Rogala Małgorzata - Pełnia tajemnic (2) - Za cenę śmierci

Szczegóły
Tytuł Rogala Małgorzata - Pełnia tajemnic (2) - Za cenę śmierci
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rogala Małgorzata - Pełnia tajemnic (2) - Za cenę śmierci PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rogala Małgorzata - Pełnia tajemnic (2) - Za cenę śmierci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rogala Małgorzata - Pełnia tajemnic (2) - Za cenę śmierci - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Copyright © Małgorzata Rogala, 2022 Copyright © Wydawnictwo Poznań skie sp. z o.o., 2022 Redaktor prowadzący: Mateusz Witczak Marketing i promocja: Joanna Zalewska Redakcja: Monika Orłowska Korekta: Katarzyna Smardzewska, Maria Moczko | panbook.pl Projekt typogra iczny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl Projekt okładki i stron tytułowych: © Pola i Daniel Rusiłowiczowie Ilustracje na okładce: © Maria Petkova / Trevillion Images Zdjęcie autorki: © Marta Machej Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki Zezwalamy na udostępnianie okładki książ ki w internecie. eISBN 978-83-67176-88-0 CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznań skiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-2519 [email protected] www.czwartastrona.pl Strona 5 W miarę wzrostu bogactw rośnie i chciwość – im więcej kto ma, tym więcej pragnie. (Owidiusz) Strona 6 DZIEN PIERWSZY Strona 7 ROZDZIAŁ 1 Jak co dzień w sezonie wiosenno-letnim Dobrzyń ski wstał o szó stej rano. Włoż ył szorty, podkoszulek i klapki, po czym zszedł na parter, gdzie czekały na niego Portos i Lola. Psy na widok Michała zaczęły domagać się pieszczot, więc męż czyzna potarmosił je i podrapał za uszami, jednak gdy tylko otworzył drzwi, zwierzęta porzuciły go i wybiegły na podwó rze, kierując się do bocznej furtki prowadzącej nad jezioro. Dotarłszy z nimi na mikroskopijną plaż ę, Dobrzyń ski poczuł wdzięcznoś ć za pejzaż widniejący przed jego oczami. Słoń ce pięło się po nieboskłonie, barwiąc chmury odcieniami ż ółci i pomarań czu, pasma mgły oplatały trzcinowisko oraz wiszące tuż nad wodą konary drzew, przy drewnianym pomoś cie chybotały dwie łodzie. Na ławce jednej z nich przeciągała się leniwie biała kotka. – Blanka, ty powsinogo. – Michał uś miechnął się na widok pupilki, a ona w odpowiedzi miauknęła. Zawtó rowało jej skrzeczenie ż urawi, któ re wzbiły się w powietrze i, uformowawszy klucz, poszybowały w poszukiwaniu pokarmu. Męż czyzna odprowadził je wzrokiem, podziwiając popielate, wyciągnięte sylwetki oraz majestatyczny ruch skrzydeł, następnie zamknął oczy i odsunął od siebie napływające myś li. Po chwili dotarły do niego dź więki natury: szum poruszanego wiatrem listowia, odgłosy ptakó w gniazdujących w szuwarach, buczenie owadó w. Gromadzenie energii na nadchodzący dzień przerwały mu psy, któ re, załatwiwszy swoje potrzeby, przylgnęły bokami do jego kolan. Michał podnió sł powieki i napotkał dwie pary oczu wypełnionych nadzieją. Zanim zareagował, zwierzęta podbiegły do linii brzegu. Dobrzyń ski spojrzał na zegarek. – Kąpiel pó ź niej – odparł. – Musimy wracać . Tego roku lato dawało się we znaki. Od początku czerwca panowała ciepła i słoneczna pogoda, a w lipcu nadeszły upały i nic nie wskazywało, ż e miną przed koń cem wakacji. Na szczęś cie gorącym dniom towarzyszyły cykliczne opady deszczu, więc ró wnowaga w przyrodzie była zachowana. Pensjonat Dobrzyń skiego przeż ywał prawdziwe oblęż enie. Od momentu, gdy Michał zaczął go prowadzić , najpierw z Gabrielą, a pó ź niej sam, nigdy nie narzekał na brak klientó w, jednak czegoś takiego jeszcze nie widział: od maja trwał nieprzerwanie najazd turystó w i gra ik dostępnoś ci pokoi był zapełniony do początku paź dziernika. Gospodarz zdawał sobie sprawę, ż e ludzi przyciągnęła historia jego nież yjącej ż ony oraz okolicznoś ci jej ś mierci[1]. Niekiedy, po długim, męczącym dniu, zastanawiał się, czy powinien podziękować reporterowi, któ ry wszystko opisał, czy raczej przekląć go i posłać do stu diabłó w. W gazecie o ogó lnopolskim zasięgu zamieszczono artykuł, z któ rego wielu ludzi dowiedziało się o istnieniu Pełni – położ onej nad jeziorem o tej samej nazwie miejscowoś ci w lasach między Tucholą a Grudziądzem, w któ rej mieszkała piosenkarka Gabi Kos. Zona Michała. Niektó rzy z czytelnikó w dziennika zapragnęli