Nebula ‘92 Wyboru dokonał James Morrow (Nebula Awards 28) Data wydania oryginalnego 1994 Data wydania polskiego 1997 James Morrow WSTĘP Przełożyła Ewa Łodzińska Średniowieczny trubadur, bezpieczny w swej chrześcijańskiej wierze, niewiele robiłby sobie z Nagrody NEBULA. Któż bowiem, zmierzający do Królestwa Niebieskiego, zawracałby sobie głowę siedmiofuntową bryłą lucytu? Lecz dla współczesnego artysty, że nie wspomnę współczesnego sportowca, żołnierza, naukowca czy też stypendysty, uznanie zasług doczesnych znaczy bardzo wiele. Wiek Wiary, mówiąc krótko, został wyparty przez Epokę Nagród - Pulitzera, Pushcarts, Purpurowych Serc, Oskarów, Tonych, Hugo, Edgarów, Nobli, Pucharu Ameryki, Pierścieni Super Bowl - i nieczęsto zdarza się, by twórca lub sportowiec zrezygnował z formalnego uznania ze strony publiczności czy kolegów. Fizyk Edward Harrison omawia tę zmianę w swej cudownej historii nauki pod tytułem Masks of the Unwerse („Maski Wszechświata”). Pisząc o Oświeceniu, zauważa: „Zamiast w Sąd Ostateczny i nagrodę w Niebiosach, deiści wierzyli w Potomność i nagrodę w postaci pozostania w pamięci na Ziemi. Osąd przez potomnych, który nazwę zasadą nieśmiertelności faraonicznej, stał się jedną z głównych sił napędowych współczesnego świata. Król, o którego zdobyczach się mówi, nie umiera« zanotował Sesostris I, a rzeźbione annały Tutmosisa III zostały umieszczone na jego sanktuarium, »aby otrzymał życie wieczne«. Deiści, podobnie jak egipscy faraonowie drugiego tysiąclecia przed Chrystusem, wierzyli, że nieśmiertelność żyje nie w innym świecie, lecz w pamięci przyszłych pokoleń. Wiara w nieśmiertelność w rozumieniu faraonów zdobyła szeroką akceptację we współczesnych nam czasach. Niebiańskie zadośćuczynienie w Wiecznym Mieście odeszło pomiędzy bajki i mity, zaś w Ziemskim Mieście ich miejsce zajęły honory, nagrody oraz wyróżnienia Emmy, karmiące potrzebę spełnienia i służące jako wskazówka dla potomności. Po śmierci wybitnej osobistości powstają panegiryki i biografie, wznoszone są pomniki i ustanawiane memoriały. W ten sposób pamięć o człowieku pozostaje zachowana, a on sam otrzymuje życie wieczne”. Trudno jest przeczytać powyższy fragment bez uczucia smutku i zadumy. Wyróżnienie Emmy jest wystarczająco patetycznym substytutem Wiecznego Miasta, nawet jeśli Emmy są prawdziwe a Wieczne Miasta nie. Zaiste, w wielu sferach utrata chrześcijańskiej jednomyślności okazała się tak bardzo nietolerowana, że równocześnie z rozwojem nauki Zachód stał się świadkiem stałej, silnej i zaciekłej jej krytyki. Autorzy tej krytyki różnią się ogromnie w swym wyrachowaniu - ostatnie dziesięciolecia przyniosły nam wszystko, począwszy od zawoalowanych ataków na nowoczesność ze strony Ivana Illicha, Walkera Percy i Lewisa Mumforda, aż do strawy dla bezmyślnych podanej przez Jeremy Rifkina - lecz w każdym przypadku przesłanie jest mniej lub bardziej zbliżone. Dla krytyków nauki, jabłko, które Ewa nadgryzła w Raju, zrobiło wyraźną karierę millenia później, spadając w pole widzenia Isaaca Newtona i powodując Drugi Upadek: w materialistyczny, uproszczony, „mechaniczny” sposób pojmowania świata. Wydaje mi się, że science fiction jest szczególnym medium, zdolnym związać tę żywotną polemikę. Inteligentna opowieść SF może więcej opowiedzieć o blaskach i cieniach naukowego przedsięwzięcia niż jakakolwiek inna książka, taka nawet jak najnowszy bestseller Bryana Appleyarda Understanding the Present: Science and the Soul of Modern Man („Zrozumieć teraźniejszość: nauka a dusza współczesnego człowieka”), przypisujący wszystkie nasze współczesne niedole racjonalizmowi i empiryzmowi. To moje spostrzeżenie nie jest nawoływaniem do akcji, jest raczej doniesieniem o tym, co właśnie się dzieje. Przeglądając wnikliwie katalog finalistów - kandydatów do dorocznej Nebuli - zauważa się fascynujący fakt. Ogromna większość prac otwarcie lub pośrednio zmaga się z pytaniem: czy nauka jest dobra czy zła? NOMINACJE DO NEBULI 1992 W KATEGORIACH: Powieść John Barnes A Million Open Doors Joy Fowler Sarah Canary Maureen F. McHugh China Mountain Zhang Vernor Vinge „Ogień nad otchłanią” Connie Willis „Księga Sądu Ostatecznego” Jane Volen Briar Rosę Mikropowieść Emma Buli Silver or Gold Bradley Denton The Territory Maureen F. McHugh Protection James Morrow „Miasto prawdy” Jerry Oltion and Lee Goodloe „Contact” Lucius Shepard Barnade Bill the Spacer Michael Swanwick Griffin’s Egg Opowiadania Gregory Benford „Koniec rzeczy” S. N. Dyer „Oddział Lipcowy” Carolyn Gilman The Honeycrafters Pamela Sargent „Dany leci na Marsa” Susan Shwartz Suppose They Gave a Peace Walter Jon Williams Prayers on the Wind Krótka forma Michael Bishop „Życie jako układanka z kotami na wysoki połysk” Paul Di Filippo „Okulary Lenona” Nancy Kress „Góra przyszła do Mahometa” Kim Stanley Robinson „Winlandia naszych snów” Martha Soukup The Arbitrary Placement of Walk Connie Willis „Nawet królowa” Kiedy usiadłem, by zebrać prace do „Nebuli ‘92”, nie kierował mną żaden szczególny zamiar ukazania możliwości gatunku w analizowaniu spuścizny Oświecenia. Understanding the Present jeszcze wtedy nie przekroczyło Atlantyku, a Jeremy Rifkin jakoś przestał mnie irytować. A jednak tak się stało, że każdy nominowany autor, o którym sądziłem, że wart jest tej kwalifikacji, poza najpilniejszymi sprawami do załatwienia, miał coś prowokującego do powiedzenia o naturze nauki. Na przykład „Koniec rzeczy” Gregory’ego Benforda rzuca światło na postawę naukową - jej wzniosłość lecz i ograniczenia - ze znajomością rzeczy, która Appleyarda i Rifkina pozostawia w głębokim cieniu. S. N. Dyer w „Oddziale Lipcowym” rozprawia się z problemem lekarskiej omylności, wywołując wzruszenie a jednocześnie ciarki na plecach. W podobnym tonie Kim Stanley Robinson w „Winlandii naszych snów” pokazuje naukowców, którzy jak wszyscy zwykli śmiertelnicy padają ofiarą oszustwa i własnych pobożnych życzeń. „Góra przyszła do Mahometa” Nancy Kress ostrzega przed okrucieństwem pochopnych eksperymentów, którym w niedalekiej przyszłości może zostać poddany system genetyczny człowieka. „Życie jako układanka z kotami na wysoki połysk” Michaela Bishopa bada tajemniczy stan zwany schizofrenią, lawirując pomiędzy romantycznym spojrzeniem na szaleństwo, dające natchnienie sztukom takim jak „Equus”, i neurochemiczną interpretacją proponowaną przez nauki medyczne. W „Okularach Lennona” Paul Di Filippo ożywia prawdę żałośnie zagubioną u Appleyarda i jego uczniów: nauka nie powie nam - i, co ważniejsze, nawet się nie ośmiela - niczego o duszy. Trzy zwycięskie prace zawarte w tym tomie dołączają swoje własne unikalne głosy do dyskusji. „Danny leci na Marsa” Pameli Sargent zręcznie wyśmiewa zadziwiający analfabetyzm naukowy ostatniego eks-wiceprezydenta naszej republiki. „Nawet Królowa” Connie Willis beszta tych, którzy twierdzą, że interwencja medyczna jest, ipso facto, represyjna (nawet jeśli uznają metody naturalne jako w najwyższym stopniu pożądane). Zaś w „Mieście Prawdy” niżej podpisany mocuje się z modną, choć nad wyraz kontrowersyjną, ideą ścisłego związku pomiędzy stanem umysłu a zdrowiem fizycznym człowieka. Sądzę, że niebezpieczeństwa kryjące się w pseudonauce Nowego Wieku (New Age) są nie mniej zgubne niż te minione, wywołane fundamentalizmem Starej Epoki (Old Age). Niniejsza praca jest moim finalnym zadaniem wydawcy serii Nebula i chcę podziękować osobom, które mi je ułatwiły: mojej żonie Jean, która zajmowała się korespondencją; moim bezpośrednim poprzednikom, George’owi Zebrowskiemu i Michaelowi Bishopowi, którzy szczodrze sypali radami; mojemu wydawcy, Johnowi Radziewiczowi, który nigdy nie dopuścił, bym pomylił termin z prawdziwym terminem. Jeżeli udało mi się dostarczyć nadzwyczajnych intelektualnych i emocjonalnych wrażeń czytelnikom „Nebuli ‘90”, „Nebuli ‘91” i „Nebuli ‘92”, a tym samym udzielić drobnej miarki faraonicznej nieśmiertelności kilku tuzinom autorów prezentowanych tamże, to moje wysiłki ostatnich trzech lat nie poszły na marne. State College, Pensylwania, 11 czerwca 1993 John Clute CZY SCIENCE FICTION WYSZŁA NA LUNCH? PRZEMYŚLENIA NA TEMAT ROKU 1992 Przełożył Piotr W. Cholewa Książka w twardej oprawie, która wyszła już z użytku, może wygodnie pełnić funkcję podpórki pod drzwi. Wydana niedawno druga edycja The Encydopedia of Science Fiction pod redakcją Johna Clute’a i Petera Nichollsa mogłaby podeprzeć wrota Gazy. Oczywiście, to nie dzięki objętości dzieło to jest tak doskonałym źródłem informacji. Prawdziwa wartość książki tkwi w zadziwiającej erudycji i niezrównanej dokładności. Wybór Johna Clute’a na współredaktora Encyklopedii był sprawą naturalną. Od trzydziestu lat jest on pełnym zapału analitykiem literatury popularnej i dostarcza gatunkowi SF jego portretów: czasem zabawnych, czasem rozpaczliwych, ale zawsze pouczających. Niejednokrotnie określano go mianem „najlepszego z działających w tej chwili krytyków science fiction”. John Clute był jednym z założycieli najpoważniejszego brytyjskiego magazynu SF Interzane, pracował również w dziale recenzji krytycznego pisma Foundation. Jego teksty zdobiły strony Omni, Times Literary Supplement, New York Times, Washington Post i wielu innych periodyków. Strokes, zbiór jego artykułów, ukazał się w roku 1988. Pisząc o sobie w The Encydopedia of Science Fiction, Clute zauważa, iż „mimo pewnych przemyślnie jaskrawych niejasności” jego krytyka „pozostaje w swej istocie praktyczna”. Coraz łatwiej nam to powiedzieć: jest już tak, a niech to szlag, że mamy lata dziewięćdziesiąte. Zsuwamy się w przepaść. Dziura ozonowa. Globalne ocieplenie. Ależ paskudna sytuacja. Spójrzmy na nasze drogocenne fantastycznonaukowe marzenia, opuszczające ten świat równie pewnie, jak bogowie opuścili Aleksandrię. Gdzie skieruje się nasz gatunek, gdy wszystkie jego przyszłości okazały się nieprawdziwe? Kto kupi nasze staromodne, dziwaczne wizje - kto prócz miliona dzieciaków tak dogłębnie cynicznych, że nie potrafimy nawet zrozumieć ich języka ani noży, które noszą w rękawach, ani śmierci, którą dla nas planują? Tak ciągnie się ta litania... I kto temu zaprzeczy, kiedy zsuwamy się wciąż szybciej, z oczami piekącymi od coraz bardziej nagiego słońca, prosto w objęcia nowej ery? Kto zechce się spierać z naszym instynktem, który wyraźnie mówi, że nawet z pomocą wszystkich opowiadań SF, jakie powstały, nie zdołamy rozpoznać światła w tunelu, póki nie będzie za późno, by odskoczyć przed nadjeżdżającą lokomotywą? Wprawdzie wyniki sprzedaży wciąż są wysokie, jednak gatunek wyraźnie znalazł się w stanie kryzysu. Ja sam, między innymi, miałem wrażenie, że w ciągu minionej dekady dawny zestaw tematów science fiction zestarzał się - przedwcześnie i w zastraszającym tempie - i zmienił w nostalgicznego dostawcę konserw dla konsumentów. Że kształt SF, zdefiniowany z pomocą Jacka Williamsona, stał się czymś w rodzaju trującej skamieliny - stworzony, by chronić, zachęcać i uczyć, pod koniec wieku zdaje się rzucać klątwę mumii na wszystko co nowe. Mimo z rzadka spotykanych świeżych poglądów tych, co nadal piszą, jakby SF była Bramą w Murze, większość bieżących publikacji to przemysłowo produkowana papka, o precyzyjnie zdefiniowanych składnikach, zapieczętowana w folii, sypiąca się niczym plastikowe hot-dogi z miliona identycznych podajników w milionie automatów. Z drugiej strony, czy w tym wszystkim nie można dostrzec śladu odkupienia? Pomyślmy, co przytrafiło się naszej zielonej planecie od czasu, kiedy ten wielki kawał skały strzepnął z siebie dinozaury (chociaż nic, niestety, nie zdołało powstrzymać remake’u). Przytrafiły się ssaki (po których stronie stanął sam Pan Bóg), i nagle cała gra zaczęła się od nowa. Dinozaury rządziły przez miliony lat, wykorzystując chytre systemy hamowania metabolizmu, co chroniło ich wielkie cielska przed czerwcowymi upałami. Były jednak beznadziejne w kwestii procesów poznawczych i życia towarzyskiego. Jadły, ale nie chodziły na lunch. Ssaki (ja również do nich należę) przyczyniły się do rozwoju królestwa zwierząt. Różnica między dinozaurem a ssakiem to różnica między placem a Placem Hiszpańskim. Jest to również to, co powinno oddzielać typową SF od takiej, która zdobywa nagrody. Innymi słowy, najlepsza dzisiaj tworzona SF jest niby rodzina gryzoni na mezozoicznym śmietniku: pożera wszystko. W rozmaitych artykułach napisanych w ciągu ostatnich lat sugerowałem, niekoniecznie z ironią, że zamiłowanie do co bardziej żarłocznych odmian SF wyraża naszą - czytelników - potrzebę szukania bodźców poza typowym spowolnieniem metabolizmu tradycyjnych wątków. Chcielibyśmy, by gatunek przekroczył ograniczenia własnego genomu. Miałem uczucie, że klasyczna SF rozświetliła i nadała kształt marzeniom konkretnego momentu historycznego, ale teraz ów moment przeminął. Wydawało się, że istoty ludzkie, których pragnienia i ambicje we wcześniejszych latach naszego wieku dawały się adekwatnie artykułować przez gatunek, niewielkie mają szansę, by czegokolwiek się jeszcze nauczyć z tryumfalistycznych rozwiązań dawnej fantastyki, z przebrzmiałych Historii Przyszłości, których trzymaliśmy się niczym małpy spróchniałego drzewa; z szowinizmu prowincjonalnej rasy, który ukazywał wizje ludzkich imperiów szerzących w całej Galaktyce zniszczenie amerykańskiego Zachodu. Równocześnie ten właśnie szowinizm kazał fantastyce ignorować rewolucje w biologii, a przecież - jako gatunek pretendujący do eksploracji nieznanego - powinna je interpretować. Zdawało mi się więc, że SF powinna zawrzeć związek ze światem zewnętrznym, szukając energii i idei w innych dziedzinach, jak wtedy gdy uczyła nas wykraczać poza nasze ciała i migrować do cyberprzestrzeni, niby irlandzcy imigranci uciekający przed zarazą ziemniaczaną. Krótko mówiąc, SF powinna się rekonstytuować jako gatunek opowieści egzogamicznych, a nawet - jak twierdziłem - SF można wręcz zdefiniować jako gatunek opowieści egzogamicznych. Taka argumentacja (nie trzeba mi teraz tego mówić) przeceniała przyczyny i przesadzała w ocenie rozwiązań. Dzisiaj lepiej jest myśleć o tej egzogamiczności jako jednej ze strategii, dzięki której wartościowa literatura może przetrwać i rozwijać się w następnym stuleciu, bezustannie znajdując sposoby, by codziennie pożreć tyle, ile sama waży. Jednak w chwili obecnej panuje głód. Nie potrafimy już spowolnić własnego metabolizmu. Musimy więc na nowo wyobrazić sobie wszechświat - inaczej wkrótce zaczniemy pożerać własne ciało. W 1992 roku opublikowano w języku angielskim około siedmiuset powieści w rozmaitych nurtach fantastyki - najogólniej mówiąc science fiction, fantasy i horror. Z nich może dwieście do dwustu pięćdziesięciu należało do science fiction, a z nich trzydzieści do pięćdziesięciu warte było lektury. Z tej grupy przetrwa może trzy do pięciu książek. Może dziesięć. Spoglądając na rok 1992, patrzymy w staw pozostawiony na plaży przez odpływ. Wody zaczynają opadać, skazując delikatniejsze osobniki na śmierć. Szczególnie wrażliwe są pojedyncze dzieła; melancholijne, nadmiernie wyspecjalizowane istoty ze środka listy już teraz bezradnie machają płetwami w powietrzu. Bardziej wytrzymałe są ławice drobnych rybek - cykle. Nierozróżnialne, każdy pojedynczy osobnik może być natychmiast zastąpiony przez innego. W ciągu roku trwała spora aktywność, jednak bez działania. Inaczej mówiąc, panowało wrażenie, że ta pełna życia, spieniona kałuża SF czeka na coś, na wskazanie kierunku. Może na nowe tysiąclecie, ponieważ to już wkrótce, a wszyscy oczekujemy czegoś niezwykłego na krańcu czasu. A może na wyschnięcie stawu, ponieważ niedawna redukcja wydawnictwa Bań tam Books może się okazać zaraźliwa. A może chodzi o nowy styl pisania SF, jakim dziesięć lat wcześniej był cyberpunk, do którego hurtownicy lgną jak remory, dopóki nie zatonie. Może będzie to nowy pisarz czy pisarka, gdyż wiele jest nowych talentów, choć nie zabrzmiał jeszcze głos wiodący. W rzeczy samej pojawiło się więcej autorów SF godnych uznania za dzieła stworzone lub potencjalne, zdolnych do pisania na swym najlepszym czy prawie najlepszym poziomie, niż działało w gatunku kiedykolwiek przedtem. Dlatego staw rzeczywiście się pienił. Nie można jednak powiedzieć, że w ciągu roku 1992 dało się rozpoznać kształt rzeczy, które nadejdą, potrzeb, jakie będziemy musieli zaspokoić, kiedy wkroczymy na stalowy brzeg, czy też gdy stalowy brzeg - bowiem czas wsiąka w nas ostatnio - wkroczy w nas. Może warto sobie przypomnieć zakres i różnorodność publikowanych książek. Wśród godnych zainteresowania powieści SF, wydanych po raz pierwszy w roku 1992, wymienić należy Mostly Harmless Douglasa Adamsa (Heinemann), The Positronic Man Isaaca Asimova i Roberta Silverberga (Gollancz), nominowany do Nebuli A Million Open Doorsjohna Barnesa (Tor), Dark Sky Legion: An Ahrimanic Novel Williama Bartona (Bańtam), Anvil of Stars Grega Beara (Legend), Count Geiger Blues Michaela Bishopa (Tor), Lord Kelvin’s Machine Jamesa P. Baylocka (Arkham House), Fools Pat Cadigan (Bantam), Homecoming #1: The Memory of Earth Orsona Scotta Garda (Tor), dwie powieści C. J. Cherryh: Chanur’s Legacy (DAW) i Hellburner (New English Library), The Gap into Power Stephena R. Donaldsona (Bantam), Quarantine Grega Egana (Legend), nominowaną do Nebuli Sarah Canary Karen Joy Fowler (Holt wydał ją właściwie w 1991), Mirror to Ihe Sky Marka S. Gestona (AvoNova), Through the Heart Richarda Granta (Bantam), Poor Things Alasdaira Graya (Harcourt Grace & Company), Worlds Enough and Timejoe Haldemana (Morrow), Aestwal Tide Elizubeth Hand (Bantam), Fatherland Roberta Harrisa (Hutchinson), ADeeer5raAIexandaraJablokova (AvoNova), Sailor Song Kena Keseya (Yiking), Why Do Birds Damona Knighta (Tor), Hearts, Hands and Voices lana MacDonalda (Gollancz; w USA wydana przez Bantam jako The Broken Land), nominowana do Nebuli China Mountain ZhangMaureen F. McHugh (Tor), Jack the Bodiless Julian May (Knopf), Time, Like an Ever-Rolling Stream Judith Moffet (St. Martin’s), „Miasto prawdy” Jamesa Morrowa (Legend 1990, ale zdobyło Nebulę po wydaniu w USA w tym roku), Anno Dracula Kima Newmana (Simon & Schuster UK), Mining the Oort Frederika Pohla (Del Rey), Last Call Tima Powersa (Morrow), Ishmael Daniela Quinna (Bantam), Red Mars Kima Stanleya Robinsona (HarperCollins), Destroying Angel Rocharda Paula Russo (Headline), Cold as Ice Charlesa Sheffielda (Tor), Kingdoms of the Wall Roberta Silverberga (Harper Collins), dwie powieści Dana Simmonsa, Children of the Night (Putnam) i The Hollow Man (Bantam), dwie Sheri S. Tepper, Beauty (Foundation Doubleday) i Sideshow (Bantam), Throy Jacka Vance’a (Underwood-Miller), nominowany do Nebuli A Fire Upon the Deep Vernora Vinge’a (Tor), Aristoi Waltera Jona Williamsa (Tor), Beachhead Jacka Williamsona (Tor) i laureatkę Nebuli, Doomsday Book Connie Willis. To niemal pięćdziesiąt książek. Niektóre są przykładem moich ekscentrycznych gustów i opinii, czym jest, a czym nie jest SF - opinii, które mogłyby urazić niektórych czytelników: dlaczego na przykład włączyłem Anno Dracula Kima Newmana, a opuściłem The Tale of the Body Thief? Uczyniłem tak, ponieważ jedna z tych książek jest historią alternatywną, a druga nie, lecz surowsze oko może w tym dostrzec pewne skrzywienie. Uznajmy jednak, dla dobra dyskusji, że ta pięćdziesiątka tworzy solidny i niezbyt zwariowany kanon najlepszej SF opublikowanej w roku 1992. Pierwsze, co się rzuca w oczy, to niemal szalona różnorodność tego wyboru: hard SF i wampiry, space opera i steampunk, ostatnie grania klasycznej SF i improwizacje science fantasy, dystopie, przygody planetarne, akordy cyberpunku, młodzieżówki, podróże w czasie i dramaty. Druga rzecz, jaka się rzuca w oczy, to fakt, jak piękne są te powieści, z jakim uczuciem konstruowane, jakim są dla nas darem. Trzecia rzecz to stara prawda, że znaczenie i wartość nie są synonimami, ponieważ najbardziej znacząca z tych książek, Steel Beach Johna Varleya, nie jest w żadnym razie najlepsza. Ale Steel Beach jest jedyną powieścią 1992 roku, która syntetycznie spogląda we wszystkich kierunkach, w tył i w przód, tradycja i ssaki, klisza i nowatorstwo, znane i nieznane. Akcja rozgrywa się wśród podziemnej cywilizacji, stworzonej przez ludzkość na Księżycu jakieś stulecie czy dwa po naszym wygnaniu z Ziemi. Jest to więc opowieść ze środka Varleyowskiej Przyszłej Historii Ośmiu Planet, chociaż kilka postmodernistycznych zakłóceń ciągłości upewnia nas, że tkwimy w prawdziwej powieści, nie w ławicy. Narrator (ka) nosi imię Hildy i jest reporterem (jak oryginalna Hildy w The Front Page Bena Hechta i Charlesa MacArthura z 1928 r.). Kiedy wraz z nią doświadczamy powolnego, ale nieuchronnego zrozumienia prawdziwej natury księżycowej polityki, stosujemy się do typowych dla klasycznej SF założeń o poznawalności wszechświata. Co więcej, ten księżycowy świat promieniuje niesamowitym heinleinowskim blaskiem, podobnie jak i sam Hildy, który snuje swą opowieść aroganckim slangiem. Steel Beach wydaje się przez to bardzo staroświecka. W tle akcji przede wszystkim dowiadujemy się, że popadająca w depresję i udręczona życiem Hildy znajduje się na granicy samobójstwa. Potem przekonujemy się również, że cały kompleks Steel Beach tworzy rodzaj aparatury profilaktycznej, która ma odsunąć koniec, zmniejszyć szansę zagłady ludzkiej rasy na stalowym brzegu przyszłości. Analogia pochodzi z brzegu, na którym pozostały pierwsze ryby dwudyszne, i sugeruje, że ludzkość znalazła się w podobnej sytuacji przetrwaj-albo-giń, tyle że w jeszcze gorszych warunkach. Jako tekst, Steel Beach czyta się niczym zaklęcie przeciwko samobójstwu, magiczny czar przykuwający naszą uwagę ze względu na wyraźne cierpienie autora. Ogólnie rzecz biorąc, jest to jeden z najbardziej mrocznych tekstów w historii gatunku. I kiedy brnąć będziemy dalej w lata dziewięćdziesiąte, zrozumienie tej książki stanie się dla nas kwestią kluczową. Red Mars Kima Stanleya Robinsona także wygląda na typową SF. Ale w przeciwieństwie do Varleya w jego śmiertelnym starciu z melancholią, autor nie prowadzi nas przez fabułę niczym Clint Eastwood rozbijający fordy w niszczącym derby. Pod koniec Red Man wciąż mamy świat, o którym można czytać: dwudziestopierwszowieczna cywilizacja, która zaczęła kolonizować sąsiednią zewnętrzną planetę. Brawura tekstu tkwi w porzuceniu jednego z najbardziej wytartych założeń dawnej SF: że odstęp między lądowaniem na Marsie a toczeniem na nim walk ze smoczymi damami przeminie w mgnieniu autorskiego oka. W tej książce nic na Marsie nie przychodzi łatwo, ponieważ wszystko, co się tu dzieje, jest przedłużeniem plątaniny naszej ludzkiej historii z planety trzeciej. Red Mars można w zasadzie określić jako „prawdziwą” powieść w przebraniu SF - tyle że Kim Stanley Robinson nie uznałby sensu takiego rozróżnienia. Ja zresztą też. W końcu to, co odróżnia Red Mars od większości powieści SF o zdobywaniu systemu słonecznego, to niezwykłe wzbogacenie wszelkich pól ekstrapolacji. W rezultacie czytamy ją jak nierozłączny związek powieści mainstreamowej i arcydzieła SF. Także czystym głosem opowiedziany został potężny i znakomity A Fire upon Ihe Deep Vernora Vinge, zapisujący na nowo dawne, proste wątki space opery w terminach teorii informacji i wizji wszechświata jako cebuli. W jej sercu, niczym równanie uwięzione w bursztynie, można rozpoznać (i odrzucić) wszystkie prawa fizyczne, które wiążą nas do Ziemi. W tej głęboko restrukturyzowanej rzeczywistości, im bardziej oddala się człowiek od Centrum Galaktyki, tym staje się szybszy, jaśniejszy, wyzwolony. Ludzie, zgodnie z postklasycznym standardem, są mali. The Gap into Power Stephena R. Donaldsona, długi odcinek ogromnej powieści, skręca space operę w takie siedemnastowieczne sploty napięcia i stresu, że intensywność rozgrywki wywołuje tamowanie arterii u czytelnika, który pod koniec ma już trochę dosyć. W A Million Open Doon John Barnes pozwala sobie na okazjonalne przebłyski wyrafinowania w historii młodocianych protagonistów, którzy zostają tajnymi agentami (albo czymś podobnym - trudno sobie przypomnieć w pięć minut po zamknięciu książki) rady galaktycznej (czyżby naprawdę rady galaktycznej?) i rozpoczynają (kiedy powieść się kończy) przygotowania do nadzoru ludzi ze sporej liczby światów. Ławica planetarnych przygodówek czeka już przy brzegu... A może i nie, wobec pełnego wigoru stylu Barnesa. Mam tylko nadzieję, że pozostanie przy pojedynczych powieściach, a może też trochę posmutnieje. Były też co najmniej dwie pierwsze powieści. Ich doskonałość pozwalała je czytać tak, jakbyśmy je pamiętali... z sennych marzeń naszej rasy. Sarah Canary Karen Joy Fowler, umiejscowiona w zdobywczym wieku dziewiętnastym, śledzi z delikatnym, ale jakby stalowym uśmiechem metody prowadzące do zrozumienia - czy może niezrozumienia - pozbawionej mowy i podobnej do ptaka kobiecej istoty, dryfującej po północnym zachodzie nad Pacyfikiem i zbierającej wokół siebie gromadę innych wyrzutków: Chińczyka, sufrażystkę, Indianina, idiotę. W opinii męskiej, władczej umysłowości wieku, wszyscy oni są poza granicą normalności i trzeba ich skłonić, by dali się zrozumieć. Sama Sarah Canary może w zasadzie być „prawdziwą” obcą. Dla większości czytelników SF z pewnością nią jest. Książka zaś stwierdza tylko, że jest bez wątpienia „inna”. Drugą pierwszą powieścią była China Mountain Zhang Maureen F. McHugh. Tempo opowieści bez trudu przenosi czytelnika przez kilka bocznych dróg narracji. Protagonistą jest gej, Amerykanin chińskiego pochodzenia, w świecie, gdzie USA (teraz już Socjalistyczny Związek Stanów Ameryki) zdominowane są przez Chiny. To klasyczny bildungsroman, opowieść o dojrzewaniu młodej istoty. Pełno tam wspaniałego języka, rytuałów przejścia i szybkich wejrzeń