, ze inni mieliby wiekszy udzial w zyskach. Marion Hurst wyszlaby na tym najgorzej. Czula lekki zawrot glowy, zachwiala sie i musiala mocno przytrzymac stolu, gdy nalewala sobie czwartego drinka. To ludzie z wioski byli najbardziej przegrani w tej sprawie. Oczy zaszly jej mgla i ujrzala ich wszystkich, wchodzacych do kosciola, biednych, uczciwych, gleboko wierzacych w Boga. A tak ich oszukala! Musiala w jakis sposob oczyscic sumienie. To zabawne, jak rzeczy zmieniaja sie, gdy zaczyna sie na nie patrzec z innej perspektywy. Ludzkie uczucia staja sie zupelnie bez znaczenia, gdy w gre wchodza pieniadze. Czula sie jak damski Judasz, sprzedala swego Stworce, dopomogla innym w tej zbrodni. Marion Hurst nie mogla powstrzymac lez, gwaltowny szloch wstrzasnal jej cialem. Rzucila sie na sofe, zebrzac o wybaczenie, niezdolna nawet zapalic swiatla, choc wokol dawno juz zapadla gleboka ciemnosc. Jakis czas pozniej uslyszala glos, a raczej szept rozlegajacy sie cicho w milczacym domu. Nie wiedziala, czy pochodzil z pokoju, czy tez zza okna, lecz nie miala watpliwosci, ze slowa byly skierowane do niej. -Zgrzeszylas i teraz pragniesz rozgrzeszenia. Lecz aby je otrzymac, musisz pojsc i wyznac swoje grzechy na swietej ziemi, ktora za twoja przyczyna zostanie sprofanowana na zawsze. Twoje lzy musza zrosic swiete miejsce, jesli twa dusza ma zostac oczyszczona. Uniosla glowe, lecz bylo zbyt ciemno, by stwierdzic, czy ktokolwiek stoi za oknem. Drzac czekala na dalsze slowa, lecz glos nie powtorzyl sie. Byla pelna wstydu i leku. Stworca wiedzial, ze zgrzeszyla i nakazywal jej udac sie na pokutna pielgrzymke. Wyszla na korytarz i zalozyla plaszcz. To zabawne, swiatlo bylo zgaszone, a przeciez zawsze, gdy Darrena nie bylo w domu, zostawiala je wlaczone. Lecz teraz nie bylo jej potrzebne. Otworzyla drzwi i ujrzala zapraszajacy blask ulicznych latarn, wydobywajacy z mroku rododendrony w ogrodzie i jej cavaliera, zaparkowanego na podjezdzie. Od tej chwili zaczela dzialac jak automat. Wlaczyla silnik samochodu i ruszyla szybko, zostawiajac za soba tumany kurzu. Jechala wyludniona szosa, nie mogla poradzic sobie z biegami, hamowala zbyt gwaltownie. Co chwila zarzucalo ja, w ogole zachowywala sie jak poczatkujacy kierowca. Przedtem tylko raz byla przy kosciele sw. Moniki, z Darrenem, i nie starala sie wtedy zapamietac drogi. Lecz teraz zdawalo jej sie, ze zna ja od dawna. Dwie mile glowna, dwupasmowa szosa, potem trzeba skrecic w waska, boczna droge. Jechala z maksymalna predkoscia, opony piszczaly na kazdym zakrecie. Prawie nie bylo ruchu. Tylko czasami widziala swiatla mijajacego ja samochodu. Zazwyczaj reflektory oslepialy ja tak, ze musiala zwolnic, lecz tej nocy nie zwracala na nic uwagi. Caly czas prowadzila brawurowo, nie myslac nawet o wlasnym bezpieczenstwie. Lesna sciezka wydala jej sie duzo szersza niz wtedy, gdy byli tu jaguarem. Zaparkowala dokladnie w tym samym miejscu, gdzie zatrzymal sie Darren tamtego dnia. Wysiadla i zamknela drzwi cichutko, jakby bala sie, ze moze przeszkodzic... komus. Bylo ciemno, ksiezyc mial wzejsc dopiero za godzine. Marion Hurst stala niezdecydowana, nie wiedzac dokladnie, co robic. Jej poczucie winy bylo teraz, po przejechaniu pieciu mil, tysiac razy silniejsze. Miala ochote krzyknac do jakichs niewidzialnych istot: "Ja jestem ta osoba, ktora tak postapila z wasza ziemia. Tylko ja, nikt inny". I wtedy uslyszala glosy, rodzaj cichego, rytmicznego spiewu, dochodzacego z miejsca, gdzie rosly wysokie cisy i rozlozysty dab. Drzewa byly ledwo widoczne na tle nocnego nieba. Nogi Marion zaczely same prowadzic ja w tamtym kierunku. Niepewne kroki po nierownej, porosnietej trawa powierzchni. Nagle potknela sie, zachwiala, lecz zdolala zachowac rownowage. Nastala jasnosc, powietrze wypelnione bylo jakims eterycznym blaskiem, jakby pochodzacym od gwiazd. Nie byla w stanie zastanawiac sie nad tym, skad wlasciwie wziela sie ta poswiata. Dostrzegla poruszajace sie cienie, ktore, gdy podeszla blizej, przybraly ludzkie ksztalty. Z pewnoscia byly dosc dziwacznie ubrane: dlugie, siegajace kolan suknie, z obszernymi rekawami, falbanami wokol szyi, przepasane szarfami. Obute byly w sandaly i kazda trzymala galazke z jakiegos drzewa, z pewnoscia zywej rosliny, gdyz liscie byly swieze i zielone. Na glowach mialy dziwaczne kapelusze, jakby czapy ze zwierzecej skory, zakonczone ogonami. Zapewne bylo to lisie futro, gdyz w Anglii nie bylo juz wilkow. A moze byly? Probowala przyjrzec sie ich twarzom, lecz byly ukryte w cieniu. Z pewnoscia czekali na nia, wyciagneli rece w jej kierunku, lodowate palce zlapaly ja za nadgarstki, poprowadzily naprzod. Probowala jakos ubrac w slowa pytania, jakie jej sie nasuwaly. Dlaczego jestem tutaj? Kim jestescie i czego chcecie ode mnie? Lecz nie mogla wydobyc glosu. Ludzie ci mowili szeptem, jak glos, ktory slyszala w domu. Zdolala rozpoznac niektore slowa. -To ona... ta, ktora wezwalismy... przybyla, aby byc sadzona przez Alde... Pomogli Marion wejsc na jakies podwyzszenie - miekka, gabczasta powierzchnie, jakby ulozona z torfu. Stopy kobiety zapadly sie i wtedy dopiero zdala sobie sprawe, ze jest boso. Robilo sie coraz jasniej. Mogla juz rozroznic szczegoly krajobrazu i zaczela sie bac. Wokol rosly drzewa i rozlozyste krzaki, lecz gdzie podzialy sie odlegle swiatla miasta, pomaranczowy blask na jasnym niebie? Widziala zarysy pobliskiego kosciola, jego strzelista wieze. I wszedzie tak cicho, nie slychac nawet warkotu samochodow na glownej szosie, ktora przeciez powinna znajdowac sie najwyzej mile stad. Na niebie pojawil sie ksiezyc, wszystko wokol Marion Hurst skapane bylo w jego srebrnym blasku. Z jej ust wyrwal sie krzyk. To bylo szalenstwo; z pewnoscia snila i meczyly ja jakies koszmary! Wokol niej rozciagalo sie ogromne puste wrzosowisko, kraina wiecznej ciszy, ktorej, jedynymi mieszkancami byly te odziane w suknie istoty. Widziala teraz wyraznie ich twarze; byly tak stare, ze rozciagnieta skora zwisala i marszczyla sie na szkieletowatych cialach. Powietrze przesycone bylo zapachem stechlizny i rozkladu. Otaczali ja kregiem i wskazywali palcami, a na ich rozpadajacych sie twarzach malowala sie nienawisc. Szeptali cos goraczkowo do wysokiego mezczyzny, ktory zdawal sie byc ich przywodca. Marion probowala powiedziec sobie, ze to jest sen i nic wiecej; ze lada moment obudzi sie we wlasnym lozku. Te odpychajace kreatury nie mogly istniec naprawde! -Nazywasz sie Marion Hurst. Oskarzamy cie o zdrade, o oszukanie nie tylko Kaplanow Debu, ale i bogow, ktorym sluzymy! Slowa wysokiego mezczyzny dotarly do swiadomosci Marion. Probowala odpowiedziec, lecz nie byla w stanie. Zdolala tylko przytaknac ruchem glowy. -Jestes cudzoloznica. Znowu zgodzila sie bezwolnie. Stala oszolomiona, slyszala i rozumiala. Przerazenie wrzalo w niej, jak para w zamknietym kotle, niemogaca wydostac sie na zewnatrz. Byla winna, chciala, by poznali jej wine i prosila o kare, ktora oczyscilaby jej dusze! Istoty syczaly gniewnie, oskarzycielsko wyciagaly ku niej kosciste palce. Wysoki druid ruchem glowy potwierdzil jej werdykt. Wyglosil wyrok niskim glosem, rozlegajacym sie niczym echo w labiryncie podziemnych piwnic. -...winna swietokradztwa i zdrady. Kara jest smierc. Twoje bezwartosciowe cialo zostanie pozarte przez ogien, jako ofiara dla bogow, aby odwrocic ich gniew od nas, Kaplanow Debu... lecz inni umra takze, jestes pierwsza. Przeblagajmy Starozytnych, oddajac im tego, ktorego imie brzmi Sabat, gdyz on tez poniesie smierc za swoja zdrade, a ja pomszcze w ten sposob Alene. Zimne rece schwycily Marion, sciagnely z torfowego oltarza i wlokly po nierownej ziemi. Nie bronila sie. Zreszta byloby to niemozliwe; jej bezwladne cialo obijalo sie o kamienie; jalowce i kolczaste galezie glogu szarpaly ja i ranily. Probowala zamknac oczy, by nie widziec tego wszystkiego, co tak ja przerazalo: ogromnej, pokracznej, wiklinowej postaci, ktorej niezdarnie nadano ludzki ksztalt. Jej twarz zastygla w wyrazie martwej sadystycznej rozkoszy, oczy zdawaly sie blyszczec w oczekiwaniu na ogien. Marion zostala przymocowana wewnatrz Wiklinowego Czlowieka. Wilgotna sloma z jakiejs smierdzacej stajni wciskala sie jej do ust, tak ze czula smak gnoju. Zaczela krzyczec, lecz jej glos ginal w klebach gestego dymu i trzasku palacego sie drewna. W jej oszalalym umysle pojawilo sie imie powtarzane wciaz jak zacinajaca sie plyta: "Sabat... Sabat... Sabat... on takze musi umrzec za swoja zdrade!" Marion Hurst odkryla, ze moze patrzec przez oczy wiklinowej postaci i oddychac przez jej nozdrza, inaczej juz by sie udusila w gestych oparach dymu. Probowala rozpaczliwie zrozumiec to wszystko, choc nie mialo to juz zadnego znaczenia. I tak musiala wkrotce umrzec, spalona przez te okropne istoty o ludzkich ksztaltach, ktore sadzily ja i uznaly winna. To bylo pieklo, ktorym straszono ja, gdy byla dzieckiem. Wiec istnialo! Bylo tak goraco, ze zaczely sie palic jej bose stopy. Najpierw poczula bol, lecz tylko przez chwile: wciaz zyla, lecz konce nerwow na szczescie spalily sie. Na zewnatrz ten, ktory mowil o sobie Alda, stal na niewielkim pagorku z rekoma wzniesionymi w gore, skladajac ofiare swoim bogom, blagajac ich o laske. Wszak byli jeszcze inni, ktorzy musieli umrzec, ukarani za swietokradztwo: biskup Boyce, Walter Stone i oczywiscie Darren; niech bogowie przez spalenie jego ciala i duszy ukarza go za korupcje. I jeszcze Sabat. Jej umysl nawet w ostatniej godzinie nie byl w stanie uwolnic sie od tego imienia. Powtarzalo sie wciaz i wciaz jak refren piesni, doprowadzajac ja do szalenstwa. "Sabat... Sabat... Sabat... Sabat takze musi umrzec". Doswiadczyla dziwnego uczucia zapadania sie w otaczajace ja ze wszystkich stron plomienie i iskry. Suknia Marion splonela, ukazujac nagie cialo. Bogowie mogli nasycic sie tym widokiem. Poprzez ogien dostrzegala jakies twarze, niektore z nich rozpoznawala, inne wydawaly sie jej obce. Po chwili stracila swiadomosc, pograzajac sie w ciemna otchlan bez dna. Tylko jej spalone, cale w pecherzach wargi powtarzaly ciagle jedno slowo-imie, ktore wykrzykiwali Kaplani Debu i ktore teraz nie opuscilo jej az do momentu smierci, jakby wzywala nieznanego mezczyzne, by podazyl za nia: -Sabat... Sabat... Sabat... Rozdzial XI -Na terenie przylegajacym do cmentarza mialo miejsce kolejne zabojstwo - inspektor Groome obwiescil te wiadomosc, jakby powtarzal jakies przeczytane w gazecie zdarzenie, ktore mogloby zainteresowac otaczajacych go ludzi. Jego male oczka dokladnie lustrowaly wszystko, nie pomijaly zadnego szczegolu, w koncu wypatrzyly dwoch stojacych naprzeciw mezczyzn. Oczekiwal jakiejs reakcji, lecz tamci pozostali obojetni. Twarz Sabata byla nieruchoma, nie wyrazala zadnego uczucia. Zoladek podszedl mu do gardla, a serce walilo jak mlot, lecz na zewnatrz zdawal sie byc nieporuszony. Nie musial nawet patrzec na Kenta, by wiedziec, ze i on zachowal kamienny spokoj. Obaj przeszli ten sam trening w SAS. -Zabojstwo, inspektorze? - Sabat doszedl do wniosku, ze bylo niemozliwoscia, aby detektywi odnalezli "pochowane" w tamtym wiekowym grobowcu cialo Sheenah. Oni sami musieli wtedy wytezyc wszystkie sily, a i tak z ledwoscia zdolali uniesc plyte nagrobkowa. Wszelkie slady smierci dziewczyny zatarli starannie; zapewne po pewnym czasie zostanie uznana za zaginiona. Tylko dwoch eksoficerow SAS bedzie znalo prawde, jesli nie liczyc szkieletu, ktoremu zaklocili wieczny odpoczynek. Zreszta, po tylu spedzonych samotnie latach, powinien cieszyc sie z towarzystwa kobiety. -Zdarzylo sie identycznie to samo, co z wikarym, Sabat. - Groome nie spuszczal z nich wzroku. - Cialo zostalo spalone na popiol, jakby trafil w nia piorun. -W nia? -Tak. Nazywala sie Marion Hurst, byla zona niejakiego Darrena Hursta... Tym razem twarz Sabata drgnela. Szeroko otworzyl zdumione oczy. -To nazwisko z pewnoscia jest panu znane. - Oficer usmiechnal sie triumfujaco. -Slyszalem o jej mezu -, odparl Sabat. - To facet, ktory... kupuje ten pas ziemi, zeby budowac na nim domy. -Co chyba nie moze miec zwiazku z zabojstwem - powiedzial Groome. - Przynajmniej nie w tym wypadku. Przyjechala tam wlasnym samochodem. Sama. Byc moze umowila sie z kims. Gdyby tak bylo, chcielibysmy wiedziec, z kim, gdyz ta osoba moglaby ja zamordowac. Interesuje nas takze, w jaki sposob zabojca zdolal spalic swa ofiare zostawiajac slady ognia tylko na ciele, nigdzie wiecej. "Moglbym ci to wyjasnic, lecz uznalbys mnie za wariata" - pomyslal Sabat. -Zdaje sobie sprawe, ze Kosciol zatrudnil pana jako egzorcyste - w glosie policjanta pojawila sie nutka drwiny. - Oczywiscie, jest to ich sprawa... i panska. Nie moge zabronic panu, by prowadzil pan dochodzenie na wlasna reke, lecz bylbym wdzieczny, gdyby trzymal sie pan z daleka od terenu kosciola, dopoki chlopcy z CID nie skoncza tam sledztwa. Az do uzyskania pelnych informacji, obszar ten bedzie pod obserwacja dwadziescia cztery godziny na dobe. -Innymi slowy, mamy sie odpierdolic. - Sabat wrocil do pokoju, odprowadziwszy przedtem inspektora do drzwi. - Wiesz, Kent, ze bardzo mnie interesuje, jak policja poradzi sobie z druidami. -A co bedziemy robic w miedzyczasie? -W miedzyczasie sprobujemy wytropic zwyklych wrogow, smiertelnikow - usmiechnal sie Sabat. - Chocbysmy chcieli cos zdzialac na terenie kosciola i tak niczego nie osiagniemy. Zle moce staly sie grozne wlasnie z powodu tego, co smiertelni staraja sie zrobic. Zatem musimy usunac przyczyne, co oznacza, ze trzeba zniszczyc cala te skorumpowana bande. -Chcesz powiedziec, ze mamy zamiar zlozyc biskupowi wizyte? -Nie w tej chwili. Zakladajac, ze nasze dane sa prawdziwe, biskup jest tutaj najwiekszym skurwysynem. Ale bez szefa planowania i bez faceta, ktory chcialby tam budowac, nie zdolalby przeprowadzic tej calej intrygi. Bez watpienia wszelkie dokumenty zostaly juz usuniete z biura planowania. Szukajac ich, tracilibysmy tylko czas. Fakt, ze forsa przeszla z rak do rak, tez raczej nie zostal zaksiegowany. Lecz byc moze istnieja gdzies jakies materialy, ktore, gdyby wpadly w niepowolane rece, moglyby wskazac