zobaczyć miasteczko na własne oczy i nierzadko były to osoby mające za nic wyjątkowoś ć natury, ciszę i spokó j. W tym roku znacznie częś ciej niż w minionych latach Dobrzyń ski podejmował Strona 8 decyzję, by poprosić wybranych goś ci o spakowanie walizek przed czasem i zwró cić im pieniądze za resztę pobytu. Tak było i z czteroosobową grupą studentó w, któ rą poż egnał wczoraj. Młodzi ludzie imprezowali przez dwie noce z rzędu, nie pozwalając spać innym turystom, a na drugi dzień , skacowani, domagali się posiłkó w poza godzinami ich wydawania, obraż ając obsługę pensjonatu. Zostawili po sobie zdemolowane lokum: ś lady wymiocin na podłodze, zepsutą spłuczkę w toalecie, urwane drzwi szafy i niesprawny zamek w drzwiach. Mimo ż e pokó j został wywietrzony i posprzątany jeszcze tego samego wieczoru, Michał musiał na razie zablokować jego dostępnoś ć do czasu naprawienia szkó d. Wchodząc na posesję, gospodarz minął się z parą, któ ra przybyła do Pełni dwa dni temu. Grzegorz i Halina Jankowscy, ubrani w sportowe stroje i letnie buty, kierowali się ku zaparkowanym samochodom. – Dzień dobry, tak wcześ nie na wycieczkę? – zagadnął ich, ciekawy, dokąd jadą. – Kró tki objazd po okolicy przed ś niadaniem. – Męż czyzna otworzył auto pilotem. Jego ż ona milczała. W pierwszej chwili Michał chciał powiedzieć , ż e lepsza byłaby przechadzka, ale ugryzł się w język. To nie była jego sprawa, kto w jaki sposó b spędzał czas, dopó ki nie niszczył mienia i przyrody ani nie zakłó cał ciszy. Wymamrotał więc tylko ż yczenia miłego dnia i poszedł w stronę pensjonatu. Wejś cie do kuchni od strony podwó rza było otwarte, co oznaczało, ż e Eliza już jest na nogach. Nie tylko ona – pomyś lał, gdy dobiegł do niego ś miech Kornelii, có rki Moniki. Dobrzyń ski stanął w progu i odetchnął powietrzem nasyconym wonią przygotowywanych produktó w. Zapach ś wież ego pieczywa, posiekanego szczypiorku i jajek na twardo mieszał się z aromatem smaż onych właś nie naleś nikó w. – Dam jeś ć zwierzakom i zaraz wam pomogę – obiecał Dobrzyń ski, przełykając napływającą do ust ś linę, i uś miechnął się do szesnastolatek, któ re zatrudnił do pracy sezonowej. Có rka oraz jej przyjació łka, uczennice technikum gastronomicznego, poprosiły go w połowie czerwca, ż eby dał im szansę zdobyć doś wiadczenie i przy okazji zarobić trochę pieniędzy. Michał wahał się przez kilka dni z podjęciem decyzji, lecz gdy Monika poparła pomysł dziewczyn, widząc w nim same plusy, uległ i zrezygnował z szukania personelu pomocniczego na okres wakacji. – Nie martw się, tato, wszystko podamy punktualnie. – Lizka poprawiła czepek osłaniający jej włosy. – Po wyjeź dzie studentó w mamy znacznie mniej pracy. – I tak zostanie, dopó ki nie znajdę czasu, ż eby naprawić zniszczenia. – Wpisał ich pan na czarną listę? – Nela otworzyła słoik z kon iturą i napełniła nią salaterkę. – Tak, ale nie sądzę, ż eby chcieli jeszcze raz przyjechać . – Poczuł w kieszeni wibracje telefonu. – Przepraszam. – Cofnął się za pró g. – Halo? Tak, to ja. Nie, do koń ca wrześ nia nie mam już wolnych terminó w. Kiedy? Najwcześ niej w paź dzierniku. Nie ma drugiego pensjonatu w Pełni. Nie wiem, czy ktoś dysponuje wolnymi kwaterami, proszę poszukać w internecie. Nic na to nie poradzę. Do widzenia. – Rozłączył się i otarł pot z czoła. – Istne szaleń stwo – mruknął do siebie, wiedząc, ż e to pierwsze z wielu połączeń tego dnia. Codziennie dzwoniło do niego kilkanaś cie osó b, któ rym musiał odmó wić . *** Podkomisarz Gniewosz wbiegła na wzgó rze, gdzie znajdowały się koś ció ł i cmentarz. Stanęła i powiodła spojrzeniem po okolicy. To był jej mały rytuał, odkąd wiosną wró ciła do porannych przebież ek. Chwila dla siebie, sam na sam z nietkniętą ludzką ręką przyrodą. Zdyszana, z uczuciem radoś ci patrzyła na widoczne z gó ry zabudowania Pełni, otoczone gęstwiną drzew jezioro i znajdujący się nieopodal niego pensjonat Dobrzyń skich. Panorama niezmiennie zapierała jej Strona 9 dech w piersiach. Ponad pó ł roku temu, na jesieni, Monika podziwiała ją jako ktoś nietutejszy. Było to nazajutrz po przyjeź dzie do miasteczka, gdzie ona oraz Kornelia miały odciąć się od wydarzeń , któ re zmieniły ich ż ycie w zgliszcza, i zacząć od nowa. Odeszła od męż a tyrana, a wcześ niej postrzeliła go w obronie własnej z jego broni służ bowej. Tkwiła w toksycznym małż eń stwie przez lata, znosiła