2180
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 2180 |
Rozszerzenie: |
2180 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 2180 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2180 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
2180 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ROGER ZELAZNY
Mr�z i Ogie�
CO� W RODZAJU EGZORCYZMU
W�a�nie zda�em sobie spraw�, �e b�dzie to m�j pierwszy zbi�r opowiada�, odk�d w roku 1983 opublikowany zosta� "Wariant jednoro�ca". Od tamtego czasu przyby� mi kot imieniem Amber i czarny pas w aikido, dosta�em kolejne dwie nagrody Hugo, wype�ni�em ksi��kami jakie� sze�� metr�w p�ek, a tak�e nazwano na moj� cze�� ma��oraczka (Sclerocypris zelaznyi - dzi�kuj�, doktorze Martens) i pope�ni�em ten b��d, �e che�pi�em si� tym wobec Jacka C. Haldemana II, kt�rego nazwiskiem, jak si� okaza�o, nazwano tasiemca (Hymenapolis haldemanii - zawsze trzeba uwa�nie dobiera� prototypy swoich postaci, jako �e Jay jest cz�ciowo Fredem Cassidym). To tyle, �eby odpowiedzie� tym z was, kt�rzy pytali o wydarzenia z mojego �ycia. I wci�� mieszkam na tym samym wzg�rzu w Nowym Meksyku, z t� sam� cierpliw� dam�, Judy, kt�ra teraz jest prawniczk�.
Dosz�o do tego, �e z pewn� przyjemno�ci� oczekiwa�em wybierania opowiada� do nowego zbioru i uk�adania ich w ca�o��, poniewa� w naszych czasach znaczy to, �e trzeba napisa� wst�p. Jest to praktyka, kt�rej kiedy� nienawidzi�em, ale kt�ra, jak odkry�em, powoduje, �e my�l� inaczej ni� zwykle o pisarstwie, a o swoim - w szczeg�lno�ci. Odkry�em, �e zaczyna mi si� podoba� uczucie m�tnego filozofowania na temat tej dzia�alno�ci na przestrzeni kilku stronogodzin co kilka lat.
W przypadku niekt�rych moich opowiada� posta� taka jak Dilvish, Kalifriki, Mari czy Conrad wynurza si� z mroku, bierze moj� uwag� jako zak�adnika i czeka. Okoliczno�ci podsuwaj� wtedy pomys�y, wydarzenia ��cz� si� w ca�o�� i opowiadanie posuwa si� naprz�d jak cie�. Zazwyczaj takie historie to d�u�sze utwory, nawet powie�ci. Kiedy ju� raz zobacz� ich kszta�ty, istniej� dla mnie jako duchy, dop�ki nie przyszpil� ich i nie przenios� na papier.
Innym razem pomys� przychodzi pierwszy i musz� szuka� postaci, kt�re b�d� jego motorem - tak jak to by�o, powiedzmy, z "Nocnymi kr�lami", gdy ka�dy bohater w ci�gu mniej wi�cej p� godziny od pojawienia si� pomys�u odpowiada� na moje my�lowe og�oszenie "Potrzebny pracownik". Takie rzeczy cz�sto zdarzaj� si� w wypadku opowiada�.
Jest te� wreszcie opowiadanie zapocz�tkowane przez poruszaj�cy obraz. Ale najpierw pozw�lcie mi si� zatrzyma� i co� wyja�ni�.
Ka�dego dnia czytam troch� poezji. My�l�, �e to �wiczenie ma dla umiej�tno�ci warsztatowych prozaika znaczenie najbli�sze temu, jakie codzienne praktykowanie form tai chi ma dla cia�a. Dawno temu wola�em w poezji dos�owno�� i prawie absolutn� logiczno��. Ust�pi�em w tej sprawie i zdo�a�em odnale�� przyjemno�� w wierszu tylko dzi�ki jego j�zykowi albo obrazom, gdy natkn��em si� na Dylana Thomasa. Jednak na pocz�tku dzia�o si� to tylko od czasu do czasu i niewielu innych autor�w potrafi�o wywrze� na mnie takie wra�enie. Rilke to potrafi�. A. R. Ammons potrafi�, czasami. Niekt�re rzeczy Lorki te� to potrafi�y. Ale tak naprawd� dopiero kiedy odkry�em dzie�a W. S. Merwina, u�wiadomi�em sobie, �e m�g�bym by� trwale szcz�liwy dzi�ki samym tylko obrazom, gdyby pochodzi�y one od kogo� o niezmiernie pot�nej wizji i osobowo�ci, kogo� m�wi�cego o wszystkim tonem, kt�ry uwa�a�em za odpowiadaj�cy niejako moim upodobaniom, gdy� przypomina� mi znowu o czyjej� obserwacji: "S�owo w obrazach, ono w�a�nie trzyma ucich�ych wierzb kotwice w swym poblasku". I z biegiem lat rzeczy tego rodzaju zrobi�y u mnie swoje.
�atwo daj� si� nabiera� atrakcyjnym obrazom i istniej� opowie�ci albo fragmenty ksi��ek wywodz�ce si� z poruszaj�cego obrazu: robot przebijaj�cy si� z trzaskiem przez cmentarz �wiat�w w "Cz�owieku, kt�ry kocha� Faioli", Kat pod��aj�cy w g�r� Missisipi jak Anio� �mierci, zej�cie Sama do Piekielnej Studni w "Panu �wiat�a", zniszczenie Wielkiej Maszyny w Widmowym Jacku, Czas traktowany jako superautostrada w Drogowskazach.
Spo�r�d tych trzech wr�t do fikcji literackiej opowiadania, w kt�rych wa�ne s� postacie, robi� na mnie zwykle najpot�niejsze wra�enie pod wszystkimi wzgl�dami, chocia� utwory wywodz�ce si� z obraz�w s� cz�sto obdarzone prawie magiczn� moc� i ich pisanie daje wiele rado�ci. R�wnie� wtedy, gdy poruszaj�cy obraz zostaje po��czony z opowiadaniem o postaciach albo z opowiadaniem opartym na pomy�le, najcz�ciej wychodzi z tego co� dobrego.
Najcz�ciej - ale nie zawsze. O science fiction cz�sto m�wi si�, �e jest to "literatura pomys��w". Nie znaczy to jednak, �e ka�de opowiadanie bior�ce pocz�tek od pomys�u jest automatycznie jednym z doskona�ych przyk�ad�w swojego gatunku, nawet kiedy u jego podstaw le�� najnowsze pogl�dy naukowe. Opowiadania oparte na pomy�le mog� si� potoczy� w dowolnym kierunku, zale�nie od tego, kto lub co odpowie na og�oszenie o poszukiwaniu pracownika. Tak naprawd� od czasu do czasu mam dziwny i nie podlegaj�cy negocjacjom problem z pracownikami: zdarza si�, �e niew�a�ciwe postacie pojawiaj� si� i nie chc� odej��, organizuj� strajk okupacyjny na terenie zak�adu, to znaczy na pomy�le. J a wiem, �e nale�� do innego opowiadania i �e rujnuj� to, kt�re pr�buj� przej��. Czy pos�uchaj�? Nie. To jak co� z Pirandella. Tak zapaskudzaj� pomys� swoj� obecno�ci�, �e nikt inny nie pasuje potem do zmienionej sytuacji. Zwykle odchodz� wi�c z niesmakiem i pr�buj� zapomnie� o ca�ej sprawie. Jest wiele innych pomys��w tam, sk�d ten przyszed�. Komu potrzebne s� podobne utrudnienia?
Ale czasami wracaj�, by narzeka� i dra�ni�...
Mam jeden pomys�, kt�ry nie chce odej��, i pomy�la�em, �e opowiadanie o historii, kt�rej nie mog� opowiedzie�, mo�e by� nawet zabawniejsze ni� samo jej opowiadanie, je�li za mn� nad��acie. Chc� j� zniszczy�, chc� odprawi� egzorcyzmy, kt�re wyp�dz� jej dokuczliwe duchy.
Nie tak dawno temu przeczyta�em o nowych mapach wn�trza ziemi tworzonych dzi�ki wykorzystaniu pewnego rodzaju tomografii sejsmicznej. Mapy te umiejscawia�y odwr�cone do g�ry nogami odpowiedniki ukszta�towania powierzchni ziemi w jej j�drze - antykontynenty, anty-oceany, antypasma g�rskie. Gdy to rozwa�a�em, przysz�a mi do g�owy my�l, �e je�li pasma g�rskie mog� odcisn�� w j�drze ziemi odwr�cone cechy jej powierzchni, to dlaczego sztuczny tw�r o wystarczaj�cych rozmiarach nie mia�by zrobi� tego samego? Wielkie miasto musi mie� mas� r�wn� masie niekt�rych pasm g�rskich. Przypu��my, �e jest tam na dole antyManhattan. Albo antyPary�. Albo antyLondyn. Jak mo�na podej�� do takiej sytuacji, by wykorzysta� j� w literaturze? Zwr�ci�em si� do "Life Beyond Earth" Geralda Feinberga i Ruperta Shapiro (William Morrow, 1980), zabawnej ksi��ki pe�nej hipotetycznych gatunk�w pomy�lanych tak, by poradzi�y sobie w bardzo r�norodnych �rodowiskach. Napotka�em jeden, kt�ry m�g�bym zapo�yczy�: magmoby, prawdopodobnie �ywi�ce si� ciep�em albo wykradaj�ce �rodki niezb�dne do prze�ycia z obszar�w promieniowania. Forma �ycia, kt�rej istnienia nie mo�na by zbyt �atwo uzasadni� - a jednak nacisk by�by na antygeografii j�dra, kt�ra teraz rodzi�a wspania�e obrazy wspieraj�ce pomys�.