winnych. Najbardziej prawdopodobne, ze ma je Stone. Mysle, ze jesli istnieje cos w rodzaju pisemnej zgody na budowe, Walter Stone trzyma ja u siebie w domu. -Zawsze bawila mnie zabawa we wlamywaczy. - Kent usmiechnal sie krzywo. -Nie musze ci chyba mowic, ile ryzykujemy. - Sabat odepchnal szklanke z whisky i zaczal nabijac fajke. - Gdyby Groome i jego ludzie zlapali nas, powedrowalibysmy za kratki. Ale jest powazniejsze niebezpieczenstwo - musielibysmy poczekac, az zrobi sie ciemno, a wtedy nalezy liczyc sie z tym, ze spotkamy zle moce, ktore zaczynaja dzialac po zmroku. Mozemy uchronic sie przed nimi wewnatrz pentagramu, gdzie obaj bedziemy raczej bezpieczni. Lecz poza nim moje mozliwosci ochrony przed zlem sa bardzo ograniczone i moga nie wystarczyc. -Przypuszczam, ze wlazlem w to za gleboko, zeby sie wycofac. - Kent przeciagnal sie i ziewnal. - Bylbym przegrany, gdybym teraz chcial z tym skonczyc, bojac sie twoich szatanskich zmagan, albo tego, ze pewnego dnia spojrze na ciebie i bedziesz wygladal jak sztuka miesa, ktora za dlugo lezala na ruszcie. -Dzieki, Kent. - Sabat spojrzal na przyjaciela przez kleby tytoniowego dymu i pomyslal, ze nie pomylil sie co do niego. - Zatem zadanie na dzisiejsza noc, to dom Stone'a. Jest jednak cos, co mnie niepokoi. Nie mozesz przypomniec sobie niczego, co wydarzylo sie od momentu, gdy tamten czlowiek zaczepil cie w pubie, do chwili, gdy wygnalem z ciebie zlego ducha. Lecz musisz pamietac, jak wygladal tamten facet. Zanim wyjdziemy tej nocy, sadze, ze powinnismy sprobowac dojsc do tego, kto to mogl byc. Ciemne moce moga ukazywac sie pod dowolna postacia, ale przypuszczam, ze tym razem wybraly sobie kogos z zywych. Teraz przespimy sie pare godzin, a potem przeprowadzimy male dochodzenie, zanim udamy sie z wizyta do pana Stone'a. Kent zamknal oczy i wzruszyl ramionami. Sabat gadal glupoty, lecz dziennikarz mial do niego wystarczajaco duzo zaufania, by zgadzac sie na jego pomysly. Jako zdeklarowany ateista nie mial zamiaru zastanawiac sie zbyt wiele nad niebezpieczenstwami, ktorych nie mogl umiescic w realnych kategoriach swej smiertelnej egzystencji. Tego wlasnie Sabat obawial sie najbardziej. Walter Stone juz od trzech miesiecy byl pelen niepokoju. Teraz wiadomosc o smierci Marion Hurst wywolala w nim niemal paniczny lek. Majac lat piecdziesiat jeden, doszedl do wniosku, ze juz do konca zycia pozostanie kawalerem. W kazdym razie byl bardzo przekonany do wlasnego sposobu zycia. Zajmowal w miescie wysokie stanowisko i szanowano go, nieraz nawet wzbudzal lek, gdyz na comiesiecznych sesjach komitetu do spraw planowania jego glos byl decydujacy. Czesto otrzymywal kosztowne prezenty. Rzecz jasna, nie byly to oczywiscie lapowki - Stone zawsze jasno stawial sprawe - niemniej obiecywal, ze zrobi, co w jego mocy, kiedy wlasciwe plany zostana mu przedlozone. Zazwyczaj udawalo mu sie osiagnac jakis wygodny kompromis. Na poczatku mowil im obu, biskupowi i Darrenowi Hurstowi, ze zobaczy, co sie da zrobic. Palacowy szofer przywiozl mu wtedy do domu skrzynke whisky. Lecz juz nastepnego dnia w rozmowie z Boyce'em powiedzial, ze nie rokuje wielkich nadziei, gdyz interesujacy go obszar nalezy do kosciola sw. Moniki i zostal poswiecony. Jeszcze tego wieczoru Hurst zaprosil go do siebie, lecz kiedy Stone przybyl tam, dowiedzial sie, ze budowniczy otrzymal pilny telefon i musial niestety wyjsc. Tymczasem szef planowania moglby, czekajac na niego, spedzic pare chwil z jego zona i wypic z nia malego drinka. Samo wspomnienie tego, co sie potem wydarzylo, podniecilo Stone'a. To bylo najbardziej szokujace doswiadczenie w jego niemal klasztornym zyciu. Bardziej ekscytujace nawet, niz jego "pierwszy raz" w pewna sobotnia noc z jedna z miejscowych dziwek. Co mogla w nim zobaczyc ta atrakcyjna, o dziesiec lat mlodsza kobieta, Marion Hurst? Nic oprocz tego, ze Darren chcial zwabic go do sypialni na gorze i tam "przylapac na goracym uczynku". Lecz Stone probowal wytlumaczyc sobie, ze Marion nie posunelaby sie az tak daleko, gdyby nie darzyla go jakims uczuciem. Hurst nie byl specjalnie zly, kiedy wszedl wtedy do sypialni. Mruknal cos na ksztalt usprawiedliwienia i wycofal sie dyskretnie. Kiedy zeszli na dol, przygotowal nawet drinki dla nich obojga. Gdyby inzynier szalal i krzyczal, pobil go czy chocby uczynil jakas aluzje, ze zlozy skarge w Komitecie Planowania... Lecz nie wspomnial ani slowem o kompromitujacej sytuacji. Jedynie gdy Stone wychodzil, uslyszal: "Bez watpienia nasza propozycja bedzie wkrotce rozpatrzona pozytywnie, Walter". Tak sie stalo. Walter nie mial wyboru. Teraz Marion nie zyla, zostala spalona tak samo, jak wikary, ktorego znalezli tydzien temu. Stone nie poszedl tego dnia do biura. Zadzwonil i powiedzial, ze jest chory, co zreszta bylo czesciowo prawda. Ogarniala go panika. Boyce tlumaczyl mu, ze kosciol sw. Moniki jest w pewien sposob "nawiedzony", lecz zaden egzorcysta nie potrafil sobie z tym poradzic. Wystarczylo chocby przypomniec, co sie stalo z Cleehopesem, ktory wciaz nie odzyskal swiadomosci i zapewne spedzi reszte swoich dni belkoczac bzdury do siebie samego, zamkniety w szpitalnej izolatce. Wszystko to zaczelo sie jeszcze przedtem, zanim Stone przeforsowal w Komitecie plany biskupa. Powiedzial im wtedy, ze tamten dziesiecioakrowy nieuzytek po prostu kluje w oczy, zas z czasem miasteczko bedzie sie rozwijac. -Idzcie tam i sami obejrzyjcie teren kosciola, jezeli mi nie wierzycie. Pod koniec zebrania szef zdolal postawic na swoim. Caly ten dzien Stone spedzil w domu. Dwukrotnie probowal dzwonic do Boyce'a, lecz za kazdym razem biskup byl bardzo zajety. Jezu Chryste, po co Marion jechala tam noca, sama? Jedyne, co mu przyszlo do glowy, to ze byla umowiona z jakims facetem i ze doszlo miedzy nimi do klotni. Tamten zabil ja, oblal parafina i podpalil. Gdyby Stone nie zdawal sobie sprawy, ze wokol kosciola sw. Moniki dzieja sie jakies dziwne rzeczy, zapewne przyjalby to wyjasnienie i poczulby duza ulge. Biskup Boyce takze byl pelen obaw. I jeszcze ten caly Sabat, ciagle wtykajacy nos w nie swoje sprawy. Doprawdy, szalenstwem bylo wzywac go tutaj. To tak, jakby wypuscic z ZOO tygrysa ludojada, chcac by wytepil szczury w ogrodzie: gdy pozre juz wszystkie, zwroci sie przeciw temu, kto otworzyl jego klatke! Walter Stone nie mogl sie uspokoic, spedzil niemal caly dzien przy oknie, gapiac sie na swoj maly, zadbany ogrodek. Bylo wprawdzie cieplo, niemal wiosennie, lecz nie mial dosyc odwagi, by wyjsc. Czul sie bezpieczniej w domu, za zamknietymi na klucz drzwiami. Myslal o tym, czy nie zadzwonic do biura i nie powiedziec, ze jutro tez jeszcze wezmie wolny dzien i pojutrze, jesli w miedzyczasie nie zjawi sie u niego ktos z policji. W miare, jak zapadal zmrok, jego obawy rosly. Siedzial bezczynnie i obserwowal wydluzajace sie powoli cienie. Czul dziwne odretwienie. Wkrotce bedzie mogl zapalic swiatla, zaciagnac zaslony i zamknac sie w swoim malym swiatku. Zegar na kominku wskazywal dwadziescia piec po osmej. Dopiero teraz Walter Stone poczul, ze ogarnia go prawdziwe przerazenie. Z wysilkiem podniosl sie z fotela i ruszyl w kierunku kontaktu. Boze, bylo juz calkiem ciemno! Zegarek musial stanac, przeciez powinno byc szaro niemal do dziesiatej, ale... Nacisnal kontakt. Spojrzal z zaskoczeniem i niedowierzaniem w bialy, plastikowy kwadracik. Pokoj pozostal ciemny, swiatlo nie dzialalo. Nacisnal jeszcze raz. I jeszcze. W przerazeniu walczyl z przyciskiem kontaktu, az pekla w nim sprezyna. Cos musialo sie popsuc; wylacznik ruszal sie luzno i zapewne gdzies nie kontaktowal. W pokoju stalo sie jakby jeszcze ciemniej. Zrobilo sie tez zimno. Stone z wyschnietymi ustami i skurczonym ze strachu zoladkiem probowal znalezc jakies wytlumaczenie tej naglej awarii. Czyzby nie bylo pradu? A moze przepalily sie bezpieczniki? Przede wszystkim, ten cholerny zegar na pewno stanal. To moglo miec zwiazek z awaria swiatla - zegar tez byl elektryczny. Ruszyl do hallu i wpadl na debowe krzeslo, uderzajac sie w kolano. Krzyknal z bolu. Czul, ze stracil orientacje, nie wiedzial dokladnie, gdzie ma szukac kontaktu. Bladzil palcami po scianie hallu, az znalazl wlacznik i nacisnal go. Lecz swiatlo nie zapalilo sie. I ten kontakt nie dzialal! Stone wpadl w panike. Biegal od pokoju do pokoju, obijal sie o jakies meble, lecz byl tak przerazony, ze nawet nie czul bolu. Wlokl sie po schodach w gore i w dol, naciskal wszystkie mozliwe kontakty, lecz za kazdym razem bylo tak samo: swiatlo nie zapalalo sie. W ciszy rozlegl sie glosny placz szefa planowania. W koncu trafil do swojej sypialni i tam kleknal przed lozkiem, jak w dziecinstwie, gdy mama kazala mu odmowic wieczorna modlitwe. To musialo byc zwykle wylaczenie pradu. Gdyby wysiadly korki, bylby bezradny; nigdy nie nalezal do tych praktycznych, umiejacych wszystko naprawic ludzi. Nie mial pojecia, co sie robi z przepalonymi korkami. Trzeba bylo wsadzic w bezpiecznik jakis drut, czy cos takiego... Wiedzial, ze glowny wylacznik pradu znajduje sie gdzies w spizarni, lecz nie potrafilby sie zabrac do naprawy. Nagle w tych przerazajacych ciemnosciach zaswital mu promyk nadziei. Przypomnial sobie o stojacym przy lozku telefonie. To bylo wybawienie! W chwili, gdy zdawalo mu sie, ze jest juz zgubiony, ten niewielki aparat mogl przywrocic mu lacznosc ze swiatem, z normalna rzeczywistoscia. Podczolgal sie ku niemu, ciagle na kolanach. Mocno chwycil sluchawke. Nie mogl opanowac drzenia rak, tak silnego, ze wypadla mu z dloni i uderzyla o podloge. Kolysala sie i podskakiwala jak zywa na sprezystym kablu; nie byl w stanie jej zlapac. W koncu wtoczyla sie pod lozko i wtedy zdolal wreszcie ja dosiegnac. Scisnal sluchawke z calej sily, jakby sie bal, ze znowu mu ucieknie. Z piersi Waltera Stone'a wyrwalo sie glebokie westchnienie ulgi. Przycisnal sluchawke do ucha i drzacym palcem siegnal do tarczy, by wykrecic numer. W tym momencie jego umysl znow zalala fala beznadziejnosci. Przeciez nie wiedzial, jaki jest numer telefonu do pogotowia energetycznego! Wprawdzie na dole, w hallu, lezala ksiazka telefoniczna, lecz za nic w swiecie nie chcial tam teraz wracac! Probowal cos wymyslic. Dziewiec - dziesiec - dziewiec? Niech przysla policje, straz pozarna... kogokolwiek. Cos sie u mnie stalo z pradem, nie ma swiatla i siedze tu w ciemnosci, zupelnie sam! W koncu, w narastajacym, panicznym strachu zdolal przypomniec sobie numer centrali telefonicznej. Zaczal wykrecac: jeden - zero - zero... Musial probowac kilka razy, zanim udalo mu sie w koncu wykrecic te trzy cyfry. Palec zeslizgiwal sie z tarczy, trzeba bylo odkladac sluchawke i zaczynac jeszcze raz, i jeszcze... Wreszcie wybral numer. Wtedy jego przerazenie siegnelo szczytu. W sluchawce panowala cisza. Nie bylo polaczenia! Nie mial pojecia, jak dlugo kleczal tak na podlodze kolo lozka. Stojacy obok maly budzik tykal glosno; monotonny dzwiek stawal sie irytujacy. Fosforyzujace wskazowki zatrzymaly sie pietnascie minut przed polnoca. Stone uznal, ze ten zegarek takze klamie, mimo, iz nie byl elektryczny. Bylo mu zimno, calym jego cialem wstrzasnal dreszcz. Zastanawial sie, czy nie polozyc sie w ubraniu do lozka. Zdawalo mu sie jednak, ze wtedy znalazlby sie w niekorzystnej sytuacji - gdyby cos sie stalo, nie moglby natychmiast uciec. Zreszta nie mial dokad, chyba zeby zbiegl po schodach i... wydostal sie na zewnatrz. Byl tak zmeczony, ze zaczal zasypiac i trwal tak w tym dziwnym stanie, jak czlowiek, ktory znajduje sie na granicy snu, lecz co chwila podrywa sie z drzemki, w obawie, ze gdy bedzie spal, cos moze go zaatakowac. W pokoju bylo potwornie zimno, temperatura musiala spasc ponizej zera. Wszystkie dzwieki wzbudzaly w nim strach. Kazdy dom ma swoje niewytlumaczalne, nocne halasy. Lecz nagle odglosy te staly sie przerazajace, jakby ktos gramolil sie do gory po schodach. Budzik tykal nieprzerwanie: tik-tak, tik-tak, tik-tak. Walter przypomnial sobie pantomime, ktora widzial, gdy mial piec lat. Byl to "Piotrus Pan". Wystepowal w niej krokodyl, ktory polknal budzik, dokladnie taki sam, jak ten, ktory stal kolo lozka. Tik-tak, tik-tak, tik-tak; przychodzil, zeby go zabrac... Cos poruszylo sie, potoczylo. Krzyknal, wtem nagle uswiadomil sobie, co to za odglos: w ciemnosci kopnal lezaca na podlodze sluchawke. Poczul chwilowa ulge. Szczekal glosno zebami, przynajmniej z poczatku zdawalo mu sie, ze to stad pochodzi nowy dzwiek. Nagle... O, Boze milosierny! Jakas glowa, twarz! Walter Stone zamarl z przerazenia, krzyknal. Probowal wytlumaczyc sobie, ze to jakies przywidzenie, zludzenie optyczne. Tamta fosforyzujaca tarcza budzika, prawie normalnych rozmiarow... Lecz to nie byl budzik! To byla czaszka, skurczona do wielkosci pilki tenisowej, o zlosliwej, potwornej twarzy. Male oczka lsnily czerwonym blaskiem i oswietlaly luszczaca sie skore. Obwisle wargi zastygly w grymasie nienawisci. Glowa poruszala sie jak wahadlo, a z kazdym jej pochyleniem z ust spadaly krople sluzowatej sliny. Pozbawiona szyi, zdawala sie unosic w powietrzu kilkanascie centymetrow nad stolikiem. Jej zimny oddech cuchnal jak padlina. Przygladala sie przykucnietemu mezczyznie, najwyrazniej miala wobec niego jakies zle zamiary. Czekala. W jakis sposob Walter Stone zdolal zmusic swoje odretwiale cialo do ruchu. Stanal niepewnie na trzesacych sie nogach i zataczajac sie, ruszyl w kierunku otwartych, prowadzacych na taras drzwi. Oczekiwal, ze ta potworna glowa zagrodzi mu droge, zmusi by sie cofnal i zapedzi w jakis kat, z ktorego nie bedzie ucieczki. Nic takiego jednak sie nie stalo. Wyszedl na taras. Po omacku probowal znalezc schody, lecz potknal sie, stracil rownowage i polecial w dol. Nie zdazyl nawet zorientowac sie, co sie stalo. Gwaltownie uderzyl plecami o kamienne plyty. Lezal tak rozciagniety na kamieniach i ledwie odwazyl sie spojrzec za siebie. Lecz cos nakazywalo mu odwrocic glowe mimo bolu i popatrzec w tyl. Ona wciaz byla przy nim! Kolysala sie lagodnie, jak zawieszona na niewidzialnej nici pilka. Usmiechala sie zlosliwie, smrod jej trupiego oddechu unosil sie wokol niej jak