wybuchy złoś ci i przemoc. Naraż ała Nelę, długo wierząc, ż e dziecko powinno mieć pełną rodzinę bez względu na okolicznoś ci. Có rka była ś wiadkiem awantur, bicia i wybaczania. Dopiero podczas pobytu w szpitalu Monika pojęła, ż e jeś li czegoś nie zrobi, pewnego dnia nastolatka uzna znęcanie się nad bliską osobą za normę w związku. Decydując o rozwodzie i przeprowadzce, Gniewosz wybrała Pełnię, ż eby być blisko matki, osadzonej w więzieniu w Grudziądzu za fałszowanie faktur. Zamieszkała na terenie posesji Michała Dobrzyń skiego i podjęła pracę w wydziale kryminalnym miejscowego komisariatu, Kornelia zaś rozpoczęła naukę w technikum hotelarsko-gastronomicznym i, ku zaskoczeniu rodzicielki, szybko zaaklimatyzowała się w nowym miejscu, nawiązała znajomoś ci, a nawet się zakochała. U Moniki proces adaptacji przebiegł znacznie wolniej. Odetchnęła pełną piersią dopiero wtedy, gdy dostała rozwó d z orzeczeniem o winie Wojtka. Otrzymawszy dokument na początku roku, upojona odzyskaną wolnoś cią, była wreszcie gotowa, by zapuś cić korzenie w Pełni. I teraz, po upływie kolejnych miesięcy, czuła przynależ noś ć do odciętego od głó wnych dró g, ukrytego w lesie miasteczka i społecznoś ci, któ ra ż yła w swoim rytmie, bez poś piechu, odporna na pokusy wspó łczesnego ś wiata, szybko zmieniające się trendy i rosnący konsumpcjonizm. Trzask dochodzący od strony lasu przerwał policjantce snucie wspomnień . Zlustrowała okolicę czujnym spojrzeniem, lecz nikogo nie zauważ yła. Dź więk, teraz głoś niejszy, znó w zabrzmiał, po czym coś mignęło między drzewami. W pierwszej chwili Gniewosz pomyś lała o Igorze, synu lokalnej artystki, któ ry lubił wałęsać się po okolicy w ró ż nych porach, z ołó wkami i szkicownikiem w ręku. Pó ź niej jednak doszła do wniosku, ż e gdyby to był on, podszedłby, ż eby się przywitać . Lubił Monikę i miał do niej zaufanie, nie uciekłby na jej widok. Policjantka stała jeszcze przez moment, czekając, ale odgłos już się nie powtó rzył. Słoń ce ś wieciło coraz mocniej, temperatura powietrza rosła, zapowiadał się upalny dzień . Gniewosz sprawdziła, któ ra jest godzina, i ruszyła w drogę powrotną. Truchtając, dotarła do kamiennego muru otaczającego cmentarz i zauważ yła, ż e brama z kutego ż elaza jest otwarta. Na ś rodku głó wnej alei, w otoczeniu kapliczek, rzeź b i wiekowych pomnikó w stali kobieta i męż czyzna, oboje ubrani w szorty, koszulki na ramiączkach i sandały. On trzymał w dłoniach pogniecioną kartkę, ona stukała w nią palcem, coś mu tłumacząc pó łgłosem. – Dzień dobry. – Monika rozpoznała goś ci Dobrzyń skiego, Halinę i Grzegorza Jankowskich, któ rzy przyjechali do pensjonatu przedwczoraj po południu. Starszy aspirant Sokó ł twierdził, ż e tego roku Pełnię odwiedza wyjątkowo duż o turystó w, dlatego Gniewosz starała się być na bież ąco z wiedzą, kto zawitał do miasteczka, a zwłaszcza chciała poznać personalia i zobaczyć każ dego, kto wynajął pokó j w domu nad jeziorem. Wciąż miała w pamięci ostrzeż enie, któ re pó ł roku wcześ niej dostała jej matka. Ostrzeż enie pod adresem Kornelii i Moniki. Nadawca groził, ż e je skrzywdzi, jeś li osadzona Iwona Kowalewska będzie zeznawać na niekorzyś ć pozostającego na wolnoś ci małż onka. Z tego powodu była księgowa milczała, a jej có rka czujnie przyglądała się każ demu, kto nie mieszkał na stałe w Pełni. Małż onkowie drgnęli na dź więk głosu policjantki i jak na komendę podnieś li wzrok. – Dzień dobry. – Męż czyzna opuś cił rękę wzdłuż uda. – Potrzebują pań stwo pomocy? – Gniewosz zawiesiła spojrzenie na jego palcach ś ciskających papier. – Nie, po prostu… zwiedzamy. To bardzo stary cmentarz, prawda? Przedwojenny? – Jankowski wsunął dłoń z kartką do kieszeni. – Lubimy wcześ nie wstać i… Ale właś ciwie, dlaczego panią to Strona 10 interesuje? – Właś nie. – Jego ż ona oparła ręce na biodrach, przybierając wojowniczą pozycję. – Robimy coś złego? – Nic. Po prostu spytałam. Nie rozumiem, dlaczego pań stwo się denerwują. Mierzyła ich przez chwilę wzrokiem, następnie ruszyła truchtem w stronę rynku. Mijając koś ció ł, zobaczyła na placu białą toyotę yaris należ ącą do spotkanego małż eń stwa. Zwolniła, zajrzała przez szybę do ś rodka auta i zauważ yła leż ącą na siedzeniu duż ą książ kę w twardej oprawie. Na okładce widniało zdjęcie imbryka z namalowanym na ś ciance miniaturowym widokiem łąki. Pejzaż natychmiast