Kristine Kathryn Rusch Tancerze jak dzieci I Leżę na tym chłodnym łóżku w bazie na Linie, ciało pokryte mam maścią na oparzenia, a w miejscach, gdzie przeszczepy skóry jeszcze się nie przyjęły. Powiedziałem mojej adwokat, że za każdym razem, kiedy się obudzę, przypominam sobie coś nowego. I że chcę robić notatki, zanim zacznie się druga runda przesłuchań. Tego ranka przyniesiono mi mały, uruchamiany głosem komputer, który wisi z boku przy poręczy łóżka. Nie wiem, czy ktoś jeszcze ma dostęp do tego, co piszę, podejrzewam, że każdy mógłby. Czuję silną potrzebę poukładania sobie wszystkiego, tak na własny użytek. Muszę zapisać całą tę historię po swojemu, zanim zaciemni mi ją nadmiar pytań. To właśnie zwykłem radzić kiedyś swoim pacjentom - piętnaście lat temu, kiedy byłem doktorem Justinem Scheferem, a nie lekarzem Scheferem, którego nazwisko wypowiada się zimnym, odpychającym tonem. Piętnaście lat temu. Kiedy jeszcze miałem przyjaciół, poważanie i przyszłość, kiedy ludzie wierzyli we mnie, bardziej nawet niż wierzyłem w siebie sam. II Zostałem sprowadzony po piątym morderstwie. Wahadłowiec osiadł na lądowisku przy solnych klifach wznoszących się nad złotymi wodami Śpiewającego Morza. Widocznie paliwo wahadłowca w jakiś sposób szkodziło roślinniości, bo utworzono pas lądowiska na jałowych szczytach klifu, na skraju pustyni. Wiatry i sól zniszczyły plastykowy schron, ale miałem na sobie wymagany szal ochronny i specjalnie wyprodukowany krem, odbijający promienie słoneczne. Pilot zanim mnie zostawił, wskazał w oddali nakryte kopułą miasto. Powiedział, że połączył się z nim prosząc, by kogoś po mnie przysłali. Kurczowo ściskałem w dłoni butlę z wodą, odmawiając sobie płynu, choć spierzchły mi wargi. Suchy, gorący wietrzyk szeleścił szalem wokół mojej twarzy. Niósł zapach żonkili albo przynajmniej tak mi się wydawało. Dawno nie byłem już na Ziemi, nie pamiętałem, jak pachną żonkile. Między mną a okrytym kopułą miastem rozciągała się pustynia. Nie wiedziałem, czy refleksy, które widzę są światłami kopuły czy mirażem. Po mojej lewej stronie erozja nieprzerwanie toczyła sól w dół przedniej ściany klifu, małe kryształki przetaczały się i opadały na leżącą poniżej białą plażę. Kryształki pożerane były przez Śpiewające Morze, które pozostawiało za sobą słoną pianę odbijającą promienie ostrego słońca. Zastanawiałem się, czy to tutaj, parę dziesięcioleci wstecz, górnicy rozpoczęli rzeź Tancerzy. Obecnie Tancerze jako rasa byli pod ochroną, w jednej setnej, być może, swej poprzedniej liczebności. Na tej planecie żyło więcej chronionych ras, lecz większość z nich zamieszkiwała z dala od kolonii. Jedyne znane siedlisko Tancerzy znajdowało się u skraju okrytego kopułą miasta. Wszystkie materiały, jakie przysłano mi do bazy na Minarze, wskazywały na Tancerzy jako na sprawców morderstw. Koloniści chcieli, żebym wydał orzeczenie, które będzie podstawą wstępnego nakazu, orzeczenie stwierdzające, że Tancerze działali w złych intencjach. Zamysł ten sprawił, że stałem się przewrażliwiony i znowu zacząłem miewać te sny. Obejrzałem się jeszcze raz na nagą, brązową przestrzeń, która wiodła w stronę kopuły. Koloniści mówią na nią Dobrodziejka. Natomiast planeta bywa nazywana - szczególnie przez tych, którzy stąd uciekli - Bramą Piekieł. Przy wiecznym upale, powietrzu ubogim w tlen i wodzie zanieczyszczonej solą jest to zupełnie zrozumiałe. Na krótko zanim opuściłem bazę, rozmawiałem z pewnym starym człowiekiem, który spędził tu swoje dzieciństwo. Miał skórę pomarszczoną z powodu zbyt wielu godzin spędzonych na nieprzyjaznym słońcu. Nie jadał soli, a w swoim mieszkaniu stale przechowywał duży zapas chłodnej wody. Ostrzegł mnie, bym trzymał się od tej planety z daleka. Gdybym mógł wybierać, nigdy bym tu nie przyjeżdżał. - Justin Schefer? Odwróciłem się. Przy skraju szlaku wiodącego w stronę kopuły stała kobieta. Jej biały piaskowy szal spadający aż do stóp trzepotał w lekkim wietrze. - Jestem Netta Goldin. Mam zabrać pana do kolonii. - Idziemy piechotą? - Bardzo łatwo tu zniszczyć równowagę ekologiczną. - Uśmiechnęła się. - Nauczyliśmy się akceptować wiele niedogodności. - Biały krem odblaskowy zebrał się w liniach jej twarzy, która wyglądała jak popękana. - Słyszałam, że sprowadzili pana z bazy niedaleko Minaru. Podobno jest tam ślicznie. - Zamknęli tę planetę prawie dziesięć lat temu. - Przeszedł mnie dreszcz. Minar był śliczny i nienawidziłem go. - Słyszałem już pani nazwisko. - Jestem naczelnikiem kolonii. Teraz mi się przypomniało. To ten jędzowaty kobiecy głos przez telekoder. - W takim razie to pani mnie tu sprowadziła. Poprawiła kaptur u mojego szala. Upał zdawał się wzmagać, lecz mrowienie na skórze głowy ustało. - Do tej roboty jest pan najlepszy. - Ja zajmuję się aberracjami u ludzi. A wam potrzeba specjalisty od innych ras. - Nie. - Wsunęła mi rękę pod ramię i ruszyliśmy szlakiem. Pod stopami chrzęściła sól. - Potrzebujemy kogoś, kto zna się na humano- i ksenopsychologii. Zdaje się, że jest pan jedynym, jaki pozostał w najbliższych bazach. - Nie jesteście przekonani, że robią to tubylcy? - Myślę, że zabójstwa te są wynikiem interakcji pomiędzy naszymi ludźmi a Tancerzami. Jasne jest, że to Tancerze zabili dzieci, ale nie wiemy dlaczego. Chcemy, żeby pan zbadał mechanizm zbrodni. Zależy nam również na czasie. Chcę zrobić coś w sprawie Tancerzy i chcę chronić moich ludzi lepiej niż do tej pory. Lecz rozumiem, że musi pan badać tubylców w ich naturalnym otoczeniu, nie podejmowaliśmy więc żadnej akcji. Wiatr igrał z moim piaskowym szalem. Czułem spływający po plecach strumyczek potu. - Nie mam licencji ksenopsychologa. - To kłamstwo, doktorze Schefer. Zanim zdecydowałam się ponieść koszty sprowadzenia pana tutaj, sprawdziłam pana bardzo dokładnie. Wyrwałem ramię. Kiedy miałem trzydzieści lat, byłem tak bardzo pewien, że potrafię zrozumieć wszystkich, ludzi czy obcych. Na Minarze, gdy w końcu poznałem swoją pomyłkę było już za późno. - Nie chcę tej roboty - krzyknąłem. - Nikt poza panem nie może tego zrobić. - Złożyła dłonie za plecami. - Wszyscy inni ksenopsychologowie w tym kwadracie specjalizują się w jednej rasie lub odmawiają wykonania pracy sądowej. Poza tym pan jest najlepszy. - Oskarżono mnie o spowodowanie ludobójstwa na Minarze. - I uniewinniono. Pańskie działania były logiczne. Udowodniono to. Logiczne. Moim obowiązkiem było zauważyć, że tamtejsza ziemia narusza, zatruwa i wyżera ludzką skórę. Śmierć pierwszych kolonistów spowodowała trucizna w glebie. Teoria o wendecie Minarian była wymysłem wyssanym z palca. Tubylcy robili wszystko, żeby uratować kolonistów. Przypisałem im ludzki motyw - motyw złych ludzi - i spowodowałem zdziesiątkowanie rozumnej rasy. - Nie chcę powtórzyć błędu jeszcze raz. - To dobrze - powiedziała. Wiatr zarzucił szal na jej twarz. Odsunęła tkaninę ręką pokrytą kremem. - Bo w takim razie nie zrobi pan tego. III Chłodne powietrze w sali zebrań cuchnęło obróbką metali. Pomimo ochronnego kremu i materiału moja skóra pokryła się krostowatą czerwienią. Pod włosami uformowały mi się małe, wystające guzy. Bałem się ich dotknąć w obawie, że pękną. Rozejrzałem się przyglądając zebranym. Davis, chudy, żylasty mężczyzna z bazy na Linie, przewodził zespołowi badawczemu. Sanders, głowa sekcji medycznej, z rękami o połowę mniejszymi od moich. Złapałem się na tym, że gapię się na nią zastanawiając, jak ktoś tak maleńki mógłby spędzić pół życia na drobiazgowym badaniu śladów pozostałych w martwym ciele. No i oczywiście Netta. Włosy ciemne, a skóra zbrązowiała od słońca tej planety. To ona wezwała wszystkich, żeby przedstawili mi skrótowe sprawozdania. Brakowało tylko dowódcy miejskich sił porządkowych. Po słonecznym blasku sztuczne oświetlenie wyglądało mizernie. Budynek został wykonany ze starego, białego terraplastyku - z rodzaju tych, jakie koloniści przywożą ze sobą, żeby postawić tymczasowe konstrukcje, zanim nauczą się budować z naturalnych materiałów planety. Drewno i kamień nie były tu rzadkością, niemniej wyglądało na to, że koloniści bali się użyć miejscowego budulca. Na koniec wszedł niewysoki mężczyzna z włosami gładko zaczesanymi do tyłu i twarzą pociemniałą od słońca. Z hałasem cisnął jakieś papiery i holotaśmy na biurko przed Nettą. - Dziękuję - powiedziała. Odsunęła krzesło i chwyciła niewysokiego mężczyznę za ramię. - Justin, to jest D. Marvin Tanner. Dowodzi służbami porządkowymi na tym obszarze. Jeżeli będzie pan miał jakieś pytania dotyczące poprzednio prowadzonego śledztwa, powinien pan kierować je do niego. Wzrok Tannera biegał po całej sali, muskał wszystkich, lecz na nikim nie spoczął dłużej. Zastanawiałem się, czym spowodowana jest jego nerwowość. Pracował z tymi ludźmi już wcześniej. Ja byłem jedyną nową osobą na sali. - Dość dokładny opis wydarzeń znajdzie pan w tych papierach - powiedziała Netta. - Ale pozwoli pan, że nakreślę krótko sytuację, zanim pokażemy kilka holo. - Puściła ramię Tannera. Usiadł obok mnie. Bił od niego zapach potu i wody kolońskiej. - Pierwszą ofiarę znaleziono trzy ziemskie miesiące temu. Linette Bison miała jedenaście lat. Oparto ją o drzwi jej własnego domu jak szmacianą lalkę. Ktoś usunął jej dłonie, serce i płuca. - Następną ofiarę, Davida Tomlinsona, znaleźliśmy trzy tygodnie później. O.M. takie same. I jeszcze troje dzieci - Katie Dengler, Andrew Liser i Henry Illn - znaleziono je w przeciągu dwu następnych tygodni. I znów, O.M. te same. Te wszystkie dzieci były zaprzyjaźnione ze sobą, a według ich rodziców, żadne z nich nie wydawało się specjalnie przerażone śmiercią kolegów. Przerwała i spojrzała na mnie. Dzieci często nie znają pojęcia śmierci, a to, czego się boją, nie jest tożsame z tym, co przeraża dorosłych. Fakt, że dzieci nie były przestraszone, miał dla mnie o wiele mniejsze znaczenie niż dla Netty. - Tancerze dojrzewają inaczej niż my - powiedziała Sanders. Jej głos był równie miękki i delikatny jak ona sama. - Rosną oczywiście, lecz niewiele, a ich serce, płuca i dłonie działają na tej samej zasadzie, co nasze zęby. Stare muszą zostać usunięte, żeby w ich miejsce mogły wyrosnąć nowe. Rozwinęli skomplikowany rytuał przejścia, który kończy się ceremonią usunięcia niedojrzałych organów. - Mówiła pani - odwróciłem się ku Netcie - że Tancerze nawiązywali kontakty z kolonistami. Skinęła głową. - Przez kilka dziesięcioleci utrzymywaliśmy pewne nieformalne relacje. Uprawiają zioła, których używamy w naszej produkcji eksportowej. Wcześniej nie mieliśmy żadnych kłopotów. - I wpuszczano Tancerzy do kopuły? - Ograniczyliśmy im dostęp, kiedy zaczęły się morderstwa, a teraz nie wpuszczamy ich wcale. - Postawiliśmy także straże - powiedział Tanner. - Wrota kopuły nie mają zamków i można operować nimi zarówno z zewnątrz jak i od wewnątrz. Zrobiliśmy tak, żeby ustrzec się przypadku, by któryś z kolonistów mógł umrzeć w pułapce za zamkniętymi wrotami kopuły. Koloniści, kolonia. To fascynujące, że język tutaj zupełnie nie ewoluował. Ta "kolonia" założona została niemal przed wiekiem. Stopniowo