zgnile, bagienne wyziewy. Stone zerwal sie na nogi. Mial chyba skrecona kostke, moze nawet zlamana, lecz strach byl silniejszy niz bol. Rzucil sie do furtki, lecz trzesace sie dlonie nie mogly odnalezc klamki. Czul, ze to zbliza sie do niego, rzucil sie w tyl i zaczal biec. Wpadl do kuchni, a moze to byl salon, nie wiedzial, nie mogl rozpoznac w tej straszliwej ciemnosci. Uderzyl sie o jakis mebel, upadl, lecz zaraz poderwal sie znowu. Biegal to w jedna, to w druga strone, kluczyl, zawracal. Lecz to ciagle szlo za nim. Chcial nie patrzec na czaszke, lecz nie mogl sie powstrzymac. Tamte czerwone oczy przykuwaly jego uwage, zmuszaly, by ogladal sie za siebie. Podazaly za nim przez wszystkie pokoje. W koncu stracil sily, nie mogl zrobic ani kroku dalej. Nogi ugiely sie pod nim. Osunal sie na podloge i lezal, wpatrujac sie w swego nieludzkiego przesladowce. Chcial umrzec. Nie mogl zrozumiec, czemu to nie zbliza sie, by go zabic. Lecz ono ciagle trzymalo sie w pewnej odleglosci od niego, metr czy dwa, dyszalo swoim cuchnacym oddechem i roztaczalo wokol won zla. Glowa wciaz sie usmiechala. Mimo wszystko, przez ten caly czas nie zrobila mu krzywdy, wiec czemu obawial sie jej? Zasmial sie krotko, echo powtarzalo w calym domu dziwny, charczacy glos. Teraz oboje smiali sie, belkotali cos niewyraznie i probowali nawiazac porozumienie. Walter Stone pomyslal, ze glupota bylo uciekac przed czyms takim. Byl nawet przyjacielsko nastawiony do glowy. Teraz zdawala mu sie wieksza, niz na poczatku, chyba ze urosla w ciagu ostatnich kilku minut. Poruszala sie lagodnie, jakby wewnatrz niej znajdowaly sie setki malych, zyjacych istot. Tylko ten smrod... Rozdzial XII Krotko po polnocy Sabat zaparkowal daimlera na obrzezach miasta. Spacer do domu Waltera Stone'a zajal jemu i Kentowi niecaly kwadrans. Stali teraz w cieniu rzucanym przez zasadzona na koszt hrabstwa wierzbe placzaca i z profesjonalnym znawstwem ogladali stojacy naprzeciwko dom, do ktorego nalezalo sie wlamac. Byl zbudowany z czerwonej cegly, a jego wyglad swiadczyl o zamoznosci wlasciciela. Stojacy nieopodal nastepny budynek wykonany byl wedlug dokladnie te^ go samego projektu. Kwintesencja bogactwa mieszkancow, ktorych status wyrastal ponad przecietnosc, reprezentowana przez zwyczajne domy-pudelka. Wypelnialy one sasiednia ulice, oddzielona waskim pasem skoszonej trawy. Doskonaly obraz wspolczesnego dorobkiewiczostwa. -Nie powinno byc wielkich problemow - mruknal Sabat. - Chociaz nigdy nie wiadomo. Boze, nie moge zrozumiec, w jaki sposob ciemne moce przywolaly ducha Sir Henry'ego Grayne'a. Jestes absolutnie pewien, ze fotografia, ktora widzielismy dzis po poludniu w tym lokalnym szmatlawcu z 1942 roku, przedstawiala tego samego faceta, ktorego spotkales w pubie? -Nie mam zadnych watpliwosci. - Kent poczul ciarki na skorze. -Wedlug artykulu z tej gazety, Grayne byl druidem. Do dzis istnieja zakony druidow, ale w wiekszosci dzialaja na zasadzie loz masonskich. Starozytni musieli byc wyjatkowo rozwscieczeni faktem zabrania im ich swietej ziemi, jezeli zdecydowali sie wezwac czlowieka, ktory czynil starania, by ta ziemia na zawsze pozostala ich wlasnoscia. Na miejscu Sir Henry'ego Grayne'a takze bylbym wsciekly. Zastanawiam sie jednak, czy zakon Grayne'a byl zwyczajnego rytualu, czy tez on i jego uczniowie powrocili do starozytnych zasad - do ofiar z ludzi i tym podobnych. W takim wypadku Grayne bylby istota o wiele bardziej zla i niebezpieczna, niz wyznawcy podobni do Aldy. W kazdym razie, lepiej zrobimy koncentrujac sie na wejsciu do domu Stone'a. Nie widac zadnych swiatel, wiec byc moze mamy szczescie. Jezeli nie zostal na noc, to zapewne gdzies wyjechal. Po cichu przeszli w cieniu na druga strone ulicy, potem przez frontowa brame i dalej po trawniku, aby nie robic halasu. -To bedzie dobre. - Sabat wydobyl z kieszeni male dluto i w niecale pol minuty otworzyl okno na dole. - Idz za mna, Kent i trzymaj sie blisko. Wskoczyli do pokoju i staneli, nasluchujac. I w tym momencie Sabat poczul obecnosc zla, stechly zapach jak z otwartego grobu, chlod w pomieszczeniu, ktore powinno byc cieple i przytulne. Jego mysli byly szybsze niz ruchy ciala, kazdy nerw trwal napiety w pogotowiu. -Co... - zaczal Kent, lecz Sabat uciszyl go do tknieciem reki; wciaz nasluchiwal... Uslyszeli dzwiek podobny do tego, jaki wydaje jadacy w oddali pociag; z poczatku cichy, potem wciaz glosniejszy i glosniejszy. Byl to smiech, lecz pozbawiony radosci. Mrozacy krew w zylach belkot, taki ze mialo sie ochote zatkac uszy i uciekac, poki nie jest za pozno. Dzwiek na zmiane przyblizal sie i oddalal. Byl juz tak blisko, ze wpatrzyli sie w ciemnosc, oczekujac, iz ujrza tam jakiegos potwora. Smiech nasilal sie. Slychac tez bylo imie, powtarzane wielokrotnie, jakby ktos wolal o pomoc: -Boyce... Boyce... Boyce... Sabat zapalil mala kieszonkowa latarke, rzucajaca skoncentrowany snop swiatla. Tak jak czynil to podczas sluzby w SAS, trzymal ja w wyciagnietej rece, aby zmylic w ciemnosci ewentualnego przeciwnika. Otwarte drzwi prowadzily z kuchni do hallu. Przedpokoj byl ogromny i panowal w nim nielad, jak gdyby przeszlo tam jakies wielkie zwierze. -Chryste! - Sabat skierowal swiatlo na znajdujaca sie w rogu, skurczona postac, w ktorej z trudem mozna bylo rozpoznac czlowieka. - Jesli sie nie myle, to jest Walter Stone i oni zdazyli tu przed nami! W istocie, to byl on. Usta - wykrzywione, jakby na szczece wyladowal potezny cios - wciaz wykrzykiwaly tamto imie, oczy zalewala krew, ubranie bylo w strzepach. Nieszczesnik wyciagal ramiona, jak gdyby broniac sie przed ciosem. W powietrzu unosil sie mdlacy zapach jego ekskrementow. -Nie mozemy wiele dla niego zrobic - jeknal Kent. -Nie, ale pytanie brzmi... czy to, co go zaatakowalo, wciaz jeszcze tutaj przebywa. I w tym samym momencie, niemal zanim jeszcze Sabat skonczyl mowic, juz wiedzieli. Znow ozwal sie halas jakby pedzacego wprost na nich pociagu; powial potezny, mrozny wiatr, ktory niczym tornado porwal ich i rzucil w strone jeczacego Stone'a. -Moj Boze, spojrz! Co to jest? - krzyknal Kent i odruchowo uchwycil sie Sabata, lecz ten odepchnal go, siegajac do kieszeni po rewolwer. W drzwiach pojawila sie ta sama istota, ktora wczesniej doprowadzila szefa planowania do szalenstwa; postac dyszala klebami cuchnacego dymu, ktory ukladal sie w niewielkie swiecace obloki. Istota skladala sie z samej tylko glowy. -Sa-ba-t! -Na Boga, co to jest? - Kent cofnal sie o krok, czujac, ze oblakany mezczyzna chwyta go za nogi i usiluje powalic na podloge. -Kult Ucietej Glowy! - krzyknal Sabat. Latarka w jego dloni zgasla. -Masz racje, Sa-ba-t. Przybylem, aby cie zgladzic! Kent nie rozumial. Mial wrazenie, ze ktos podlaczyl jego mozg do pradu elektrycznego, wszystko wokol bylo zamazane. Ta wielka przerazajaca glowa rosla przed jego oczami, widzial jej poszarpana skore, zwisajace z niej kawalki gnijacego miesa. Nie panowal juz nad swoim umyslem. Uczul nagla chec podejscia do tej istoty, zapragnal objac ja, ucalowac jej zapadniete usta, ukleknac z szacunkiem przed swym nowym mistrzem. Ogien! Strzelajace biale plomienie, gryzacy smrod, tynk odpadajacy od scian wsrod tumanow kurzu, brzek tluczonego szkla. Ten rewolwerowy wystrzal byl wlasciwie tylko wyzwaniem rzuconym bestii, ktora moce ciemnosci wezwaly az z drugiego wieku, a moze z czasow jeszcze dawniejszych. Kule przeszly przez cel, nie czyniac mu zadnej krzywdy. Monstrum wciaz syczalo jadowicie. -Glupcze, nie zdolasz mnie zranic, Sa-ba-t. W jednej chwili bron znalazla sie z powrotem na swoim miejscu w kieszeni, zastapiona przez inny blyszczacy przedmiot. Sabat wzniosl maly srebrny krucyfiks z powaga policjanta, kierujacego ruchem ulicznym. -To mnie nie zatrzyma, Sa-ba-t. Jestem zbyt potezny. Na czole Sabata uwypuklily sie zyly, jak podczas ogromnego wysilku fizycznego. -Czy jestes potezniejszy niz ja, Wojowniku Kultu Ucietej Glowy? Ja takze mam w sobie zlo, jestem czescia mojego brata, Quentina, ktory niegdys byl giermkiem samego Mistrza. Zlo przeciw zlu. Przybylem tutaj, aby zniszczyc kazdego, kto stanie na mojej drodze, niezaleznie czy bedzie to duch, czy smiertelnik. Mow, albo zgladze cie tak, jakbys nigdy nie istnial! Glowa zasyczala jak pilka, z ktorej wylatuje powietrze i zdawala sie malec. Jej oczy stracily swoj blask, usta otworzyly sie w niemym protescie. Znow wypuscila kleby dymu, jakby chciala sie za nimi ukryc. -Nie rozpoczniesz walki ze mna, Wojowniku - krzyczal Sabat. - Nie uda ci sie bezpiecznie odejsc, nawet jezeli mnie pokonasz. Przypomnij sobie, co stalo sie z toba i twoimi towarzyszami w starozytnym Rzymie, jak zostaliscie... -Przestan! -Nie, musisz mnie wysluchac! Niegdys, w starozytnej fortecy w Entremont, zostales uwieziony w jednym z filarow i skazany na wieczna niewole. Wiedz, ze czeka cie ten sam los, jesli bedziesz wchodzil mi w droge. Pozbawie cie wolnosci na nastepne dwa tysiace lat... -Nie! - Glowa zdawala sie drzec, blagala o litosc. -A zatem, czy chcesz mi rzucic wyzwanie, Wojowniku? -Nie zrobie tego, Sa-ba-t. Lecz moce sa zagniewane... -Maja powod aby sie gniewac, lecz dzialaja zbyt gwaltownie. Sa tak zajete mysleniem o tym, jak mnie zniszczyc, ze nie zdazyly dotad zauwazyc, iz walcze po tej samej stronie, co one. Przyszedlem tu tej nocy nie po to, by rozprawic sie z tym zidiocialym facetem, ale by znalezc slady afery korupcyjnej, w ktora on jest zamieszany. Gdyby bylo inaczej, czy wkradlbym sie tutaj jak nocny zlodziej? -To prawda. Ale wciaz nie ufam ci, Sabat. Wiem, ze inni zaufali ci i zawiedli sie. To nie jest wlasciwa chwila, by sprawdzac, ktory z nas jest silniejszy, juz ci to mowilem. Czlowiek o imieniu Stone, jeden z tych, ktorzy chcieli sprzedac swieta ziemie druidow, postradal zmysly. A twoj przyjaciel... mozna go jeszcze uratowac, lecz tylko ja moge to uczynic! Dopiero teraz Sabat przypomnial sobie o Kencie. Dziennikarz chodzil po podlodze na czworakach, wykrzywial twarz w dziwacznych minach i belkotal cos bez przerwy, jakby z kims rozmawial. Nagle zasmial sie, dzwiek ten przypominal odglosy, jakie wydawal mezczyzna bedacy dawniej Walterem Stone'em. -Co z nim zrobiles? - w cichym glosie Sabata zabrzmiala grozba. -Odebralem mu swiadomosc. Ale moge mu ja przywrocic. To zalezy od ciebie Sa-ba-t. Znasz miejsce, ktore nazywacie Stonehenge. Pierwszego dnia maja, o zachodzie slonca, zbierze sie tam Trybunal Sprawiedliwosci Kaplanow Debu. Przyprowadz tam dwoch mezczyzn: biskupa i tego, ktory na ziemi druidow chce budowac domy dla niewiernych. Oddaj nam rowniez swiety miecz Aldy. Uczyn to, a ocalisz nie tylko wlasna dusze, ale takze czlowieka, ktorego nazywasz Kent. Ja, Wielki Wojownik Imperialu, zawieram z toba taka umowe, nie moze byc innego rozwiazania. Tamci zli ludzie musza stanac przed sadem druidow, a nie przed zwyklym, smiertelnym trybunalem. Sabat milczal. Szukal w mysli jakiejs mozliwosci ucieczki, jakiegos innego sposobu ratowania Kenta. Ale innego rozwiazania nie bylo. -W porzadku - zgodzil sie po chwili. - Dotrzymam slowa i zrobie to, co kazesz. W ciagu trzech dni tamci mezczyzni znajda sie w Stonehenge. Przyprowadze tez mojego towarzysza i przyniose swiety miecz. Lecz jesli oszukasz mnie, Wojowniku, moja zemsta bedzie straszna. Bedziecie mogli zabic mnie i zabrac moja dusze, lecz nigdy nie podzwigniecie sie z ran. Przyrzekam ci to. Latajaca glowa zniknela nagle, pozostawiajac Sabata wraz z dwoma belkoczacymi idiotami. W tym samym momencie mala latarka w dloni egzorcysty znowu zaczela swiecic, a w pokoju zrobilo sie duzo cieplej. Sabat byl bardzo oslabiony, jakby dopiero co przeszedl ciezka chorobe. Dwie przeciwstawne sily spotkaly sie w smiertelnym starciu i zdecydowaly sie na chwilowy rozejm. Skierowal swiatlo latarki na tamtych dwoch: przedstawiali soba zalosny widok. Walter Stone mial pozostac imbecylem do konca swoich dni. Byc moze nawet smierc nie byla dla niego wybawieniem, gdyz jego dusza pozostawala we wladaniu Kultu Ucietej Glowy i mogla zostac skazana na wieczna meke. Sabat nie zalowal szefa planowania. Dostal to, na co zasluzyl. Zaden ziemski sad nie moglby go skuteczniej ukarac. Dla Kenta byla jeszcze jakas nadzieja, cienka nic laczaca go ze swiatem i tylko Sabat mogl przywrocic mu zdrowie. Zawarl umowe i dotrzyma jej. Sabat zdolal jakos dzwignac Kenta na nogi. Trzymal go jak male dziecko, ktore w kazdej chwili moze sie przewrocic. Musial mu tlumaczyc kazda rzecz po kilka razy. Puste oczy dziennikarza patrzyly wprost przed siebie, cale cialo drzalo w jakims niewytlumaczalnym leku. Sabat przeciagnal go przez drzwi i zamknal je dokladnie, by Stone nie wyszedl gdzies i nie zrobil sobie krzywdy. Ruszyli powoli, niepewnie, jak pijany odprowadzany do domu przez wyrozumialego przyjaciela. Dojscie do zaparkowanego w poblizu daimlera zajelo im prawie godzine. Po odejsciu tamtych, Walter Stone dlugo jeszcze siedzial na podlodze. Nie pamietal, ze ktos tu byl, nie przypominal sobie tez malej, kolyszacej sie w powietrzu glowy, ktora przywiodla go do szalenstwa. Czul ogarniajaca go euforie; wedrowal bez celu po calym domu, szukajac czegos, lecz nie wiedzial, czego. W ciemnosci chwytal w dlonie jakies przedmioty, badal je dotykiem, po czym wyrzucal za siebie. Porcelanowa figurka lezala strzaskana na podlodze; chodzac po niej, rozgniatal skorupy na coraz mniejsze kawaleczki. Butelka mleka spadla z kredensu i potoczyla sie na drugi koniec kuchni, jednak nie rozbila sie. Oproznione szuflady i szafki z halasem wyladowaly na podlodze w lazience, witane strumieniami lejacej sie z wszystkich kranow wody. Stone znow byl na dole; szarpal wiszacy na scianie obraz, az zerwal go i wraz z nim polecial do tylu. Ostry kant stolu uderzyl go bolesnie w plecy i wprawil we wscieklosc. Teraz jego polowanie stalo sie bardziej chaotyczne: wyrzucal napotkane przedmioty bez ogladania ich, kopal, rozbijal i niszczyl. Zacial sie w reke i caly byl we krwi, cienka sciezka purpurowych kropli znaczyla szlak jego wedrowki po domu. Wciaz szukal. Grzechoczace pudelko wprawilo go w zachwyt, usilowal je otworzyc, lecz zezloscil sie, gdyz nie