skojarzył się policjantce z wyrobami manufaktury Wiktorii Ekielskiej. Pró bowała przeczytać tytuł publikacji, ale napis zasłaniała leż ąca na niej bluza. Omiotła więc wzrokiem resztę wnętrza i wró ciła na ś cież kę prowadzącą ze zbocza. Jeś li chciała spokojnie zjeś ć ś niadanie, musiała przyspieszyć . W momencie, gdy zaczęły się wakacje i Nela podjęła sezonową pracę w pensjonacie, gdzie miała zapewnione wyż ywienie, Gniewosz postanowiła jeś ć poranny posiłek wraz z goś ćmi Michała. Zapłaciła Dobrzyń skiemu za dwa miesiące i dzięki temu mogła codziennie przed pracą delektować się lokalnymi smakołykami: warzywami i ziołami z ogrodu, pieczonym na miejscu ż ytnim chlebem, domową kon iturą, własnoręcznie robionym serem. – To naprawdę łatwe – zapewniła Kornelia, gdy jej matka zachwycała się twarogiem z dodatkiem mięty. – Robimy go z Elizą wieczorem co drugi dzień . Gotujesz mleko, zakwaszasz maś lanką, a jak się zetnie, odsączasz na sicie lub przez gazę. I już . – Có rka pstryknęła palcami. – Potem moż esz dorzucić posiekane zioła albo zjeś ć go z czymś słodkim. W połowie drogi ze wzgó rza Monika zobaczyła wychodzącą spomiędzy drzew Jó ze inę Brzozowską. Zielarka, zwana przez niektó rych wró ż ką, do któ rej ludzie zachodzili nie tylko po to, ż eby kupić mieszankę zió ł napotnych, moczopędnych czy rozkurczowych, lecz ró wnież by poprosić ją o rozłoż enie kart na miłoś ć, pieniądze lub zdrowie, miała na sobie sięgającą kostek błękitną sukienkę i tenisó wki. Długie, ciemne włosy upięła w luź ny węzeł z tyłu głowy, nadgarstki zaś przyozdobiła bransoletkami z kolorowych kamieni. W ręku trzymała wiklinowy koszyk wypełniony liś ćmi i łodygami roś lin. Podobno liczyła sobie siedemdziesiąt sześ ć lat, ale nikt jej tyle nie dawał. Starsza kobieta miała twarz noszącą ś lady dawnej urody, była oczytana, cechował ją bystry umysł i znała się na ludziach. Mieszkała na wysokoś ci zakładu pogrzebowego Ostatnie Poż egnanie, po drugiej stronie zbocza. Jej dom znajdował się w głębi lasu i nie rzucał się w oczy ze względu na ś ciany o barwie zgniłej zieleni i dach w kolorze cegły. Urodzona i wychowana w Pełni, bezdzietna wdowa, wszystkim, któ rych znała osobiś cie, mó wiła po imieniu. – Dzień dobry, pani Jó ze ino. – Gniewosz stanęła przy kobiecie i posłała jej uś miech. – Tak wcześ nie na nogach? – W grobie się wyś pię, moje dziecko. – Brzozowska wbiła w policjantkę uważ ne spojrzenie. – Co słychać w pensjonacie? Dobrzyń ski ma pewnie urwanie głowy z turystami. – Postawiła koszyk na ś ció łce. – Fakt, jest komplet rezerwacji do paź dziernika, a i tak codziennie dzwonią ludzie i pytają, czy coś się zwolniło. Wszystko u pani w porządku? – A co ma nie być ? – Zielarka wzruszyła ramionami. – Kręcą się tutaj tacy jedni w białym samochodzie. Widziałam ich przy cmentarzu. – Kobieta i męż czyzna? – Tak. – To goś cie Michała. – Powinni wyjechać . – Słucham? – Monika zamrugała, zdezorientowana. – Dlaczego? Strona 11 – Powinni przestać szukać i wyjechać – powtó rzyła Jó ze ina i wzięła rękę policjantki w obie dłonie. – Muszę iś ć, mam trochę pracy, ale ty uważ aj na siebie. Ten męż czyzna… – Ten od Dobrzyń skiego? – wtrąciła Gniewosz, czując znajomy dreszcz pełzający po ramionach. – Nie. Ten, któ rego się boisz. – Skąd pani wie? – Na moment zabrakło jej powietrza. – Nikomu opró cz… – Po prostu wiem. Uważ aj, to zły człowiek, nigdy nie rezygnuje. – Brzozowska poż egnała się i zniknęła w gęstwie. Monika stała przez długą chwilę osłupiała, pró bując nadać sens temu, co usłyszała od Jó ze iny. Starsza kobieta była znana z tego, ż e czasem podchodziła do wybranych osó b i przekazywała im informacje. Jedni jej wierzyli i brali pod uwagę słowa zielarki, inni zaś uważ ali ją za nieszkodliwą staruszkę, któ rej z biegiem lat i pod wpływem samotniczego trybu ż ycia pomieszało się w głowie. Skąd Jó ze ina wiedziała o Wojtku? O swoim małż eń stwie Gniewosz opowiedziała jedynie Sokołowi, ponieważ mogła liczyć na jego dyskrecję. I co znaczyło stwierdzenie, ż e Jankowscy powinni wyjechać ? Policjantka chciałaby zobaczyć ich miny, gdy Brzozowska postanowi przekazać im to osobiś cie. Wyobraż ając sobie reakcję Haliny i Grzegorza, parsknęła ś miechem. Chwila rozbawienia sprawiła, ż e napięcie, któ re czuła po odbytej rozmowie, spadło. Monika zerknęła na zegarek, czas naglił. Bez dalszej zwłoki ruszyła w