Stwierdzi�em, �e m�g�bym da� tym wolno poruszaj�cym si�, p�ywaj�cym w magmie stworzeniom proporcjonalnie d�ugie okresy �ycia, tak by mog�y obserwowa� poruszaj�ce si� w przyspieszonym (dla nich) tempie elementy antypowierzchni, gdy antyKartagina, antyKonstantynopol, antyLizbona, antyHiroszima mkn�yby obok. A potem...
Ale nie by�em zadowolony z magmob�w - co, jak przypuszczam, by�o niem�dre - i wtedy odkry�em, �e nie chc� odej��. Dobrze. Mia�em pomys� i kilka �adnych obraz�w, co�, co widzia�em w wyobra�ni jako ogniste trylobity, roznosi�oby law� po ca�ym tym obszarze. (Zgoda, magm�). Chcia�em odes�a� je gdzie� daleko i zacz�� od pocz�tku, ale nie zamierza�y mi na to pozwoli�. Wiem, �e zdarzy�o si� to w �rodku lipca, gdy� zanotowa�em w swoim dzienniku obecno�� na przedstawieniu "Cosi fan tutte" w operze w Santa Fe 15 lipca, gdzie wpad�em na Suzy McKee Charnas i jej m�a Steve'a. Pod wp�ywem strasznie silnego impulsu chcia�em powiedzie�: "Suzy, mam wspania�y pomys�, kt�ry mo�esz mie� za darmo. Niewa�ne dlaczego". Ale �wiat�a ju� mruga�y i nie by�o czasu. A p�niej si� na ni� nie natkn��em, wi�c postanowi�em zatrzyma� ten pomys�, na wypadek gdybym si� domy�li�, jak pokona� trylobity. Nigdy mi si� to nie uda�o i utwierdzam si� w przekonaniu, �e prawdopodobnie to te� jest dobre rozwi�zanie. Wci�� mog� zamkn�� oczy i zobaczy� wie�owce antyManhattanu, pod nim ogniste niebo przesuwaj�ce si�, jakby to by� Dzie� Gniewu (z melodiami antyGershwina niczym z czarnej mszy na �cie�ce d�wi�kowej?), a wtedy te p�on�ce, wielocz�onowe skamienia�e typy przep�ywaj� obok, wydaj�c g��bokie, przypominaj�ce chichot d�wi�ki. A gdyby ta cholerna rzecz by�a jak wirus komputerowy w twoim edytorze tekstu? Nie zni�s�bym, gdybym da� co� takiego dobremu pisarzowi, jakim jest Suzy, kt�ra jest te� przyjaci�k�. Ukazanie tego w ten spos�b powinno jednak po prostu to zniszczy�, mam nadziej�.
Tak czy owak, jak m�wi�em, istniej� dla mnie opowiadania k�ad�ce nacisk na postacie, opowiadania oparte na pomy�le i opowiadania maj�ce u swych podstaw obrazy. Rozr�nienie to dotyczy bram, kt�rymi wchodz� one do mojego wszech�wiata. Ostateczny produkt, w najlepszym z mo�liwych �wiat�w, powinien zawiera� wszystkie trzy elementy. Ale je�li zawiera dwa, jest ju� dobrze. A nawet zgodz� si� na jeden, gdy mam z�y dzie� i potrzebuj� pieni�dzy.
Poza tym, kiedy rzeczy nie ca�kiem si� zaz�biaj�, lubi� sp�dza� czas z duchami, szczeg�lnie podczas porannej przerwy na kaw�, gdy przygl�dam si� g�rom.
Tyle o moich pisarskich sztuczkach.
Chc� tu doda� kilka s��w na inny temat. Ilo�� poczty, jak� otrzymuj� od czytelnik�w, wzros�a ostatnio do�� znacznie i po prostu nie ma sposobu, bym m�g� odpisywa� na listy, a przy tym nadal �y� i pisa�, zachowuj�c jednocze�nie wzgl�dn� r�wnowag� umys�u. Nie mog� ju� nawet d�u�ej pr�bowa� odpowiada� na pytania dotycz�ce mojej pracy, mnie samego, mojego nastawienia do poszczeg�lnych spraw. Chc� po prostu powiedzie� "dzi�kuj� wam", tu i teraz, wszystkim, kt�rzy znale�li czas, �eby napisa� do mnie kilka zda�. �a�uj� te�, �e nie mam wi�cej czasu.
Dzi�ki za wasz� ciekawo��.
WIECZNA ZMARZLINA
W moim poprzednim zbiorze opowiada�, "Wariant jednoro�ca", wspomnia�em w s�owie wst�pnym do tytu�owej historii, �e utw�r powsta� podczas alaskijskiego rejsu (w maju 1980 roku); wcze�niej wyliczy�em cz�� materia��w i wydarze�, kt�re doprowadzi�y do jego napisania. W trakcie pobytu w Zatoce Lodowc�w (i nieco wcze�niej, gdy odwiedzili�my lodowiec Mendenhall ko�o Juneau) poczu�em pierwsze drgnienie pomys�u na opowiadanie - co�, co by�oby zwi�zane z moc� ca�ego tego lodu i zimna. Miesi�c p�niej by�em go�ciem honorowym na Westercon w Los Angeles, przez nast�pne kilka dni przebywa�em z krewnymi Judy w San Diego, a potem pojecha�em na po�udnie w g��b Baja California, a� do San Quintin. Prowadzi�em wynaj�ty w�z na benzyn� bezo�owiow�. Zosta�o mi dok�adnie p� baku, kiedy zajechali�my na parking hotelu El Presidente w San Q - du�ego, kolorowego, imponuj�cego miejsca, w kt�rym byli�my w�a�ciwie jedynymi go��mi. Co� zwi�zanego z poczuciem, �e jeste�my prawie sami w starym hotelu, da�o mi nast�pny bodziec do opowiadania i po��czy�o si� z lodowcem, a tak�e z dyskusj� dotycz�c� sztucznej inteligencji, kt�rej przys�uchiwa�em si� na konwencie. Planowa�em jecha� jeszcze dalej na po�udnie, poniewa� krajobraz ogromnie mi si� podoba�, dop�ki nie dowiedzia�em si�, �e na po�udnie od Ensenady nie mo�na kupi� benzyny bezo�owiowej - zacz��em si� wi�c zastanawia�, czy w og�le uda mi si� wr�ci� na tym, co mi pozosta�o. (Odpowied�, �eby roz�adowa� napi�cie: jako� doturla�em si� potem do miasta na ostatniej odrobinie). W drodze powrotnej zacz��em te� my�le� o kontra�cie mi�dzy Baja a Alask�. Mniej wi�cej w tym samym czasie przeczyta�em te� Forgotten Peninsula Josepha Wooda Krutcha i Corning into the Country Johna McPhee, aby dotrzymywa�y tym my�lom towarzystwa. Wra�enia te si� przenika�y, a wtedy, na lotnisku w LA, pods�ucha�em okropn� k��tni� mi�dzy jakim� facetem i kobiet�, kt�ra w pewnym sensie pos�u�y�a jako katalizator wszystkiego powy�szego. Gdy lecia�em do domu, zrodzi� si� og�lny pomys� na zamieszczone tu opowiadanie i przysz�y mi do g�owy pierwsze wyobra�enia o g��wnych postaciach.
Niczego nie przelewa�em na papier przez nast�pne kilka lat.
Ludzie, kt�rzy nie pisz�, s� czasami zaniepokojeni, gdy wspominam o takich rzeczach. Ale, jak ju� powiedzia�em w moim wst�pie, �yj� z duchami i zwykle ich towarzystwo jest przyjemne. By�em zbyt zaj�ty, �eby napisa� to opowiadanie, i nie mia�o to �adnego znaczenia. W ka�dej chwili mam pewn� liczb� postaci i historii gotowych do dzia�ania, kiedy tylko b�d� mia� na to czas albo ochot�. Tymczasem dobrze jest mie� je wok� siebie. Gdy opowiadanie jest ju� napisane, zwykle odchodz� albo, co najwy�ej, odwiedzaj� mnie, ale tylko z rzadka.