mogl znalezc wieczka. Kiedy w koncu dostal sie do srodka, na jego twarzy odmalowalo sie zdziwienie. Odkryl cos w rodzaju wysuwajacej sie szufladki, w ktorej pelno bylo malych, smiesznych patyczkow. Jakies wspomnienie pojawilo sie w jego umysle. Potarl glowka patyczka o pudelko i przytknal do lezacej obok sterty papierow. Buchnal wysoki plomien. Stone odskoczyl w tyl z okrzykiem strachu, zapalki wypadly mu z rak i zniknely w klebach gestego dymu. Walter Stone wybelkotal cos zdumiony i siegnal po rozsypane zapalki. Ulozyl je obok siebie na podlodze, chwile ogladal, po czym zaczal je kolejno zapalac. Za kazdym razem, gdy pojawial sie plomyk, odskakiwal, lecz zaraz wracal ze smiechem. W koncu rzucil sie na kolana i usilowal zdmuchnac plomienie tak, jak male dziecko gasi swieczki na torcie. Glodne ogienki pozarly juz kilka lezacych obok kartek i teraz z apetytem przymierzaly sie do wystajacych z kuchennego kredensu gazet. Zlapaly pierwszy kes, ruszyly dalej... Stone patrzyl na to w milczacym zachwycie, pelen dumy, ze on sam tego dokonal, ze to jego wlasna praca, jego wlasne dzielo. Zaraz tez znalazl nowa zabawe: zapalal zapalki i rzucal je w powietrze; jego male, prywatne ognie sztuczne. Ognisko bylo juz calkiem okazale, strzelalo iskrami, gdy zajal sie jakis mebel. Dym zaczal wyciskac mu lzy z oczu; ocieral je ze zdumieniem. Wiec pozostaly w nim jednak jakies pierwotne, ludzkie odruchy. Ogien byl taki ladny i zrobilo sie tak przyjemnie cieplo. Za cieplo. Goraco. Uciekl w kat i zaczal kaszlec. Drzwi znajdowaly sie z drugiej strony pokoju, lecz nie przyszlo mu do glowy, zeby pojsc w tamta strone. W ciagu kilku sekund jedyna droga ratunku byla juz odcieta. Teraz plonal caly pokoj, ogien ogarnal juz nawet sciany. Stone stal wciaz w kacie i przygladal sie wszystkiemu przez lzy. Smial sie glosno, mowil sam do siebie. To bylo przyjemne, bardzo przyjemne. Mial nadzieje, ze ogien nie zgasnie tak predko. Jakies glosy. Przerazliwe trabienie, widoczne przez plomienie twarze. Lecz nie zwracal na nie uwagi. Brzek tluczonego szkla, ktore rozprysnelo sie, jak tamta, rozbita przez niego figurka. Rozlegly sie jakies krzyki, slychac bylo szum puszczonej z kranu wody, tylko o wiele glosniejszy. Walter Stone wydal z siebie nieartykulowany okrzyk, ktory mial byc wyzwaniem. Intruzi, kimkolwiek by byli, nie dostana go, gdyz otaczal sie nieprzekraczalna bariera ognia. Zachwial sie, upadl... I wtedy zobaczyl w ogniu twarz, oblicze, ktorego nie imaly sie plomienie, istote niesmiertelna, z pewnoscia pochodzaca wprost z dantejskiego piekla. Z jego poparzonych ust wyrwal sie krzyk panicznego strachu. Mimo, iz jego umysl nie funkcjonowal juz normalnie, zrozumial slowa, ktore don wypowiedziala: -Zdrajco, ktory chciales zbezczescic swieta ziemie! Rada Kaplanow Debu wydala na ciebie wyrok smierci. Twoje cialo splonie w ogniu, lecz dusza bedzie cierpiala na wieki! Plonelo juz jego ubranie, lecz jego samego opanowalo jakies dziwne uczucie, rodzaj zawrotu glowy, w ktorym wszystko wydawalo mu sie zamazane, nawet goraco przestalo mu dokuczac na kilka sekund. Mial wrazenie, ze do jego glowy wprowadzono rurke, ktora wysysa zen mozg. Po chwili odzyskal swiadomosc, lecz teraz wszystko bylo inne. Wciaz znajdowal sie w tym plonacym pokoju, ale w jakis sposob wzniosl sie w powietrze i spogladal w dol na swoje spalone cialo. Nie rozumial tego i nie staral sie nawet zrozumiec, chociaz jego umysl pracowal normalnie. Bylo tak, jak mialo byc, wyzwolil sie z okowow otylego ciala, mogl odleciec, gdzie chcial. Na razie jednak czul sie zmuszony zostac i patrzec. Na zewnatrz strazacy musieli odsunac sie na druga strone ulicy i z tej odleglosci puszczac strumienie piany na plonacy budynek. Ogien siegal coraz wyzej, wyrzucajac snopy iskier i lawine spadajacego gruzu. Zebral sie juz na dole podekscytowany tlum gapiow. Ludzie po cichu cieszyli sie tym niezwyklym widowiskiem; poprzez dym usilowali dostrzec uwiezionego tam, plonacego zywcem czlowieka. Pragneli zobaczyc jego poczerniala postac, nasluchiwali krzykow. Na widok policjanta roztropnie cofneli sie o kilka krokow. Jakies dziecko wskazywalo w gore, krzyczac goraczkowo do ktoregos z rodzicow, ze widzialo twarz, glowe bez ciala, ulatujaca z tego piekla; kazano mu sie zamknac. Euforia Stone'a trwala krotko, tak jak jego nowo odkryta wolnosc. Gdy probowal wzniesc sie w gore, cos go zatrzymalo, jakby byl przyczepiony do niewidzialnego powrozu, ktory wstrzymal go jednym szarpnieciem. Krzyknal z wscieklosci, czujac, ze wciaga go czarna otchlan, ze oddala sie od swiatla plomieni. Znowu doswiadczyl tego samego panicznego strachu, jak wtedy, gdy na slepo uciekal przed scigajaca go glowa. Zdal sobie sprawe, ze teraz on pozbawiony jest ciala, ze jest tylko glowa unoszaca sie w ciemnosciach, posluszna wezwaniu swoich wladcow, ktorym nie sposob odmowic, gdyz sa straszni, jezeli sie ich rozgniewa. Nie mogl kazac im czekac ani chwili dluzej. Rozdzial XIII Pierwsza reakcja Darrena Hursta na wiadomosc o smierci Marion byla radosc z nowo uzyskanej wolnosci. Lecz w ciagu godziny od wizyty w kostnicy, gdzie probowal zidentyfikowac spalone zwloki swojej zony, ogarnal go paniczny strach. Bez reszty opanowala go mysl o ucieczce. Nie mogl pozostac w swoim domu. Poszedl wiec do Loli, gdzie prawdopodobnie i tak by sie w koncu znalazl. -Wez sie w garsc, Darren. - Jej pociagajace rysy twarzy stezaly, patrzyla z pogarda na zalamanego nagle mezczyzne. - Nie dalej, jak w zeszly weekend, myslales tylko o tym, jak pozbyc sie Marion, a teraz ktos zrobil to za ciebie: dlaczego wiec, do diabla, narzekasz? -Nic nie rozumiesz. - Jednym haustem wypil whisky, ktora mu podala i drzaca reka odstawil szklanke. - Cos sie tu dzieje, pojawily sie jakies sily, przeciw ktorym nie mozemy walczyc. Nawet biskup Boyce jest kurewsko wystraszony. Niewyjasnione, przerazajace smierci, obled, zaginiona dziewczyna, a teraz Walter Stone upieczony zywcem we wlasnym domu. Kto bedzie nastepny? Na milosc boska, kto bedzie nastepny? -Ktos rozmyslnie chce cie nastraszyc. - Lola poczula nagla suchosc w ustach. - Moze to jakas konkurencyjna kompania budowlana, na przyklad Toison Contractors? -Nie, nawet oni nie byliby w stanie zrobic tych wszystkich rzeczy. Mowie ci, ze musimy stad spieprzac, Lola, dopoki jeszcze jestesmy cali i zdrowi. -I pozegnac sie z forsa. -Zycie jest wazniejsze. -Panikujesz. - Serce zabilo jej mocniej. Skoro Marion nie zyla, Lola miala miec swoj udzial w tej forsie, w tym milionie, albo i wiecej. Teraz nie musieli sie nawet pozbywac zony Hursta. Wszystko bylo tylko kwestia czasu. - Ktos chce cie zniechecic. -Oczywiscie, ze chca... duchy, ktore moga cie spalic, albo doprowadzic do pomieszania zmyslow. Pamietam, czytalem kiedys, ze kazdy, kto wyciagnie reke po ziemie nalezaca do kosciola, zostanie przeklety. -Przeciez to tylko zaniedbany kawalek pola i nikt nie zostanie skrzywdzony przez to, ze sie go zabuduje. Wscieklo sie paru snobow z wioski, ale do diabla z nimi. Wroce do domu razem z toba. -Nie, nie zostane tam juz na noc. -A co z tym facetem, z Sabatem? Mowiles, ze Boyce placil mu za odprawienie egzorcyzmow na tym miejscu. Co on, do diabla, robi? -To cholerny oszust, nie mozna na niego liczyc. Tam jest cos, z czym nikt sobie nie poradzi i chcialbym byc pewien, ze nie jestem nastepny na czarnej liscie. -Nie uciekaj. - Lola rozluznila sie i usmiechnela. - Zostane przy tobie, Darren. Przelknal sline i skinal glowa. Lola napelnila jego pusta szklanke, czujac, ze wygrala. Owszem, dzialo sie cos zabawnego, ale forsa byla zbyt duza, zeby tak po prostu odpasc z gry. Odwrocila sie i spojrzala w okno na ruchliwa ulice handlowa. Tutaj, pomiedzy tym ohydnym motlochem, mogli sie czuc bezpieczni. Bezpieczenstwo lezy w ilosci, w masie. -Jezeli nie wrocisz do domu, lepiej zamieszkaj ze mna w tym mieszkaniu, przynajmniej do chwili zakonczenia sprawy. -Nie. - Utkwil wzrok w przeciwleglej scianie. - Wynosze sie stad. Wycofam swoj przetarg i w ten sposob bede mogl wyjechac. Niech Toison Contractors zajma sie budowa. Boyce nie wyciagnie od nich ani grosza. Skurwysyn bedzie wsciekly. -Nie wycofasz swojego przetargu - w tonie jej glosu zabrzmiala grozba, ze az odwrocil sie gwaltownie, by na nia spojrzec. - Nie zrobisz tego. -Dlaczego? To moja sprawa. -Nasza, Darren - zasmiala sie ostro. - Nie zapominaj, ze ja takze w tym jestem. Marion i szef planowania nie zyja. Jest wiec tylko trzech ludzi, ktorzy wiedza o calym interesie: ty, Boyce... i ja. Masz nowego partnera i ja nie pozwole nikomu sie wycofac. Musimy spojrzec na to, jak na wspolna sprawe. Wpadlbys w powazne klopoty, gdybys sie teraz wycofal i wyszloby na jaw, ze to wszystko bylo jednym wielkim oszustwem. Juz widze te naglowki w gazetach: "Szef kompanii zamieszany w afere korupcyjna", "Biskup skazany za przekupstwo". Co najmniej dziesiec lat! -Ty kurwo, szantazujesz mnie! - krzyknal. -Nie stawiaj tego w ten sposob, Darren - zasmiala sie. - Nie poradzisz sobie bez kobiety, a teraz, po smierci Marion, jestem ci nawet bardziej potrzebna. Westchnal, spostrzeglszy, ze drza mu palce. -W porzadku, wiec co zrobimy teraz? Z pewnoscia zdazylas juz sobie to wszystko opracowac. -Przeczekamy to. - Zapalila papierosa i przygladala sie twarzy Darrena poprzez kleby dymu. - Nie wierze w czarna magie. Mysle, ze ktos chce nas wystraszyc, a my nie mozemy na to pozwolic. Wrocimy do ciebie, w porzadku? -W porzadku - odparl wstajac. - Ale nie zapominaj, ze mam jutro to spotkanie Federacji w Londynie. Moze bedzie lepiej, jezeli zostaniesz tutaj do mojego powrotu. -Przeprowadze sie - powiedziala, mocno zaciagajac sie dymem i patrzac na niego z wyrazem determinacji. - Dzisiaj. I musze miec pewnosc, ze wrocisz szybko z Londynu. -Wroce. - Darren Hurst probowal otrzasnac sie ze swoich zlych przeczuc. Ogarnialo go przerazenie. Lola byla zachwycona, ze moze rozkoszowac sie swym nowym mieszkaniem pod nieobecnosc Darrena. Luksus tego domu nie mial porownania ze skromnym mieszkankiem, ktore kupil jej kochanek. Przestrzen zapewniala komfort calkowitego relaksu. Po wyjezdzie Darrena wiekszosc wieczoru spedzila przemeblowujac dom wedlug wlasnego gustu. Bylo tu wiele rzeczy nalezacych do Marion, ktore nalezalo usunac, by mogla poczuc sie w tym domu jak u siebie. Stojac przed lustrem w przedpokoju, usmiechnela sie do swojego odbicia; teraz ona bedzie tu pania! Miala trzydziesci siedem lat. Darren wciaz myslal, ze ma trzydziesci cztery, ale w koncu czy chodzi o te glupie trzy lata? Jej dlugie jasne wlosy jeszcze przez kilka lat beda ukrywac pasemka siwizny. Na szczescie zawsze miala ponetna figure, tak ze nigdy nie musiala stosowac zadnej z tych idiotycznych diet, bedacych obsesja wiekszosci kobiet. Jadla i pila co chciala i ile chciala. I zawsze krecilo sie wokol niej wielu mezczyzn. Miala wszystko, czego oczekiwala od zycia. Zmruzyla swoje jasnoniebieskie oczy; byla juz troche zmeczona Darrenem. Znerwicowany panikarz i tchorz, owszem mial ostatnio powody do zmartwien, fakt, lecz z drugiej strony, coz w tym nowego, ze serio mysleli o pozbyciu sie Marion. Lola przypomniala sobie ich rozmowe sprzed zaledwie paru nocy, gdy lezeli nadzy w lozku, w jej mieszkaniu i obmyslali niezawodny plan. Pewnego wieczoru zabralby zone nad jezioro, do miejsca nawiedzanego przez turystow i kochankow. Brzeg opada tam lagodnie i nie ma zadnej bariery, jakby wladze porzadkowe nie braly pod uwage niebezpieczenstwa. Potrzebny im dopiero wypadek, aby podjely jakies dzialania. Wkrotce wiec beda mialy taka sposobnosc. Darren upewni sie, ze wszystkie drzwi w samochodzie, z wyjatkiem wejscia dla kierowcy, sa zaryglowane. Wyskoczy w ostatniej chwili, zanim samochod wpadnie do wody. W tym miejscu jest glebina, a Marion nie umiala plywac, wiec nawet gdyby udalo jej sie wydostac z pojazdu... Hurst zamoczy sie w wodzie, zanim pojdzie po pomoc. Nie moglo to sie nie udac. Lola rozesmiala sie na glos. Boze, sam nie potrafil docenic, jakie mial szczescie! Ktos wykonal za niego cala robote, tak ze nie musial nawet moczyc ubrania... A jezeli mial sumienie, w co watpila, nie bedzie go dreczylo przez reszte zycia. Zawsze bedzie mogl sobie powiedziec, ze mimo wszystko, on by tego nie zrobil. Wiec nad czym ten idiota sie zastanawia? Oczywiscie, musi byc jakis morderca, ale Marion najwyrazniej poszla na cmentarz z wlasnej woli, zapewne byla wiec z nim umowiona. Wygladalo na to, ze byl to ten sam facet, ktory spalil wikarego. Stone zas splonal we wlasnym domu, bez zwiazku z cala sprawa. Moze wiatr zaproszyl ogien... Darren nie bedzie musial placic Stone'owi za potwierdzenie zgody. Pozostal tylko biskup, ale on bedzie im potrzebny az do chwili wymiany umow, gdyz jego ewentualny nastepca moglby skrewic przed opinia publiczna i cala sprawa by upadla. Lola stwierdzila, ze moze duzo zyskac. W pewnym sensie przyjemnie bedzie spedzic te noc bez towarzystwa Darrena i jego chorej wyobrazni. Nie bylo sie czego obawiac. Mimo to drgnela, gdy rozleglo sie stukanie kolatki przy drzwiach frontowych. Z napieciem zaczela zastanawiac sie, kto to, u diabla, moze byc. Moze policja? Z pewnoscia nie sadza, ze Darren zamordowal Marion. Lola juz im powiedziala, ze spedzili cala tamta noc razem. Moze przyszli, zeby ja dalej maglowac w nadziei, ze zmieni zeznania. Nie moze ufac glinom, niezle jej sie przysluzyli w czasach, gdy byla prostytutka. Mogl to byc biskup Boyce. Ten dopiero ma pietra!... Pukanie rozleglo sie powtornie, tym razem glosniejsze i bardziej natarczywe. Poczula nagly skurcz zoladka, lecz zdecydowala sie otworzyc. Nogi same poniosly ja w kierunku drzwi. Przez kilka sekund stala gapiac sie na mezczyzne w progu. Ciarki przeszly jej po plecach. W jego postaci bylo cos dzikiego; ta blizna na policzku, te wasy, oczy, potezna budowa ciala i wiele innych rzeczy. Mialo sie wrazenie, ze wczesniej czy pozniej spotkanie z nim jest nieuniknione. -Dobry wieczor - powiedzial wyzywajacym tonem. - Szukam pana Hursta. -Obawiam sie... obawiam sie, ze go nie ma. Wyczula, ze mezczyzna rozbiera ja w myslach do naga i cos scisnelo ja za gardlo. Na