powinna była przejść w "osiedle" albo "miasto". Okryty kopułą obszar nie miał nazwy i nawet tacy ludzie jak Tanner, którzy spędzili tutaj całe życie, nie mieli poczucia trwałości. - Mam tu kilka holo, które chcielibyśmy panu pokazać - powiedział Tanner. Ustawił sprzęt na krawędzi stołu. Odsunął od ściany krzesła i kosz na śmieci, pozostawiając szeroką, pustą przestrzeń. Przekręcił włącznik i przed nami wyskoczyło holo. Salę wypełnił śmiech, dziecięcy beztroski śmiech. Dwanaścioro dzieci kłębiło się po podłodze, bawiąc się w grę, której nie rozpoznawałem. Dzieci najwyraźniej były w jednakowym wieku, z wyjątkiem jednego, które siedziało osobno z boku i przyglądało się. Starsze trzykrotnie uderzały pięściami o ziemię, potem dotykały się dłońmi. Jedno z nich zaczynało jęczeć lub toczyło się na bok. Inne śmiały się. Tanner zatrzymał obraz. - To te dzieci - powiedział. Przesuwał się obok obrazów, stając przy smukłej blondyneczce z twarzą rozjaśnioną uśmiechem. - Linette Bison - powiedział. Potem ruszył w kierunku masywnego chłopca o nieregularnych rysach, który pochylał się w przód z dłonią zwiniętą w małą piąstkę. - David Tomlinson. Tanner przeszedł do następnego dziecka, jego ciało przezierało przez holo. Zadrżałem. Widząc, jak żywy Tanner przechodzi przez wyświetlone postaci martwych dzieci, poczułem mrówki przebiegające po grzbiecie. Przesąd. Pamięć gatunkowa. Moi przodkowie wierzyli w duchy. Patrzył na ciemnowłosą dziewczynkę obrzucającą chmurnym spojrzeniem chłopca, który siedział w pewnym oddaleniu. - Katie Dengler. Obok niej Andrew Liser i Henry Illn. Chłopcy tarzali się po ziemi, trzymając się za brzuchy. Radość mogłaby mi się udzielić, gdybym nie znał okoliczności ich śmierci. Tanner wrócił do holorzutnika. - Kim są inne dzieci? - zapytałem. Co najmniej ośmiorga nie wzięto pod uwagę. - Pozna ich pan - powiedziała Netta. - Ciągle jeszcze biegają razem. Skinąłem głową. Tanner zmienił obrazy i projekcja znów ruszyła. Zmienił się również wygląd dzieci. Miały na sobie szale, a ich skórę pokrywał krem odblaskowy. Stała przy nich kobieta w średnim wieku, o zdecydowanie ciemnej karnacji. - Róbcie, co powiem - powiedziała. - I nic poza tym. - Odwrócili się do mnie plecami ruszyli między drzewami i domami, aż doszli do kopuły. Kobieta przekręciła wyłącznik i kopuła uniosła się. Dzieci pomachały rękami i kopuła zamknęła się za nimi. W obraz wbiegł młodszy chłopczyk, ale nagle pojawił się jakiś dorosły i zatrzymał go. Tanner zastopował obraz. Wpatrywałem się w chłopca. Jego opadłe ramiona były widomą oznaką przygnębienia. Ja sam stałem tak nieraz od czasu wydarzeń na Minarze, przyglądając się, jak moi koledzy po fachu przechodzą do coraz nowszych prac naukowych, podczas gdy ja wciąż pozostaję w tyle. - Sądzimy, że wtedy po raz pierwszy Tancerze zetknęli się z dziećmi - powiedział Tanner. - Kim jest ten chłopiec? - zapytałem. - To brat Katie Dengler, Michael. - A tamta kobieta? - Latona Etanl. Jest członkiem Aliansu Ponadrasowego. - Na to pytanie odpowiedziała Netta. Jej głos ociekał goryczą. - Wierzyła, że kiedy dzieci dowiedzą się więcej o Tancerzach, nasze kontakty staną się łatwiejsze. - Były jakieś problemy? - Spojrzałem na nią. - Nie. Alians uważa, że źle traktujemy Tancerzy, ponieważ nie rozumiemy ich kultury. - Netta z powrotem opadła na oparcie krzesła, lecz nie wyglądała na rozluźnioną. - Dopóki ona nie próbowała wszystkiego zmienić, sądziłam, że nawiązaliśmy dość solidne kontakty kooperacyjne. Zmarkotniałem. Alians był małą, niezależną grupą, która miała swoje bazy na wszystkich zasiedlonych planetach. Teoretycznie Alians miał zachęcać do lepszego zrozumienia między kolonistami a tubylcami. W niektórych rejonach członkowie Aliansu spędzali tak wiele czasu wśród tubylców, że przyjęli i praktykowali ich wierzenia. Na tych ziemiach Alians stał się orędownikiem uciskanych społeczności tubylczych. Na innych obszarach grupa pomagała kolonistom w systematycznym niszczeniu zastanej kultury. Ale czasami rzeczywiście wypełniali swoją misję. Przedstawiciele Aliansu, jakich spotykałem, byli tak różni, jak planety, na których pracowali. - Jak dawno zrobiono to holo? - spytałem. - Prawie rok temu - powiedział Tanner. - Ale dzieci nie były tak zachwycone Tancerzami, jak się tego spodziewała Latona. To była chyba ich jedyna wizyta. - Co się zmieniło od tamtej pory? Co sprowokowało Tancerzy? Netta rzuciła spojrzenie na Tannera. Westchnęła. - Chcemy przejąć kontrolę nad trzema roślinami: ksaredonem, leredonem i ededonem. Podstawa solnego soku, głównego towaru eksportowego tutejszej kolonii. Solny Sok należał do najbardziej rozweselających trunków, jakie znała galaktyka. Szybko przenikał do krwi, wprawiając w euforię tego, kto go zażył i nie powodował żadnych skutków ubocznych: żadnych kaców, halucynacji, żadnych uzależnień czy niebezpiecznych reakcji w organizmie. Eksport tego jednego produktu mógł przynieść fortunę. - Nie wiedziałem, że zioła pozostają w rękach Tancerzy. - Uprawiają je, a nam dają dojrzałe rośliny. Chcieliśmy, żeby nauczyli nas, jak je uprawiać, ale odmówili. - Netta potrząsnęła głową. - Nie wiemy dlaczego. Za rośliny nie musimy nic płacić. - I negocjacje zostały przerwane? - Na tydzień przed pierwszym zabójstwem. - Zaskoczył mnie czyjś głęboki głos. Należał do Davisa. Zupełnie zapomniałem, że tu jest. Jeszcze jeden fakt, który będę musiał zbadać. Układałem już w myślach całkiem pokaźną listę spraw, których trzeba się dowiedzieć. - Pozwoli pan, że pokażę obraz końcowy - powiedział Tanner. - Z pierwszego zabójstwa. Innym może się pan przyjrzeć w bibliotece wizyjnej. Włączył obraz. Przede mną pojawiła się ponura scena. Linette, z włosami dłuższymi i pojaśniałymi od słońca, ze skórą ciemniejszą niż na pierwszym obrazie, siedziała oparta o jedno z terraplastycznych drzwi. Stopy miała wyciągnięte przed sobą, ręce spoczywały po bokach. Jej klatka piersiowa była otwarta, ciemna i matowa od krwi. Tanner zatrzymał obraz; tym razem wstałem i zbadałem holo ze wszystkich stron. Kikuty na końcach rąk pokryte były krwią. Odzienie dziewczyny także plamiła krew, lecz być może pochodziła z krwawiących rąk. Choć i jama w klatce piersiowej także była zakrwawiona. Ktokolwiek ją zabił, działał szybko. Oczy dziewczynki, otwarte, patrzyły pytająco. Usta miała ściągnięte w leciutkie "o" zaskoczenia czy bólu. - Rany pasują do tych, jakie zadają Tancerze za pomocą rytualnych narzędzi - powiedział Davis. - Mogę pokazać panu więcej w laboratorium. Skinąłem głową, czując, że robi mi się niedobrze. - Proszę to wyłączyć. - Tanner przekręcił kontakti obraz zniknął. Pięcioro dzieci, martwych i okaleczonych. Musiałem wyjść z tej sali. Zbyt wiele otrzymałem informacji i zobaczyłem zbyt wiele. Mój żołądek buntował się. Tamci gapili się na mnie. - Ten pakiet i informacje, jakich mi dotąd dostarczyliście, wystarczą mi na początek - powiedziałem. Wstałem i przytrzymałem się krzesła. - Pewien jestem, że wkrótce powrócę tu z pytaniami. Wydostałem się z sali i wziąłem głęboki oddech. W mózgu pozostał mi obraz dziecka, mieszając się z obrazem innego martwego kolonisty, w świecie odległym o dziesięć lat. Usłyszałem jakiś szelest w sali zebrań i wiedziałem, że muszę zniknąć, zanim pojawią się tamci. Pospiesznie ruszyłem słabo oświetlonym korytarzem. Przez szczeliny w drzwiach wejściowych przeświecało słońce. Zatrzymałem się i zbadałem niemal na cal szeroką szparę między drzwiami a framugą, by zmusić się do myślenia o czym innym niż tamte holograficzne obrazy. Jasne było, że ludzie żyjący pod kopułą nie boją się żywiołów ani siebie nawzajem. Ktokolwiek czy cokolwiek mogło otworzyć te drzwi wpychając coś w szczelinę. Poza salą poczułem się lepiej. To ci ludzie sprawiali, że czułem się nieswojo. Odkryli, co mogli za pomocą instrumentów, miar i "naukowych" metod. Ja musiałem wpełznąć w sam środek obcych umysłów, żeby tam dostrzec, co było powodem morderstw. Gdyby koloniści podejrzewali, że morderca jest człowiekiem, wezwaliby na planetę któregokolwiek z pół tuzina innych specjalistów. A jednak wezwali mnie. Muszę zobaczyć Tancerzy wyraźnie, martwi Minaranie nie mogą zaciemnić mi obrazu. Jeżeli Tancerze zabili w złych intencjach, kolonii trzeba będzie zapewnić ochronę lub przenieść ją gdzie indziej. Tym razem po prostu podejdę do rzeczy inaczej. Zamiast udać się do przywódców, zwrócę się do Galaktycznej Służby Bezpieczeństwa. To mogłoby zapobiec rzezi. Tancerze, przy swojej niewielkiej liczebności, są łatwiejszym łupem niż Minaranie. Wyszedłem na zewnątrz i zamrugałem oślepiony niebiesko zabarwionym światłem. Kopuła filtrowała światło słoneczne, załamując niebezpieczne promienie ultrafioletowe i dopuszczając do środka jedynie drobny ułamek upału. Przy drzwiach rosły róże, chodniki wysadzone były młodymi klonami. Ukryte między krzewami i innymi kwitnącymi roślinami wyzierały spłachetki trawy. Staranie, jakiego koloniści poskąpili wnętrzom swoich domów, włożyli w urządzanie wnętrza kopuły tak, by wyglądała jak Ziemia. Dziwnie się czułem, stojąc tam, między znajomymi drzewami i bujną roślinnością, i wiedząc, że tuż za granicą kopuły czeka inny, obcy świat. Przykucnąłem przy różach i dotknąłem ręką gleby. Być może, była mniej zasadowa, niż wskazywały na to zasolone klify. Albo importowali glebę, tak jak wszystko inne. Nie widziałem powodu, dla którego mieszkali w nowym miejscu, jeżeli uparcie próbowali sprawić, by wyglądało ono jak to, które zostawili. Taka postawa stanowiła pierwszą różnicę między mną a kolonistami. Zanim doszedłem do końca tej sprawy, miałem dostrzec tysiące innych różnic. Rzecz w tym, czy owe tysiące wystarczą i czy w ogóle o czymś świadczą. Różnice, na jakich miałem się skupić, były różnicami między sposobami myślenia ludzi i Tancerzy. Coś, czego studiowanie powinno zająć komuś całe życie, ja miałem odkryć w przeciągu kilku tygodni. IV Tej nocy śnili mi się Minaranie. Ich lśniące ciała fok ociekały wodą. Krążyli wokół mnie, ich zbyt duże oczy patrzyły z przyganą, jak gdyby próbowali ostrzec przed czymś, czego nigdy nie pojmę. Sięgali, żeby mnie dotknąć, a ja, broniąc się, uderzałem dłońmi po ich palczastych płetwach. Przez całe ciało przebiegały mi dreszcze. Byli sprawcami morderstw. Ale wiedziałem, że jeśli powiem o tym kolonistom, wyrżną Minaran w pień - tłuste matki, niedużych samców i białe szczenięta, którym, nie tak znowu dawno, dzieci przyglądały się jak ulubionym zwierzątkom. Krew Minaran była bezbarwna, lecz gęsta. Ciągle jeszcze pokrywała moje dłonie, stały się lepkie i bezużyteczne. Obudziłem się. W ciemności furkotał wentylator. Okrywający mnie koc był szorstki i zbyt gruby. Kwatera, jaką przydzieliła mi Netta, wydawała się mała i duszna. Od czasu minarańskiego procesu nic nie wychodziło mi dobrze. Powinienem był zrezygnować z psychologii, pozwolić, by moje licencje utraciły ważność i wykupić kontrakt. Wtedy miałem jeszcze pieniądze. Nie musiałem odsługiwać pełnego czasu w bazie minarskiej, gdzie planeta unosiła się za szybą okna jak paskudna