Rusch Kristine Katryn - Tancerze jak dzieci

Szczegóły
Tytuł Rusch Kristine Katryn - Tancerze jak dzieci
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rusch Kristine Katryn - Tancerze jak dzieci PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusch Kristine Katryn - Tancerze jak dzieci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rusch Kristine Katryn - Tancerze jak dzieci - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kristine Kathryn Rusch Tancerze jak dzieci I Leżę na tym chłodnym łóżku w bazie na Linie, ciało pokryte mam maścią na oparzenia, a w miejscach, gdzie przeszczepy skóry jeszcze się nie przyjęły. Powiedziałem mojej adwokat, że za każdym razem, kiedy się obudzę, przypominam sobie coś nowego. I że chcę robić notatki, zanim zacznie się druga runda przesłuchań. Tego ranka przyniesiono mi mały, uruchamiany głosem komputer, który wisi z boku przy poręczy łóżka. Nie wiem, czy ktoś jeszcze ma dostęp do tego, co piszę, podejrzewam, że każdy mógłby. Czuję silną potrzebę poukładania sobie wszystkiego, tak na własny użytek. Muszę zapisać całą tę historię po swojemu, zanim zaciemni mi ją nadmiar pytań. To właśnie zwykłem radzić kiedyś swoim pacjentom - piętnaście lat temu, kiedy byłem doktorem Justinem Scheferem, a nie lekarzem Scheferem, którego nazwisko wypowiada się zimnym, odpychającym tonem. Piętnaście lat temu. Kiedy jeszcze miałem przyjaciół, poważanie i przyszłość, kiedy ludzie wierzyli we mnie, bardziej nawet niż wierzyłem w siebie sam. II Zostałem sprowadzony po piątym morderstwie. Wahadłowiec osiadł na lądowisku przy solnych klifach wznoszących się nad złotymi wodami Śpiewającego Morza. Widocznie paliwo wahadłowca w jakiś sposób szkodziło roślinniości, bo utworzono pas lądowiska na jałowych szczytach klifu, na skraju pustyni. Wiatry i sól zniszczyły plastykowy schron, ale miałem na sobie wymagany szal ochronny i specjalnie wyprodukowany krem, odbijający promienie słoneczne. Pilot zanim mnie zostawił, wskazał w oddali nakryte kopułą miasto. Powiedział, że połączył się z nim prosząc, by kogoś po mnie przysłali. Kurczowo ściskałem w dłoni butlę z wodą, odmawiając sobie płynu, choć spierzchły mi wargi. Suchy, gorący wietrzyk szeleścił szalem wokół mojej twarzy. Niósł zapach żonkili albo przynajmniej tak mi się wydawało. Dawno nie byłem już na Ziemi, nie pamiętałem, jak pachną żonkile. Między mną a okrytym kopułą miastem rozciągała się pustynia. Nie wiedziałem, czy refleksy, które widzę są światłami kopuły czy mirażem. Po mojej lewej stronie erozja nieprzerwanie toczyła sól w dół przedniej ściany klifu, małe kryształki przetaczały się i opadały na leżącą poniżej białą plażę. Kryształki pożerane były przez Śpiewające Morze, które pozostawiało za sobą słoną pianę odbijającą promienie ostrego słońca. Zastanawiałem się, czy to tutaj, parę dziesięcioleci wstecz, górnicy rozpoczęli rzeź Tancerzy. Obecnie Tancerze jako rasa byli pod ochroną, w jednej setnej, być może, swej poprzedniej liczebności. Na tej planecie żyło więcej chronionych ras, lecz większość z nich zamieszkiwała z dala od kolonii. Jedyne znane siedlisko Tancerzy znajdowało się u skraju okrytego kopułą miasta. Wszystkie materiały, jakie przysłano mi do bazy na Minarze, wskazywały na Tancerzy jako na sprawców morderstw. Koloniści chcieli, żebym wydał orzeczenie, które będzie podstawą wstępnego nakazu, orzeczenie stwierdzające, że Tancerze działali w złych intencjach. Zamysł ten sprawił, że stałem się przewrażliwiony i znowu zacząłem miewać te sny. Obejrzałem się jeszcze raz na nagą, brązową przestrzeń, która wiodła w stronę kopuły. Koloniści mówią na nią Dobrodziejka. Natomiast planeta bywa nazywana - szczególnie przez tych, którzy stąd uciekli - Bramą Piekieł. Przy wiecznym upale, powietrzu ubogim w tlen i wodzie zanieczyszczonej solą jest to zupełnie zrozumiałe. Na krótko zanim opuściłem bazę, rozmawiałem z pewnym starym człowiekiem, który spędził tu swoje dzieciństwo. Miał skórę pomarszczoną z powodu zbyt wielu godzin spędzonych na nieprzyjaznym słońcu. Nie jadał soli, a w swoim mieszkaniu stale przechowywał duży zapas chłodnej wody. Ostrzegł mnie, bym trzymał się od tej planety z daleka. Gdybym mógł wybierać, nigdy bym tu nie przyjeżdżał. - Justin Schefer? Odwróciłem się. Przy skraju szlaku wiodącego w stronę kopuły stała kobieta. Jej biały piaskowy szal spadający aż do stóp trzepotał w lekkim wietrze. - Jestem Netta Goldin. Mam zabrać pana do kolonii. - Idziemy piechotą? - Bardzo łatwo tu zniszczyć równowagę ekologiczną. - Uśmiechnęła się. - Nauczyliśmy się akceptować wiele niedogodności. - Biały krem odblaskowy zebrał się w liniach jej twarzy, która wyglądała jak popękana. - Słyszałam, że sprowadzili pana z bazy niedaleko Minaru. Podobno jest tam ślicznie. - Zamknęli tę planetę prawie dziesięć lat temu. - Przeszedł mnie dreszcz. Minar był śliczny i nienawidziłem go. - Słyszałem już pani nazwisko. - Jestem naczelnikiem kolonii. Teraz mi się przypomniało. To ten jędzowaty kobiecy głos przez telekoder. - W takim razie to pani mnie tu sprowadziła. Poprawiła kaptur u mojego szala. Upał zdawał się wzmagać, lecz mrowienie na skórze głowy ustało. - Do tej roboty jest pan najlepszy. - Ja zajmuję się aberracjami u ludzi. A wam potrzeba specjalisty od innych ras. - Nie. - Wsunęła mi rękę pod ramię i ruszyliśmy szlakiem. Pod stopami chrzęściła sól. - Potrzebujemy kogoś, kto zna się na humano- i ksenopsychologii. Zdaje się, że jest pan jedynym, jaki pozostał w najbliższych bazach. - Nie jesteście przekonani, że robią to tubylcy? - Myślę, że zabójstwa te są wynikiem interakcji pomiędzy naszymi ludźmi a Tancerzami. Jasne jest, że to Tancerze zabili dzieci, ale nie wiemy dlaczego. Chcemy, żeby pan zbadał