11973
Szczegóły |
Tytuł |
11973 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11973 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11973 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11973 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Nebula ‘92
Wyboru dokonał
James Morrow
(Nebula Awards 28)
Data wydania oryginalnego 1994
Data wydania polskiego 1997
James Morrow
WSTĘP
Przełożyła Ewa Łodzińska
Średniowieczny trubadur, bezpieczny w swej chrześcijańskiej wierze, niewiele robiłby sobie z Nagrody NEBULA. Któż bowiem, zmierzający do Królestwa Niebieskiego, zawracałby sobie głowę siedmiofuntową bryłą lucytu? Lecz dla współczesnego artysty, że nie wspomnę współczesnego sportowca, żołnierza, naukowca czy też stypendysty, uznanie zasług doczesnych znaczy bardzo wiele. Wiek Wiary, mówiąc krótko, został wyparty przez Epokę Nagród - Pulitzera, Pushcarts, Purpurowych Serc, Oskarów, Tonych, Hugo, Edgarów, Nobli, Pucharu Ameryki, Pierścieni Super Bowl - i nieczęsto zdarza się, by twórca lub sportowiec zrezygnował z formalnego uznania ze strony publiczności czy kolegów.
Fizyk Edward Harrison omawia tę zmianę w swej cudownej historii nauki pod tytułem Masks of the Unwerse („Maski Wszechświata”). Pisząc o Oświeceniu, zauważa:
„Zamiast w Sąd Ostateczny i nagrodę w Niebiosach, deiści wierzyli w Potomność i nagrodę w postaci pozostania w pamięci na Ziemi. Osąd przez potomnych, który nazwę zasadą nieśmiertelności faraonicznej, stał się jedną z głównych sił napędowych współczesnego świata.
Król, o którego zdobyczach się mówi, nie umiera« zanotował Sesostris I, a rzeźbione annały Tutmosisa III zostały umieszczone na jego sanktuarium, »aby otrzymał życie wieczne«. Deiści, podobnie jak egipscy faraonowie drugiego tysiąclecia przed Chrystusem, wierzyli, że nieśmiertelność żyje nie w innym świecie, lecz w pamięci przyszłych pokoleń.
Wiara w nieśmiertelność w rozumieniu faraonów zdobyła szeroką akceptację we współczesnych nam czasach. Niebiańskie zadośćuczynienie w Wiecznym Mieście odeszło pomiędzy bajki i mity, zaś w Ziemskim Mieście ich miejsce zajęły honory, nagrody oraz wyróżnienia Emmy, karmiące potrzebę spełnienia i służące jako wskazówka dla potomności. Po śmierci wybitnej osobistości powstają panegiryki i biografie, wznoszone są pomniki i ustanawiane memoriały. W ten sposób pamięć o człowieku pozostaje zachowana, a on sam otrzymuje życie wieczne”.
Trudno jest przeczytać powyższy fragment bez uczucia smutku i zadumy. Wyróżnienie Emmy jest wystarczająco patetycznym substytutem Wiecznego Miasta, nawet jeśli Emmy są prawdziwe a Wieczne Miasta nie. Zaiste, w wielu sferach utrata chrześcijańskiej jednomyślności okazała się tak bardzo nietolerowana, że równocześnie z rozwojem nauki Zachód stał się świadkiem stałej, silnej i zaciekłej jej krytyki. Autorzy tej krytyki różnią się ogromnie w swym wyrachowaniu - ostatnie dziesięciolecia przyniosły nam wszystko, począwszy od zawoalowanych ataków na nowoczesność ze strony Ivana Illicha, Walkera Percy i Lewisa Mumforda, aż do strawy dla bezmyślnych podanej przez Jeremy Rifkina - lecz w każdym przypadku przesłanie jest mniej lub bardziej zbliżone. Dla krytyków nauki, jabłko, które Ewa nadgryzła w Raju, zrobiło wyraźną karierę millenia później, spadając w pole widzenia Isaaca Newtona i powodując Drugi Upadek: w materialistyczny, uproszczony, „mechaniczny” sposób pojmowania świata.
Wydaje mi się, że science fiction jest szczególnym medium, zdolnym związać tę żywotną polemikę. Inteligentna opowieść SF może więcej opowiedzieć o blaskach i cieniach naukowego przedsięwzięcia niż jakakolwiek inna książka, taka nawet jak najnowszy bestseller Bryana Appleyarda Understanding the Present: Science and the Soul of Modern Man („Zrozumieć teraźniejszość: nauka a dusza współczesnego człowieka”), przypisujący wszystkie nasze współczesne niedole racjonalizmowi i empiryzmowi. To moje spostrzeżenie nie jest nawoływaniem do akcji, jest raczej doniesieniem o tym, co właśnie się dzieje. Przeglądając wnikliwie katalog finalistów - kandydatów do dorocznej Nebuli - zauważa się fascynujący fakt. Ogromna większość prac otwarcie lub pośrednio zmaga się z pytaniem: czy nauka jest dobra czy zła?
NOMINACJE DO NEBULI 1992 W KATEGORIACH:
Powieść
John Barnes A Million Open Doors
Joy Fowler Sarah Canary
Maureen F. McHugh China Mountain Zhang
Vernor Vinge „Ogień nad otchłanią”
Connie Willis „Księga Sądu Ostatecznego”
Jane Volen Briar Rosę
Mikropowieść
Emma Buli Silver or Gold
Bradley Denton The Territory
Maureen F. McHugh Protection
James Morrow „Miasto prawdy”
Jerry Oltion and Lee Goodloe „Contact”
Lucius Shepard Barnade Bill the Spacer
Michael Swanwick Griffin’s Egg
Opowiadania
Gregory Benford „Koniec rzeczy”
S. N. Dyer „Oddział Lipcowy”
Carolyn Gilman The Honeycrafters
Pamela Sargent „Dany leci na Marsa”
Susan Shwartz Suppose They Gave a Peace
Walter Jon Williams Prayers on the Wind
Krótka forma
Michael Bishop „Życie jako układanka z kotami na wysoki połysk”
Paul Di Filippo „Okulary Lenona”
Nancy Kress „Góra przyszła do Mahometa”
Kim Stanley Robinson „Winlandia naszych snów”
Martha Soukup The Arbitrary Placement of Walk
Connie Willis „Nawet królowa”
Kiedy usiadłem, by zebrać prace do „Nebuli ‘92”, nie kierował mną żaden szczególny zamiar ukazania możliwości gatunku w analizowaniu spuścizny Oświecenia. Understanding the Present jeszcze wtedy nie przekroczyło Atlantyku, a Jeremy Rifkin jakoś przestał mnie irytować. A jednak tak się stało, że każdy nominowany autor, o którym sądziłem, że wart jest tej kwalifikacji, poza najpilniejszymi sprawami do załatwienia, miał coś prowokującego do powiedzenia o naturze nauki.
Na przykład „Koniec rzeczy” Gregory’ego Benforda rzuca światło na postawę naukową - jej wzniosłość lecz i ograniczenia - ze znajomością rzeczy, która Appleyarda i Rifkina pozostawia w głębokim cieniu. S. N. Dyer w „Oddziale Lipcowym” rozprawia się z problemem lekarskiej omylności, wywołując wzruszenie a jednocześnie ciarki na plecach. W podobnym tonie Kim Stanley Robinson w „Winlandii naszych snów” pokazuje naukowców, którzy jak wszyscy zwykli śmiertelnicy padają ofiarą oszustwa i własnych pobożnych życzeń.