Tak wi�c �y�em z "Wieczn� zmarzlin�" i jej bohaterami przez kilka lat. I wtedy, pewnego dnia, czas i pragnienie po��czy�y si� i zacz��em pisa�. Nim sko�czy�em, George R. R. Martin zatelefonowa� do mnie, m�wi�c, �e jeste�my zaproszeni, by przeczyta� co� w Taos za tydzie� czy dwa. Wygl�da�o to na dobry pomys�, wi�c podkr�ci�em tempo i zdo�a�em sko�czy� opowiadanie dwa wieczory przed czytaniem - lubi� mie� nowy materia� na takich spotkaniach, kiedy to tylko mo�liwe. Nie mia�em okazji, �eby na czas doprowadzi� tekst do porz�dku, zatem dokonywa�em poprawek praktycznie w trakcie czytania. Gdy sko�czy�em, George rado�nie powiedzia� mi, �e dostan� za to Hugo. A nast�pnego dnia Ellen Datlow, redaktorka "Omni", zadzwoni�a i powiedzia�a: "Rozumiem, �e wczoraj wieczorem przeczyta� pan w Taos opowiadanie pod tytu�em "Wieczna zmarzlina". Chc� je kupi�". Zacz��em si� zastanawia�, czy nazwa jej czasopisma nie jest skr�tem od "omnibus", ale okaza�o si�, �e tego ranka rozmawia�a z George'em o innej sprawie, a on skorzysta� z okazji, �eby mnie zareklamowa�. M�wi�c kr�tko, sprzeda�em Ellen to opowiadanie dla "Omni" (nast�pi�o d�ugie techniczne op�nienie, zanim ukaza�o si� ono w kwietniu 1986 roku), George mia� racj� co do Hugo (musz� go sk�oni�, �eby mi powiedzia�, jak czasami robi takie rzeczy), a poniewa� w nast�pnym roku nie mog�em pojecha� na konwent do Anglii, Ellen przyj�a nagrod� w moim imieniu, a Melinda Snodgrass przywioz�a mi j� do Nowego Meksyku.
Dzi�ki, George; dzi�ki, Ellen; dzi�ki, Melindo; i dzi�kuj� wam wszystkim, drzewa bud�am i foki.
Wysoko na zachodnim zboczu Kilimand�aro le�y wyschni�te i zamarzni�te �cierwo lamparta. Autor jest zawsze potrzebny, �eby wyja�ni�, co ono tam robi�o, poniewa� sztywne lamparty nie m�wi� zbyt wiele.
MʯCZYZNA. Muzyka zdaje si� przychodzi� i odchodzi� wed�ug w�asnej woli. Przynajmniej kr�cenie ga�k� zestawu przy ��ku nie ma wp�ywu na jej obecno�� czy nieobecno��. Na wp� znajoma, obca, w pewien spos�b niepokoj�ca melodia. Telefon dzwoni, a on go odbiera. Po drugiej stronie nikogo nie ma. Znowu.
Cztery razy w ci�gu p� godziny, podczas gdy doprowadza� si� do porz�dku, ubiera� i powtarza� swoje argumenty, otrzyma� g�uche telefony. Kiedy sprawdzi� na portierni, powiedziano mu, �e nikt nie dzwoni�. Ale ten cholerny urz�dniczy automat na pewno nie dzia�a� jak nale�y - jak wszystko inne w tym miejscu.
Wiatr, i tak ju� porywisty, wzmaga si�, ciskaj�c cz�stki lodu o budynek z odg�osem mn�stwa drapi�cych malutkich pazur�w. Wycie stalowych okiennic wracaj�cych na swoje miejsce zaskakuje go. Ale najgorsze jest to, �e zdaje mu si�, i� spojrzawszy odruchowo w najbli�sze okno, zobaczy� jak�� twarz.
To oczywi�cie niemo�liwe. To jest trzecie pi�tro. �wiat�o igra z miotanymi p�atkami: nerwy.
Tak. Jest nerwowy od ich przyjazdu tego ranka. By� nawet wcze�niej...
Przebija si� przez rzeczy Dorothy na blacie, znajduje ma�y pakunek po�r�d swoich przedmiot�w. Odpakowuje p�aski, czerwony prostok�t wielko�ci paznokcia swojego kciuka. Podwija r�kaw i wklepuje ten plaster w zgi�cie lewego �okcia.
�rodek uspokajaj�cy natychmiast wnika do jego krwiobiegu. Bierze kilka g��bokich wdech�w, po czym odrywa plaster i wrzuca go do zestawu na odpady. Opuszcza r�kaw, si�ga po kurtk�.
Muzyka staje si� g�o�niejsza, jakby rywalizowa�a z podmuchami wiatru, z grzechotaniem lodowych p�atk�w. W przeciwleg�ym k�cie pokoju w��cza si� sam z siebie wideoekran.
Twarz. Ta sama twarz. Tylko przez chwil�. Jest pewien. A potem poza kana�ami statyczne, faliste linie. �nieg. �mieje si� cicho.
W porz�dku, r�bcie tak dalej, nerwy, my�li. Macie wszelkie powody. Ale teraz dorwie was ukajacz. Lepiej bawcie si� szybko. Zaraz zostaniecie powstrzymane.
Wideoekran pokazuje widowisko porno.
U�miechaj�c si�, kobieta dosiada m�czyzny...
Obraz przeskakuje na bezg�o�nego komentatora m�wi�cego o tym czy o tamtym.
Prze�yje. Zawsze udaje mu si� przetrwa�. On, Paul Plaige, robi� ju� wcze�niej ryzykowne rzeczy i zawsze wychodzi� z tego ca�o. Problem tylko w tym, �e obecno�� Dorothy tworzy rodzaj deja vu, kt�re burzy jego spok�j. Niewa�ne.
Ona czeka na niego w barze. Niech czeka. Kilka drink�w sprawi, �e �atwiej b�dzie j� przekona� - o ile nie stanie si� k��liwa. To te� czasami si� zdarza. Tak czy owak musi jej to wybi� z g�owy.
Cisza. Wiatr zamiera. Drapanie ustaje. Muzyka zamilk�a.
Furkotanie. Okiennice otwieraj� si� na puste miasto.
Cisza pod ca�kowicie zachmurzonym niebem. G�ry lodu otaczaj� to miejsce. �adnego ruchu. Nawet wideo zamar�o.
Wzdraga si�, widz�c nag�y b�ysk z zespo�u na peryferiach, daleko po lewej, na drugim ko�cu miasta. Laserowy promie� uderza w najwa�niejsze miejsce lodowca i jego czo�o odpada.
Kilka chwil p�niej s�yszy g�uchy, grzmi�cy odg�os krusz�cego si� lodu. Sypka burza narasta jak przybrze�na fala u st�p lodowej g�ry. U�miecha si�, my�l�c o pot�dze, wyborze odpowiedniej chwili, prezentacji. Andrew Aldon... zawsze przy pracy, pojedynkuje si� z �ywio�ami, doprowadza do pata sam� natur�, nie�miertelny stra�nik Playpoint. Przynajmniej Aldon nigdy si� nie psuje.
Zn�w zapada cisza. Gdy patrzy na to, jak wzniesiony �nieg opada, czuje, �e ukajacz zaczyna dzia�a�. Dobrze b�dzie nie musie� si� ju� martwi� o pieni�dze. Minione dwa lata bardzo go wyczerpa�y. Widzia�, jak wszystkie jego inwestycje upadaj� podczas Wielkiego Krachu - to wtedy jego nerwy zacz�y si� odzywa�. By� teraz delikatniejszy ni� przed stuleciem, gdy jako m�ody, ko�cisty najemnik wybiera� si�, by zdoby� maj�tek i cieszy� si� nim. I uda�o mu si�. Teraz musi to powt�rzy�, chocia� tym razem b�dzie to �atwiejsze - tylko �e jest Dorothy.
My�li o niej. Sto lat m�odsza od niego, wci�� jeszcze przed trzydziestk�, czasami lekkomy�lna, przyzwyczajona do wszystkich dobrych rzeczy w �yciu. Jest w Dorothy co� kruchego, czasem tak bardzo si� od niego uzale�nia, �e czuje si� dziwnie poruszony. Kiedy indziej po prostu diabelnie go to irytuje. By� mo�e nie sta� go teraz na nic bli�szego mi�o�ci: od czasu do czasu niejasna odpowied�, gdy jest potrzebny. Ale oczywi�cie ona jest przy forsie. To rodzi pewien stopie� niezb�dnej uprzejmo�ci, przynajmniej dop�ki nie zrobi znowu w�asnych pieni�dzy. Ale �adna z tych rzeczy nie jest powodem, dla kt�rego musi powstrzyma� j� od towarzyszenia sobie w podr�y. To co� innego ni� mi�o�� czy pieni�dze. To walka o prze�ycie.
Laser zn�w b�yska, tym razem po prawej. Czeka na �oskot.