mechanizm zbrodni. Zależy nam również na czasie. Chcę zrobić coś w sprawie Tancerzy i chcę chronić moich ludzi lepiej niż do tej pory. Lecz rozumiem, że musi pan badać tubylców w ich naturalnym otoczeniu, nie podejmowaliśmy więc żadnej akcji. Wiatr igrał z moim piaskowym szalem. Czułem spływający po plecach strumyczek potu. - Nie mam licencji ksenopsychologa. - To kłamstwo, doktorze Schefer. Zanim zdecydowałam się ponieść koszty sprowadzenia pana tutaj, sprawdziłam pana bardzo dokładnie. Wyrwałem ramię. Kiedy miałem trzydzieści lat, byłem tak bardzo pewien, że potrafię zrozumieć wszystkich, ludzi czy obcych. Na Minarze, gdy w końcu poznałem swoją pomyłkę było już za późno. - Nie chcę tej roboty - krzyknąłem. - Nikt poza panem nie może tego zrobić. - Złożyła dłonie za plecami. - Wszyscy inni ksenopsychologowie w tym kwadracie specjalizują się w jednej rasie lub odmawiają wykonania pracy sądowej. Poza tym pan jest najlepszy. - Oskarżono mnie o spowodowanie ludobójstwa na Minarze. - I uniewinniono. Pańskie działania były logiczne. Udowodniono to. Logiczne. Moim obowiązkiem było zauważyć, że tamtejsza ziemia narusza, zatruwa i wyżera ludzką skórę. Śmierć pierwszych kolonistów spowodowała trucizna w glebie. Teoria o wendecie Minarian była wymysłem wyssanym z palca. Tubylcy robili wszystko, żeby uratować kolonistów. Przypisałem im ludzki motyw - motyw złych ludzi - i spowodowałem zdziesiątkowanie rozumnej rasy. - Nie chcę powtórzyć błędu jeszcze raz. - To dobrze - powiedziała. Wiatr zarzucił szal na jej twarz. Odsunęła tkaninę ręką pokrytą kremem. - Bo w takim razie nie zrobi pan tego. III Chłodne powietrze w sali zebrań cuchnęło obróbką metali. Pomimo ochronnego kremu i materiału moja skóra pokryła się krostowatą czerwienią. Pod włosami uformowały mi się małe, wystające guzy. Bałem się ich dotknąć w obawie, że pękną. Rozejrzałem się przyglądając zebranym. Davis, chudy, żylasty mężczyzna z bazy na Linie, przewodził zespołowi badawczemu. Sanders, głowa sekcji medycznej, z rękami o połowę mniejszymi od moich. Złapałem się na tym, że gapię się na nią zastanawiając, jak ktoś tak maleńki mógłby spędzić pół życia na drobiazgowym badaniu śladów pozostałych w martwym ciele. No i oczywiście Netta. Włosy ciemne, a skóra zbrązowiała od słońca tej planety. To ona wezwała wszystkich, żeby przedstawili mi skrótowe sprawozdania. Brakowało tylko dowódcy miejskich sił porządkowych. Po słonecznym blasku sztuczne oświetlenie wyglądało mizernie. Budynek został wykonany ze starego, białego terraplastyku - z rodzaju tych, jakie koloniści przywożą ze sobą, żeby postawić tymczasowe konstrukcje, zanim nauczą się budować z naturalnych materiałów planety. Drewno i kamień nie były tu rzadkością, niemniej wyglądało na to, że koloniści bali się użyć miejscowego budulca. Na koniec wszedł niewysoki mężczyzna z włosami gładko zaczesanymi do tyłu i twarzą pociemniałą od słońca. Z hałasem cisnął jakieś papiery i holotaśmy na biurko przed Nettą. - Dziękuję - powiedziała. Odsunęła krzesło i chwyciła niewysokiego mężczyznę za ramię. - Justin, to jest D. Marvin Tanner. Dowodzi służbami porządkowymi na tym obszarze. Jeżeli będzie pan miał jakieś pytania dotyczące poprzednio prowadzonego śledztwa, powinien pan kierować je do niego. Wzrok Tannera biegał po całej sali, muskał wszystkich, lecz na nikim nie spoczął dłużej. Zastanawiałem się, czym spowodowana jest jego nerwowość. Pracował z tymi ludźmi już wcześniej. Ja byłem jedyną nową osobą na sali. - Dość dokładny opis wydarzeń znajdzie pan w tych papierach - powiedziała Netta. - Ale pozwoli pan, że nakreślę krótko sytuację, zanim pokażemy kilka holo. - Puściła ramię Tannera. Usiadł obok mnie. Bił od niego zapach potu i wody kolońskiej. - Pierwszą ofiarę znaleziono trzy ziemskie miesiące temu. Linette Bison miała jedenaście lat. Oparto ją o drzwi jej własnego domu jak szmacianą lalkę. Ktoś usunął jej dłonie, serce i płuca. - Następną ofiarę, Davida Tomlinsona, znaleźliśmy trzy tygodnie później. O.M. takie same. I jeszcze troje dzieci - Katie Dengler, Andrew Liser i Henry Illn - znaleziono je w przeciągu dwu następnych tygodni. I znów, O.M. te same. Te wszystkie dzieci były zaprzyjaźnione ze sobą, a według ich rodziców, żadne z nich nie wydawało się specjalnie przerażone śmiercią kolegów. Przerwała i spojrzała na mnie. Dzieci często nie znają pojęcia śmierci, a to, czego się boją, nie jest tożsame z tym, co przeraża dorosłych. Fakt, że dzieci nie były przestraszone, miał dla mnie o wiele mniejsze znaczenie niż dla Netty. - Tancerze dojrzewają inaczej niż my - powiedziała Sanders. Jej głos był równie miękki i delikatny jak ona sama. - Rosną oczywiście, lecz niewiele, a ich serce, płuca i dłonie działają na tej samej zasadzie, co nasze zęby. Stare muszą zostać usunięte, żeby w ich miejsce mogły wyrosnąć nowe. Rozwinęli skomplikowany rytuał przejścia, który kończy się ceremonią usunięcia niedojrzałych organów. - Mówiła pani - odwróciłem się ku Netcie - że Tancerze nawiązywali kontakty z kolonistami. Skinęła głową. - Przez kilka dziesięcioleci utrzymywaliśmy pewne nieformalne relacje. Uprawiają zioła, których używamy w naszej produkcji eksportowej. Wcześniej nie mieliśmy żadnych kłopotów. - I wpuszczano Tancerzy do kopuły? - Ograniczyliśmy im dostęp, kiedy zaczęły się morderstwa, a teraz nie wpuszczamy ich wcale. - Postawiliśmy także straże - powiedział Tanner. - Wrota kopuły nie mają zamków i można operować nimi zarówno z zewnątrz jak i od wewnątrz. Zrobiliśmy tak, żeby ustrzec się przypadku, by któryś z kolonistów mógł umrzeć w pułapce za zamkniętymi wrotami kopuły. Koloniści, kolonia. To fascynujące, że język tutaj zupełnie nie ewoluował. Ta "kolonia" założona została niemal przed