„Góra przyszła do Mahometa” Nancy Kress ostrzega przed okrucieństwem pochopnych eksperymentów, którym w niedalekiej przyszłości może zostać poddany system genetyczny człowieka. „Życie jako układanka z kotami na wysoki połysk” Michaela Bishopa bada tajemniczy stan zwany schizofrenią, lawirując pomiędzy romantycznym spojrzeniem na szaleństwo, dające natchnienie sztukom takim jak „Equus”, i neurochemiczną interpretacją proponowaną przez nauki medyczne. W „Okularach Lennona” Paul Di Filippo ożywia prawdę żałośnie zagubioną u Appleyarda i jego uczniów: nauka nie powie nam - i, co ważniejsze, nawet się nie ośmiela - niczego o duszy.
Trzy zwycięskie prace zawarte w tym tomie dołączają swoje własne unikalne głosy do dyskusji. „Danny leci na Marsa” Pameli Sargent zręcznie wyśmiewa zadziwiający analfabetyzm naukowy ostatniego eks-wiceprezydenta naszej republiki. „Nawet Królowa” Connie Willis beszta tych, którzy twierdzą, że interwencja medyczna jest, ipso facto, represyjna (nawet jeśli uznają metody naturalne jako w najwyższym stopniu pożądane). Zaś w „Mieście Prawdy” niżej podpisany mocuje się z modną, choć nad wyraz kontrowersyjną, ideą ścisłego związku pomiędzy stanem umysłu a zdrowiem fizycznym człowieka. Sądzę, że niebezpieczeństwa kryjące się w pseudonauce Nowego Wieku (New Age) są nie mniej zgubne niż te minione, wywołane fundamentalizmem Starej Epoki (Old Age).
Niniejsza praca jest moim finalnym zadaniem wydawcy serii Nebula i chcę podziękować osobom, które mi je ułatwiły: mojej żonie Jean, która zajmowała się korespondencją; moim bezpośrednim poprzednikom, George’owi Zebrowskiemu i Michaelowi Bishopowi, którzy szczodrze sypali radami; mojemu wydawcy, Johnowi Radziewiczowi, który nigdy nie dopuścił, bym pomylił termin z prawdziwym terminem. Jeżeli udało mi się dostarczyć nadzwyczajnych intelektualnych i emocjonalnych wrażeń czytelnikom „Nebuli ‘90”, „Nebuli ‘91” i „Nebuli ‘92”, a tym samym udzielić drobnej miarki faraonicznej nieśmiertelności kilku tuzinom autorów prezentowanych tamże, to moje wysiłki ostatnich trzech lat nie poszły na marne.
State College,
Pensylwania,
11 czerwca 1993
John Clute
CZY SCIENCE FICTION WYSZŁA NA LUNCH?
PRZEMYŚLENIA NA TEMAT ROKU 1992
Przełożył Piotr W. Cholewa
Książka w twardej oprawie, która wyszła już z użytku, może wygodnie pełnić funkcję podpórki pod drzwi. Wydana niedawno druga edycja The Encydopedia of Science Fiction pod redakcją Johna Clute’a i Petera Nichollsa mogłaby podeprzeć wrota Gazy. Oczywiście, to nie dzięki objętości dzieło to jest tak doskonałym źródłem informacji. Prawdziwa wartość książki tkwi w zadziwiającej erudycji i niezrównanej dokładności.
Wybór Johna Clute’a na współredaktora Encyklopedii był sprawą naturalną. Od trzydziestu lat jest on pełnym zapału analitykiem literatury popularnej i dostarcza gatunkowi SF jego portretów: czasem zabawnych, czasem rozpaczliwych, ale zawsze pouczających. Niejednokrotnie określano go mianem „najlepszego z działających w tej chwili krytyków science fiction”.
John Clute był jednym z założycieli najpoważniejszego brytyjskiego magazynu SF Interzane, pracował również w dziale recenzji krytycznego pisma Foundation. Jego teksty zdobiły strony Omni, Times Literary Supplement, New York Times, Washington Post i wielu innych periodyków. Strokes, zbiór jego artykułów, ukazał się w roku 1988.
Pisząc o sobie w The Encydopedia of Science Fiction, Clute zauważa, iż „mimo pewnych przemyślnie jaskrawych niejasności” jego krytyka „pozostaje w swej istocie praktyczna”.
Coraz łatwiej nam to powiedzieć: jest już tak, a niech to szlag, że mamy lata dziewięćdziesiąte. Zsuwamy się w przepaść. Dziura ozonowa. Globalne ocieplenie. Ależ paskudna sytuacja. Spójrzmy na nasze drogocenne fantastycznonaukowe marzenia, opuszczające ten świat równie pewnie, jak bogowie opuścili Aleksandrię. Gdzie skieruje się nasz gatunek, gdy wszystkie jego przyszłości okazały się nieprawdziwe? Kto kupi nasze staromodne, dziwaczne wizje - kto prócz miliona dzieciaków tak dogłębnie cynicznych, że nie potrafimy nawet zrozumieć ich języka ani noży, które noszą w rękawach, ani śmierci, którą dla nas planują? Tak ciągnie się ta litania... I kto temu zaprzeczy, kiedy zsuwamy się wciąż szybciej, z oczami piekącymi od coraz bardziej nagiego słońca, prosto w objęcia nowej ery? Kto zechce się spierać z naszym instynktem, który wyraźnie mówi, że nawet z pomocą wszystkich opowiadań SF, jakie powstały, nie zdołamy rozpoznać światła w tunelu, póki nie będzie za późno, by odskoczyć przed nadjeżdżającą lokomotywą?
Wprawdzie wyniki sprzedaży wciąż są wysokie, jednak gatunek wyraźnie znalazł się w stanie kryzysu. Ja sam, między innymi, miałem wrażenie, że w ciągu minionej dekady dawny zestaw tematów science fiction zestarzał się - przedwcześnie i w zastraszającym tempie - i zmienił w nostalgicznego dostawcę konserw dla konsumentów. Że kształt SF, zdefiniowany z pomocą Jacka Williamsona, stał się czymś w rodzaju trującej skamieliny - stworzony, by chronić, zachęcać i uczyć, pod koniec wieku zdaje się rzucać klątwę mumii na wszystko co nowe. Mimo z rzadka spotykanych świeżych poglądów tych, co nadal piszą, jakby SF była Bramą w Murze, większość bieżących publikacji to przemysłowo produkowana papka, o precyzyjnie zdefiniowanych składnikach, zapieczętowana w folii, sypiąca się niczym plastikowe hot-dogi z miliona identycznych podajników w milionie automatów.