w głąb duszy. Jasne, błyskotliwe lśnienie ssaków przenika każdą postać znakomitej Doomsday Book Connie Willis, która w tym roku zdobyła Nebulę (razem z jej „Nawet królowa”, gdzie zasadnicza debata o menstruacji była przezabawna, ale głęboko niesprawiedliwa wobec Cyklistek, których przedstawiciel dostał kwestię równie skromną co liberał w Krainie Heinleina). Trzynastowieczna wieś niedaleko Oxfordu, dokąd bohaterka podróżuje w czasie wysłania przez swój uniwersytet z niedalekiej przyszłości, choć krytykowana z powodu licznych błędów historycznych, tchnie tą samą żywotnością co inne krainy serca. A kiedy Czarna Śmierć zaczyna przekształcać kulturę, w którą się zanurzyła, bohaterka staje się postacią niemal mistyczną. Jej ratunek w ostatnich zdaniach kończy powieść jak pieśń, której zamykające nuty wszyscy pragnęliśmy usłyszeć. O każdym z pozostałych tytułów można by pisać wiele. Jeśli bowiem mielibyśmy wskazać jeden charakterystyczny aspekt 1992 roku, to ten, że zbyt wiele dyskusji, zbyt wiele refleksji w zbyt wielu zwierciadłach zderzało się na arenie gatunku. Wszędzie panowała atmosfera mieszaniny paniki i zwycięstw: duże, łatwe zyski, gliniane nogi; duże, łatwe gliniane nogi, marne zyski. Istna Babel. Hellburner C. J. Cherryh, sprawiający wrażenie, jakby dziesięciu żonglerów wychodziło z tego samego pokoju, a żaden nie upuścił ani jednej kuli. Pierwsze lata drapieżnej, kontynuowanej Historii Przyszłości autorstwa Cherryh przypominają prawdziwą operę. Poor Things Alasdaira Graya łączą motywy szkockie, motywy Frankensteina, motywy wiarygodności, a przez cały czas patrzą na nas wyzywająco, jakby zachęcając, byśmy spróbowali wsadzić palce w tryby jasnej i groźnej maszyny. „Miasto prawdy” Jamesa Morrowa jest odświeżająco nieładne i gorzkie. W bajkowym rytmie opowiada wolterowską historię o różnicy między prawdą a brakiem kłamstwa, zaś pod koniec osuwa się w lekko tylko sentymentalną Śmierć Dziecka. Cheri Teper w Beauty zlewa baśń, dobrą fantasy, SF i dystopię w dziki, niemilknący lament nad stanem naszego świata. Można się spodziewać, że z końcem wieku niektóre z tych opowieści przesuną się w czas przeszły, staną się kolejnymi epizodami Historii Przyszłości, które nigdy nie nastąpiły. Inne wydadzą się prorocze. Trudno przewidzieć, które teksty powstałe w tych dniach Babel wskazywać nam będą drogę, czyje głosy wzlecą w niebo, podejmą melodię, przemówią słowami, które będą nas ranić, póki się nie zbudzimy. Dlatego czytamy, otwieramy okno i czekamy. Connie Willis NAWET KRÓLOWA Przełożyła Dorota Malinowska Connie Willis jest osobą, która przed czekającym ją zabiegiem chirurgicznym zażądała, by w sali operacyjnej zainstalowano kamerę, Potem zaś wmontowała w film fragmenty rozmaitych programów telewizyjnych. Latem 1992 roku, podczas zjazdu pisarzy w Sycamore Hill w Północnej Karolinie, miałem okazję obejrzeć to surrealistyczne dzieło (narratorką była sama pacjentka) i do dzisiaj nie wiem, co o tym myśleć. Po lekturze tego opowiadania sami się przekonacie, że Willis, chociaż ekscentryczna, jest w gruncie rzeczy zupełnie normalna, trochę zwariowana, ale za to bardzo mądra. Należy także do grona najczęściej nagradzanych twórców SF. Zanim osiągnęła podwójny sukces, który odpowiednio uczciliśmy w tym tomie (Nebula za najlepsze opowiadanie dla „Nawet królowa” i za najlepszą powieść dla „Księgi Sądu Ostatecznego”), zdobywała laury za powieść Lincoln ‘s Dreams (Nagroda im. Johna W. Campbella), za nowelę The Last of the Winnebagos (Nebula i Hugo), oraz za opowiadania „W Rialto” (Nebula), „Praktyka dyplomowa” (Nebula i Hugo) i „List od Clearysów” (Nebula). Obszerny wybór opowiadań i noweli autorstwa Connie Willis znajdziecie w dwóch zbiorach: „Zaćmienie” oraz Impossible Things. Poproszona o komentarz do „Nawet królowa”, Willis odpowiedziała: „Nauczyciele języka angielskiego powtarzają, że należy pisać o czymś, o czym dużo wiemy. Tak właśnie zrobiłam. Podczas warsztatów literackich wykładowcy powtarzają, że przed przystąpieniem do pisania należy zebrać jak najwięcej materiałów. Przed przystąpieniem do pisania tej nowelki zebrałam mnóstwo materiałów. Literaturoznawcy powtarzają, że każdy utwór powinien odzwierciedlać najkoszmarniejsze obawy i największe nadzieje autora. Tak właśnie jest w tym przypadku”. Melodyjka telefonu rozległa się w chwili, gdy przeglądałam wniosek obrony o zwolnienie oskarżonego. - To połączenie z sieci ogólnodostępnej - powiedział mój aplikant Bysshe, podnosząc słuchawkę. - Prawdopodobnie oskarżony. W więzieniach nie pozwalają używać połączeń identyfikujących. - Nie - odparłam. - To moja matka. - Aha - Bysshe sięgnął po słuchawkę. - Dlaczego się nie przedstawia? - Ponieważ wie, że nie chcę z nią rozmawiać. Najwyraźniej dowiedziała się, co zrobiła Perdita. - Twoja córka Perdita? - zapytał, tuląc słuchawkę do piersi. - Ta, która ma małą córeczkę? - Nie, ty myślisz o Violi. Perdita jest moją młodszą córką. Zupełnie pozbawioną rozumu. - Cóż takiego zrobiła? - Przyłączyła do Cyklistek. Na twarzy Bysshe nie pojawił się nawet cień zrozumienia, ale nie byłam w nastroju, żeby go oświecać. Ani w nastroju, żeby rozmawiać z matką. - Doskonale wiem, co mi powie - mruknęłam. - Zapyta, czemu jej o niczym nie powiedziałam, a potem będzie domagać się odpowiedzi, co zamierzam z tym począć, a ja nie mam pojęcia, co z tym fantem zrobić, zwłaszcza że wszystko co mogłam, zrobiłam już wcześniej. Bysshe spoglądał na mnie z zakłopotaniem. - Mam jej powiedzieć, że jesteś w sądzie? - Nie - sięgnęłam po słuchawkę. - I tak prędzej czy później będę musiała z nią porozmawiać. Cześć mamo - rzuciłam do słuchawki. - Traci! - wykrzyknęła teatralnym głosem. - Perdita przyłączyła do Cyklistek. - Wiem. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? - Uważałam, że Perdita sama powinna ci wszystko wyjaśnić. - Perdita! - żachnęła się. - Za nic by tego nie zrobiła. Doskonale wie, co miałabym jej do powiedzenia. Zakładam, że rozmawiałaś z Karen. - Nie ma jej. Wyjechała do Iraku. - Ze względu na iracką gotowość udowodnienia, że jest odpowiedzialnym członkiem społeczności światowej, oraz wcześniejszą skłonność tego kraju do samodestrukcji, moja teściowa przebywała właśnie w jedynym miejscu na tej planecie, gdzie połączenia telefoniczne na tyle szwankowały, bym mogłam spokojnie twierdzić, że próbowałam do niej dzwonić, ale nie udało mi się, a ona musiała w to wierzyć. To był jedyny jasny punkt na ciemnym nieboskłonie moich spraw. Ruch Oswobodzenie uwolnił nas od wszystkich rodzajów obraz i dopustów w rodzaju saddamistów irakijskich, ale ponieważ moja teściowa nie była jedną z nich, więc czułam się prawie szczęśliwa, że Perdita wybrała taki dogodny czas. Oczywiście tak myślałam w chwilach, kiedy nie marzyłam o tym, żeby ją zabić. - Co Karen robi w Iraku? - zapytała matka. - Negocjuje ziemię dla Palestyńczyków. - A w tym samym czasie jej wnuczka rujnuje sobie życie - rzuciła nieco nie na temat. - Czy powiedziałaś Violi? - Już ci mówiłam, mamo, że moim zdaniem Perdita powinna była sama was o wszystkim zawiadomić. - No cóż, ale nie zrobiła tego. A dzisiaj rano zadzwoniła do mnie moja pacjentka, Carol Chen, i zapytała, dlaczego coś takiego ukrywam przed nią. Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi. - Skąd ta Carol Chen wiedziała o tym? - Od swojej córki, która o mały włos przyłączyła się do Cyklistek w zeszłym roku. Jej rodzina wyperswadowała dziewczynie, żeby nie popełniała takiego głupstwa - zabrzmiało to oskarżycielsko. - Carol jest przekonana, że lekarze odkryli jakieś straszliwe efekty uboczne ammenerolu, ale starają się to ukryć. Nie mogę wprost uwierzyć, że ukryłaś to przede mną, Traci. A ja nie mogę uwierzyć, dlaczego nie pozwoliłam Byssheowi powiedzieć, że jestem w sądzie, myślałam. - Mówiłam ci już mamo, uważam, że to należało do Perdity. Ostatecznie to była jej decyzja. - Och, Traci - jęknęła matka. - Chyba nie mówisz tego poważnie. W pierwszym wspaniałym powiewie wolności po Oswobodzeniu, naprawdę żywiłam nadzieję, że świat się zmieni, że w jakiś sposób pozbędziemy się nierówności, matriarchalnej dominacji i tych pozbawionych poczucia humoru kobiet zdeterminowanych, by usunąć ze świata wszelkie objawy męskości w ogólności, a trzecią osobę rodzaju męskiego z języka w szczególności. Oczywiście nic takiego się nie stało. Mężczyźni podobnie jak zawsze robią większe pieniądze, historia nadal raczej milczy o udziale kobiet w kształtowaniu się cywilizacji, a moja matka wciąż może powiedzieć: „Och, Traci”, tonem, który przesuwa mnie do wieku przed dojrzewaniem. - Jej decyzja! - powtórzyła matka. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że będziesz stała bezczynnie, patrząc, jak twoja córka popełnia życiowy błąd? - Cóż mogę zrobić? Skończyła dwadzieścia jeden lat i jest zdrowa na umyśle. - Gdyby była zdrowa na umyśle, nigdy w życiu nie zrobiłaby czegoś takiego. Czy próbowałaś z nią rozmawiać? - Oczywiście, że tak, mamo. - I? - Nic nie wskórałam. Jest zdecydowana zostać Periodystką. - Przecież musi być coś, co mogłybyśmy zrobić. Dostać nakaz sądowy albo wynająć deprogramatora, albo oskarżyć Cyklistki o pranie mózgów. Jesteś sędziną, musi być jakieś prawo, do którego można się odwołać... - Takie prawo nazywa się osobistą suwerennością, mamo, a ponieważ dzięki niemu właśnie możliwe było Oswobodzenie, trudno użyć go przeciwko Perdicie. Jej decyzja spełnia wszelkie kryteria przypadku osobistej suwerenności. Jest to osobista decyzja podjęta przez suwerenną osobę dorosłą i nie wpływa na nikogo poza nią... - A co z moją praktyką? Carol Chen jest przekonana, że bocznik powoduje raka. - Wpływ na twoją praktykę można potraktować jako efekt uboczny. Coś takiego jak bierne palenie. Nie można wykorzystać go jako argumentu. Mamo, czy nam się to podoba czy nie, Perdita ma prawo robić to, co robi, a my nie mamy prawa się w to wtrącać. Wolne społeczeństwo opiera się na respektowaniu cudzych opinii i wolności życia według własnych standardów. Musimy uszanować prawo Perdity do podejmowania samodzielnych decyzji. Wszystko, co mówiłam, było prawdą. Żałowałam tylko, że nic z tego nie powiedziałam Perdicie, kiedy do mnie zadzwoniła. Jedyne co zdołałam wykrztusić, i to dokładnie tonem mojej matki, brzmiało: „Och, Perdita”. - To wszystko twoja wina - mówiła dalej moja matka. - Mówiłam ci, nie powinnaś była pozwalać jej na tatuaż na boczniku. i nie opowiadaj mi nic o wolnym społeczeństwie. Cóż dobrego z wolnego społeczeństwa, jeśli przez to moja wnuczka ma zniszczyć sobie życie? I rozłączyła się. Oddałam słuchawkę Bysshe’owi. - Naprawdę podobało mi się to, co powiedziałaś o poszanowaniu praw twojej córki do podejmowania własnych decyzji - powiedział. Trzymał moją togę. - I o niewtrącaniu się w jej życie. - Chcę, żebyś sprawdził dla mnie precedensy z deprogramowaniem - powiedziałam, chowając ręce w fałdy obszernej togi. - A także czy oskarżano Cyklistki o łamanie prawa wolnego wyboru - pranie mózgu, zastraszanie, przymuszanie. Znowu zadzwonił telefon, równocześnie zapaliła się lampka, wskazująca, że i ta rozmowa będzie z sieci ogólnodostępnej. - Kto mówi? - zapytał Bysshe. Nagłe jego głos nabrał cieplejszych barw. - Chwileczkę. - Zakrył dłonią mikrofon. - To twoja córka, Viola. Wzięłam słuchawkę. - Witaj. - Właśnie rozmawiałam z babcią - powiedziała. - Nie uwierzysz, co nowego wymyśliła Perdita. Dołączyła do Cyklistek. - Wiem o tym - odparłam. - Wiesz? I nie powiedziałaś mi? Nie chce mi się wierzyć. Nigdy o niczym mi nie mówisz. - Uważałam, że Perdita sama powinna poinformować was o swojej decyzji - powiedziałam znużonym głosem. - Żartujesz? Ona też nigdy mi o niczym nie mówi. Kiedy zrobiła sobie implant brwiowy, nie zdradziła się z tym przez trzy tygodnie, a kiedy zrobiła sobie laserowy tatuaż, nie powiedziała mi w ogóle. Dowiedziałam się od Twidge. Powinnaś była do mnie zadzwonić. Czy skontaktowałaś się z babcią Karen? - Ona jest w Bagdadzie - wyjaśniłam. - Wiem - odparła Viola. - Dzwoniłam do niej. - Och, Viola, jak mogłaś!? - Odmiennie od ciebie, mamo, ja wierzę, że powinno się ważne sprawy rodziny omawiać z jej członkami. - Co ci powiedziała? - zapytałam. Teraz, kiedy pierwszy szok minął, ogarnęło mnie otępienie. - Nie mogłam się dodzwonić. Tam telefonia jest po prostu koszmarna. Nikt nie mówi po angielsku, a kiedy się rozłączyłam i próbowałam zadzwonić jeszcze raz, całe miasto było odcięte. Dzięki ci, westchnęłam w duchu. Dzięki, dzięki. - Babcia Karen ma prawo wiedzieć, mamo. Pomyśl, jak to wpłynie na Twidge. Ona uważa, że Perdita jest cudowna. Kiedy Perdita zrobiła sobie implant brwi, Twidge przykleiła do swoich sztuczne i nigdy ich nie zdejmowała. Co zrobisz, jeśli Twidge także zdecyduje się przystąpić do Cyklistek? - Twidge ma dopiero dziewięć lat. Zanim dojdzie do wieku, kiedy będzie miała zakładać swój bocznik, Perdita już dawno odstąpi od nich. - Mam nadzieję, dodałam w myślach. Perdita nosiła tatuaż od półtora roku i nie wykazywała śladów znużenia. - Poza tym Twidge jest mądrzejsza. - To prawda. Och, mamo, jak Perdita mogła zrobić coś takiego? Nie opowiadałaś jej, jakie to okropne? - Opowiadałam - odparłam. - Okropne i bardzo niewygodne. A także nieprzyjemne i bolesne. Nic z tego, co mówiłam, nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia. Powiedziała, że jej zdaniem to będzie zabawne. Bysshe pokazał na zegarek, bezgłośnie mówiąc: - Czas do sądu. - Zabawne! - wykrzyknęła Viola. - Przecież widziała, co ja wtedy przechodziłam. Poważnie mówiąc, mamo, czasami wydaje mi się, że ona jest całkowitym bezmózgowiem. Czy nie mogłabyś uznać jej za osobę niepoczytalną i zamknąć gdzieś? - Nie - odpowiedziałam, próbując zapiąć jedną ręką suwak togi. - Violu, muszę iść. Już i tak spóźnię się do sądu. Obawiam się, że nie możemy zrobić nic, by ją powstrzymać. Jest dorosła i zachowuje się racjonalnie. - Racjonalnie! - wykrzyknęła Viola. - Jej brwi świecą się. A na ramieniu wylaserowała sobie ostatnią walkę Custera. Podałam słuchawkę Bysshe’owi. - Powiedz Violi, że porozmawiam z nią jutro. Dociągnęłam suwak do końca. - A potem zadzwoń do Bagdadu i sprawdź, jak długo będą mieli wyłączone telefony. - Ruszyłam w stronę sali sądowej. - A jeśli znowu ktoś zadzwoni, to zanim odbierzesz, upewnij się, że wiesz kto. Bysshe nie mógł połączyć się z Bagdadem, co potraktował jako dobry znak, a moja teściowa nie zadzwoniła. Natomiast matka tak. Po południu, z pytaniem czy lobotomia jest legalna. Następnego dnia zatelefonowała znowu. Prowadziłam właśnie zajęcia z Suwerenności Jednostki, tłumacząc, że obywatele wolnego społeczeństwa mają prawo robić z siebie kompletnych idiotów. Moi studenci nie kupowali tego. - Wydaje mi się, że to twoja matka - wyszeptał Bysshe, podając mi słuchawkę. - Nadal używa połączenia ogólnodostępnego, ale rozmowa jest miejscowa. Sprawdziłem. - Cześć, mamo - powitałam ją. - Wszystko przygotowane - odparła. - Spotykamy się z Perditą na lunchu u McGregora. To restauracja na rogu Dwunastej i Larimer. - Jestem w trakcie zajęć - zaprotestowałam. - Wiem, już ci nie przeszkadzam. Chciałam tylko, żebyś się nie martwiła. Zajęłam się wszystkim. To mi się wcale nie podobało. - Co zrobiłaś? - Zaprosiłam Perditę na lunch z nami. Przecież ci powiedziałam. U McGregora. - Co znaczy „z nami” mamo? - Sama rodzina - odparła niewinnie. - Ty i Viola. No cóż, przynajmniej nie kupiła deprogramatora. Jak na razie. - Co ci chodzi po głowie, mamo? - Wiesz, że Perdita zapytała o to samo? Czy babce już nie wolno zaprosić wnuczki na lunch? Spotykamy się o dwunastej trzydzieści. - Musimy być z Bysshe’em w sądzie o trzeciej. - Do tego czasu na pewno zdążymy. A tak przy okazji, przyprowadź go. Będzie reprezentował męski punkt widzenia. Odłożyła słuchawkę. - Musisz iść ze mną na lunch, Bysshe - powiedziałam. - Przepraszam cię. - Za co? Co takiego ma się wydarzyć w trakcie lunchu? - Nie mam pojęcia. W drodze do McGregora Bysshe powiedział mi to, czego się zdążył dowiedzieć o Cyklistkach. - To nie jest jakiś tam kult. Całkowity brak związków z religią. Najwyraźniej wywodzą się z solidarnościowych grup kobiecych z czasów przed Oswobodzeniem - mówił, zerkając do notesu. - Chociaż istnieją także związki z ruchami popierającymi wolny wybór, z Uniwersytetem w Wisconsin i Muzeum Sztuki Nowoczesnej. - Co takiego? - Nazywają swoich przywódców „przewodnikami”. Ich filozofia wydaje się mieszanką radykalnego feminizmu sprzed Oswobodzenia i prymitywizmu ekologicznego lat osiemdziesiątych. Obwieszają się kwiatami i nie używają butów. - Ani boczników - dodałam. Zahamowaliśmy przed McGregorem i wysiedliśmy z samochodu. - Jakieś wyroki za manipulację mózgiem? - zapytałam z nadzieją. - Nie. Kilka indywidualnych oskarżeń, ale wszystkie sprawy wygrały. - Na gruncie osobistej suwerenności. - Jasne. I jedna sprawa kryminalna, kiedy rodzina chciała zdeprogramować dziewczynę. Deprogramator został skazany na dwadzieścia lat, rodzina dostała dwanaście. - Nie zapomnij powiedzieć tego mojej matce - mruknęłam, otwierając drzwi do McGregora. Była to jedna z tych restauracji, gdzie winorośl pnie się po biurku kierownika sali, a stoliki przeplatane są miniparcelami ogrodu. - Perdita zaproponowała to miejsce - powiedziała matka, kierując Bysshe’a i mnie przez zagon cebuli do zarezerwowanego dla nas stolika. - Powiedziała, że wiele Cyklistek jest równocześnie Florystkami. - Czy ona tu jest? - zapytałam, dając krok nad pędem ogórka. - Jeszcze nie - powiedziała, po czym wskazała za krzak różany. - Tam siedzimy. Stolik był wiklinowy, a nad nim rozpościerało się drzewo morwowe. Viola i Twidge siedziały po drugiej stronie zasłonięte kratką, po której pięły się jakieś pnącza. Przeglądały kartę dań. - Co tutaj robisz, Twidge? - zapytałam. - Czemu nie jesteś w szkole? - Ależ jestem, ale dziś mam zajęcia na odległość - powiedziała, podnosząc ekran ciekłokrystaliczny. - Uznałam, że powinna wziąć udział w naszej dyskusji - wtrąciła się Viola. - Ostatecznie ona też już niedługo dostanie swój bocznik. - Moja przyjaciółka, Kensy, mówi, że nie da go sobie włożyć, tak samo jak Perdita - wtrąciła Twidge. - Z pewnością Kensy zmieni zdanie, kiedy przyjdzie czas - odezwała się moja matka. - Perdita też zmieni. Bysshe, może byś usiadł koło Violi. Bysshe wsunął się posłusznie za kratkę i usiadł na wiklinowym fotelu przy końcu stołu. Twidge podała mu kartę. - To znakomita restauracja - oświadczyła. - Nie trzeba chodzić w butach. - Uniosła bosą stopę, żeby to zademonstrować. - A jeśli jesteś bardzo głodny, czekając na danie, w każdej chwili możesz sięgnąć po przekąskę. - Obróciła się na krześle i zerwała dwa zielone strąki, jeden podała Bysshe’emu, a drugi napoczęła sama. - Założę się, że ona tego nie zrobi. Kensy twierdzi, że bocznik jest bardziej bolesny niż klamry. - Jeszcze bardziej boli, gdy się go nie ma - powiedziała Viola, rzucając mi spojrzenie teraz-widzisz-co-najlepszego-zrobiła-moja-siostra. - Traci, może byś usiadła naprzeciwko Violi - zaproponowała matka. - A kiedy zjawi się Perdita, będzie mogła usiąść koło ciebie. - Jeśli przyjdzie - powiedziała Viola. - Umówiłam się z nią na pierwszą - oznajmiła matka, zajmując miejsce najbliższe wejścia. - Tak, żebyśmy zdążyły opracować strategię, zanim ona się zjawi. Rozmawiałam z Carol Chen... - Jej córka o mały włos przyłączyła się do Cyklistek z zeszłym roku - wyjaśniłam Bysshe’owi i Violi. - Powiedziała, że zwołali rodzinne zebranie, tak właśnie jak my, i po prostu porozmawiali z dziewczyną, a ona postanowiła, że mimo wszystko nie chce należeć do Cyklistek. - Powiodła po nas wzrokiem. - Więc pomyślałam, że zrobimy dokładnie to samo z Perdita. Wydaje mi się, że należy zacząć od wyjaśnienia, jak ważne było Oswobodzenie i przypomnienia o latach ciemnoty, które je poprzedzały... - Ja sądzę - przerwała jej Viola - że powinnyśmy namówić ją, by na kilka miesięcy odstawiła ammenerol, zamiast wyjmować sobie bocznik. Jeśli ona w ogóle przyjdzie. A z pewnością nie przyjdzie. - Dlaczego nie? - A ty byś przyszła? Przecież to przypomina Inkwizycję. Ona tu usiądzie, a my będziemy jej „wyjaśniać”. Perdita może i jest szalona, ale na pewno nie głupia. - Naprawdę trudno to nazwać Inkwizycją - odezwała się matka. Spojrzała zaniepokojona w stronę drzwi. - Jestem pewna, że Perdita... - zamilkła, podniosła się i nagle rzuciła się przez szparagi. Odwróciłam się, na wpół spodziewając się Perdity ze świecącymi ustami lub tatuażem na całym ciele, ale liście przesłoniły mi widok. Odsunęłam gałęzie. - Czy to Perdita? - zapytała Viola. Wystawiłam głowę przez gałęzie morwy. - O mój Boże - westchnęłam. To była moja teściowa w czarnym zawoju i jedwabnej jarmułce. Majestatycznie sunęła ku nam ścieżką, jej suknia falowała, oczy lśniły. Matka pośpieszyła na powitanie, tratując rzodkiewki, jednocześnie ciskając we mnę sztylety spojrzeń. Odbiłam je w stronę Violi. - To twoja babka - wykrzyknęłam oskarżycielsko. - Mówiłaś, że nie dodzwoniłaś się do niej. - Nie dodzwoniłam - potwierdziła. - Twidge, usiądź prosto. I odłóż ekran. Drzewo różane zadrżało, jakby w przestrachu, i moja teściowa wyłoniła się zza liści. - Karen! - wykrzyknęłam, mając nadzieję, że w moim głosie brzmi radość. - Cóż ty na litość boską tutaj robisz? Myślałam, że jesteś w Bagdadzie. - Wróciłam, jak tylko dotarła do mnie wiadomość Violi - powiedziała, obrzucając nas wszystkich po kolei wzrokiem. - A to kto? - zapytała, wskazując na Bysshe’a. - Nowy przyjaciel Violi? - Nie! - wykrzyknął Bysshe. Wyglądał na przestraszonego. - To jest mój aplikant, mamo - odpowiedziałam. - Bysshe Adam-Hardy. - Twidge, dlaczego nie jesteś w szkole? - Jestem - odpowiedziała Twidge. - Na odległość. - Podniosła ekran. - Widzisz? Matma. - Rozumiem. - Teściowa przeniosła swój płonący wzrok na mnie. - Sytuacja jest na tyle poważna, żeby zwolnić moją prawnuczkę ze szkoły i ściągnąć wynajętego prawnika, ale nie dość ważna, byś uważała za wskazane mnie zawiadomić. Oczywiście, ty nigdy o niczym mnie nie zawiadamiasz, Traci. Okręciła się i wylądowała na krześle, wprawiając w ruch liście i strąki, a przy okazji dekapitując pęd brokułów. - Krzyk Violi o pomoc doszedł mnie dopiero wczoraj. Viola, nigdy nie zastawiaj wiadomości Hassimowi. Jego angielski to tylko teoria. Musiałam zmusić go, żeby prześpiewał mi twój telefon. I rozpoznałam sygnał identyfikujący. Telefony nie działały, więc przyleciałam. Dodam, że w samym środku negocjacji. - A jak tam one idą, babciu Karen? - zapytała Viola. - Szły bardzo dobrze. Izrael oddał Palestyńczykom połowę Jerozolimy i zgodzili się dzielić wzgórza Golan. - Na moment wbiła we mnie palące spojrzenie. - Oni rozumieją, jak ważne jest komunikowanie się. - Znowu spojrzała na Violę. - Więc co oni tym razem chcą od ciebie, Violu? Nie aprobują twojego nowego partnera? - Nie jestem jej partnerem - zaprotestował Bysshe. Często się zastanawiałam, jak moja teściowa w ogóle może być mediatorką i co ona właściwie robi podczas tych wszystkich sesji z Serbami, katolikami, Północnymi i Południowymi Koreańczykami, protestantami i Chorwatami. Nie pozostawała obiektywna, dochodziła do pochopnych wniosków, interpretowała źle wszystko, co zostało powiedziane, odmawiała słuchania. A jednak namówiła Afrykę Południową do zaakceptowania rządu Mandeli i prawdopodobnie zmusi Palestyńczyków, żeby przestrzegali Jom Kippur. Może po prostu zmusza wszystkich do uległości. Albo może ci, którzy mają z nią do czynienia, muszą się jednoczyć przeciwko niej, żeby siebie chronić. - Przecież dopiero przed chwilą spotkałem Violę - protestował nadal Bysshe. - Tyle tylko, że kilka razy rozmawiałem z nią telefonicznie. - Coś musiałaś zbroić - Karen zwróciła się do Violi. - Wyraźnie są spragnieni twojej krwi. - Nie mojej - odezwała się Viola. - Perdity. Przyłączyła do Cyklistek. - Cyklistek? Opuściłam negocjacje na Zachodnim Brzegu, ponieważ nie podoba wam się, że Perdita zapisała się do klubu rowerowego? Jak niby mam to wyjaśnić władzom Iraku? Pani prezydent nie zrozumie tego tak samo jak ja. Klub rowerowy?! - Cylistki nie jeżdżą na rowerach - powiedziała matka. - One menstruują - wtrąciła Twidge. Na dobrą minutę zapadła martwa cisza. Pomyślałam, że nareszcie to się stało. Moja teściowa i ja staniemy po tej samej stronie w czasie kłótni rodzinnej. - I całe to zamieszanie tylko dlatego, że Perdita chce wyjąć swój bocznik? - zapytała wreszcie Karen. - Przecież jest dorosła, prawda? Zachodzi przypadek zastosowania prawa o suwerenności osobistej. Powinnaś to wiedzieć, Traci. Ostatecznie jesteś sędziną. Brzmiało to zbyt dobrze, żeby miało okazać się prawdą. - Czy to oznacza, że aprobujesz odrzucenie osiągnięć Oswobodzenia? - zapytała matka. - Nie sądzę, by cała ta sprawa mogła być traktowana poważnie - odparła Karen. - Na Środkowym Wschodzie też działa grupa przeciwna bocznikom, ale nikt nie traktuje jej na serio. Nawet w Iraku, gdzie nadal noszą kwefy. - Perdita traktuje to całkiem poważnie. Karen machnęła dłonią. - To tylko moda. Jak mikrospódniczki. Albo te okropne świecące implanty brwiowe. Kilka kobiet ulegnie tym głupim trendom, ale przecież wszystkie kobiety naraz nie zdejmą spodni ani nie wrócą do noszenia kapeluszy. - Ale Perdita... - zaczęła Viola. - Jeśli Perdita chce mieć okres, pozwólmy jej. Kobiety funkcjonowały znakomicie bez boczników przez tysiące lat. Matka huknęła pięścią w stół. - Kobiety funkcjonowały też znakomicie z konkubinatem, cholerą i gorsetami - powiedziała, podkreślając każde słowo uderzeniem. - Ale to nie powód, by do tego wracać na własne życzenie, i nie mam zamiaru pozwolić Perdicie... - A skoro już o niej mówimy, gdzie jest to biedne dziecko? - zapytała Karen. - Zjawi się tu lada chwila - odparła matka. - Zaprosiłam ją na lunch, żebyśmy mogły sobie z nią podyskutować. - Ha! - wykrzyknęła Karen. - Masz na myśli, żeby