wiekiem. Stopniowo powinna była przejść w "osiedle" albo "miasto". Okryty kopułą obszar nie miał nazwy i nawet tacy ludzie jak Tanner, którzy spędzili tutaj całe życie, nie mieli poczucia trwałości. - Mam tu kilka holo, które chcielibyśmy panu pokazać - powiedział Tanner. Ustawił sprzęt na krawędzi stołu. Odsunął od ściany krzesła i kosz na śmieci, pozostawiając szeroką, pustą przestrzeń. Przekręcił włącznik i przed nami wyskoczyło holo. Salę wypełnił śmiech, dziecięcy beztroski śmiech. Dwanaścioro dzieci kłębiło się po podłodze, bawiąc się w grę, której nie rozpoznawałem. Dzieci najwyraźniej były w jednakowym wieku, z wyjątkiem jednego, które siedziało osobno z boku i przyglądało się. Starsze trzykrotnie uderzały pięściami o ziemię, potem dotykały się dłońmi. Jedno z nich zaczynało jęczeć lub toczyło się na bok. Inne śmiały się. Tanner zatrzymał obraz. - To te dzieci - powiedział. Przesuwał się obok obrazów, stając przy smukłej blondyneczce z twarzą rozjaśnioną uśmiechem. - Linette Bison - powiedział. Potem ruszył w kierunku masywnego chłopca o nieregularnych rysach, który pochylał się w przód z dłonią zwiniętą w małą piąstkę. - David Tomlinson. Tanner przeszedł do następnego dziecka, jego ciało przezierało przez holo. Zadrżałem. Widząc, jak żywy Tanner przechodzi przez wyświetlone postaci martwych dzieci, poczułem mrówki przebiegające po grzbiecie. Przesąd. Pamięć gatunkowa. Moi przodkowie wierzyli w duchy. Patrzył na ciemnowłosą dziewczynkę obrzucającą chmurnym spojrzeniem chłopca, który siedział w pewnym oddaleniu. - Katie Dengler. Obok niej Andrew Liser i Henry Illn. Chłopcy tarzali się po ziemi, trzymając się za brzuchy. Radość mogłaby mi się udzielić, gdybym nie znał okoliczności ich śmierci. Tanner wrócił do holorzutnika. - Kim są inne dzieci? - zapytałem. Co najmniej ośmiorga nie wzięto pod uwagę. - Pozna ich pan - powiedziała Netta. - Ciągle jeszcze biegają razem. Skinąłem głową. Tanner zmienił obrazy i projekcja znów ruszyła. Zmienił się również wygląd dzieci. Miały na sobie szale, a ich skórę pokrywał krem odblaskowy. Stała przy nich kobieta w średnim wieku, o zdecydowanie ciemnej karnacji. - Róbcie, co powiem - powiedziała. - I nic poza tym. - Odwrócili się do mnie plecami ruszyli między drzewami i domami, aż doszli do kopuły. Kobieta przekręciła wyłącznik i kopuła uniosła się. Dzieci pomachały rękami i kopuła zamknęła się za nimi. W obraz wbiegł młodszy chłopczyk, ale nagle pojawił się jakiś dorosły i zatrzymał go. Tanner zastopował obraz. Wpatrywałem się w chłopca. Jego opadłe ramiona były widomą oznaką przygnębienia. Ja sam stałem tak nieraz od czasu wydarzeń na Minarze, przyglądając się, jak moi koledzy po fachu przechodzą do coraz nowszych prac naukowych, podczas gdy ja wciąż pozostaję w tyle. - Sądzimy, że wtedy po raz pierwszy Tancerze zetknęli się z dziećmi - powiedział Tanner. - Kim jest ten chłopiec? - zapytałem. - To brat Katie Dengler, Michael. - A tamta kobieta? - Latona Etanl. Jest członkiem Aliansu Ponadrasowego. - Na to pytanie odpowiedziała Netta. Jej głos ociekał goryczą. - Wierzyła, że kiedy dzieci dowiedzą się więcej o Tancerzach, nasze kontakty staną się łatwiejsze. - Były jakieś problemy? - Spojrzałem na nią. - Nie. Alians uważa, że źle traktujemy Tancerzy, ponieważ nie rozumiemy ich kultury. - Netta z powrotem opadła na oparcie krzesła, lecz nie wyglądała na rozluźnioną. - Dopóki ona nie próbowała wszystkiego zmienić, sądziłam, że nawiązaliśmy dość solidne kontakty kooperacyjne. Zmarkotniałem. Alians był małą, niezależną grupą, która miała swoje bazy na wszystkich zasiedlonych planetach. Teoretycznie Alians miał zachęcać do lepszego zrozumienia między kolonistami a tubylcami. W niektórych rejonach członkowie Aliansu spędzali tak wiele czasu wśród tubylców, że przyjęli i praktykowali ich wierzenia. Na tych ziemiach Alians stał się orędownikiem uciskanych społeczności tubylczych. Na innych obszarach grupa pomagała kolonistom w systematycznym niszczeniu zastanej kultury. Ale czasami rzeczywiście wypełniali swoją misję. Przedstawiciele Aliansu, jakich spotykałem, byli tak różni, jak planety, na których pracowali. - Jak dawno zrobiono to holo? - spytałem. - Prawie rok temu - powiedział Tanner. - Ale dzieci nie były tak zachwycone Tancerzami, jak się tego spodziewała Latona. To była chyba ich jedyna wizyta. - Co się zmieniło od tamtej pory? Co sprowokowało Tancerzy? Netta rzuciła spojrzenie na Tannera. Westchnęła. - Chcemy przejąć kontrolę nad trzema roślinami: ksaredonem, leredonem i ededonem. Podstawa solnego soku, głównego towaru eksportowego tutejszej kolonii. Solny Sok należał do najbardziej rozweselających trunków, jakie znała galaktyka. Szybko przenikał do krwi, wprawiając w euforię tego, kto go zażył i nie powodował żadnych skutków ubocznych: żadnych kaców, halucynacji, żadnych uzależnień czy niebezpiecznych reakcji w organizmie. Eksport tego jednego produktu mógł przynieść fortunę. - Nie wiedziałem, że zioła pozostają w rękach Tancerzy. - Uprawiają je, a nam dają dojrzałe rośliny. Chcieliśmy, żeby nauczyli nas, jak je uprawiać, ale odmówili. - Netta potrząsnęła głową. - Nie wiemy dlaczego. Za rośliny nie musimy nic płacić. - I negocjacje zostały przerwane? - Na tydzień przed pierwszym zabójstwem. - Zaskoczył mnie czyjś głęboki głos. Należał do Davisa. Zupełnie zapomniałem, że tu jest. Jeszcze jeden fakt, który będę musiał zbadać. Układałem już w myślach całkiem pokaźną listę spraw, których trzeba się dowiedzieć. - Pozwoli pan, że pokażę obraz końcowy - powiedział Tanner. - Z pierwszego zabójstwa. Innym może się pan przyjrzeć w bibliotece wizyjnej. Włączył obraz. Przede mną pojawiła się ponura scena. Linette, z włosami dłuższymi i pojaśniałymi