Z drugiej strony, czy w tym wszystkim nie można dostrzec śladu odkupienia? Pomyślmy, co przytrafiło się naszej zielonej planecie od czasu, kiedy ten wielki kawał skały strzepnął z siebie dinozaury (chociaż nic, niestety, nie zdołało powstrzymać remake’u). Przytrafiły się ssaki (po których stronie stanął sam Pan Bóg), i nagle cała gra zaczęła się od nowa. Dinozaury rządziły przez miliony lat, wykorzystując chytre systemy hamowania metabolizmu, co chroniło ich wielkie cielska przed czerwcowymi upałami. Były jednak beznadziejne w kwestii procesów poznawczych i życia towarzyskiego. Jadły, ale nie chodziły na lunch. Ssaki (ja również do nich należę) przyczyniły się do rozwoju królestwa zwierząt. Różnica między dinozaurem a ssakiem to różnica między placem a Placem Hiszpańskim. Jest to również to, co powinno oddzielać typową SF od takiej, która zdobywa nagrody. Innymi słowy, najlepsza dzisiaj tworzona SF jest niby rodzina gryzoni na mezozoicznym śmietniku: pożera wszystko.
W rozmaitych artykułach napisanych w ciągu ostatnich lat sugerowałem, niekoniecznie z ironią, że zamiłowanie do co bardziej żarłocznych odmian SF wyraża naszą - czytelników - potrzebę szukania bodźców poza typowym spowolnieniem metabolizmu tradycyjnych wątków. Chcielibyśmy, by gatunek przekroczył ograniczenia własnego genomu. Miałem uczucie, że klasyczna SF rozświetliła i nadała kształt marzeniom konkretnego momentu historycznego, ale teraz ów moment przeminął. Wydawało się, że istoty ludzkie, których pragnienia i ambicje we wcześniejszych latach naszego wieku dawały się adekwatnie artykułować przez gatunek, niewielkie mają szansę, by czegokolwiek się jeszcze nauczyć z tryumfalistycznych rozwiązań dawnej fantastyki, z przebrzmiałych Historii Przyszłości, których trzymaliśmy się niczym małpy spróchniałego drzewa; z szowinizmu prowincjonalnej rasy, który ukazywał wizje ludzkich imperiów szerzących w całej Galaktyce zniszczenie amerykańskiego Zachodu. Równocześnie ten właśnie szowinizm kazał fantastyce ignorować rewolucje w biologii, a przecież - jako gatunek pretendujący do eksploracji nieznanego - powinna je interpretować. Zdawało mi się więc, że SF powinna zawrzeć związek ze światem zewnętrznym, szukając energii i idei w innych dziedzinach, jak wtedy gdy uczyła nas wykraczać poza nasze ciała i migrować do cyberprzestrzeni, niby irlandzcy imigranci uciekający przed zarazą ziemniaczaną. Krótko mówiąc, SF powinna się rekonstytuować jako gatunek opowieści egzogamicznych, a nawet - jak twierdziłem - SF można wręcz zdefiniować jako gatunek opowieści egzogamicznych. Taka argumentacja (nie trzeba mi teraz tego mówić) przeceniała przyczyny i przesadzała w ocenie rozwiązań. Dzisiaj lepiej jest myśleć o tej egzogamiczności jako jednej ze strategii, dzięki której wartościowa literatura może przetrwać i rozwijać się w następnym stuleciu, bezustannie znajdując sposoby, by codziennie pożreć tyle, ile sama waży. Jednak w chwili obecnej panuje głód. Nie potrafimy już spowolnić własnego metabolizmu. Musimy więc na nowo wyobrazić sobie wszechświat - inaczej wkrótce zaczniemy pożerać własne ciało.
W 1992 roku opublikowano w języku angielskim około siedmiuset powieści w rozmaitych nurtach fantastyki - najogólniej mówiąc science fiction, fantasy i horror. Z nich może dwieście do dwustu pięćdziesięciu należało do science fiction, a z nich trzydzieści do pięćdziesięciu warte było lektury. Z tej grupy przetrwa może trzy do pięciu książek. Może dziesięć. Spoglądając na rok 1992, patrzymy w staw pozostawiony na plaży przez odpływ. Wody zaczynają opadać, skazując delikatniejsze osobniki na śmierć. Szczególnie wrażliwe są pojedyncze dzieła; melancholijne, nadmiernie wyspecjalizowane istoty ze środka listy już teraz bezradnie machają płetwami w powietrzu. Bardziej wytrzymałe są ławice drobnych rybek - cykle. Nierozróżnialne, każdy pojedynczy osobnik może być natychmiast zastąpiony przez innego. W ciągu roku trwała spora aktywność, jednak bez działania. Inaczej mówiąc, panowało wrażenie, że ta pełna życia, spieniona kałuża SF czeka na coś, na wskazanie kierunku. Może na nowe tysiąclecie, ponieważ to już wkrótce, a wszyscy oczekujemy czegoś niezwykłego na krańcu czasu. A może na wyschnięcie stawu, ponieważ niedawna redukcja wydawnictwa Bań tam Books może się okazać zaraźliwa. A może chodzi o nowy styl pisania SF, jakim dziesięć lat wcześniej był cyberpunk, do którego hurtownicy lgną jak remory, dopóki nie zatonie. Może będzie to nowy pisarz czy pisarka, gdyż wiele jest nowych talentów, choć nie zabrzmiał jeszcze głos wiodący. W rzeczy samej pojawiło się więcej autorów SF godnych uznania za dzieła stworzone lub potencjalne, zdolnych do pisania na swym najlepszym czy prawie najlepszym poziomie, niż działało w gatunku kiedykolwiek przedtem. Dlatego staw rzeczywiście się pienił. Nie można jednak powiedzieć, że w ciągu roku 1992 dało się rozpoznać kształt rzeczy, które nadejdą, potrzeb, jakie będziemy musieli zaspokoić, kiedy wkroczymy na stalowy brzeg, czy też gdy stalowy brzeg - bowiem czas wsiąka w nas ostatnio - wkroczy w nas.
Może warto sobie przypomnieć zakres i różnorodność publikowanych książek. Wśród godnych zainteresowania powieści SF, wydanych po raz pierwszy w roku 1992, wymienić należy Mostly Harmless Douglasa Adamsa (Heinemann), The Positronic Man Isaaca Asimova i Roberta Silverberga (Gollancz), nominowany do Nebuli A Million Open Doorsjohna Barnesa (Tor), Dark Sky Legion: An Ahrimanic Novel Williama Bartona (Bańtam), Anvil of Stars Grega Beara (Legend), Count Geiger Blues Michaela Bishopa (Tor), Lord Kelvin’s Machine Jamesa P. Baylocka (Arkham House), Fools Pat Cadigan (Bantam), Homecoming #1: The Memory of Earth Orsona Scotta Garda (Tor), dwie powieści C. J. Cherryh: Chanur’s Legacy (DAW) i Hellburner (New English Library), The Gap into Power Stephena R. Donaldsona (Bantam), Quarantine Grega Egana (Legend), nominowaną do Nebuli Sarah Canary Karen Joy Fowler (Holt wydał ją właściwie w 1991), Mirror to Ihe Sky Marka S. Gestona (AvoNova), Through the Heart Richarda Granta (Bantam), Poor Things Alasdaira Graya (Harcourt Grace & Company), Worlds Enough and Timejoe Haldemana (Morrow), Aestwal Tide Elizubeth Hand (Bantam), Fatherland Roberta Harrisa (Hutchinson), ADeeer5raAIexandaraJablokova (AvoNova), Sailor Song Kena Keseya (Yiking), Why Do Birds Damona Knighta (Tor), Hearts, Hands and Voices lana MacDonalda (Gollancz; w USA wydana przez Bantam jako The Broken Land), nominowana do Nebuli China Mountain ZhangMaureen F. McHugh (Tor), Jack the Bodiless Julian May (Knopf), Time, Like an Ever-Rolling Stream Judith Moffet (St. Martin’s), „Miasto prawdy” Jamesa Morrowa (Legend 1990, ale zdobyło Nebulę po wydaniu w USA w tym roku), Anno Dracula Kima Newmana (Simon & Schuster UK), Mining the Oort Frederika Pohla (Del Rey), Last Call Tima Powersa (Morrow), Ishmael Daniela Quinna (Bantam), Red Mars Kima Stanleya Robinsona (HarperCollins), Destroying Angel Rocharda Paula Russo (Headline), Cold as Ice Charlesa Sheffielda (Tor), Kingdoms of the Wall Roberta Silverberga (Harper Collins), dwie powieści Dana Simmonsa, Children of the Night (Putnam) i The Hollow Man (Bantam), dwie Sheri S. Tepper, Beauty (Foundation Doubleday) i Sideshow (Bantam), Throy Jacka Vance’a (Underwood-Miller), nominowany do Nebuli A Fire Upon the Deep Vernora Vinge’a (Tor), Aristoi Waltera Jona Williamsa (Tor), Beachhead Jacka Williamsona (Tor) i laureatkę Nebuli, Doomsday Book Connie Willis.