pamiątka. Ale ja zostałem, pisałem streszczenia i rozprawki, prowadziłem studia i pracowałem z intensywnością, o jaką sam siebie nawet nie podejrzewałem. Moi koledzy ignorowali mnie, a ja próbowałem zignorować siebie również. Carol zanim odeszła, oskarżyła mnie, że idealizuję Minaran. Powiedziała, że w poszukiwaniu przyczyn mego błędu pogrzebałem własne uczucia. Może rzeczywiście idealizowałem Minaran i wiem, że odsunąłem swoje uczucia z dala od siebie. Ale wiedziałem też, że znam przyczynę swych własnych błędów. Nie próbowałem ukryć się w pracy. Lubiłem myśleć, że odprawiam pokutę. Przesunąłem się. Po drugiej stronie łóżka pościel była chłodniejsza. Być może, to z powodu poczucia winy nie dopatrzyłem swoich gwarancji kontraktowych i ktoś taki jak Netta mógł wykupić moje usługi na cały następny rok. Zdawało mi się, że ciemności wokół zacieśniają się i napierają na mnie. Kiedy zamknąłem oczy, zobaczyłem Minaran. Przypuszczam, że mogłem zerwać kontrakt i polecieć prosto do bazy na Linie, żeby się reedukować, i już nigdy więcej nie zajmować się psychologią. Ale praca to było jedyne, co mi pozostało. Może odprawiałem pokutę. A może jeszcze się nie nauczyłem. V Wstałem wcześnie i wypiłem kawę. Siedziałem na tarasie i spoglądałem na ulicę, od której odgradzał mnie jakiś gatunek wiecznie zielonych krzewów. Obserwowałem, jak kolonia budzi się ze snu. Moja kwatera znajdowała się najwyraźniej w budynku gości kolonii. Przez całą noc nic nie słyszałem, nikt też nie przeszedł tędy w drodze do pracy. Jednakże ulice pełne były ludzi. Dorośli, gawędząc, przechodzili obok niosąc teczki i aktówki. Inni mieli na sobie niechlujne ubrania i nie nieśli nic. Kilku wdziało piaskowe szale i pomagali sobie nawzajem smarować się odblaskowym kremem. Wydawało się, że wszyscy zaczynają pracę o tej samej porze. Mógłbym się założyć, że również wspólnie ją kończyli. W czasie wędrówek nie zauważyłem nigdzie barów ani restauracji, żadnych miejsc, gdzie po skończonej pracy koloniści mogliby się zbierać i prowadzić jakieś życie towarzyskie. Zastanawiałem się, czy mają tu inne rozrywki poza uprawianiem ogródka. Wstałem, wszedłem do środka i włożyłem głowę pod kran. Potem znowu wyszedłem na zewnątrz. Ostatni maruderzy ziknęli już na końcu ulicy, a wśród otaczającej mnie ciszy usłyszałem dziecięcy śmiech, Poszedłem za tym dźwiękiem. Wydawał się dochodzić z bliska. Chichoty zabrzmiały jeszcze parokrotnie, wiodąc mnie ku sobie. Szedłem w kierunku przeciwnym niż robotnicy, mijałem terraplastykowe domy bez okien, wielkie ogrody, które uchodziły za trawniki, i dzielące posiadłości płoty. Śmiech przybliżył się. Skręciłem i zobaczyłem niewielki skwerek, zaznaczony trzema płaczącymi wierzbami. Wzdłuż chodnika rosły kwiaty tworząc ogrodzenie, a pośrodku, na trawie, siedziało w kręgu dziesięcioro dzieci, bawiących się w grę, którą widziałem wcześniej na hologramie. Jedno dziecko stało na uboczu, opierając się o bramę. Chłopczyk był wysoki, lecz tęskny wyraz jego twarzy odbierał mu lat. Zastanawiałem się, czy moja twarz wyglądała podobnie w owe wieczory po minarskim procesie, kiedy mijałem moich kolegów zebranych wokół stołów, pogrążonych w gorących dyskusjach. Potrwało chwilę, zanim zdołałem przypomnieć sobie jego imię. Michael Dengler. - W co oni się bawią? Chłopczyk podniósł na mnie wzrok, najwyraźniej zaskoczony, że ktoś zechciał z nim rozmawiać. - W rasy. Dzieci trzy razy zadudniły piąstkami o ziemię, potem robiły różne gesty dłońmi. Śmiały się. Obserwowałem, jak napinają się mięśnie ich ramion i zastanawiałem się, jaki wprowadzono im program ćwiczeń. Jedna z dziewcząt odtoczyła się na bok, wstała, wygięła grzbiet w łuk i wydała jakiś pomruk. - Limabog! Pajęczak! Kot! Illnea! - wołały dzieci. Na każdą z tych nazw dziewczynka przecząco potrząsała głową. Na koniec ktoś wrzasnął: - Niedźwiedź! Przytaknęła i z powrotem włączyła się do koła. Znów zaczęło się dudnienie pięśćmi. - Jak w to gracie? Nachmurzył się tak bardzo, że cała jego twarz stała się krwistoczerwona. - Ja nie gram - powiedział. Poczułem mrowienie karku i przez moment znów słyszałem ściszone szepty kolegów plotkujących o moich niepowodzeniach. Przełknąłem ślinę, zdecydowany nie utożsamiać się z chłopcem. - Nie bawisz się z dziećmi w swoim wieku? Michael przestał opierać się o ogrodzenie. - Jest pan jednym z tych obcych, którzy przyjeżdżają po solny sok, prawda? Na pół potakująco skinąłem głową, nie zadając sobie trudu, by wyjaśnić nieporozumienie. - Ma pan dzieci? - Nie - powiedziałem. - No to będzie tak samo. - Wzruszyłem ramionami. - Jestem jedynym dzieckiem w tym wieku. Moi rodzice nie zastosowali się do reguł. Dzieci wybuchnęły śmiechem i kolejne z nich odtoczyło się na bok, tym razem podchodząc do grupki na czworakach. Najwyraźniej ta kolonia ciągle jeszcze stosowała praktykę rodzenia dzieci w pewnych grupach wiekowych, oddzielając każdą grupę od poprzedniej okresem co najmniej czteroletnim. Dla wielu nowych kolonii była to taktyka przetrwania. - Chciałbyś się bawić ze starszymi? - zapytałem. - Tak. - W jego głosie wyczułem pełną smutku tęsknotę. On obserwował z boku; ja pisałem rozprawki o pracy innych. Michael obrzucił spojrzeniem grupę na skwerku, dłonie miał zaciśnięte. - Ale oni nie pozwalają mi się ze sobą bawić, dopóki nie urosnę i nie zacznę myśleć jak duże dziecko. Mama mówi, że powinni przyjąć mnie takim, jakim jestem. - Spojrzał na mnie z ustami ściągniętymi w wąską kreskę. - A jak pan myśli? Takie proste pytanie, a zadane niewłaściwej osobie. Zawsze miałem swoje zdanie, pozyskiwałem tym sobie szacunek i naśladowców - aż do czasu Minaru. Potem już stałem poza prowadzonymi przy stole dyskusjami zamiast grać w nich pierwsze skrzypce; czekałem, aż ktoś odsunie krzesło, żeby zrobić dla mnie miejsce. Gdybym stwierdził, że mi przykro, otworzył się na drobiazgową analizę, być może nie stałbym teraz, pozbawiony przyjaciół, na obcej planecie. - W świecie idealnym twoja mama miałaby rację - powiedziałem. - Ale czasami musisz robić to, czego wymaga od ciebie grupa, jeśli chcesz zostać zaakceptowany. Michael skrzyżował ręce na piersiach, dłonie ciągle jeszcze zaciskał w pięści. Język jego ciała mówił jasno, że nie chciał uwierzyć w to, co powiedziałem. Rozumiałem go, ale miałem nadzieję, że pójdzie za moją radą. Stanie na uboczu i obserowowanie było bardziej bolesne niż uczestniczenie w grze. - Czy możesz wytłumaczyć mi, na czym polega ta zabawa? - zapytałem miękko. - Nie! - Okręcił się na pięcie i ruszył ścieżką. - Może oni panu wyjaśnią. Oni rozmawiają z dorosłymi. Prawie uciekł ode mnie. Już miałem ruszyć za nim, ale dałem spokój. Chłopiec ujął mnie, ponieważ widziałem między nami podobieństwo. Ale nie miał wiele wspólnego ze śledztwem, jakie prowadziłem. Dzieci za moimi plecami śmiały się, jakby wcale nie zauważyły jego wybuchu. Zająłem miejsce Michaela przy ogrodzeniu i przyglądałem się im, żeby sprawdzić, czy mogę nauczyć się reguł zabawy na podstawie obserwacji, zanim spróbuję porozmawiać z dziećmi. VI Około południa filtr w kopule zmieniał się, nadając światłu odcień sepii. Dzieci nie chciały ze mną rozmawiać, uciekły, kiedy tylko się zbliżyłem. Postanowiłem poprosić Nettę, by zorganizowała mi spotkanie. Potem poszedłem do biura Aliansu Ponadrasowego w nadziei, że uda mi się porozmawiać z Latoną Etanl. Budynek biura wyróżniał się wyraźnie, należał tutaj do tych niewielu konstrukcji, które miały jakąś tożsamość. Na całym frontowym trawniku kwitły konwalie i tulipany, a ścieżkę ocieniały dwa klony. Budynek wykonany był z terraplastyku, ale wydawał się większy, być może z powodu dwu mieszczących się przy drzwiach okien. Wspiąłem się na taras i ujrzałem przez okno, że od biurka wstaje kobieta. Drzwi przede mną otworzyły się i zorientowałem się, że patrzę na holokobiety. Chwila minęła, zanim spostrzegłem, że nie ma na sobie szala piaskowego. Jej długie, czarne włosy zwieszały się aż do kolan i otulały ją jak druga skóra. - Pani Etanl - powiedziałem - jestem... - Doktor Schefer. Czekałam na pana. - Odsunęła się od drzwi i wszedłem do środka. W pokoju unosił się silny zapach konwalii. W wazonie na oknie stał cały bukiet tych kwiatów. Inne wazony znajdowały się na stoliczku przy rozłożystej sofie i fotelach klubowych, które wypełniały sobą resztę pomieszczenia. Za biurkiem otwierało się przejście prowadzące do innych, mniejszych pokoi. Światło w kolorze sepii sprawiło, że na zewnątrz wszystko przybrało błotnisty odcień, zaś wnętrze prezentowało się jeszcze okazalej. - Ma pani śliczne biuro - powiedziałem, starając się ukryć zaskoczenie dziwnym powitaniem. - Lubimy przyjemne otoczenie - odrzekła i pomyślałem, że w jej głosie dało się słyszeć coś na kształt potępienia. - Zechce pan usiąść? Przeszła do jednego z klubowych foteli i poczekała, aż do niej dołączę. Usiadłem na sofie, zapadając się w miękkie poduszki. Ona sama przycupnęła na brzeżku fotela, co wyglądało, jakby miała się za chwilę zerwać. - Pani Etanl... - Latono. - Latono. Jestem zaskoczony, że wie pani, kim jestem. - To nieduża kolonia. A Netta uprzedziła nas, że pan przyjedzie - Poprawiła włosy na udach, jakby to była spódnica. - Obwinia mnie, że wzięłam dzieci na zewnątrz. Myśli, że to ja zaczęłam tę sprawę z Tancerzami. - Mówiła to nie patrząc na mnie. - A co pani myśli? - zapytałem. Potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby Tancerze zdolni byli do takich zabójstw. - - Z tego, co zrozumiałem - powiedziałem wolno - Tancerze nie zabijają swoich młodych. Dokonują okaleczenia, żeby pomóc młodzieży osiągnąć dojrzałość. Czy podczas tego jedynego spotkania mogło się zdarzyć coś takiego, że Tancerze zapragnęli pomóc ludzkim dzieciom? W końcu spojrzała na mnie. Miała duże, czarne oczy, w tym samym odcieniu co włosy. - Nie widział pan jeszcze Tancerzy, prawda? Potrząsnąłem głową. - Powinien pan. Potem może pan zadawać mi pytania. - Wzięła głęboki oddech, jakby zastanawiając się, co ma teraz powiedzieć. - Zabiorę pana, jeśli pan chce. - Teraz? Przytaknęła. - Na zapleczu mamy zestaw ochronny. Wstaliśmy i poprowadziła mnie korytarzem do jednego z dalszych pomieszczeń. Po drodze zajrzała przez otwarte drzwi, do jednego z pokoi. Za biurkiem siedział mężczyzna, jego łysa głowa pochylała się nad małym ekranem komputera. - Daniel, zabieram doktora Schefera, żeby zobaczył Tancerzy. Podniósł wzrok i zorientowałem się, że jest młodszy niż przypuszczałem - trzydziestka, może nawet mniej. - Potrzebujecie drugiego? - Nie, chyba że on sądzi inaczej. - Potrząsnęła głową. Postawiła pytanie nie kierując go bezpośrednio do mnie. - Jeżeli pani sądzi, że wystarczy nas dwoje, nie mam zamiaru wysilać się na własny osąd. Daniel uśmiechnął się, ukazując rząd bardzo białych zębów. - Latona jest tu najlepsza. Poświęciła swe życie badaniom nad Tancerzami. Latona ruszyła dalej korytarzem. Kiwnąłem głową Danielowi i podążyłem za nią. Pomieszczenie, do którego weszliśmy, było rozmiarów niedużej garderoby. Włączyła światło i ściągnęła z kołków dwa piaskowe szale. Wyjęła