Boga, nie wolno mowic temu obcemu, ze bedzie tu sama przez cala noc. -Moze moglbym wejsc do srodka i zaczekac? Chciala powiedziec, ze nie, ze nie moglby, lecz nie byla w stanie wydusic slowa. Boze, to byl prawdziwy kawal chlopa i miala ochote dowiedziec sie o nim czegos wiecej. -Nie znam nawet panskiego imienia, panie... - powiedziala z lekkim drzeniem w glosie. -Sabat! To nazwisko uderzylo w nia jak fala goracego powietrza, tak ze zarumienila sie gwaltownie. Ugiely sie pod nia nogi i serce mocniej zabilo. Wiec to tak wyglada ten czlowiek! Wyobrazala go sobie jako siwowlosego lowce czarownic, rodem z pietnastego wieku, a tymczasem... -Prosze wejsc, Sabat. - Slowo "pan" wydalo jej sie jakos nie na miejscu. Nagle stracila kontrole nad sytuacja. Przytrzymala mu drzwi, gdy wchodzil i zamknela je za nim, podczas gdy powinna zatrzasnac mu je przed nosem, zanim jeszcze zdazyl zrobic krok do srodka. - Jestem Lola - zabrzmialo to jakos banalnie. -Wiem - znowu sie usmiechnal. - Wiedzialem, ze cie tu zastane, ale chcialem tez porozmawiac z Darrenem. -Wroci dopiero jutro. -Ach, rozumiem - Sabat ukryl swoj niepokoj. Czas uciekal, byl dwudziesty dziewiaty kwietnia, za dwa dni mialo, wiec uplynac ultimatum wyznaczone przez Kult Ucietej Glowy. Moze nalezalo pojsc najpierw do biskupa? - Zdaje sobie sprawe, ze nie jest to najwlasciwszy moment, zwazywszy ostatnie wydarzenia... -Och, Darren czuje sie dobrze - zasmiala sie. - Napije sie pan? -Napilbym sie whisky - poszedl za nia do przedpokoju, zwracajac uwage na sposob, w jaki porusza posladkami. Byl to z pewnoscia jej naturalny styl, a nie chec podniecenia go. Miala w sobie wiele seksu. -Darren pojechal do Londynu - powiedziala, wreczajac mu drinka. - Na spotkanie Federacji, czy cos rownie nudnego. -Mysle, ze moglby sie lepiej zabawic, zostajac w domu. - Spojrzal na nia ponownie i jej oczy powiedzialy mu wszystko, co chcialby wiedziec. Strata Marion Hurst nie byla wielka. Te oczy, stwierdzila Lola, byly jak ciemne, tajemnicze magnesy, w ktore nie sposob bylo nie patrzec. -Czy przyszedles do niego w jakiejs konkretnej sprawie? -Prawde mowiac, tak - powiedzial powoli. Jego slowa brzmialy w uszach Loli jak miekki muzyczny podklad. - Chcialem, zeby towarzyszyl mi do Wiltshire. To bardzo wazne z uwagi na fakt planowanej wspolnie z Kosciolem budowy na tym terenie. Wolno skinela glowa. Jego glos! Moglaby tak siedziec i sluchac go cala noc. Byc moze tak bedzie; miala nadzieje, ze nigdzie mu sie nie spieszy. Jaki tu wymyslic sposob, aby go zatrzymac? Lecz jej mozg funkcjonowal na polobrotach. Usmiechnela sie; wiedziala, ze dwa gorne guziki jej bluzki sa rozpiete i czula jego wzrok utkwiony w tym miejscu. Po chwili znow spojrzal w jej twarz. -Jestem pewny, ze wszyscy mozemy pojechac jutro wieczorem do Wiltshire - rzekl lagodnie, lecz stanowczo. - Mozesz chyba pojechac z Darrenem? -Tak. - Byla niecierpliwa, serce bilo jej coraz szybciej, lecz mowila jakby od niechcenia. - Czy naprawde musimy zabierac ze soba Darrena? Nie mozemy jechac tylko we dwojke? -Nie, obawiam sie, ze nie - powoli pokrecil glowa, caly czas patrzac jej prosto w oczy. - Darren musi jechac. Licze, ze to zrozumiesz. Czy rozumiesz, ze musi? -Ro... rozumiem - zachcialo jej sie ziewnac; jego slowa dzwieczaly w jej mozgu: "Darren musi jechac... Darren musi jechac... musi jechac". -Dobrze - powiedzial. - Wiedzialem, ze moge na ciebie liczyc. Zanim wyjde, udziele ci bardziej szczegolowych instrukcji. Bedziesz musiala w rozmowie z nim podkreslic, ze jest bardzo wazne, aby ci towarzyszyl, gdyz bedzie tam rowniez biskup Boyce, i jezeli oni dwaj nie spotkaja sie, sprawa kosciola sw. Moniki ma wszelkie szanse upasc. Zrozumialas? -Tak. Wiedziala, ze zabierze Darrena do Wiltshire, nie w zwiazku ze sprawa, lecz dlatego, iz taki byl rozkaz Sabata. I dlatego, ze Sabat takze mial tam byc. -Dobrze. - Wyciagnal z kieszeni maly srebrny krucyfiks; pleciony lancuszek kolysal sie miedzy jego palcami zgodnie z wlasnym rytmem, blyskajac odbitym swiatlem. W przod... w tyl... w przod... w tyl... Lola czula, ze ogarnia ja sennosc, lecz jej oczy nie zamykaly sie. Sledzila wzrokiem kazdy ruch tego malego krzyzyka. -Nie pokazalas mi jeszcze, jak wyglada na pietrze - Sabat usmiechnal sie. - Moze zabierzesz mnie na wycieczke? Wstala natychmiast. Jej nogi wciaz drzaly, lecz wiedziala, ze musi czynic to, co ten czlowiek rozkaze. Odwrocila sie; caly czas czula wbity w siebie jego wzrok i miala zakodowany w pamieci obraz krzyza, poruszajacego sie w przod... w tyl... w przod... Idac za nia po schodach, Sabat uswiadomil sobie rosnace w nim pozadanie. Obcisle ubranie podkreslalo jej ksztalty, posladki znow poruszaly sie kuszaco. Oczekiwal, ze uslyszy teraz glos Quentina, jego gardlowy lubiezny smiech, lecz dusza brata milczala. Tym razem Mark Sabat mial kontrole nad sytuacja. Quentin nie bedzie dzialal przeciwko Kaplanom Debu. A czyz nie wzywal na probe mocy Wielkiego Wojownika Impernalu, wielkiego druida ze starozytnego Rzymu, ktory stal niegdys na czele Kultu Ucietej Glowy i rzadzil przy pomocy terroru? 1 Sabat przezyl. Gwiazdy byly po jego stronie. Tego wieczoru byl bardzo potezny. I oni o tym wiedzieli! Tak jak jej rozkazal, Lola oprowadzila goscia po wszystkich pokojach. Pokazala mu lazienke i natrysk, niewielkie sypialnie, w koncu pokoj malzenski - po smierci Marion jej wlasne krolestwo. -Wspaniale - Sabat znowu przygwozdzil ja wzrokiem. - Mysle, ze teraz mozemy pozwolic sobie na chwile przyjemnosci. Drzacymi palcami, pozadliwie zaczela odpinac guziki przy swojej bluzce. Obnazala sie przed nim, chcac pokazac mu wszystko, co w jej ciele bylo najbardziej podniecajace. Obracala sie tak, by widzial ja z kazdej strony, unosila dlonmi swe piersi, bawila sie nimi. Podniosla jedna noge, potem druga, usmiechnela sie widzac, ze mu sie podoba. Potem rzucila sie na lozko, szeroko rozstawiajac nogi. Zlaczyla je; niemal czula zar jego spojrzenia w tym wilgotnym miejscu, gdzie lacza sie uda. Sabat rozbieral sie powoli, nie spuszczajac z niej wzroku. Potem rzucil sie na nia jak dzika bestia, ktora w koncu dopadla swa ofiare. Drzal na sama mysl o czekajacej go rozkoszy. Lola czula, ze tonie, przygnieciona ciezarem tego ciemnowlosego mezczyzny, tak zmyslowego we wszystkim, co robil. Jego pocalunki palily ja zywym ogniem, pieszczoty palcow dawaly ochlode rozgrzanemu cialu. Nic nie mowil, lecz ona wiedziala, czego od niej zada, i byla posluszna. Nawet siedzac juz na nim, wciaz patrzyla mu w oczy z obawa, ze nie dosc dobrze spelnia pragnienia kochanka. Sabat nie ustawal; jeden orgazm nastepowal po drugim, niemal bez chwili przerwy. Kleczala teraz z glowa pochylona tak nisko, ze dlugie wlosy prawie dotykaly dywanu. Jego pchniecia byly silne i gdyby nie oplotl ramionami jej talii, stoczylaby sie na podloge. Wciaz pozadala go, nawet gdy nie byla juz w stanie doswiadczac rozkoszy kolejnych spelnien. Fizycznie wyczerpana, pragnela jeszcze, jeszcze. Byla rozczarowana, gdy Sabat w koncu zszedl z niej i polozyl sie na lozku z glosnym westchnieniem zadowolenia. Chciala lezec tu przy nim i brac wszystko, co mial jej jeszcze ofiarowac. -Jestes bardzo dobra, Lola - niski glos byl pelen pochwaly, od ktorej oczy dziewczyny zaplonely jasnym blaskiem. - Bardzo, bardzo dobra. Zaluje tylko, ze nie moge zostac tu z toba cala noc. Gdy wypowiedzial te slowa, na twarzy Loli odmalowala sie prawdziwa rozpacz, sciagniete usta wyrazaly smutek i tesknote. -Niedlugo znow sie zobaczymy - rzekl, przechylajac sie przez nia i zbierajac swoje porozrzucane rzeczy. - Teraz nie wolno ci zapomniec o tym, co masz zrobic. Nie zapomnisz? -Nie zapomne. Wpatrujac sie w sufit, zaczela powtarzac: -Musze jutro wieczorem pojechac do Wiltshire i zabrac ze soba Darrena. Jest to bardzo wazne, gdyz bedzie tam rowniez biskup Boyce, i jezeli oni dwaj nie spotkaja sie, cala sprawa moze upasc. Darren musi jechac. Udzielisz mi szczegolowych instrukcji. -Tak, i musisz sluchac uwaznie. W Salisbury jest miejsce, zwane Stonehenge. Samochod zaparkujecie w pewnej odleglosci i dojdziecie tam pieszo. Prawdopodobnie bede juz tam czekal z biskupem Boyce'em. Musicie przybyc przed polnoca, nie pozniej. Wyjedzcie wczesnie, zeby na pewno zdazyc, to bardzo wazne. Nie zawiedz mnie, Lola. Teraz powtorz to, co powiedzialem. Powtorzyla instrukcje niemal slowo w slowo, rumieniac sie z dumy, gdy potakujaco kiwal glowa i mruczal: -Jestes bardzo dobra, Lola. Nie zawiedziesz mnie. -Nie zawiode cie - powtorzyla jak echo i dodala: - A kiedy wypelnie twoje rozkazy, moje cialo znow bedzie dla ciebie. Zrobisz z nim, co bedziesz chcial, Sabat. -Obiecuje - usmiechnal sie. Strzepnal pylek kurzu z rekawa marynarki i sprawdzil, czy ma w kieszeni rewolwer. - Teraz musze isc, bo mam wazne spotkanie. Nie zawiedz mnie, Lola. Zalezy od tego duzo wiecej niz sobie wyobrazasz. Wyszedl z domu. W mroku wiosennej nocy dostrzegl srebrny odblask zaparkowanego nie opodal daimlera. Bylo tak pogodnie, ze az trudno bylo uwierzyc w czyhajace w poblizu zlo; nawet Quentin milczal. Wsiadl za kierownice i wlaczyl silnik. Jeszcze zanim ruszyl, czul, ze samochod jest czescia jego samego, dodaje mu wlasnej energii. Raz jeszcze spojrzal na dom, akurat w chwili, gdy zgaslo swiatlo w sypialni. Lola pograzona byla w hipnotycznym transie. Nie bylo watpliwosci, ze przybedzie jutro z Darrenem do Stonehenge. Wyprowadzil samochod przez brame i skierowal sie na opustoszala glowna ulice. Daimler zwiekszyl szybkosc. Byl jak Lola, posluszny jego rozkazom. Zadne z nich go nie zawiedzie. Przez chwile sciagnal brwi, przypominajac sobie pentagram w domu wikarego. Kilka linii narysowanych kreda i pare kielichow ze swiecona woda. To bylo wszystko, co bronilo zidiocialego Kenta przed skradzionym mieczem Aldy i gniewem ciemnych mocy. Dziennikarz byl uspiony i nie mial prawa obudzic sie az do powrotu Sabata. Nie mozna bylo zrobic dla niego nic wiecej. Wielki Wojownik Impernalu dal swoje slowo, ale czy to wystarczylo? Wielu innych druidow bylo tak zaslepionych checia zemsty na smiertelnikach, ktorzy zgladzili Alene, ze gotowi byli zlamac uklad. Sabat staral sie nie myslec o tym. Przyspieszyl; strzalka szybkosciomierza wahala sie w poblizu osiemdziesiatki. W tej chwili byl bezsilny. Wszystkie sily musial skoncentrowac na swojej nocnej misji. Jeszcze przed switem czekalo go spotkanie z biskupem Boyce'em. Rozdzial XIV Palac biskupa pograzony byl w zupelnej ciemnosci, wlasnie tak, jak tego oczekiwal Sabat. Zastanawial sie, czy nie byloby latwiej jakos oszukac Boyce'a i zawiezc go do Stonehenge rano. Bylo to jednak zbyt ryzykowne.- Biskup moglby do tego czasu jakos skontaktowac sie z Hurstem, a wtedy Lola nie dalaby rady przekonac ich obu, aby tam pojechali. Byl zatem tylko jeden pewny sposob: zabrac tam biskupa Boyce'a sila! Sabat zaparkowal daimlera i przebyl pieszo pozostale trzysta metrow. W swym ciemnym ubraniu wtapial sie w cienie nocy, poruszal sie bezszelestnie jak polujacy kot. Wszedl na dziedziniec. Posrod miejscowego gwaru ten zakatek byl oaza spokoju. Dominujaca nad nim milczaca sylwetka katedry potegowala wrazenie ciszy. Rowno przyciete trawniki okolone byly rozlozystymi drzewami orzechowymi. Byc moze byly to te same drzewa, ktore prawie dwa i pol wieku temu towarzyszyly biskupowi Avensowi w jego codziennych wedrowkach na poranna msze. Sabat zatrzymal sie i pelna piersia wdychal orzezwiajace powietrze. Az trudno bylo uwierzyc, ze w tym spokojnym zakatku czail sie pajak, ktory wszedzie dookola rozsnul nici swojej pajeczyny zla i korupcji. Sabat przypomnial sobie wlasne dni spedzone w swietej sluzbie dziekana, ktory terroryzowal nie tylko czlonkow zakonu, ale takze ludzi w podlegajacym mu miasteczku. Ten obludnik sprawil, ze zycie zakonnikow stalo sie nie do zniesienia. Dlatego wlasnie Sabat odszedl stamtad, a potem wstapil do SAS, gdzie nauczono go zabijac. Czesto podczas walki wyobrazal sobie, ze morduje wlasnie tamtego dziekana. Czlowiek ten umarl ze starosci pare lat temu, lecz nienawisc Sabata byla wciaz zywa. Sabat zmusil sie, by powrocic do rzeczywistosci. Bezszelestnie wsliznal sie do palacu. Wydawalo mu sie niesamowite, ze zaledwie dwadziescia cztery godziny temu wlamywal sie do domu Stone'a. Przypomnial sobie tamten wieczor tak, jak sie oglada stary, dawno niewidziany film. Tym razem nie mogl popelnic bledu, gdyz od powodzenia zalezalo zbyt wiele istnien ludzkich. Przystanal, nasluchujac kazdego dobiegajacego z wnetrza dzwieku. Gdzies zahuczala sowa i wlosy stanely mu deba. Ten glos przywiodl mu na mysl zebranych w dzungli krwawych mysliwych, ich msze i przygotowania do rzezi, ktora miala byc ofiarowana Bogini Ciemnosci*. Tym razem niebezpieczenstwo bylo jednak duzo wieksze. * Patrz: Sabat 2, "Krwawa bogini". Pomyslal, ze dostac sie do palacu przez okno byloby latwiej, niz do nowoczesnego domu Stone'a. Nie bylo jednak takiej potrzeby. Stojac w dlugim, pustym hallu, staral sie uspokoic oddech. W budynku nigdy naprawde nie bylo ciemno, gdyz przez duze szyby przedostawalo sie swiatlo umieszczonych w ogrodzie latarni. Sabat potrzebowal jednak troche czasu, zanim jego oczy przyzwyczaily sie do tego polmroku. Hall wylozony byl debowa boazeria, wysokie sklepienie zdobily liczne malowidla. Na scianach wisialy niezliczone olejne portrety mezczyzn o starych twarzach i dlugich, bialych wlosach. Byly to postaci wszystkich biskupow od poczatku pietnastego wieku. Z pewnoscia znajdowal sie wsrod nich takze biskup Avenson, lecz Sabat nie mial czasu, by czytac kazda umieszczona pod obrazem tabliczke. Na koncu korytarza dostrzegl szerokie, debowe schody, prowadzace do gornych pokoi. Sabat doszedl do wniosku, ze nawet biskupi klada sie wieczorem spac do swych sypialni na pietrze i zaczal wstepowac po drewnianych stopniach. Dokladnie nad hallem znajdowala sie ogromna sala. Podloga byla wypolerowana, a na srodku ulozono waski dywan, biegnacy az do konca tego dlugiego pomieszczenia. Z kazdej strony znajdowaly sie drzwi do co najmniej dziesieciu pokoi. Sabat przystanal i zaczal sie zastanawiac, czy mozna rozpoznac sypialnie