stronę miasteczka. Przebiegając przez rynek i kierując się ku drodze prowadzącej do pensjonatu, wró ciła myś lami do Neli. Jej serce zalała czułoś ć dla có rki i wdzięcznoś ć wobec losu, ż e obarczona bolesnymi doś wiadczeniami i z tego powodu przedwcześ nie dojrzała nastolatka odzyskała w Pełni spokó j i pogodę ducha, nawiązała przyjacielskie relacje z ró wieś nikami i radzi sobie z nauką w szkole. Obie, mając nadzieję, ż e wyczerpały limit kłó d rzucanych pod nogi przez ż ycie, zaczynały marzyć i snuć plany na przyszłoś ć. Dobiegając do ogrodzenia posesji Dobrzyń skiego, Gniewosz już nie pamiętała o spotkaniu z Brzozowską. [1] O tych wydarzeniach moż na przeczytać w książ ce Milcząc jak grób (Czwarta Strona, 2021) tej samej autorki. Strona 12 Strona 13 ROZDZIAŁ 2 Ekielski dotknął przycisku dzwoniącego budzika i przekręcił się na drugi bok. Wiktoria miała zarumienione policzki, włosy w nieładzie i zamknięte oczy. Paweł wyciągnął rękę i musnął rozgrzaną snem ż onę. Przesunął palcami po odsłoniętym fragmencie jej skó ry między koszulką a spodniami od piż amy, powędrował wyż ej, ku wypukłoś ciom piersi. Całując i pieszcząc Wikę, poczuł, jak ona otwiera się przed nim, obejmuje go i przyciąga do siebie. Pomyś lał, ż e jeszcze nie tak dawno ich małż eń stwo zmierzało ku katastro ie i nic nie wskazywało, ż e zaczną odbudowywać chwiejący się w posadach związek, dadzą sobie drugą szansę. To on zainicjował rozmowę, któ ra była początkiem zmian. Na szczęś cie wciąż się kochali, pamiętali szczęś liwe dni, byli gotowi na wysłuchanie drugiej strony. Dzięki niewygasłemu uczuciu i ż ywym wspomnieniom zdołali wyjaś nić nieporozumienia, wybaczyć sobie, zapomnieć o urazach. – Spó ź nisz się do pracy – wyszeptała Wiktoria tuż przy jego ustach, gdy leż eli spleceni w uś cisku, odpoczywając po miłosnym poranku. Patrząc w zasnute mgłą oczy ż ony, Ekielski poczuł wzbierającą w nim czułoś ć. – Jestem szefem – odparł. – Nawet szef musi kiedyś zwlec tyłek z łó ż ka. – Wika ze ś miechem odrzuciła kołdrę i owinęła się satynową podomką. Wzięła prysznic, potem zeszła na parter i gdy Paweł dwadzieś cia minut pó ź niej stanął w progu kuchni, na domownikó w już czekał posiłek. Niebawem do rodzicó w dołączyli synowie. Jedząc razem, przekomarzali się, wymieniali plotki zasłyszane w miasteczku, planowali dzień . Wiktoria opowiadała o nowych zamó wieniach, któ re realizowała wraz z Igorem, Paweł zaś chwalił młodszego syna. Kacper, wzorem Kornelii, postanowił pracować tego lata. Wybrał praktyki w irmie ojca. W sezonie letnim przedsiębiorstwo remontowo-budowlane Ekielskiego ledwo nadąż ało z realizacją zleceń . Pracownicy chodzili na urlopy, więc każ da para rąk była mile widziana. Osiemnastolatek odbierał telefony, roznosił dokumenty, układał segregatory na pó łkach, a jak było trzeba, parzył kawę. I uczył się, ż e pieniądze nie spadają z nieba. Paweł kolejny raz pomyś lał, ż e w chwili, gdy on i Wiktoria zaczęli ratować swoje małż eń stwo, stopniowo zniknęły też problemy wychowawcze z młodszym synem. Wika twierdziła, ż e to takż e zasługa Neli Gniewosz, w któ rej chłopak zakochał się po uszy. – Ja przygotowałam ś niadanie, więc panowie sprzątają. – Ekielska pierwsza wstała od stołu. – Idę już do pracowni. – Jej oczy spoczęły na Igorze. Dwudziestojednolatek skinął głową. – Wypiję jeszcze jedną kawę i też będę się zbierać . – Paweł podstawił iliż ankę pod dysze ekspresu. – Kacper? Kwadrans ci wystarczy? – Spoko, tato. – Syn sięgnął do tylnej kieszeni po telefon i przebiegł palcami po wyś wietlaczu. – W takim razie widzimy się przy samochodzie. – Ojciec uruchomił laptop, ż eby pobież nie sprawdzić służ bową pocztę. Strona 14 – No to pa, chłopaki. – Wika musnęła wargami usta męż a i potarmosiła czuprynę Kacpra. On jak zwykle zrobił unik i przypomniał: – Mamo, nie jestem dzieckiem. Ona, jak zwykle, odpowiedziała: – Dla mnie zawsze będziesz moim synkiem. Rozległ się dź więk otwieranych drzwi. Wiktoria zbiegła po schodach werandy i skierowała kroki do pracowni. Paweł wziął napełnioną iliż ankę i zerknął przez okno. Zona szła lekkim krokiem w stronę drugiego budynku na posesji, gdzie mieś ciła się jej pracownia. Przydomową manufakturę porcelany założ ył w Pełni pradziadek Wiktorii. Po nim warsztat przejął jego syn, potem wnuk, następnie zrobiła to ona. Pracowała już z ojcem, gdy Ekielski ją poznał, pokochał