słoik kremu odblaskowego i wręczyła mi. Nałożyłem krem na skórę. Kleista maź, chłodząca moją twarz, miała leciutko słodkawy zapach. Owinąłem się piaskowym szalem i poczekałem, aż Latona zrobi to samo. Przywiązała do talii nieduży pakunek. Na koniec wyjęła z szuflady dwie pary okularów przeciwsłonecznych i jedną z nich dała mi. - Proszę je włożyć, kiedy znajdziemy się poza kopułą - powiedziała. Wyszliśmy przez boczne drzwi. Sepiowe zabarwienie chyba jeszcze pociemniało. Latona poprowadziła mnie przez podwórko, potem pustą dróżką, którą doszliśmy do kopuły. Przy konstrukcji stali dwaj mężczyźni, wyglądali na znudzonych. Latona skinęła im głową. - Zabieram doktora Schefera, żeby przyjrzał się Tancerzom. - Netta pozwoliła? - zapytał jeden z nich. - Nie musiała. - Latona westchnęła. - Doktor Schefer jest ze świata zewnętrznego. Mężczyzna patrzył na nas, jakby chciał coś dodać, lecz jego współtowarzysz chwycił go za ramię. Przycisnął więc tylko jakiś guzik i brama rozsunęła się. Do środka wsączył się suchy upał sprawiając, że powietrze wydawało się aż gęste. Wyszedłem za Latoną na zewnątrz i usłyszałem, jak zamykają się za nami z piskiem drzwi. Na moment oślepiły mnie promienie słońca. Wiatr szeleścił szalem. Już czułem się zbyt grubo ubrany. W powietrzu unosił się zapach soli, żonkili i obietnic. Latona naciągnęła kaptur na twarz i ruszyła pod wiatr. Pochyliłem się i podążyłem za nią, żałując, że nie mogę lepiej przyjrzeć się pustyni. Wiał jednak mocny wiatr, z niebezpieczną prędkością miotając piaskiem. Włożyłem okulary, zauważając z wdzięcznością, że dzięki nim blask zelżał nieco. - Netta nie znosi, kiedy odwiedzam Tancerzy - powiedziała Latona. - Ale nie może mnie powstrzymać. Pana także. - Dlaczego przyprowadziła pani tutaj dzieci? - Piasek był głęboki i gęsty, z trudem stawiałem kolejne kroki. Wydawało się, że Latona nie kieruje się żadnym szlakiem. - Na tej planecie żyje wiele stworzeń, których istnienia koloniści nie przyjmują do wiadomości. Małe diabły piaskowe, które pod jej powierzchnią ryją swoje tunele, ptaki ze skrzydłami jak helikopter i owady. Daniel bada te ptaki, żeby sprawdzić, czy są inteligentne. Inny z moich kolegów, Micah, stwierdził, że diabły piaskowe nie są. Ale Tancerze tak, na swój sposób. Piasek przerzedził się i był teraz mniej sypki, jego konsystencja przypominała błoto. Kopuła stała się niewielką bańką w oddali. - Pierwsi górnicy nienawidzili Tancerzy i zabijali ich. Zaprzestali dopiero, gdy odkryli solny sok. - To wszystko historia - powiedziałem. Głos mój zabrzmiał, jakbym był zdyszany. - Mnie interesuje teraźniejszość. - Zmierzam do niej. Tancerze potrafią hodować zioła, z których wytwarza się solny sok, a koloniści, choć próbowali, tego nie umieją. Potrzebują zatem Tancerzy. Koloniści biorą od nich zioła bez żadnej zapłaty, a Tancerze po prostu uprawiają ich więcej. Niektórzy koloniści sądzą, że śmierć dzieci jest odwetem. - Ale pani tak nie uważa. - To ludzka reakcja. - Latona potrząsnęła głową. - Tancerze są inną rasą. Ich procesy myślowe różnią się bardzo od naszych. Wiatr nieco się uspokoił, lecz czułem, że mam zmaltretowaną skórę. Podniosłem dłoń do policzka i poczułem piasek na warstwie kremu. W gardle mi zaschło, po plecach spływał pot. - Czy ma pani wodę? - zapytałem. Latona zatrzymała się, otwarła torbę i wręczyła mi małą, plastykową butelkę. Widziałem, że jest ich tam więcej, ustawionych rzędami po sześć. Przyłożyłem butelkę do warg i piłem. Woda wydawała się zatęchła i ciepława, ale przyjemnie było poczuć tę wilgoć. Oddałem butelkę Latonie, a ona dokończyła i włożyła puste naczynie z powrotem do torby. - Jesteśmy już prawie na miejscu - powiedziała. - Proszę, żeby robił pan tylko to, co powiem i nic ponadto. Tancerze przyjdą, kiedy ich zawołam i będą pana dotykać. Próbują jedynie zobaczyć, kim pan jest. Ich palce są o wiele wrażliwsze niż oczy. Weszliśmy w cienisty mrok i minęła dobra chwila, zanim się zorientowałem, że dotarliśmy do jakichś drzew. Miały ciemne, wrzecionowate pnie, schłostane wiatrem i powykręcane. W szczeliny na ich powierzchni wcisnął się piasek, przez co drzewa wyglądały jak pokryte bliznami. Ich korony rozpościerały się jak parasole, podobne do lin liście skręcały się i przeplatały, tworząc coś w rodzaju baldachimu. Latona zsunęła z głowy kaptur, zdjęła okulary i gwizdnęła. Przed nami pojawiły się jakieś ciemne kształty. Opuściłem kaptur i schowałem do kieszeni okulary. Stworzenia nie kroczyły, choć postawę miały wyprostowaną. Niemal ślizgały się po twardo ubitym piasku, ich stopy prawie go nie dotykały. Miały długie, cienkie jak gałązki ciała o błyszczącej czarnej skórze, dwie nogi, dwie ręce i szerokie, prostokątne głowy o wielkich, srebrnych oczach. Widać było jasno, dlaczego koloniści nazwali ich tancerzami; poruszali się z płynną gracją, jak gdyby każdy krok stawiali w takt muzyki niesłyszalnej dla innych. Serce waliło mi w piersi. Tancerze otoczyli nas i leciutko dotykali. Zwinąłem dłonie w pięści, próbując zwalczyć uczucie, że schwytano mnie w pułapkę. Latona odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy, więc zrobiłem to samo. Palce o skórze przypominającej miękką gumę dotykały moich ust, nosa i powiek. Nie poruszałem się. Tancerze wydzielali zapach cynamonu i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłem rozpoznać. Guzy na głowie zapiekły, dotknięte przez Tancerzy. Miałem ochotę odsunąć się, lecz nie zrobiłem tego. Słyszałem pogwizdywanie i ciche nucenie. Dźwięki te zdawały się układać w jakąś melodię, ale po chwili przypominały już wołanie ptaka. Otworzyłem oczy. Latona odsunęła się nieco od Tancerzy. Gestykulowała i świergotała. Jeden z Tancerzy dotknął jej twarzy, a potem zagwizdał trzy razy, krótkimi seriami. - Powiedział, że miło mu będzie, kiedy zwiedzisz ich domy. Odsunąłem się od najbliżej stojących Tancerzy. Mimo że już mnie nie dotykali, ciągle jeszcze czułem na skórze ich gumiaste palce. Spojrzałem na Latonę, potem znów na Tancerzy. Nie mieli widocznych cech płciowych. Nie wiedziałem, jak rozpoznaje płeć rozmówcy. - Podziękuj mu. Podziękowała. Poszliśmy z Tancerzem w głąb baldachimowego lasu. Moje serce biło teraz spokojniej. Czułem się zupełnie bezpieczny. Gdyby Tancerze mieli wyrządzić nam jakąś krzywdę, zrobiliby to podczas spotkania na skraju lasu. Choć może nie. Przypisywałem im ludzką logikę. Potrząsnąłem głową i próbowałem poukładać myśli. Roślinność zagęściła się, powietrze było tu chłodniejsze, ponieważ weszliśmy w obszar, gdzie nie docierało słońce. Moje oczy przywykły do mroku i zobaczyłem, że pomiędzy czterema drzewami rozciąga się coś na kształt materii, przypominało to ręcznej roboty namiot. Tancerz nie przestawał mówić, dotykał różnych przedmiotów, jakby oprowadzał nas z wycieczką. Latona nie tłumaczyła. Poszliśmy za nim do wnętrza namiotu. Tam dziwny zapach cynamonu był jeszcze silniejszy. Sięgnąłem ręką do materiału; dotykiem przypominał wodoodporny brezent. Ziemię pokrywały wykonane z liści dywaniki, a w kątach stały szklane słoje, które rozsiewały po całym pomieszczeniu fosforyzujący blask. - Mówi, że chciałby nas powitać w swoim domu. - Powiedz mu, że czujemy się zaszczyceni. Przetłumaczyła. Ja zaś przyjrzałem się szklanym słojom. Były prymitywne. Szkło pełne bąbelków, zmarszczeń i pofałdowań. Światło w ich wnętrzu poruszało się, jakby emitowane przez coś żywego. Nasz gospodarz gwizdnął i zaświergotał. Latona przyglądała mi się. - Co on mówi? Spojrzała na Tancerza, jakby nie dosłyszała. Potem uśmiechnęła się. - Teraz mówi, że gdyby był dobrym gospodarzem, dałby panu taki słój, ale te słoje są bardzo cenne, zbyt cenne, żeby dawać je gościom, którzy znikają, nim skończy się dzień. - Niech mu pani powie, że mam zamiar tu wrócić... - To bez znaczenia. - Potrząsnęła głową. Wyśliznęła się z namiotu. - Powinien pan zobaczyć i inne domy. Podążyłem za nią w cienisty mrok na zewnątrz. - Czy nie powinna mu pani podziękować? - Nie. - Poprowadziła mnie ku innym namiotopodobnym konstrukcjom. Pojawili się w nich Tancerze, ich ręce sięgnęły do naszych twarzy. Tym razem Latona uchyliła się. Ja także. Czułem się znacznie swobodniej, lecz nie chciałem, żeby znów mnie dotykali. Na pierwszy rzut oka Tancerze zdawali się należeć do kultury myśliwych-zbieraczy. Cały ten obszar nie sprawiał wrażenia trwałości. Ziemia wyglądała na dziką i niezadbaną. Nie widziałem żadnych śladów upraw. Ale z drugiej strony skąd mogłem wiedzieć, za czym mam się rozglądać. Wszystko wskazywało, że właśnie baldachimowe drzewa stanowiły samoregenerujące się źródło pożywienia. Przypatrywałem się namiotom i rozproszonemu dobytkowi. Tancerze stłoczyli się wokół mnie jak cienie w późnym popołudniowym słońcu. - Które z nich są dziećmi? - Dzieci mieszkają gdzie indziej. Zapytam, czy wolno nam będzie je obejrzeć. - Latona zwróciła się do stojącego przy niej Tancerza. Ten zagwizdał i zaświergotał w odpowiedzi, gestem wskazując na mnie. Latona kiwnęła raz głową i Tancerz poszedł przodem. - Chodźmy - zwróciła się do mnie. Podążyłem za nim. Ubity piasek wgłębił się do środka, jak gdyby czyjeś stopy wydeptały między drzewami ścieżkę. Nie było tutaj namiotów i roślinność krzewiła się bujnie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że pas ziemi, który został za nami, był kultywowany, że Tancerze postępowali odwrotnie niż koloniści. Usuwali wszelką roślinność z wyjątkiem smukłych, wrzecionowatych drzew. Przez baldachimy zaczęło przedzierać się słońce. Wyszliśmy na pocętkowany słońcem teren, gdzie poszycie znów było przerzedzone. Tutaj podobny do brezentu materiał przywiązany został do pni tak, że tworzył zagrodę. Zbliżylśmy się do niej i zajrzeliśmy do środka. W piachu grzebały się małe, ciemne stworzenia, szamoczące się i bijące ze sobą. Niektóre siedziały z boku, oparte o ogrodzenia - być może spały. Bardziej z tyłu leżały na ziemi większe dzieci, ich skóra w przefiltrowanym słonecznym blasku wydawała się szara. Palce u dłoni przypominały szpony, a oczy były ciemne, puste i zapadnięte. - Czy one są chore? - Skinąłem głową w ich kierunku. - Nie - powiedziała. - Osiągnęły wiek dojrzewania. - Czy dzieci wchodzą w jakieś relacje z dorosłymi? - Właściwie nie. Dorośli traktują je jak zwierzęta. U Tancerzy przygotowanie do życia zaczyna się po wyjściu z wieku dojrzewania. Zadrżałem lekko, zastanawiając się nad życiem, które zaczyna się w klatce, w promieniach palącego słońca. Dzieci o szarej skórze nie poruszały się, tylko leżały w słońcu, jakby były martwe. Tancerz świergocąc krążył wokół nas. Spojrzałem na niego. Latona przemówiła krótko, potem odezwała się do mnie. - Musimy już iść. Tancerz popędzał nas, jakby chciał oddalić nas od dzieci. Latona ujęła mnie pod rękę i poprowadziła w innym niż przedtem kierunku. Z tyłu obserwował nas Tancerz. - To jest krótsza droga do kopuły - powiedziała Latona. Krem częściowo rozpuścił się na jej twarzy, przez co wydawała się skrzywiona i nieco obca. Prześladował mnie widok tych stworzeń o szarej skórze i chorowitym