To niemal pięćdziesiąt książek. Niektóre są przykładem moich ekscentrycznych gustów i opinii, czym jest, a czym nie jest SF - opinii, które mogłyby urazić niektórych czytelników: dlaczego na przykład włączyłem Anno Dracula Kima Newmana, a opuściłem The Tale of the Body Thief? Uczyniłem tak, ponieważ jedna z tych książek jest historią alternatywną, a druga nie, lecz surowsze oko może w tym dostrzec pewne skrzywienie. Uznajmy jednak, dla dobra dyskusji, że ta pięćdziesiątka tworzy solidny i niezbyt zwariowany kanon najlepszej SF opublikowanej w roku 1992. Pierwsze, co się rzuca w oczy, to niemal szalona różnorodność tego wyboru: hard SF i wampiry, space opera i steampunk, ostatnie grania klasycznej SF i improwizacje science fantasy, dystopie, przygody planetarne, akordy cyberpunku, młodzieżówki, podróże w czasie i dramaty. Druga rzecz, jaka się rzuca w oczy, to fakt, jak piękne są te powieści, z jakim uczuciem konstruowane, jakim są dla nas darem. Trzecia rzecz to stara prawda, że znaczenie i wartość nie są synonimami, ponieważ najbardziej znacząca z tych książek, Steel Beach Johna Varleya, nie jest w żadnym razie najlepsza.
Ale Steel Beach jest jedyną powieścią 1992 roku, która syntetycznie spogląda we wszystkich kierunkach, w tył i w przód, tradycja i ssaki, klisza i nowatorstwo, znane i nieznane. Akcja rozgrywa się wśród podziemnej cywilizacji, stworzonej przez ludzkość na Księżycu jakieś stulecie czy dwa po naszym wygnaniu z Ziemi. Jest to więc opowieść ze środka Varleyowskiej Przyszłej Historii Ośmiu Planet, chociaż kilka postmodernistycznych zakłóceń ciągłości upewnia nas, że tkwimy w prawdziwej powieści, nie w ławicy. Narrator (ka) nosi imię Hildy i jest reporterem (jak oryginalna Hildy w The Front Page Bena Hechta i Charlesa MacArthura z 1928 r.). Kiedy wraz z nią doświadczamy powolnego, ale nieuchronnego zrozumienia prawdziwej natury księżycowej polityki, stosujemy się do typowych dla klasycznej SF założeń o poznawalności wszechświata. Co więcej, ten księżycowy świat promieniuje niesamowitym heinleinowskim blaskiem, podobnie jak i sam Hildy, który snuje swą opowieść aroganckim slangiem. Steel Beach wydaje się przez to bardzo staroświecka. W tle akcji przede wszystkim dowiadujemy się, że popadająca w depresję i udręczona życiem Hildy znajduje się na granicy samobójstwa. Potem przekonujemy się również, że cały kompleks Steel Beach tworzy rodzaj aparatury profilaktycznej, która ma odsunąć koniec, zmniejszyć szansę zagłady ludzkiej rasy na stalowym brzegu przyszłości. Analogia pochodzi z brzegu, na którym pozostały pierwsze ryby dwudyszne, i sugeruje, że ludzkość znalazła się w podobnej sytuacji przetrwaj-albo-giń, tyle że w jeszcze gorszych warunkach. Jako tekst, Steel Beach czyta się niczym zaklęcie przeciwko samobójstwu, magiczny czar przykuwający naszą uwagę ze względu na wyraźne cierpienie autora. Ogólnie rzecz biorąc, jest to jeden z najbardziej mrocznych tekstów w historii gatunku. I kiedy brnąć będziemy dalej w lata dziewięćdziesiąte, zrozumienie tej książki stanie się dla nas kwestią kluczową.
Red Mars Kima Stanleya Robinsona także wygląda na typową SF. Ale w przeciwieństwie do Varleya w jego śmiertelnym starciu z melancholią, autor nie prowadzi nas przez fabułę niczym Clint Eastwood rozbijający fordy w niszczącym derby. Pod koniec Red Man wciąż mamy świat, o którym można czytać: dwudziestopierwszowieczna cywilizacja, która zaczęła kolonizować sąsiednią zewnętrzną planetę. Brawura tekstu tkwi w porzuceniu jednego z najbardziej wytartych założeń dawnej SF: że odstęp między lądowaniem na Marsie a toczeniem na nim walk ze smoczymi damami przeminie w mgnieniu autorskiego oka. W tej książce nic na Marsie nie przychodzi łatwo, ponieważ wszystko, co się tu dzieje, jest przedłużeniem plątaniny naszej ludzkiej historii z planety trzeciej. Red Mars można w zasadzie określić jako „prawdziwą” powieść w przebraniu SF - tyle że Kim Stanley Robinson nie uznałby sensu takiego rozróżnienia. Ja zresztą też. W końcu to, co odróżnia Red Mars od większości powieści SF o zdobywaniu systemu słonecznego, to niezwykłe wzbogacenie wszelkich pól ekstrapolacji. W rezultacie czytamy ją jak nierozłączny związek powieści mainstreamowej i arcydzieła SF.
Także czystym głosem opowiedziany został potężny i znakomity A Fire upon Ihe Deep Vernora Vinge, zapisujący na nowo dawne, proste wątki space opery w terminach teorii informacji i wizji wszechświata jako cebuli. W jej sercu, niczym równanie uwięzione w bursztynie, można rozpoznać (i odrzucić) wszystkie prawa fizyczne, które wiążą nas do Ziemi. W tej głęboko restrukturyzowanej rzeczywistości, im bardziej oddala się człowiek od Centrum Galaktyki, tym staje się szybszy, jaśniejszy, wyzwolony. Ludzie, zgodnie z postklasycznym standardem, są mali.