od słońca, ze skórą ciemniejszą niż na pierwszym obrazie, siedziała oparta o jedno z terraplastycznych drzwi. Stopy miała wyciągnięte przed sobą, ręce spoczywały po bokach. Jej klatka piersiowa była otwarta, ciemna i matowa od krwi. Tanner zatrzymał obraz; tym razem wstałem i zbadałem holo ze wszystkich stron. Kikuty na końcach rąk pokryte były krwią. Odzienie dziewczyny także plamiła krew, lecz być może pochodziła z krwawiących rąk. Choć i jama w klatce piersiowej także była zakrwawiona. Ktokolwiek ją zabił, działał szybko. Oczy dziewczynki, otwarte, patrzyły pytająco. Usta miała ściągnięte w leciutkie "o" zaskoczenia czy bólu. - Rany pasują do tych, jakie zadają Tancerze za pomocą rytualnych narzędzi - powiedział Davis. - Mogę pokazać panu więcej w laboratorium. Skinąłem głową, czując, że robi mi się niedobrze. - Proszę to wyłączyć. - Tanner przekręcił kontakti obraz zniknął. Pięcioro dzieci, martwych i okaleczonych. Musiałem wyjść z tej sali. Zbyt wiele otrzymałem informacji i zobaczyłem zbyt wiele. Mój żołądek buntował się. Tamci gapili się na mnie. - Ten pakiet i informacje, jakich mi dotąd dostarczyliście, wystarczą mi na początek - powiedziałem. Wstałem i przytrzymałem się krzesła. - Pewien jestem, że wkrótce powrócę tu z pytaniami. Wydostałem się z sali i wziąłem głęboki oddech. W mózgu pozostał mi obraz dziecka, mieszając się z obrazem innego martwego kolonisty, w świecie odległym o dziesięć lat. Usłyszałem jakiś szelest w sali zebrań i wiedziałem, że muszę zniknąć, zanim pojawią się tamci. Pospiesznie ruszyłem słabo oświetlonym korytarzem. Przez szczeliny w drzwiach wejściowych przeświecało słońce. Zatrzymałem się i zbadałem niemal na cal szeroką szparę między drzwiami a framugą, by zmusić się do myślenia o czym innym niż tamte holograficzne obrazy. Jasne było, że ludzie żyjący pod kopułą nie boją się żywiołów ani siebie nawzajem. Ktokolwiek czy cokolwiek mogło otworzyć te drzwi wpychając coś w szczelinę. Poza salą poczułem się lepiej. To ci ludzie sprawiali, że czułem się nieswojo. Odkryli, co mogli za pomocą instrumentów, miar i "naukowych" metod. Ja musiałem wpełznąć w sam środek obcych umysłów, żeby tam dostrzec, co było powodem morderstw. Gdyby koloniści podejrzewali, że morderca jest człowiekiem, wezwaliby na planetę któregokolwiek z pół tuzina innych specjalistów. A jednak wezwali mnie. Muszę zobaczyć Tancerzy wyraźnie, martwi Minaranie nie mogą zaciemnić mi obrazu. Jeżeli Tancerze zabili w złych intencjach, kolonii trzeba będzie zapewnić ochronę lub przenieść ją gdzie indziej. Tym razem po prostu podejdę do rzeczy inaczej. Zamiast udać się do przywódców, zwrócę się do Galaktycznej Służby Bezpieczeństwa. To mogłoby zapobiec rzezi. Tancerze, przy swojej niewielkiej liczebności, są łatwiejszym łupem niż Minaranie. Wyszedłem na zewnątrz i zamrugałem oślepiony niebiesko zabarwionym światłem. Kopuła filtrowała światło słoneczne, załamując niebezpieczne promienie ultrafioletowe i dopuszczając do środka jedynie drobny ułamek upału. Przy drzwiach rosły róże, chodniki wysadzone były młodymi klonami. Ukryte między krzewami i innymi kwitnącymi roślinami wyzierały spłachetki trawy. Staranie, jakiego koloniści poskąpili wnętrzom swoich domów, włożyli w urządzanie wnętrza kopuły tak, by wyglądała jak Ziemia. Dziwnie się czułem, stojąc tam, między znajomymi drzewami i bujną roślinnością, i wiedząc, że tuż za granicą kopuły czeka inny, obcy świat. Przykucnąłem przy różach i dotknąłem ręką gleby. Być może, była mniej zasadowa, niż wskazywały na to zasolone klify. Albo importowali glebę, tak jak wszystko inne. Nie widziałem powodu, dla którego mieszkali w nowym miejscu, jeżeli uparcie próbowali sprawić, by wyglądało ono jak to, które zostawili. Taka postawa stanowiła pierwszą różnicę między mną a kolonistami. Zanim doszedłem do końca tej sprawy, miałem dostrzec tysiące innych różnic. Rzecz w tym, czy owe tysiące wystarczą i czy w ogóle o czymś świadczą. Różnice, na jakich miałem się skupić, były różnicami między sposobami myślenia ludzi i Tancerzy. Coś, czego studiowanie powinno zająć komuś całe życie, ja miałem odkryć w przeciągu kilku tygodni. IV Tej nocy śnili mi się Minaranie. Ich lśniące ciała fok ociekały wodą. Krążyli wokół mnie, ich zbyt duże oczy patrzyły z przyganą, jak gdyby próbowali ostrzec przed czymś, czego nigdy nie pojmę. Sięgali, żeby mnie dotknąć, a ja, broniąc się, uderzałem dłońmi po ich palczastych płetwach. Przez całe ciało przebiegały mi dreszcze. Byli sprawcami morderstw. Ale wiedziałem, że jeśli powiem o tym kolonistom, wyrżną Minaran w pień - tłuste matki, niedużych samców i białe szczenięta, którym, nie tak znowu dawno, dzieci przyglądały się jak ulubionym zwierzątkom. Krew Minaran była bezbarwna, lecz gęsta. Ciągle jeszcze pokrywała moje dłonie, stały się lepkie i bezużyteczne. Obudziłem się. W ciemności furkotał wentylator. Okrywający mnie koc był szorstki i zbyt gruby. Kwatera, jaką przydzieliła mi Netta, wydawała się mała i duszna. Od czasu minarańskiego procesu nic nie wychodziło mi dobrze. Powinienem był zrezygnować z psychologii, pozwolić, by moje licencje utraciły ważność i wykupić kontrakt. Wtedy miałem jeszcze pieniądze. Nie musiałem odsługiwać pełnego czasu w bazie minarskiej, gdzie planeta unosiła się za szybą okna jak paskudna pamiątka. Ale ja zostałem, pisałem streszczenia i rozprawki, prowadziłem studia i pracowałem z intensywnością, o jaką sam siebie nawet nie podejrzewałem. Moi koledzy ignorowali mnie, a ja próbowałem zignorować siebie również. Carol zanim odeszła, oskarżyła mnie, że idealizuję Minaran. Powiedziała, że w poszukiwaniu przyczyn mego błędu pogrzebałem własne uczucia. Może rzeczywiście idealizowałem Minaran i wiem, że odsunąłem