POS�G. To nie jest �adna poza. Le�y zmro�ona w lodowej jaskini. Wygl�da jak jedna z mniej wygodnie u�o�onych postaci Rodina, cz�ciowo oparta na lewym boku, z prawym �okciem uniesionym nad g�ow�. R�ka zwisa blisko twarzy, ramiona opieraj� si� o �cian�, lewa noga jest ca�kowicie zakopana.
Ma na sobie szare futrzane okrycie z kapturem, kt�ry - odsuni�ty do ty�u - ujawnia skr�cone pasma ciemnoblond w�os�w; ma niebieskie spodnie; na widocznej nodze jest czarny but.
Pokrywa j� l�d i w wielokrotnie za�amanym �wietle jaskini to, co mo�na dostrzec z jej rys�w, nie jest nieprzyjemne, ale te� nie jest uderzaj�co atrakcyjne. Wygl�da na dwadzie�cia kilka lat.
Na �cianach i pod�odze jaskini wida� kilka p�kni��. Na g�rze niezliczone sople zwisaj� jak stalaktyty, skrz�c si� niby klejnoty w po wielekro� odbitym �wietle. Do groty prowadz� pochy�e stopnie z pos�giem na szczycie, co nadaje temu miejscu wygl�d niejako kaplicy.
Niekiedy, gdy pow�oka chmur p�ka o �wicie, czerwonawe �wiat�o pada na jej posta�.
Tak naprawd� przesun�a si� w trakcie stulecia - o kilka cali, z powodu przemieszczania si� lodu. Sztuczki �wiat�a sprawiaj� jednak, �e zdaje si� przesuwa� cz�ciej.
Ca�a ta dramatyczna scena mo�e tworzy� wra�enie, �e to po prostu wzruszaj�ca kobieta, kt�ra - z�apana w pu�apk� - zamarz�a tu na �mier�, a nie pos�g �yj�cej bogini stoj�cy w miejscu, gdzie si� to wszystko zacz�o.
KOBIETA. Siedzi w barze przy oknie. Patio na zewn�trz jest szare, kanciaste, zasypane �niegiem; kwietniki wype�niaj� martwe ro�liny - sztywne, sp�aszczone, zamarzni�te. Jej ten widok nie przeszkadza. Daleka jest od tego. Zima to pora �mierci i ch�odu, a ona lubi, gdy si� jej o tym przypomina. Podoba si� jej perspektywa walki z jej ozi�b�ymi i doskonale widocznymi k�ami. Nik�e mgnienie �wiat�a przelatuje nad patio, a za nim odg�os odleg�ego huku. Pije wolno swojego drinka, oblizuje wargi i s�ucha �agodnej muzyki, kt�ra wype�nia powietrze.
Jest sama. Barman i reszta personelu s� z rodzaju mechanicznego. Gdyby kto� inny ni� Paul wszed� do �rodka, zacz�aby pewnie krzycze�. S� jedynymi lud�mi w hotelu w tym d�ugim martwym sezonie. Wy��czywszy �pi�cych, s� jedynymi lud�mi w ca�ym Playpoint.
I Paul... B�dzie wkr�tce obok, �eby zabra� j� do jadalni. Tam, je�li zechc�, mog� wezwa� holoduchy, kt�re zaludni� inne stoliki. Ona tego nie chce. Lubi by� sama z Paulem o takiej porze, tu� przed wielk� przygod�.
Przy kawie opowie jej o swoich planach i by� mo�e jeszcze tego popo�udnia uda si� im zdoby� konieczne wyposa�enie, by rozpocz�� poszukiwania tego, co zn�w postawi�oby go finansowo na nogi, przywr�ci�o mu szacunek do samego siebie. Oczywi�cie, b�dzie to niebezpieczne i bardzo op�acalne. Ko�czy drinka, wstaje i idzie do baru po nast�pnego.
I Paul... Naprawd� z�apa�a spadaj�c� gwiazd�, zawadiak�, kt�rego opu�ci�o szcz�cie, m�czyzn� ze wspania�� przesz�o�ci� balansuj�cego na kraw�dzi ruiny. Hu�tawka trwa�a ju�, gdy spotkali si� przed dwoma laty, co czyni�o to jeszcze bardziej podniecaj�cym. Oczywi�cie, potrzebowa� kobiety takiej jak ona, �eby si� na niej wesprze� w takim czasie. Nie chodzi�o tylko o jej pieni�dze. Nigdy nie mog�a uwierzy� w rzeczy, kt�re opowiadali o nim jej zmarli rodzice. Nie, jemu naprawd� na niej zale�y. Jest dziwnie kruchy i zale�ny.
Chce go zmieni� na powr�t w m�czyzn�, kt�rym kiedy� musia� by�, a wtedy rzecz jasna ten m�czyzna te� b�dzie jej potrzebowa�. To, czym by� - oto, czego potrzebuje najbardziej - m�czyzna, kt�ry mo�e si�gn�� nieba i wyrzuci� ze� ksi�yc. Musia� by� taki dawno temu.
Pr�buje drugiego drinka.
Mimo wszystko niech si� lepiej ten sukinsyn pospieszy. Zaczyna by� g�odna.
MIASTO. Playpoint znajduje si� w �wiecie znanym jako Balfrost, na szczycie wysokiego p�wyspu, kt�ry opada ku zamarzni�temu teraz morzu. Playpoint posiada wszystkie urz�dzenia niezb�dne na placu zabaw dla doros�ych i jest jednym z najpopularniejszych miejsc wypoczynku w tym sektorze galaktyki od p�nej wiosny do wczesnej jesieni: w przybli�eniu przez pi��dziesi�t ziemskich lat. P�niej zima nadchodzi jak zlodowacenie i wszyscy wyje�d�aj� na p� wieku - albo na p� roku, zale�y, jak kto patrzy na takie sprawy. W tym czasie nad Playpoint piecz� sprawuje ta zautomatyzowana rutyna obronno-konserwacyjna. Jest to samonaprawiaj�cy si� system, zaprogramowany na czyszczenie, od�nie�anie, topienie, rozmi�kczanie i ogrzewanie wszystkiego, co potrzebuje takiej opieki, a tak�e na bezpo�redni� walk� z wdzieraj�cym si� do miasta lodem i �niegiem. Wszystkie te dzia�ania wykonywane s� pod nadzorem dobrze zabezpieczonego centralnego komputera, kt�ry bada tak�e wzory pogodowe i klimatyczne, r�wnie dobrze przewiduj�c, jak reaguj�c.
System ten pracowa� z powodzeniem przez wiele stuleci, oddaj�c Playpoint wio�nie i przyjemno�ciom we wzgl�dnie dobrym stanie przy ko�cu ka�dej d�ugiej zimy.
Za Playpoint s� g�ry, woda (albo l�d, w zale�no�ci od pory roku) z trzech stron, a satelity nawigacyjne i pogodowe wysoko w g�rze. W bunkrze pod budynkiem administracji jest para �pi�cych - zazwyczaj m�czyzna i kobieta - kt�rzy budz� si� mniej wi�cej raz w roku, by osobi�cie przeprowadzi� inspekcj� funkcjonowania systemu konserwacyjnego i zaj�� si� wszelkimi szczeg�lnymi sytuacjami, kt�re mog�y powsta�. W razie nadzwyczajnej potrzeby alarm mo�e ich obudzi� w ka�dej chwili. Otrzymuj� dobr� zap�at� i przez te lata dowiedli, �e warci s� zainwestowanych w nich pieni�dzy. Centralny komputer ma do dyspozycji materia�y wybuchowe i lasery, a tak�e najrozmaitsze roboty. Zwykle troch� wyprzedza gr� i rzadko na d�ugo pozostaje w tyle.
W tej chwili sytuacja jest mniej wi�cej wyr�wnana, bo pogoda by�a ostatnio wyj�tkowo dokuczliwa.
Zzzzt! Nast�pny lodowy blok zmieni� si� w ka�u��.
Zzzzt! Ka�u�a zosta�a odparowana. Cz�steczki wspinaj� si� do miejsca, gdzie mog� si� spotka� i powr�ci� jako �nieg.
Lodowce szuraj� stopami, posuwaj� si� naprz�d. Zzzzt!
Ich zysk sta� si� strat�.
Andrew Aldon dok�adnie wie, co robi.
ROZMOWY. Potrzebuj�cy smaru kelner oddala si� chwiejnie po tym, jak ich obs�u�y�; przechodzi przez ko�ysz�ce si� dwuskrzyd�owe drzwi.
Ona chichocze.
- Rozbujany - m�wi.
- Urok Starego �wiata - zgadza si� on, pr�buj�c bezskutecznie spojrze� jej w oczy, gdy sam si� u�miecha.
- Wszystko masz opracowane? - pyta ona, gdy zaczynaj� je��.
- Tak jakby - m�wi, zn�w si� u�miechaj�c.
- To znaczy tak czy nie?