biskupa po jakichs szczegolnych drzwiach. Lecz wszystkie byly takie same. Nalezalo zatem odnalezc Boyce'a droga eliminacji. Ruszyl wzdluz sciany. Pod kazdymi drzwiami przystawal, nasluchiwal chwile, potem powoli naciskal klamke, wsuwal glowe do srodka i zagladal do ciemnych pokoi. Minal tak szesc nieuzywanych sypialni, jakis magazyn i dluga biblioteke pelna oprawionych w skore woluminow; prowadzilo do niej troje drzwi. Sabat zniecierpliwil sie, lecz pokornie przeszedl na druga strone i rozpoczal dalsze poszukiwania. Minal jeszcze pare drzwi i wreszcie odnalazl pokoj, ktorego szukal: sypialnie biskupa Boyce'a! Sabat nasluchiwal chwile dobiegajacego ze srodka ciezkiego rytmicznego oddechu, potem wsunal sie do pomieszczenia i cicho zamknal za soba drzwi. Jego bystre oczy od razu zauwazyly w mroku zarys ozdobnego loza z wspartym na czterech kolumienkach baldachimem i do polowy zasunietymi zaslonkami. Usmiechnal sie do siebie. Mial nadzieje, ze ten skurwiel sypia w takim samym stroju, jak jego poprzednicy. Chcial koniecznie zobaczyc go w dlugiej koszuli nocnej i szlafmycy. Eksoficer SAS wiedzial, ze musi wyprowadzic stad Boyce'a na jego wlasnych nogach. Moglby wprawdzie latwo i po cichu pozbawic go przytomnosci, lecz potem nie dalby rady wyniesc stad jego poteznego ciala, nie robiac przy tym halasu. Sabat na palcach zblizyl sie do lozka, probujac dostrzec sylwetke biskupa przez rozchylone zaslony. Bylo jednak zbyt ciemno, by zobaczyc cokolwiek. Widac bylo jedynie ogromny brzuch, ktory unosil sie i opadal w rytmie ciezkiego, jakby astmatycznego oddechu. Sabat zlapal zwisajacy z lampy wylacznik i jednoczesnie wyciagnal z kieszeni pistolet. Bron byla odbezpieczona i byl gotow uzyc jej, gdyby zaszla taka potrzeba. Modlil sie, aby Wojownik Impernalu zechcial mu to wybaczyc. Za chwile sypialnie zalalo jasne swiatlo. Sabat widzial teraz polprzytomna twarz tamtego, otwarte usta i ciemny slad niegolonego zarostu pod nosem. -C... c... co... to... jest? - biskup Boyce usilowal otrzasnac sie z ciezkiego Snu. Sabata uderzyl dolatujacy od niego silny zapach alkoholu. - Kto... co sie tu dzieje? -Pst! To ja, Sabat! -Sabat! - Boyce az uniosl sie na lokciach i szeroko otworzyl zdumione oczy. - Co do... licha robi pan w mojej sypialni? Co to za zwyczaje, zeby przychodzic do kogos w srodku nocy i... -Wybiera sie pan ze mna na dluga, mila przejazdzke moim samochodem. - Sabat uniosl pistolet i wycelowal go prosto w piers mezczyzny. - A teraz prosze nie robic halasu i ubrac sie tak szybko, jak tylko pan potrafi. -To... to jest... to jest spluwa! - pisnal biskup. -Ma pan zupelna racje. Kaliber 38. Czyms takim moglbym urwac panu pol glowy, biskupie! -Wezwe policje! Wpakuje pana za kratki! - Boyce krzyczal skrzekliwym glosem, usiadl i patrzyl na Sabata ze strachem. Jego dolna warga mocno drzala. Sabat, mocno zawiedziony, przygladal sie pizamie duchownego. Wiec jednak nie mial koszuli nocnej! Cytrynowo-zolta bluza byla niemal przezroczysta i wyraznie rysowaly sie pod nia walki tluszczu na jego brzuchu. -Wydaje mi sie, ze tak naprawde nie ma pan wcale ochoty, by wzywac policje. Gdyby pan to zrobil, moglbym zapewne podzielic sie z nimi paroma ciekawostkami. Odbylem krotka pogawedke z Walterem Stone, zanim... umarl - Sabat pozwolil sobie na to klamstwo - a teraz przychodze do pana prosto od Darrena Hursta. -O co... o co panu chodzi? - Twarz biskupa Boyce'a w zoltym swietle lampy zdawala sie trupio blada. - Przypuszczam, Sabat, ze zalezy panu na pieniadzach. -Niezupelnie, aczkolwiek forsa zawsze jest mile widziana - Sabat zasmial sie cicho. - Doprawdy, moze pan winic wylacznie siebie za to wszystko. To pan, biskupie, wezwal mnie tutaj i zaplacil mi, zebym dowiedzial sie, co sie wlasciwie dzieje wokol kosciola sw. Moniki. I wlasnie sie dowiedzialem. Oto, dlaczego teraz skladam panu te niespodziewana wizyte. -To pan stoi za tym wszystkim! - duchowny nie spuszczal wzroku z lufy pistoletu, starajac sie odsunac w jak najdalszy kat swego wielkiego loza. - Pan jest za to odpowiedzialny. To pan zaaranzowal tamte morderstwa i... -Nie - przerwal mu Sabat. - Nikogo nie zabilem, przynajmniej nie tak, jak pan sadzi. Co wiecej, sa pewni... ze tak powiem... ludzie, to zreszta wymagaloby dalszych wyjasnien, dosc, ze sa tacy, ktorzy chca mnie zabic. Ale pan mnie zle zrozumial. Jestem tutaj, poniewaz wlasnie odnalazlem przyczyne naglego zamieszania wokol kosciola sw. Moniki. Jest pan najwiekszym pierdolonym hipokryta, jakiego kiedykolwiek spotkalem. Uczynilbym zaszczyt Kosciolowi, gdybym ozdobil pana mozgiem te sciane za lozkiem. Czego zreszta nie omieszkam zrobic, jezeli bedzie mi pan sprawial jakiekolwiek klopoty. W kazdym razie nie mam czasu, zeby stac tu cala noc i mowic panu, jakim jest pan skurwysynem. Mamy przed soba dluga podroz. -Dokad? -Wiltshire. Darren Hurst przyjedzie tam rowniez i spotka sie z nami jutrzejszej nocy. Mam nadzieje, ze panska passa odwrocila sie, Boyce. Cala ta afera, ktora pan rozpetal, jest skonczona i do tego moze pan jeszcze zarobic strzal w plecy, jesli bedzie pan probowal mi uciec. Dalej, niech sie pan ubiera i ruszamy! Juz niedlugo swit, a lepiej, zeby nikt nas nie zobaczyl. Biskup Boyce probowal ubierac sie szybko, lecz drzal gwaltownie i z ledwoscia trafial guzikami do dziurek. Wiele klopotu sprawilo mu wciagniecie szarych, flanelowych spodni. Sabat nie opuszczal rewolweru i nie uczynil zadnej proby, aby pomoc duchownemu. Wlasciwie nie mialby nic przeciwko temu, zeby go teraz zastrzelic, byloby to duzo latwiejsze. Wiedzial jednak, ze musi dotrzymac danego Kaplanom Debu slowa, jesli chce, aby oni przywrocili Kentowi zdrowie. Swit szarzal juz na wschodnim niebie, kiedy obaj opuszczali palac. Sabat szedl tuz za biskupem, odbezpieczony rewolwer ukryl w kieszeni marynarki. Boyce i tak byl zbyt zastraszony, by usilowac uciec czy wzywac pomocy. Probowal zgadywac, po co jada do Wiltshire. Staral sie bardzo, by nie narobic sobie klopotow. Kiedy przybyli do domu wikarego, bylo juz zupelnie jasno. Sabat zaparkowal daimlera i zgasil silnik. Jego twarz byla pelna zmarszczek, blada ze zmeczenia. Musial zebrac ostatnie sily, zeby sie ruszyc. -Niech pan nie probuje zadnych sztuczek - ostrzegl biskupa. - Teraz wejdziemy do srodka. Otworzywszy drzwi, Sabat westchnal z ulga. Juz gdy wchodzil do hallu, wiedzial, ze wszystko jest w porzadku. W domu panowala cisza i spokoj. Zamknal za soba drzwi i gestem nakazal biskupowi, aby szedl za nim. Kent lezal we wnetrzu pentagramu z pustym wyrazem twarzy, wydajac nosowe, niezrozumiale dzwieki: "glug, glug... uh-ah-uh-uh..." Wysadzany klejnotami miecz lezal obok nietkniety; w zimnym swietle dnia byl jedynie zwyklym, pozbawionym zycia, metalowym przedmiotem. -Co... co mu sie stalo? - na twarzy Boyce'a malowalo sie przerazenie i odraza. -Chwilowa utrata swiadomosci - odparl Sabat. - To jest wlasnie glowny powod mojej podrozy do Wiltshire. Panski glowny cel to spotkanie z Hurstem. Sadze, ze wystarczy, jesli wyjedziemy wczesnym popoludniem. Wszystkim nam przyda sie teraz nieco snu. Zaprowadze pana do wolnej sypialni. Lozko jest juz przygotowane. Boyce szedl za nim bez slowa protestu, oszolomiony wydarzeniami ostatnich kilku godzin. Sabat zamknal za nim drzwi sypialni, zbiegl na dol po schodach i zaczal przerzucac szuflady biurka Filipa Owena. W koncu znalazl to, czego szukal: trzy pinezki i dluga, metalowa linke. Znowu wszedl do gory i uslyszal, ze biskup chodzi po pokoju. Nie tracac czasu, wbil pinezki w miekka, drewniana framuge i przymocowal do nich linke tak, ze tworzyla ksztalt regularnego trojkata. Wymruczal kilka slow po lacinie i byl teraz pewien, ze jego wiezien nie wydostanie sie z pokoju, az go nie uwolni. Sabat zszedl na dol i rzucil sie na stojaca w hallu sofe. Slyszal, ze biskup wciaz chodzi: kroki zblizyly sie do drzwi, przystanely; Boyce szarpnal pare razy za klamke, potem oddalil sie w kierunku lozka. Za chwile sprezyny jeknely glosno pod ciezarem ogromnego ciala i w domu zapanowala cisza. ' Sabat posiadal trudna sztuke relaksu, zasypiania w najbardziej niesprzyjajacych okolicznosciach i budzenia sie w ciagu minuty o dowolnej porze. Znow przydal mu sie trening z SAS, ktory nauczyl go doskonalej koordynacji ciala i umyslu nawet wtedy, gdy spal. Jak dotad wszystko szlo dobrze. Zrealizowal wszystkie swoje plany i teraz potrzebowal odpoczynku, musial znowu nabrac sil, by sprostac temu, co czekalo jeszcze na niego. Tej nocy mial spotkac starozytnych druidow w ich wlasnym krolestwie: w Stonehenge, najsilniejszej swiatyni starej religii. Zyly tam jeszcze duchy kaplanow, ktorzy umarli dawno, dawno temu. Poznym rankiem Lola obudzila sie, wstala i zaczela sie ubierac. Miniona noc wydawala jej sie snem, choc wiedziala, ze zdarzyla sie naprawde. Wciaz jeszcze czula dotyk dloni Sabata, jego pocalunki, wszystko to, co z nia robil. Drzala z oczekiwania, gdyz tej nocy mieli spotkac sie ponownie. Slyszala jego glos, rozbrzmiewal wciaz w jej glowie: delikatne, ciche, lecz rozkazujace tony. Obawiala sie jego wladczych slow, wiedziala, ze bedzie musiala postepowac zgodnie z nimi. Zeszla na dol, pelna niepokoju zaczela chodzic tam i z powrotem po hallu. Ile jeszcze czasu minie, zanim wroci Darren? O Boze, przypuscmy, ze nie zdazy wrocic, ze zatrzyma sie jeszcze jeden dzien w Londynie... Zoladek podszedl jej do gardla. Ta mysl byla zbyt przerazajaca, zeby sie nad nia zastanawiac. Gdyby tak sie stalo, wowczas zawiodlaby Sabata, a cos takiego nie miescilo jej sie w glowie. Jej obawy rosly z kazda chwila. Uklekla na krzesle przy oknie, obgryzajac paznokcie jak zdenerwowana pensjonarka. Gdy tylko slyszala w oddali szum silnika zblizajacego sie samochodu, wstepowala w nia otucha. Lecz gdy warkot oddalal sie, nadzieje gasly. W koncu doczekala sie: samochod Darrena Hursta zjechal z szosy i zatrzymal sie przed domem. Lola otworzyla drzwi. Inzynier wygladal na zmeczonego, gdy wysiadal z wozu; wyczerpany, znuzony grecki bozek, na ktorym czas wycisnal swoje pietno. -Wszystko w porzadku? - spojrzal na nia, w jej zawsze zywych, pelnych wyrazu, blekitnych oczach dostrzegl dziwna pustke. - Nic sie nie zdarzylo, gdy wyjechalem? Probowalem dzwonic do ciebie zeszlej nocy, ale nie moglem sie polaczyc, ciagle bylo zajete. -Musimy jechac do Wiltshire - jej delikatne, czerwone usta wypowiedzialy te slowa jak starannie wyuczona lekcje. - Do Stonehenge. Oboje. -Co? - Darren Hurst patrzyl z niedowierzaniem. - Czy ty sie dobrze czujesz, Lola? Nigdzie nie jedziemy. -Owszem, jedziemy - nagle w jej glosie pojawila sie przekora, jak u dziecka, ktore usiluje postawic na swoim. - Dzwonil biskup Boyce. On tez tam bedzie. Jesli nie spotkasz sie z nim tej nocy, caly wasz interes przepadnie. Biskup chce, zebys zabral mnie ze soba. Mamy tam byc o polnocy. -To jakas dzika paranoja! - Darren rzucil sie do stojacego na niskim stoliku telefonu. - Jak zyje, nie slyszalem czegos takiego. Nie mamy czasu, zeby zabawiac sie w glupie zarty - mowil, gwaltownie wykrecajac numer. - To sie wkrotce skonczy. Dowiem sie, do cholery, o co chodzi temu jebanemu idiocie! Lola przygladala mu sie obojetnie; wiedziala, ze robi wlasnie to, co powinien robic. Uslyszala, jak rozmawia: "Nie, biskup jest nieobecny. Wyszedl wczesnie rano nie mowiac, dokad sie udaje. Czesto opuszcza palac i nie zostawia zadnej wiadomosci o miejscu swego pobytu... Tak, oczywiscie przekazemy mu wiadomosc od pana, gdy tylko wroci". Darren Hurst rzucil sluchawke i odwrocil sie do Loli; na jego twarzy malowalo sie niedowierzanie. -Nie ma biskupa. Nie wiedza, dokad poszedl. -Oczywiscie, ze nie wiedza - odparla takim tonem, jakby chciala powiedziec: "A nie mowilam?". - Wyjechal juz do Stonehenge. My tez musimy ruszyc, najpozniej za godzine. -Boze Wszechmogacy! - inzynier wzniosl oczy do nieba. - Czy wszyscy tutaj poszaleli? Siedzimy wlasnie po uszy w klopotach, a Boyce wymysla sobie wycieczki do Stonehenge. -Ale nie mamy wyjscia, musimy zrobic to samo, czy ci sie to podoba, czy nie - spojrzala na niego, daleka i pelna zlosci. - Biskup nalegal, zebym pojechala z toba. -Powiem mu cos na ten temat - wymamrotal Hurst. - Glupie zachcianki! No coz, przypuszczam, ze nie mamy wyboru. Zrob troche kawy i jakies kanapki, musimy zaraz jechac, jesli mamy tam zdazyc przed polnoca. Kurwa, mowie ci, Lola, ze to wszystko przypomina jakas szalona gre, w ktora bawilismy sie, gdy bylismy gowniarzami: sekretne randez-vous i tym podobne pierdoly. Lola odwrocila sie i usmiechnela do siebie. Nie zawiodla Sabata. Powinien byc z niej zadowolony i znow dac jej to, na co tak bardzo czekala. Sabat obudzil sie, przeciagnal i spojrzal na zegarek. Byl juz najwyzszy czas, zeby ruszac. Sprawdzil, czy z Kentem jest wszystko w porzadku. Dziennikarz gaworzyl cos do siebie, lecz nie uczynil zadnego ruchu, zeby stanac na nogi. Sabat zostawil go na razie i poszedl do gory, aby zdjac trojkat z drzwi sypialni biskupa. Boyce siedzial ubrany na krawedzi lozka. -Pan zamknal mnie na klucz! -Nie - usmiechnal sie Sabat. - W tych tanich, nowoczesnych drzwiach nie ma ani zamka, ani nawet zasuwy. Wystarczy, jesli powiem panu, ze zabezpieczylem drzwi sposobem, ktorego nie bede panu teraz tlumaczyl. Po pierwsze, nie mam na to czasu, po drugie, zapewne i tak by pan nie uwierzyl. Chce pana prosic, by pomogl mi pan doprowadzic Kenta do samochodu. -Zdaje sie, ze nie mam wyboru. -Uczciwie mowiac, nie ma pan. Boyce zszedl za Sabatem do pokoju, w ktorym narysowany byl pentagram. Przygladal sie, jak tamten odstawia na bok kielichy i podnosi miecz. Po chwili uslyszal: -Przypuszczam, ze jesli obaj wezmiemy Kenta pod rece, bez protestow pojdzie z nami do samochodu. Przygodnemu obserwatorowi, patrzacemu na to dziwaczne trio, mogloby wydawac sie, ze dwaj mezczyzni transportuja swego chorego przyjaciela do szpitala. Kent wtoczyl sie na tylne siedzenie, smial sie i turlal po nim przez chwile, potem znieruchomial i znowu cos tam po swojemu belkotal. -Obawiam sie, ze bedziemy musieli sluchac tego cala droge - rzekl biskup ponuro, wpychajac swoj ogromny brzuch na przednie siedzenie