zmusić ją do zmiany decyzji. No cóż, ja w najmniejszym stopniu nie zamierzam współpracować z wami. Wysłucham tego biedactwa z zainteresowaniem i otwartym umysłem. Szacunek, oto kluczowe słowo, o którym najwyraźniej zapomniałyście. Szacunek oraz zwykła grzeczność. Do stołu podeszła bosa młoda kobieta w kwiecistej koszuli, z czerwoną przepaską na lewym ramieniu i z plikiem kolorowych broszur. - Najwyższy czas - sapnęła Karen, sięgając pojedna z broszur. - Obsługa jest tu wyjątkowo fatalna. Siedzimy już od dobrych dziesięciu minut - dodała, otwierając broszurkę. - Mam nadzieję, że podajecie tutaj szkocką. - Nazywam się Evangeline - powiedziała młoda kobieta. - Jestem przewodniczką Perdity. - Zabrała broszurkę z rąk Karen. - Perdita nie może zjeść z wami lunchu, ale poprosiła mnie, żebym zastąpiła ją i wyjaśniła wam filozofię Cyklistek. Usiadła na wiklinowym krześle koło mnie. - Cyklistki oddane są idei wolności - oświadczyła. - Odrzucamy wszystko co sztuczne, odrzucamy środki i hormony zmieniające przebieg procesów naturalnych w organizmie, odrzucamy system patriarchalny, który zmusza nas do ich stosowania. Jak prawdopodobnie już wiecie, nie używamy boczników. - Wskazała na czerwoną szarfę na swym ramieniu. - Nosimy to jako symbol naszej wolności i naszej kobiecości. Noszę ją dzisiaj, by głosić, że nadszedł mój czas żyzności. - My też to mamy - powiedziała matka - tyle tylko, że nosimy... Roześmiałam się. Przewodniczka spojrzała na mnie płonącym wzrokiem. - Męska dominacja nad kobiecym ciałem zaczęła się na długo przed tak zwanym Oswobodzeniem, razem z rządowymi ustaleniami dotyczącymi aborcji i prawami do życia poczętego, z naukową kontrolą płodności, a wreszcie z odkryciem ammenerolu, który w ogóle wyeliminował cykl reprodukcyjny. To wszystko należało do starannie opracowanego planu zapanowania nad kobiecymi ciałami, a tym samym pozbawienia nas tożsamości, tak byśmy uległy reżimowi patriarchalnemu. - Co za interesujący punkt widzenia! - wykrzyknęła entuzjastycznie Karen. Z pewnością tak było. Ammenerol wcale nie został wynaleziony, by zlikwidować miesiączki. Otrzymano go dla zmniejszania złośliwych guzów, a jego właściwości absorbowania wycieków macicznych odkryto właściwie przez przypadek. - Czy usiłujesz nam powiedzieć - zapytała matka - że mężczyźni zmusili kobiety do noszenia boczników? Przecież my walczyłyśmy o to! I tak właśnie było. Podczas gdy nie zdołał zjednoczyć kobiet problem matek zastępczych ani antyaborcjoniści, ani prawa do życia poczętego, zdziałała to perspektywa skończenia z menstruacją. Kobiety zorganizowały się, składały podania, wybierały posłów i senatorów, były ekskomunikowane, trafiały do więzień, a wszystko to w imię Oswobodzenia. - Mężczyźni byli temu przeciwni - powiedziała matka, purpurowiejąc na twarzy. - Podobnie jak przywódcy religijni, producenci podpasek i Kościół katolicki... - Wiedzieli, że będą musieli dopuścić kobiety do kapłaństwa - powiedziała Viola. - Co się zresztą stało - potwierdziłam. - Oswobodzenie nie oswobodziło nas od niczego - oświadczyła głośno przewodniczka. - Chyba że od naturalnych rytmów życia, od kwintesencji naszej osobowości. Pochyliła się i zerwała stokrotkę rosnącą pod stołem. - My, Cyklistki, świętujemy pierwszy dzień miesiączki, cieszymy się naturalnym cyklem naszego ciała. Kiedy Cyklistka wchodzi w czas, jak my to nazywamy, kwitnienia, obdarowywana jest kwiatami, wierszami i pieśniami. Wtedy ujmujemy się za ręce i opowiadamy, co lubimy najbardziej w naszych miesiączkach. - Leżenie w łóżku przez trzy dni każdego miesiąca - rzuciła matka. - Ja chyba najbardziej lubię stan podrażnienia - dodała Viola. - Kiedy zrezygnowałam z ammenerolu, żeby urodzić Twidge, w niektóre dni wręcz czułam, jak wszystko się wokół na mnie wali. Podczas przemowy Violi do stolika podeszła kobieta w średnim wieku, ogrodniczkach i słomkowym kapeluszu. Stanęła przy krześle matki. - Ja miałam te wahnięcia nastrojów - powiedziała. - W jednej chwili byłam pogodna jak błękitne niebo, a w następnej czułam się niczym Lizzie Borden. - Kto to jest Lizzie Borden? - zapytała Twidge. - Zabiła swoich rodziców - powiedział Bysshe. - Siekierą. Karen i przewodniczka spojrzeli na nich. - Czy ty czasem nie powinnaś robić matematyki, Twidge? - zapytała Karen. - Zawsze się zastanawiałam, czy Lizzie Borden cierpiała na przedmenstruacyjny zespół bólowy - powiedziała Viola. - I czy to dlatego... - Nie - ucięła matka. - To był wynik życia przed tamponami. Oczywisty przypadek uzasadnionego morderstwa. - Nie sądzę, by tak niepoważne uwagi mogły nam teraz pomóc - oświadczyła z ogniem Karen. - Czy pani jest kelnerką? - zapytałam pospiesznie kobiety w kapeluszu. - Tak - odparła, wyciągając z kieszeni ogrodniczek bloczek. - Czy podajecie tu wino? - indagowałam dalej. - Tak. Z mlecza, pierwiosnka i wiesiołka. - Poprosimy wszystkie trzy. - Butelkę każdego? - Na początek. Chyba, że macie je w beczułkach. - Danie dnia to sałata z arbuza i choufleur gratinee - powiedziała, uśmiechając się do wszystkich. Tylko Karen i przewodniczka nie odpowiedziały jej uśmiechem. - Każdy zrywa sam dla siebie kalafiora z pierwszej grządki. Kwiatowy ustroi go pączkami lilii saute i masłem z nagietek. Nastąpiło chwilowe zawieszenie broni na czas składania zamówień. - Wezmę słodką fasolkę - powiedziała przewodniczka. - A do tego szklankę różanej wody. Bysshe pochylił się ku Violi. - Przepraszam, że tak gwałtownie zareagowałem, gdy uznano mnie za twego kochanka - powiedział. - Nic nie szkodzi - odparła Viola. - Babcia Karen potrafi być przerażająca. - Ja tylko nie chcę, byś myślała, że cię nie lubię. Lubię cię. Naprawdę. - Czy nie mają tu sojaburgerów? - zapytała Twidge. Kiedy tylko kelnerka odeszła, przewodniczka wzięła się za rozdawanie różowych folderów, które przyniosła ze sobą. - Tu znajdziecie praktyczne wytłumaczenie filozofii Cyklistek - powiedziała, wręczając jeden mnie. - Wraz z informacjami na temat cyklu menstruacyjnego. - Podała jeden folder Twidge. - Wygląda jak jedna z tych książek, które dostawałyśmy w szkole - zauważyła matka, spoglądając na zwitek papierów. - Były tam rysunki dziewcząt z kolorowymi kokardami we włosach, grających w tenisa i uśmiechających się. Rażąca niereprezentacja. Miała rację. Znalazły się tu nawet te same rysunki jajowodów, które pamiętałam z filmu pokazywanego nam, kiedy byłyśmy w szkole średniej, rysunki zawsze przywodzące mi na myśl scenografię „Obcych”. - A fe - wykrzyknęła Twidge. - To obrzydliwe. - Zajmij się swoją matematyką - powiedziała jej Karen. Bysshe wyglądał, jakby mu się miało zrobić niedobrze. - Czy kobiety naprawdę mają coś takiego? Ponieważ właśnie przyniesiono wino, rozlałam je do wysokich szklanek, które stały przed każdym z nas. Przewodniczka wydęła usta w wyrazie dezaprobaty i potrząsnęła głową. - Cyklistki nie używają sztucznych stymulatorów ani hormonów, które system patriarchalny narzuca kobietom, by uczynić je łagodniejszymi i bardziej uległymi. - Jak długo się menstruuje? - zapytała Twidge. - Wciąż - oświadczyła matka. - Pięć do sześciu dni w miesiącu - wyjaśniła przewodniczka. - Masz to w ulotce. - Nie, chodzi mi o to, czy całe życie? - Menstruacja zaczyna się mniej więcej w dwunastym roku życia i trwa średnio do pięćdziesiątego piątego. - Ja dostałam pierwszego okresu jako jedenastolatka - oświadczyła kelnerka, stawiając przede mną bukiet. - W szkole. - A ja ostatni raz w dniu kiedy ogłoszono, że dozwolone jest używanie ammenerolu - dodała matka. - Trzysta sześćdziesiąt pięć podzielone przez dwadzieścia osiem - mówiła Twidge, zapisując to na swoim ekranie. - Razy czterdzieści trzy lata. - Podniosła na nas wzrok. - To daje pięćset sześćdziesiąt okresów. - To niemożliwe - matka odebrała jej ekran. - Z pewnością pięć tysięcy. - I zawsze zaczyna się, kiedy gdzieś wyjeżdżasz - wtrąciła Viola. - Albo gdy wychodzisz za mąż - dodała kelnerka. Matka wzięła się za obliczenia. Skorzystałam z tego zawieszenia broni i dolałam wszystkim wina z mlecza. Matka podniosła wzrok znad ekranu. - Czy zdajecie sobie sprawę, że mając okres pięciodniowy menstruujecie przez trzy tysiące dni. To osiem pełnych lat. - Wliczając w to ZBP - dodała kelnerka, rozstawiając kolejne bukiety. - Co to jest ZBP? - zapytała Twidge. - Zespół Bólów Przedmiesiączkowych, to nazwa, którą wymyślili lekarze płci męskiej na określenie naturalnego wahania hormonów sygnalizujących rozpoczęcie menstruacji - wyjaśniła przewodniczka. - Całkowicie naturalne wahnięcia, całkiem nieszkodliwe, mężczyźni uznali za coś wręcz groźnego dla stanu psychicznego kobiet. - Spojrzała na Karen, jakby oczekując potwierdzenia. - Obcinałam sobie włosy - powiedziała Karen. Przewodniczka wyglądała na speszoną. - Kiedyś z jednej strony obcięłam je sobie na jeżyka - ciągnęła Karen. - Bob musiał w następnym miesiącu chować przede mną nożyczki. I kluczyki do samochodu. Za każdym razem kiedy trafiałam na czerwone światła wybuchałam płaczem. - Czy puchłaś? - zapytała matka, dolewając Karen wina. - Wyglądałam jak Orson Welles. - Kto to jest Orson Welles? - zapytała Twidge. - Twoje komentarze świadczą, że pozostajesz pod wpływem systemu patriarchalnego - powiedziała przewodniczka. - Mężczyźni zastosowali w stosunku do kobiet pranie mózgów, tak by myślały one, że menstruacja to coś złego i nieczystego. Same kobiety nazwały to przekleństwem, tylko dlatego, że przyjęły punkt widzenia mężczyzn. - Ja nazywałam to przekleństwem, bo myślałam, że zła czarownica rzuciła na mnie urok - powiedziała Viola. - Jak na Śpiącą Królewnę. Wszyscy patrzyli na nią. - Naprawdę tak myślałam - dodała. - Nie potrafiłam znaleźć innego powodu, że coś tak okropnego przytrafiało się właśnie mnie. - Oddała ulotki przewodniczce. - Nadal uważam, że jest to okropne. - Uważam, że byłaś strasznie dzielna - powiedział do niej Bysshe. - Rezygnując z ammenerolu, by urodzić Twidge. - To było straszne - szepnęła. - Nawet sobie nie wyobrażasz. Matka westchnęła. - Kiedy dostałam pierwszego okresu, zapytałam mojej matki, czy Annette też to ma. - Kto to jest Annette? - zapytała Twidge. - Z klubu Myszki Miki - powiedziała matka. I dodała, widząc, że Twidge nadal nic nie rozumie. - Taki program w telewizji. Annette była ideałem każdej dziewczyny - tłumaczyła. - Miała loki i świetny biust, plisowaną spódnicę nienagannie wyprasowaną. Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby jej przydarzyło się coś tak nieporządnego i upokarzającego. Pan Disney nigdy by na to nie pozwolił. A jeżeli Annette nie miała okresu, to ja również nie miałam zamiaru go mieć. Więc zapytałam moją mamę... - Co ci odpowiedziała? - zapytała Twidge. - Że wszystkie kobiety mają okres - powiedziała matka. - Więc zapytałam jej: „Nawet królowa Anglii?”, a ona odpowiedziała: „Nawet królowa”. - Naprawdę? - zdziwiła się Twidge. - Ale ona jest taka stara! - Teraz już nie ma - wtrąciła z irytacją w głosie przewodniczka. - Mówiłam ci, że to się kończy mniej więcej w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. - A wtedy zaczynają się wary - powiedziała Karen. - I osteoporoza, i rosną ci włosy nad górną wargą, tak że wyglądasz jak Mark Twain. - Kto to jest... - zaczęła Twidge. - Po prostu powtarzacie męską propagandę - przerwała przwodniczka. Była całkiem czerwona na twarzy. - Wiecie, nad czym się zawsze zastanawiałam? - Karen pochyliła się konspiracyjnie w stronę matki. - Czy menopauza Maggie Thatcher jest odpowiedzialna za wojnę o Falklandy. - Kto to jest Maggie Thatcher? Przewodniczka, która była już teraz tak czerwona jak opaska na jej ramieniu, wstała. - Widać, że nie ma najmniejszego sensu, by z wami rozmawiać. Wasze mózgi zostały całkowicie wyprane. - Zgarnęła ulotki. - Wszystkie co do jednej jesteście ślepe. Nawet nie potraficie dostrzec, że stałyście się ofiarami męskiej konspiracji mającej na celu pozbawienie was biologicznej tożsamości, istoty waszej kobiecości. Oswobodzenie nie było żadnym oswobodzeniem. To tylko nowy typ niewolnictwa. - Jeśli nawet to prawda - powiedziałam. - Jeśli nawet to konspiracja, by ukorzyć nas pod męską dominacją, warto było. - Ona ma rację, wiesz - powiedziała Karen do matki. - Traci ma całkowitą rację. Są sprawy, dla których warto poświęcić wszystko, nawet wolność, a pozbycie się okresów jest z pewnością jedną z nich. - Ofiary! - wykrzyknęła przewodniczka. - Zostałyście pozbawione kobiecości i nawet już o to nie dbacie! - Zerwała się z krzesła, tratując przy tym kilka dyń i niszcząc rząd kiełkujących gladioli. - Czy wiecie, czego najbardziej nienawidziłam przed Oswobodzeniem? - zapytała Karen, nalewając sobie do szklanki resztę wina z mlecza. - Kartonowych aplikatorów do tamponów. - Nigdy nie dołączę do Cyklistek - oświadczyła Twidge. - To dobrze - powiedziałam. - Czy mogę prosić o deser? Zawołałam kelnerkę i Twidge zamówiła kandyzowane fiołki. - Czy ktoś jeszcze chce deser? - zapytałam. - A może trochę wina? - To cudownie, że tak starasz się pomóc swojej siostrze. - Bysshe przysunął się bliżej Violi. - A te reklamy - matka pozostała myślą w przeszłości. - Pamiętacie, cudowne kobiety w eleganckich sukniach wieczorowych i długich białych rękawiczkach, a pod rysunkiem nazwa firmy. Myślałam, że oni reklamują perfumy. Karen zachichotała. - A ja, że szampana. - Myślę, że wina już nie będziemy zamawiać - uznałam. Następnego dnia rano, kiedy tylko weszłam do gabinetu, zadzwonił telefon. Było to połączenie ogólnodostępne. - Karen wróciła do Iraku, prawda? - zapytałam Bysshe. - Owszem - potwierdził. - Viola mówiła, że temat Disneylandu na Zachodnim Brzegu stał się zarzewiem drobnego konfliktu. - Kiedy Viola dzwoniła? Bysshe wyglądał lekko głupawo. - Jadłem z nią i Twidge dzisiaj śniadanie. - Aha. - Sięgnęłam po słuchawkę. - To pewnie matka z planem porwania Perdity. - Mówi Evangeline, przewodniczka Perdity - odezwał się głos w słuchawce. - Mam nadzieję, że jesteście szczęśliwe. Otumaniłyście ją, by poddała się męskiej tyranii. - Naprawdę? - Najwyraźniej zastosowałyście manipulację mózgu. Chcę, byście wiedziały, że zamierzamy was zaskarżyć. - Rozłączyła się. W tej samej chwili telefon zadzwonił znowu. Tym razem także było to połączenie ogólnodostępne. - Cześć mamo - odezwała się Perdita. - Pewnie ucieszysz się, słysząc, że zmieniłam zdanie i już nie chcę przyłączać się do Cyklistek. - Naprawdę? - Starałam się, by w moim głosie nie zabrzmiała zbyt wyraźna radość. - Dowiedziałam się, że noszą te czerwone szarfy na ramieniu, by zakryć konia Siedzącego Byka. - To pewien problem. - No, to nie wszystko. Moja przewodniczka powiedziała mi o waszym lunchu. Czy babcia Karen naprawdę przyznała ci rację? - Tak. - W to nie mogłam uwierzyć. W każdym razie ona powiedziała, że wcale nie chciałyście słuchać, jak to pięknie jest menstruować, tylko bez przerwy opowiadałyście o negatywnych aspektach tej sytuacji, takich jak puchnięcie czy skurcze. Wtedy zapytałam: Jakich skurczach?”, a ona odpowiedziała: „Krwawienie menstruacyjne często powoduje bóle głowy i uczucie dyskomfortu”, a ja na to: „Krwawienie?! Nikt mi nigdy nic nie powiedział o krwawieniu!” Dlaczego nie mówiłaś mi mamo, że ma to coś wspólnego z krwią. Mówiłam, ale uznałam, że rozsądniej będzie to przemilczeć. - I nie powiedziałaś mi też nic, że to bolesne. Ani o huśtawce hormonalnej. Ktoś, kto chciałby przez to wszystko przechodzić, choć nie musi, musiałby być kompletnym świrem. Jak mogłyście to znosić przed Oswobodzeniem? - To były dni czarnego uciemiężenia - powiedziałam. - Tak myślę! No więc w każdym razie odeszłam od nich i przewodniczka jest wściekła. Ale powiedziałam jej, że to przypadek osobistej suwerenności i musi respektować moją decyzję. Nadal jednak zamierzam być kwiatową i tylko proszę, nie staraj się mi tego wyperswadować. - Jakżebym śmiała. - Wiesz, to wszystko właściwie twoja wina, mamo. Gdybyś powiedziała mi na samym początku, że to bolesne, nic by się w ogóle nie stało. Ale ty nigdy nam nic nie mówisz. Pamela Sargent DANNY LECI NA MARSA Przełożyła Paulina Braiter Pozwólcie, że korzystając z nadarzającej się sposobności, ogłoszę, iż Pamela Sargent będzie redaktorem następnych trzech zbiorów w serii Nagrody Nebuli. To naprawdę znakomity wybór. Jeszcze zanim opublikowała swą pierwszą powieść, Cloned Lives (1976), Sargent dała się poznać jako autorka antologii, ukazujących czytelnikom rozkwitający odłam feministycznej SF. Tom Women of Wonder (1975) okazał się tak popularny, że wkrótce zrodził dwie kontynuacje: More Women of Wonder (1976) i The New Women of Wonder (1978). W miarę upływu lat Sargent wzbogaciła gatunek kilkunastoma opowiadaniami, serią książek młodzieżowych i tak uznanymi powieściami jak The Golden Spacei The Shore of Women. Miłośnicy jej opowiadań znajdą je zebrane w tomach Starshadows i The Best of Pamela Sargent. Jak na razie najambitniejszym dziełem Sargent jest trylogia SF, opowiadająca o przystosowaniu do życia drugiej planety naszego układu. Rozpoczyna ją Venus of Dreams, rozwija Venus of Shadows, a kończy mające się wkrótce ukazać Child of Venus. Pamela Sargent jest także autorką epickiej powieści głównonurtowej, opowiadającej o życiu Dżyngis Chana, Ruler of the Sky. „Nie potrafiłam się powstrzymać”, pisze Sargent na temat swego nagrodzonego Nebulą opowiadania „Danny leci na Marsa”. „Gdy tylko Dan Quayle pojawił się na scenie politycznej jako prawa ręka George’a Busha, stałam się zaciętą zbieraczką quaylowskich anegdot. Dziennikarzom z Hawajów Quayle objawił następujące słowa mądrości: »Hawaje zawsze odgrywały kluczową rolę na Pacyfiku. Hawaje leżą na Pacyfiku. To część Stanów Zjednoczonych, wyspa, która tam właśnie się znajduje.« Niedługo potem Quayle wygłosił pamiętną mowę w siedzibie United Negro College Fund: »Co to za strata, kiedy ktoś traci rozum, albo w ogóle nie ma rozumu - to też wielka strata. Jakież to prawdziwe«. Mój ulubiony cytat z Quayle’a, ten o Marsie, otwiera niniejsze opowiadanie. Właśnie dla ludzi takich jak ja stworzono »Kwartalnik Quaylowski«. Łatwo jednak przedawkować podobne informacje. Kiedy dotarłam już do etapu, w którym wiedzialam, do jakiego bractwa studenckiego należał Quayle podczas swych studiów w DePauw (Delta Kappa Epsilon) - i że wśród jego kolegów ze szkolnej ławy w Huntington, w stanie Indiana, znajdowało się trzech gości o nazwiskach Taylor Cope, Dave Roush i Robert Steele (na wiadomość o tym, że Quayle uzyskał nominację Partii Republikańskiej na stanowisko wiceprezydenta, Steele zadzwonił podobno do swego starego kumpla i powiedział: »Chryste, zjeżdżajmy z tego kraju«), musiałam znaleźć coś, co pozwoliłoby mi uzasadnić zgromadzenie tych wszystkich danych. Toteż napisałam o nim opowiadanie”. J. Danforth Quayle, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, cytowany w Mother Jones, styczeń 1990. Mars krąży po praktycznie tej samej orbicie [co Ziemia].Jest w tej samej odległości od Słońca, a to bardzo ważne. Oglądaliśmy zdjęcia, na których widać - jak sądzimy - kanały i wodę. Skoro jest tam woda, oznacza to, że jest i tlen. Jeśli jest tlen, to znaczy, że możemy oddychać. Wiceprezydent wiedział, że ten lunch w Białym Domu będzie inny od wszystkich. Po pierwsze, głos prezydenta wahał się nieustannie od miękkich tonów pana Rogersa do niezłomności Johna Wayne’a, a to zawsze denerwowało Dana. Po drugie, przy stole znalazł się także nieoczekiwany gość, były szef personelu. John Sununu mógł sobie publicznie wygłaszać nieskończone mowy o tym, jak to Dan coraz lepiej poznaje swą pracę, lecz z dala od kamer jego wielki super uczelniany mózg nie zadawał sobie nawet dość trudu, by zauważyć obecność wiceprezydenta. Nie, żeby było to czymś specjalnie wyjątkowym, bowiem Nunu, jak za jego plecami nazywała go większa część pracowników Białego Domu, traktował w ten sam sposób praktycznie wszystkich. Wyjątkiem były jedynie jego gwałtowne napady złości. Oprócz paru świrusów, wszyscy powitali z ulgą dzień, w którym były szef personelu został zwolniony ze swego stanowiska. A teraz znów znalazł się w Białym Domu, siedząc przy stole z nimi dwoma, zupełnie jakby wciąż jeszcze cieszył się pełnym poparciem prezydenta. Może prezydent potrzebował pomocy Wielkiego Johna w takiej czy innej sprawie naukowej; Dan miał nadzieję, że nie chodzi o kwestie polityczne. Lekko przymrużył oczy na wzór Roberta Stacka. W tym cała rzecz. Trzeba tylko umiejętnie naśladować charakterystyczny Stackowski wyraz twarzy, mówiący: jestem-miłym-facetem-ale-lepiej-mnie-nie-wkurzać. - Awantura - mówił prezydent. - Prawdziwa awantura. O mały włos. Z demokratami - niedobrze. Ataki z prawicy - jeszcze gorsze. Mamy jednak pewnego asa w rękawie, tak przynajmniej mówili. Nigdy nie spodziewali się czegoś podobnego. Wiceprezydent starał się sprawiać wrażenie uważnie zasłuchanego. Czasami nie potrafił zrozumieć, o czym właściwie mówi prezydent. Kiedyś martwił się tym, wkrótce jednak odkrył, że wielu pracowników Białego Domu ma ten sam problem. - Rada Konkurencji, no i jeszcze te sprawy kosmiczne - jesteś tam naszym człowiekiem - ciągnął prezydent. Marilyn domyślała się, że prezydent może planować jakiś spektakularny projekt kosmiczny, zaś Wielki John, mimo swych braków w zakresie dyplomacji, był jednym z nielicznych doradców, którzy potrafili zrozumieć większość zagadnień naukowych. To miało sens, zważywszy niedawny przełom technologiczny i konstrukcję nowego silnika, pozwalającego na podróże w przestrzeni. Dan nie orientował się dokładnie, jak to działa, ale wiedział, że dzięki temu napędowi statek może dotrzeć na Księżyc w jeden dzień - jeśli oczywiście w kosmosie istniało coś takiego jak „dni”. - Mars - oświadczył prezydent. - Najwyższy czas. - Mars? - Dan wyprostował się. To jeszcze lepszy pomysł niż lot na Księżyc. - Robimy rozpoznanie. - Były szef personelu poprawił okulary. Wyglądał, jakby cały projekt był wyłącznie jego pomysłem. Może zresztą tak było; może to dlatego wrócił do łask prezydenta. - Japończycy zasugerowali, że mogą pokryć większą część kosztów, jeśli wśród astronautów znajdzie się ich człowiek. Saudyjczycy załatwią resztę, jeżeli weźmiemy też kogoś od nich. Rosjanie uczynią niemal wszystko, byle tylko odciągnąć uwagę swoich obywateli od panującego kryzysu, a nam przydałby się jeden ze skonstruowanych przez nich modułów mieszkalnych dla załogi. Umieszczenie ich kosmonauty na pokładzie byłoby o wiele tańsze, niż posłanie do rosyjskiej studni bez dna kolejnych pieniędzy z puli pomocy gospodarczej. - Imponujące - stwierdził prezydent. - Nie wydamy ani grosza. - Możemy uruchomić cały plan przed wyborami stanowymi - mruknął Wielki John. - Ameryka znów sięga do gwiazd. To powinno wyglądać naprawdę nieźle, a można też wykorzystać kwestię współpracy międzynarodowej. - Krępy doradca niecierpliwie poruszył się na krześle. - Błyskawiczny program budowy statku stworzy nowe miejsca pracy. Pojazd może być gotowy, a załoga odpowiednio wyszkolona już w lecie 1995 roku. Lot na Marsa potrwa jakieś dwa tygodnie, zależnie od jego aktualnego położenia względem ziemskiej orbity. Wrócą akurat na czas prawyborów. - Z nowym nuklearnym napędem pulsacyjnym to całkiem możliwe - wtrącił Dan. Podczas spotkania Komisji Do Spraw Przestrzeni Kosmicznej zapamiętał parę rzeczy. Był nieco zirytowany faktem, że nikt nie wspomniał nawet o możliwości podróży na Marsa, ale też zazwyczaj jako ostatni dowiadywał się wszystkiego. - Dzięki takiemu silnikowi moglibyśmy wystartować na przykład z Merkurego na Jowisza i dotrzeć tam w niecałe sto dni. - Słyszał, jak jeden z chłopców z NASA stwierdził coś podobnego. A może było to niecałe trzydzieści dni? Uznał, że to niewielka różnica. Były szef personelu uniósł brwi, wyraźnie zdumiony. Sununu miał od czasu do czasu w zwyczaju patrzeć na niego w ten sposób. Tak samo jak wcześniej nauczyciele z liceum i uniwersyteccy profesorowie, kiedy Dan zdołał udzielić prawidłowej odpowiedzi na ich pytania. - Ale - ciągnął wiceprezydent - moglibyśmy przecież przedłużyć nieco szkolenie załogi i uruchomić cały marsjański projekt w okresie prawyborów. To mogłoby pomóc mi jeszcze bardziej. Zyskałbym większe poparcie. - Dwie kadencje - oznajmił prezydent. Tym razem ton jego głosu do złudzenia przypominał Johna Wayne’a. - Nieprzerwane rządy od roku 1980. Chcę, żeby w 2001 roku w Białym Domu wciąż jeszcze zasiadał republikanin. Może orkiestra marynarki odegrałaby ten kawałek filmowy, no wiecie... - „Tako rzecze Zaratustra” - uzupełnił były szef personelu, po czym odwrócił się w stronę wiceprezydenta. - Temat z „2001: Odysei kosmicznej”. - Na jego ustach pojawił się dziwny uśmieszek, który sprawił, że oczy Johna stały się jeszcze zimniejsze niż zwykle. - Chodzi mi o to - rzucił Dan - że ludzie mają krótką pamięć. - Już dawno przyswoił sobie tę mądrość polityczną. Głównie dzięki temu, że jego własna pamięć także nie była najlepsza. - Toteż może rozsądniej byłoby urządzić lądowanie na Marsie w samym środku prawyborów. Mógłbym nawiązać do tego w moich przemówieniach i w ogóle... - Chyba, że coś pójdzie nie tak. Wielka kosmiczna katastrofa mogłaby na dobre spieprzyć kampanię. - Wielki John splótł ręce na szerokiej piersi. - Cóż, po prostu będziemy musieli dopilnować, żeby nic takiego się nie stało. Poza tym, do czasu prawyborów statek musi już być z powrotem. Rzecz w tym, że... - Wejdziesz na listę, Dan - przerwał prezydent. - Jesteś jeszcze młody i bardzo sprawny. To musi się udać. Wiceprezydent odłożył widelec. - Co musi się udać? Były szef personelu rozłożył ręce. - Prezydent mówi, że chcielibyśmy, abyś poleciał na Marsa. Dan był zbyt oszołomiony, by odpowiedzieć. - Oczywiście, jeśli zgłosisz się na ochotnika - dokończył prezydent. Wiceprezydent próbował się uspokoić. Miał nadzieję, że jego oczy nie przybrały swego typowego wyrazu zranionego jelonka Bambi. Wielki John może pragnąć