wyglądzie, z dłońmi jak szpony. - Proszę mi powiedzieć, po co zabrała pani tutaj dzieci. - Chciałam ich nauczyć szacunku dla Tancerzy. - Głowę trzymała pochyloną nisko. Wyszliśmy spomiędzy drzew. - Dlaczego? Wydaje się, że umowa jak dotąd działa. - To żywe istoty - warknęła Latona. - Ludzkość ma za sobą długą historię podłego traktowania istot, których nie rozumie. - I pani uważa, że koloniści traktują Tancerzy podle? - Tak. - Latona odgarnęła na bok linopodobną gałąź i weszła w plamę słońca. Jej piaskowy szal błysnął bielą. - Ale nie wiem, co o tym sądzą Tancerze. - Czy po to jest tutaj Alians, żeby się dowiedzieć, co o tym sądzą Tancerze? - I żeby wynegocjować porozumienie w sprawie solnego soku. Nachmurzyłem się. Wyszedłem na słońce i upał spowodował pieczenie na plecach. - Ale tego porozumienia nie ma. - Nie można negocjować z Tancerzami. Mają pamięć instynktualną i pamięć do wzorców, która pozwala im nauczyć się języka i ustalić codzienny tok zajęć. Przeszłe zdarzenia nie mają dla nich znaczenia, w swoich umysłach zatrzymują tylko zdarzenia przyszłe. Stawia to przed nami interesujący problem: jeśli wynegocjujemy z nimi układ, nie będzie on istniał, ponieważ o nim zapomną. Jeżeli zaplanujemy wynegocjowanie układu w przyszłości, jak na to pozwalają ich język i obyczaje, układ nie będzie istniał, bo negocjacje jeszcze się nie zaczęły. - W ich języku nie ma czasu przeszłego? - Nawet najsubtelniejszego odcienia przeszłości. Mówią wyłącznie w czasach teraźniejszych i przyszłych. Bardzo aktywny jest u nich tryb łączący. - A kiedy jeden z nich umiera? - Przestaje istnieć. - Rzuciła mi spojrzenie; usta były zaciśnięte w wąską kreskę. - A potem odzierają jego ciało ze skóry, jedzą mięso, kości rzucają dzieciom i konserwują skórę. Rozciągają ją i oprawiają, aż stanie się mocna. I używają jej do budowy swoich namiotów. Wtedy zrozumiałem, co oświetlało mnie swoim blaskiem ze słojów w namiotach. Srebrne oczy. Ogromne srebrne oczy, które absorbowały światło potężnego słońca tej planety. - Skąd się wzięły te słoje? - Zrobili je górnicy. Tancerze zamieszkiwali niegdyś bliżej solnych klifów. W umyśle odczuwałem chłód i przepełnienie informacją. Od piachu podnosiły się kolejne fale gorąca. - Co ludzkie dzieci pomyślały o dzieciach Tancerzy? Latona wzruszyła ramionami. Wyjęła krem i powtórnie się nasmarowała. - Wydawały się zafascynowane. Kto wie, co mogło z tego wyniknąć? Netta zabroniła dzieciom kontaktowania się z Tancerzami. - Jeszcze przed morderstwami? - Tak. - Latona wręczyła mi krem. - Już nie wolno mi ich tu przyprowadzać. Skinąłem głową i nie zadawałem już więcej pytań. Napiłem się wody, którą podała mi Latona, potem spojrzałem przed siebie, na pustynię. Kopuła wydawała się odległa i mała. Owinąłem twarz szalem i poszedłem za Latoną, tak zmęczony, że mogłem jedynie iść. VII Latona obiecała, że pokaże mi przyśpieszone holo z rytuału dojrzewania u Tancerzy. Następnego ranka szybciej opuściłem swoją kwaterę, nie uczesany z powodu bąbli. Niektóre już pękły. Skóra na ciele, która zeszłej nocy była jasnoczerwona, przybrała teraz odcień brązowy, jeszcze jaśniejszy. Wiele godzin będę musiał spędzić okryty kremem na słońcu, zanim ściemnieją tak jak Latona czy Netta. Tym razem ominął mnie poranny ruch w drodze do pracy. Szedłem chodnikiem, gapiąc się na podwórka i pozbawione okien domy. Ludzie tutaj produkują najbardziej podniecający narkotyk w całej galaktyce, a sami są ponurymi domatorami, którzy uprawiają piękne ogrody, ale nie chcą oglądać ich z wnętrza swoich domów. Na podwórkach rosły rośliny z różnych stref klimatycznych. Dominowały róże, choć niektórzy wyraźnie woleli rododendrony, sporo też było hiacyntów. I wszystkie te rośliny kwitły równocześnie: tulipany z bratkami, stokrotki ze słonecznikami. Wydało mi się dziwne, że kolonia, w której mieszkało tylu ekspertów od botaniki, nie może nauczyć się, jak wyhodować z nasion kilka tutejszych ziół. Znowu dopadł mnie ten dziecięcy śmiech, przy tym samym bloku co poprzednio. Spojrzałem w tamtym kierunku. Dzieci bawiły się w swoim parku, siedziały w kręgu i piąstkami uderzały o ziemię. Podszedłem wolno w nadziei, że tym razem zechcą ze mną porozmawiać. Michael Dengler siedział w środku, uśmiechając się jakby odnalazł swój osobisty raj. Trochę się rozluźniłem. Może pomogła mu moja rada. Może moje stracone dziesięć lat przyniosło komuś jakąś korzyść. Jeden z chłopców wskazał na mnie ręką. Dzieci wstały i cofnęły się, jakbym był ich wrogiem; potem całą grupką odwróciły się i odbiegły. Zatrzymałem się i patrzyłem za nimi. Tylko jedno dziecko obejrzało się w biegu. Michael Dengler. Pomachałem mu ręką. Nie odpowiedział. Poszedłem zatem do biur Aliansu. Tam przy biurku siedziała drobna kobieta. Miała krótko przystrzyżone włosy i wielkie oczy. - Latona nie mogła przyjść - powiedziała - ale kazała mi pokazać panu to holo i powiedziała, że na wszystkie pańskie pytania odpowie dziś po południu. Skinąłem głową i poszedłem za nią do innego maleńkiego pokoiku, gdzie stał przygotowany holorzutnik. Kobieta włączyła go, wyłączyła światła i pozostawiła mnie samego. Pokoik wypełnili Tancerze, mniej przerażający, bez swego dziwnego cynamonowego zapachu. Krążyli wokół szaroskórego dziecka, rzuconego na pustą podłogę. Zdawało się już, że to krążenie nigdy się nie skończy, kiedy jakiś Tancerz chwycił nóż i otworzył nim klatkę piersiową dziecka, sięgnął w głąb i wyjął stamtąd coś małego, okrągłego i poczerniałego. Serce, jak się domyśliłem. Tancerz wręczył to czarne coś innemu, który umieścił je w słoju. Potem ciął znowu, usuwając z wnętrza dwa cienkie, pomarszczone płaty mięsa. Dziecko nawet nie drgnęło. Ten drugi Tancerz położył owe płaty w słoju, obok serca. Na koniec pierwszy ujął dłonie dziecka za jeden palec i ciął raz wzdłuż przegubów. Dłonie odpadły, a ręce dziecka osunęły się wzdłuż jego boków. Obwiązali pierś sznurowymi liśćmi, a kiedy kładli ręce na podołku, dostrzegłem, że z pustego nadgarstka wyzierają malutkie palce, jak ludzkie dłonie ukryte w rękawie o numer za dużej kurtki. Dziecko Tancerzy nie krwawiło. Porównanie do ludzkiego dziecka tracącego mleczne zęby. Wydało się właściwe. Potem film wyraźnie przyśpieszył. Dłonie dziecka rosły, jego skóra ciemniała jak u innych Tancerzy. Stopniowo zaczęło poruszać się i z pomocą dorosłych wpełzło do najbliższego namiotu. Wtedy holo urwało się. Przegrałem je sobie jeszcze trzy razy, na pamięć ucząc się każdego ruchu i utwierdzając w przekonaniu, że nie było tam krwi. To wszystko jakoś do siebie nie pasowało; to, co mówiła Latona, to, co sam widziałem. Wyłączyłem rzutnik i wyszedłem z pokoiku, wdzięczny, że przy biurku nie ma tamtej kobiety. Czułem, że muszę przeczytać pakiet ze sprawozdaniem, żeby sprawdzić, czy podane informacje różnią się od tych, których dostarczyła mi Latona. Pośpiesznie wróciłem do swej kwatery i zasiadłem do czytania. Latona miała rację. Tancerze nie wykazywali zdolności zapamiętywania tego, co zaszło podczas kolejnych wizyt, a nawet podczas jednej z nich. W czasie, kiedy górnicy dokonywali mordów, Tancerze powracali na miejsce zbrodni, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Nigdy nie próbowali się zemścić, nigdy też nie okaleczyli żadnego z górników. Tancerze w wieku dojrzewania byli szarzy i nieruchomi, wyglądem bardziej przypominali umarłych niż żyjących. Ludzkie dzieci, które wzięła ze sobą Latona, były energiczne, tak ożywione jak małe stworzonka, które widziałem baraszkujące w piasku. Odłożyłem pakiet, nie podobały mi się własne myśli. Tancerze byli rasą chronioną, nie wolno było ich zabijać ani przesiedlać, nie powodując interwencji z bazy na Linie. Koloniści to znakomici botanicy i od lat już próbują nauczyć się, jak hodować zioła do solnego soku. Negocjacje z Tancerzami były niemożliwe, a nasion strzegli zazdrośnie. Ale co by się stało, gdyby jakiś kolonista nauczył się hodować ziele z nasienia? Tancerze przestaliby już być potrzebni; stanowiliby raczej zawadę. Morderstwa umożliwiły bazie na Linie wysłanie, zamiast całego stada ludzi, jednego tylko eksperta - a także wyznaczenie mu bardzo ścisłego terminu. Netta poprosiła o eksperta ze spapraną przeszłością, osławionego swymi nieprzemyślanymi osądami. Moje pochopne decyzje przywiodły już kiedyś jedną kolonię do tego, że ludzie tamtejsi rozpylili roztwór zasadowy nad kwaśnym oceanem pełnym inteligentnych form życia. Być może, ta kolonia pragnęła ode mnie jeszcze jednej błędnej decyzji, żeby wykorzystać ją jako pretekst do wymordowania resztek Tancerzy. Odchyliłem głowę na oparcie fotela. Nie miałem dowodów na potwierdzenie swojej teorii, miałem tylko podejrzenia, tak jak w przypadku Minaran. Wstałem. Czułem, że muszę pójść do Centrali Komunikacyjnej i zatelegrafować po jakąś pomoc. Nie mogłem podjąć takiej decyzji sam. VIII Z głębokiego snu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Leżałem w swojej kwaterze na sofie w pokoju. W niemal pustym wnętrzu odgłos zabrzmiał ostro. Zanim zdołałem odpowiedzieć, drzwi otworzyły się lekko, rzucając na podłogę szeroką plamę żółtego światła. - Doktor Schefer? Zamrugałem półoślepły i usiadłem, sięgając do kontaktu. Kiedy zabłysły światła, zamknąłem oczy krzywiąc się jeszcze bardziej. - Tak? - Mamy jeszcze jedno. Przymrużyłem oczy. Przyzwyczaiły się do światła. Przede mną stał D. Marvin Tanner, dowódca służb porządkowych w kopule. Wydawał się spokojny. - Jeszcze jedno? - Tak - odparł. - Netta przysłała mnie po pana. Mamy jeszcze jedno martwe dziecko. Powiedział to tak bezbarwnym tonem, że aż przeszedł mnie dreszcz. Oficer służb porządkowych na Minarze przybiegł do mnie w środku nocy z roztrzęsionymi rękoma, z ustami ściągniętymi w surową kreskę. Załamującym się głosem opowiadał mi o zabitym i o własnej bezradności. Wydawało się, że Tannera nic nie obchodzi. Może dlatego, że to już nie on prowadził śledztwo. Albo może był jednym z tych psychopatów pogranicza, którzy zaciągają się do wymiaru sprawiedliwości, ponieważ jest to legalna droga gnębienia innych. Zastanawiałem się, w jaki sposób tak łatwo udało mu się dostać do środka. Netta zapewniała mnie, że tylko ja mam klucz do drzwi. - Co się stało? - potarłem twarz i poprawiłem ubranie. - Sam będzie pan mógł się przekonać - odparł. - Nikomu nie pozwoliliśmy pracować, dopóki na miejscu nie zbierze się cały zespół. Wstałem i wyszedłem za Tannerem na zewnątrz. Filtr w kopule zmienił się, sprawiając tym razem, że wszystko wyglądało szaro i ziarniście; prawdopodobnie dla kolonii był to ekwiwalent świtu. Cienie pogłębiły się, filtr wyługował kolor z roślin. Tylko biały plastyk pozostał niezmieniony. Ludzie wyszli na skraj ogrodów i patrzyli, jak ich mijamy. Ulica wydawała się niezwykle cicha. Oczekiwałem, że ktoś odezwie się, czy pójdzie za nami. Nikt nawet nie drgnął. Gapili się na nas, jakbyśmy byli dwuosobowym konduktem żałobnym, a oni dalekimi krewnymi, którzy przyjechali tylko na otwarcie testamentu. Skręciliśmy za róg i dotarliśmy na miejsce zbrodni. Na zadbanym trawniku stało w