- I to, i to. Potrzebuj� wi�cej informacji. Najpierw chc� p�j�� i sprawdzi�, czy tak si� sprawy maj�. Wtedy b�d� m�g� wybra� najlepszy spos�b dzia�ania.
- Widz�, �e u�ywasz zaimka w liczbie pojedynczej - m�wi ona spokojnie, odwzajemniaj�c ostatecznie jego spojrzenie.
Jego u�miech zamarza i wi�dnie.
- M�wi�em tylko o ma�ym, wst�pnym zwiadzie - rzuca cicho.
- Nie - stwierdza ona. - My. Nawet na ma�y, wst�pny zwiad.
On wzdycha i odk�ada widelec.
- To b�dzie mia�o naprawd� niewiele wsp�lnego ze wszystkim, co nast�pi p�niej - zaczyna. - Sytuacja bardzo si� zmieni�a. B�d� musia� znale�� now� tras�. To b�dzie po prostu nudna robota, �adnej zabawy.
- Nie przyjecha�am tu dla zabawy - odpowiada ona. - Mieli�my wszystko robi� razem, pami�tasz? Obejmuje to nud�, niebezpiecze�stwo i wszystko inne. Taka by�a umowa, kiedy zgodzi�am si� zap�aci� za nasz� drog�.
- Przeczuwa�em, �e do tego dojdzie - m�wi on po chwili.
- Dojdzie do tego? To zawsze tam by�o. Taka by�a nasza umowa.
On podnosi sw�j kielich i pije wino ma�ymi �ykami.
- Jasne. Nie pr�buj� pisa� na nowo historii. Chodzi tylko o to, �e sprawy posun�yby si� szybciej naprz�d, gdybym cz�� wst�pnego rozpoznania m�g� zrobi� sam. Sam mog� porusza� si� szybciej.
- A sk�d ten po�piech? - pyta ona. - Kilka dni w t� czy w tamt�. Jestem w bardzo dobrej formie. A� tak bardzo ci� nie spowolni�.
- Wydawa�o mi si�, �e nieszczeg�lnie ci si� tutaj podoba. Chcia�em tylko przyspieszy� sprawy, �eby�my mogli si� st�d wynie��.
- To bardzo �adnie z twojej strony - m�wi, zaczynaj�c znowu je��. - Ale to m�j problem, prawda? - Podnosi wzrok i patrzy na niego. - Chyba �e z jakiego� innego powodu nie chcesz, �ebym z tob� sz�a? On opuszcza szybko oczy, podnosi widelec.
- Nie b�d� niem�dra. Ona u�miecha si�.
- A wi�c ustalone. Pojad� z tob� dzi� po po�udniu poszuka� szlaku.
Muzyka milknie, a zast�puje j� odg�os przypominaj�cy chrz�kni�cie. Potem odzywa si� g��boki, m�ski g�os:
- Prosz� mi wybaczy�, bo mo�e wygl�da� na to, �e pods�uchuj�. W rzeczywisto�ci jest to tylko cz�� nieskomplikowanej funkcji monitoruj�cej, kt�rej dzia�anie utrzymuj�...
- Aldon! - wykrzykuje Paul.
- Do pa�skich us�ug, panie Plaige, powiedzmy. Decyduj� si� ujawni� moj� obecno�� tylko dlatego, �e w istocie was pods�ucha�em, a sprawa waszego bezpiecze�stwa bierze g�r� nad dobrymi manierami, kt�re w innym wypadku nakazywa�yby pow�ci�gliwo��. Otrzymuj� doniesienia wskazuj�ce na to, �e tego popo�udnia mo�emy mie� tu wyj�tkowo z�� pogod�. Je�li wi�c planowali�cie d�u�szy pobyt na zewn�trz, zaleca�bym, �eby�cie go od�o�yli na p�niej.
- Och - m�wi Dorothy.
- Dzi�ki - rzuca Paul.
- Teraz si� usun�. �ycz� smacznego posi�ku i mi�ego , pobytu.
Muzyka powraca.
- Aldon? - m�wi Paul. Nie ma odpowiedzi.
- Wygl�da na to, �e zrobimy to jutro albo p�niej.
- Tak - zgadza si� Paul i po raz pierwszy tego dnia jego u�miech nie jest wymuszony. Ale my�li szybko.
�WIAT. �ycie na Balfrost toczy si� w szczeg�lnych cyklach. Podczas d�ugiej zimy odbywaj� si� wielkie migracje �ycia zwierz�cego i na po�y zwierz�cego do region�w r�wnikowych. Wci�� trwa �ycie w g��binach m�rz. A wieczna zmarzlina wibruje w�asnym �yciem.
Wieczna zmarzlina. Przez ca�� zim�, a potem wiosn� zmarzlina �yje, osi�gaj�c szczyty rozwoju. Jest powi�zana grzybniami: wij�cymi si�, zag��biaj�cymi, dotykaj�cymi, sup�aj�cymi i tworz�cymi zwoje, kt�re si�gaj� dalej, by wnikn�� w inne formacje. Otacza glob, wibruj�c przez ca�� zim� niczym zbiorowa pod�wiadomo��. Wiosn� wysy�a w g�r� �odygi, na kt�rych na kilka dni rozwijaj� si� szare, podobne do kwiat�w dodatki. Potem kwiaty te upadaj� i ukazuj� si� ciemne str�ki, kt�re nast�pnie p�kaj� z cichym trzaskiem, uwalniaj�c chmury skrz�cych si� zarodnik�w roznoszonych prawie wsz�dzie przez wiatry. Zarodniki s� niezwykle trwa�e, tak jak grzybnie, kt�rymi pewnego dnia si� stan�.
Letni �ar toruje sobie wreszcie drog� do wn�trza wiecznej zmarzliny i w��kna zapadaj� w drzemk�, nast�puje d�ugi okres u�pienia. Kiedy wraca ch��d, zostaj� pobudzone, zarodniki wysy�aj� m�ode nitki, kt�re naprawiaj� stare uszkodzenia, tworz� nowe synapsy. Zaczyna p�yn�� strumie�. �ycie lata jest jak gasn�cy sen. Przez wieki tak si� w�a�nie rzeczy mia�y na Balfrost. Potem bogini zarz�dzi�a co� innego. Kr�lowa zimy rozpostar�a r�ce i przysz�a zmiana.
�PI�CY. Paul idzie po�r�d wiruj�cych p�atk�w do budynku administracji. �atwiej, ni� przewidywa�, uda�o si� mu nak�oni� Dorothy do u�ycia zespo�u do wywo�ywania snu, aby dobrze wypocz�a przed jutrzejszym dniem. Uda�, �e sam korzysta z drugiego, i opiera� si� jego przymileniom, a� nabra� pewno�ci, �e zasn�a i �e mo�e si� wymkn�� nie zauwa�ony.
Dostaje si� do przypominaj�cego krypt� budynku, mija stare, dobrze znane k�ty, schodzi na d� po niewielkiej pochy�o�ci. Sala nie jest zamkni�ta i jest tam troch� ch�odno, ale zaczyna si� poci�. Dwie kabiny ch�odnicze dzia�aj�. Sprawdza ich system monitoruj�cy i widzi, �e wszystko jest w porz�dku.
Dobrze, naprz�d! Po�ycz teraz wyposa�enie. Nie b�d� go u�ywa�.
Waha si�.
Zbli�a si� i patrzy w d� przez przezroczyste p�yty na twarze �pi�cych. �adnego podobie�stwa, dzi�ki Bogu. Wtedy zdaje sobie spraw�, �e dr�y. Cofa si�, odwraca i umyka ku cz�ci magazynowej.
P�niej, wioz�c na ��tym skuterze �nie�nym specjalne wyposa�enie, zmierza w g��b l�du.
�nieg przestaje pada� i wiatry zamieraj�. U�miecha si�. �nieg skrzy si� przed nim, a elementy krajobrazu nie wydaj� si� a� tak nieznajome. Nareszcie dobre znaki.
Wtedy co� przecina mu drog�, odwraca si�, zatrzymuje i staje naprzeciwko.
ANDREW ALDON. Andrew Aldon, niegdy� m�czyzna wielkiej uczciwo�ci i pomys�owo�ci, na �o�u �mierci wybra� dalsze istnienie pod postaci� programu komputerowego i od tego czasu zaczarowane wrzeciono jego umys�u wykonuje wahad�owe ruchy i tka jako program podejmuj�cy decyzje przy centralnej analizie danych w wielkim stra�niczym komputerpleksie w Playpoint. I tam funkcjonuje jako program wielkiej uczciwo�ci i pomys�owo�ci. Utrzymuje miasto w dobrym stanie i walczy z �ywio�ami. Nie tylko odpowiada na dora�ne naciski, przewiduje te� konieczne zmiany w strukturze i dzia�aniach; zazwyczaj przechytrza pogod�. Niczym zawodowy �o�nierz, kt�rym kiedy� by�, utrzymuje si� w stanie ci�g�ej gotowo�ci - co nie jest tak naprawd� trudne, je�li wzi�� pod uwag� dost�pne mu �rodki. Rzadko si� myli, zawsze jest kompetentny, czasami - b�yskotliwy. Od czasu do czasu czuje odraz� do swojego bezcielesnego stanu. Od czasu do czasu czuje si� samotny.