The Gap into Power Stephena R. Donaldsona, długi odcinek ogromnej powieści, skręca space operę w takie siedemnastowieczne sploty napięcia i stresu, że intensywność rozgrywki wywołuje tamowanie arterii u czytelnika, który pod koniec ma już trochę dosyć. W A Million Open Doon John Barnes pozwala sobie na okazjonalne przebłyski wyrafinowania w historii młodocianych protagonistów, którzy zostają tajnymi agentami (albo czymś podobnym - trudno sobie przypomnieć w pięć minut po zamknięciu książki) rady galaktycznej (czyżby naprawdę rady galaktycznej?) i rozpoczynają (kiedy powieść się kończy) przygotowania do nadzoru ludzi ze sporej liczby światów. Ławica planetarnych przygodówek czeka już przy brzegu... A może i nie, wobec pełnego wigoru stylu Barnesa. Mam tylko nadzieję, że pozostanie przy pojedynczych powieściach, a może też trochę posmutnieje.
Były też co najmniej dwie pierwsze powieści. Ich doskonałość pozwalała je czytać tak, jakbyśmy je pamiętali... z sennych marzeń naszej rasy. Sarah Canary Karen Joy Fowler, umiejscowiona w zdobywczym wieku dziewiętnastym, śledzi z delikatnym, ale jakby stalowym uśmiechem metody prowadzące do zrozumienia - czy może niezrozumienia - pozbawionej mowy i podobnej do ptaka kobiecej istoty, dryfującej po północnym zachodzie nad Pacyfikiem i zbierającej wokół siebie gromadę innych wyrzutków: Chińczyka, sufrażystkę, Indianina, idiotę. W opinii męskiej, władczej umysłowości wieku, wszyscy oni są poza granicą normalności i trzeba ich skłonić, by dali się zrozumieć. Sama Sarah Canary może w zasadzie być „prawdziwą” obcą. Dla większości czytelników SF z pewnością nią jest. Książka zaś stwierdza tylko, że jest bez wątpienia „inna”.
Drugą pierwszą powieścią była China Mountain Zhang Maureen F. McHugh. Tempo opowieści bez trudu przenosi czytelnika przez kilka bocznych dróg narracji. Protagonistą jest gej, Amerykanin chińskiego pochodzenia, w świecie, gdzie USA (teraz już Socjalistyczny Związek Stanów Ameryki) zdominowane są przez Chiny. To klasyczny bildungsroman, opowieść o dojrzewaniu młodej istoty. Pełno tam wspaniałego języka, rytuałów przejścia i szybkich wejrzeń w głąb duszy.
Jasne, błyskotliwe lśnienie ssaków przenika każdą postać znakomitej Doomsday Book Connie Willis, która w tym roku zdobyła Nebulę (razem z jej „Nawet królowa”, gdzie zasadnicza debata o menstruacji była przezabawna, ale głęboko niesprawiedliwa wobec Cyklistek, których przedstawiciel dostał kwestię równie skromną co liberał w Krainie Heinleina). Trzynastowieczna wieś niedaleko Oxfordu, dokąd bohaterka podróżuje w czasie wysłania przez swój uniwersytet z niedalekiej przyszłości, choć krytykowana z powodu licznych błędów historycznych, tchnie tą samą żywotnością co inne krainy serca. A kiedy Czarna Śmierć zaczyna przekształcać kulturę, w którą się zanurzyła, bohaterka staje się postacią niemal mistyczną. Jej ratunek w ostatnich zdaniach kończy powieść jak pieśń, której zamykające nuty wszyscy pragnęliśmy usłyszeć.
O każdym z pozostałych tytułów można by pisać wiele. Jeśli bowiem mielibyśmy wskazać jeden charakterystyczny aspekt 1992 roku, to ten, że zbyt wiele dyskusji, zbyt wiele refleksji w zbyt wielu zwierciadłach zderzało się na arenie gatunku. Wszędzie panowała atmosfera mieszaniny paniki i zwycięstw: duże, łatwe zyski, gliniane nogi; duże, łatwe gliniane nogi, marne zyski. Istna Babel. Hellburner C. J. Cherryh, sprawiający wrażenie, jakby dziesięciu żonglerów wychodziło z tego samego pokoju, a żaden nie upuścił ani jednej kuli. Pierwsze lata drapieżnej, kontynuowanej Historii Przyszłości autorstwa Cherryh przypominają prawdziwą operę. Poor Things Alasdaira Graya łączą motywy szkockie, motywy Frankensteina, motywy wiarygodności, a przez cały czas patrzą na nas wyzywająco, jakby zachęcając, byśmy spróbowali wsadzić palce w tryby jasnej i groźnej maszyny. „Miasto prawdy” Jamesa Morrowa jest odświeżająco nieładne i gorzkie. W bajkowym rytmie opowiada wolterowską historię o różnicy między prawdą a brakiem kłamstwa, zaś pod koniec osuwa się w lekko tylko sentymentalną Śmierć Dziecka. Cheri Teper w Beauty zlewa baśń, dobrą fantasy, SF i dystopię w dziki, niemilknący lament nad stanem naszego świata.
Można się spodziewać, że z końcem wieku niektóre z tych opowieści przesuną się w czas przeszły, staną się kolejnymi epizodami Historii Przyszłości, które nigdy nie nastąpiły. Inne wydadzą się prorocze. Trudno przewidzieć, które teksty powstałe w tych dniach Babel wskazywać nam będą drogę, czyje głosy wzlecą w niebo, podejmą melodię, przemówią słowami, które będą nas ranić, póki się nie zbudzimy.
Dlatego czytamy, otwieramy okno i czekamy.
Connie Willis
NAWET KRÓLOWA
Przełożyła Dorota Malinowska
Connie Willis jest osobą, która przed czekającym ją zabiegiem chirurgicznym zażądała, by w sali operacyjnej zainstalowano kamerę, Potem zaś wmontowała w film fragmenty rozmaitych programów telewizyjnych. Latem 1992 roku, podczas zjazdu pisarzy w Sycamore Hill w Północnej Karolinie, miałem okazję obejrzeć to surrealistyczne dzieło (narratorką była sama pacjentka) i do dzisiaj nie wiem, co o tym myśleć. Po lekturze tego opowiadania sami się przekonacie, że Willis, chociaż ekscentryczna, jest w gruncie rzeczy zupełnie normalna, trochę zwariowana, ale za to bardzo mądra.
Należy także do grona najczęściej nagradzanych twórców SF. Zanim osiągnęła podwójny sukces, który odpowiednio uczciliśmy w tym tomie (Nebula za najlepsze opowiadanie dla „Nawet królowa” i za najlepszą powieść dla „Księgi Sądu Ostatecznego”), zdobywała laury za powieść Lincoln ‘s Dreams (Nagroda im. Johna W. Campbella), za nowelę The Last of the Winnebagos (Nebula i Hugo), oraz za opowiadania „W Rialto” (Nebula), „Praktyka dyplomowa” (Nebula i Hugo) i „List od Clearysów” (Nebula). Obszerny wybór opowiadań i noweli autorstwa Connie Willis znajdziecie w dwóch zbiorach: „Zaćmienie” oraz Impossible Things.
Poproszona o komentarz do „Nawet królowa”, Willis odpowiedziała:
„Nauczyciele języka angielskiego powtarzają, że należy pisać o czymś, o czym dużo wiemy. Tak właśnie zrobiłam.
Podczas warsztatów literackich wykładowcy powtarzają, że przed przystąpieniem do pisania należy zebrać jak najwięcej materiałów. Przed przystąpieniem do pisania tej nowelki zebrałam mnóstwo materiałów.