swoje uczucia z dala od siebie. Ale wiedziałem też, że znam przyczynę swych własnych błędów. Nie próbowałem ukryć się w pracy. Lubiłem myśleć, że odprawiam pokutę. Przesunąłem się. Po drugiej stronie łóżka pościel była chłodniejsza. Być może, to z powodu poczucia winy nie dopatrzyłem swoich gwarancji kontraktowych i ktoś taki jak Netta mógł wykupić moje usługi na cały następny rok. Zdawało mi się, że ciemności wokół zacieśniają się i napierają na mnie. Kiedy zamknąłem oczy, zobaczyłem Minaran. Przypuszczam, że mogłem zerwać kontrakt i polecieć prosto do bazy na Linie, żeby się reedukować, i już nigdy więcej nie zajmować się psychologią. Ale praca to było jedyne, co mi pozostało. Może odprawiałem pokutę. A może jeszcze się nie nauczyłem. V Wstałem wcześnie i wypiłem kawę. Siedziałem na tarasie i spoglądałem na ulicę, od której odgradzał mnie jakiś gatunek wiecznie zielonych krzewów. Obserwowałem, jak kolonia budzi się ze snu. Moja kwatera znajdowała się najwyraźniej w budynku gości kolonii. Przez całą noc nic nie słyszałem, nikt też nie przeszedł tędy w drodze do pracy. Jednakże ulice pełne były ludzi. Dorośli, gawędząc, przechodzili obok niosąc teczki i aktówki. Inni mieli na sobie niechlujne ubrania i nie nieśli nic. Kilku wdziało piaskowe szale i pomagali sobie nawzajem smarować się odblaskowym kremem. Wydawało się, że wszyscy zaczynają pracę o tej samej porze. Mógłbym się założyć, że również wspólnie ją kończyli. W czasie wędrówek nie zauważyłem nigdzie barów ani restauracji, żadnych miejsc, gdzie po skończonej pracy koloniści mogliby się zbierać i prowadzić jakieś życie towarzyskie. Zastanawiałem się, czy mają tu inne rozrywki poza uprawianiem ogródka. Wstałem, wszedłem do środka i włożyłem głowę pod kran. Potem znowu wyszedłem na zewnątrz. Ostatni maruderzy ziknęli już na końcu ulicy, a wśród otaczającej mnie ciszy usłyszałem dziecięcy śmiech, Poszedłem za tym dźwiękiem. Wydawał się dochodzić z bliska. Chichoty zabrzmiały jeszcze parokrotnie, wiodąc mnie ku sobie. Szedłem w kierunku przeciwnym niż robotnicy, mijałem terraplastykowe domy bez okien, wielkie ogrody, które uchodziły za trawniki, i dzielące posiadłości płoty. Śmiech przybliżył się. Skręciłem i zobaczyłem niewielki skwerek, zaznaczony trzema płaczącymi wierzbami. Wzdłuż chodnika rosły kwiaty tworząc ogrodzenie, a pośrodku, na trawie, siedziało w kręgu dziesięcioro dzieci, bawiących się w grę, którą widziałem wcześniej na hologramie. Jedno dziecko stało na uboczu, opierając się o bramę. Chłopczyk był wysoki, lecz tęskny wyraz jego twarzy odbierał mu lat. Zastanawiałem się, czy moja twarz wyglądała podobnie w owe wieczory po minarskim procesie, kiedy mijałem moich kolegów zebranych wokół stołów, pogrążonych w gorących dyskusjach. Potrwało chwilę, zanim zdołałem przypomnieć sobie jego imię. Michael Dengler. - W co oni się bawią? Chłopczyk podniósł na mnie wzrok, najwyraźniej zaskoczony, że ktoś zechciał z nim rozmawiać. - W rasy. Dzieci trzy razy zadudniły piąstkami o ziemię, potem robiły różne gesty dłońmi. Śmiały się. Obserwowałem, jak napinają się mięśnie ich ramion i zastanawiałem się, jaki wprowadzono im program ćwiczeń. Jedna z dziewcząt odtoczyła się na bok, wstała, wygięła grzbiet w łuk i wydała jakiś pomruk. - Limabog! Pajęczak! Kot! Illnea! - wołały dzieci. Na każdą z tych nazw dziewczynka przecząco potrząsała głową. Na koniec ktoś wrzasnął: - Niedźwiedź! Przytaknęła i z powrotem włączyła się do koła. Znów zaczęło się dudnienie pięśćmi. - Jak w to gracie? Nachmurzył się tak bardzo, że cała jego twarz stała się krwistoczerwona. - Ja nie gram - powiedział. Poczułem mrowienie karku i przez moment znów słyszałem ściszone szepty kolegów plotkujących o moich niepowodzeniach. Przełknąłem ślinę, zdecydowany nie utożsamiać się z chłopcem. - Nie bawisz się z dziećmi w swoim wieku? Michael przestał opierać się o ogrodzenie. - Jest pan jednym z tych obcych, którzy przyjeżdżają po solny sok, prawda? Na pół potakująco skinąłem głową, nie zadając sobie trudu, by wyjaśnić nieporozumienie. - Ma pan dzieci? - Nie - powiedziałem. - No to będzie tak samo. - Wzruszyłem ramionami. - Jestem jedynym dzieckiem w tym wieku. Moi rodzice nie zastosowali się do reguł. Dzieci wybuchnęły śmiechem i kolejne z nich odtoczyło się na bok, tym razem podchodząc do grupki na czworakach. Najwyraźniej ta kolonia ciągle jeszcze stosowała praktykę rodzenia dzieci w pewnych grupach wiekowych, oddzielając każdą grupę od poprzedniej okresem co najmniej czteroletnim. Dla wielu nowych kolonii była to taktyka przetrwania. - Chciałbyś się bawić ze starszymi? - zapytałem. - Tak. - W jego głosie wyczułem pełną smutku tęsknotę. On obserwował z boku; ja pisałem rozprawki o pracy innych. Michael obrzucił spojrzeniem grupę na skwerku, dłonie miał zaciśnięte. - Ale oni nie pozwalają mi się ze sobą bawić, dopóki nie urosnę i nie zacznę myśleć jak duże dziecko. Mama mówi, że powinni przyjąć mnie takim, jakim jestem. - Spojrzał na mnie z ustami ściągniętymi w wąską kreskę. - A jak pan myśli? Takie proste pytanie, a zadane niewłaściwej osobie. Zawsze miałem swoje zdanie, pozyskiwałem tym sobie szacunek i naśladowców - aż do czasu Minaru. Potem już stałem poza prowadzonymi przy stole dyskusjami zamiast grać w nich pierwsze skrzypce; czekałem, aż ktoś odsunie krzesło, żeby zrobić dla mnie miejsce. Gdybym stwierdził, że mi przykro, otworzył się na drobiazgową analizę, być może nie stałbym teraz, pozbawiony przyjaciół, na obcej planecie. - W świecie idealnym twoja mama miałaby rację - powiedziałem. - Ale czasami musisz robić to, czego wymaga od ciebie grupa, jeśli chcesz zostać zaakceptowany. Michael skrzyżował ręce na piersiach, dłonie ciągle jeszcze zaciskał w