wepchnąć go na statek lecący na Marsa tylko po to, aby z powrotem trafić do łask Białego Domu, lecz prezydent, jak na faceta pozbawionego wielu zasad, był jednak dżentelmenem. Człowiek, który nigdy nie zapomina wysłać kartki z życzeniami, nie zmusi swojego zastępcy do uczestniczenia w ryzykownej misji kosmicznej. - No cóż. - Dan zmarszczył brwi. - Czy naprawdę muszę to robić? - To może być jedyny sposób, abyś wygrał wybory - odparł Wielki John. - Z pewnością da ci przewagę, a będziesz jej potrzebował. Prezydent miał poparcie prawicy, ty jednak jesteś przede wszystkim kandydatem umiarkowanych republikanów. - Doradca prychnął lekceważąco. - Mówimy tu jedynie o dwu-trzytygodniowej wycieczce. To niewiele więcej niż lot promem kosmicznym. Po powrocie z Marsa nie będziesz już tylko wiceprezydentem, ale bohaterem - ostatnie słowa wymówił, jakby sam w nie nie wierzył. - Trudno konkurować z bohaterem - stwierdził prezydent. Mocno zacisnął ręce, po czym rozłożył je gwałtownie. - Umiarkowani, w nich cały problem. Ale wszystko zależy od ciebie, Dan. Myślę, że dałbyś sobie radę na Marsie; upewnilibyśmy się, że załoga to naprawdę porządni ludzie, ale to ty musisz podjąć ostateczną decyzję. Wiceprezydent przełknął ślinę, próbując ponownie przybrać maskę Roberta Stacka. Już miał powiedzieć, że będzie musiał omówić całą sprawę z Marilyn, lecz wiedział, że Wielki John znów dziwnie spojrzałby na niego. - Dokładnie przemyślę całą sprawę - stwierdził. Jeśli Marilyn uzna, że to dobry pomysł, będzie musiał się zgodzić. - Zrób tak - odparł cicho były szef personelu. *** Przy kolacji wyjaśnił wszystko żonie. Trening potrwa kilka miesięcy, ale zapewnią mu mieszkanie i rodzina może odwiedzać go w Houston. Mogliby nawet przeprowadzić się tam na jakiś czas, lecz Dan nie zamierzał nalegać. Jego syn Tucker był już w college, więc ewentualne przenosiny nie sprawiłyby mu zbytniej różnicy, ale Corinne i Ben nie powinni zmieniać szkoły. - Wyobrażam to sobie - stwierdził. - Jeśli to zrobię, będę praktycznie niepokonany. Z drugiej strony, w przypadku Johna Glenna to nie zadziałało. - Ale tym razem chodzi o Marsa, kochanie - odparła Marilyn. - John Glenn nie poleciał na Marsa. - Odgarnęła z twarzy kosmyk brązowych włosów, po czym zmarszczyła brwi. Dan odniósł nagle przygnębiające wrażenie, że decyzja już zapadła. Mimo lęku, jaki budziła w nim cała ta wyprawa, jeszcze bardziej bał się stanąć przed prezydentem i powiedzieć mu, że zdecydował się nie lecieć. Poza tym, wyprawa kosmiczna sprawi może, że przestaną się w końcu z niego wyśmiewać. Skończą się żarty na temat kiepskich stopni wiceprezydenta, jego wypraw golfowych i tego, jak obijał się podczas swej krótkiej służby w Gwardii Narodowej. Może nawet ten sukinsyn Gary Trudeau przestanie rysować go pod postacią piórka w swym codziennym komiksie Doonesbury. - Będę za tobą tęsknić - stwierdziła Marilyn. - Ja też - objął ją ramieniem. - Na szczęście, to niejedna z tych trzyletnich wypraw dookoła Ziemi. Gdyby tak było, odmówiłbym z miejsca. Powiedzieli, że zadbają o pełne bezpieczeństwo. Przytuliła się do niego. - Zdajesz sobie z tego sprawę? Nikt tego nie przebije. Wątpię, abyś miał jakichkolwiek konkurentów w prawyborach. A demokraci staną przed naprawdę trudnym zadaniem. Nawet jeśli... Wszystko zawdzięczał Marilyn. Nie dotarłby tak wysoko bez jej pomocy. W pewnym sensie to szkoda, że nie mogła polecieć na Marsa razem z nim. Kiedy po raz pierwszy został wybrany do Kongresu, musiała zrezygnować ze swej praktyki adwokackiej w Indianie. Później, gdy kandydował na wiceprezydenta, porzuciła wszelkie marzenia o powrocie do pracy. Kiedy został już wybrany do Senatu, wyjaśniła mu, jak ma postąpić po tym, gdy wybuchła afera z jego kolegą Tomem Evansem i tą laską Parkinson. Gdyby od początku słuchał Marilyn, nie znalazłby się w ów weekend wraz z nimi w Palm Beach. Była jego najlepszym doradcą. Poświęciła mu całe swoje życie. Najmniejsze, co mógł zrobić w zamian, to sprawić, by została Pierwszą Damą. - Go powinienem zrobić? - spytał. Marilyn oderwała się od niego i usiadła. - Jest tylko jedno wyjście - mruknęła. - To zbyt ważna sprawa, abyśmy mogli sami decydować, musimy więc zdać się na Boga. On pokaże nam, co jest słuszne. Dan splótł ręce, pochylił głowę i spróbował skupić się na modlitwie. Zdecydowanie potrzebował Bożej pomocy, obawiał się jednak, że w tej sprawie Bóg zgodzi się z prezydentem. *** Kiedy Dan zdecydował, że zostanie astronautą, wydało mu się, jakby z jego serca spadł nagle wielki ciężar. Oświadczenie to wywołało oczekiwane zainteresowanie prasy i telewizji oraz całą gamę reakcji oszołomionych komentatorów. Ogół jednak uznał, że wiceprezydent może równie dobrze spełniać swoje obowiązki w Houston czy na Marsie, jak gdziekolwiek indziej. Musiał jeszcze znieść konferencję prasową, na której wystąpił z pozostałymi czterema członkami załogi, oraz niezliczone wywiady. Zdołał jednak przetrwać je bez większych wpadek, pomijając fakt, że nazwał księżyce Marsa Fotosem i Zenitem. Ten złośliwy dupek George Will próbował przycisnąć go do muru, cytując stare uwagi Dana na temat kanałów na Czerwonej Planecie, lecz Dan zdołał zręcznie zmącić wodę, cytując serię przeróżnych statystyk, które zdążył zapamiętać przez tych parę lat. Wspomniał też, że w owym czasie był pod wrażeniem opowiadań Raya Bradbury’ego. Jego doradcy naprawdę dobrze się spisali, podając mu, oprócz innych danych, także garść informacji na temat „Kronik marsjańskich” Bradbury’ego. Dan nie tylko sprawił, że Will wyszedł na durnia, ale zdołał też przekonać widzów, iż wiceprezydent potrafi przeczytać prawdziwą książkę. Przynajmniej w Houston nie musiał udzielać tak wielu wywiadów, pod pretekstem, że mogą przeszkodzić mu w szkoleniu. Nie powstrzymało to jednak części reporterów, którzy próbowali uzyskać przeciek na temat postępów wiceprezydenta. Niewiele mieli do odkrycia. O dziwo, trening okazał się dużo mniej rygorystyczny, niż Dan oczekiwał. Druga Amerykanka w zespole, Ashana Washington, była fizykiem i doświadczonym pilotem. Technicznie, ona właśnie będzie przewodzić całej ekspedycji. Książę Ahmed także był pilotem, choć sam statek w czasie podróży miał być sterowany automatycznie. Siergiej Wawiłow i Kiichi Taranaga dysponowali całą serią tytułów naukowych w dziedzinach wymagających sprawnych mózgów. A ponieważ zarówno oni, jak i książę Ahmed, władali płynnie angielszczyzną, wiceprezydent ku swej wielkiej uldze nie musiał podejmować prób nauczenia się obcego języka. Dan wiedział, że w gruncie rzeczy będzie jedynie pasażerem. Nauka na temat pojazdu i jego możliwości była z pewnością ciekawsza niż spotkania w Owalnym Gabinecie, a zajęcia przy komputerach NASA przypominały nieco gry wideo, w które grywał czasami z Tuckerem i Benem. Załoga musiała odznaczać się dużą sprawnością fizyczną, ale Dan codziennie uprawiał jogging i często grywał w tenisa. Brakowało mu Marilyn i dzieci, lecz w przeszłości podczas kampanii politycznych zdarzały im się dłuższe rozstania, a wspólnie spędzane weekendy wynagradzały z nawiązką samotne chwile. Nie musiał rozmawiać z dziennikarzami, choć nie miał nic przeciwko temu, by od czasu do czasu pozować fotoreporterom w swym stroju z NASA z uśmiechem godnym Roberta Redforda. Ca tydzień paru jego asystentów i kilku ludzi prezydenta odwiedzało Houston, aby zapoznać go z najnowszymi materiałami, lecz najczęściej Waszyngton wydawał się bardzo odległy. Zastanawiał się, jak potraktują go jego towarzysze. W końcu mieli spędzić razem, w całkowitej izolacji od świata, co najmniej kilka tygodni - a nawet dłużej, jeśli NASA zdecydowałaby, że powinni pozostać przez jakiś czas w bazie na Marsie, gdyby znaleźli tam coś naprawdę ciekawego. Jednakże już po niecałym miesiącu pobytu w Houston dwa razy w tygodniu grywał w golfa z Kiichim, co rano uprawiał jogging z księciem Ahmedem, oczywiście po porannych modlitwach Araba, i grywał w tenisa z Siergiejem, który mimo stosunkowo niskiego wzrostu miał naprawdę piekielny bekhend. Jedynie Ashana nieco go onieśmielała. Wysoka, przystojna Murzynka była, jak dla niego, stanowczo zbyt inteligentna i oficjalna, by mógł ją uważać za prawdziwą laskę - nie żeby Dan, żonaty mężczyzna i przyszły kandydat na prezydenta, mógł sobie pozwolić na zbytnie zainteresowanie laskami. Możliwe, że Ashana uważała, iż to ona przewodzi ekspedycji, z tego samego powodu, z jakiego Clarence Thomas znalazł się w składzie Sądu Najwyższego. To było kolejnym powodem, dla którego Dan wolał utrzymywać dystans. Gdyby Ashana okazała się kolejną Anitą Hill, jego szansę w wyścigu do Białego Domu zmalałyby do zera. Do końca szkolenia mógłby traktować ją z uprzejmą oziębłością, gdyby jakieś półtora miesiąca po przyjeździe grupka oficerów NASA nie zaprosiła go do udziału w meczu koszykówki. Na sali znalazła się także Ashana i zanim się zorientował, zaczęła udzielać mu całkiem niezłych rad, jak ma poprawić swój wyskok do piłki. Koszykówka stała się spoiwem, które scementowało ich przyjaźń, lecz o mały włos nie zaprzepaścił wszystkiego, gdy którejś niedzieli Ashana odwiedziła jego dom, aby poznać rodzinę wiceprezydenta i obejrzeć mecz. Sadowiąc się w fotelu, Dan stwierdził: - Powinienem był wiedzieć, że będziesz kibicem kosza. Twarz Ashany nagle stężała. Siedząca obok niej na sofie Marilyn przewróciła oczami i rzuciła mu wymowne spojrzenie z serii nie-wierzę-że-to-powiedziałeś. - Co dokładnie powinieneś wiedzieć? - spytała Ashana cichym, lecz nieco przerażającym głosem. - Wszystko jest w twojej oficjalnej biografii. To znaczy wychowywałaś się w Indianie, prawda? Tam wszyscy kochają kosza. Ashana odprężyła się, ale Dan nie rozumiał, czemu nagle wybuchnęła głośnym śmiechem. *** Trzeba przyznać, że jeśli musiał zostać bohaterem, by wygrać wybory, to znalazł niewątpliwie najlepszy sposób. Pozostali członkowie załogi byli prawdziwymi ekspertami, toteż mógł pozostawić im podejmowanie wszystkich ważniejszych decyzji. Oczywiście uczyni wszystko, aby im pomóc. Siergiej wykorzysta go jako obiekt kilku doświadczeń medycznych, mógł także pomóc Kiichiemu w sortowaniu próbek gleby. Byłoby wspaniale, gdyby udało im się odkryć na Marsie ślady życia, nawet jeżeli to życie okazałoby się zwykłą pleśnią, taką samą, jaka od czasu do czasu pokazywała się w rezydencji wiceprezydenta. Ludzie coraz bardziej nakręcali się całą sprawą. Po wszystkich klęskach ekonomicznych ostatnich lat, praca nad konstrukcją statku nazwanego „Edgar Rice Burroughs” i jego systemów oraz rozbudowa rosyjskich i amerykańskich stacji kosmicznych, które musiały pomieścić grupy robocze, zajmujące się „Burroughsem” już na orbicie - wszystko to dodało potężnego szwungu gospodarce. Częściowo wpłynęło na powstanie nowych miejsc pracy, ale generalnie najważniejszy okazał się fakt, że kraj odzyskał w końcu pewność siebie. Cała ta sprawa z Marsem wyniesie go do Białego Domu na fali dobrego samopoczucia i Dan wierzył, że poprowadzi swój naród w drugie tysiąclecie dzięki zwycięstwu w kolejnych wyborach. Do tego czasu gospodarka rozkwitnie dzięki ożywczemu działaniu nowego programu kosmicznego. Dan nie był do końca pewien, jak to się stanie, ale uznał, że pozwoli, aby to jego doradcy zawracali tym sobie głowę, gdy nadejdzie czas pisania przemówień. Jeśli się nad tym zastanowić, to zdumiewające, że marsjańska misja zyskała tak szerokie poparcie. Oczywiście znaleźli się ludzie, którzy musieli narzekać, jak grupy protestujące w centrum kosmicznym Johnsona albo na przylądku Canaveral przeciw technologii zastosowanej w napędzie. Demonstranci ci jednak należeli do tego grona, które wpada w panikę na sam widok słowa „nuklearny”, szczególnie jeśli w pobliżu znajduje się słówko „eksperymentalny”. Komik w programie Davida Lettermana stwierdził, że o wciągnięciu na listę załogi wiceprezydenta musiał zadecydować prawdziwy ćpun, więc może należałoby zmienić nazwę statku na „William S. Burroughs”. Dan nie widział w tym nic śmiesznego, a zresztą to i tak nieważne. Większość wycinków, jakie przywoziła mu Marilyn podczas każdej wizyty, wręcz tryskała optymizmem, przepowiadając ekspedycji jasną przyszłość. Notki zawierały też komentarze przeróżnych ludzi o jego odwadze i coraz większej dojrzałości. Zanim się zorientował, siedział już ze swymi towarzyszami w samolocie lecącym na Florydę, gdzie mieli spędzić ostatnie dni przed startem. Prom kosmiczny miał ich wynieść na orbitę do „Burroughsa”. Oczywiście prezydent zjawi się na polu startowym, podobnie jak kilkunastu ambasadorów i inni dygnitarze, którzy zdołali wycyganić zaproszenia. Z Indiany miał przybyć cały kontyngent krewnych i przyjaciół, aby na własne oczy obejrzeć start, transmitowany przez ekipy z całego świata. Jak na razie wszystko szło gładko, choć ich start nieco się opóźnił. Wystrzelenie promu przesunięto na początek października z powodu kilku drobnych kłopotów podczas konstrukcji i testów. Jednakże marsjański statek i jego systemy przeszły śpiewająco wszystkie możliwe badania, co stało się inspiracją dla serii artykułów stwierdzających wręcz, że amerykańscy robotnicy po latach niepowodzeń znowu są na fali. Coraz więcej dzieciaków, dokonując wyboru swych szkolnych przedmiotów, decydowało się na matematykę i fizykę. Pojawiły się plotki, że magazym Time postanowił już, iż Dan zostanie ich Człowiekiem Roku. Tylko jedna drobna chmurka zaciemniała pełnię jego chwały. Ten palant Gary Trudeau rysował go teraz jako piórko unoszące się wewnątrz kosmicznego hełmu i uparcie nazywał „kandydatem z Marsa”. *** „Burroughs” niezbyt przypominał smukłe rakiety, jakie Dan oglądał w filmach o podróżach kosmicznych. W głównym korpusie mieściły się dwa potężnie opancerzone moduły mieszkalne, ładownik i zestaw elementów, które po złączeniu miały stać się marsjańska bazą. Wielki metaliczny talerz, w którym krył się silnik pulsacyjny, umieszczono na końcu korpusu. W sumie cała konstrukcja przypominała mu gigantyczne opakowanie dropsów z wielkim półmiskiem na końcu. Jednak, szybując przez otwartą śluzę do pomieszczeń załogi, Dan czuł się dość pewnie. Prezydent i Barbara życzyli mu powodzenia, a Marilyn i dzieciaki patrzyli na niego z dumą. Gdyby wiedział, że bycie odważnym jest aż tak łatwe, może spróbowałby tego wcześniej. Wewnątrz wielkiej rury części załogowej, do powierzchni obok ekranów, która podczas przyspieszania miała stać się podłogą, przyśrubowano pięć foteli. Odpychając się od ścian, ruszył w stronę jednego z nich i bez najmniejszej tremy przypiął się pasami. „Burroughs” okrążył Ziemię, po czym wystrzelił jak marzenie. Wciśnięty w siedzenie Dan patrzył z podziwem, jak glob na ekranie kurczy się do rozmiarów piłeczki. Osiągnięcie jednego g miało zabrać statkowi nieco czasu, potem jednak załoga będzie już mogła wstać i poruszać się po pomieszczeniach. „Burroughs” wciąż będzie przyspieszał do chwili, gdy osiągnie połowę drogi - wtedy zacznie zwalniać. Im szybciej leciał statek, tym większa była grawitacja, przynajmniej tak to rozumiał Dan. Chociaż zabawne byłoby pounosić się wewnątrz „Burroughsa”, to jednak podczas lotu promem czuł się raczej nietęgo i z zadowoleniem przyjął informację, że podczas podróży nie doświadczą nieważkości. Słyszał zbyt wiele historii na temat choroby przestrzennej i wpływu nieważkości na żołądek. Nie miał ochoty rzygać i puszczać bąków przez całą drogę na Marsa. Kiedy wreszcie wstał ze swego fotela, miał niewiele czasu, by oglądać ekrany. Pozostali już krzątali się przy komputerach, rozpoczynali doświadczenia i w ogóle robili to, co powinni. Jego zadaniem było śledzenie wszystkich transmisji z Ziemi. Przekazał pozdrowienia do bazy. Przez kilka ostatnich dni uczył się ich na pamięć. Nie miał nic ciekawego do powiedzenia o tym, jak naprawdę jest w przestrzeni, lecz wielu astronautów nie wyróżniało się zbytnią elokwencją. Kiedy już miał się rozłączyć, centrum łączności NASA zapowiedziało, że będzie mówiła Marilyn. Jego żona wycięła ostatni felieton Jamesa J. Kilpatricka specjalnie po to, by mu go przeczytać. Dziennikarz napisał: „Lloyd Bentsen, mówiąc o wiceprezydencie, stwierdził kiedyś »nie jesteś Jackiem Kennedym«. Prawdziwość tych słów została potwierdzona w sposób, jakiego senator Bentsen nie zdołałby przewidzieć. Ten człowiek rzeczywiście nie jest Jackiem Kennedym. Zamiast tego podjął wyzwanie, rzucone przez Kolumba i innych wielkich odkrywców z przeszłości”. Podobne uwagi każdemu polepszyłyby samopoczucie. *** Na pokładzie „Burroughsa” nie mieli zbyt wiele prywatności. Zważywszy rozmiary osłony silnika, marsjańskiego ładownika, który wykorzystają, kiedy dotrą już do swego celu, i elementy bazy, jakie mieli wysłać na powierzchnię planety, jeśli NASA uzna, że warto zatrzymać się tam nieco dłużej, na statku nie zostało zbyt wiele miejsca na moduły mieszkalne załogi. Następny statek, już w fazie budowy, miał być wyposażony w dodatkowy luksus modułu rekreacyjnego oraz odrębnych pomieszczeń mieszkalnych, lecz przy tym projekcie NASA dokonała pewnych oszczędności. Łazienka, łącznie z toaletą i prysznicem, miała rozmiar niewielkiej szafy; ich łóżka, wysuwane ze ścian, znajdowały się w sąsiednim pomieszczeniu bez żadnych dodatkowych osłon. W całej kwaterze śmierdziało jak w szatni, może dlatego, że zanim przebudowano ją do najnowszej misji, stanowiła część rosyjskiej stacji kosmicznej. Jedzenie smakowało jeszcze gorzej niż to, co Dan jadał czasem w DePauw, w domu Dekego. Lecz nie do końca zlekceważono ich wygodę; „Burroughs” dysponował niewielką biblioteczką płyt wizyjnych i kompaktowych oraz książek zapisanych na mikrofilmach. W ciągu dwudziestu czterech godzin Dan i jego towarzysze opracowali rozkład pozwalający każdemu z nich na spędzenie pewnego czasu samotnie w pomieszczeniu sypialnym, gdzie mógłby w spokoju poczytać, posłuchać muzyki albo po prostu się zdrzemnąć. Nie było sensu nieustannie grać sobie na nerwach podczas całej podróży, a odrobina samotności z pewnością dobrze wszystkim zrobi. Trzeciego dnia Dan udał się do sypialni w przeznaczonym dla siebie czasie, z zamiarem obejrzenia swojego ulubionego filmu - „Wolnego dnia pana Ferrisa Buellera”. Mógł rozciągnąć się wygodnie na jednym z wolnych łóżek i nadal widzieć wiszący na ścianie ekran. Przysnął w chwili, gdy Ferris Bueller, grany przez Matthew Brodericka, dzwonił do swojego przyjaciela Camerona. Obudziły go dźwięki Twist and Shout. Matthew Broderick wirował na platformie pośrodku chicagowskiej parady. Dan przespał większą część filmu. Musiał być bardziej zmęczony, niż przypuszczał, choć i tak miał mniej do roboty niż reszta załogi. Siergiej wspominał coś o testach medycznych, które chciał przeprowadzić na jego osobie. Zerknął na zegarek, ustawiony według standardowego czasu wschodniego, którym posługiwali się na pokładzie, i odkrył, że jest po ósmej wieczór. Nic nie pojmując, spojrzał na ekran. Jakim cudem film jeszcze się nie skończył? W końcu uświadomił sobie, że odtwarzacz wrócił na początek płyty i ponownie odtworzył nagranie. Teraz przypadała kolej Ahmeda. Czemu więc książę jeszcze nie wyrzucił go z sypialni? Co gorsza, nikt się nie zjawił, by zawołać go na kolację. Dan usiadł powoli. Ogarnęło go dziwne uczucie, odrobinę przypominające zdenerwowanie, jakiego doświadczył, zanim zadzwonił do ojca, by powiedzieć mu o swej próbie zaciągnięcia się do Gwardii. Wstał i wspiął się po drabince korytarzykiem, prowadzącym do sąsiedniego modułu. Kiedy dotarł do włazu po drugiej stronie, okazało się, że jest on otwarty. Jego towarzysze siedzieli bezwładnie przy jadalnym stole, ich twarze spoczywały w tackach zjedzeniem. Dan podkradł się bliżej, zastanawiając się, czy to jakiś dowcip. - W porządku - powiedział. - Możecie już przestać. Trwali w okropnym bezruchu, a Siergiej napisał coś cyrylicą na stole przy pomocy palca i odrobiny sosu. - Dobra, nabraliście mnie. No, dalej. - Dan przystanął obok Kiichiego i szturchnął go łokciem. Nagle zorientował się, że Japończyk nie oddycha. Bardzo wolno okrążył stół, badając puls poszczególnych członków załogi. Ich ręce były zwiotczałe, ciała zaczynały już stygnąć. - O Boże - powiedział. - O mój Boże. Osunął się na podłogę, ukrył twarz w dłoniach i siedział tak bardzo długo, póki z komunikatora nie przemówił czyjś głos. - Houston do „Burroughsa”. Houston do „Burroughsa”. - Dan zerwał się na nogi i runął w stronę komunikatora. - Zgłoście się, „Burroughs”. Usiadł w fotelu i włączył odbiornik. Z ekranu spoglądała na niego Sallie Werfel, szefowa łączności. - Oni nie żyją - wypalił. - Oni wszyscy nie żyją. - Dopiero gdy to powiedział, przypomniał sobie, że NASA przewidziała na ten wieczór przekaz na żywo. - O mój Boże. Sallie patrzyła na niego z szerokim uśmiechem na twarzy. Musiało minąć trochę czasu, zanim dotrą do niej jego słowa, ponieważ sygnałom trudno było się przebić przez tę całą przestrzeń. Wreszcie jej uśmiech zniknął i zaczęła krzyczeć coś do kogoś poza kadrem. Po dłuższej chwili odwróciła się ponownie do Dana. - Zeszliśmy z anteny - oznajmiła. - Co u diabła miałeś na myśli, mówiąc, że... - Oni wszyscy nie żyją - powtórzył. - Są martwi. Przy stole. Włączcie kamery i zobaczcie sami. Siergiej napisał coś obok swojej tacki, ale po rosyjsku. Sallie szeptała coś do stojącego obok mężczyzny. Znowu minęło nieco czasu. - W porządku, Dan - powiedziała bardzo cicho. - Chcę, żebyś został dokładnie tam, gdzie jesteś. Skierowaliśmy już kamery na pozostałych. Jesteś zupełnie pewien, że nie żyją? - Tak. Minęło kolejnych kilka minut. - Widzimy wiadomość Siergieja. Paru naszych ludzi zna rosyjski, więc za moment powinniśmy dostać tłumaczenie. Tymczasem chciałam się dowiedzieć, co dokładnie robiłeś przez ostatnich kilka godzin. - Niewiele - odparł. - To znaczy, to była moja kolejka na chwilę wolnego. Rozumiesz, mieliśmy rozpiskę, kiedy każdemu przysługuje parę godzin samotności, więc poszedłem do sąsiedniego modułu, żeby puścić sobie film. - Już miał powiedzieć, że oglądał „Wolny dzień pana Ferrisa Buellera”, ale uznał, że to nie najlepszy pomysł. - Pamiętam tylko, że Ashana ćwiczyła na wirówce, a Siergiej i Ahmed sprawdzali jakieś liczby, czy coś w tym stylu. Kiichi był w klopie... to znaczy w łazience. Zasnąłem, a kiedy się obudziłem i spojrzałem na zegarek, było już po kolacji. Wtedy wyszedłem i... - mocno przełknął ślinę. - O mój Boże - zamilkł. - Spokojnie, Dan - powiedziała w końcu Sallie. - Zaraz otworzymy łącze z Białym Domem. Jakiś obcy, pomyślał. Straszliwa kosmiczna plazma, jakiś potwór w rodzaju tych, które pokazywali w starych filmach SF, dostał się na pokład statku. Wyobraził sobie, jak przelewa się przez drzwi, aby zabić jego towarzyszy podczas posiłku, po czym ukrywa się gdzieś w „Burroughsie”, czekając na niego. Tyle, że w kwaterach załogi nie było zbyt wielu dobrych kryjówek. Może kosmita zdążył już przyczaić się w ładowniku i tam czyha na nową zdobycz? Dan zadrżał. To nie może być obcy. W żaden sposób nie zdołałby dostać się na pokład. - Mamy tłumaczenie - mówiła Sallie. Dan z najwyższym trudem z powrotem skupił się na ekranie. - Wiemy, co napisał Siergiej. - Jej oczy błyszczały. Dan wstrzymał oddech. - Nie jedzenie. Gorączka. Wygląda jak grypa. - Co? - zaczekał na odpowiedź. - Grypa. Taka infekcja - uniosła dłoń do czoła. - Powiedział, że nie chodzi o zatrucie, ale mieli wrażenie, jakby złapali jakąś chorobę. *** Wszystko zdarzyło się okropnie szybko. Cała ta sprawa mogła się okazać jakąś dziwaczną próbą zamachu; może ktoś zdołał opracować sposób wprowadzenia trucizny do systemu klimatyzacyjnego modułu. Czysty przypadek sprawił, że Dan nie siedział wtedy ze swoimi towarzyszami. Czemu jednak ktokolwiek miałby próbować go zabić? Jedynie demokraci mogliby na tym coś zyskać, ale musiałoby uczestniczyć w tym zbyt wielu ludzi. Ktoś z nich z pewnością spowodowałby przedwczesny przeciek informacji. Sam nie wiedział, czy poczuł ulgę, czy też nie, gdy po godzinie Sallie połączyła się z nim i podała mu hipotezę NASA. Podejrzewali, że jego przyjaciele padli ofiarami niezwykle zjadliwego, lecz delikatnego wirusa. Zjadliwego, ponieważ pozostali zginęli tak szybko, a delikatnego, gdyż Dan, przebywający w tym samym module, oddychający tym samym powietrzem, wciąż jeszcze żył. Wyjaśnienie to przyszło im do głowy po konsultacji z Rosjanami, którzy przyznali, że od czasu do czasu ich kosmonautom zdarzały się łagodniejsze zakażenia wirusowe. Zamknięta ekologia ich modułów nigdy nie była idealna. Oznaczało to, że w każdej chwili sytuacja znów mogła stać się nieprzyjemna. Teraz najważniejszą rzeczą było pozbycie się ciał. Dan założył kombinezon i próbując nie patrzeć na umazane jedzeniem twarze swych martwych towarzyszy, zaciągnął kolejno zwłoki do śluzy. Zasłużyli na posługę religijną. Dan znał jedynie modlitwy chrześcijańskie, ale może Kiichi i Ahmed nie będą mieli nic przeciw temu. Podejrzewał też, że Siergiej był znacznie bardziej religijny, niż to po sobie okazywał. Wyszeptał „Ojcze nasz”, a potem jeszcze jedną modlitwę, którą odmawiał przy uroczystych śniadaniach. Zbyt późno uświadomił sobie, że modły odmawiane przy posiłku nie są najodpowiedniejsze w danej sytuacji, zważywszy, iż pozostali członkowie załogi umarli podczas kolacji. Uniósł wzrok znad ciał. Zewnętrzne drzwi rozsunęły się powoli, ukazując głęboką czerń przestrzeni. Jego towarzysze zasłużyli na jeszcze kilka słów pożegnania, zanim pogrążą się w ciemności. - Wy wszyscy - wyszeptał - byliście jednymi z najlepszych przyjaciół, jakich kiedykolwiek miałem. A już z pewnością najmądrzejszymi. Wypchnięcie zwłok na zewnątrz zabrało nieco czasu. Kiedy patrzył, jak oddalają się od statku, do oczu napłynęły mu łzy. Wiedział, że będzie za nimi tęsknił. *** Sallie połączyła się z Danem na godzinę przed tym, nim prezydent miał zwrócić się do narodu i całego świata. W tej