i zapragnął się z nią oż enić . Ich starszy syn, Igor, odziedziczył talent po przodkach i poszedł w ś lady matki. Patrząc przez szybę i odprowadzając wzrokiem ż onę, Paweł utwierdził się w przekonaniu, ż e warto było nie odpuszczać i zawalczyć o rodzinę, małż eń stwo oraz takie poranki jak ten. *** Wiktoria z uś miechem na ustach pokonała kró tki dystans dzielący ją od manufaktury. Tam, pracując niegdyś u boku taty, już jako nastolatka zgłębiała tajniki tworzenia porcelanowych przedmiotó w: przygotowywania masy, formowania kształtó w, wypalania wyrobó w, szkliwienia ich i ozdabiania. Pracownia była dla Ekielskiej nie tylko miejscem, gdzie spełniała się zawodowo, stanowiła takż e przystań , gdy kobieta potrzebowała odosobnienia. Artystka kochała tę szczegó lną woń unoszącą się w pomieszczeniu, mieszankę zapachó w sproszkowanych minerałó w, farb i rozpuszczalnikó w, w zimowe wieczory lubiła siedzieć w cieple pieca, za każ dym razem czuła przyjemny dreszcz, gdy oglądała gotowe rzeczy i sprawdzała, czy ich jakoś ć jest zgodna z jej oczekiwaniem. Czekając na Igora, Ekielska wzięła pojemnik i odmierzyła składniki. Masą lejną napełniła duż ą formę oraz sześ ć małych. Po kilkunastu minutach usunęła jej nadmiar, zostawiając warstwę osadzoną na ś cianach i kształtującą wygląd imbryka oraz iliż anek. Czyś ciła je pędzlem, by zostawić do wysuszenia, kiedy drzwi się otworzyły i wraz ze starszym synem do pracowni weszli klienci. Igor przejął czynnoś ci matki, ż eby ona mogła zapanować nad pierwszą falą kupujących, i zanim ostatni turysta opuś cił pracownię, serwis do herbaty tra ił do nagrzanego pieca. – Przerwa na jedzenie? – zaproponowała Wiktoria. – Pó jdę zrobić kilka kanapek i coś do picia. – Ja zrobię. – Igor, stanąwszy w otwartych drzwiach, dał znak matce. – Co? – Podąż yła za jego wzrokiem. W kierunku manufaktury zmierzała para w sportowych strojach, a za nią sunęły trzy następne osoby. – Okej, zostanę. Dla mnie kawa i dwie kajzerki. Dziękuję! – Przeniosła spojrzenie na goś ci, któ rzy weszli do ś rodka. – Dzień dobry – powiedział męż czyzna, a kobieta skinęła głową i wzorem innych przybyłych powiodła oczami po pó łkach regału, gdzie Ekielska ustawiła wyroby na sprzedaż . – Dzień dobry. – Wika zlustrowała ich i poczuła, ż e celem wizyty klientó w nie jest złoż enie zamó wienia ani zakup czegoś ze stałej oferty. Co prawda turystka oglądała naczynia i igurki ze szczerym zainteresowaniem, ale jej towarzysz przestępował z nogi na nogę, a na jego twarzy widniało napięcie. Zerkając na męż czyznę, Ekielska pró bowała przypomnieć sobie przepowiednię wró ż ki Jó ze iny, któ ra w sylwestrową noc dla chętnych układała z kart cygań skich Koło Roku. Brzozowska wspominała coś o przeszłoś ci oraz stukała palcem w niektó re obrazki, ale Wika nie za bardzo rozumiała, o co chodzi zielarce. Strona 15 – Chciałbym z panią porozmawiać – zagaił wreszcie goś ć, gdy dwie z trzech osó b wyszły. – Nazywam się Grzegorz Jankowski, to moja ż ona Halina. Prowadzę antykwariat w Zielonej Gó rze, jestem ró wnież kolekcjonerem porcelany i poszukiwaczem skarbó w. Słysząc ostatnie słowa, Wika parsknęła nerwowym ś miechem, po czym przygryzła wargi. – Przepraszam. – Wiem, ż e to zabrzmiało zabawnie, wiele osó b tak reaguje. Jestem kimś , kto w wolnym czasie szuka zaginionych dó br kultury, wytworó w rzemiosła artystycznego, słowem rzeczy, któ re przepadły w dziejowej zawierusze. – Rozumiem. To interesujące, ale co ja mam z tym wspó lnego? – Ekielska zerknęła w stronę osoby w czapce z daszkiem, któ ra stała odwró cona do nich tyłem i oglądała ustawione na pó łce kubki. Następnie posłała spojrzenie w kierunku podwó rza z nadzieją, ż e zaraz pojawią się nowi klienci i przerwą tę dziwaczną rozmowę. – Jest pani potomkinią człowieka, któ ry pracował w wytwó rni porcelany w Korcu, prawda? – Tak, to ż adna tajemnica. Moja rodzina wywodzi się od niego. – Pani pradziadek założ ył tutaj manufakturę, a Zygmunt Kamiń ski, jego syn, a pani dziadek, był ró wnież jednym ze znanych przedwojennych kolekcjoneró w. – Wszystko się zgadza, ale dalej nie pojmuję, w jakim celu pan o tym mó wi. Jeś li jest pan takż e dziennikarzem, sugeruję wizytę w naszej miejskiej bibliotece, znajdzie pan tam trochę materiałó w ź ró dłowych, doś ć, by zaspokoić swoją ciekawoś ć. – Pani dziadkowi i jego zbiorom jest poś więcony rozdział