pięści. Język jego ciała mówił jasno, że nie chciał uwierzyć w to, co powiedziałem. Rozumiałem go, ale miałem nadzieję, że pójdzie za moją radą. Stanie na uboczu i obserowowanie było bardziej bolesne niż uczestniczenie w grze. - Czy możesz wytłumaczyć mi, na czym polega ta zabawa? - zapytałem miękko. - Nie! - Okręcił się na pięcie i ruszył ścieżką. - Może oni panu wyjaśnią. Oni rozmawiają z dorosłymi. Prawie uciekł ode mnie. Już miałem ruszyć za nim, ale dałem spokój. Chłopiec ujął mnie, ponieważ widziałem między nami podobieństwo. Ale nie miał wiele wspólnego ze śledztwem, jakie prowadziłem. Dzieci za moimi plecami śmiały się, jakby wcale nie zauważyły jego wybuchu. Zająłem miejsce Michaela przy ogrodzeniu i przyglądałem się im, żeby sprawdzić, czy mogę nauczyć się reguł zabawy na podstawie obserwacji, zanim spróbuję porozmawiać z dziećmi. VI Około południa filtr w kopule zmieniał się, nadając światłu odcień sepii. Dzieci nie chciały ze mną rozmawiać, uciekły, kiedy tylko się zbliżyłem. Postanowiłem poprosić Nettę, by zorganizowała mi spotkanie. Potem poszedłem do biura Aliansu Ponadrasowego w nadziei, że uda mi się porozmawiać z Latoną Etanl. Budynek biura wyróżniał się wyraźnie, należał tutaj do tych niewielu konstrukcji, które miały jakąś tożsamość. Na całym frontowym trawniku kwitły konwalie i tulipany, a ścieżkę ocieniały dwa klony. Budynek wykonany był z terraplastyku, ale wydawał się większy, być może z powodu dwu mieszczących się przy drzwiach okien. Wspiąłem się na taras i ujrzałem przez okno, że od biurka wstaje kobieta. Drzwi przede mną otworzyły się i zorientowałem się, że patrzę na holokobiety. Chwila minęła, zanim spostrzegłem, że nie ma na sobie szala piaskowego. Jej długie, czarne włosy zwieszały się aż do kolan i otulały ją jak druga skóra. - Pani Etanl - powiedziałem - jestem... - Doktor Schefer. Czekałam na pana. - Odsunęła się od drzwi i wszedłem do środka. W pokoju unosił się silny zapach konwalii. W wazonie na oknie stał cały bukiet tych kwiatów. Inne wazony znajdowały się na stoliczku przy rozłożystej sofie i fotelach klubowych, które wypełniały sobą resztę pomieszczenia. Za biurkiem otwierało się przejście prowadzące do innych, mniejszych pokoi. Światło w kolorze sepii sprawiło, że na zewnątrz wszystko przybrało błotnisty odcień, zaś wnętrze prezentowało się jeszcze okazalej. - Ma pani śliczne biuro - powiedziałem, starając się ukryć zaskoczenie dziwnym powitaniem. - Lubimy przyjemne otoczenie - odrzekła i pomyślałem, że w jej głosie dało się słyszeć coś na kształt potępienia. - Zechce pan usiąść? Przeszła do jednego z klubowych foteli i poczekała, aż do niej dołączę. Usiadłem na sofie, zapadając się w miękkie poduszki. Ona sama przycupnęła na brzeżku fotela, co wyglądało, jakby miała się za chwilę zerwać. - Pani Etanl... - Latono. - Latono. Jestem zaskoczony, że wie pani, kim jestem. - To nieduża kolonia. A Netta uprzedziła nas, że pan przyjedzie - Poprawiła włosy na udach, jakby to była spódnica. - Obwinia mnie, że wzięłam dzieci na zewnątrz. Myśli, że to ja zaczęłam tę sprawę z Tancerzami. - Mówiła to nie patrząc na mnie. - A co pani myśli? - zapytałem. Potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby Tancerze zdolni byli do takich zabójstw. - - Z tego, co zrozumiałem - powiedziałem wolno - Tancerze nie zabijają swoich młodych. Dokonują okaleczenia, żeby pomóc młodzieży osiągnąć dojrzałość. Czy podczas tego jedynego spotkania mogło się zdarzyć coś takiego, że Tancerze zapragnęli pomóc ludzkim dzieciom? W końcu spojrzała na mnie. Miała duże, czarne oczy, w tym samym odcieniu co włosy. - Nie widział pan jeszcze Tancerzy, prawda? Potrząsnąłem głową. - Powinien pan. Potem może pan zadawać mi pytania. - Wzięła głęboki oddech, jakby zastanawiając się, co ma teraz powiedzieć. - Zabiorę pana, jeśli pan chce. - Teraz? Przytaknęła. - Na zapleczu mamy zestaw ochronny. Wstaliśmy i poprowadziła mnie korytarzem do jednego z dalszych pomieszczeń. Po drodze zajrzała przez otwarte drzwi, do jednego z pokoi. Za biurkiem siedział mężczyzna, jego łysa głowa pochylała się nad małym ekranem komputera. - Daniel, zabieram doktora Schefera, żeby zobaczył Tancerzy. Podniósł wzrok i zorientowałem się, że jest młodszy niż przypuszczałem - trzydziestka, może nawet mniej. - Potrzebujecie drugiego? - Nie, chyba że on sądzi inaczej. - Potrząsnęła głową. Postawiła pytanie nie kierując go bezpośrednio do mnie. - Jeżeli pani sądzi, że wystarczy nas dwoje, nie mam zamiaru wysilać się na własny osąd. Daniel uśmiechnął się, ukazując rząd bardzo białych zębów. - Latona jest tu najlepsza. Poświęciła swe życie badaniom nad Tancerzami. Latona ruszyła dalej korytarzem. Kiwnąłem głową Danielowi i podążyłem za nią. Pomieszczenie, do którego weszliśmy, było rozmiarów niedużej garderoby. Włączyła światło i ściągnęła z kołków dwa piaskowe szale. Wyjęła słoik kremu odblaskowego i wręczyła mi. Nałożyłem krem na skórę. Kleista maź, chłodząca moją twarz, miała leciutko słodkawy zapach. Owinąłem się piaskowym szalem i poczekałem, aż Latona zrobi to samo. Przywiązała do talii nieduży pakunek. Na koniec wyjęła z szuflady dwie pary okularów przeciwsłonecznych i jedną z nich dała mi. - Proszę je włożyć, kiedy znajdziemy się poza kopułą - powiedziała. Wyszliśmy przez boczne drzwi. Sepiowe zabarwienie chyba jeszcze pociemniało. Latona poprowadziła mnie przez podwórko, potem pustą dróżką, którą doszliśmy do kopuły. Przy konstrukcji stali dwaj mężczyźni, wyglądali na znudzonych. Latona skinęła im głową. - Zabieram doktora Schefera, żeby przyjrzał się Tancerzom. - Netta pozwoliła? - zapytał jeden z nich. - Nie musiała. - Latona westchnęła. - Doktor Schefer jest ze świata zewnętrznego. Mężczyzna patrzył na