półkolu tuzin osób. Przepchałem się między nimi i podszedłem chodnikiem nieco bliżej. - Netta? Odwróciła się, dojrzała mnie i usunęła na bok. To ciało było bez głowy. Przez chwilę wpatrywałem się w pustkę, gdzie powinna się ona znajdować. To dziecko było mniejsze od pozostałych. Miało otwartą klatkę piersiową i brakowało mu dłoni. - To także powinien pan zobaczyć, Justin. - Zeszła po schodkach i ruszyła wzdłuż budynku. Poszedłem za nią. Tam, między dwoma wrzecionowatymi krzewami róż, spoczywała głowa. Wgapiałem się w nią czując w środku próżnię, notując w pamięci dalsze szczegóły, gdy tymczasem żołądek przewracał mi się na nice. Puste oczy Michaela Denglera odwzajemniały moje spojrzenie. Jego usta zastygły uchwycone w okrzyku bólu. Przed podbródkiem leżały skrzyżowane dłonie, ale nie widziałem nigdzie serca ani płuc. Kiedy widziałem go ostatnim razem, uśmiechał się, biegł z innymi dziećmi. Przykucnąłem przy nim, pragnąc dotknąć jego twarzy, ukoić go, zaproponować, żebyśmy zamienili się miejscami. Moje życie było pustką. Jego właśnie się zaczynało. - Michael Dengler - powiedziała Netta; wzdrygnąłem się. Głęboko wciągnąłem powietrze. - Jego siostra, Katie, była jedną z wcześniejszych ofiar. Jego matka stoi tam. Na samym skraju półkola stała jakaś kobieta z rękoma przyciśniętymi do piersi. Cisza wyprowadzała mnie z równowagi. Słyszałem swój własny oddech. Róże pachniały aż do obrzydzenia. Znowu odwróciłem się do Michaela, przez krótką chwilę miałem wrażenie, że patrzę na siebie samego. - Po raz pierwszy znajdujemy brakujące części ciała. Oczywiście, musimy się upewnić, czy to ręce Michaela, ale są chyba dostatecznie małe - powiedziała Netta. Zmusiłem się, by skupić się na słowach Netty. Michael Dengler nie żyje. Jestem członkiem zespołu prowadzącego śledztwo. Muszę zachować spokój. - Potrzebuję światła - powiedziałem. Ktoś podszedł do mnie z tyłu i podał mi ręczną latarkę. Objąłem dłonią metalową powierzchnię i przycisnąłem wyłącznik, powiodłem światłem po głowie. Chłopiec był blady, bladością ludzkiego ciała, którego nigdy w życiu nie opaliło słońce. - Ile on miał lat? - Osiem. Osiem. Za młody, żeby zacząć dojrzewać, nawet w najskrajniejszych przypadkach ludzkiej fizjologii. Gdyby był płci żeńskiej, może. Ale nawet i to było wątpliwe. Mały chłopiec, dziecko, bez śladu dorosłości - i bez żadnych szans na nią. Mama mówi, że powinni przyjąć mnie takim, jakim jestem. A jak pan myśli? - Ktoś powinien porozmawiać z matką - powiedziała Netta. - Myślę, że najlepiej byłoby, gdyby pan to zrobił. Serce zamarło we mnie. Nie chciałem mieć do czynienia z cudzymi uczuciami. Chciałem pójść do swojej kwatery, zamknąć drzwi na klucz i zapłakać nad tym chłopczykiem, który tak jak ja stracił wszystko. Nie chciałem rozmawiać z jego matką, mimo że najlepiej byłoby, gdybym to ja zrobił, bo wyuczono mnie niosącego pomoc zawodu. Pomoc. Wydałem cichutki dźwięk. Sobie samemu nigdy nie byłem w stanie pomóc. Jakże mogłem pomóc kobiecie, której w przeciągu kilku miesięcy zamordowano dwójkę dzieci? - Niech pan idzie - powiedziała Netta. Jej słowa dały efekt zbliżony do silnego pchnięcia. Kiedy podchodziłem do matki Michaela, ruchy moje pełne były niekontrolowanej gwałtowności. Była bardzo drobna, miała może lekko po trzydziestce. Jej oczy były ciemne i przerażone. - Proszę pani - powiedziałem. - Jestem doktor Schefer. - Nie potrzeba mu już lekarzy. - Jej głos miał zaśniedziały ton, jakby od dawna już go nie używała. - Jemu nie, ale pani tak. Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. - Porozmawiać? - Wydawało się, że słowo to dźgnęło ją gdzieś w środku. - Ostatnim razem też rozmawialiśmy, rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. Mam jeszcze dwoje maluchów i chcę wyjechać z tej planety. Chciałam wyjechać już wcześniej, bo tutaj ci obcy szaleńcy zabijają i zabijają. Chcecie, żeby wymordowali całą moją rodzinę! W ciszy jej słowa odbijały się echem. Nie chciałem, żeby ktokolwiek umierał, a już zwłaszcza jej syn. Odepchnęła mnie od siebie i podeszła do stopni, wpatrzona w to, co pozostało po Michaelu. Przypatrywałem się jej przez chwilę i nie mogłem wymyślić nic, co mógłbym powiedzieć na pocieszenie. Nie byłem nawet pewien, czy potrzebowała pocieszenia. W jej bólu było coś kojąco ludzkiego. To ja musiałem zachować spokój. Ręce mi drżały i czułem suchość w gardle. Coś mi umknęło przy wstrząsie spowodowanym śmiercią Michaela. Coś tu nie pasowało. Podszedłem do Davisa, który badał grunt wokół krzewów różanych. - Czy i tym razem zostawili broń? - zapytałem. Zabójca dotąd za każdym razem usuwał części ciała i pozostawiał broń, cienki, rzeźnicki nóż z odłamka tutejszej skały. Davis wskazał dłonią. Nóż tkwił po drugiej stronie różanego krzewu, z dala od głowy Michaela. - Jest mniejszy niż sądziłem - powiedziałem. - Ale potężny. - Davis nachylił się ku mnie. - Widzi pan to ostrze? Jest twarde. Każdy mógł użyć tego noża. Jeżeli ofiara jest nieprzytomna, zabójca nie potrzebuje wiele siły. - Nawet żeby przeciąć kość? - Wzdrygnąłem się myśląc o tym, jak krzyczał Michael, kiedy nóż przecinał jego skórę. Davis potrząsnął głową. - To nóż Tancerzy. Robią te rzeczy od wieków, mieli czas, żeby doprowadzić je do perfekcji. Ludzie w laboratorium ranili się, niemal odcinając sobie palce, kiedy tylko próbowali się nimi posługiwać. Ciągle czułem, że coś mi się nie zgadza. Rozejrzałem się wokół. Domy stały blisko siebie, trawniki były starannie wypielęgnowane. W jaki sposób mógł się tutaj wśliznąć jakikolwiek Tancerz, porwać dziecko i zwrócić je w tak potwornym stanie nie będąc przez nikogo zauważonym? I jak ten Tancerz mógł przemknąć się obok straży przy kopule? Wstałem i głęboko wciągnąłem powietrze. Musiałem oddalić się od tych róż. Oszałamiał mnie ich potężny zapach. Przepchnąłem się przez półokrąg z powrotem na ulicę i jeszcze raz rzuciłem okiem na tę scenę. Biedny, mały Michael Dengler. Tak bardzo chciał dorosnąć, należeć do grupy. Potrząsnąłem głową. Przynajmniej dane mu było bawić się z nimi ten ostatni raz. Przynajmniej częściowo spełniło się jego życzenie. IX Oparłem się o biurko w jednym z pomieszczeń Aliansu Ponadrasowego. Przede mną stała Latona z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Skontaktowała się ze mną natychmiast, kiedy tylko dowiedziała się o śmierci Michaela. - Tancerze nie ścinają głów swoich dzieci - powiedziała. - Mogę pokazać panu każdy dokument i każde holo. To nie jest zgodne z ich rytuałem. Ścięcie głowy pozbawiłoby dziecko życia. Ktoś je zabija, jakiś człowiek. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Doszła do tego samego co ja wniosku. - Ale inne dzieci umarły. Może Tancerze myśleli, że ścięcie głowy podziała lepiej? - Oni nie uczą się tak jak my. - Latona potrząsnęła głową. - Myślą instynktualnie, wykonują obrzędy. Istoty z rytuałami, a bez pamięci nie eksperymentują. To nie leży w ich możliwościach. - Ale czy nie mogliby zmodyfikować... - Nie. - Latona pochyliła się ku mnie. - Doktorze Schefer, oni usuwają płuca i serce, żeby zrobić miejsce większym organom. Usuwają dłonie, żeby zrobić miejsce dla seksualnie dojrzałych genitaliów. Spółkują za pomocą dłoni. Głowa pozostaje - głowa dla nich, tak jak dla nas, jest centralnym punktem całej ich istoty. Nie mogą żyć bez głowy, a Tancerze nie zabijają się nawzajem. Nigdy tego nie robią, nawet z litości. Takie pojęcie u nich nie istnieje. A kiedy umierają, przestają istnieć. Zadrżałem. - Dlaczego ktoś miałby w taki sposób zabijać dzieci? Latona potrząsnęła głową. - Nie wiem. Może dzieci wiedzą. Może widziały coś dziwnego. Skinąłem głową. Dzieci, oczywiście. Jeżeli ktokolwiek mógł coś zobaczyć, to właśnie one. Tylko one były wolne w ciągu dnia. Wybiegłem. Czułem, że muszę porozmawiać z Nettą. X Biuro Netty to był niewielki pokoik w tylnej części Centrali Dowodzenia. W ciągu ostatnich dwu dni już raz byłem w tym budynku - żeby zatelegrafować po dodatkową pomoc, przed śmiercią Michaela Denglera. Baza na Linie obiecała przysłać pomocników w ciągu tygodnia; musieli odciągnąć ludzi od innych zadań i przesłać ich do nas wahadłowcem. W czasie tamtej wizyty nie widziałem jednak biura Netty. Nie byłem na to przygotowany. W pokoju pachniało różami. Rośliny zwieszały się z sufitu i tłoczyły pod cieplarnianymi lampami przytwierdzonymi do półek po przeciwnej do drzwi ścianie. Białą przestrzeń ściany pokrywały plakaty reklamowe solnego soku z różnych baz, kolonii i narodów. Netta siedziała w wielkim, brązowym fotelu za biurkiem, które pokrywał sprzęt komputerowy i znowu rośliny. - Czy ma pan dla mnie jakiś raport? - Nie - musiałem stać. W jej biurze nie było drugiego krzesła. - Ale mam do pani prośbę. Skinęła głową zachęcając mnie, żebym mówił dalej. Wyglądała na zmęczoną, jakby śmierć Michaela wywarła na nią wpływ nie mniejszy niż na jego matkę. - Chciałbym porozmawiać ze starszymi dziećmi. - Po co? - Netta wstała, nagle czujna. - Sądzę, że mogłyby coś wiedzieć, coś, czego reszta z nas nie wie. Złożyła dłonie, palcami uderzając lekko o wargi. - Widział pan raporty, widział pan zapisy holograficzne, a Latona zabrała pana, żeby przyjrzał się pan Tancerzom. Pewna jestem, że ma pan już wystarczająco dużo informacji, by wydać orzeczenie wstępne - bez nękania dzieci. - Nie, ściśle mówiąc nie mam. - Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś siedzenia, wolnej przestrzeni na ścianie czy czegokolwiek, na czym mógłbym się oprzeć i złagodzić poczucie niewygody. - Niektóre rzeczy tu do siebie nie pasują. - Nie wszystko musi do siebie pasować przy orzeczeniu wstępnym - powiedziała Netta. - Chcę załatwić się z tym szybko, Justin. Wczoraj zginęło jeszcze jedno dziecko. Chcę chronić swoich ludzi przed tymi Tancerzami. - A co się stanie, kiedy dostanę na nich nakaz? Według prawa intergalaktycznego stracą swój status chronionych. Michael Dengler zginął wewnątrz kopuły. Jego zabójcą mógł nie być tubylec. Wargi Netty pobielały. - Sprowadziłam pana tutaj, żeby wydał pan orzeczenie o motywach Tancerzy, a nie żeby rozwiązywał pan kryminalną zagadkę, która dawno została rozwiązana. Te dzieci zostały zabite w sposób stosowany przez Tancerzy. A ja chcę wiedzieć, jakich sposobów mogę użyć, żeby chronić moich ludzi przed tymi stworzeniami. - Chcę porozmawiać z dziećmi - powiedziałem. W pomieszczeniu było niezwykle gorąco, prawdopodobnie z powodu roślin. - Chcę mieć na jutro jakieś pomieszczenie i chcę, żeby przyprowadzono mi tam dzieci, po kolei. Prowadzę to dochodzenie zgodnie z prawem, Netto. Oczy jej rozszerzyły się lekko i przez moment czułem, że moje podejrzenia zaczynają znajdować potwierdzenie. Potem sięgnęła do komputera i wpisała weń kilka linijek. - Dostanie pan pokój i miejsce, a ktoś przyprowadzi do pana dzieci. - Dziękuję - odparłem. Potem wziąłem głęboki oddech. - Nie płacicie Tancerzon za zioła do solnego soku, prawda? Netta odchyliła się wstecz, palce jej ciągle jeszcze dotykały ekranu komputera. - Dlaczego pan pyta? - Zastanawiam się, co stracą teraz, kiedy sami wiecie już, jakie