Tego popo�udnia zagadk� jest dla niego nag�a zmiana kierunku burzy, kt�r� uprzednio przewidzia�, i okres �askawej pogody, kt�ry nast�pi� po tym meteorologicznym dziwactwie. Jego wyliczenia by�y eleganckie, ale pogoda taka nie by�a. Wydaje si� osobliwe, �e nadesz�o to w okresie wyst�powania tak wielu innych ma�ych nieprawid�owo�ci, jak cho�by niezwyk�ego wzrostu odporno�ci lodu, awarii sprz�tu i dziwnego zachowania mechanizm�w w jedynym zaj�tym pokoju w hotelu - w pokoju, w kt�rym, co by�o dla niego przykre, zamieszka� niepo��dany duch z przesz�o�ci.
Tak wi�c przygl�da si� temu przez jaki� czas. Got�w jest interweniowa�, kiedy Paul wchodzi do budynku administracji i zmierza do bunkr�w. Ale Paul nie robi nic, co mog�oby wyrz�dzi� krzywd� �pi�cym. Jego ciekawo�� jest najwi�ksza, gdy m�czyzna wyci�ga wyposa�enie. Wci�� si� przygl�da. Robi tak, poniewa� jego zdaniem Paula na-�'; le�y obserwowa�.
� Aldon postanawia zareagowa� dopiero wtedy, gdy wykrywa dzia�anie, kt�re sprzeciwia si� ca�emu jego do�wiadczeniu. Wysy�a jedn� ze swoich ruchomych jednostek, aby przechwyci�a Paula, kiedy ten opuszcza miasto. �lizgacz dogania go na zakr�cie i zagradza mu drog�, staj�c z uniesionym jednym z akcesori�w.
- Zatrzymaj si�! - wzywa Aldon przez g�o�nik. Paul hamuje, zatrzymuje sw�j pojazd i siedzi przez chwil�, przypatruj�c si� maszynie. Potem u�miecha si� nieznacznie.
- Zak�adam, �e masz dobry pow�d, by ogranicza� swobod� poruszania si� go�cia.
- Twoje bezpiecze�stwo jest spraw� nadrz�dn�.
- Jestem ca�kowicie bezpieczny.
- W tej chwili.
- Co masz na my�li?
- Ten wz�r pogodowy nagle sta� si� bardziej ni� troch� niezwyk�y. Wygl�da na to, �e zajmujesz dryfuj�c� wysepk� spokoju, podczas gdy burza szaleje wok� ciebie.
- A wi�c skorzystam teraz z tego i p�niej ponios� konsekwencje, je�li zajdzie taka potrzeba.
- To tw�j wyb�r. Chcia�em jednak, �eby by� to wyb�r oparty na pe�nej wiedzy.
- W porz�dku. Poinformowa�e� mnie. Teraz zejd� mi z drogi.
- Za chwil�. Kiedy by�e� tu ostatnio, odszed�e� w raczej niezwyk�ych okoliczno�ciach: �ami�c warunki kontraktu.
- Sprawd� w banku akt�w prawnych, je�li masz taki. Ustawa, kt�ra nakazywa�a mnie za to �ciga�, straci�a ju� moc.
- S� pewne sprawy, kt�rych nie dotycz� ustawy o przedawnieniu.
- Co przez to rozumiesz? Dostarczy�em raport opisuj�cy to, co si� sta�o tamtego dnia.
- Kt�rego, na szcz�cie dla ciebie, nie mo�na by�o sprawdzi�. K��cili�cie si� tamtego dnia...
- Zawsze si� k��cili�my. Tacy ju� po prostu byli�my. Je�li masz co� do powiedzenia na ten temat, zr�b to.
- Nie, nie mam nic wi�cej do powiedzenia na ten temat. Pragn� ci� jedynie przestrzec...
- W porz�dku, s�ysza�em przestrog�.
- Przestrzec ci� nie tylko przed tym, co oczywiste.
- Nie rozumiem.
- Nie jestem pewien, czy wszystko jest tutaj teraz takie samo jak wtedy, kiedy wyjecha�e� zesz�ej zimy.
- Wszystko si� zmienia.
- Tak, ale nie to mam na my�li. Dzieje si� tutaj co� dziwnego. Przesz�o�� nie jest ju� dobrym przewodnikiem po tera�niejszo�ci. Pojawia si� coraz wi�cej anomalii. Czasami wydaje mi si�, �e �wiat mnie sprawdza albo zabawia si� ze mn�.
- Popadasz w paranoj�, Aldon. Zbyt d�ugo ju� jeste� w tym pude�ku. Mo�e czas rozwi�za� umow�?
- Ty sukinsynu, pr�buj� ci co� powiedzie�. Przerobi�em mas� cyfr i wysz�o na to, �e ca�e to g�wno zacz�o si� wkr�tce po twoim wyje�dzie. Moja ludzka cz�� wci�� ma przeczucia i wydaje mi si�, �e istnieje zwi�zek mi�dzy tymi sprawami. Je�li wiesz o tym wszystko i mo�esz sobie z tym poradzi�, doskonale. Ale je�li nie, my�l�, �e powiniene� uwa�a�. A jeszcze lepiej zawr�� i wracaj do domu.
- Nie mog�.
- Nawet je�li co� tam jest, co�, co ci wszystko u�atwia, jak na razie?
- Co pr�bujesz mi powiedzie�?
- Przypomina mi si� stara hipoteza o Gai: Lovelock, dwudzieste stulecie...
- Inteligentne �ycie na planetach. S�ysza�em o tym. Nigdy jednak si� z tym nie spotka�em.
- Jeste� pewien? Mnie si� czasami zdaje, �e co� takiego jest moim przeciwnikiem. A je�li co� tam jest i chce ciebie... prowadzi ci� jak b��dny ognik?
- To by�by m�j problem, a nie tw�j.
- Mog� ci� przed tym ochroni�. Wracaj do Playpoint.
- Nie, dzi�kuj�. Prze�yj�.
- Co z Dorothy?
- Co z ni�?
- Zostawi�by� j� sam�, kiedy mo�e ci� potrzebowa�?
- Pozw�l mi si� tym martwi�.
- Twojej ostatniej kobiecie nie powiod�o si� zbyt dobrze.
- Cholera! Zejd� mi z drogi albo ci� rozjad�! Robot wycofuje si� ze szlaku. Wykorzystuj�c jego czujniki, Aldon patrzy, jak Paul odje�d�a.
Bardzo dobrze, stwierdza. Wiemy, na czym stoimy, Paul. I nie zmieni�e� si�. Dzi�ki temu wszystko jest �atwiejsze.
Aldon zn�w skupia swoj� podzielon� uwag�. Tym razem na Dorothy. Ma na sobie podgrzewany ubi�r. Idzie. Zbli�a si� do budynku, z kt�rego, jak widzia�a, Paul wy�oni� si� na swoim poje�dzie. Pozdrowi�a go i przekl�a, ale wiatry porwa�y jej s�owa. Ona te� tylko udawa�a, �e �pi. Gdy min�o odpowiednio du�o czasu, usi�owa�a go dogoni�. Aldon widzi, jak si� potyka, i chce ruszy� jej na pomoc, ale nie ma pod r�k� �adnej ruchomej jednostki. Kieruje jedn� w ten rejon, aby unikn�� dalszych wypadk�w.
- Do diab�a z nim - mruczy, id�c ulic�, a wst�gi �niegu unosz� si� i wykr�caj� przed ni�.
- Dok�d idziesz, Dorothy? - pyta Aldon przez pobliski megafon.
Ona zatrzymuje si� i odwraca.
- Kto...?
- Andrew Aldon - odpowiada. - Obserwowa�em twoj� w�dr�wk�.
- Dlaczego?
- Martwi� si� o twoje bezpiecze�stwo.
- Burza, o kt�rej wspomnia�e� wcze�niej?
- Mi�dzy innymi.
- Jestem du�� dziewczynk�. Potrafi� o siebie zadba�. Co rozumiesz przez "mi�dzy innymi"?
- Obracasz si� w niebezpiecznym towarzystwie.
- Paul? Jak to?
- Kiedy� zabra� pewn� kobiet� w te same dzikie okolice, ku kt�rym teraz zmierza. Ona nie wr�ci�a.
- Wszystko mi o tym powiedzia�. By� wypadek.
- I �adnych �wiadk�w.
- Co pr�bujesz powiedzie�?
- To podejrzane. To wszystko.
Ona zn�w rusza w stron� budynku administracji. Aldon prze��cza si� na inny g�o�nik, przy wej�ciu.