chwili najważniejszą rzeczą było, by Dan sprawiał wrażenie opanowanego, kiedy nadejdzie chwila jego przemówienia. Naukowcy byli niemal stuprocentowo pewni, że nie spotka go los pozostałych. Istniała zaledwie minimalna szansa, że tajemniczy wirus pojawi się ponownie. Niezbyt to go pocieszyło, ponieważ od początku szansa na jakąkolwiek infekcję została określona jako minimalna. - Zrób coś dla mnie, Sallie - powiedział Dan. - Gdybym odwalił kitę, nie pozwól, żeby telewizja to zarejestrowała, i w ogóle... No wiesz, nie chciałbym, żeby Marilyn i dzieciaki oglądali takie sceny w CNN. - Odczekał chwilę. Dotarcie sygnałów na miejsce przeznaczenia trwało coraz dłużej. - Nie ma sprawy, Dano. Prezydent wygłosił swoje orędzie i w godzinę później Dan znalazł się na wizji, aby pokazać światu, że nadal jest w stanie działać. Nie miał przygotowanej wcześniej mowy, najważniejsze jednak było, by sprawiał wrażenie spokojnego i opanowanego. Udało mu się to całkowicie. Głównie dlatego, że czuł zbyt wielkie oszołomienie, by załamać się na oczach setek milionów widzów oglądających go z Ziemi. Po jego wystąpieniu znów odezwała się Sallie. Rodzice i brat Ashany Washington zapewnili już sobie pomoc prawną i mówiło się o ogromnych odszkodowaniach. Sam mógł zgadnąć, że prawnicy natychmiast rzucą się na tę sprawę. - W tej chwili - mówiła Sallie - najważniejsze jest jak najszybsze ściągnięcie cię do domu. Za cztery dni osiągniesz swój cel. „Burroughs” jest zaprogramowany tak, aby automatycznie wejść na orbitę, musimy zatem jedynie pozwolić mu okrążyć planetę i skierować się ku Ziemi. Będziesz z powrotem za... - Nie wyląduję? - spytał i zaczekał na odpowiedź. Sallie wyprostowała się gwałtownie. - Wylądujesz? - Chcę wylądować. Nie rozumiesz? Muszę. Pozostali życzyliby sobie tego. Zrobię to dla nich. - Spróbował wyrazić to inaczej: - To oznaczałoby, że nie umarli na próżno. Mogę to zrobić. Wy zaprogramujecie ładownik, a ja zejdę na powierzchnię. Możliwe, że nie dam rady przeprowadzić wszystkich eksperymentów, które zaplanowano, ale z pewnością zdołam ustawić kamery i pobrać próbki gleby. Po prostu muszę spróbować, a jeśli mam umrzeć, to równie dobrze mogę przedtem czegoś dokonać. Milczał, czekając, aż dotrą do niej jego słowa. - Dan - stwierdziła w końcu Sallie. - Zdumiewasz mnie. Prawdopodobnie zaskoczy też prezydenta. - Muszę, Sallie. - Zmarszczył brwi, nieprzywykły do tak wielkiego natłoku myśli. - Posłuchaj, jeśli wyląduję, stanie się to inspiracją dla całego świata. Wszyscy zapragną nowych, coraz większych triumfów kosmicznych. Wybudujemy większe stacje kosmiczne i nowocześniejsze statki. Jeśli jednak po prostu sprowadzicie mnie do domu, wszystkie świrusy w kraju zaczną znowu jęczeć, jaka to strata pieniędzy i że czworo ludzi zginęło na darmo. - Zrobię, co będę mogła, Dan. - Potrząsnęła głową. - Sama nie wiem, co powiedzieć, ale wystąpię w twoim imieniu. Mam jednak wrażenie, że ostatecznie to prezydent zadecyduje o wszystkim. - Zatem połącz mnie z nim. Dyskusja z prezydentem prowadzona w zwolnionym tempie opóźnionych sygnałów radiowych trwała dość długo. Dan wysłuchał wszystkich obiekcji, odpierając je przywołaniem pamięci swych martwych kompanów. Kiedy prezydent, sprawiający wrażenie jeszcze bardziej spiętego i nakręconego niż zwykle, rozłączył się, mówiąc, że będzie musiał skonsultować to ze swymi doradcami, Dan był pewien, że wygrał. Nie zdziwił się więc, gdy dwanaście godzin później przekazano mu wiadomość, że będzie mógł lądować. Ostatecznie, gdyby prezydent nie pozwolił mu na wypełnienie misji, tym samym przyznałby publicznie, że umieścił na pokładzie „Burroughsa” człowieka niekompetentnego i niedostatecznie wyszkolonego. Prezydent, zapewniwszy sobie wreszcie miejsce w historii, nie miał zamiaru trafić do podręczników jako zdziecinniały pozer. *** David Bowie śpiewał o majorze Tomie i Kontroli Naziemnej. Kiichi był fanem Davida Bowie, toteż w zbiorach muzycznych „Burroughsa” znalazło się mnóstwo jego płyt, od Ziggy’ego Stardusta po nagrania z zespołem Tin Machinę. Dan nigdy nie przepadał za Bowie’m, który zawsze wydawał mu się niezłym świrusem, teraz jednak miał wrażenie, że zaczyna rozumieć tę szczególną piosenkę. Czasami, podczas pracy z prezydencką Komisją Do Spraw Przestrzeni Kosmicznej, Dan zastanawiał się, czemu w przeszłości zdarzało się, że niektórym astronautom po powrocie na Ziemię puszczały nerwy. Przecież to byli prawdziwi twardzi faceci, oblatywacze samolotów wojskowych, a nie ludzie, po których można było spodziewać się mistycznych odlotów czy niesamowitych wizji. Teraz jednak, kiedy wędrował po statku, na którym zazwyczaj panowała cisza - słychać było jedynie niski pomruk silników i z rzadka popiskiwanie konsoli - sam zaczynał czuć się nieco dziwnie, jakby jego umysł w jakiś sposób wędrował poza ciało. Nigdy nie myślał zbyt wiele na temat Boga. Oczywiście nie wątpił w to, że Bóg gdzieś tam jest i zajmuje się Swoimi sprawami. Po prostu nigdy się nad tym nie zastanawiał, poza chwilami, kiedy był w kościele albo odmawiał modlitwę. W dzieciństwie wyobrażał sobie, że Bóg przypomina jego dziadka Pulliama, gniewnego starca, gotowego porazić gromem wszystkich liberalnych demokratów, komunistów i inne siły ciemności. Później, kiedy dojrzał i przybyło mu lat, w jego wyobraźni zaczął coraz bardziej upodabniać się do trenera koszykówki albo zawodowego golfiarza. Teraz jednak, oglądając na ekranie obraz Marsa - rdzawo-czerwoną kropkę na tle głębokiej czerni - miał niesamowite wrażenie, że nigdy tak naprawdę nie rozumiał Pana. Bóg stworzył to wszystko: planety, przestrzeń między nimi i gwiazdy, które znajdowały się tak daleko, że nie potrafił nawet pojąć tej odległości. W pewnym sensie Bóg bardzo przypominał komputery z NASA, ale kryło się w Nim coś więcej. Dan nie był pewien jak to określić; trudno wyjaśnić podobne rzeczy. Przypuszczał, że tak właśnie wygląda mistyka: niesamowite wizje, których nie da się ująć słowami. Zaś religia oznaczała wiarę w to, co wyśmiałby każdy człowiek o zdrowych zmysłach, choć przecież jest to prawda. NASA wynajdowała mu mnóstwo zajęć przy programowaniu ładownika i kontroli jego systemów. Po kolacji zazwyczaj pracował nad swoją mową, uzupełnianą pewnymi sugestiami zawodowych pisarzy przemówień, przekazywanymi przez Sallie. Wcześniej dali mu gotowy tekst, ale teraz nie mógł go wykorzystać. Po tym, co się zdarzyło, jego mowa musi być naprawdę poruszająca. Nadal jednak miewał swoje chwile samotności, momenty, kiedy po raz pierwszy w życiu czul, co oznacza być naprawdę samym. Tak naprawdę oczywiście nie mógł być sam, przynajmniej tak sądził, ponieważ gdzieś w okolicy musiał mieszkać Bóg, lecz od czasu do czasu Dan miał wrażenie, że do jego duszy przesącza się pustka wszechświata. *** Mars z każdą chwilą rósł na ekranie, aż wreszcie statek zaczął opadać ku planecie. Teraz nie było już żadnego sposobu, żeby uniknąć nieważkości. Po minięciu połowy drogi „Burroughs” zaczął zwalniać, aż wreszcie jego napęd zupełnie się wyłączył. Dan założył kombinezon i popłynął tunelem, łączącym kwatery załogi z modułem zawierającym elementy bazy. Wiedział, że nie będą mu potrzebne, ponieważ NASA nie chciała, by zbyt długo zabawił na Marsie. Wreszcie dotarł do ostatniego modułu, w którym mieścił się ładownik. Przycisnął dłoń do drzwi ładownika; rozsunęły się natychmiast. Pojazd był w pełni zaprowiantowany, miał małą łazienkę i komplet wyposażenia potrzebnego do eksperymentów. Na pokładzie znajdował się nawet marsjański łazik, którym można by jeździć po powierzchni planety. Oczywiście Dan wiedział, że nie będzie miał zbyt wiele do roboty. Musi tylko zrobić parę zdjęć z różnych aparatów i zebrać próbki gleby. Najważniejsze było wylądować, wygłosić mowę, pokrzątać się trochę, zdrzemnąć i wracać na „Burroughsa”. Przypiął się pasami do jednego z foteli. Cztery puste siedzenia sprawiały, że miał wrażenie, jakby towarzyszyły mu duchy pozostałych. NASA pozwoliła każdemu z astronautów na zabranie jednego osobistego drobiazgu na powierzchnię Marsa i Dan miał ze sobą w ładowniku przedmioty wybrane przez jego towarzyszy. Ahmed wziął ze sobą Koran, Kiichi stary kij baseballowy z wyrytą kopią podpisu Joe DiMaggio, Siergiej zestaw rosyjskich babuszek, a Ashana parę butów Nike z autografem Michaela Jordana. Dan poczuł nagłe dławienie w gardle. Drzwi na zewnątrz otwierały się. Dan zamarł. Prezydent rozmawiał z nim parę godzin wcześniej, podkreślając, że cały świat będzie czekał na jego pierwszy przekaz z powierzchni. Mimo niedawnej tragedii, determinacja Dana, zdecydowanego za wszelką cenę doprowadzić do lądowania, poruszyła cały kraj. Dotarłszy już tak daleko, ludzkość nie da się zniechęcić jednym nieszczęśliwym wypadkiem. Wiceprezydent pokazał drogę innym. Trwała budowa następnego statku. Najprawdopodobniej będzie gotowy do drogi na wiosnę, zaś kolejna wyprawa na Marsa wzbudzi jeszcze większą falę poparcia dla kandydatury Dana. W tym momencie najprawdopodobniej porwie za sobą wszystkie stany, a nawet Dystrykt Columbia. - Asteroidy - powiedział prezydent. - Jest tam mnóstwo surowców. Sprowadźmy tylko jeden z nich na ziemską orbitę, gdzie możemy zorganizować stację kopalnianą, a reszta to już sprawa rynku. - Dan z przyjemnością pomyślał, że może, kiedy wreszcie zostanie prezydentem, wszystko będzie szło tak gładko, że zostanie mu mnóstwo czasu na grę w golfa, tak jak kiedyś Eisenhowerowi. Ładownik poszybował w stronę nowego świata. *** Mars wypełnił cały ekran. Dan wciśnięty w fotel zebrał wszystkie siły. Wiedział, czego się spodziewać; jego szkolenie uwzględniało manewry modelem marsjańskiego łazika na terenach bardzo przypominających powierzchnię Marsa. Jednak jej widok z tak bliskiej odległości wzbudził w nim podziw graniczący niemal z grozą. Pomyślał, że wygląda jak największa piaskownica wszechświata. Fotel zadygotał pod nim w momencie lądowania. Dan odczekał chwilę, aby upewnić się, że wszystko poszło jak należy. Wreszcie wstał. Czas, żeby połączyć się z Ziemią, lecz w całym tym podnieceniu zapomniał, co właściwie miał powiedzieć. Odchrząknął. - Chłopcy - rzucił. - Jestem na dole. - To powinno wystarczyć. Po ponad czterech minutach usłyszał dochodzące z komunikatora wiwaty. Sallie mówiła coś, nie mógł jednak rozróżnić słów, bowiem gorączkowo grzebał w kieszeniach i torbach swego kosmicznego skafandra w poszukiwaniu kartek, na których zapisał swe przemówienie. - ...szalona radość - wymamrotał głos Sallie. - Gratulacje, i niech cię Bóg błogosławi. Nie wiesz, jak bardzo... Westchnął, uświadamiając sobie w końcu, że zapomniał swej mowy. Powinien był wiedzieć. W najważniejszym momencie swego życia będzie musiał uciec się do improwizacji. *** Dan czekał w niewielkiej śluzie, aż otworzą się drzwi. Nad nim rozciągało się różowo-czerwone niebo obcego świata. Jałowa ziemia barwy rdzy sięgała aż po horyzont, który, jak zauważył, wydawał się bliższy, niż powinien. Po chwili Dan przypomniał sobie, że Mars jest przecież mniejszy niż Ziemia. Czuł się też znacznie lżejszy, bowiem Mars jako mniejsza planeta nie miał tak dużej grawitacji. Zszedł po drabince na powierzchnię, po czym powoli wciągnął powietrze. - O rany - powiedział na głos, ogłuszony ogromem swego osiągnięcia i przepełniony smutkiem, że martwi towarzysze nie mogą dzielić z nim tej chwili. - Kurczę. - Gwałtownie ściągnął wargi, uświadamiając sobie nagle, że historia przekaże potomności dwa pierwsze słowa wypowiedzine przez człowieka na Marsie: „O rany” i „kurczę”. - No cóż, oto jestem - oznajmił, wiedząc, że musi przez to przebrnąć. - Prawie nie mogę uwierzyć w to, że tu dotarłem. Do licha, gdyby ktokolwiek powiedział mi w dzieciństwie, że polecę na Marsa, pomyślałbym... - urwał. - W każdym razie chodzi o to, że chciałbym, aby byli tu ze mną pozostali, ponieważ tak naprawdę to oni zasłużyli sobie na to, by odbyć tę podróż. To znaczy chodzi o to, że naprawdę mi ich brak, ale mogę was zapewnić, że ich nie zapomnę. Dlatego właśnie tu jestem, dla nich. Innymi słowy stwierdziłem, że muszę tu wylądować także w ich imieniu. - Przypomniał sobie, że powinien wbić w ziemię flagę Narodów Zjednoczonych i wyjął drzewce spod pachy. - No dobrze, ruszamy naprzód. - Mniej więcej coś takiego zaplanował sobie wcześniej. - A kiedyś przybędą tu inni ludzie i zamienią się w Marsjan. - Dan odchrząknął. - Myślę, że teraz oprowadzę was po okolicy. *** Zatoczył kamerą szeroki krąg wokół siebie, po czym wrócił do ładownika. Do tej pory zdążył już odebrać gratulacje od prezydenta, a potem do mikrofonu dopuszczono Marilyn. Ucieszył się, słysząc głos żony, chociaż przy kilkuminutowych przerwach, zanim go usłyszała i mogła odpowiedzieć, nie dało się przeprowadzić czegoś, co mógłby nazwać prawdziwą rozmową. Tak daleko od Ziemi sygnały musiały pracować jeszcze ciężej, aby do niego dotrzeć. Z drugiej strony ładownika opuścił się przymocowany do platformy łazik. Ponieważ miał jedynie porobić zdjęcia i zebrać próbki gleby, NASA zażyczyła sobie, aby pojeździł po okolicy i pobrał je z różnych miejsc. Nie chcieli, żeby zanadto się oddalał albo podejmował zbędne ryzyko, a może teraz, kiedy wygłosił już coś w rodzaju przemówienia, będzie mógł pozwolić, aby obrazy powierzchni Marsa mówiły za siebie. Jeździł wokoło, starając się zanadto nie przyspieszać, bo okolica pełna była dość paskudnych skałek i niewielkich kraterów. Kiedy pomarańczowe niebo pociemniało, zawrócił w stronę ładownika. Zanim tam dotarł, niebo nad jego głową było już niemal czarne, a po słońcu pozostała jedynie jasna łuna na horyzoncie. Naprawdę tu jestem, pomyślał, po czym z ukłuciem bólu przypomniał sobie swych towarzyszy. *** Spał dobrze. Rano wstał, by pożegnać się z Czerwoną Planetą - choć lepsze zapewne byłoby określenie Rdzawa Planeta. Kolejna przejażdżka, nowe zdjęcia i próbki i był gotów do drogi. Miał nadzieję, że naukowcy z NASA nie są niezadowoleni z jego odpowiedzi. Pytali, czy zaobserwował coś niezwykłego. Do diabła, kiedy się nad tym zastanowić, tu wszystko było niezwykłe. Wszedł do kabiny i zapiął pasy. - Gotów do startu - powiedział. Musiał tylko wcisnąć parę przycisków. Przez ostatnich kilka dni na „Burroughsie” ćwiczył ten moment, aby się upewnić, że nie popełni żadnego błędu. Nacisnął jeden, poczekał, aż zapali się lampka, po czym stuknął w następny. Przez kilka chwil zastanawiał się, czemu nic nie czuje, zanim wreszcie zorientował się, że pojazd nie wystartował. - Hm. Mars do Houston - powiedział i odczekał, aż odezwie się głos Sallie. - Przykro mi to mówić, ale nawet nie drgnąłem z miejsca. Czy powinienem nacisnąć te prztyczki ponownie, czy co? Niecałe dziesięć minut później usłyszał odpowiedź Sallie. Jej pierwsze słowo brzmiało: - Cholera! *** Nieważne, jak wiele razy uruchamiał napęd, nic to nie dawało. Kontrola misji wysuwała różne teorie na temat tego, co poszło nie tak, nic mu z tego jednak nie przyszło. Stopniowo Dan zaczął pojmować, że chyba ugrzązł na Marsie. Dwadzieścia cztery godziny po tym, jak doszedł do tego wniosku, Sallie to potwierdziła. Z tej odległości nie mogli zorientować się, w czym leży problem. Nie chcieli podejmować żadnego ryzyka z ładownikiem. Przypomniano mu, które guziki ma wcisnąć, aby sprowadzić na dół elementy bazy. Mogło być gorzej, powiedział do siebie. W samym ładowniku miał dość zapasów, by przetrwać ponad miesiąc, ponieważ przygotowano je z myślą o pięciu osobach. Dzięki zapasom bazy zdoła przetrwać aż do przybycia misji ratunkowej. Misja taka niewątpliwie nastąpi. Prezydent zapewnił go o tym, podobnie jak Sallie. Za kilka miesięcy ruszy mu na pomoc następny statek. To naprawdę wspaniałe, że jego wyprawa mimo towarzyszącej jej tragedii, stała się na swój własny sposób ogromnym sukcesem, choć on sam może nie był w najlepszym położeniu, by docenić ów fakt. Człowiek zdołał dotrzeć na Marsa i w tej chwili znajdował się na jego powierzchni, zaś los towarzyszących mu astronautów tylko na krótko powstrzymał narastającą falę optymizmu i nadziei. Ludzkość powróci na Księżyc i sięgnie ku innym planetom. Dan, który upierał się przy lądowaniu zamiast zawrócić do domu, zapisze się w pamięci przyszłych pokoleń zdobywców kosmosu. Nie rozmawiano o tym, jak jego obecne położenie może wpłynąć na wybory. Prezydent wspominał mgliście o tym, że ściągną go jeszcze przed prawyborami. Teraz, kiedy Dan został prawdziwym bohaterem, wyglądało na to, że w republikańskich prawyborach nie natrafi na żadną znaczącą opozycję. Dan spróbował pocieszać się tą myślą, lecz kampania i wszystko inne wydawało mu się bardzo dalekie. *** Na zrytą kraterami równinę opadał odległy obiekt, przypominający w kształcie wolant. Jego silniki odpaliły. Obiekt wylądował dwa kilometry dalej. Dan westchnął z ulgą na widok swojej bazy. Do ostatniej chwili martwił się, że coś pójdzie nie tak. Jedną z ujemnych stron bycia bohaterem był fakt, że czasami wiązało się to z byciem martwym. Teraz miał już jednak bezpieczne schronienie i mógł spędzać czas na obserwacjach, oglądaniu filmów, ćwiczeniach i podobnych zajęciach aż do czasu przybycia statku ratunkowego. Nieco przygnębiała go świadomość, że nie będzie w domu na Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie, lecz na szczęście wśród zapasów znajdowały się także potrawy z indyka, zaś ludzie z kontroli misji przyrzekli, że zaśpiewają mu parę kolęd. Wgramolił się do łazika i ruszył ku potężnym rurom bazy. Najpierw wszystko sprawdzi, a potem któregoś dnia wróci do ładownika, aby zabrać z niego wszystko, co będzie mu potrzebne. Jego personel obiecał, że za parę dni nadadzą mu tekst oficjalnego zgłoszenia kandydatury. Przypuszczał też, że później zażyczą sobie, żeby wygłosił z Marsa kilka przemówień w czasie prawyborów. Może pobyt na Marsie, mimo wszystkich swych niedogodności, będzie jednak lepszy, niż zmagania w New Hampshire. *** Musiał przyznać, że życie w nieco bardziej przestronnych pomieszczeniach marsjańskiej bazy nie było nawet takie złe. Powoli przywykał do pustynnego pomarańczowego krajobrazu i błyskawicznych zachodów słońca. Miał dość płyt i filmów, by zapewnić sobie rozrywkę, choć zaczynał dostrzegać, że istnieją pewne granice tego, ile razy można oglądać dany film, nawet tak świetny jak „Wolny dzień pana Ferrisa Buellera”. Bywały jednak chwile, kiedy mimo wszystkich wieści z Ziemi przekazywanych mu przez NASA, samotność dokuczała mu dotkliwie. Człowiek nie miał tu zbyt wiele do roboty, poza rzeczami, o których lepiej za wiele nie myśleć. Parę razy rozmawiał z Marilyn i dziećmi, lecz konieczność długiego czekania na odpowiedź po każdej kwestii uświadomiła mu tylko, jak wielka odległość dzieli go od wszystkiego, co znał. Może jego życie zwiększy nieco tempo, kiedy kampania rozpocznie się na dobre. Nawet tutaj mógł robić mnóstwo rzeczy. Asystenci już starali się załatwić mu wywiad w Night line. Najprawdopodobniej trzeba będzie go nagrać tak, aby można było wyciąć przerwy pomiędzy pytaniami Teda Koppela i jego odpowiedziami. Lada dzień miał otrzymać tekst oficjalnego zgłoszenia. Dan skończył wbijać się z trudem w swój kosmiczny skafander i miał właśnie założyć hełm, kiedy komunikator zaczął wydawać z siebie głośne piski. Może faceci od przemówień zdołali w końcu doszlifować tekst jego oświadczenia. Usiadł w fotelu i uruchomił konsolę. Z ekranu spojrzała na niego twarz prezydenta. - Eee... dzień dobry, panie prezydencie - powiedział Dan. - Miałem właśnie przejechać się do ładownika. Chcę ściągnąć stamtąd parę rzeczy. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Dan - stwierdził prezydent. - Sprawy poszły odrobinę nie tak, jak zaplanowaliśmy. Można się było domyślić, że demokraci wymyślą jakiś podstęp. Widzisz, musimy na jakiś czas odłożyć twoje zgłoszenie. - Ale dlaczego? Długo czekał na odpowiedź prezydenta. - Demokraci... oni twierdzą, że musisz być na Ziemi, jeśli chcesz zgłosić swoją kandydaturę. Ktoś znalazł jakiś kruczek prawny i upierają się, że nie możesz kandydować w wyborach prezydenckich, póki jesteś na Marsie. Nasi ludzie pracują nad tym. Uważają, że pokonają tych drani w sądzie, lecz zanim to zrobią, może już być za późno, aby umieścić cię na listach prawyborów. Moglibyśmy spróbować wciągnąć cię na listy dodatkowe, ale każdy stan ma w tej sprawie inne przepisy. Dan próbował sobie przypomnieć, czy istniał jakiś przepis prawny, pozwalający demokratom wyciąć podobny numer. Nic nie przychodziło mu na myśl, ale też nie był największym mózgiem swojej szkoły prawniczej. Może demokraci wyciągną z kątajohna Glenna, jaki by nie był stary, i wysuną jego kandydaturę. Zapewne wykorzystają też w kampanii rodzinę Ashany; ci ludzie mieli wiele powodów, by nie znosić obecnej administracji. - Twierdził pan, że zdołam wrócić na konwencję - mruknął Dan. - Przecież delegaci, jeśli zechcą, mogą zmienić swoje głosy. Minuty czekania dłużyły się nieznośnie. - Masz oczywiście świętą rację i bez cienia wątpliwości zagłosowaliby na ciebie, ale cóż... widzisz, w NASA mają pewien niewielki kłopot z nowym statkiem. Nic, czym musiałbyś się martwić, jakiś szczegół techniczny, zupełną drobnostkę. Są pewni, że sprowadzą cię do domu do jesieni przyszłego roku. Dan zaczynał dostrzegać coraz więcej problemów. Demokraci mogą wykorzystać jego trudną sytuację przeciw republikanom. Z pewnością powiedzą, że nie utkwiłby tutaj, gdyby administracja myślała więcej o prawdziwej nauce i badaniach przestrzeni, a mniej o polityce i numerach pod publiczkę; gdyby tak bardzo nie spieszyli się, żeby wysłać go na inną planetę. On sam nie będzie podróżował po miastach w trakcie kampanii, wzruszając ludzi przywoływaniem imion swych zmarłych towarzyszy; pozostanie jedynie odległym głosem i niewyraźnym obrazem z Marsa. Cała sprawa może okazać się równie wielką katastrofą jak koniec wojny w Zatoce. - Co zatem poczniemy? - spytał Dan. Po dłuższej chwili prezydent odpowiedział. - No cóż, wiele osób uważa, za naszym kandydatem powinna zostać Marilyn. To miało sens. Pomysł był tak doskonały, że Dan zdumiał się, iż sam na to nie wpadł. Demokraci wypadliby naprawdę wrednie, gdyby zaczęli obrzucać błotem żonę bohatera, która czeka i modli się o bezpieczny powrót męża do domu. - Mogę tylko powiedzieć - stwierdził cicho Dan - że ma moje pełne poparcie. *** Dan skończył załadunek łazika, wspiął się do kabiny i ruszył wolno w stronę skupiska wielkich rur, stanowiących jego bazę. Nie musiał zbyt długo przekonywać Marilyn do kandydowania. W istocie spodziewał się, że wysunie znacznie więcej obiekcji. Uznał, że jego żona będzie świetnym prezydentem - może nawet lepszym niż on sam. Przeniósł do łazika osobiste rzeczy swych towarzyszy: buty Nike Ashany, Koran Ahmeda, kij Kiichiego i lalki Siergieja. Chciał mieć jakąś pamiątkę po swych zmarłych przyjaciołach. Zabrał też swoje własne piłki golfowe i ulubiony kij. Ten ostatni, z główką ze śliwy figowej, kosztował go ładną sumkę, ale Dan lubił główki z solidnego, twardego drewna. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Zatrzymał łazik, wysiadł, po czym wyjął jedną z piłek i kij. Przekroczywszy niewielki krater położył piłkę na ziemi. Wiedział, że niełatwo mu będzie wziąć dobry zamach w kosmicznym skafandrze, ale uznał, że sobie poradzi. Może i Alan Shepard był pierwszym człowiekiem, który grał w golfa na Księżycu, ale Dan uczyni to na innej planecie. Z całych sił uderzył kijem i poczuł, że środek główki trafił w cel. Mała biała kula śmignęła nad pomarańczową, pełną kraterów równiną i poszybowała ku odległemu, różowemu niebu. Gregory Benford KONIEC RZECZY Przełożył Sławomir Kędzierski Dwadzieścia lat temu, kiedy pracowałem jako specjalista do spraw materiałów instruktażowych w Massachusetts, napisałem dystopijną powieść o problemie ludzkiej agresji. Ponieważ akcja toczyła się na wyimaginowanej planecie, zacząłem podejrzewać, iż jest to fantastyka naukowa, i podejrzenie to zostało potwierdzone, gdy rękopis wreszcie wydrukowano jako SF. Wkrótce później zdarzyło się, że piłem kilka piw w zakaraluszonym apartamencie w Cambridge ze znanym wykładowcą zajmującym się fantastyką, Jeffreyem M. Elliotem - mniejsza o szczegóły - i postanowiwszy dowiedzieć się coś o dziedzinie, do której zabłądziłem, zadałem pytanie: - Hej Jeff, jakie powieści powinienem przeczytać? Elliot odparł bez wahania: - Macrolife George’a Zebrowskiego i In the Ocean of Night Gregory’ego Benforda. Nie słyszałem ani o tych powieściach, ani o ich autorach, ale poszedłem za radą Elliota i jestem bardzo z tego zadowolony. Książka Zebrowskiego wywarła na mnie wrażenie swoim rozmachem, Benforda - stylem: subtelnym, eleganckim głosem opowiadającym „hard SF” o naukowcach tropiących obcą inteligencję. W 1974 roku Benford otrzymał Nagrodę Nebula za If the Stars Are Gods - minipowieść napisaną wspólnie z Gordonem Eklundem. Nebula za najlepszą powieść przypadła w 1980 roku Benfordowi za Timescape, za którą otrzymał również nagrodę im.Johna W. Campbella. Wśród jego innych książek znajdują się Across the Sea of Stars, Against Infinity, Artifact, Heart of Comet (z Davidem Brinem), Great Sky River i Tales of Light. In Alien Flesh stanowi zbiór krótkich utworów Benforda. „»Koniec rzeczy« jest moim kolejnym utworem mówiącym o życiu fizyków, w którym każdy szczegół jest całkowicie ścisły”, informuje Benford o swoim nominowanym do Nebuli opowiadaniu. „Tajemnice Indii, są również wzięte z życia - złożyłem tam długą wizytę, aby wziąć udział w spotkaniu Międzynarodowego Towarzystwa Astronomicznego - ale uzupełniłem je pewnymi przemyśleniami na temat wpływu biotechniki na kraje rozwijające się. Filozoficznym fundamentem utworu jest połączenie teorii »implikowanego porządku« mechaniki kwantowej i platońskich idei na temat istoty wiedzy. Proszę pamiętać, że nie są to moje poglądy, jako pracującego zawodowo fizyka - ale dobrze służą koncepcji utworu, a więc je wykorzystałem”. Gdy dr Samuel Johnson poczuł się wpędzony w ślepą uliczkę w czasie sporu na temat pomysłowego sofizmatu biskupa Berkeleya, w którym udowadniał on nieistnienie materii i że wszystko we wszechświecie jest wyłącznie bytem idealnym, kopnął duży kamień i odpowiedział: „Obalam to tym”. Nie jest zbyt jasne, co takie działanie mu dało, ale najwidoczniej uznał je za podnoszące na duchu. Sir Arthur Eddington 1 Pierwsze wrażenie, jakie wywarły na nim Indie, to skojarzenie z kwaśnym zapachem maślanki, intensywnym, ale na swój sposób skażonym. Gdzieś z hukiem zatrzasnęły się drzwi, przerywając ciszę panującą o czwartej rano w porcie lotniczym Bangalore i budząc powiew powietrza. Od dnia, gdy Wolne Państwo Bombaj odłączyło się od Indii, Bangalore stało się międzynarodowym portem lotniczym. Ale mimo wszystko, wilgotna pieszczota klimatu zdawała się usuwać sterylność, stanowiącą wspólną cechę wszystkich wielkich lotnisk świata, zmieniając nawet fakturę chłodnego światła jarzeniówek. Wilgoć powietrza objęła Roberta Claya jak wilgotna dłoń nieznajomego. Intensywny, zróżnicowany zapach kontynentu pochłonął go, wypełniając usta i płuca zapachem intrygujących przypraw. Postawił torbę na ziemi i okazał paszport urzędnikowi dokonującemu odpraw. Mężczyzna spojrzał na niego przenikliwym, nieprzyjaznym wzrokiem, a potem bez słowa przystawił pieczęć na ostatniej stronie i oddał dokument. Gdy skierował się w stronę punktu odbioru bagażu, powstrzymała go czyjaś dłoń. - Profesor Clay? - Twarz nieznajomego miała ciemnooliwkową karnację i ostro zarysowane kości policzkowe. Jego oczy błyszczały inteligencją. Gdy Clay skinął potakująco głową, w nagłym uśmiechu błysnęły białe zęby. - Och, doskonale. Jestem doktor Sudarshan Patii. Proszę tędy. Ton głosu doktora Paliła był uprzejmy, ale jednocześnie jego dłoń niecierpliwie wyszarpnęła Claya z leniwie przesuwającej się kolejki i wciągnęła przez obdrapane, boczne drzwi. Żołnierze straży granicznej demonstracyjnie spoglądali w drugą stronę, trzymając ręce za plecami. Najwyraźniej zostali opłaceni i nie mieli zamiaru zwracać uwagi na dość niekonwencjonalny sposób ich odejścia. Clay wciąż był nieco nieprzytomny po bezskutecznej próbie przespania się w czasie lotu z Londynu. Potrząsnął głową, gdy Patii wprowadził go w mrok przechowalni bagaży. - Pańskie ubranie - rzucił ostro Patii. - Co? - Zdradza, że jest pan Europejczykiem. Szybko! Dłonie Paliła, poruszające się w prążkowanym, przyćmionym świetle lekko jak ptaki, już szarpały jego marynarkę i koszulę. Clay był oszołomiony tą gwałtownością. Zawahał się przez chwilę, a potem zrzucił przybrudzone ubranie, ściągając luźne spodnie bez zdejmowania butów. Podał skłębioną odzież Patlilowi, który ukrył je bez słowa. - Uprzejmie proszę - rzekł. Patii nie zwrócił uwagi na jego słowa, tylko cisnął mu naręcze jasnobrązowego, bawełnianego materiału. Oczy mężczyzny biegały nieustannie, przy każdym dalekim dźwięku rozbrzmiewającym w magazynie, przesuwały się gorączkowo, lustrując podejrzliwie każdy stos zakurzonych worków. Clay wcisnął się w spodnie i szorstką koszulę. Wyglądały nieświeżo w mdłej, żółtej poświacie odległej świetlówki. - Przyznam, że nie jest to powitanie, jakiego się spodziewałem - rzekł Clay, poprawiając workowate spodnie i wiążąc sznurek ściągający je w pasie. - Bo w moim kraju czasy nie są dobre dla naukowców - odparł zgryźliwie Patii. W jego głosie brzmiała dziwna wymowa, przypominająca zarówno kolonię, jak i Cambridge. - Kogo się pan boi? - Tych, którzy nienawidzą ludzi Zachodu i ich nauki. - W Waszyngtonie powiedziano mi... - Zajmujemy się wielkimi sprawami, profesorze Clay. Proszę współpracować z nami, proszę. Kości na szczupłej twarzy Patila rysowały się ostro pod skórą, jakby wypychane wewnętrzną energią. Wypukłości mięśni napinały plamistą skórę. Bez słowa ruszył w stronę oddalonych drzwi, niosąc podręczną torbę Claya i jego marynarkę. - Słuchaj pan, dokąd... Patii otworzył szeroko metalowe drzwi i skinął ręką. Clay prześlizgnął się przez nią w wilgotną noc. Jego stopy zaszurały po brudnym trotuarze obok czarnej, asfaltowej jezdni. Za jego plecami zaskrzypiały zawiasy drzwi, zwracając uwagę grupy mężczyzn stojących pod migoczącą lampą uliczną. Biała poświata portu lotniczego była teraz jakby na drugim krańcu kontynentu. Za rzędem ciężarówek spały skulone postacie. W poświacie lampy ulicznej zobaczył zaparkowaną przy krawężniku obdrapaną koreańską furgonetkę. - Do środka! - szepnął Patii. Mężczyźni stojący pod latarnią zaczęli iść w ich stronę, wykrzykując ochrypłymi głosami jakieś pytania. Clay otworzył szarpnięciem przesuwające się drzwi samochodu i wcisnął na drugi rząd foteli. Ogarnęła go mgła nieznanych, ostrych zapachów. Niski mężczyzna siedział pochylony nad kierownicą. Patii wskoczył na przednie siedzenie i furgonetka ruszyła, wyjąc na niskim biegu. Wrzaski. Kamień uderzający z łomotem o dach samochodu. Żwir tłukący o tył karoserii. Przyspieszyli przy akompaniamencie zgrzytów silnika. Z tańczących cieni wyłoniła się jakaś postać i cisnęła błotem w szybę tuż przy twarzy Claya. Odskoczył, słysząc chlapnięcie. - Cholera! Sforsowali szeroką kałużę brudnej deszczówki. Silnik zakrztusił się i Clay był pewien, że zaraz zgaśnie. Spojrzał w tylne okno i dostrzegł biegnące ich śladem niewyraźne postacie. Potem maszyna ożyła znowu i ruszyli gwałtownie do przodu. Przejechali dwie przecznice pełne ulicznych handlarzy. Clay próbował dojrzeć coś przez okno, ale widział jedynie poprzecinaną ostrymi cieniami ulicę, pełną przemykających we wszystkich kierunkach trójkołowych taksówek i ciągniętych przez ludzi riksz. Wydało mu się, że mimo tak niezwykłej godziny, wokół panuje nieustanny, gorączkowy ruch. Pojazdy wyłaniały się raptownie z ciemności, wydobywane przez przesuwające się reflektory, by po sekundzie znowu zniknąć całkowicie w wilgotnym mroku. Gwałtownie skręcili za róg, pod posępne drzewa z rozłożystymi koronami. Furgonetka podskoczyła na głębokich wybojach i stanęła z szarpnięciem. - Wysiadać! - zawołał Patii. Clay ledwo mógł dostrzec drugą furgonetkę stojącą dalej, przy krawężniku. Była niebieska i zabłocona, ale nawet w słabym świetle nie można jej było pomylić z zieloną, którą przyjechali. Gdy wysiadł przez boczne drzwi, nozdrza wypełnił mu mdlący fetor, zupełnie jakby w głębi cienia piętrzyły się masy zgniłej roślinności. Patii wciągnął go do drugiego samochodu. Kilka sekund później pędzili po wąskim, brukowanym cegłami zaułku. - Posłuchaj, co... - Cicho, proszę - oznajmił stanowczo Patii. - Muszę uważnie patrzyć, aby się upewnić, czy za nami nie jadą. Przez kilka minut kręcili się po labiryncie uliczek dzielnicy biedoty. Ich reflektory odbijały się w oczach mrugających spośród czegoś, co Clay początkowo uznał za kupki szmat, leżące pod ścianami chałup. Wydawały się niezwykle małe, za małe, żeby być choćby dziećmi. Niewyraźne kształty przytulone do rozsypujących się blaszanych pojemników na śmieci, niekiedy nawet nie poruszały się, gdy spod kół furgonetki tryskały na nich z dziur w jezdni strugi brudnej wody. - Proszę posłuchać, rozumiem konieczność... - zaczął Clay. - Przepraszam za nasze obcesowe metody, doktorze Clay - rzekł Patii. Wskazał dłonią kierowcę. - Czy mogę przedstawić doktora Singha? Singh był w podobny sposób wychudzony i spięty, miał kędzierzawe włosy i wąski, spiczasty nos. Odwrócił gwałtownie głowę, aby spojrzeć na Claya, kiwnął nią dwukrotnie jak kukiełka na sznurku i szybko popatrzył z powrotem na wąską jezdnię przed samochodem. Singh płynnie prowadził ryczącą furgonetkę, gwałtownie ścinając zakręty. Drewniany wóz zjechał im z drogi, a jego woźnica posłał za nimi piskliwym głosem wiązankę przekleństw. - Witamy w Indiach - oznajmił Singh z powagą. - Obawiam się, że okoliczności nie są szczególnie sprzyjające. - Hm, słusznie. W NFN powiedziano mi, że jesteście panowie kierownikami projektu. - Tak - rzekł wyniośle Patii. - Projektu, który oficjalnie już nie istnieje, a nieoficjalnie jest wspaniałym sukcesem. Zabawne! - Tak - odparł ostrożnie Clay. - Zobaczymy. - Och, zobaczy pan - powiedział z podnieceniem Singh. - Mamy osiągnięcia! Przez cały czas coraz więcej. - Nie proponowalibyśmy, aby pańska Narodowa Fundacja Nauki przysyłała obserwatora w celu potwierdzenia naszych ustaleń, gdybyśmy nie uważali, że mają one niezwykle ważne znaczenie - stwierdził zdecydowanie Patii. - Obserwowaliście rozpad protonu? - Bez wątpienia - rozpromienił się Patii. - Cholera. - Dokładnie. - Jaki kanał? - Bezpośrednie produkty rozpadu pionu i pozytonu. Clay uśmiechnął się, powstrzymując się od wyrażenia opinii. W niemal pedantycznej precyzji informacji było coś, co kazało mu się zastanawiać, czy ten mały, oblężony zespól indyjskich fizyków mógł rzeczywiście tego dokonać. Oczywiście, było to niezwykle trudne przedsięwzięcie, ale możliwe. W Europie i Stanach Zjednoczonych działały o wiele większe grupy fizyków cząsteczek, którzy próbowali wykryć rozpad protonu przy pomocy podziemnych basenów z czystą wodą. Przy prowadzeniu tych eksperymentów mieli możność korzystania ze wszystkich zdobyczy najnowszej elektroniki. Clay pracował przy wielkim amerykańskim projekcie w kopalni soli w Utah, zanim ograniczenia budżetowe i brak rezultatów spowodował jego zamknięcie. Byłoby irytujące, gdyby ten samotny, nie dofinansowany indyjski zespół ostatecznie odniósł sukces. Nikt w NFN nie wierzył w informację, która dotarła z Indii. Clay milczał, wywołało to uśmiech Patila - jaskrawy błysk bieli w mroku. Reflektory samochodu wydobywały z ciemności niewielkie szybki umieszczone pozornie przypadkowo w ścianach okolicznych ruder, rozświetlające krótkimi, żółtymi rozbłyskami wnętrze furgonetki. Noc sprawiała wrażenie mglistej, słupy świateł samochodu rozchodziły się w oddali. Clay początkowo przypuszczał, że na zewnątrz zaczął padać drobny deszcz, ale nagle ujrzał tysiące drobnych owadów wirujących w promieniach reflektorów. Od czasu do czasu większe rozbijały się o przednią szybę. Patii ostrożnie zmienił temat. - Mam nadzieję, że przez większość czasu nikt nie zwróci na pana uwagi. - Czy wyglądam na Hindusa? - Chyba nie obrazi się pan, jeżeli stwierdzę, że nie. Prosiliśmy o Hindusa, ale pańska NFN odparła, że nie mają żadnego o niezbędnych kwalifikacjach. - Owszem. W każdym razie nikogo, kto mógłby natychmiast wskoczyć do samolotu. - Albo chciałby, dodał w duchu. - Rozumiem. Jest pan kompromisem. Jeżeli pan to założy... - Patii podał Clayowi miękki kapelusz w kolorze khaki. - Przykryje pańskie kędzierzawe włosy. Na szczęście ma pan nos o wiele mniejszy, niż przypuszczałem, gdy NFN przysłała depeszę z wiadomością, że przyjedzie Murzyn. - Wiele białych genów miało wpływ na ukształtowanie się takiego nosa - odparł spokojnie Clay. - Proszę nie sądzić, że jestem rasistą. Po prostu chciałbym zminimalizować szansę, aby ktoś na wsi rozpoznał w panu człowieka z Zachodu. - Uważa pan, że to może się udać? - Z większej odległości owszem. - Na miejscu będzie trudniej? - Tak. W kopalni są „celebranci”. Tak się określają. - Jak się przedostaniemy? - Wymyśliliśmy pewien podstęp. - Taki jak na lotnisku? Było dosyć ryzykownie. Singh prowadził samochód po wyboistej drodze. Uschnięte drzewa kładły się na pokryte jasną sztukaterią, piętrowe budynki, które ciągnęły się wzdłuż drogi jak niezbyt dokładnie ustawione dziecinne klocki. - Ktoś z cła mógł przekazać wiadomość ludziom na zewnątrz. Gdyby poszedł pan razem z innymi, nie wykluczone, że czekałby na pana zupełnie inny komitet powitalny. - Rozumiem. A co z moimi bagażami? Patii patrzył przed siebie na posępne skupisko budynków. Nagle odwrócił głowę i spojrzał gniewnie na Claya. - Miał pan wziąć ze sobą tylko podręczną torbę! - Niech pan posłucha, przecież nie mogłem tego zrobić. Na rany boskie, dali mi tylko jedną zmianę ubrania... - Zostawił pan tam swoje walizki? - No cóż, tak. Miałem tylko jedną... Clay przerwał, widząc wyraz twarzy obu mężczyzn. Patii zapytał z wyraźnym napięciem w głosie: - Czy pańskie bagaże miały identyfikacyjne przywieszki? - Oczywiście, linie lotnicze każą... - Zwrócą na pana uwagę. Będą dochodzenia. Celebranci na pewno o tym usłyszą i będą wiedzieli, że znalazł się pan w kraju. Clay oblizał wargi. - Do diabła. Nie sądziłem, że to takie ważne. Dwaj szczupli Hindusi popatrzyli na siebie. Ich twarze zastygły jak ołowiane maski. - Doktorze Clay - oznajmił sztywno Patii. - Celebranci wierzą, podobnie jak wielu innych, że Zachód rozmyślnie zniszczył nasze zbiory przy pomocy swojej biotechnologii. - Mam wrażenie, że zrobili to biolodzy z japońskich firm - odparł dyplomatycznie Clay. - Być może. Ci, którzy niepokoją nas w kopalni złota Kolar, nie rozróżniają biologów od fizyków. Uważają, że niepokoimy wnętrze ziemi, przyczyniając się do dalszego zniszczenia, sprowadzając koniec świata. Z całą pewnością rozumie pan, że tu w Indiach, ojczyźnie filozofii religijnych, podobne sprawy są istotne. - Ale do diabła, wasza praca nie jest sprawą życia lub śmierci, ani nic w tym stylu. - Wręcz przeciwnie, rozpad protonu jest narzędziem śmierci. Zaintrygowany Clay poprawił się w fotelu i patrzył, jak jedwabista noc przepływa obok, okrywając niewyraźne kształty swoją cienistą tejemniczością. 2 Clay uparł się, że musi zadzwonić. Zanim się obudził, mizerne światło słoneczne wspięło się już częściowo na niebo i dwaj hinduscy fizycy chcieli natychmiast odjechać. Zatrzymali się jeszcze w Bangalore, ukrywając się w zatłoczonym mieszkaniu jednego z absolwentów Padła. Gdy Clay wypił pierwszy łyk herbaty, dwaj studenci pojawili się z jego, odzyskaną nie wiadomo jakim kosztem, walizką. - Obiecałem, że zadzwonię do domu - wyjaśnił Clay. - Proszę zrozumieć, moja rodzina się niepokoi. Czytali gazety i wiedzą, że sytuacja tutaj jest skomplikowana. Kręcąc wolno głową, Patii skończył zwiniętą na brzegach kromkę brązowego chleba, która była chyba jego jedynym daniem śniadaniowym. Jego ruchy były pełne płynnego bezwładu, zupełnie jakby parne powietrze poranka sączyło się wokół niego jak galareta. Siedzieli przy niskim stoliku, którego jedna noga była za krótka i w rezultacie kiwał się, rozchlapując herbatę na talerzyki. Clay szukał czegoś, chcąc podeprzeć stolik, ale mieszkanie było puste, jakby nikt w nim nie mieszkał. Spali na matach pod pojedynczą, nagą żarówką. Przez okna, w których nie było ani ram, ani szyb, Clay widział fragmenty otoczenia - bezładne nagromadzenie mieszkań, tynk, który odpadał z krzywych ścian, odsłaniając cienkie stalowe szyny konstrukcji budynków, brudne okna ozdobione niegdyś jaskrawymi, ale teraz wyblakłymi i obszarpanymi obrazkami przedstawiającymi wielorękich bogów. Dzieci płakały i piszczały piętro niżej, a ich głosy odbijały się od dziwacznych załomów w labiryncie uliczek, gdzie chrobotały szczury i słychać było bose stopy stąpające po kamieniach. Studenci najwyraźniej całą noc stali na straży, chociaż Clay od chwili przybycia ani razu nie dostrzegł nic poza jakimś ruchem w ciemności. - Wiele pan od nas żąda - oznajmił Patii. W porannym świetle jego brązowa twarz sprawiała wrażenie pobrużdżonej i zmęczonej. Zmarszczki prowadziły od kącików ust do skupionych oczu. Clay, zanim odpowiedział, wypił łyk herbaty. Łagodny, dziwnie słodki zapach napłynął przez okno. Siedzieli w głębi pokoju, dzięki czemu byli niewidoczni z położonych w pobliżu budynków. Słyszał, jak Singh na dole zajmuje się silnikiem furgonetki. - No dobrze, może jest to nieco ryzykowne. Ale chcę, żeby moja rodzina wiedziała, że dotarłem cały i zdrowy. - Mamy tu niewiele telefonów. - Potrzebuję tylko jednego. - System często w ogóle nie działa. - Trzeba spróbować. - Chyba pan nie rozumie... - Doskonale rozumiem, że jeżeli nie mogę nawet porozumieć się z moją rodziną, to nie mam zamiaru tkwić tu dłużej. A jeże li nie przekonam się, że wasz eksperyment przebiega właściwie, nikt wam nie uwierzy. - A pańska opinia zależy od...? Clay zaczął zaginać palce. - Obejrzenia aparatury. Sprawdzenia danych podstawowych. Przeprowadzenia próby, aby zobaczyć działanie waszego systemu. A potem eksperyment zerowy - aby zweryfikować progowy poziom każdego detektora. - Podniósł pięć palców. - Doświadczenie. - Bardzo dobrze - rzekł poważnie Padł. - Cieszymy się z możliwości sprawdzenia samych siebie. - Będziecie ją mieli. - Clay miał w głębi duszy nadzieję, że się mylą, ale potrafił ją stłumić. Reprezentował nieliczną czołówkę fizyków cząstek i byłoby kłopotliwe, gdyby prowincjonalny zespół zwyciężył wszystkich. Jednak tak czy owak, ostatecznie okaże się ekspertem w programie Kolar i był to sam w sobie sprytny ruch. - Doskonale. W takim razie muszę zorganizować rozmowę. Ale szczerze mówiąc... - Niech pan po prostu to zrobi. A potem przystąpimy do sprawy. Telefon znajdował się za dwoma barierkami i trzema drzwiami w biurze Ministerstwa Kontroli. Patii utorował w środku drogę przy pomocy niezbędnych łapówek i namów, a potem wywołał Claya z furgonetki, gdzie amerykański fizyk leżał na tylnym siedzeniu, aby nie można go było dostrzec z ulicy. Telefon był ciężkim czarnym plastikowym przedmiotem z obrotową tarczą, która przy każdym ruchu terkotała jak leniwy owad. Patii używał go już dwukrotnie, otwierając międzynarodowe połączenia przez Bombaj. Clay miał najpierw dwie pomyłki i głuchy telefon. Przy czwartej próbie usłyszał słabe, znajome brzęczenie. A potem głuche, odległe prztyknięcie. - Angy? - Tatusiu, to ty? - W tle cicha muzyka rockowa. - Jasne. Chciałem dać wam znać, że dotarłem do Indii cały i zdrowy. - Och, mama będzie taka szczęśliwa! Ubiegłej nocy słyszeliśmy w telewizji, że jest tam niespokojnie. Clay zapytał ze zdziwieniem: - Co? Gdzie jest mama? - Wyszła po zakupy. Będzie taka zła, że nie doczekała się twojego telefonu! - Powiesz jej, że czuję się dobrze, co? Ale o jakich niepokojach mówiłaś? - Coś o odłączeniu się jakiegoś stanu od Indii. John Trimble powiedział w dzienniku, że toczą się walki. Clay nigdy nie był w stanie zapamiętać nazwiska prezenterów dziennika. Uważał ich za odmóżdżone istoty czytające przygotowane teksty, ale dla jego córki byli oni autorytetami. - Gdzie? - Hm, gdzieś na dole. - Nic takiego się tu nie dzieje, kochanie. Jestem bezpieczny. Przekaż to mamie. - Czy ludzie mają tam lody? - Tak, ale nie widziałem. Powtórz mamie, co powiedziałem, dobrze? Że jestem bezpieczny. - Tak, niepokoiła się. - Ale ty się nie martw, Angy. Słuchaj, muszę już kończyć. - W słuchawce groźnie syczało i potrzaskiwało. - Tęsknię za tobą, tatusiu. - A ja za tobą dwa razy bardziej. Nie, do kwadratu. Roześmiała się wesoło. - Rozwaliłam sobie kolano na przerwie. Tak bardzo krwawiło, że musiałam pójść do pielęgniarki. - Nie zabrudź go, kochanie. I przekaż ucałowania mamusi. - Będzie taka zła. - Niedługo wrócę do domu. Zachichotała i skończyła rozmowę żartem, który ostatnio często powtarzała: - Do widzenia, tatusiu. To było naprawdę. Jej wesoły śmiech połączył się z szumem zakłóceń - radosna nuta z pogodnego kraju na drugim krańcu świata. Clay zaśmiał się, odkładając słuchawkę. Ucięła ostatnie słowo zwrotu „naprawdę miłe”, żeby pożegnanie zabrzmiało na luzie i wesoło. Była to maniera, którą usłyszała gdzieś w telewizji. Stary dowcip, słyszał, że nawet wracało słówko „odlotowy”. Clay uśmiechnął się, naciągnął mocniej kapelusz i wyszedł szybko na ulicę, gdzie czekał Patii. Kątem oka dostrzegł przelotnie Indie, czyli wiecznie obecne tłumy. 3 Wyjechali z Bangalore dwoma furgonetkami. Abiturienci jechali zielonym wozem z ubiegłej nocy. Clay, Patii i Singh wyruszyli niebieskim i amerykański fizyk znowu krył się, leżąc na tylnym siedzeniu. Straszliwy żar nasilał się wokół nich jak migotliwe jezioro światła. Jechali przez tereny pozbawione barw. Pola pokrywała jedynie szara szczecina. Liśćmi drzew nie poruszał najlżejszy podmuch, gałęzie zwisały bezsilnie. Okryte łachmanami postacie kuliły się w ich cieniu. Zaledwie kilka poruszyło się, błyskając białkami oczu, na widok przejeżdżających furgonetek. Clay dostrzegł na gałęziach wielkie brązowe bulwy przypominające skłębione węzły. - Czy to przykład jednej z tych chorób roślin, o których słyszałem? - zapytał. Singh wydął wargi. - Obawiam się, że jak pisała prasa, są to takie same worki jak gniazda os. - Spoglądał na wyschnięte, poszarzałe drzewa wodnistymi oczami. Patii zwolnił nieco. - Czy są niebezpieczne? - Clay widział żółtą żywicę kapiącą z dolnej części każdej bulwy. - Nie, dopóki nie dojrzeją - odparł Singh. - Wtedy wyłonią się zabójcy. - Już teraz wyglądają na dość duże. - Powiadają, że te stwory są spore, ale oczywiście dysponujemy niewielką wiedzą w tej sprawie. Patii zmienił biegi i samochód przyspieszył, warcząc przerywającym co chwila silnikiem. Clay zastanawiał się, czy wzięli zapasową świecę. Pola po obu stronach miały coraz bardziej posępny, martwy wygląd. - Czy przyczyną tego są eksperymenty z inżynierią genetyczną? - zapytał. Singh skinął głową. - Sądzę, że spowodowały to programy europejskie. Najpierw otrzymaliśmy opracowane przez nich rośliny, ale potem wirusy znalazły ich czułe punkty. Poszukiwali sposobów, które ochroniłyby zbiory przed nowymi odmianami chorób. A więc dostaliśmy te osy. Przypuszczam, że jakiś błąd, albo mutacje spowodowały, że obecnie równie sprawnie polują na ludzi, a nawet krowy. Clay zmarszczył brwi. - Osy pochodzą z japońskiej pomocy, prawda? Patii uśmiechnął się tajemniczo. - Wie pan sporo o naszych kłopotach. Nikt już się nie odzywał. Clay doskonale zdawał sobie sprawę, że w czasie jego odprawy w Waszyngtonie przekazano mu szczegółowe dane techniczne, nie wspominając ani słowem, w jaki sposób Hindusi sami widzą te problemy. Singh i Patii sprawiali wrażenie albo zrezygnowanych, albo obojętnych i nie mógł się właściwie zorientować, o co chodzi. Ich zdania załamywały się wokół jakiegoś niewidocznego ośrodka, jak fale sejsmiczne wokół jądra ziemi. - Nie martwiłbym się specjalnie tymi workami - rzekł Singh po chwili milczenia. - Nie powinny dojrzeć przed terminem zakończenia naszych prac. W każdym razie pola Kolar są zupełnie pustynne i jest tam niewiele miejsc, gdzie mogłyby rosnąć. Clay wskazał przez przednią szybę. - A te okrągłe rzeczy na murach - to nowe worki? Zaskoczyło go, gdy obaj mężczyźni wybuchnęli wesołym śmiechem. Patii powiedział w końcu, z trudem łapiąc powietrze: - Niech się pan im przyjrzy dokładniej, doktorze Clay. Niech pan zwróci uwagę na gatunek stworzenia, które je zrobiło. Patii zwolnił i Clay przypatrzył się okrągłym plackom na białych, pionowych ścianach wzdłuż drogi. Były brązowe, postrzępione i pokryte promienistymi liniami. Clay zmarszczył brwi i poczuł się straszliwie głupio. Grube linie były odciskami rąk. - To są suszące się placki - wyjaśnił Patii, wciąż chichocząc. - Z czego? - Nawozu, kolego. My tu wykorzystujemy krowy zamiast je zarzynać. - Ale po co? - Opał. Kiedy placki wyschną, składamy je... widzi pan? - Mijali właśnie owiniętą w folię wieżę. Kobieta układała na jej szczycie kolejną okrągłą warstwę grubych placków nawozu, a potem nałożyła na nią nową warstwę folii. - W zimie bardzo dobrze się palą. - Ogrzewacie nimi? - Również na nich gotujemy. Widząc wyraz twarzy Claya, Singh przymrużył oczy. Jego wargi uniosły się, odsłaniając lśniące zęby. Jego brwi sprawiały wrażenie maźnięć, nakreślonych grubymi pociągnięciami pędzla, łączących się z głębokimi bruzdami na zmarszczonym czole. - Stare obyczaje często są lepsze od nowych. Jasne, pomyślał Clay, przeszłość z cholerą, zarazami, dzieciobójstwem. Ale zapytał z obojętną uprzejmością: - Na przykład? - Trzy lata temu do naszej głównej rzeki wpuszczono pewne wielkie ryby z Amazonii, aby poprawić stan zarybienia. - Do Gangesu? Myślałem, że jest świętą rzeką. - Cóż jest bardziej świętego od nakarmienia głodnych? - Słusznie. Czy się udało? - Z tymi wielkimi rybami? Tak, są doskonałe. Wielki delikates. - Będę musiał spróbować - rzekł Clay, przypominając sobie rzadkie, wegetariańskie curry, które jadł na śniadanie. - Ale narybek z Amazonki zawierał pewne miniaturowe jajeczka, których nie usunęły żadne z procedur odkażających - dodał Singh. - Należały do innego gatunku ryb - candiru, czyż nie tak się nazywały? - zapytał uprzejmie Patila. - Tak - powiedział Patii. - Niewielkie stworzonka, które żyły przede wszystkim w urynie większych ryb. Specjaliści sądzą obecnie, że być może jajeczka znajdowały się w większych rybach i dzięki temu uniknęły wykrycia. Patii mówił wciąż spokojnie i rzeczowo, a jednocześnie skręcił gwałtownie, aby wyminąć kozę, która niespodziewanie wyszła na nierówną drogę. Clay uderzył mocno o drzwi furgonetki, a Patii tymczasem dalej skręcał, starając się objechać ogromną dziurę, która nagle pojawiła się przed nimi. Skakali z hałasem po koleinach na poboczu drogi i nie tracąc prędkości, wyjechali z powrotem na drogę. Patii siedział wyprostowany, jakby kij połknął, a jego dłonie lekko obracały kierownicą, jak gdyby nie odczuwając wysiłku związanego z prowadzeniem samochodu. - Załóżmy, profesorze Clay, że jest pan wierzący - rzekł Singh. - Oszczędzał pan, aby przybyć nad Ganges przez dziesięć albo dwadzieścia lat. Być może nawet planuje pan, aby tam umrzeć. - Tak, zgoda. - Clay nie był w stanie pojąć, do czego zmierza jego rozmówca. - Ogarnięty entuzjazmem wchodzi pan do rzeki, aby się wykąpać. Jest pan być może głęboko wzruszony. Jest to moment niezwykle intensywnego przeżycia. Dość często przez mimowolne oddanie moczu następuje połączenie się z rzeką. Singh rozłożył ręce, jakby chciał dać do zrozumienia, że tego rodzaju rzeczy rozumie się bez słów. - A wtedy candiru zostaje przywabiony zapachem. Mylnie sądzi, że ta wielka obfitość pożywienia, którego potrzebuje, pochodzi od owej wielkiej ryby. Z podnieceniem płynie w górę strumienia kwasu moczowego. Po zbliżeniu się do ujścia cewki moczowej, zagłębia się w nią jak wąż do nory tak daleko, jak zdoła. Poczuje pan, że prędkość strumienia moczu będzie się zwiększała, w miarę jak candiru będzie wędrował w górę, do pańskiego wnętrza. A gdy ta maleńka rybka nie może już płynąć dalej, jakiś trik ewolucji każe jej wysunąć boczne kolce. Cóż za skomplikowany proces! - Singh przerwał na chwilę, z uśmiechem oddając hołd tej intrygującej specyfice przyrody. Clay skinął głową, czując nagle suchość w ustach. - Kolce wbijają się w ścianki i utrzymują candiru blisko źródła tego, co tak bardzo pożąda. - Singh wykonał krótki delikatny ruch palcami w powietrzu. Clay otworzył usta, ale nie odezwał się. Patii objechał zaprzęg wołów, ciągnących drewniany wóz, i Singh mówił dalej: - Ból jest straszliwy. Najwyraźniej nie ma dobrego remedium. Kobiety - proszę wybaczyć mi moją niedelikatność - muszą zostać rozcięte, aby wydobyć tę maleńką rybkę, zanim ta, nażerając się bez opamiętania, zdąży napęcznieć i całkowicie zablokować cewkę moczową. Niektórych mężczyzn spotyka coś jeszcze gorszego. Ich pęcherze moczowe są już powiększone, ponieważ z racji anatomii nie zostały całkowicie opróżnione przed przeniknięciem candiru. Muszą postanowić, czy spróbują powolnej kuracji polegającej na truciu rybki i oczekiwaniu, aby skurczyła się i wydobyła kolce. Jednak ich pęcherze mogą wcześniej pęknąć, powodując wylew w dolnej części jamy brzusznej i, oczywiście, zabijając ich. Jeżeli nie ma dość czasu... - Tak? - zapytał z napięciem Clay. - Wtedy należy obciąć penisa - wyjaśnił Singh. - Razem ze znajdującym się w nim candiru. Clay długo nie odzywał się ani słowem, kołysząc się w rytm ruchu samochodu, jadącego wśród nieskończonych płaszczyzn wypalonych pól, zniszczonych ceglanych murów i pochylonych, bielonych chałup. Wreszcie rzekł ochrypłym głosem: - Nie... nie winie was, że czujecie niechęć do... no cóż, ludzi którzy sprowadzili na was to nieszczęście. Wierni... - Uważają, że to apokaliptyczne zło wynika z filozofii, którą daje nam współczesna wiedza. - No cóż, ci, którzy sprowadzili te ryby... Singh z zaskoczeniem popatrzył na niego szeroko otwartymi oczyma i na jego twarzy pojawił się pełen zaskoczenia uśmiech. - Och nie, profesorze Clay! Nie mamy pretensji za błędy, ponieważ musielibyśmy również mieć pretensje za sukcesy! Clay z konsternacją zauważył, że Patii z powagą kiwa potakująco głową. Postanowił nic już więcej nie mówić. W Waszyngtonie ostrzegano go, żeby nie wdawał się w polityczne dyskusje. I chociaż nie był pewien, czy z tego właśnie powodu, czy też dlatego, że niefrasobliwy sposób, w jaki Singh i Patii opowiedzieli tę historię, zdradził ich prawdziwy stosunek do sprawy, uznał, że najlepiej będzie, jeżeli się zamknie. Znowu odniósł dziwne wrażenie, że zimne aksjomaty biologii Zachodu w zetknięciu z burzliwymi, rozpuszczającymi wszystko prądami Indii, uległy rozmyciu, przytłumieniu, wyraźne różnice przekształciły się w coś, czego nie obejmowały ograniczenia całego otaczającego świata. Szare jak cyna niebo zwisało nad równiną pełną zgniłej roślinności. Napór rozkładu był tu o wiele potężniejszy niż abstrakcje, które tak często wypełniały jego głowę, zdigitalizowane obrazy trzaskających, rozpadających się protonów. 