Literaturoznawcy powtarzają, że każdy utwór powinien odzwierciedlać najkoszmarniejsze obawy i największe nadzieje autora. Tak właśnie jest w tym przypadku”.
Melodyjka telefonu rozległa się w chwili, gdy przeglądałam wniosek obrony o zwolnienie oskarżonego.
- To połączenie z sieci ogólnodostępnej - powiedział mój aplikant Bysshe, podnosząc słuchawkę. - Prawdopodobnie oskarżony. W więzieniach nie pozwalają używać połączeń identyfikujących.
- Nie - odparłam. - To moja matka.
- Aha - Bysshe sięgnął po słuchawkę. - Dlaczego się nie przedstawia?
- Ponieważ wie, że nie chcę z nią rozmawiać. Najwyraźniej dowiedziała się, co zrobiła Perdita.
- Twoja córka Perdita? - zapytał, tuląc słuchawkę do piersi. - Ta, która ma małą córeczkę?
- Nie, ty myślisz o Violi. Perdita jest moją młodszą córką. Zupełnie pozbawioną rozumu.
- Cóż takiego zrobiła?
- Przyłączyła do Cyklistek.
Na twarzy Bysshe nie pojawił się nawet cień zrozumienia, ale nie byłam w nastroju, żeby go oświecać. Ani w nastroju, żeby rozmawiać z matką.
- Doskonale wiem, co mi powie - mruknęłam. - Zapyta, czemu jej o niczym nie powiedziałam, a potem będzie domagać się odpowiedzi, co zamierzam z tym począć, a ja nie mam pojęcia, co z tym fantem zrobić, zwłaszcza że wszystko co mogłam, zrobiłam już wcześniej.
Bysshe spoglądał na mnie z zakłopotaniem.
- Mam jej powiedzieć, że jesteś w sądzie?
- Nie - sięgnęłam po słuchawkę. - I tak prędzej czy później będę musiała z nią porozmawiać. Cześć mamo - rzuciłam do słuchawki.
- Traci! - wykrzyknęła teatralnym głosem. - Perdita przyłączyła do Cyklistek.
- Wiem.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
- Uważałam, że Perdita sama powinna ci wszystko wyjaśnić.
- Perdita! - żachnęła się. - Za nic by tego nie zrobiła. Doskonale wie, co miałabym jej do powiedzenia. Zakładam, że rozmawiałaś z Karen.
- Nie ma jej. Wyjechała do Iraku. - Ze względu na iracką gotowość udowodnienia, że jest odpowiedzialnym członkiem społeczności światowej, oraz wcześniejszą skłonność tego kraju do samodestrukcji, moja teściowa przebywała właśnie w jedynym miejscu na tej planecie, gdzie połączenia telefoniczne na tyle szwankowały, bym mogłam spokojnie twierdzić, że próbowałam do niej dzwonić, ale nie udało mi się, a ona musiała w to wierzyć. To był jedyny jasny punkt na ciemnym nieboskłonie moich spraw.
Ruch Oswobodzenie uwolnił nas od wszystkich rodzajów obraz i dopustów w rodzaju saddamistów irakijskich, ale ponieważ moja teściowa nie była jedną z nich, więc czułam się prawie szczęśliwa, że Perdita wybrała taki dogodny czas. Oczywiście tak myślałam w chwilach, kiedy nie marzyłam o tym, żeby ją zabić.
- Co Karen robi w Iraku? - zapytała matka.
- Negocjuje ziemię dla Palestyńczyków.
- A w tym samym czasie jej wnuczka rujnuje sobie życie - rzuciła nieco nie na temat. - Czy powiedziałaś Violi?
- Już ci mówiłam, mamo, że moim zdaniem Perdita powinna była sama was o wszystkim zawiadomić.
- No cóż, ale nie zrobiła tego. A dzisiaj rano zadzwoniła do mnie moja pacjentka, Carol Chen, i zapytała, dlaczego coś takiego ukrywam przed nią. Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi.
- Skąd ta Carol Chen wiedziała o tym?
- Od swojej córki, która o mały włos przyłączyła się do Cyklistek w zeszłym roku. Jej rodzina wyperswadowała dziewczynie, żeby nie popełniała takiego głupstwa - zabrzmiało to oskarżycielsko. - Carol jest przekonana, że lekarze odkryli jakieś straszliwe efekty uboczne ammenerolu, ale starają się to ukryć. Nie mogę wprost uwierzyć, że ukryłaś to przede mną, Traci.
A ja nie mogę uwierzyć, dlaczego nie pozwoliłam Byssheowi powiedzieć, że jestem w sądzie, myślałam.
- Mówiłam ci już mamo, uważam, że to należało do Perdity. Ostatecznie to była jej decyzja.
- Och, Traci - jęknęła matka. - Chyba nie mówisz tego poważnie.
W pierwszym wspaniałym powiewie wolności po Oswobodzeniu, naprawdę żywiłam nadzieję, że świat się zmieni, że w jakiś sposób pozbędziemy się nierówności, matriarchalnej dominacji i tych pozbawionych poczucia humoru kobiet zdeterminowanych, by usunąć ze świata wszelkie objawy męskości w ogólności, a trzecią osobę rodzaju męskiego z języka w szczególności.
Oczywiście nic takiego się nie stało. Mężczyźni podobnie jak zawsze robią większe pieniądze, historia nadal raczej milczy o udziale kobiet w kształtowaniu się cywilizacji, a moja matka wciąż może powiedzieć: „Och, Traci”, tonem, który przesuwa mnie do wieku przed dojrzewaniem.
- Jej decyzja! - powtórzyła matka. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że będziesz stała bezczynnie, patrząc, jak twoja córka popełnia życiowy błąd?
- Cóż mogę zrobić? Skończyła dwadzieścia jeden lat i jest zdrowa na umyśle.
- Gdyby była zdrowa na umyśle, nigdy w życiu nie zrobiłaby czegoś takiego. Czy próbowałaś z nią rozmawiać?
- Oczywiście, że tak, mamo.
- I?
- Nic nie wskórałam. Jest zdecydowana zostać Periodystką.
- Przecież musi być coś, co mogłybyśmy zrobić. Dostać nakaz sądowy albo wynająć deprogramatora, albo oskarżyć Cyklistki o pranie mózgów. Jesteś sędziną, musi być jakieś prawo, do którego można się odwołać...
- Takie prawo nazywa się osobistą suwerennością, mamo, a ponieważ dzięki niemu właśnie możliwe było Oswobodzenie, trudno użyć go przeciwko Perdicie. Jej decyzja spełnia wszelkie kryteria przypadku osobistej suwerenności. Jest to osobista decyzja podjęta przez suwerenną osobę dorosłą i nie wpływa na nikogo poza nią...
- A co z moją praktyką? Carol Chen jest przekonana, że bocznik powoduje raka.
- Wpływ na twoją praktykę można potraktować jako efekt uboczny. Coś takiego jak bierne palenie. Nie można wykorzystać go jako argumentu. Mamo, czy nam się to podoba czy nie, Perdita ma prawo robić to, co robi, a my nie mamy prawa się w to wtrącać. Wolne społeczeństwo opiera się na respektowaniu cudzych opinii i wolności życia według własnych standardów. Musimy uszanować prawo Perdity do podejmowania samodzielnych decyzji.