- O nic go nie oskar�am. Je�li postanowisz mu zaufa�, to �wietnie. Ale nie ufaj pogodzie. By�oby dla ciebie najlepiej, gdyby� wr�ci�a do hotelu.
- Dzi�kuj�, ale nie skorzystam - odpowiada, wchodz�c do budynku.
Pod��a za kobiet�, kiedy ta bada teren, �wiadomy jej przyspieszonego pulsu w momencie, gdy zatrzymuje si� przy bunkrach ch�odniczych.
- To s� �pi�cy?
- Tak. Paul zajmowa� kiedy� takie stanowisko, podobnie jak ta nieszcz�sna kobieta.
- Wiem. S�uchaj, pojad� za nim, czy ci si� to podoba czy nie. Wi�c mo�e po prostu powiesz mi, gdzie s� te skutery?
- Niech b�dzie. Zrobi� nawet wi�cej. B�d� twoim przewodnikiem.
- To znaczy?
- Prosz� o przys�ug�: tak�, z kt�rej tak naprawd� to ty b�dziesz mia�a korzy�ci.
- Co to takiego?
- W szafce z wyposa�eniem za twoimi plecami znajdziesz bransolet� ze zdalnie kierowanym czujnikiem. To dzia�aj�ce w obie strony ��cze komunikacyjne. Na�� j�. Wtedy b�d� m�g� z tob� by�. Aby ci pomaga�. Mo�e nawet, �eby ci� chroni�.
- Mo�esz mi pom�c go do�cign��?
- Tak.
- W porz�dku. Kupuj� to. - Podchodzi do szafki i otwiera j�. - Jest tu co�, co wygl�da jak bransoleta z b�yskotkami.
- Tak. Naci�nij czerwony przycisk.
Robi to. Teraz jej g�os wyra�nie dochodzi z zespo�u.
- Na�� j�, a ja wska�� ci drog�.
- W porz�dku.
�NIE�NY KRAJOBRAZ. Biel wielkich przestrzeni i wzg�rz, k�py wiecznie zielonych krzew�w, wystaj�ce miejsca z��czenia skal, k��by �niegu skr�cone jak b�czki pod biczem wiatru... �wiat�o i cie�. P�kaj�ce niebo. Szlaki w zas�oni�tych obszarach, a dalej g�adko��.
Ona jedzie za nim, w masce, opatulona.
- Zgubi�am go - mruczy, zgarbiona za zakrzywion� przedni� szyb� swojego ��tego, przypominaj�cego pocisk pojazdu.
- Ca�y czas prosto, obok tych dw�ch ska�. Zosta� po zawietrznej grzbietu. Powiem ci, kiedy skr�ci�. Mam w g�rze satelit�. Je�li chmury pozostan� rozdzielone, dziwacznie rozdzielone...
- Co masz na my�li?
- Wydaje si�, �e korzysta ze �wiat�a docieraj�cego jedyn� przerw� w pokrywie chmur nad ca�ym tym obszarem.
- Zbieg okoliczno�ci.
- Zastanawia mnie to.
- Co innego mog�oby to by�?
- To prawie tak, jakby co� otworzy�o przed nim drzwi.
- Mistycyzm u komputera?
- Nie jestem komputerem.
- Przykro mi, panie Aldon. Wiem, �e kiedy� by� pan cz�owiekiem...
- Wci�� jestem cz�owiekiem.
- Przepraszam.
- Jest wiele rzeczy, kt�re chcia�bym wiedzie�. Przybywacie tutaj o niezwyk�ej porze roku. Paul zabra� ze sob� troch� przyrz�d�w do poszukiwania minera��w...
- Tak. Prawo tego nie zabrania. W�a�ciwie jest to tutaj jedna z wakacyjnych atrakcji, nieprawda�?
- Tak. W okolicy jest wiele interesuj�cych minera��w, niekt�re z nich s� cenne.
- C�, Paul potrzebuje ich jeszcze troch�, a nie chcia�, �eby wko�o by�y ca�e t�umy, kiedy b�dzie szuka�.
- Jeszcze troch�?
- Tak, wiele lat temu trafi� tu na �y��. Kryszta�y yndella.
- Rozumiem. To ciekawe.
- A tak w og�le, dlaczego si� tym zajmujesz?
- Ochrona go�ci to cz�� mojej pracy. W twoim wypadku jestem szczeg�lnie opieku�czy.
- Jak to?
- W poprzednim �yciu poci�ga�y mnie kobiety o twoich... danych. Fizycznych, a tak�e pozosta�ych, na ile je znam. - Dwubitowa przerwa, a potem: - Rumienisz si�.
- Komplementy tak na mnie dzia�aj� - m�wi ona. - Masz diabelnie dobry system monitoruj�cy. Jak to jest?
- Och, mog� poda� temperatur� twojego cia�a, t�tno...
- Nie, chodzi mi o to, jak to jest by�... tym, czym jeste�?
Trzybitowa przerwa.
- W pewnym sensie przypominam boga. Pod innymi wzgl�dami jestem bardzo ludzki, nawet do przesady. Czuj� si� jak co� w rodzaju rozszerzenia wszystkiego, czym by�em wcze�niej. Mo�e to rekompensata albo kurczowe trzymanie si� spraw z przesz�o�ci. Przez ciebie popadam w nostalgi�, mi�dzy innymi. Nie przejmuj si�. Sprawia mi to przyjemno��.
- Chcia�abym ci� wtedy spotka�.
- I nawzajem.
- Jaki by�e�?
- Wyobra�aj mnie sobie, jak ci si� podoba. W ten spos�b b�d� wygl�da� lepiej.
Ona �mieje si�. Dopasowuje filtry. My�li o Paulu.
- A jaki o n by� wcze�niej? Paul? - pyta.
- Prawdopodobnie mniej wi�cej taki sam jak teraz, tylko mia� mniej og�ady.
- Innymi s�owy, nie chcesz powiedzie�.
Szlak wspina si� na coraz wi�ksze stromizny, skr�ca w prawo. Ona s�yszy wiatry, lecz ich nie czuje. Wszystko wok� le�y w szarym cieniu chmur, ale jej szlak, jego szlak jest o�wietlony.
- Naprawd� nie wiem - m�wi Aldon po jakim� czasi� - i nie b�d� zgadywa� w wypadku kogo�, na kim ci zale�y.
- Jaki szarmancki - zauwa�a.
- Po prostu uczciwy - odpowiada on. - M�g�bym powiedzie� co� niezgodnego z prawd�.
Wci�� posuwaj� si� ku szczytowi wzniesienia, a gdy ju� tam s�, Dorothy wdycha �apczywie powietrze i jeszcze bardziej przyciemnia okulary ochronne w odpowiedzi na nag�y blask padaj�cy z miejsca, w kt�rym lodowe pasmo rozrywa t�cze i rozsypuje we wszystkich kierunkach ich od�amki niczym konfetti.
- Bo�e! - m�wi.
- Albo bogini - odpowiada Aldon.
- Bogini �pi�ca w kr�gu p�omieni?
- Nie �pi�ca.
- To by�aby dama dla ciebie, Aldon. Gdyby istnia�a. B�g i bogini.
- Nie chc� bogini.
- Widz� jego �lady, biegn� w tamt� stron�.
- Nie zbaczaj� ani przez chwil�, jakby wiedzia�, dok�d idzie.
Ona pod��a tym tropem, przecinaj�c zbocza w kszta�cie bladego torsu. �wiat jest spokojem, �wiat�em i biel�. Aldon na jej przegubie nuci teraz cicho star� melodi� - nie jest pewna, czy o mi�o�ci, czy o wojennych sprawach. Odleg�o�ci s� zniekszta�cone, perspektywa wykrzywiona. Stwierdza, �e nuci cicho razem z nim, zmierzaj�c do miejsca, w kt�rym �lady Paula odnajduj� sw�j znikaj�cy punkt i wkraczaj� w niesko�czono��.