monogra ii, któ ra ukazała się w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, prawda? – upewnił się Jankowski, niezraż ony. – Aaa, chodzi o książ kę. – Wiktoria poczuła ulgę. Skoro męż czyzna jest antykwariuszem i wspomina o publikacji, któ rej od dawna nigdzie nie moż na dostać , pewnie chce ją namó wić , ż eby mu sprzedała swó j egzemplarz. Ludzie prowadzący sklepy ze starociami mają ró ż ne bziki i potra ią pokonać wiele przeszkó d, ż eby zdobyć coś dla siebie lub na zamó wienie klienta. I ten tutaj pewnie należ y do takich zapaleń có w. – To było specjalistyczne, niskonakładowe wydanie, o ile dobrze kojarzę – podjęła wątek. – Autor dzieła rozmawiał z moim ojcem na temat porcelany i pó ź niej dostaliś my od niego egzemplarz książ ki. – Ekielska skrzyż owała ramiona na piersi. – Niestety, nie jest na sprzedaż . To pamiątka. – Nie, nie. – Jankowski się uś miechnął i podnió sł dłoń w geś cie uspokojenia. – Nie w tym rzecz. Interesują mnie zbiory. – Zbiory? – Zaginiona podczas wojny kolekcja opisana w monogra ii. Na progu stanął Igor. Trzymał talerz z kanapkami oraz termos z kawą. Rzucił matce pytające spojrzenie, a ona zrobiła zachęcający gest. Syn postawił wszystko na stole i po chwili w pracowni rozprzestrzenił się zapach ś wież ego pieczywa. Artystka poczuła napływającą do ust ś linę i jeszcze większy głó d. Zwilż yła językiem wargi. – Nie rozumiem, o co panu chodzi – powiedziała. – Jestem w posiadaniu odręcznie narysowanej mapy, któ rą sporządził pani dziadek. Zaznaczył na niej miejsce ukrycia skrzyni z porcelaną. Chciałbym poprosić panią o pomoc w jej rozszyfrowaniu. – Słucham? – Wiktoria otworzyła szeroko oczy. – Prędzej czy pó ź niej zdołam to zrobić sam, ale działając razem, moglibyś my osiągnąć cel znacznie szybciej. Pani zna miasteczko i na pewno wie, jak zmieniła się jego zabudowa od czasu wojny. – A co pan będzie z tego miał? – Dziesięć procent zbioró w. Strona 16 – Ach tak…? – Ekielska otrząsnęła się ze zdumienia. – Nie mam pojęcia, co znajduje się w pana posiadaniu, ale prawdopodobnie ktoś pana wprowadził w błąd. Mó j dziadek rzeczywiś cie był kolekcjonerem. Zginął w czasie wojny, zostawiając ż onę i rocznego syna. Nikt nie wie, co dokładnie wtedy się wydarzyło i w jaki sposó b kolekcja zniknęła. Zadna osoba z rodziny nigdy nie tra iła na wskazó wkę. Moż liwe, ż e częś ć została zagrabiona, częś ć zniszczona, a jakieś egzemplarze zalegają na strychach chłopskich domó w albo są sprzedawane za bezcen na pchlich targach. Taki los spotkał wiele kolekcji porcelany, na czele ze słynnym serwisem łabędzim z Miś ni. – Gdyby było tak, jak pani mó wi, pojedyncze sztuki ze zbioró w pani dziadka pojawiałyby się chociaż raz na kilka lat na aukcjach, jak to ma miejsce ze wspominanym przez panią zestawem. Tymczasem, jeś li chodzi o produkty z wytwó rni w Korcu, na rynku są przeważ nie fałszywki, co do oryginałó w, nic z kolekcji pani dziadka, któ ra jest szczegó łowo opisana w monogra ii. Jankowski mó wił prawdę. Wiktoria od dawna interesowała się rynkiem porcelany i wiedziała, ż e naczynia z Korca fałszowano już w dziewiętnastym wieku. W tamtych czasach wyroby z rodzimej wytwó rni były symbolami polskoś ci i tak wiele osó b chciało je mieć i kupować następne, ż e manufaktura nie nadąż ała z podaż ą. W odpowiedzi na niesłabnący popyt, za granicą zaczęto masowo produkować falsy ikaty. Obecnie obiekty wytwarzane niegdyś w Korcu były w rękach prywatnych kolekcjoneró w, a te, któ re czasem tra iały do sprzedaż y, zwykle okazywały się podró bkami. – Nie mogę się z panem zgodzić – powiedziała Ekielska po długiej chwili milczenia. – Serwis łabędzi miał ponad dwa tysiące dwieś cie elementó w, a zbiory mojego dziadka nie przekraczały stu pięć dziesięciu sztuk. Nic dziwnego, ż e ten pierwszy czasem pojawia się na rynku. – Podobno pani dziadek dokumentował swoje zbiory w albumie. Mó głbym go obejrzeć ? – Nie. – Wika odruchowo spojrzała na sza kę, gdzie przechowywała pamiątki po przodkach, i znó w ogarnął ją niepokó j. Rozmowa z nieznajomym zmierzała w zaskakującym kierunku. – Przepraszam, mam duż o pracy, więc jeś li pań stwo niczego nie kupują… – W porządku, rozumiem. Zechciałaby pani jeszcze tylko spojrzeć na mapę? – Męż czyzna sięgnął do kieszeni. – Proszę. Wiktoria wzięła od niego kawałek poż ółkłego papieru, na któ rym nakreś lono kilka kresek i igur