hodować. - Ręce mi drżały, zdradzając moje zdenerwowanie z powodu tego, że odgadłem. Splotłem je za plecami. Netta przez chwilę przyglądała mi się uważnie, jakby kusiło ją, żeby sprawdzić, skąd mam tę informację. Strzeliła oczyma na lewo, potem w dół. Wydawało się, że zanim w końcu przemówiła, umysł jej przebiegło tysiące myśli. - Sądzimy, że nasiona mają dla nich znaczenie religijne. Ale nie wiemy na pewno. Nie wiemy o nich nic pewnego, z wyjątkiem tego, co twierdzi Alians. Wypełniło mnie dziwne uniesienie. Odgadłem! Koloniści posiedli sekret produkowania solnego soku. Tancerze stali się zbędni. - Tancerze są niebezpieczni, Justin - powiedziała Netta. - Nie sądzę, żeby potrzeba było na to jeszcze więcej dowodów. W ciągu najbliższych trzech dni chcę podjąć jakieś kroki w tej sprawie. Muszę działać szybko. Skinąłem głową, myśląc o zespole lecącym tu na wahadłowcu. Wkrótce tu będą. Netta podejmie swoje kroki, choć może nie takie, jak jej się wydaje. XI Pokój, który mi przydzieliła, był tą samą salą, w której na wstępie przedstawiono mi sprawozdanie. Na środku ustawiono stół, z jednej strony krzesło dla mnie, z drugiej podwyższone krzesełko dla dziecka - ustawienie, które niemal gwarantowało, że dziecko będzie czuło się skrępowane. Upewniłem się, że komputer poczyni dla mnie skrupulatne notatki, lecz pierwsze pół tuzina rozmów zlało się w moim umyśle w jedną. - Co to za gra, w którą się bawiliście? - Rasy. - Wysoki chłopiec o ciemnych włosach. - Jak w to gracie? - Trzeba trzy razy uderzyć pięścią o ziemię. - Tym razem moim rozmówcą była dziewczynka, rudowłosa i mocno opalona. - Potem albo wystawiasz pięść, albo otwartą dłoń, albo dwa palce do góry. Jeżeli pokażesz coś innego niż reszta, musisz coś udawać, a my musimy zgadywać. Jeżeli nie zgadniemy, odpadasz. - Czy to Tancerze nauczyli was tej zabawy? - Nie. - Inna mała dziewczynka; ta ma czarne, kręcone włosy. - A czego nauczyli was Tancerze? - Widzieliśmy ich tylko raz. - Dlaczego nie chcieliście się bawić z Michaelem Denglerem? Gruby chłopak zaskrzypiał podnosząc w górę twarz. - Był za mały. - Ale bawił się z wami ostatnim razem, kiedy was widziałem. Dziewczynka o blond włosach wzruszyła ramionami. - Ciągle za nami łaził. Niewiele udało mi się z nich wydobyć, a te informacje, jakie zdołałem wydostać, były zawsze takie same, tylko ujęte w innych słowach. Około południa byłem już zmęczony i zniechęcony. Planowałem, że przepytam jeszcze kilkoro dzieci i dam spokój, przerzucając resztę na zespół, kiedy przyjedzie. Jako kolejna weszła dziewczynka imieniem Beth. Jak na jedenastolatkę była bardzo drobna, miała długie, czarne włosy, ciemne oczy i brązowoczarną skórę. Siedziała w krześle sztywno, ignorując anatomicznie poprawne lalki, jakie przy niej położyłem, a zatrzymując się przelotnie tylko przy lalce, którą zmieniono tak, by przypominała Tancerza. Zawiesiłem dłoń nad ekranem komputera, żeby wyostrzyć wszystko, co mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie. Ten standardowy gest zwykle ludzi uspokajał. Ale wydawało się, że tych dzieci nic nie jest w stanie rozluźnić. Ich odpowiedzi znałem już na pamięć. - Porozmawiajmy trochę o tym, co się wydarzyło. - Nic nie wiem - powiedziała Beth. W jej głosie usłyszałem sześć innych głosów, mamrocących to samo. - Zdziwiłabyś się, gdybyś się przekonała, ile wiesz. Ci inni wzruszali na to ramionami. U Beth zadrżała dolna warga. Obserwowałem ją, próbując nie wiązać zbyt wielkich nadziei z tak nikłą oznaką. - Z tego, co mi mówiono, zrozumiałem, że spotkaliście się z Tancerzami. - Latona nas zabrała. - Skinęła głową. - Co o nich sądzisz? - Są trochę straszni, ale fajni. Szybko rosną. Całkiem nowa reakcja. Próbowałem nie być nadmiernie gorliwy. - Dlaczego tak mówisz? Wzruszyła ramionami. Czekałem w milczeniu, aż coś powie. Kiedy sama nie dodała już żadnej nowej informacji, zapytałem: - Jak często widywałaś Tancerzy? - Tylko ten jeden raz. - Znów odpowiedź, którą znałem na pamięć. Oczy jej lekko się zaszkliły, jakby skupiła się na czym innym. - Czy znałaś Michaela Denglera? Wtedy spojrzała na mnie. Jej oczy były przejęte i przerażone. Musiałem pracować nad tym, żeby wytrzymać jej spojrzenie, ponieważ ból był tak głęboki. - Zawsze bawiłam się z nim, kiedy nie było innych - powiedziała. Skinąłem raz głową, żeby dać jej znać, że słucham z zainteresowaniem. - John i Katie mówili, że nie możemy być dla niego mili, bo wtedy będzie ciągle za nami łaził. Mówiłam Johnowi, że Mikey jest za mały, a John mi powiedział, że mali się nie liczą. Powiedział, że wie, jak zrobić, żeby on rósł szybciej. Ale on już wcale nie rośnie, prawda, doktorze Schefer? - Nie - powiedziałem. Zaniepokoiło mnie, że użyła czasu teraźniejszego. - A Tancerze rosną - powiedziała. - Rosną, aż są dorośli. - Czy chcesz być dorosła, Beth? - Moje dłonie zrobiły się zimne. - Już nie - szepnęła. XII Drżałem na całym ciele, kiedy z rzutnikiem pod pachą wróciłem do swojej kwatery. Po błędach na Minaranie nie miałem już do siebie zaufania. Po kilka razy musiałem sprawdzać każde podejrzenie, każdą myśl. Pozostałe dzieci, z którymi później rozmawiałem, nie mówiły nic o Tancerzach, nic o rośnięciu. Ale miękki głos Beth ciągle odbijał się echem w mojej głowie. John powiedział, że mali się nie liczą. Powiedział, że wie, jak zrobić, żeby on rósł szybciej. Ale on już wcale nie rośnie, prawda, doktorze Schefer? Żadne z nich nie urosło, Beth. Eksperyment się nie udał. Wyciągnąłem holo i zapiski. Wpatrywałem się w dwuwymiarowe fotografie dokładnie badając kolor. Twarz Katie kiedy raz wyruszyła zobaczyć Tancerzybyła tak blada jak twarz jej brata w dniu jego śmierci. Kiedy umarła, jej skóra była ciemna, jak u Latony. Wszystkie inne dzieci miały bladą karnację na wcześniejszym holo, a ciemną, kiedy umarły. Ciemną opaleniznę, ciemną od ostrego słońca. Przebywały poza kopułą - wiele razy. Moja skóra, mimo że nie pochodziłem z tej planety, stała się tylko jasnobrązowa. Skóra dzieci była prawie czarna. Straż przy kopule była czymś nowym, wprowadzono ją dopiero po zabójstwie poprzedzającym śmierć Michaela Denglera. Wrota kopuły były łatwe w obsłudze i nie miały zamków. Dzieci nie pilnowano, z wyjątkiem rzadkich dni szkolnych, kiedy można było sobie pozwolić na to, by kilku pracowników było dla nich nauczycielami. Nikt nie pilnował dzieci, więc chodziły popatrzeć na Tancerzy. Czy chcesz być dorosła, Beth? Już nie. O jednej wizyty do drugiej Tancerze nic nie pamiętali i ciągle od nowa pokazywali dzieciom ten swój rytuał. Dzieci mogły za każdym razem zabierać noże, a Tancerze nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. To, że dla Tancerzy przeszłość nie istniała, znaczyło prawdopodobnie, że przez wszystkie te lata stracili mnóstwo rzeczy i wcale o tym nie wiedzieli. John powiedział, że mali się nie liczą. Powiedział, że wie, jak zrobić, żeby on rósł szybciej. Ale on już wcale nie rośnie, prawda, doktorze Schefer? - Żadne z nich nie rośnie - szepnąłem. Starzec, z którym widziałem się przed wyjazdem, stary człowiek, który mieszkał tu jako dziecko, mówił, że nie mógł się doczekać, kiedy dorośnie, bo wtedy mógł legalnie opuścić planetę. Piloci wahadłowców rzadko sprawdzali karty identyfikacyjne. Stwierdzali, że jeśli jakaś osoba jest dość duża na to, żeby pracować na którejś z okolicznych baz, można zabrać ją gdzieś daleko od tej planety, od tej kolonii, daleko od domu. Daleko od tego sterylnego miejsca bez okien, z mnóstwem reguł i bez prawdziwego miejsca do zabawy. Wyłączyłem rzutnik i objąwszy ramionami kolana przyciągnąłem je do piersi. Potem siedziałem w ciemności i kołysałem się, podczas gdy w głowie poszczególne części zagadki łączyły się w jedną całość. XIII Świtało już, kiedy zdecydowałem, że pójdę do Centrali Dowodzenia. Od mojej kwatery dzieliło ją tylko kilka budynków. Kiedy szedłem, słuchałem milczenia tej społeczności. Filtr w kopule był lekko szarawy, tak jak tego poranka, kiedy zginął Michael Dengler. Cała kolonia pogrążona była w ciszy, żadnego znaku budzących się ludzi. Czułem napięcie mięśni grzbietu, w czaszce pulsował mi ból. Do tej sprawy zbyt mało miałem zdolności, doświadczenia i autorytetu. Musiałem skontaktować się z bazą na Linie. Zmusić ich, by jak najprędzej przysłali pomoc. Jeżeli moje podejrzenia były słuszne i dzieci kaleczyły się nawzajem, żeby dorosnąć, to trzeba działać szybko. Niektóre z nich, jak Beth, zaczynały już zdawać sobie sprawę, że eksperyment nie wychodzi. Inne, te, które odpowiadały mi z pamięci, ciągle jeszcze wierzyły w to, co robią. Dzieci musiały odwiedzać Tancerzy codziennie od czasu, kiedy Latona zabrała je tam po raz pierwszy. Młode umysły są szczególnie podatne na nowe wzorce kulturowe - a te dzieci musiały przejąć wierzenia Tancerzy, zmodyfikowały je i przeinterpretowały na swój własny sposób. Jeżeli małe Tancerzy stają się dorosłe, kiedy odciąć im ręce, serce i płuca, to pewnie ludzkie dzieci także. Być może, kiedy pocięły Michaela, myślały, że ludzkie dzieci urosną większe, kiedy odciąć im i także głowę. John powiedział, że mali się nie liczą. Powiedział, że wie, jak zrobić, by on rósł szybciej. Ale on już wcale nie rośnie, prawda, doktorze Schefer? Dzieci eksperymentowały, dorośli zabierali ciała i w ten sposób nigdy nie dowiedziały się, że eksperyment się nie powiódł. Przypomniało mi się, jak mocno napinały się ich mięśnie w czasie zabawy. Być może, brały udział w rytuałach Tancerzy, zanim spróbowały tego na Linette Bison. Wszedłem do Centrali, przez chwilę rozmawiałem z mężczyzną, który nadzorował sprzęt, potem zająłem konsoletę do rozmów prywatnych. Każdą konsoletę osłoniała plastykowa budka, której ścianki były tak cienkie, że rozpadłyby się, gdybym nimi potrząsnął. Przyłączyłem swój prywatny numer, wysłałem sygnał do bazy na Linie i zażądałem, żeby pomoc przybyła natychmiast. - Dobra robota, Justin. Odwróciłem się. Za mną stała Netta, z założonymi rękoma, z półuśmiechem na twarzy. - Technik dał mi znać, że tu jesteś. - Wysyłam prywatną wiadomość - powiedziałem. Ręce mi drżały. Jej postawa zaniepokoiła mnie. - To doskonale. Kiedy przyjadą, powiem im, że wbiegłeś do budynku straży, trzasnąłeś o stół nakazem na Tancerzy, a ich poniosła gorączka zabijania. Nikt nie będzie łamał sobie głowy nad tym, że zniknąłeś. - To ty zabijałaś dzieci? - Uchwyciłem się kurczowo konsolety. To nie miało sensu: dlaczego miałaby odcinać głowę Michaelowi Denglerowi? Netta potrząsnęła głową. Jej uśmiech rozszerzył się. - Dzieci narobiły mi kłopotu, kiedy zaczęły się nawzajem zabijać. Pozbyłam się go - i jeszcze jednego, z twoją pomocą. Nie będzie więcej zabijania. Nie będzie też więcej żadnych Tancerzy. - Dokąd chcecie mnie zabrać? - W gardle czułem suchość. Wstałem powoli, pochylając nieznacznie głowę, odgrywając potulnego więźnia. - Nie mam zamiaru nigdzie cię zabierać. Myślę, że tutaj właśnie będzie... Odepchnąłem ją i przeskoczyłem do głównej sali. Stali za nią dwaj strażnicy, lecz całkiem zaskoczył ich mój nagły ruch. Przebiegłem po gładkiej, plastykowej