MI�KKI ZEGAR ZAWIESZONY NA KONARZE DRZEWA. M�j szcz�liwy dzie�. Pogoda... szlak bez przeszk�d. Pozmienia�o si�, ale nie s� to a� takie zmiany, �ebym nie pozna�, gdzie to jest. �wiat�a! Bo�e, tak! Po�ysk lodu, stosy pryzmat�w... Je�eli tylko wej�cie wci�� tam jest... Trzeba by�o zabra� materia�y wybuchowe. Dosz�o do przesuni�cia, by� mo�e zawalenia. Musi si� dosta� do �rodka. Wr�ci� p�niej z Dorothy. Ale najpierw: posprz�ta�, pozby� si�... tego. Je�li ona wci�� tam jest... By� mo�e zosta�a poch�oni�ta. Tak by�oby dobrze, najlepiej. Jednak sprawy rzadko id� tak g�adko. Ja... Kiedy to si� sta�o. Nie bytem jakby. Nie by�em czym. By�em... Ziemia si� trz�s�a. Roz�upywa�a si�, rozszczepia�a. Sople d�wi�cza�y, grzechota�y, uderza�y obok. My�la�em, �e zostaniemy przywaleni. Oboje. Ona wpada�a. Torba z kamieniami te�. Chwyci�em kamienie. Tylko dlatego, �e by�y bli�ej. Czy pomog�oby jej to, gdyby... Czy mog�em? Strop si� osuwa�. Wydosta� si�. Nie ma sensu, �eby�my oboje tu zostali. Wydosta�em si�. Ona zrobi�aby to samo. Nieprawda�? Jej oczy... Glenda! Mo�e... Nie! Nie mog�em. Po prostu nie mog�em. Czy mog�em? G�upie. Po wszystkich tych latach. By�a chwila. Ale tylko chwila. Moment uspokojenia. Gdybym wiedzia�, �e nadchodzi, m�g�bym. Nie. Uciek�em. Twoja twarz w oknie, na ekranie, kiedy� we �nie. Glenda. To nie tak, �e tego nie zrobi�em. Blask wzg�rz. Ogie� i oczy. L�d. L�d. Ogie� i �nieg. Blask ca�ego paleniska. L�d. L�d. Prosto przez l�d d�ugi szlak wi�d�. Ogie� wisi wysoko w g�rze. Krzyk. �omot. I cisza. Wydosta� si�. A jednak. Inaczej? Nie. Nigdy nie mog�o by�. Tak to ju� by�o. Nie moja wina... Do diab�a. Wszystko, co mog�em. Glenda. W g�r� i naprz�d. Tak. D�ugi zakr�t. Potem w d�. Wije si� z powrotem tam, do �rodka. Kryszta�y b�d�... Nigdy nie wr�c� do tego miejsca.
MI�KKI KONAR DRZEWA ZAWIESZONY NA ZEGARZE. Mam ci�! My�lisz, �e nie widz� przez mg��? Nie mo�esz si� do mnie zakra�� na ma�ych kocich �apkach. Tak samo tw�j wsp�lnik na drugim ko�cu drogi. Roztopi� si� te� jeszcze troch� niedaleko waszych baz. Czeka tutaj du�o odwlekanych domowych porz�dk�w... Mo�e by tak skorzysta� z przerwy. Doprowadzi� te ulice do idealnego stanu... Jak d�ugo? D�ugo... D�ugie nogi rozszerzaj� si�... Od bardzo dawna. Czy to nie dziwne, �e po��danie o tyle lat d�u�ej �yje ni� czyny? Nienaturalne. Ta pogoda. Rodzaj duchowej wiosny... Rozpostrzyj te promienie. P�o�. Topniej w moich gor�cych d�oniach o czerwonych palcach.
Cofnij si�. M�wi�. Ja tu rz�dz�. Opu�� to podw�rko. Odetkaj ten kana�. Gdy nadejdzie okazja, pozw�l mi si� obj��. Topniej. P�o�. Tu rz�dz� ja, bogini. Cofnij si�. Mam bomb� na ka�d� wie�� lodu, �wiat�o na ka�d� ciemno��. St�paj tu ostro�nie. Czuj�, �e zaczynam ci� zna�. Widz� tw�j podpis w chmurach i w wale mg�y, �ledz� twe lodowe warkocze na porywistym wietrze. Tw�j kszta�t rysuje si� wsz�dzie doko�a mnie, bia�y jak l�ni�ca �mier�. Pisane nam jest spotkanie. Niech chmury zwijaj� si� w spirale, niech l�d d�wi�czy, niech ziemia faluje. Ruszam ci naprzeciw, czy� �mier�, czy dziewica, w kryszta�owych salach na wysoko�ciach. Nie tutaj. D�ugi, powolny upadek, fasada lodu, wali si�. Topniej. Jeszcze jedna... Mam ci�!
ZAMARZNI�TY ZEGAR OSADZONY W ZMARZLINIE. Je� si� i b�bnij. Nadchodzi teraz. By� mo�e. By� mo�e. By� mo�e. M�wi�. Prz�dz. P�kaj. Rozdzielaj si�. Roz�upuj. Otw�rz si�. Nadchodzi. Za lodem, w �wiatach, kt�re zna�am. Wraca. On. Prz�dz. M�zg si��, kt�ra porusza. Aby otworzy� drog�. Przyjd� teraz. Niech nic nie przeszkadza w spotkaniu. Wpu��. Otw�rz. Chmuro, sta� spokojnie, wietrze, zosta� na uwi�zi. Niech nikt nie �mie ci si� przeciwstawia� w drodze powrotnej, moja zab�jcza mi�o�ci. To by�o ledwie wczoraj. Gar�� kamieni... Przyjd�, �piewaj�c, dopiero co uzbrojony, z ciep�ych miejsc. Patrzy�am na twoje nie zmienione oblicze. Otwieram drog�. Chod� do mnie. Niech nie przeszkodz� zaloty. Ja, okalaj�ca glob, obudzi�am si� we wszystkich swoich miejscach, �eby ci� przyj��. Ale tu, w tym specjalnym miejscu, skupiam si�, umys� sprawc�, w miejscu, gdzie to wszystko si� zacz�o, m�j z zakrwawionymi r�kami, Paul, m�j ukochany, wzywaj�c, z powrotem, na ostatnie po�egnanie, lodowy poca�unek, dotkni�cie ognia, zatrzymanie serca, zakrzepni�cie krwi, zamarzni�cie duszy, �wiat i moja nienawi�� w u�cisku z twoim umykaj�cym cia�em, nieuchwytnym od d�ugiego roku. Przyjd� do tego miejsca, ono czeka�o. Ruszam tam zn�w, przez nerw kulszowy w g�r�, do kr�gos�upa, za zamarzni�te gaiki oczne, czekaj�c i ogrzewaj�c si�. Do mnie.
Do mnie, teraz. Prz�dz i klekocz, je� si� i b�bnij. I p�ozy rysuj�ce �nieg, moje serce wycina r�wnoleg��. Ci�cie.
PIELGRZYMKA. Kluczy, skr�ca, zwalnia mi�dzy poszarpanymi wierzcho�kami - l�d opad�y, l�d wyd�wigni�ty - na polach, gdzie g�ra i lodowiec zmagaj� si� w zwolnionym tempie przy akompaniamencie rozbrzmiewaj�cych od czasu do czasu odg�os�w p�kania i �wistu, trzask�w, pomruk�w, grzechotania miotanych lodowych kryszta��w. Tutaj grunt jest pop�kany i do tego bardzo nier�wny, wi�c Paul porzuca sw�j skuter. Przytwierdza do pasa i chowa w plecaku troch� narz�dzi, zabezpiecza skuter i rozpoczyna w�dr�wk�.
Z pocz�tku porusza si� wolno i ostro�nie, ale stare odruchy powracaj� i wkr�tce przyspiesza. Przechodz�c od o�lepiaj�cego blasku do cienia, przesuwa si� mi�dzy lodowymi formami przypominaj�cymi groteskowe szklane pos�gi. Zbocze r�ni si� od tego, kt�re zapami�ta�, ale wydaje mu si�, �e dobrze trafi�. A w g��bi, na dole, po prawej...
Tak. Tamto ciemniejsze miejsce. Kanion albo te� zatarasowana prze��cz, cokolwiek to by�o. Wygl�da na to, �e i to si� zgadza. Zmienia lekko kierunek marszu. Teraz poci si� w ochronnym ubraniu, a jego oddech staje si� szybszy, w miar� jak przyspiesza. Wzrok go myli i przez chwil�, gdzie� pomi�dzy blaskiem a cieniem, zdaje mu si�, �e widzi...
Zatrzymuje si�, waha, potem kr�ci g�ow�, parska i idzie dalej.
Jeszcze sto metr�w i jest pewien. Te skaliste grzbiety na p�nocnym wschodzie, mi�dzy nimi �nie�ne strumyki twarde jak diament... Ju� tu kiedy� by�.
Bezruch prawie go przygniata. W dali widzi wiruj�ce, spienione k��by �niegu unoszone przez wiatr, tryskaj�ce z wysokiego, bia�ego szczytu. Gdy zatrzymuje si� i s�ucha uwa�nie, mo�e nawet us�ysze� te odleg�e wichry.
W �rodku chmur jest dziura, dok�adnie nad jego g�ow�. Jest tak, jakby patrzy� w d� na jezioro w kraterze.
A� nazbyt niezwyk�e. Kusi go, �eby si� odwr�ci�. Ukajacz przesta� dzia�a� i jego �o��dek si� burzy. Niemal pragnie odkry�, �e to nie to miejsce. Wie jednak, �e uczucia nie licz� si� zbytnio. Idzie dalej, a� staje przed wej�ciem.
Nast�pi�o jakie� przesuni�cie, jakie� zw�enie drogi. Zbli�a si� wolno. Pr