nas, jakby chciał coś dodać, lecz jego współtowarzysz chwycił go za ramię. Przycisnął więc tylko jakiś guzik i brama rozsunęła się. Do środka wsączył się suchy upał sprawiając, że powietrze wydawało się aż gęste. Wyszedłem za Latoną na zewnątrz i usłyszałem, jak zamykają się za nami z piskiem drzwi. Na moment oślepiły mnie promienie słońca. Wiatr szeleścił szalem. Już czułem się zbyt grubo ubrany. W powietrzu unosił się zapach soli, żonkili i obietnic. Latona naciągnęła kaptur na twarz i ruszyła pod wiatr. Pochyliłem się i podążyłem za nią, żałując, że nie mogę lepiej przyjrzeć się pustyni. Wiał jednak mocny wiatr, z niebezpieczną prędkością miotając piaskiem. Włożyłem okulary, zauważając z wdzięcznością, że dzięki nim blask zelżał nieco. - Netta nie znosi, kiedy odwiedzam Tancerzy - powiedziała Latona. - Ale nie może mnie powstrzymać. Pana także. - Dlaczego przyprowadziła pani tutaj dzieci? - Piasek był głęboki i gęsty, z trudem stawiałem kolejne kroki. Wydawało się, że Latona nie kieruje się żadnym szlakiem. - Na tej planecie żyje wiele stworzeń, których istnienia koloniści nie przyjmują do wiadomości. Małe diabły piaskowe, które pod jej powierzchnią ryją swoje tunele, ptaki ze skrzydłami jak helikopter i owady. Daniel bada te ptaki, żeby sprawdzić, czy są inteligentne. Inny z moich kolegów, Micah, stwierdził, że diabły piaskowe nie są. Ale Tancerze tak, na swój sposób. Piasek przerzedził się i był teraz mniej sypki, jego konsystencja przypominała błoto. Kopuła stała się niewielką bańką w oddali. - Pierwsi górnicy nienawidzili Tancerzy i zabijali ich. Zaprzestali dopiero, gdy odkryli solny sok. - To wszystko historia - powiedziałem. Głos mój zabrzmiał, jakbym był zdyszany. - Mnie interesuje teraźniejszość. - Zmierzam do niej. Tancerze potrafią hodować zioła, z których wytwarza się solny sok, a koloniści, choć próbowali, tego nie umieją. Potrzebują zatem Tancerzy. Koloniści biorą od nich zioła bez żadnej zapłaty, a Tancerze po prostu uprawiają ich więcej. Niektórzy koloniści sądzą, że śmierć dzieci jest odwetem. - Ale pani tak nie uważa. - To ludzka reakcja. - Latona potrząsnęła głową. - Tancerze są inną rasą. Ich procesy myślowe różnią się bardzo od naszych. Wiatr nieco się uspokoił, lecz czułem, że mam zmaltretowaną skórę. Podniosłem dłoń do policzka i poczułem piasek na warstwie kremu. W gardle mi zaschło, po plecach spływał pot. - Czy ma pani wodę? - zapytałem. Latona zatrzymała się, otwarła torbę i wręczyła mi małą, plastykową butelkę. Widziałem, że jest ich tam więcej, ustawionych rzędami po sześć. Przyłożyłem butelkę do warg i piłem. Woda wydawała się zatęchła i ciepława, ale przyjemnie było poczuć tę wilgoć. Oddałem butelkę Latonie, a ona dokończyła i włożyła puste naczynie z powrotem do torby. - Jesteśmy już prawie na miejscu - powiedziała. - Proszę, żeby robił pan tylko to, co powiem i nic ponadto. Tancerze przyjdą, kiedy ich zawołam i będą pana dotykać. Próbują jedynie zobaczyć, kim pan jest. Ich palce są o wiele wrażliwsze niż oczy. Weszliśmy w cienisty mrok i minęła dobra chwila, zanim się zorientowałem, że dotarliśmy do jakichś drzew. Miały ciemne, wrzecionowate pnie, schłostane wiatrem i powykręcane. W szczeliny na ich powierzchni wcisnął się piasek, przez co drzewa wyglądały jak pokryte bliznami. Ich korony rozpościerały się jak parasole, podobne do lin liście skręcały się i przeplatały, tworząc coś w rodzaju baldachimu. Latona zsunęła z głowy kaptur, zdjęła okulary i gwizdnęła. Przed nami pojawiły się jakieś ciemne kształty. Opuściłem kaptur i schowałem do kieszeni okulary. Stworzenia nie kroczyły, choć postawę miały wyprostowaną. Niemal ślizgały się po twardo ubitym piasku, ich stopy prawie go nie dotykały. Miały długie, cienkie jak gałązki ciała o błyszczącej czarnej skórze, dwie nogi, dwie ręce i szerokie, prostokątne głowy o wielkich, srebrnych oczach. Widać było jasno, dlaczego koloniści nazwali ich tancerzami; poruszali się z płynną gracją, jak gdyby każdy krok stawiali w takt muzyki niesłyszalnej dla innych. Serce waliło mi w piersi. Tancerze otoczyli nas i leciutko dotykali. Zwinąłem dłonie w pięści, próbując zwalczyć uczucie, że schwytano mnie w pułapkę. Latona odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy, więc zrobiłem to samo. Palce o skórze przypominającej miękką gumę dotykały moich ust, nosa i powiek. Nie poruszałem się. Tancerze wydzielali zapach cynamonu i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłem rozpoznać. Guzy na głowie zapiekły, dotknięte przez Tancerzy. Miałem ochotę odsunąć się, lecz nie zrobiłem tego. Słyszałem pogwizdywanie i ciche nucenie. Dźwięki te zdawały się układać w jakąś melodię, ale po chwili przypominały już wołanie ptaka. Otworzyłem oczy. Latona odsunęła się nieco od Tancerzy. Gestykulowała i świergotała. Jeden z Tancerzy dotknął jej twarzy, a potem zagwizdał trzy razy, krótkimi seriami. - Powiedział, że miło mu będzie, kiedy zwiedzisz ich domy. Odsunąłem się od najbliżej stojących Tancerzy. Mimo że już mnie nie dotykali, ciągle jeszcze czułem na skórze ich gumiaste palce. Spojrzałem na Latonę, potem znów na Tancerzy. Nie mieli widocznych cech płciowych. Nie wiedziałem, jak rozpoznaje płeć rozmówcy. - Podziękuj mu. Podziękowała. Poszliśmy z Tancerzem w głąb baldachimowego lasu. Moje serce biło teraz spokojniej. Czułem się zupełnie bezpieczny. Gdyby Tancerze mieli wyrządzić nam jakąś krzywdę, zrobiliby to podczas spotkania na skraju lasu. Choć może nie. Przypisywałem im ludzką logikę. Potrząsnąłem głową i próbowałem poukładać myśli. Roślinność zagęściła się, powietrze było tu chłodniejsze, ponieważ weszliśmy w obszar, gdzie nie docierało słońce. Moje oczy przywykły do mroku i zobaczyłem, że pomiędzy czterema