Wszystko, co mówiłam, było prawdą. Żałowałam tylko, że nic z tego nie powiedziałam Perdicie, kiedy do mnie zadzwoniła. Jedyne co zdołałam wykrztusić, i to dokładnie tonem mojej matki, brzmiało: „Och, Perdita”.
- To wszystko twoja wina - mówiła dalej moja matka. - Mówiłam ci, nie powinnaś była pozwalać jej na tatuaż na boczniku. i nie opowiadaj mi nic o wolnym społeczeństwie. Cóż dobrego z wolnego społeczeństwa, jeśli przez to moja wnuczka ma zniszczyć sobie życie?
I rozłączyła się.
Oddałam słuchawkę Bysshe’owi.
- Naprawdę podobało mi się to, co powiedziałaś o poszanowaniu praw twojej córki do podejmowania własnych decyzji - powiedział. Trzymał moją togę. - I o niewtrącaniu się w jej życie.
- Chcę, żebyś sprawdził dla mnie precedensy z deprogramowaniem - powiedziałam, chowając ręce w fałdy obszernej togi. - A także czy oskarżano Cyklistki o łamanie prawa wolnego wyboru - pranie mózgu, zastraszanie, przymuszanie.
Znowu zadzwonił telefon, równocześnie zapaliła się lampka, wskazująca, że i ta rozmowa będzie z sieci ogólnodostępnej.
- Kto mówi? - zapytał Bysshe. Nagłe jego głos nabrał cieplejszych barw. - Chwileczkę. - Zakrył dłonią mikrofon. - To twoja córka, Viola.
Wzięłam słuchawkę.
- Witaj.
- Właśnie rozmawiałam z babcią - powiedziała. - Nie uwierzysz, co nowego wymyśliła Perdita. Dołączyła do Cyklistek.
- Wiem o tym - odparłam.
- Wiesz? I nie powiedziałaś mi? Nie chce mi się wierzyć. Nigdy o niczym mi nie mówisz.
- Uważałam, że Perdita sama powinna poinformować was o swojej decyzji - powiedziałam znużonym głosem.
- Żartujesz? Ona też nigdy mi o niczym nie mówi. Kiedy zrobiła sobie implant brwiowy, nie zdradziła się z tym przez trzy tygodnie, a kiedy zrobiła sobie laserowy tatuaż, nie powiedziała mi w ogóle. Dowiedziałam się od Twidge. Powinnaś była do mnie zadzwonić. Czy skontaktowałaś się z babcią Karen?
- Ona jest w Bagdadzie - wyjaśniłam.
- Wiem - odparła Viola. - Dzwoniłam do niej.
- Och, Viola, jak mogłaś!?
- Odmiennie od ciebie, mamo, ja wierzę, że powinno się ważne sprawy rodziny omawiać z jej członkami.
- Co ci powiedziała? - zapytałam. Teraz, kiedy pierwszy szok minął, ogarnęło mnie otępienie.
- Nie mogłam się dodzwonić. Tam telefonia jest po prostu koszmarna. Nikt nie mówi po angielsku, a kiedy się rozłączyłam i próbowałam zadzwonić jeszcze raz, całe miasto było odcięte.
Dzięki ci, westchnęłam w duchu. Dzięki, dzięki.
- Babcia Karen ma prawo wiedzieć, mamo. Pomyśl, jak to wpłynie na Twidge. Ona uważa, że Perdita jest cudowna. Kiedy Perdita zrobiła sobie implant brwi, Twidge przykleiła do swoich sztuczne i nigdy ich nie zdejmowała. Co zrobisz, jeśli Twidge także zdecyduje się przystąpić do Cyklistek?
- Twidge ma dopiero dziewięć lat. Zanim dojdzie do wieku, kiedy będzie miała zakładać swój bocznik, Perdita już dawno odstąpi od nich. - Mam nadzieję, dodałam w myślach. Perdita nosiła tatuaż od półtora roku i nie wykazywała śladów znużenia. - Poza tym Twidge jest mądrzejsza.
- To prawda. Och, mamo, jak Perdita mogła zrobić coś takiego? Nie opowiadałaś jej, jakie to okropne?
- Opowiadałam - odparłam. - Okropne i bardzo niewygodne. A także nieprzyjemne i bolesne. Nic z tego, co mówiłam, nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia. Powiedziała, że jej zdaniem to będzie zabawne.
Bysshe pokazał na zegarek, bezgłośnie mówiąc:
- Czas do sądu.
- Zabawne! - wykrzyknęła Viola. - Przecież widziała, co ja wtedy przechodziłam. Poważnie mówiąc, mamo, czasami wydaje mi się, że ona jest całkowitym bezmózgowiem. Czy nie mogłabyś uznać jej za osobę niepoczytalną i zamknąć gdzieś?
- Nie - odpowiedziałam, próbując zapiąć jedną ręką suwak togi. - Violu, muszę iść. Już i tak spóźnię się do sądu. Obawiam się, że nie możemy zrobić nic, by ją powstrzymać. Jest dorosła i zachowuje się racjonalnie.
- Racjonalnie! - wykrzyknęła Viola. - Jej brwi świecą się. A na ramieniu wylaserowała sobie ostatnią walkę Custera.
Podałam słuchawkę Bysshe’owi. - Powiedz Violi, że porozmawiam z nią jutro. Dociągnęłam suwak do końca. - A potem zadzwoń do Bagdadu i sprawdź, jak długo będą mieli wyłączone telefony. - Ruszyłam w stronę sali sądowej. - A jeśli znowu ktoś zadzwoni, to zanim odbierzesz, upewnij się, że wiesz kto.
Bysshe nie mógł połączyć się z Bagdadem, co potraktował jako dobry znak, a moja teściowa nie zadzwoniła. Natomiast matka tak. Po południu, z pytaniem czy lobotomia jest legalna.
Następnego dnia zatelefonowała znowu. Prowadziłam właśnie zajęcia z Suwerenności Jednostki, tłumacząc, że obywatele wolnego społeczeństwa mają prawo robić z siebie kompletnych idiotów. Moi studenci nie kupowali tego.
- Wydaje mi się, że to twoja matka - wyszeptał Bysshe, podając mi słuchawkę. - Nadal używa połączenia ogólnodostępnego, ale rozmowa jest miejscowa. Sprawdziłem.
- Cześć, mamo - powitałam ją.
- Wszystko przygotowane - odparła. - Spotykamy się z Perditą na lunchu u McGregora. To restauracja na rogu Dwunastej i Larimer.
- Jestem w trakcie zajęć - zaprotestowałam.
- Wiem, już ci nie przeszkadzam. Chciałam tylko, żebyś się nie martwiła. Zajęłam się wszystkim.
To mi się wcale nie podobało.
- Co zrobiłaś?
- Zaprosiłam Perditę na lunch z nami. Przecież ci powiedziałam. U McGregora.
- Co znaczy „z nami” mamo?
- Sama rodzina - odparła niewinnie. - Ty i Viola.
No cóż, przynajmniej nie kupiła deprogramatora. Jak na razie.
- Co ci chodzi po głowie, mamo?
- Wiesz, że Perdita zapytała o to samo? Czy babce już nie wolno zaprosić wnuczki na lunch? Spotykamy się o dwunastej trzydzieści.
- Musimy być z Bysshe’em w sądzie o trzeciej.
- Do tego czasu na pewno zdążymy. A tak przy okazji, przyprowadź go. Będzie reprezentował męski punkt widzenia.