geometrycznych. Całoś ć przywodziła na myś l rysunek dziecka. – Nie jestem w stanie panu pomó c i nie widzę sensu w tych poszukiwaniach. – Oddała męż czyź nie kartkę. – Gdyby cokolwiek przetrwało… Mieszkamy tu od lat, z pokolenia na pokolenie, i nikt z rodziny nie wpadł na ż aden ś lad, niczego nie odkrył. – Mimo głodu, artystka z ulgą powitała nadejś cie klientó w. – Przepraszam pana, jeś li to już wszystko… – Zawiesiła głos. – Muszę wydać zamó wienie. – Dobrze, jak pani chce. – Jankowski wzruszył ramionami. – Ja nie zamierzam odpuś cić . – Spojrzał na ż onę. Wiktoria podąż yła za jego wzrokiem i nie znalazła na jej twarzy entuzjazmu. Ogarnęło ją wspó łczucie dla kobiety, któ ra zamiast odpoczywać na urlopie, towarzyszy ogarniętemu przez obsesję męż owi. – Niepotrzebnie traci pan czas. – Ekielska poż egnała ich i uś miechnęła się do przybyłych. Po ich wyjś ciu ona oraz Igor wreszcie zjedli, a pó ź niej zajęli się kompletem do herbaty. Po biskwitowym wypale naczynia uzyskały już znaczną trwałoś ć i były gotowe do dalszej obró bki. Artystka z uwagą obejrzała gotowe pó łprodukty, szukając na ich powierzchni skaz. Były idealne. Na jej twarz wypłynął uś miech zadowolenia. *** Strona 17 Zjadła ś niadanie i pod pretekstem kupienia kilku rzeczy, któ rych zapomniała włoż yć do walizki, pakując się jak zawsze w poś piechu, pojechała samochodem do miasteczka. Pospacerowała na rynku, zajrzała do apteki po ibuprofen i tampony, następnie do piekarni, ż eby kupić jagodzianki, i do spoż ywczego, sprawdzić , jakie mają wina. Spojrzała na zegarek i ruszyła wolnym krokiem w stronę bocznej uliczki, gdzie znajdowała się posesja Ekielskich. Brama już była otwarta, podobnie jak drzwi pracowni, skąd dochodziły dź więki rozmó w, znak, ż e wewnątrz są ludzie. Mogła dołączyć do nich, nie rzucając się w oczy i licząc, ż e nie zostanie zapamiętana. Omiotła wzrokiem parterowy, pozbawiony strychu budynek, zastanawiając się przez moment, czy mieś ci się w nim piwnica. Idąc przez podwó rze, zerknęła na dom mieszkalny. Miał parter, piętro i poddasze, a nad głó wnym wejś ciem widniała tabliczka z datą wskazującą, ż e wzniesiono go ponad sto lat temu. Czy jest moż liwe, ż eby to, czego szukała, wciąż tam leż ało? Lata podró ż owania po Polsce pokazały, ż e na strychach wiejskich i małomiasteczkowych chat czekały na odkrycie prawdziwe skarby, co więcej, ich właś ciciele nie mieli pojęcia o ich wartoś ci. Zapytani, prowadzili ją po wąskich schodach lub drabinach i udostępniali zakurzone, oblepione pajęczyną „skorupy”, któ re kupowała od nich za grosze. Na początku nie potra iła ukrywać ekscytacji, na przykład wtedy, gdy rozpoznała aż urowy talerz z wytwó rni w Miś ni albo iliż ankę z Sè vres, i kilka razy właś ciciele, zobaczywszy jej błyszczące oczy na widok otwartego kufra, wyciągnęli od niej więcej pieniędzy, niż zamierzała zapłacić . Ale i tak zawsze było warto. Z biegiem lat nauczyła się kontrolować emocje, przybierać obojętny wyraz twarzy, blefować , a jak trzeba, pokonywać przeszkody w postaci zamkó w i kłó dek. Nie wiedziała, kiedy kolekcjonowanie stało się jej głó wnym obszarem ż ycia, któ remu podporządkowała wszystkie inne. I była gotowa wiele zrobić , ż eby osiągnąć swó j cel, zdobyć upragniony obiekt, zaspokoić palącą trzewia tęsknotę za pięknem. Otrząsnęła się z chwilowego zamyś lenia i wraz z dwiema innymi osobami przestąpiła pró g pracowni. Na szczęś cie właś cicielka była zajęta rozmową z parą turystó w, więc ona mogła bez przeszkó d dyskretnie rzucić okiem na wnętrze manufaktury. Przysłuchując się wywodowi męż czyzny, lustrowała roboczy stó ł, piec, regał z akcesoriami i drugi, z gotowymi wyrobami. Dostrzegła pojemnik na odpady biskwitowe. Uważ nym wzrokiem omiotła ś ciany i podłogę w poszukiwaniu dodatkowego pomieszczenia lub piwnicy, po czym uznała, ż e to na nic. Chciała już wyjś ć, gdy usłyszała zdanie, któ re ją zelektryzowało. Udając skupienie na porcelanowych kubkach, chłonęła każ de słowo wypowiadane przez męż czyznę, a pó ź niej, upewniwszy się, ż e nikt na nią nie patrzy, zerknęła na jego twarz. I natychmiast odwró ciła głowę. Postała jeszcze trochę, wpatrzona w pó łki z naczyniami, następnie, unikając gwałtownych ruchó w, naciągnęła na czoło czapkę z daszkiem, przesunęła wyż ej tkwiące na czubku nosa okulary przeciwsłoneczne i wyszła. Strona 18 Strona 19 DZIEN DRUGI Strona 20