daimlera. -Wydaje mi sie, ze nie jest to zbyt chrzescijanski punkt widzenia - Sabat wlaczyl silnik i zapial pasy. - Niech mi pan wierzy, dzis w nocy ta choroba minie. Lecz Bog jeden wie, jak to sie skonczy dla nas wszystkich! Rozdzial XV Mimo dlugiej jazdy, Sabat nie czul znuzenia. Gdy tylko mineli Oxford, Boyce zasnal glebokim, ciezkim snem. Nie obudzil sie nawet wtedy, gdy samochod zarzucilo na ostrym zakrecie. Kent takze nie odzywal sie, lecz Sabat, spojrzawszy w lusterko, stwierdzil, ze dziennikarz nie spi, tylko patrzy bezmyslnie przed siebie. Mijali kolejno: Swindom, Marlborough, Amesbury. Wreszcie pojawily sie drogowskazy na Stonehenge. Droga, ktora jeszcze pare godzin temu pelna byla autokarow, teraz swiecila pustkami. Sabat dobrze wiedzial, ze prawie zaden z odwiedzajacych to miejsce turystow nie zdawal sobie sprawy z wyznawanego tam wciaz kultu. To charakterystyczne: wszyscy sa tak zamknieci w sobie, ze nie potrafia dostrzec istoty otaczajacego ich swiata. Sabat zjechal z szosy i zaparkowal daimlera w cieniu wysokich topoli. Wylaczyl silnik i zgasil swiatla. Nagle capadla cisza, poczul fale zimna napierajaca z ciemnosci. Ciarki przeszly mu po plecach. Ale zaraz opanowal sie i odprezyl. Bylo to tylko ostrzezenie, znak, ze oni sa tutaj! -Gdziez to cale Stonehenge? - biskup Boyce przeciagnal sie i odpial pasy. - A moze to kolejne oszustwo? -To okolo pol mili w gore szosy - Sabat spostrzegl, ze mowi szeptem, jakby bal sie, ze ktos go podsluchuje. - Ale pojdziemy inna droga, to bedzie jakies pol kilometra stad. -Dlaczego nie mozemy pojechac samochodem? - spytal biskup z wyrzutem w glosie. - To nonsens isc piechota taki kawal drogi. -Mysle, ze najlepiej bedzie, jesli wysiadziemy tutaj - rzekl Sabat tonem nieznoszacym sprzeciwu. - Musze pana znow prosic o pomoc w taszczeniu Kenta. Gwiazdy blyszczaly zadziwiajaco jasno. Bylo bardzo chlodno, jak gdyby pozna wiosna dawala znac jeszcze o sobie ostatnim przymrozkiem, zanim przyjda upaly. Dwaj mezczyzni z trudem wyciagneli Kenta z samochodu, mocno chwycili go pod pachy i poprowadzili z soba. -Czy rzeczywiscie musi pan wszedzie paradowac z tym mieczem, Sabat? - szydzil biskup. - To wszystko wyglada na szalenstwo. Ostrzegam pana, jesli to jest jakas sztuczka... -Nie - odparl Sabat zjadliwym tonem. - Chodzmy, zostalo tylko dwadziescia minut do polnocy. Nie mamy chwili do stracenia. Ruszyli przez nierowna, trawiasta lake; nawet Kent zdawal sie rozumiec wage tej misji i poruszal nogami tak, jakby staral sie maszerowac. Bez pomocy tamtych nie zdolalby jednak zrobic ani kroku. W oddali zamajaczyly cienie pionowych ksztaltow, wieze pomnikow dawnej potegi, milczace glazy na tle pelnego gwiazd nieba. Nawet z tej odleglosci Sabat czul ich moc - sile, ktora przetrwala wieki, by przypominac o niesmiertelnosci najstarszych bogow. Nagle Kent zaczal szarpac sie, usilujac im uciec. Walczyl tak zajadle, ze musieli uzyc calej swej sily, by go obezwladnic i zawlec ostatnie kilkadziesiat metrow. -Co sie z nim dzieje? - dziwil sie Boyce. -On wie - odparl Sabat. - Teraz to juz nie potrwa dlugo. -Tam... tam ktos jest! - Biskup zatrzymal sie. Szeroko otwartymi oczami wpatrywal sie w cien pomiedzy glazami. Sabat wstrzymal oddech. Mocno chwycil rekojesc miecza i uniosl go w gore. Boyce mial racje, jakies dwie postacie staly ukryte w cieniu, jakby baly sie dekonspiracji. To mogl byc tylko... -Hurst - zawolal cicho. - Czy to pan? Odetchnal z ulga, gdy dostrzegl jasne wlosy Loli. Jej towarzysz wysunal sie z cienia. Byl zmieszany i zly. -Czy ktokolwiek zechcialby mi wytlumaczyc, co znaczy ta cala blazenada? - zapytal, i choc mialo to zabrzmiec arogancko, w jego glosie slychac bylo nute obawy. - Co sie tu dzieje, biskupie? -Sadze, ze tylko Sabat moze odpowiedziec na to pytanie. - Boyce puscil Kenta i dziennikarz bylby upadl, gdyby Sabat nie zlapal go w ostatniej chwili. - To on to wszystko przygotowal, Hurst. Dlaczego zabral pan z soba te dziewczyne? I dlaczego... Biskup nie dokonczyl, gdyz w tym momencie obok Sabata pojawili sie jacys ludzie. Bylo ich mnostwo. Caly obszar zdawal sie poruszac niczym morze glow, wynurzajacych sie z cienia jedna po drugiej. Postacie ubrane byly w dlugie szaty, niektore mialy na nogach sandaly, inne szly boso. Twarzy nie bylo widac - u-kryte byly w cieniu. Na glowach mialy futrzane czapy z lisiej skory. Bezimienne istoty otoczyly ich ciasnym kregiem i przygladaly sie im w pelnym niecheci milczeniu. -Kim... kim sa... oni? - biskup Boyce przezegnal sie drzaca dlonia. -Sa to starozytni Kaplani Debu - powiedzial Sabat szeptem. - Wy dwaj staniecie przed ich Trybunalem Sprawiedliwosci. Spelnilem dana im obietnice, a teraz bede ich prosil, aby dotrzymali swojej czesci umowy i przywrocili zdrowie mojemu przyjacielowi. Mam tez nadzieje, ze beda laskawi dla Loli. Prawde. mowiac, ta dziewczyna nie miala nic wspolnego z wasza brudna afera. Poczuli dojmujacy chlod. Z otaczajacych postaci, z ich milczenia, emanowalo zlo. W tej pelnej grozy chwili Lola, jakby uwolniona z hipnotycznego snu, zaczela glosno krzyczec. Wysoko, ponad glazami dostrzegli to, co spowodowalo jej przerazenie: te sama unoszaca sie w powietrzu glowe, ktora zniszczyla Waltera Stone'a i byla przyczyna choroby Kenta. Przybywal Wielki Wojownik Impernalu. Nawet stojacy w kregu Kaplani Debu cofneli sie. Ich takze ogarnal lek na widok tego przerazajacego zjawiska. Grozna, pozbawiona skory czaszka unosila sie kilka metrow nad ziemia, jej lsniace oczy skierowaly sie w strone pieciorga ludzi. -Dotrzymalem umowy - przerwal cisze glos Sabata. Wyrazne, bez leku wypowiadane slowa. - Teraz, o Wielki Wojowniku, czas, bys i ty wypelnil dane mi przyrzeczenie! -Oczywiscie uczynie to, Sa-ba-t. - Pozbawione warg usta poruszaly sie lekko. -Zatem spraw, aby czlowiek o imieniu Kent, odzyskal zdrowie i pozwol nam odejsc. -Badz cierpliwy. My, starozytni, potrzebujemy cie jeszcze. -To oszustwo! - Sabat wyciagnal miecz, ktorego wysadzana drogimi kamieniami rekojesc migotala w slabym blasku gwiazd, nadajac broni pozory zycia. - Posiadam miecz Aldy. Za pomoca tego swietego ostrza moge zniszczyc wielu z was. -Byc moze. Jednak, czy nie moglbys raczej oddac przyslugi starozytnym? -Juz to zrobilem. Ocalilem wasza swieta ziemie, gdyz bez tych dwoch mezczyzn akt sprzedazy nie zostanie zrealizowany. -Kobieta takze nalezy do spisku? -Nie. Zostala oszukana przez czlowieka zwanego Hurstem. Wymierzyliscie juz sprawiedliwosc tej, ktora byla winna, jego zonie. -Sa-ba-t, nie mozemy spedzic calej nocy targujac sie. Uczyniles dobrze, przyprowadzajac winnych do najstarszej swiatyni, aby staneli przed naszym Trybunalem Sprawiedliwosci. Dlatego zdecydowalismy sie wyroznic cie. Tej nocy bedziesz Najwyzszym Kaplanem, bedziesz przewodzil sadowi, wysluchasz oskarzonych... i ukarzesz tych, ktorych sad uzna za winnych. Sabat milczal. Slowa Wielkiego Wojownika brzmialy niemal niewiarygodnie. Czy to mozliwe, aby Kaplani Debu powierzyli jemu, zwyklemu smiertelnikowi, role Sedziego i Kata? Odmawiajac, sciagnalby na siebie ich gniew. Wiatr szumial cicho w galeziach debu, jakby powtarzal szepty zgromadzonych - gniew i trwoge, z jaka komentowali bezbozny czyn smiertelnych. Sad mogl zakonczyc sie jednym tylko wyrokiem: uznaniem ich winy i skazaniem na smierc! Sabat powiodl wzrokiem po otaczajacych go druidach. Jednego z nich rozpoznal: byl to wysoki Alda, patrzacy z zazdroscia i nienawiscia na smiertelnika, ktory nie tylko zajal jego miejsce, ale i skradl mu dusze. Moc takze teraz nalezala do Sabata: potega, nad ktora wladze mial jedynie Wielki Wojownik, wladca starozytnych. -Czuje sie zaszczycony, o Wojowniku! - Sabat ucalowal z szacunkiem ostrze miecza i wsunal go za pas spodni. - Lecz chcialbym wiedziec, co stanie sie z moim towarzyszem, Kentem. -Jego wlasciwa istota zostanie mu przywrocona po zakonczeniu procesu. -A z kobieta o imieniu Lola? -Kobieta musi stanac przed sadem, Sa-ba-t. Musi odpowiadac wraz z tamtymi, gdyz zlo rodzi zlo i nie mozemy byc pewni, ze jest niewinna. O jej losie zadecyduje Trybunal, a ty bedziesz musial przyjac jego wyrok. Sabat westchnal, lecz wiedzial, ze nie ma wyboru. Mogl jedynie zgodzic sie byc Sedzia Trybunalu Kaplanow Debu. -Zatem przyjmuje twoja propozycje, o Wojowniku! -Dobrze. - Bezzebne szczeki rozchylily sie w czyms, co moglo byc usmiechem. - Zaczynajmy wiec. Masz juz miecz Aldy, Sa-ba-t, wez takze jego szate i zaloz ja. Potem zajmij najwyzsze miejsce na lawie sedziow. Rzeczywistosc stala sie wprost nierealna! Sabat czul sie tak, jakby jego astralne cialo patrzylo gdzies z gory na swa fizyczna powloke. Alda z ociaganiem zdjal suknie i podal mu ja wraz ze zlotym naszyjnikiem i wiencem z debowych lisci. Sklonil sie przed nowym kaplanem, jak nakazywala tradycja, lecz na jego obliczu malowala sie wscieklosc. Sabat - Najstarszy Druid! Poczul nowa, bezlitosna moc, silniejsza niz jego wlasne okrucienstwo. Kaplani Debu towarzyszyli mu az do prowadzacych na Lawe Sedziow schodow. Gdy wstepowal na nie, klaniali mu sie nisko. Wszedlszy na gore, spojrzal na cale zgromadzenie. Spostrzegl, ze budzi w nich bojazn. Wiele rak wyciagnelo sie ku wiezniom; zaczeto popychac ich w kierunku Lawy. Dwoch poteznych mezczyzn i przerazona dziewczyne zmuszono, by padli na kolana. Pilnujacy ich kaplani wyciagneli z fald plaszczy dlugie, ostre noze. -Rozpoczyna sie sad! - Wojownik Impernalu znajdowal sie teraz ponad ogromnym, centralnie polozonym glazem, skad przewodzil zebraniu. - Tych troje zostalo oskarzonych o korupcje i o zbezczeszczenie swietej ziemi druidow. Pozwolmy im mowic. Jako pierwszy niech przemowi ten "swiety", ktorego postepowanie daje mu miano bezboznika. Biskup Boyce probowal stac prosto, lecz mimo to drzal z przerazenia. Jego okragla twarz nagle smiertelnie zbladla. -Jestem biskupem, sluga Kosciola. Czyz moglbym zatem uczynic cokolwiek, co nie lezaloby w interesie Kosciola? Pieniadze ze sprzedazy mialy zasilic koscielne fundusze. Nie wiedzialem, ze ten teren jest swietym miejscem. Prosze o wybaczenie i laske. -Nie wiedziales, ze to ziemia druidow? - glos Sabata byl pelen niezwyklej u niego wyzszosci. Wsparty na mieczu pochylil sie do przodu. - Lecz glownym motywem twojego postepowania byla zwykla chciwosc. Owszem, pieniadze wplynelyby do twojego Kosciola, ale przeciez twoj dochod stanowily lapowki, ktore otrzymales za zezwolenie na sprzedaz ziemi oddanej na zawsze twojemu Bogu. Czyz nie jest to prawda? -To oszczerstwo! - Z ust biskupa wyrwal sie histeryczny krzyk. -To jest prawda. Co mowi Trybunal? -Winny! Szepty wscieklosci narastaly jak szum zblizajacej sie burzy. Boyce zostal pojmany i odciagniety gdzies w cien. -Teraz niech mowi nastepny mezczyzna. Zapanowalo milczenie. Rece Kaplanow pchnely Darrena Hursta naprzod. Oskarzony rozgladal sie niespokojnie, jakby szukal mozliwosci ucieczki, lecz tajemnicze istoty otaczaly go ciasnym kregiem. Kazdego, kto podjalby probe wyrwania sie stad, czekala smierc od ostrzy poswieconych nozy. Oczy Sabata blyszczaly z nienawiscia. Czul, jak nowa sila rozpala go niczym ogien. Nieoczekiwanie mial teraz moc Boga, byl wladny dawac i odbierac zycie, z jednym tylko ograniczeniem: musial respektowac postanowienia Trybunalu Sprawiedliwosci. Ostateczna decyzja nalezala do nich. Do czego zatem byl im potrzebny? Nagle znalazl odpowiedz na to pytanie. Winni musieli poniesc kare smierci, zatem niezbedna byla osoba kata. A najlepiej, zeby to smiertelny odebral zycie smiertelnym! Taka byla ich zemsta! Darren Hurst z ledwoscia mogl utrzymac sie na nogach. Drzac konwulsyjnie, rozgladal sie wokol, az w koncu jego oczy napotkaly wzrok Sabata. -W imie Boga, Sabat, nie wiedzialem, ze ta ziemia nalezy do druidow. Przysiegam. Na Boga, nie wiedzialem! "Nieznajomosc prawa nie zwalnia od jego przestrzegania" - ten stary przepis znalazl teraz zastosowanie. Twarz Sabata nie wyrazala niczego. Byl jednym ze starozytnych i tak jak oni, czul wstret do chciwosci i podlosci. Wzniosl reke ku niebu, a wsrod obecnych rozlegl sie wsciekly syk. Wyrok byl jednomyslny: winny! Pozostala tylko jedna osoba - Lola! Wielki Wojownik zblizyl sie do Lawy, jak gdyby nie ufal Sabatowi. Zajal miejsce zaledwie pare metrow od miejsca, gdzie siedzial Najwyzszy Kaplan. Wsparta na mieczu dlon Sabata drzala, jakby przez ostrze przeplywal niewidzialny prad, fluidy laczace go z minionymi wiekami. -A co z kobieta, Sabat? Posluchajmy, co ma do powiedzenia na swoja obrone. -Nie bralam udzialu w tej aferze! - pisnela Lola. - Nie wiedzialam. Bylam jedynie kochanka Hursta! -To prawda - glos Sabata byl potezny, jakby chcial zmusic krag glazow, by sie rozstapily. - Wiem, bo przekonalem sie o tym. Hurst wykorzystal ja, a ona zorientowala sie kiedy bylo juz za pozno. Posluchajcie mnie wszyscy! Bez tej kobiety nie zdolalbym przyprowadzic jej kochanka przed oblicze Trybunalu. To ona pomogla mi dostarczyc go tutaj. -Oszustwo lezy w jej naturze - syknal Wojownik Impernalu. - To dziwka, ktora kazdy moze kupic za odpowiednia cene. Ty bez watpienia zaplaciles wiecej niz inni, Sabat, inaczej nie zgodzilaby sie ci pomoc. Wedlug prawa druidow ona takze jest winna. To, ze ci pomogla, nie stanowi dla niej zadnej obrony. -Nie placilem jej za pomoc - odparl Sabat ze zloscia. -Zawladnales nia. Po pierwsze, dla swych wlasnych celow, po drugie, by przyprowadzila tutaj swego kochanka. Co mowi Trybunal? - Czaszka lsnila teraz jasniej na tle nocnego nieba, a w utkwionych w Sabata oczach blyszczala wscieklosc. -Winna! - ze wszystkich ust wyrwal sie charczacy krzyk, przypominajacy glos wilka szykujacego sie, by zabic swa ofiare. -Nie! - Sabat zerwal sie na nogi i uniosl miecz. -Wezwaliscie mnie tutaj, abym byl sedzia, i bedziecie sluchac moich wyrokow. Niewinna! Ona jest niewinna! -Kult Ucietej Glowy uchyla twoja decyzje! - Wielki Wojownik dyszal glosno, wypelniajac powietrze swoim smrodliwym oddechem. -Zatem nie chce juz miec z nim nic wspolnego! - Sabat zerwal z siebie biala szate i cisnal ja na ziemie. -Dotrzymalem umowy. Nie jestem wam nic winien. Wy ciagle jeszcze nie wypelniliscie przyrzeczenia. Jak