4 Na złotonośne pola Kolar prowadziła z Bangalore długa, pełna pyłu droga. Kołysanie się furgonetki usypiało siedzącego z tyłu Claya, wynikające z różnicy czasu zmęczenie pogrążało go w niespokojne, płytkie sny pełne stłumionych głosów, mglistych twarzy i niejasnych przesłań. Budził się często wśród kwaśnego fetoru, siadał wyprostowany i widział wysuszone pola ciągnące się aż po horyzont, a potem osuwał się znowu i wtulał twarz w poduszkę zrobioną ze zwiniętej koszuli. Przejeżdżali przez niezliczone wioski, które wkrótce zaczęły przypominać jedna drugą wychudłymi dziećmi, rozpadającymi się ruderami, blaszanymi dachami i ogólnym nastrojem sennego upadku. W pewnym momencie, w rozciągniętym wzdłuż drogi miasteczku, zatrzymali się, gdy nagle riksze i samochody zaczęły się cofać. Wychudzona krowa z papierowymi, różowymi wstążeczkami na rogach stała, dygocząc, na samym środku drogi. Krzyki i trąbienie nie były w stanie ruszyć zwierzęcia z miejsca, ale nikt nie podejmował żadnych wysiłków, aby usunąć ją na bok. Nie zwracając uwagi na prośby Patila, aby pozostał w ukryciu, Clay wysiadł z furgonetki, aby rozprostować nogi, i obserwował. Zgromadził się tłum, który krzyczał na krowę i śpiewał, ale nie dotykał jej. Krowa pokręciła głową, przypatrując się jezdni, jakby szukała na niej trawy, i potężną strugą oddała mocz. Kobieta w czerwonym sari wybiegła na drogę, uklękła i wsunęła dłoń w strumień. Wykonała rytualny ruch drugą dłonią i ochlapała sobie uryną czoło i policzki. Trzy kobiety ustawiły się za nią w kolejce i powtórzyłyjej czynności. Poirytowana krowa zakołysała głową i odeszła niepewnym krokiem. Pojazdy ruszyły i Clay wszedł z powrotem do furgonetki. Gdy wyjechali z pokrytego pyłem miasta, Singh wyjaśnił, że moczowi świętej krowy powszechnie przypisuje się właściwości lecznicze. - Wielu sądzi, że likwiduje bóle żołądka, głowy, a nawet potęguje płodność - rzekł. - Tak, z całą pewnością płodność się wam przyda. - Clay wskazał dłonią tłumy wypełniające wąskie chodniki. - Nie jestem aż do tego stopnia Hindusem, abym nie dostrzegał słuszności pańskiego rozumowania, profesorze Clay - stwierdził Singh. - Przepraszam za mój sarkazm, jestem zmęczony. - Patii i ja jesteśmy podejrzani tylko dlatego, że jesteśmy naukowcami, a przez to zostaliśmy skażeni ideami Zachodu. - Nie mogę mieć pretensji do Hindusów, że są na nas wściekli. Sytuacja zaczyna robić się trudna. - Ale pan jest czarny. Wy sami byliście prześladowani przez zachodnie społeczeństwa. - To było bardzo dawno. - A mimo to osiągnął pan profesurę. - Jak się pracuje, ma się pracę. - Clay zdjął kapelusz i otarł czoło. Południowy upał wyciskał z niego pot. - W takim razie nie czuje pan, że ideały Zachodu są panu obce? - wtrącił się Patii. - Do diabła, nie. Posłuchajcie, nie jestem jakimś zbieraczem bawełny, który wydobył się z nędzy. Wyrastałem w Falls Church, w Virginii. Ojciec jest urzędnikiem federalnym. Klasa średnia od góry do dołu. - Rozumiem - rzekł Patii, nie spuszczając oczu z wyboistej drogi. - Pańska rasa prezentuje zupełnie odmienną kulturę, ale przyłączacie się do programu współczesnego racjonalizmu. Clay spojrzał na niego pytająco. - A wy nie? - Jako naukowcy, oczywiście, że tak. Ale nie jest to całe nasze życie. - Hm - mruknął Clay. Tysiące razy znosił wcześniej protekcjonalne zainteresowanie białych, przypatrujących mu się z zaciekawieniem. Bez względu na to, o czym rozmawiano, udawało im się w jakiś zawoalowany sposób zapytać o jego prawdziwe uczucia, jego naturalne emocje. I jeżeli starał się rozwiać te wątpliwości, mimo wszystko pozostawały one dalej. Za ciężkimi powiekami, krył się wciąż delikatny sceptycyzm, brak przekonania do jego autentyzmu. Zaledwie kilku uważało go za zwykłego mieszkańca przedmieścia, który jedynie ma ciemniejszą skórę, a jego duchowy krajobraz wypełniony jest takimi samymi, wywodzącymi się ze środkowych stanów Ameryki elementami, jak ich własny. Do licha, jego nazwisko wywodziło się z okresu niewolnictwa i było hołdem dla Henry’ego Claya, prawodawcy z dziewiętnastego wieku. Na litość boską, nigdy się nie spodziewał, że ugrzęźnie w podobnych stereotypach właśnie w Indiach. Mimo wszystko miał dość wyczucia, aby osłodzić swoją wypowiedź i ugarnirować ją ozdóbkami, muzyką i tańcami. Może trochę ich to wyluzuje. - Mam wrażenie, że nieco racjonalizmu może pomóc - powiedział. - Hm. - Cienkie wargi Singha wykrzywiły się z powątpiewaniem. - Może powinien pan spojrzeć na Indie jako na wielką szachownicę naszych czasów, profesorze. My tutaj wywodzimy się z wielkiej, pradawnej kultury rolniczej i stworzyliśmy naszych bogów z naszej ziemi i historii. A potem Brytyjczycy narzucili nam uporządkowane myślenie z wszystkimi jego konsekwencjami. A kiedy odeszli, pozostaliśmy zawieszeni między miazmatycznymi prawdami przeszłości i zawodnymi ograniczeniami teraźniejszości. Clay spojrzał przez brudne okno i stłumił uśmiech. Nawet fizycy pletli abrakadabrę. Sprawiali wrażenie, że żywią pełen powagi szacunek dla fanatyków, którzy byli podobnymi wariatami jak kobiety przy krowie. W jaki sposób można wybudować coś solidnego na takim bagnie? Szansa, że ich eksperyment był rzeczywiście udany, zmniejszała się z każdą wyboistą, wyciskającą pot milą. Wspięli się na długi łańcuch wzgórz przed polami Kolar. Wypalona na brąz trawa drżała w palącym upale. W wioskach chude postacie, kryjące się pod okapami, osłonami z namiotowego płótna czy w cieniu przybudówek, patrzyły jak przejeżdżają. Na szczupłych twarzach malowało się jedynie ulotne, słabe zainteresowanie i Clay zastanawiał się, czy poza Bangalore jego niewygodne przebranie było rzeczywiście potrzebne. Nie zatrzymując się, zjedli lunch składający się z suszonych owoców i cienkich kromek brązowego chleba. W mieście położonym wysoko wśród wzgórz, Patii zatrzymał się, aby napełnić manierkę. Clay wyjrzał na zewnątrz i dostrzegł w głębi zaułka grupę chudych jak patyki chłopców, goniących psa. Otoczyli go i wynędzniały psiak ze szczekaniem miotał się w otaczającym go kręgu. Zwierzę skomlało przy każdym szturchnięciu, dwukrotnie potykało się na nierównych kamieniach i padało, by natychmiast zerwać się z powrotem i biec dalej. Zabawa była okrutna, a chłopcy zachowywali się dziwnie spokojnie, bez najmniejszego śmiechu. Pies męczył się, a oni zacieśniali krąg. Ostrzejsza tonacja ich okrzyków sprawiła, że Clay odsunął drzwi furgonetki. Niedaleko, pod przerdzewiałym, metalowym okapem stało kilku mężczyzn, którzy na widok jego twarzy wytrzeszczyli ze zdziwieniem oczy. Zaczęli gwałtownie rozmawiać między sobą. Clay zawahał się. Chłopcy w zaułku rzucili się na psa. Schwytali go mimo jego szczekania i bezowocnych prób gryzienia. Uciszyli go, obwiązując mu pysk sznurkiem. Wznosząc okrzyki, podnieśli zwierzę do góry i odmaszerowali. Clay zrezygnował z interwencji i zatrzasnął drzwi. Mężczyźni wyszli spod okapu i jeden z nich zastukał w okno. Clay tylko patrzył na nich. Następny uderzył mocno w drzwi. Gestykulacje, głośna rozmowa. Nadbiegli Patii i Singh, wykrzykując coś głośno. Singh odepchnął mężczyzn, trajkocząc jak najęty, podczas gdy Patii zapuszczał silnik. Singh zatrzasnął drzwiczki tuż przed nosem mężczyzny o oczach szaleńca. Patii przycisnął gaz i odjechali z warkotem. - Zobaczyli mnie i... - Panuje tu wielka nieufność wobec obcych - odparł Singh. - Ci ludzie również mogą być powiązani z fanatykami. - Chyba lepiej nie zdejmować kapelusza. - Byłoby to wskazane. - Nie wiem, ci chłopcy... Miałem zamiar kazać im przestać dręczyć psa. Przypuszczam, że to było głupie, ale... - Przy tego rodzaju sprawach musi pan unikać sentymentalizmu - upomniał go surowo Patii. - Sentymentalizmu? - Chłopcy wcale się nie bawili. - Nie rozumiem. - Zjedzą go - wyjaśnił Singh. Clay zamrugał oczyma. - Hindusi jedzą mięso? - Czasy są trudne. Jestem bardzo zdziwiony, że to zwierzę zdołało przeżyć aż tak długo - oznajmił Patii. - Psy są rzadkością. Sądzę, że ten był dziki, mieszkał gdzieś w okolicy i zapuścił się do miasta w poszukiwaniu odpadków. Teren naokoło wznosił się stopniowo, gdy Clay obserwował, jak dygoczące od żaru powietrze wygina i skręca pozornie trwałe wzgórza. 5 Przy kopalni zastosowali kolejny wybieg. Jadąca przodem zielona furgonetka skręciła w stronę głównej bramy, za którą widać było skupiska betonowych budynków i taśmociągów. Fizycy w niebieskiej obserwowali, jak obszarpany tłum otacza samochód, zanim jeszcze stanął. - Fanatycy - stwierdził beznamiętnie Sinhg. - Sprawdzają każdy pojazd w poszukiwaniu dowodów, że prowadzimy nasze badania. - Czy tłum pozwoli przejechać waszym abiturientom? Patii spojrzał przez lornetkę. - Trochę ich szarpią - oznajmił z dziwną intonacją, łączącą w sobie wyniosłą, brytyjską wymowę z indyjskim zaśpiewem. - Cholera, czy górnicy nie mogliby się pozbyć... - Mam wrażenie, że w tłumie jest sporo pracowników kopalni - rzekł Patii. - Biją studentów. - Czy nie moglibyśmy... - Nie ma czasu do stracenia. - Singh gestem zagonił ich z powrotem do niebieskiej furgonetki. - Powinniśmy wykorzystać fakt, że odwrócili ich uwagę. - Ale moglibyśmy... - Studenci poświęcili się dla pana. Niech pan tego nie zmarnuje, proszę. Dopóki nie przejechali przez grań, Clay nie mógł oderwać wzroku od paskudnego kłębowiska. Patii wyjaśnił, że od miesięcy regularnie podjeżdżali pod główną bramę, żeby przy pomocy utrwalonego schematu postępowania odciągnąć fanatyków od bocznego wejścia. - Wszystko było niezbędne i dawało pewność, że zdołamy przywieźć inspektora z zagranicy - podsumował Patii. Clay niezgrabnie podziękował mu za zajęcie się szczegółami. Chciał wyrazić swoje zakłopotanie faktem, że studenci zostali pobici, aby zapewnić mu osłonę, ale coś w zachowaniu obu Hindusów sprawiło, że wolał się nie odzywać. Drugie wejście do kopalni Kolar było szeroką szopą o blaszanym dachu, przypominającą niski hangar lotniczy. Dźwigary przecinały ją pod kątami, które w odczuciu Claya były podyktowane bardziej fantazją brygady budowlanej niż zasadami mechaniki. Przewody elektryczne wisiały pomiędzy rdzewiejącymi stalowymi wspornikami i buczały w skażonym lekkim odorem zgnilizny wietrze, muskającym jego włosy. Małpy jazgotały i uganiały się wysoko po belkach. Trzej mężczyźni weszli z bagażami w rękach do szopy. Przewody cicho brzęczały. Pajęczyna kabli nad ich głowami zaczęła napinać się z ostrymi trzaskami i Clay uświadomił sobie, że pozornie przypadkowa plątanina jest skomplikowanym mechanizmem, który zaczyna wyciągać windę z głębokości wielu kilometrów. Stalowa konstrukcja stękała, jakby przeczuwając, jak wiele pracy ją czeka. Gdy winda przybyła, Clay zobaczył, że jest to wielkie, grzechoczące pudło, śmierdzące olejem maszynowym. Wniósł swoje bagaże do środka. Ściany windy wykonane były z szerokich, drewnianych paneli pokrytych metalową siatką. Biło od niej gorąco. Padł przycisnął guzik na wielkiej tablicy kontrolnej i zaczęli szybko opadać. Cyfry poziomów zmieniały się szybko na bursztynowym displeju. Pojedyncza, słaba żarówka rzucała cienie na siatkę. Na pięćdziesiątym trzecim poziomie żarówka zgasła. Winda nie zatrzymała się. W otaczającej go ciemności Clay poczuł, że staje się lżejszy, jakby winda przyspieszyła jeszcze bardziej. - Niech się pan nie obawia - oznajmił Patii. - To się często zdarza. Clay zastanawiał się, czy Hindusowi chodzi o prędkość opadania czy żarówkę. W całkowitej ciemności zobaczył wyskakujące znikąd błękitne widma. Nagle stał się ciężki - i pomyślał o doświadczeniu myślowym Einsteina, w którym przyrównywał on człowieka w przyspieszającej windzie do stojącego na planecie. Dopóki Clay nie był w stanie widzieć niczego na zewnątrz, przekonać się, że ziemia przemyka obok, wciągając go coraz bardziej w swoją głębię, zasadniczo mógł przypuszczać, że znajduje się w podobnej sytuacji. Próbował sobie przypomnieć, w jaki sposób wyimaginowana winda pozwoliła Einsteinowi wydedukować, że materia zakrzywia czasoprzestrzeń, i jakoś nie mógł. Elegancki wywód Einsteina był niewyobrażalnie daleki od natarczywej rzeczywistości tej konkretnej windy. Tu Clay spadał w ciemność i ciężar udręczonego powietrza łaskotał go w nos, wyciskając mu pot na twarzy. Oleisty, wilgotny upał wtłaczał się do zatok Claya. I nie był wynoszony przez windę do góry, ale opadał w ciężki, pierwotny mrok - stanowiło to całkowite odwrócenie einsteinowskiej wizji. Żaden klasycystyczny chłód nie oddzielał go od naporu świata. Europejska umysłowość - kruche cylindry Galileusza toczące się posłusznie po nachylonych płaszczyznach, beznamiętni obserwatorzy Einsteina spoglądający na swe gładkie geometrie jak sumienni urzędnicy bankowi - ulotniły się, jak wczorajszy, zwietrzały szampan. Poczuł nagły niepokój ściskający mu gardło niczym pętla. Żołądek szarpnęły spazmy i w jego ustach pojawił się kwaśny smak. Otworzył usta, by krzyknąć i jakby chcąc go powstrzymać, kolana ugięły się pod nim pod powracającym nagle ciężarem. Prawa fizyki powróciły. Zatrzymali się z grzechoczącym łoskotem. Usłyszał, jak Patii odsuwa na bok zgrzytające drzwi. Światło na zewnątrz kąpało w blasku ozdobny, spiżowy ołtarz hinduskiego bóstwa. Wyszli do wykutego w skale sklepionego pomieszczenia. Clay poczuł powiew nieco chłodniejszego powietrza z położonego nieopodal kwadratowego wylotu przewodu wentylacyjnego - Musimy tłoczyć powietrze z góry - powiedział Patii. - W przeciwnym razie wskazywałby grubo ponad czterdzieści pięć stopni. - Z dumą wskazał antyczny brytyjski termometr, na którym słupek rtęci tkwił dwie kreski poniżej cyfry czterdzieści. Przebyli kilka tuneli, zeszli pochylnią następne kilkaset metrów, a potem ruszyli wzdłuż lśniących torów kolejki. Rozmieszczone co dziesięć metrów żarówki, przesadnie wydobywały fakturę powierzchni, rzucając wszędzie ostre cienie. Zwisający ze stropu plakat na brązowym kartonie głosił: W TYM MIEJSCU W KWIETNIU 1965 ROKU PO RAZ PIERWSZY ZAREJESTROWANO ODDZIAŁYWANIE KOSMICZNEGO PROMIENIOWANIA NEUTRIN Przez ponad czterdzieści lat zespoły pełnych poświęcenia hinduskich fizyków cierpliwie pracowały w kopalni złota Kolar. Przez pół wieku indyjskie wysokie góry i głębokie kopalnie umożliwiały przeprowadzanie przy użyciu niezbyt kosztownego oprzyrządowania ważnych doświadczeń nad promieniowaniem kosmicznym. Clay przypomniał sobie, jak połączony anglo-hindusko-japoński zespół naukowy wykrył owe pierwsze neutrino, wyodrębniając je z nie kończącego się kosmicznego deszczu, który przenikał nawet na tę głębokość. Pomyślał o niedocenianych hinduskich naukowcach, pracujących tu w pocie czoła, obsługujących przyrządy i odnajdujących niezliczone źródła zakłóceń tła. A mimo to oni sami byli jedynie tłem dla podstawowego sensu istnienia tych głębokich szybów. Obok nich przejechały z brzękiem dwa wąskie wagoniki wypełnione pokruszonymi kamieniami. - W tej części kopalni jeszcze niektórzy pracują - jasny głos Patila przebił się przez gęste powietrze. - Ale podejrzewam, że wydobycie jest niewielkie. Zardzewiałe wagoniki popychało czterech mężczyzn. Byli spoceni do tego stopnia, że jaskrawe światło żarówek nadawało ich pracującym pod skórą mięśniom ostry połysk, jak na jakichś żywych kamieniach. Wokół głów mieli okręcone brudne kawałki materiału, zupełnie jakby szukali ochrony przed nawisłym nisko stropem, a nie gorącem. Gdy Clay pokuśtykał dalej, pomyślał przez chwilę, że może mają rację, ponieważ znajdująca się nad ich głowami masa ziemi i skał sprawiała wrażenie zawieszonego nad nimi groźnego wyroku, stałej, posępnej obecności. Lapidarne rozróżnienia Einsteina, czysta jednoznaczność jego rozumowania nic nie znaczyły w tym przymglonym powietrzu. Minęli nieregularny zakręt i natknęli się na niszę, odgrodzoną łańcuchem. EKSPERYMENT STABILNOŚCI PROTONU INSTYTUT TATA BADAŃ PODSTAWOWYCH, BOMBAJ 80 poziom szybu Heathcote, KZK Głębokość 2300 metrów. I nagle znaleźli się w miejscu przeprowadzania eksperymentu. Clay spodziewał się, że zastanie tu jakieś sale montażowe, biuro, chłodzone klatki z lampami osycyloskopowymi. Zamiast tego tunel przed nimi rozgałęział się we wszystkich kierunkach. Stali przed olbrzymią wnęką wyrąbaną niedbale w brązowej skale. Ogromną przestrzeń wypełniało coś, co sprawiało wrażenie ściany - równie masywnej jak sama skała. Była to żelazna szachownica przerdzewiałych rur. Rury były kwadratowe, nie okrągłe i ciągnęły się w dal. Każda była zaopatrzona w zakurzoną pokrywę, tarczową skalę ciśnieniomierza i wymalowaną białą farbą cyfrę. Clay ocenił, że muszą mieć przynajmniej trzydzieści metrów długości. Były ułożone jak sagi drewna. Podszedł do krawędzi wnęki i spojrzał w dół. Warstwy rur opadały stożkowato w dół, aż do odległej, jaskrawo oświetlonej podłogi i sięgały wzwyż, aż do szarego stropu. - Ogromne - rzekł. - Zmiana skali naszej wcześniejszej aparatury wymagała od nas wielkiego wysiłku - oznajmił z entuzjazmem Singh. - To jest wielkie jak dom. - Może amerykański - wtrącił wesoło Patii. - Nasze są mniejsze. - I w tym żelaznym domu nic nie mieszka, profesorze Clay - rozległ się z tyłu kobiecy głos. Clay odwrócił się i ujrzał szczupłą Hinduskę, przyglądającą mu się z wymuszonym uśmiechem. Odniósł wrażenie, że wyszła z cienia jak brązowy duch, w szortach i idealnie białej bluzce, materializujący się nagle w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą nie było niczego. Jej grube brwi były uniesione z rozbawieniem. - Ach, to pani Buli - powiedział Patii. - Pilnuję tu interesu, w czasie gdy moi koledzy wybierają się w świat - wyjaśniła. Clay uścisnął jej spokojnie wyciągniętą dłoń. Uścisnęła ją szybko i zdecydowanie i cofnęła się. - Być może będę mogła dopomóc w pańskim zadaniu. - Potrzebuję każdej pomocy - odparł szczerze. Surowe otoczenie już kazało mu wątpić, czy w ogóle będzie w stanie wykonać swoją pracę. - Mamy nad czym pracować - powiedziała. - Ale zbyt mało sprzętu. - Przywiozłem kilka programów kontrolnych - poinformował ją. - Doskonale - stwierdziła pani Buli. - Przydzielę panu do pomocy kilku moich absolwentów. Ofiarowuję również panu mój pełen współudział. Clay uśmiechnął się, słuchając jej staroświecko uprzejmych, oficjalnych deklaracji. Poprowadziła go korytarzem do oświetlonego łagodnym blaskiem świetlówek wielkiego pomieszczenia gromadzenia danych. Było zastawione terminalami i szeregami stacji dysków, połączonych taką samą co zawsze plątaniną kabli. - Pilnujemy, aby naszym komputerom było chłodniej niż personelowi - oznajmiła z półuśmieszkiem pani Buli. Szli pochylnią i Clay czuł ciepło bijące od skał. Znajdowali się na dnie jaskini. Grube belki stanowiły sklepienie kamiennego boksu. - Wykonanie tego kosztowało ponad tuzin istnień ludzkich - oznajmił Singh. - Aż tyle? - Próbowali oszczędzić na materiałach wybuchowych - dodał Patii z surową miną. - Na dłuższą metę nie będzie to miało znaczenia - rzekł łagodnie Singh. Clay wolał nie podejmować tematu. W litą skałę powbijane były zabezpieczające nity. Mocowały one wsporniki stabilizujące wieżę rur. Niektóre sekcje kanciastych, pordzewiałych rur otaczały pomosty na rusztowaniach. Podmuchy sprężonego powietrza tłoczonego z odległej o dwa kilometry powierzchni, spadały spod sufitu, szarpiąc koszulą Claya. Pani Buli musiała krzyczeć, krzywiąc z wysiłku twarz. - Otrzymaliśmy rury od rządowego programu, który próbował poprawić jakość wodociągów w miastach. Obawiam się, że bez powodzenia. Ale dla nas był to dar niebios. Patii wskazywał właśnie na elementy oprzyrządowania elektrycznego, kiedy przewody wentylacyjne zacharczały astmatycznie i umilkły. - Mam nadzieję, że to chwilowe - oznajmił Clay w zapadłej nagle ciszy. - Z pewnością to tylko jakaś drobna awaria - rzekł Patii. - Często się zdarzają - podtrzymał go energicznie Singh. Clay czuł już spływający po nim szczypiący pot. Zastanawiał się, jak często siadają im na dole obwody poddawane ciągłemu upałowi i w jakim stopniu jest to w stanie spieprzyć najlepsze nawet diagnozy. Pani Buli ciągnęła dalej śpiewnym jak u lektora głosem: - Zatrudniliśmy studentów politechniki - jest ich tak wielu, w nadmiarze - aby przeciągnęli przez środek każdej rury pojedynczy przewód. Zaczopowaliśmy wszystkie, a potem zespawaliśmy je, tworząc odcinki o trzydziestometrowej długości. Następnie wypełniliśmy je argonem i podłączyliśmy do linii wysokiego napięcia. Ustaliliśmy, że napięcie... Clay skinął głową, rejestrując szczegóły i miejsca, w których jej opis odbiegał od przekazanego mu przez NFN. Grupa Kolar od dziesięcioleci bez przerwy modyfikowała swój eksperyment i ten ostatni, gigantyczny rozwój był źle udokumentowany. Mimo wszystko jednak zasada była prosta. Każda rura była trzymana pod wysokim napięciem, w rezultacie czego, gdy przechodziła przez nią naładowana cząsteczka, przeskakiwała iskra. Tor cząsteczki był ustalany za pośrednictwem zliczania zaktywizowanych rur. Ten gigantyczny stos żelaza był wielkim licznikiem Geigera. Odchylił głowę do tyłu, słuchając wykładu pani Buli, i obserwował grupę ludzi na samym szczycie konstrukcji. Nad otchłanią rozległo się głośne brzęknięcie i w dół poleciał deszcz płonących pomarańczowo i niebiesko iskier. Jaskrawe pióropusze wydobyły z mroku sylwetki spawaczy i opadły kaskadami świetlików przez kratownicę rur. Przez chwilę Clay miał wrażenie, że jest świadkiem przenikania promieni kosmicznych przez piętrzącą się żelazną konstrukcję, rozświetlających ją swoimi krótkimi, trzaskającymi istnieniami. - ...i jestem pewna, że obserwowaliśmy sporo ponad pięćdziesiąt prawdziwych wydarzeń - zakończyła pani Buli, unosząc zadziornie brodę. - Co? - Clay otrząsnął się ze swoich snów na jawie. - Tak wiele? Roześmiała się dźwięcznie. - Nie wierzy pan! - No cóż, to dużo. - Nasza masa wykrywająca jest obecnie większa - stwierdziła pani Buli. - Ostatnim razem słyszeliśmy o pięciuset tonach - powiedział ostrożnie Clay. Zgłoszenia przesłane do NFN i Towarzystwa Królewskiego zawierały mało szczegółów. - To było wiele lat temu - rzekł Patii. - Jak pan widzi, podwoiliśmy nasze wysiłki. - No cóż, aby zobaczyć tak wiele rozpadów, musicie mieć cholernie dużą objętość obserwacyjną - oznajmił z powątpiewaniem Clay. - Możemy się pochwalić pięcioma tysiącami ton, profesorze Clay - powiedziała pani Buli. - Na to wygląda - przytaknął lakonicznie Clay, chcąc ukryć swoje zaskoczenie. Nie powinien pozwolić im dojść do wniosku, że zdołają go przytłoczyć skalą wielkości. Pozostaje pytanie, czy mają te wydarzenia, o których mówią? Nawiew powietrza włączył się z łoskotem i szumem. Clay odetchnął głęboko, odwrócony twarzą do budowli, w której właśnie mogły umierać protony i nabrał w płuca zapachy znajdującej się kilometry nad nim wysuszonej ziemi. 