podłodze, obok technika, który mnie wydał, i przez otwarte drzwi na zewnątrz. Filtr w kopule tracił już swoją szarość. Przebijało przezeń nieco światła, które oświetliło chodnik. W gardle czułem własne serce. Nie byłem w formie, odzwyczaiłem się od biegania. Niech ją wszyscy diabli. Niech ją diabli za to, że się mną posłużyła. Za to, że posłużyła się nami wszystkimi. Dzieci zabijały się nawzajem w niefortunnej próbie naśladowania Tancerzy, a ona pozwoliła, żeby doszło do kolejnych zabójstw. Potem odkryła mnie, z moimi błędami i historią, no i ten kruczek prawny, który pozwalał jednej osobie decydować o losie całej rasy. Manipulowała nami wszystkimi powodując śmierć kolejnych dzieci, w tym i Michaela Denglera. Michael Dengler. W moich myślach pojawiła się jego pełna tęsknoty twarz. Netta musi działać, zanim przyleci wahadłowiec. A ja muszę ją powstrzymać. Biegłem krętymi uliczkami, aż dotarłem do budynku Aliansu Ponadrasowego. Zadudniłem pięściami w drzwi. Otworzył Daniel. Wydawał się zaspany. Odsunąłem go gwałtownie. Na głównym biurku mrugał ekran komputera. - Szukam Latony - krzyknąłem. Stała przy jednych z bocznych drzwi. - Właśnie przyszła w sieci wiadomość o panu. Netta twierdzi, iż orzekł pan, że to dzieci zabijają się nawzajem, naśladując rytuał Tancerzy i jest pan przekonany, że wszystkie dzieci w całej kopule muszą umrzeć. Tak więc Netta wiedziała, jak bliski byłem prawdy. Z pewnością mnie śledziła. - Netta próbuje wymyślić jakiś sposób, żeby mnie zatrzymać. Połączyłem się z bazą na Linie, prosząc o pomoc. - Nie mam zamiaru pomagać panu w zabijaniu dzieci - powiedziała Latona. - Nie próbuję wcale zrobić krzywdy dzieciom. Próbuję chronić tych pani Tancerzy. - Tancerzy? - Słuchaj - powiedziałem. - Nie mam czasu. Potrzebuję kogoś, kto umie porozumiewać się z Tancerzami. Musimy ich stamtąd zabrać. - Dlaczego Netta miałaby ich skrzywdzić? - Solny sok - odrzekłem. - Już ich nie potrzebuje. To ty wskazałaś mi ten trop, kiedy rozmawialiśmy o Michaelu Denglerze. Zabójcą był człowiek, co oznacza, że ktoś usiłuje zepchnąć winę na Tancerzy. - Doszedłem do wniosku, że cała ta sprawa jest zbyt skomplikowana, żeby ją w tej chwili wyjaśniać. - Ale Netta... - Nie sądzę, żeby Netta działała w pojedynkę. - Bo tak nie jest. - Głos doszedł zza moich pleców. Daniel ciągle jeszcze stał przy drzwiach wejściowych. Teraz wszedł do pokoju. Nic nie miał w rękach. - Niektórzy z przywódców kopuły próbowali zerwać nasze kontrakty. Negocjacje stały się zbyt nieporęczne. Chcą sami zbierać rośliny do solnego soku, ale Tancerze nie chcą dopuścić ich do terenów uprawy. A choć koloniści wiedzą, jak wyhodować roślinę z nasienia, potrzebują jeszcze odpowiednich warunków atmosferycznych i specjalnej gleby - ziem należących do Tancerzy. Latona okręciła się gwałtownie. - Nic mi nie mówiłeś o zerwaniu kontraktów. Daniel wzruszył ramionami. - Ta sprawa należała do mnie. I do tych z bazy na Linie. Nie chciałem cię martwić i przeszkadzać w twojej własnej pracy. - Cholera. - Latona złapała za swój szal i małą ręczną broń termiczną. - Daniel, zostaniesz tu, żeby ich zagadać? Skinął głową. - Skontaktuję się także z bazą na Linie i powiem im, że potrzebujemy kilku ze straży bezpieczeństwa. - Oni już wiedzą - powiedziałem. - Netta planuje użyć tego jako głównego motywu w swojej historyjce, jak to straż bezpieczeństwa zażądała od kolonistów, żeby pozabijali Tancerzy, za moim pozwoleniem. - OK - powiedział Daniel. - W takim razie wiadomość będzie jasna i klarowna. Koloniści próbują nielegalnie wymordować Tancerzy. Potrzebujemy pomocy ze straży bezpieczeństwa. Dobrze będzie? - Jeżeli pomoc przybędzie na czas - powiedziała Latona. - Chodźmy, doktorze Schefer. - Tę wiadomość rozesłali wszędzie. Nie będę mógł się wydostać. - Podążyłem za nią na zewnątrz. - Są jeszcze inne wyjścia z kopuły. - Latona pośpiesznie ruszyła do krawędzi konstrukcji i dotknęła tam jakiegoś rowka. Nieduża płyta cofnęła się i do środka wdarł się oślepiający blask. Kiedy dzieci chciały uniknąć wychodzenia przez wrota, mogły używać takich właśnie płyt. - Nie ma pan szala piaskowego - powiedziała. - Nie mamy czasu, żeby jakiś zdobyć. Chodźmy. Wyśliznęliśmy się przez otwór w kopule wprost w ten blask. Był palący upał. Czułem, jak wypala mi skórę. Latona rzuciła mi swój krem, a ja smarowałem się w biegu. Zastanawiałem się, czy to tędy dzieci wymykały się, żeby podglądać Tancerzy. Kiedyś zapytam Latonę. Droga przez gorące piaski zdawała się trwać wiecznie. Na koniec dotarliśmy do baldachimowych drzew. Skórę miałem suchą i spękaną. Widziałem, że pod powierzchnią tworzą się już bąble. Pojawili się Tancerze, pędząc śpiesznie pomiędzy drzewami. Latona cofnęła się, kiedy próbowali jej dotknąć. Przemówiła gwałtownie. Jeden z Tancerzy odpowiedział jej gestykulując rękoma. Potrząsnęła głową i spróbowała jeszcze raz. Tancerz powtórzył ten sam gest. - I co? - spytałem. - Powiedziałam im, żeby stąd poszli - powiedziała. - Myślą, że to pułapka, żeby zagarnąć rośliny. Rzuciłem okiem między baldachimowe drzewa. Wydawało mi się, że w oddali błyszczą w powietrzu jakieś pojazdy. Być może to tylko moja nadmiernie pobudzona wyobraźnia. Trzeba działać. Musimy zabrać Tancerzy z tego rejonu, choćby na krótki czas. Wahadłowce będą tu za kilka dni. Tancerze powinni mieć przynajmniej taką przewagę. - Daj mi swoją broń - powiedziałem. - Po co? - Każ im pokazać rośliny. - Ale... - Szybko! Myślę, że śledzono nas, kiedy wyszliśmy poza kopułę. Powiedziała coś do Tancerza. Tancerz zaświergotał, potem złapał Latonę i pociągnął ją między drzewa. Szliśmy tą samą drogą co przedtem, drogą, która prowadziła do zagrody z dziećmi. - Te rośliny są wszędzie dookoła - powiedziała Latona. - Daj mi swoją broń - powtórzyłem. - Co chcesz z nią zrobić? - Chcę podpalić rośliny, żeby pokazać, że nie mają żadnego znaczenia. - Ale dzieci... - Będzie dość czasu, żeby wydostać dzieci z zagrody. Przygryzła dolną wargę. - Jeśli się boisz, powiedz mu, co mamy zamiar zrobić. Każ mu wysłać ludzi po dzieci. Powiedziała coś do Tancerza. Tancerz wydał z siebie warkot. Latona wyciągnęła rękę i dotknęła bronią rośliny, podpalając liście. Tancerz gwizdnął przeraźliwie, a inni pobiegli w dół ścieżką. - Powiedz mu, że nie blefujemy. Powiedz mu, że musimy zniszczyć rośliny i że oni muszą uciekać. Nie obchodzi mnie, co za przyczynę im podasz. Tylko zabierz ich stąd. Latona przemówiła szybko. Tancerz słuchał, potem głośno powtórzył jej słowa. Miałem uczucie, że coś przewierca mi uszy. Chwyciłem broń Latony, przez chwilę się jej przyglądałem, z jednej strony odnalazłem cyngiel, z drugiej otwierała się lufa. Wycelowałem w rośliny i przycisnąłem spust. Z lufy buchnęło gorąco, ogarniając liście i posyłając płomień wzdłuż rzędu roślin. Stojący przy nad Tancerz krzyknął i pobiegł w dół ścieżką. Inni Tancerze także biegli jak cienie zwierząt uciekających przez pożarem lasu. Daleko w przodzie widziałem, jak wynoszą dzieci z zagrody i, wpychając je sobie pod ramię, biegną dalej. Gorąco przedostawało się w głąb mojej skóry, powodując ból w całym ciele. Dym miał lekko słodkawy zapach. Zachichotałem czując, że kręci mi się w głowie. Baldachimowe drzewa zatrzymywały dym przy poszyciu. Jeżeli zaraz się stąd nie wydostaniemy, stracimy przytomność. Złapałem Latonę za ramię i pociągnąłem za sobą. Kiedy dotarliśmy do skraju pustyni, nie widziałem już żadnych pojazdów. Ale zobaczyłem za to niewielką grupkę ludzi w piaskowych szalach, którzy z determinacją przemierzają piaski. Przypomniało mi się, że już kiedyś przyglądałem się kolonistom, którzy szli w ten sposób, niosąc broń laserową, na plaże, które otaczały ich rodzinną wyspę i strzelali do małych, fokopodobnych stworzeń, aż cały piach okrył się ich przejrzystą krwią. A w tym czasie nad naszymi głowami krążyły helikoptery rozpylając roztwór zasadowy nad kwaśnym oceanem. Osunąłem się pod drzewo. Piekło mnie całe ciało. Nie chciałem patrzeć na to jeszcze raz. Latona gdzieś się wymknęła. Zapach dymu zgęstniał już prawie nie do wytrzymania, a zarazem zwiększyły się zawroty głowy. Zastanawiałem się, gdzie mógłbym poczekać do przybycia statku. Spojrzałem na swoją skórę. Była czarna. Na jej powierzchni utworzyły się wielkie bąble z ropnymi czubkami. Kiedy pękną, będzie bolało. - Nie ma ich - powiedziała Latona. Spojrzałem na nią, potem na kolonistów. Byli. Zbliżali się. - Tancerzy - powiedziała. - Nie ma ich. Poczułem, jak przesuwa się przeze mnie ulga niby powiew chłodnego powietrza. Wziąłem głęboki oddech, żeby coś powiedzieć i runąłem twarzą w spieczony słońcem piach. XIV Teraz leżę tu, w tym chłodnym łóżku, ciało pokryte mam maścią na oparzenia, a miejscach, gdzie przeszczepy skóry jeszcze się nie przyjęły, owinięte są lekkimi bandażami. Pokoje tutaj mają żółte ściany. W rogach wiszą zielone rośliny, a okna wyzierają na wielką i przestronną galaktykę. Odwiedziła mnie Latona. Mówi, że Tancerze przenieśli się do innego baldachimowego lasu, bliżej solnych klifów, gdzie zdaniem historyków było wcześniej ich siedlisko. Baza na Linie likwiduje kolonię na Dobrodziejce. Netta i przywódcy kolonii mają stanąć przed sądem. Będę musiał zeznawać. Latona mówi też, że kilku chemików próbuje odtworzyć własności chemiczne solnego soku. Mam nadzieję, choćby tylko ze względu na Tancerzy, że im się to uda. Tak więc leżę tutaj, w tym chłodnym łóżku, moje oparzeliny swędzą i dopiekły mi już do żywego. I rozmyślam, na modłę Tancerzy, o tym, co mnie czeka. Odzyskałem swoją pozycję, w oczach innych okupiłem już swoje przewiny. Tak mi się wydaje. W snach nie nawiedzają mnie już Minaranie, tylko tamte dzieci, szczególnie Michael Dengler. Mam pracować z tymi dziećmi, kiedy wyzdrowieję. Mam określić stan ich psychiki. Tutejsi psycholodzy podzielają moje obawy; że dzieci przejęły zachowanie Tancerzy, że dla nich jest ono normalne. Tu prawo staje na grząskim gruncie. Mamy określić, czy dzieci są w pełni władz umysłowych i czy można wytoczyć im proces. A jeżeli można wytoczyć im proces, to według czyich standardów, naszych czy Tancerzy? Los nie oszczędził mi ironii, bo przecież jechałem stwierdzić, czy Tancerze są psychicznie i umysłowo zdolni stanąć przed sądem w naszym systemie. Wszystkie te lata po Minarze upłynęły mi na próbach odzyskania szacunku w oczach kolegów, odzyskaniu szacunku do samego siebie. A teraz myślę o tym, że będę pisał rozprawy na temat dzieci, na temat mojego przeżycia, jakby cały ten dziesięcioletni okres nigdy nie miał miejsca. Koledzy znów traktują mnie po przyjacielsku. Mówią do mnie "Justin", posyłają kartki, są życzliwi. Wydaje się, że dowiodłem swej wartości, że zdobyłem akceptację grupy. Ale czasem budzę się w środku nocy i widzę twarz Michaela, jego usta ułożone w przerażone "O". Grupa Michaela przyjęła go, jako zapłatę zabierając jego głowę, jego serce, jego płuca, jego dłonie i jego życie. Uśmiecham się do moich kolegów, kiedy mnie odwiedzają. Dziękuję im za zainteresowanie i życzliwość. I czekam na błysk noża, ukąszenie superostrza na przegubie.