dotad, tracilem tu tylko czas! -Nie, nie dotrzymales calej umowy. - Czaszka kolysala sie teraz blisko, zaledwie metr dzielil ja od Sabata. - Wiezniowie zostali skazani, lecz wyrok nie jest jeszcze wykonany. Wedlug prawa druidow, nalezy to do twoich obowiazkow. Dla tamtych przestepcow istnieje tylko jeden rodzaj kary. Smierc! Smiertelni zostali osadzeni przez smiertelnego. Lecz aby nasza zemsta byla pelna, trzeba, aby smiertelny pozbawil zycia smiertelnych. Nie masz wyboru, Sabat. Jesli odmowisz, twoj przyjaciel umrze wraz z nimi! Sabat opuscil miecz. W ostatniej chwili powstrzymal sie, by nie wbic ostrza w te kolyszaca sie przed nim glowe i nie zniszczyc jej. Ryzykowalby wlasnym zyciem i dusza, lecz gdzies tam, posrod cieni, byl jeszcze Kent. -Obiecales mi w zamian zycie moje i mojego towarzysza - wycharczal. - Jaka moge miec gwarancje, ze nie zostaniemy oszukani? -Nie! Sabat, prosze, nie pozwol im mnie zabic! - Lola krzyczala i wyrywala sie, lecz rece starozytnych przytrzymaly ja i uciszyly. Sabat czul sie jak zdrajca. Postanowil sprobowac ostatni raz. -Oglosze i wykonam wyrok na tamtych dwoch ludziach - powiedzial glosno - lecz musze prosic, byscie oszczedzili kobiete. Ona wiele dla mnie znaczy, gdyz byla moja kochanka! Wsrod obecnych rozlegly sie pelne zaskoczenia i zlosci szepty. Sabat zostal przez nich na te jedna noc wybrany Najwyzszym Kaplanem. Kobieta, ktora uznali winna, okazala sie byc jego naloznica. Podobnie uczynil kiedys Alda: chcac uchronic Alene przed straszliwym losem, wzial ja do swego loza i poprzez fizyczny zwiazek uczynil ja jedna z najwyzszych. -Czy mozesz przysiac, ze mowisz prawde? Pamietaj, ze krzywoprzysiestwo karane jest smiercia. -Mowie prawde. Oddajcie mi te, ktorej imie brzmi Lola. -Tego nie mozemy uczynic, gdyz poprzez zwiazek z toba stala sie jedna z nas i pozostanie z nami, ale obiecuje ci, ze nie podzieli losu tamtych dwoch. Przeczytaj teraz im wyrok. Stracilismy wiele czasu, a musimy zakonczyc wszystko, zanim pierwsze promienie wschodzacego slonca dotkna tych swietych glazow! Sabat spojrzal na otaczajace go kregiem cienie. Zdawalo mu sie, ze jest ich teraz duzo wiecej niz na poczatku. Ciemny, falujacy tlum wypelnial cala starozytna swiatynie. Wszyscy czekali, az zacznie mowic. -Ci ludzie, Boyce i Hurst, zostali uznani winnymi zbrodni, za ktora jest tylko jedna kara. - Sabat wzniosl miecz i na moment, oslepiony naglym blaskiem, zamknal oczy. - Smierc! Wyrok moze byc wykonany na wiele sposobow: przez spalenie we wnetrzu Wiklinowego Czlowieka, przez podciecie gardla na Swietym Oltarzu Torfowym... Glosne okrzyki radosci zagluszyly jego dalsze slowa. -Kobieta, Sabat! Przeczytaj wyrok kobiety! -Jest winna i musi byc ukarana zgodnie z prawem druidow... lecz nie umrze, tak obiecal mi sam Wielki Wojownik Impernalu! Sabat wyczerpany opadl na swoje miejsce. Wiedzial jednak, ze zanim noc sie skonczy, bedzie musial zrobic jeszcze wiele rzeczy. Slyszal krzyki wiezniow, zapewne Kaplani Debu przygotowywali ich na smierc. Sabat zdawal sobie sprawe, ze biskup Boyce i Darren Hurst musza umrzec z jego reki! Rozdzial XVI Sabat patrzyl przerazony. Powoli stawalo sie jasne, w jaki sposob bedzie wykonana egzekucja Boyce'a i Hursta. Czyz temu Trybunalowi Sprawiedliwosci nie patronowal ktos, kto od niepamietnych czasow przewodzil Kultowi Ucietej Glowy? Skazancow czekalo obciecie glow! Obydwaj mezczyzni kleczeli obok siebie. Chociaz nie byli spetani, nie poruszali sie. Ich glowy spoczywaly na dlugim, plaskim kamieniu, a ciala drzaly gwaltownie. Z pewnoscia pogodzili sie juz ze swym losem. Wiedzieli, ze niedlugo skonczy sie ten koszmar i oczekiwali smierci jak wybawienia. Alda stal obok miejsca egzekucji, jego twarz nie wyrazala zadnych uczuc. Utkwil wzrok w Sabacie. Ponad nim, ukryta w cieniu, unosila sie cicho glowa Wojownika Impernalu. Sabat obejrzal sie za siebie, gdyz zdawalo mu sie, ze gdzies w tlumie Kaplanow Debu slyszy lkanie Loli. Kent takze powinien gdzies tam byc. Ujal ostrze miecza, palcem sprawdzil jego ostrosc. Bez watpienia ta wlasnie bronia mial wykonac wyrok. Wahal sie. W przeszlosci zabijal czesto i bez emocji, lecz to bylo cos innego. Teraz jego wrogowie nie mieli zadnych szans. Czul sie tak, jakby mial zastrzelic siedzacego w klatce krolika. Byloby duzo lepiej, gdyby mogl po prostu walczyc z kazdym ze skazanych. Z pewnoscia zabilby ich, ale przynajmniej mialby spokojne sumienie. Teraz jednak nie mogl juz nic zmienic. Pozostalo mu tylko zabic ich szybko, tak, aby Boyce i Hurst cierpieli jak najkrocej. Na wschodzie niebo zaczelo delikatnie szarzec; godziny panowania Kaplanow Debu dobiegaly konca. Sabat zastanawial sie, czy mogliby istniec takze w blanku slonca. Nadchodzil nowy dzien, kolejny poranek mijajacego dwudziestego wieku. Nieublaganie zblizala sie ostatnia godzina. Czekal. Gdzies w oddali, na niebie, pojawila sie pomaranczowa kula, blysnal pierwszy promien i trafil dokladnie w kamien, na ktorym lezaly glowy skazanych, oswietlajac ofiary czerwona poswiata. Sabat wzniosl miecz - lsniace ostrze smierci, ktoremu jego wlasne, zmeczone rece nadawaly niszczaca moc. Uslyszal krzyki patrzacych. Ostrze z potworna sila spadlo w dol. Najpierw Hurst: jego glowa potoczyla sie, tryskajac strumieniami czerwonej krwi. Zatrzymala sie kilka metrow od tulowia. Oczy zdawaly sie jeszcze widziec, usta wykrzywialy sie w niemym krzyku agonii i nienawisci. Sabat jeszcze raz uniosl miecz. Widzowie zblizyli sie, spragnieni widoku ludzkiej krwi; przepychali sie jeden przez drugiego. Kazdy chcial zobaczyc jak najwiecej. Szyja biskupa Boyce'a byla gruba i silna, przypominala kark byka. Tym razem Sabat trzymal miecz oburacz i uderzyl z cala sila, na jaka bylo go stac. Ostrze przecielo skore, potem zatrzymalo sie. Trysnela krew. Cialem z na wpol odcieta glowa zaczely wstrzasac drgawki. Widok byl zalosny. Sabat zebral w sobie cala sile swych miesni i naparl na miecz, chcac doprowadzic dzielo do konca. Szlo to niezdarnie i Sabatowi zaczelo sie robic niedobrze. Zamachnal sie ze zwinnoscia drwala i wreszcie z satysfakcja uslyszal, jak ostrze miecza uderzylo o kamien, odcinajac glowe od karku. Nagle stalo sie cos nieprawdopodobnego. Pozbawiony glowy korpus Boyce'a... wstal. Krew chlustala wysoko w powietrze. Wyciagniete rece biskupa zdawaly sie wskazywac Sabata, jakby chcialy go oskarzyc: "To ty mi to zrobiles; patrz teraz na swoje dzielo!" Nawet Kaplani Debu cofneli sie gwaltownie. Rozlegly sie okrzyki strachu; nigdy przedtem nie zdarzylo sie, aby ofiara wstala ze swietego kamienia egzekucji. Nagle, jakby wyczerpany tym ostatnim aktem zycia, biskup upadl na ziemie, rozpryskujac kaluze wlasnej krwi. Glowa Boyce'a potoczyla sie dokladnie tam, gdzie lezala juz glowa Hursta, uderzyla w nia i obie zastygly w identycznej pozycji. Otwarte oczy wciaz jeszcze patrzyly z nienawiscia na tego, ktory wykonal wyrok. I nagle znowu zrobilo sie ciemno. Jakies niepojete zjawiska cofnely wschodzace slonce i przyniosly lodowaty wiatr, ktory szarpal zakrwawiona szate Sabata. Uslyszal krzyki. Rozpoznal glos Loli, wiec odwrocil sie, aby odszukac ja wzrokiem, lecz napotykal tylko ciemnosc. Z mroku wynurzyla sie lsniaca glowa Wojownika Impernalu. -Dobrze wykonales swoje zadanie, Sa-ba-t. -Zrobilem to, czego ode mnie zadano. - Sabat trzymal miecz w pogotowiu, zdecydowany uzyc go, gdyby nie mial innego wyjscia. - Gdzie jest Kent? Co zrobiliscie z kobieta o imieniu Lola? -Twoj kolega jest bezpieczny i dolaczy do ciebie na dole, tam, gdzie zostawiles samochod. Co do niej, pozostawimy ja przy zyciu, ale pojdzie z nami do krainy nocy, zanim powroci slonce. -Oszukaliscie mnie! - Sabat pochylil sie do przodu, gniew wykrzywial mu twarz. - Pokazcie mi ich! -Niestety nie moge, gdyz Kaplani Debu odeszli juz i zabrali kobiete ze soba. Pozostal tylko Alda, czeka, bys oddal mu miecz. Poloz go na ziemi, Sa-ba-t, i wracaj tam, skad przyszedles, dopoki jest jeszcze czas. Sabat rozmyslal goraczkowo, probujac rozumowo rozstrzygnac to, co nie mialo logicznego wyjasnienia. Czy powinien po raz ostatni zaufac Kultowi Ucietej Glowy? Jesli w koncu okaze sie, ze oklamali go, nie bedzie juz mogl wrocic i zemscic sie. Kent bylby wtedy na zawsze stracony. -Jeden z nas jest gotow, by towarzyszyc ci cala droge od swiatyni do samochodu, by strzec cie, gdyz noc wciaz jest pelna niebezpieczenstw. Starozytni sa zagniewani, ze pozwolilismy tobie i twemu przyjacielowi powrocic do swiata zywych. Lecz przyrzekam ci, ze dotrzymalismy slowa. Zostaw miecz i pospiesz sie, gdyz ten, kto na ciebie czeka, nie ma zbyt wiele czasu. Nie zwlekaj, Sa-ba-t! Sabat wypuscil miecz z dloni, uslyszal jak ostrze zadzwieczalo na kamieniach. Tym razem drogocenne kamienie na rekojesci nie lsnily jak przedtem, bron byla martwa. Po prostu zwykly miecz. -Odejde - rzekl - lecz jesli oklamales mnie, Wojowniku, wroce i pojde za wami do krainy nocy, odszukam was i zemszcze sie. Wiele razy podrozowalem juz po krolestwie ciemnosci, nie ukryjecie sie tam, przysiegam. Sabat ruszyl naprzod i skierowal sie w strone kamiennej bramy, ktora prowadzila z tej swiatyni wiecznego zla na zewnatrz. Nie ogladal sie za siebie, nie chcial juz widziec krwawej kazni, ktorej dokonal wlasnymi rekami. Uslyszal szept, ktory mogl byc poszumem wiatru, czy nawet glosem w jego wlasnym umysle: "Do widzenia, Sabat". Byl to glos Loli, cichy, lagodny i pelen smutku. Oczy zaszly mu mgla. Zrobil wszystko, co bylo w jego mocy. Byc moze byloby lepiej, gdyby zginela pod ostrzem miecza, niz zyla w swiecie niedostepnym ludzkiemu poznaniu. Cieply podmuch dotknal jego twarzy i przyniosl swiezy zapach wiosennego poranka. Spojrzal na niebo i ujrzal, ze daleko pojawiaja sie pierwsze szare smugi. Znowu nadchodzil swit! Nagle Sabat zdal sobie sprawe, ze nie jest sam. Czul czyjas obecnosc, choc nie dostrzegal w mroku nikogo. W koncu zobaczyl go: mezczyzna zagrodzil mu droge. Nie byl jednym ze starozytnych, o czym swiadczyc mogl elegancki, ciemny garnitur. Czlowiek ten byl wysoki i zupelnie siwy. W zmeczonym umysle Sabata pojawilo sie cos jakby odlegle wspomnienie, lecz nie mogl rozpoznac ukrytej w cieniu twarzy. -Mr Kent jest juz w pana samochodzie, Sabat - glos mezczyzny byl gleboki i dzwieczny. - Pojde kawalek z panem, aby zapewnic panu bezpieczenstwo. Obcy ruszyl w dol obok Sabata; milczaca, ledwie widoczna w szarzejacym mroku postac. -Czy pan wie, co... co sie tu wydarzylo tej nocy? - zapytal Sabat po chwili. -Tak. Nie bylem przy tym obecny, lecz wiem. Winni zostali skazani, a pan wlasnymi rekami wykonal wyrok. Ich czaszki zostana zabrane przez wyznawcow Kultu Ucietej Glowy, zas ciala znikna bez sladu, nie pozostanie tez ani jedna plama krwi. -To rozwiazuje wiele problemow. Ale jest jeszcze dziewczyna, martwie sie o nia. -Prosze sie nie obawiac, bedziemy sie nia dobrze opiekowac. W rzeczywistosci - obcy zasmial sie cicho - otrzyma cos, o czym nie mogla nawet marzyc na ziemi. Niesmiertelnosc. Zapewne Alda zechce zatrzymac ja dla siebie. Jesli tak sie stanie, bedzie bardzo szczesliwa. Mam nadzieje, ze oddal pan miecz? -Oddalem - Sabat rozesmial sie. Nagle rozpoznal tego czlowieka. - Panska ziemia bedzie teraz bezpieczna, Sir Henry. Ci, ktorzy zamieszani byli w afere, nie zyja. Nie sadze, aby teraz po smierci biskupa Boyce'a i Hursta, cala ta sprawa miala jeszcze jakies nastepstwa. -To dobrze. - Sir Henry Grayne zatrzymal sie i spojrzal wokol, na szarzejace coraz bardziej niebo. Swit wydobyl juz z mroku jego twarz. - Mysle, ze bedzie bezpieczniej, jesli zostawie pana tutaj, Sabat. Odnajdzie pan bezpiecznie swojego przyjaciela, a ja bede mogl jeszcze wrocic do mojego swiata. Zegnaj, Sabat. Sabat odwrocil sie i ruszyl dalej w dol. Nie ogladal sie za siebie. Teraz juz szybko robilo sie jasno; slaby, pomaranczowy blask przebijal sie przez szarosc poranka. Dostrzegl drzewa, pod ktorymi zostawil samochod i ciemna sylwetke daimlera. Z trudem powstrzymal sie, by nie zaczac biec; serce bilo mu jak oszalale. -Czy ktokolwiek moglby mi wyjasnic, co tu sie, do cholery, dzieje? - Kent, widzac zblizajacego sie Sabata, otworzyl drzwi. Jego twarz wyrazala zdziwienie i zlosc. - Jak sie tu znalazlem, do diabla? Sabat doswiadczyl naglego uczucia ulgi. To byl ten sam stary Kent; minione wydarzenia nie pozostawily w nim zadnych sladow. Byl calkiem normalny. -Po prostu zasnales. - Sabat z trudem wgramolil sie za kierownice, westchnal: - A teraz obudziles sie i wszystko jest w porzadku. Oto, co sie dzieje. -Ostatnia rzecza, jaka pamietam, bylo nasze wlamanie do domu Stone'a. Wydaje mi sie, ze musialem stracic przytomnosc. -I owszem. Ale teraz odzyskales ja i jestes zdrowy. Sadze, ze najlepiej bedzie, jesli pojedziemy teraz do mnie, do Londynu i wreszcie porzadnie odpoczniemy. Nasze zadanie tutaj jest skonczone. -A co z moim artykulem? Wracajmy Sabat, i zbierzmy chociaz pare szczegolow. Jak dotad nie mam nic, co moglbym wydrukowac, oprocz kilku przedziwnych zdarzen, w ktore i tak nikt nie uwierzy. Nie jestem nawet pewien, czy sam w nie wierze. -Na pewno nie przyjalbys ani jednego slowa z tego, co moglbym ci opowiedziec. - Sabat powoli wyprowadzil samochod na szose. Pierwszy promien slonca blysnal na szybie i jeszcze raz przypomnial mu miniona noc, tamta chwile, kiedy slonce wzeszlo i schowalo sie znowu na rozkaz Kaplanow Debu. -Wiec to wszystko bylo tylko cholerna strata czasu - oswiadczyl dziennikarz. -Zostaw to. - Sabat nacisnal gaz. Rozkoszowal sie szybka jazda, cieplym podmuchem wlaczonego ogrzewania. - W kosciele sw. Moniki nie bedzie juz wiecej smierci, nikt wiecej nie postrada zmyslow. Oddalismy Starozytnym ich swieta ziemie. Bylismy w miejscu, w ktorym nie mielismy prawa przebywac i powinnismy sie cieszyc, ze wyszlismy z tego zywi i zdrowi. Wojownik Impernalu dotrzymal slowa. -Kto? Lecz Sabat nie odpowiedzial. Uslyszal jakies glosy, znajome, pelne zlosci tony. Dusza Quentina znowu dala o sobie znac. Trwajaca od lat walka toczyla sie nadal i on, Mark Sabat, musial ja podjac. Lecz teraz potrzebowal dlugiego snu. Quentin mogl poczekac. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/