Odłożyła słuchawkę.
- Musisz iść ze mną na lunch, Bysshe - powiedziałam. - Przepraszam cię.
- Za co? Co takiego ma się wydarzyć w trakcie lunchu?
- Nie mam pojęcia.
W drodze do McGregora Bysshe powiedział mi to, czego się zdążył dowiedzieć o Cyklistkach.
- To nie jest jakiś tam kult. Całkowity brak związków z religią. Najwyraźniej wywodzą się z solidarnościowych grup kobiecych z czasów przed Oswobodzeniem - mówił, zerkając do notesu. - Chociaż istnieją także związki z ruchami popierającymi wolny wybór, z Uniwersytetem w Wisconsin i Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
- Co takiego?
- Nazywają swoich przywódców „przewodnikami”. Ich filozofia wydaje się mieszanką radykalnego feminizmu sprzed Oswobodzenia i prymitywizmu ekologicznego lat osiemdziesiątych. Obwieszają się kwiatami i nie używają butów.
- Ani boczników - dodałam. Zahamowaliśmy przed McGregorem i wysiedliśmy z samochodu. - Jakieś wyroki za manipulację mózgiem? - zapytałam z nadzieją.
- Nie. Kilka indywidualnych oskarżeń, ale wszystkie sprawy wygrały.
- Na gruncie osobistej suwerenności.
- Jasne. I jedna sprawa kryminalna, kiedy rodzina chciała zdeprogramować dziewczynę. Deprogramator został skazany na dwadzieścia lat, rodzina dostała dwanaście.
- Nie zapomnij powiedzieć tego mojej matce - mruknęłam, otwierając drzwi do McGregora.
Była to jedna z tych restauracji, gdzie winorośl pnie się po biurku kierownika sali, a stoliki przeplatane są miniparcelami ogrodu.
- Perdita zaproponowała to miejsce - powiedziała matka, kierując Bysshe’a i mnie przez zagon cebuli do zarezerwowanego dla nas stolika. - Powiedziała, że wiele Cyklistek jest równocześnie Florystkami.
- Czy ona tu jest? - zapytałam, dając krok nad pędem ogórka.
- Jeszcze nie - powiedziała, po czym wskazała za krzak różany. - Tam siedzimy.
Stolik był wiklinowy, a nad nim rozpościerało się drzewo morwowe. Viola i Twidge siedziały po drugiej stronie zasłonięte kratką, po której pięły się jakieś pnącza. Przeglądały kartę dań.
- Co tutaj robisz, Twidge? - zapytałam. - Czemu nie jesteś w szkole?
- Ależ jestem, ale dziś mam zajęcia na odległość - powiedziała, podnosząc ekran ciekłokrystaliczny.
- Uznałam, że powinna wziąć udział w naszej dyskusji - wtrąciła się Viola. - Ostatecznie ona też już niedługo dostanie swój bocznik.
- Moja przyjaciółka, Kensy, mówi, że nie da go sobie włożyć, tak samo jak Perdita - wtrąciła Twidge.
- Z pewnością Kensy zmieni zdanie, kiedy przyjdzie czas - odezwała się moja matka. - Perdita też zmieni. Bysshe, może byś usiadł koło Violi.
Bysshe wsunął się posłusznie za kratkę i usiadł na wiklinowym fotelu przy końcu stołu. Twidge podała mu kartę.
- To znakomita restauracja - oświadczyła. - Nie trzeba chodzić w butach. - Uniosła bosą stopę, żeby to zademonstrować. - A jeśli jesteś bardzo głodny, czekając na danie, w każdej chwili możesz sięgnąć po przekąskę. - Obróciła się na krześle i zerwała dwa zielone strąki, jeden podała Bysshe’emu, a drugi napoczęła sama. - Założę się, że ona tego nie zrobi. Kensy twierdzi, że bocznik jest bardziej bolesny niż klamry.
- Jeszcze bardziej boli, gdy się go nie ma - powiedziała Viola, rzucając mi spojrzenie teraz-widzisz-co-najlepszego-zrobiła-moja-siostra.
- Traci, może byś usiadła naprzeciwko Violi - zaproponowała matka. - A kiedy zjawi się Perdita, będzie mogła usiąść koło ciebie.
- Jeśli przyjdzie - powiedziała Viola.
- Umówiłam się z nią na pierwszą - oznajmiła matka, zajmując miejsce najbliższe wejścia. - Tak, żebyśmy zdążyły opracować strategię, zanim ona się zjawi. Rozmawiałam z Carol Chen...
- Jej córka o mały włos przyłączyła się do Cyklistek z zeszłym roku - wyjaśniłam Bysshe’owi i Violi.
- Powiedziała, że zwołali rodzinne zebranie, tak właśnie jak my, i po prostu porozmawiali z dziewczyną, a ona postanowiła, że mimo wszystko nie chce należeć do Cyklistek. - Powiodła po nas wzrokiem. - Więc pomyślałam, że zrobimy dokładnie to samo z Perdita. Wydaje mi się, że należy zacząć od wyjaśnienia, jak ważne było Oswobodzenie i przypomnienia o latach ciemnoty, które je poprzedzały...
- Ja sądzę - przerwała jej Viola - że powinnyśmy namówić ją, by na kilka miesięcy odstawiła ammenerol, zamiast wyjmować sobie bocznik. Jeśli ona w ogóle przyjdzie. A z pewnością nie przyjdzie.
- Dlaczego nie?
- A ty byś przyszła? Przecież to przypomina Inkwizycję. Ona tu usiądzie, a my będziemy jej „wyjaśniać”. Perdita może i jest szalona, ale na pewno nie głupia.
- Naprawdę trudno to nazwać Inkwizycją - odezwała się matka. Spojrzała zaniepokojona w stronę drzwi. - Jestem pewna, że Perdita... - zamilkła, podniosła się i nagle rzuciła się przez szparagi.
Odwróciłam się, na wpół spodziewając się Perdity ze świecącymi ustami lub tatuażem na całym ciele, ale liście przesłoniły mi widok. Odsunęłam gałęzie.
- Czy to Perdita? - zapytała Viola.
Wystawiłam głowę przez gałęzie morwy.
- O mój Boże - westchnęłam.
To była moja teściowa w czarnym zawoju i jedwabnej jarmułce. Majestatycznie sunęła ku nam ścieżką, jej suknia falowała, oczy lśniły. Matka pośpieszyła na powitanie, tratując rzodkiewki, jednocześnie ciskając we mnę sztylety spojrzeń.
Odbiłam je w stronę Violi.
- To twoja babka - wykrzyknęłam oskarżycielsko. - Mówiłaś, że nie dodzwoniłaś się do niej.
- Nie dodzwoniłam - potwierdziła. - Twidge, usiądź prosto. I odłóż ekran.
Drzewo różane zadrżało, jakby w przestrachu, i moja teściowa wyłoniła się zza liści.
- Karen! - wykrzyknęłam, mając nadzieję, że w moim głosie brzmi radość. - Cóż ty na litość boską tutaj robisz? Myślałam, że jesteś w Bagdadzie.
- Wróciłam, jak tylko dotarła do mnie wiadomość Violi - powiedziała, obrzucając nas wszystkich po kolei wzrokiem. - A to kto? - zapytała, wskazując na Bysshe’a. - Nowy przyjaciel Vio