drzewami rozciąga się coś na kształt materii, przypominało to ręcznej roboty namiot. Tancerz nie przestawał mówić, dotykał różnych przedmiotów, jakby oprowadzał nas z wycieczką. Latona nie tłumaczyła. Poszliśmy za nim do wnętrza namiotu. Tam dziwny zapach cynamonu był jeszcze silniejszy. Sięgnąłem ręką do materiału; dotykiem przypominał wodoodporny brezent. Ziemię pokrywały wykonane z liści dywaniki, a w kątach stały szklane słoje, które rozsiewały po całym pomieszczeniu fosforyzujący blask. - Mówi, że chciałby nas powitać w swoim domu. - Powiedz mu, że czujemy się zaszczyceni. Przetłumaczyła. Ja zaś przyjrzałem się szklanym słojom. Były prymitywne. Szkło pełne bąbelków, zmarszczeń i pofałdowań. Światło w ich wnętrzu poruszało się, jakby emitowane przez coś żywego. Nasz gospodarz gwizdnął i zaświergotał. Latona przyglądała mi się. - Co on mówi? Spojrzała na Tancerza, jakby nie dosłyszała. Potem uśmiechnęła się. - Teraz mówi, że gdyby był dobrym gospodarzem, dałby panu taki słój, ale te słoje są bardzo cenne, zbyt cenne, żeby dawać je gościom, którzy znikają, nim skończy się dzień. - Niech mu pani powie, że mam zamiar tu wrócić... - To bez znaczenia. - Potrząsnęła głową. Wyśliznęła się z namiotu. - Powinien pan zobaczyć i inne domy. Podążyłem za nią w cienisty mrok na zewnątrz. - Czy nie powinna mu pani podziękować? - Nie. - Poprowadziła mnie ku innym namiotopodobnym konstrukcjom. Pojawili się w nich Tancerze, ich ręce sięgnęły do naszych twarzy. Tym razem Latona uchyliła się. Ja także. Czułem się znacznie swobodniej, lecz nie chciałem, żeby znów mnie dotykali. Na pierwszy rzut oka Tancerze zdawali się należeć do kultury myśliwych-zbieraczy. Cały ten obszar nie sprawiał wrażenia trwałości. Ziemia wyglądała na dziką i niezadbaną. Nie widziałem żadnych śladów upraw. Ale z drugiej strony skąd mogłem wiedzieć, za czym mam się rozglądać. Wszystko wskazywało, że właśnie baldachimowe drzewa stanowiły samoregenerujące się źródło pożywienia. Przypatrywałem się namiotom i rozproszonemu dobytkowi. Tancerze stłoczyli się wokół mnie jak cienie w późnym popołudniowym słońcu. - Które z nich są dziećmi? - Dzieci mieszkają gdzie indziej. Zapytam, czy wolno nam będzie je obejrzeć. - Latona zwróciła się do stojącego przy niej Tancerza. Ten zagwizdał i zaświergotał w odpowiedzi, gestem wskazując na mnie. Latona kiwnęła raz głową i Tancerz poszedł przodem. - Chodźmy - zwróciła się do mnie. Podążyłem za nim. Ubity piasek wgłębił się do środka, jak gdyby czyjeś stopy wydeptały między drzewami ścieżkę. Nie było tutaj namiotów i roślinność krzewiła się bujnie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że pas ziemi, który został za nami, był kultywowany, że Tancerze postępowali odwrotnie niż koloniści. Usuwali wszelką roślinność z wyjątkiem smukłych, wrzecionowatych drzew. Przez baldachimy zaczęło przedzierać się słońce. Wyszliśmy na pocętkowany słońcem teren, gdzie poszycie znów było przerzedzone. Tutaj podobny do brezentu materiał przywiązany został do pni tak, że tworzył zagrodę. Zbliżylśmy się do niej i zajrzeliśmy do środka. W piachu grzebały się małe, ciemne stworzenia, szamoczące się i bijące ze sobą. Niektóre siedziały z boku, oparte o ogrodzenia - być może spały. Bardziej z tyłu leżały na ziemi większe dzieci, ich skóra w przefiltrowanym słonecznym blasku wydawała się szara. Palce u dłoni przypominały szpony, a oczy były ciemne, puste i zapadnięte. - Czy one są chore? - Skinąłem głową w ich kierunku. - Nie - powiedziała. - Osiągnęły wiek dojrzewania. - Czy dzieci wchodzą w jakieś relacje z dorosłymi? - Właściwie nie. Dorośli traktują je jak zwierzęta. U Tancerzy przygotowanie do życia zaczyna się po wyjściu z wieku dojrzewania. Zadrżałem lekko, zastanawiając się nad życiem, które zaczyna się w klatce, w promieniach palącego słońca. Dzieci o szarej skórze nie poruszały się, tylko leżały w słońcu, jakby były martwe. Tancerz świergocąc krążył wokół nas. Spojrzałem na niego. Latona przemówiła krótko, potem odezwała się do mnie. - Musimy już iść. Tancerz popędzał nas, jakby chciał oddalić nas od dzieci. Latona ujęła mnie pod rękę i poprowadziła w innym niż przedtem kierunku. Z tyłu obserwował nas Tancerz. - To jest krótsza droga do kopuły - powiedziała Latona. Krem częściowo rozpuścił się na jej twarzy, przez co wydawała się skrzywiona i nieco obca. Prześladował mnie widok tych stworzeń o szarej skórze i chorowitym wyglądzie, z dłońmi jak szpony. - Proszę mi powiedzieć, po co zabrała pani tutaj dzieci. - Chciałam ich nauczyć szacunku dla Tancerzy. - Głowę trzymała pochyloną nisko. Wyszliśmy spomiędzy drzew. - Dlaczego? Wydaje się, że umowa jak dotąd działa. - To żywe istoty - warknęła Latona. - Ludzkość ma za sobą długą historię podłego traktowania istot, których nie rozumie. - I pani uważa, że koloniści traktują Tancerzy podle? - Tak. - Latona odgarnęła na bok linopodobną gałąź i weszła w plamę słońca. Jej piaskowy szal błysnął bielą. - Ale nie wiem, co o tym sądzą Tancerze. - Czy po to jest tutaj Alians, żeby się dowiedzieć, co o tym sądzą Tancerze? - I żeby wynegocjować porozumienie w sprawie solnego soku. Nachmurzyłem się. Wyszedłem na słońce i upał spowodował pieczenie na plecach. - Ale tego porozumienia nie ma. - Nie można negocjować z Tancerzami. Mają pamięć instynktualną i pamięć do wzorców, która pozwala im nauczyć się języka i ustalić codzienny tok zajęć. Przeszłe zdarzenia nie mają dla nich znaczenia, w swoich umysłach zatrzymują tylko zdarzenia przyszłe. Stawia to przed nami interesujący problem: jeśli wynegocjujemy z nimi układ, nie będzie on istniał, ponieważ o nim zapomną. Jeżeli zaplanujemy wynegocjowanie układu w przyszłości, jak na to pozwalają ich język i obyczaje, układ nie bę