6 Od samego początku wiedział, że nie będzie momentów olśnienia. Pewność była dzieckiem nudy. Przez dwa dni badał splątane obwody, zanim sprawdził je pod napięciem. - Trzeba będzie otworzyć worek, zanim uwierzę, że ktoś jest w środku - powiedział do pani Buli i musiał tłumaczyć, że żartował. Potem nastąpiła trzydniowa eksploatacja próbna, która ustaliła rozpylenie promieniotwórcze znanego źródła radioaktywności. Reakcja systemu była zaskakująco dobra. Ich technika wydała mu się zbytnio bizantyjska, ale dało się przy niej pracować. Jego odczyt zerowy czujników wewnątrz okazał się idealnie czysty. Podstawą działania była precyzja. Teorie Wielkiej Unifikacji, które odniosły tak wielki sukces, przepowiadając zaistnienie nowych cząstek, zabrzmiały w całej fizyce bardziej posępną nutą. Materia była śmiertelna. Ale nie za bardzo, biorąc pod uwagę mgnienie ludzkiego życia. Ludzkie ciało zawiera w sobie około 1029 neutronów i protonów. Gdyby w ciągu ludzkiego życia rozpadłaby się jedynie ich maleńka część, promieniowanie wywołane tą dezintegracją szybko spowodowałoby, że wszyscy umarliby na raka. Przetrwanie nawet małych form życia pozwalało założyć, że protony wewnątrz każdego jądra musiały przetrwać przeciętnie około miliarda miliardów lat. A więc nawet przed Teoriami Wielkiej Unifikacji fizycy wiedzieli, że protony żyją długo. Skrót teorii brzmiał TWU i dziesięć lat wcześniej absolwenci tacy jak Clay zdobywali podkoszulki z wypisanymi zawodowymi żartami takimi jak „Trzeba Wielce Upierdliwym być, by w fizyce cząstek ryć”. Jednak udowodnienie, że w kulawych rymach kretyńskiego wierszyka kryje się jakaś prawda, wymagało ogromnego wysiłku. Najprostsza z TWU przewidywała, że przeciętny okres życia protonu wynosi około l031 lat, niewyobrażalnie więcej niż granice wytyczone istnieniem życia. Prawdę mówiąc, był on dłuższy nawet od wieku wszechświata, który miał zaledwie skromne 2 x l010 lat. Można było sprawdzić ten okres życia, biorąc po prostu jeden proton i obserwując go przez 1031 lat. Uwzględniając krótkotrwałość ludzkiego życia, lepiej było zgromadzić 1031 protonów i obserwować je przez rok w nadziei, że jeden z nich się wypali. Fizycy w Stanach Zjednoczonych, Japonii, Włoszech i Indiach robili to przez całe lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. I żaden proton nie umarł. No cóż, oznajmili teoretycy, ta matematyka musi być nieco bardziej skomplikowana. Odrzucili pewne grupy symetrii i wysunęli inne. W rezultacie przyjęto, że okres życia może wynosić l032 lat. Ulubioną metodą gromadzenia protonów było wykorzystanie tych, które znajdowały się w wodzie. Zachodni fizycy wykuli sześciopiętrowe baseny w kopalniach soli i z zapałem je obserwowali, oczekując na pojawienie się charakterystycznego błękitnego błysku umierającej materii. Wykrywanie dłuższych okresów życia oznaczało dłuższe oczekiwanie, którego nikt nie lubił, albo dodanie większej ilości protonów. Sporządzanie większych basenów było łatwe, w związku z czym cała uwaga skupiła się na Stanach Zjednoczonych i Japonii... Ale mimo to żaden proton nie umarł. Okres życia przekraczał l032 lat. Oszczędności lat dziewięćdziesiątych spowodowały likwidację ambitnych eksperymentów na Zachodzie. Niewielu pamiętało o doświadczeniach prowadzonych w Kolar, które polegały na obserwowaniu rdzeni metalowych prętów w oczekiwaniu na szybki rozbłysk rozpadu. A gdy polityczne kłopoty spowodowały zerwanie łączności, fizycy na Zachodzie uznali, że prace w Kolarze zostały przerwane. Ale Kolar był najgłębiej prowadzonym eksperymentem, najmniej narażonym na grad promieni kosmicznych, które zaciemniały dane na Zachodzie. Clay zaczął doceniać ów fakt, gdy na ekranach komputerów Kolar przejrzał mnóstwo wykresów wydarzeń. Było 9x l09 zarejestrowanych rozpadów najrozmaitszych typów. System odrzucał ewidentnie fałszywe zapisy, ale pozostawało wiele subtelnych tajemnic. Teoria głosiła, że protony umierają, ponieważ tworzące je kwarki mogą zmieniać swoją tożsamość. Pozornie kapryśna zmiana stanu kwarków rozdzierała proton, tworząc menażerię fragmentów. Nie przeszkadzało to neutronom, ponieważ w przestrzeni i tak ulegały rozpadowi na protony i elektrony. Koniec materii ostatecznie był uzależniony od stabilności samego protonu. Clay natychmiast zauważył, że grupa z Kolar poświęciła całe lata swojemu oprogramowaniu. Odsiali już tysiące fantomowych zjawisk, które naśladowały prawdziwy rozpad protonów. Istniało osiemnaście sposobów, w jaki mógł umrzeć proton, i każdy posiadał odmienną sygnaturę rozprzestrzeniania się światła i szczątków cząstki. Delikatne ślady torów cząstek były rejestrowane jako rozbłyski i iskrzenia w znajdującej się obok żelaznej konstrukcji. Clay przeszukiwał nieskończone wydruki graficzne, filigrany splecione z cyfrowej materii. - Przekona się pan, że analizowaliśmy wszystkie odpowiednie wydarzenia - powiedziała łagodnie pani Buli szóstego dnia jego poszukiwań. - Tak, analiza jest precyzyjna - odparł ostrożnie. Wysoki poziom prac go zaskoczył, ale jeszcze nie chciał niczego potwierdzać. - Jeżeli pojawiała się jakakolwiek wątpliwość, odrzucaliśmy ten przypadek. - Widzę. - Niektórych pionów nie wykryto w przedziale wysokich energii i oczywiście również odrzucaliśmy taką rejestrację. - Dobrze. Pani Buli pochyliła się, aby pokazać mu szczegóły programu kontrolnego i poczuł przyprawiający o zawrót głowy aromat dzikich kwiatów. Ten zapach przypomniał mu gwałtownie, że jej sari okrywa ciepłe, obfite okrągłości. Nie miała żadnych obwisłych fragmentów ciała, żadnych fałd tłuszczu. Długi owal twarzy i wydatne wargi sygnalizowały delikatną zmysłowość... Z wysiłkiem skierował swoje myśli z powrotem na zagadnienia fizyki i wbił spojrzenie w ekran. Wierzchołki wydarzeń przypominały poklatkowe zdjęcia wypadku drogowego. Przecięcia eksplodowały, rozpadając się na odłamki. Krystaliczny, matematyczny porządek fizyki prowadził do orgii inkandescencji. I Clay był sędzią, oceniającym dowody pozostałe po chaosie. 7 Uparł się, że samodzielnie przeanalizuje kilka tysięcy wstępnych próbek, traktując to jako dodatkową kontrolę oprogramowania grupy Kolar. Po dziewięciu dniach wyodrębnił sześćdziesiąt siedem wydarzeń, które sprawiały wrażenie autentyków. Jego sześćdziesiąt pięć analiz było zgodnych z wykonanymi przez panią Buli. Clay musiał przyznać, że dwie odrzucone były blisko. - Prawie jak w banku - oznajmił, spoglądając z namysłem na oprogramowanie. - Ma pan dziwny system wartości - powiedziała pani Buli. - Zawsze stosuje pan finansowe analogie. - To tylko sposób wyrażania się. - Mimo wszystko odrzućmy dwa wątpliwe wydarzenia. - No cóż, chciałbym... - Nie, nie, uwzględnijmy tylko sześćdziesiąt pięć. - W jej oczach o kształcie migdałów nie było ani cienia sprytu. - Jestem skłonny twierdzić, że można by na nie postawić. - Uniosła brwi. - To tylko taki zwrot. - A więc odnosi pan wrażenie, że spełniają wymogi teorii. Jej starannie wyważony sposób mówienia sprawił, że pochylił się do przodu, jakby chcąc w ten sposób pomniejszyć swoją rolę sędziego. - Będę musiał rozpatrzyć szczegółowo wszystkie pozostałe modele rozpadu. Poszukać prawdziwie niejasnych procesów, które mogłyby naśladować prawdziwe. Kiwnęła głową. - Rzeczywiście, istnieje potrzeba ich zbadania. Protony mogły zginąć również na skutek działania zewnętrznych czynników. Wyrzucone przez słońce widmowe neutrina docierały nawet tutaj, rozbijając protony. Mordercze miony przedzierały się jak promienie kosmiczne, ryjąc bruzdy eksplodujących jąder. Mimo wszystko sytuacja wyglądała dobrze. Był zaskoczony ich sukcesem, który osiągnęli tak wielkim trudem. - Postaram się działać najszybciej jak potrafię. - Przygotowaliśmy łączność radiową, z której możemy skorzystać w razie potrzeby. - Hę? Co? - Jeżeli będzie musiał pan porozumieć się ze swoimi kolegami w Ameryce. - Ach, tak. Zrozumiał, że chodzi jej o przekazanie informacji o wynikach. Wysłanie wiadomości. Ale po co ten pośpiech? Przyszło mu na myśl, że mogą powątpiewać, czy jemu samemu w ogóle uda się stąd wydostać. 8 Co noc spali w skupisku blaszanych baraków, rozlokowanych w wąwozie. W bardziej pomyślnych czasach nocowali tu pracownicy kopalni, a teraz fizycy zmusili instalację wodociągową do działania przez godzinę każdej nocy. Mężczyźni spali w długiej szopie, ale Clayowi przydzielili małą, drewnianą chatkę. Co wieczór jadł z nimi rzadką polewkę z mąki, pamiętając, by wrzucać do swojej porcji wody odkażające tabletki i został za to wynagrodzony brakiem problemów gastrycznych. W upale panującym w kopalni tracił na wadze, ale noce były chłodne, a powiewy wiatru niosły ze sobą łagodną wilgoć. Piątego wieczoru, gdy siedzieli w szopie mężczyzn wokół pękatego, żeliwnego piecyka, Patii wskazał położony w oddali barak z dachem z blachy falistej i powiedział: - Tam ukryliśmy antenę satelitarną. Jeżeli pan zechce, możemy zdemontować dach i nadawać. Clay rozpromienił się. - Mogę zadzwonić do domu? - Jeżeli trzeba. Jakieś nutki w głosie Paliła dały mu znać, że tak mało poważny zamiar nie może oczekiwać na ich pomoc. - Może jutro? - Może. Musimy się upewnić, że celebranci nie zobaczą, że ją wystawiamy. - Uważają nas za robotników? - Mam wrażenie, że ich o tym przekonaliśmy. - A ja? - Dobrze by pan zrobił, pozostając wewnątrz. - Aha. Niech pan posłucha, czy macie coś do picia? Patii zmarszczył czoło. - Czy wodociąg przestał działać? - Nie, chodzi mi o coś innego... Chciałbym się napić. Na przykład dżinu z tonikiem. Czy nie to właśnie lubili Angole? - Alkohol jest moczem diabła - oznajmił stanowczo Patii. - Przecież nie przeżre mi mózgu. - Któż może mieć pewność? Umysł jest delikatnym instrumentem. - Nie chce pan, aby powstały podejrzenia, że jestem niewiarygodny, prawda? - Nie, oczywiście, że nie - wtrącił się z niepokojem Singh. - Nie musicie się martwić - mruknął Clay. Panujący na dole upał i długie godziny żmudnej pracy męczyły go. - Wyjadę, gdy tylko zdołam wszystko sfinalizować. - Przyznaje pan, że obserwowaliśmy rozpady? - Powiedzmy, że obecnie sprawy wyglądają lepiej. Clay powstrzymywał się przed wyrażeniem choćby najostrożniejszego potwierdzenia. Oczekiwał jakichś oznak radości. Ale Patii i Singh po prostu siedzieli, wpatrując się w żarzące się węgle za nie domkniętymi drzwiczkami piecyka. - Wiadomość szybko się rozniesie - rzekł w końcu Patii. - Oczywiście. Gdy tylko prześlecie wiadomość przez satelitę. - Wiele się zmieni - mruknął Singh. - Proszę posłuchać. Może będziecie chcieli stąd wyjechać, przedstawić raport... - Och, nie, zostaniemy - przerwał mu szybko Singh. - Gdy celebranci się dowiedzą, mogą zacząć wam sprawiać kłopoty... - Oczekujemy, że kiedy to odkrycie zostanie zrozumiane, wywrze wielkie skutki - powiedział uroczyście Patii. - Zdecydowanie wolę obserwować je z mojego rodzinnego kraju. Rytm i nastrój tej rozmowy wydal się Clayowi dziwny, ale uznał, że jest to wpływ warunków pracy. Z całą pewnością ponieśli wielkie ofiary, by zorganizować i poprowadzić ten eksperyment wśród tak paraliżującego spustoszenia. - Te wyniki dadzą początek ostatecznemu odrzuceniu materialistycznego światopoglądu - oznajmił rzeczowo Singh. - Słucham? - Przyglądając się indywidualnym istnieniom poszczególnych cząstek stosujemy metodę redukcji - wyjaśnił Patii. - Ale przyroda nie jest jak pocięta na kawałki salamandra. - Ale gdyby tak było - dodał Singh - to jeżeli salamandra została do tego stopnia pokrojona, spróbujcie sprawić, aby znowu chodziła. - Mrok nocy rozświetlił jego szeroki, białozęby uśmiech. - Porządek świata jest implikowanym porządkiem, doktorze Clay. Wszystkie elementy są ściśle ze sobą powiązane. Clay zmarszczył brwi. Niejasno przypominał sobie, że teoria mechaniki kwantowej używała tego terminu, co miało oznaczać, że prawdziwe królestwo fizyki teoretycznej ukrywa się pod nieokreślonością mechaniki falowej. Fale, którym przyszło do głowy, by zachowywać się jak cząsteczki - i na odwrót - miały rzekomo być iluzjami wynikającymi z nieznajomości bardziej głębokiej teorii. Ale tego rodzaju poglądy nie pociągały za sobą żadnych dających się zauważyć skutków i dla Claya tego rodzaju dywagacje głoszone przez teoretyków, którzy nigdy nie ubrudzili sobie rąk, były czczą gadaniną. No, ale miał się podobno zachowywać dyplomatycznie. Skinął poważnie głową. - Tak, oczywiście... Ale kiedy cząstki umrą, skończy się wszystko, prawda? - Tak, mniej więcej po 1034 latach - rzekł Patii. - Ale znajomość śmiertelności materii rozejdzie się za pośrednictwem naszego nadajnika z prędkością światła. - I co z tego? - Jest pan eksperymentatorem, doktorze Clay, i w związku z tym - proszę mi wybaczyć - człowiekiem zafascynowanym krojeniem salamandry. - Patii zetknął dłonie palcami i po jego twarzy przebiegły delikatne cienie. - Świat, który badamy, jest uwarunkowany naszą percepcją. Założony porządek jest częściowo wynikiem naszego własnego zamysłu. - Oczywiście, pomiary kwantowe, zasada niepewności i tak dalej. - Clay odsiedział już swoje na wykładach poświęconych temu zagadnieniu i nie miał ochoty przerabiać wszystkiego kolejny raz. A szczególnie w zakurzonej szopie, z żołądkiem burczącym z głodu. Wypił łyk słabej darjeeling i ziewnął. - Kłopoty z pomiarami stanowią odbicie fundamentalnych problemów - zauważył Patii. - Nawet zachodni filozof Platon zorientował się, że postrzegamy jedynie niedoskonałe cienie prawdziwego, o wiele głębszego świata. - Jakiego głębszego świata? - zapytał Clay. - Nie wiemy. Nie możemy wiedzieć. - Proszę posłuchać. Wykonujemy pomiary, składamy meldunek. Kropka. - I tu właśnie następuje koniec sprawy? - zapytał z rozbawieniem Singh. - Nieświadoma realność, oto czym jest pański „prawdziwy” świat, profesorze Clay. Ale nasza wiadomość może spowodować zachwianie tego bezmyślnego poglądu - powiedział Patii. Clay wzruszył ramionami. Wszystko to brzmiało jak przerabiane w college’u nocne sesje pieprzenia w bambus napranych mądrali. Lukrowany panteizm, gadka szmatka, filozoficzne odrzuty. Co innego mieć otwarty umysł, a co innego pozwalać mózgowi wylewać się na zewnątrz. Czy każdy na tym nieszczęsnym subkontynencie ma fioła? Musiał się stąd wydostać. - Proszę posłuchać. Nie rozumiem, jaka różnica... - Dopóki zasłona pozornej pewności zostanie odsunięta - przerwał mu Singh. - Pewności? - Ten świat... Ten wszechświat!... Trwał długo w złudzeniu o swej własnej wieczności. - Singh rozłożył ręce, podświetlony migoczącym żółtym blaskiem. - Owszem, umrzemy, może nawet umrze słońce, ale wszechświat będzie trwał. A teraz udowodnimy coś innego. To musi wywołać poważne reakcje. Przyszło mu do głowy, że już wie do czego zmierzają. - Nawet może przynieść Nagrodę Nobla. Ich wesoły śmiech zaskoczył go. - Och, nie - oznajmił Patii unosząc brwi. - Nie spodziewamy się takich błahostek! 9 Pokój konferencyjny obok pomieszczenia gromadzenia i obróbki danych był zatłoczony. Dobiegał stamtąd stłumiony gwar niespokojnych, pełnych oczekiwania rozmów. Na zewnątrz ktoś umieścił małą, białą figurkę uśmiechniętego słonia. Clay zawahał się i pogłaskał ją. Mimo upału panującego w kopalni, posążek był chłodny. - Właśnie przynieśli go robotnicy - wyjaśniła z uśmiechem pani Buli. - To nasz hinduski bóg pomyślnego początku. - Albo końca - dodał stojący za nią Patii. - W takim samym stopniu. Clay skinął głową i wszedł w uwięziony w pokoju wilgotny upał. Byli w nim stłoczeni wszyscy - absolwenci i pracownicy i na ich dhoti widać już było ciemne półkola potu. Zobaczył trzech studentów, których pobili celebranci, i wymienił z nimi pełne szacunku ukłony. Doceniając potrzebę uroczystego akcentu, zaczął od długiej przemowy, w której pochwalił ich za poświęcenie nieskończonych godzin żmudnej pracy, podkreślając, jak bardzo świat będzie zaskoczony, dowiadując się o urządzeniu. A potem zajął się omówieniem każdego rozpatrywanego wydarzenia, swoich kontrolnych badań i kontroli kontrolnych badań, korekcji wierzchołków, skaz szyków cyfrowych, średnich dróg swobodnych, stopni jonizacji, oryginalnych sposobów programowania, które usunęły niezliczone ewentualne źródła błędu. Czuł narastające w pokoju napięcie, gdy wyświetlał wydarzenia na umieszczonym na ścianie grubym na kilka centymetrów ekranie, przywołując je z plików pamięci. Niektóre przedstawiał trójwymiarowo, aby pokazać całą drogę protonu przez żelazną klatkę - zarejestrowany śmiertelny spazm nieskończoności. I wreszcie, po przedstawieniu wszystkich przypadków, powiedział cicho: - Odkryliście to. Średni czas życia protonu wynosi w przybliżeniu 10M lat. W pomieszczeniu rozległy się brawa, dzikie okrzyki, gdy wszyscy z szerokimi uśmiechami zaczęli przeciskać się do przodu, aby uścisnąć mu rękę. 10 Singh przekazał komunikat do NFN. Clay również przygotował zwięzłe, ale szczegółowe streszczenie i nadał je do Międzynarodowego Stowarzyszenia Astronomicznego, w celu rozesłania do ogólnoświatowej sieci obserwatoriów i uniwersytetów. Clay wiedział, że będzie to poważny impuls dla jego dalszej kariery. Skoro zespół z Kolaru pozostanie tutaj, on będzie ich jedynym rzecznikiem. A w rzeczy samej była to wielka, fascynująca media wiadomość. Wyniki miały duże znaczenie zarówno dla fizyków, jak i astronomów, ponieważ losy ich wszystkich poszukiwań zostaną ostatecznie przypieczętowane drobniutkimi zniszczeniami niedostrzegalnych cząsteczek. Za 1034 lat daleko w głębi kosmosu wielkie gwiezdne miasta, galaktyki, zaczną gasnąć. Ostatnie czerwone gwiazdy zamigoczą i zgasną. Być może życie uczepi się ich i znajdzie sposób, aby przetrwać narastający chłód. Zatłoczone pamiątkami wieków, wyspy niemej materii ulegną w końcu swojemu ostatecznemu pogromcy - nie martwej ręce entropii, ale temu milczącemu rozpadowi protonów. Clay pomyślał o nagłówkach: KONIEC WSZECHŚWIATA. Jakie wywrze to wrażenie na umęczonych ludziach jadących do pracy? Obserwował, jak Singh wysyła komunikaty przez wielki talerz anteny satelitarnej. Dach z blachy falistej został odsunięty, umożliwiając mu widok ciemnego złota zmierzchu, ogarniającego stopniowo niebo. Clay nie czuł uniesienia, był pusty jak wyładowany kondensator. Zajął się fizyką, ponieważ dzięki niej miał wrażenie kontaktu z wielkimi tajemnicami. Mógł spojrzeć na most i dostrzec tworzące go wektory stabilności. Gdy córka zapytała go, dlaczego niebo jest błękitne, wiedział to i mógł dać jej prostą odpowiedź. Nigdy nie przyszło mu do głowy, aby bać się latania, ponieważ znał twierdzenie Bernoulliego na siłę nośną, dzięki której samolot utrzymywał się w powietrzu. Ale ten wynik... Nie przejął się nawet przyjęciem urządzonym tego wieczoru. Absolwenci założyli swoje najlepsze ubrania khaki. Muzyka sitara płynęła przez pachnące powietrze, ragi dudniły i tkały muzyczną frazę. Poczuł jak jego ciało kołysze się w rytm łamiących się tonów i gam. - Szkoda, że nie mógł pan lepiej poznać naszego kraju - zauważyła pani Buli, obserwując go uważnie. - W chwili obecnej jestem najbardziej zainteresowany snem. - Sen nie zawsze jest dobrodziejstwem. - W wilgoci nocy sprawiała wrażenie nieobecnej duchem. - Powiadają, że Brahma, jeden z naszych dawnych bogów, śpi - a my jesteśmy jego snami. - W waszym przypadku można uznać, że ma ostatnio koszmary. - Ach, tak, nasze kłopoty. Ale niech nie stwarzają panu fałszywego obrazu Indii. One miną. - Jestem tego pewien - odparł dyplomatycznie Clay. - Jest pan zaskoczony rezultatami, prawda? - zapytała ostro. - Hm, no cóż. Musiałem zachować sceptycyzm. - Tak. Naukowiec buduje pewność na warstwach wątpliwości. - Jak powiadał mój tata, jeżeli zajmujesz się handlem detalicznym, prowadź interesy z każdym, ale za każdym razem dokładnie licz forsę. Roześmiała się. - Może daliśmy panu okazyjną cenę! Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego początkowe wątpliwości musiały rzucać się w oczy. I obecnie niepokoił go nie odniesiony tu ciężko zapracowany sukces, ale dziwny stosunek, jaki mieli do niego. Podeszli do niego absolwenci i próbowali nauczyć go tańczyć. Dał sobie z tym znośnie radę i student o nazwisku Venkatraman podsunął mu zakazany napój - szklankę piwa. Clayowi wydało się komiczne, że indyjski rząd poświęca tak wiele energii na zakaz używania alkoholu, ale robi bardzo mało w sprawie eksplozji demograficznej. Wszyscy studenci śmiali się, gdy opowiedział skomplikowany dowcip na temat alkoholu, ale nie był pewien, czy było to szczere. Muzyka zdawała się przyspieszać i jego serce tłukło się w jej rytm. Zwracali się do niego Clayji, co było oznaką szacunku, i prosili go o wyrażenie opinii, w jaki sposób powinni teraz zająć się eksperymentem. Wzruszył ramionami, myśląc sobie: Jaka nowa praca, sahib?”, i zaproponował, aby wykorzystali urządzenie jako detektor neutrin z supernowych. Prace te zostały zaniechane, gdy wcześniejsze pokolenie detektorów neutrin wykryły supernową w 1987 roku. Bomba atomowa, zjawisko z 1987 roku, a teraz to... Fizyka cząstek, uświadomił sobie z niepokojem, jest przesycona śmiercią. Sitar dźwięczał i śpiewał, a pani Buli wygłaszała ryzykowne dowcipy przy pikantnej sałatce. Mimo to, wcześnie opuścił przyjęcie. 11 Obudził go delikatny powiew. Ulotna obecność, ocierający się materiał... Jej sari wydało mu się świetlistą mgłą. Gdy pochyliła się nad nim, księżycowe światło sączące się przez spaczone okno przenikało migotliwą aurą przez tkaninę. Sięgała w jego stronę. Lekko odrzuciła okrywające go, lepkie od potu prześcieradło. - Ja... Miękka dłoń przykryła mu usta, przynosząc ze sobą oszałamiający aromat żyznej ziemi. Gdy przyjął na siebie jej ciężar, jego zmysły wymknęły się w otaczający mrok, zwijając się w powietrzu. Była zadziwiająco lekka, choć o obfitej talii, a jej piersi w porównaniu z rozłożystymi krągłościami bioder przypominały spodeczki do filiżanek. Jego dłonie przesuwały się i naciskały, czując pokrywającą całe jej ciało rozkosznie śliską wilgoć, wibrujący połysk. Jej sari wyparowało. Na wysokich płaszczyznach policzków przesuwały się zabłąkane ostrza księżycowego światła i w chwili gdy go otuliła miękkim naciskiem, dojrzał dziwny, pełen ostrożnego oczekiwania wyraz jej twarzy. Jej usta właściwie nie całowały go, lecz obejmowały, formułując dowód, który słodkimi strumykami spływał do jego porowatego wnętrza. Wślizgnęła się na niego, obejmując śliskim uściskiem, który z mrocznym uporem wtopił go w nią, dopasował idealnie. Zamknął oczy, ale światłość przenikała przez powieki i widział jej włosy rozwiewające się w powietrzu jak unoszone prądem wody, jej cudowny ciężar unosił się i opadał, drżał, gdy jej paznokcie drapały go w ramiona, a z ich ciał jak dym wznosił się ciężki, piżmowy aromat. Jedwabiste mięśnie wyciskały go w rytm każdego łomotu serca. Jej atłasowy ciężar unosił się ponad jego dźwignią, opadał z lekkim jak piórko pragnieniem. Clay przypomniał sobie mosiężne posążki, barwne hinduskie afisze i czuł nad sobą Kali napiętą jak struna w rozpalonej ciemności. Objęła go nogami, zaciskając zaskakująco twardymi muskułami, obracając nim, wysuwając, wciskając z powrotem. Krzyknęła głośno w rytm potężnych spazmów i chwytanych haustów gęstniejącego powietrza. Powieki miała przymknięte, usta zwiotczałe, a on wystrzelił w nią w konwulsjach, które wylały z niego wszystkie tkwiące w nim zapiekłe bóle i opuściły go na dygoczącą, parującą ziemię... 12 ...i zaraz, bez żadnych wspomnień pomiędzy wydarzeniami, biegł za nią, potykając się... w dół wąwozu... pod padającymi ukośnie promieni księżyca. - Co... co się?... - Cicho! - skarciła go jak wychowawczyni w przedszkolu. Poznał sfalowany pejzaż wokół kopalni, która w oddali majaczyła niewyraźnie. Przenikliwe krzyki w nocy. - Celebranci - szepnęła pani Buli, gdy kusztykali dalej. - Zaatakowali wejście do kopalni. - W jaki sposób my?... - Trudno było pana rozbudzić - oznajmiła zerkając na niego z ukosa. Czy próbowała być dowcipna? Nagłe przejście od tajemniczej, gwałtownej zmysłowości do obecnego suchego, oficjalnego profesjonalizmu wyraźnie go zdezorientowało. - Zapewne część naszych robotników urządziła sobie wspaniałe przyjęcie. Niektórzy twierdzą, że zwróciło ono uwagę celebrantów na naszą obecność. Kiedy pan spał, rozmawiałam z jednym robotnikiem i powiedział, że fanatycy wiedzieli o pańskiej obecności. Pytali o pana. - Dlaczego o mnie? - Była jakaś sprawa bagażu i telefonu do domu. Clay zgrzytnął zębami i poszedł za nią ścieżką prowadzącą wśród urwistych wzgórz, oddalając się coraz bardziej od ich kwater. Wkrótce można było dostrzec w dole główne wejście. Biegające postacie krzątały się wokoło jak czarne komary i dobiegały stamtąd nierówne śpiewy. Od strony hangaru rozległ się zgrzyt i dopiero po paru chwilach Clay dostrzegł długie łańcuchy ludzkich ciał zwisające z belek i rozkołysujące się w jednym rytmie. - Niszczą hangar - szepnął. - Z rozpaczą myślę, co zrobili w środku. Odruchowo wyciągnął do niej rękę i poczuł jędrne ciepło, które obejmował, jak mu się wydawało, zaledwie przed paroma chwilami. Odwróciła się i pocałowała go. - My... tam... dlaczego przyszłaś do mnie? - Był odpowiedni czas. Nawet my czujemy radość, gdy uwalniamy się od zadania, profesorze Clay. - No tak, oczywiście... - Clay poczuł się nielogicznie zakłopotany, obejmując kobietę, od której w dalszym ciągu bił piżmowy zapach łóżka, a która mimo wszystko, zwracając się do niego, używała jego tytułu naukowego. - Ale...jak się tam dostałem? Wydawało mi się... - Był pan... zagłębiony. Wyjęty z siebie. - No cóż, tak, to było dobre, doskonałe, ale nie mogę sobie niczego przypomnieć. Uśmiechnęła się. - Najlepsze chwile nie pozostawiają śladów. To znak implikowanego porządku. Clay zaczerpnął gęstego jak wosk powietrza, chcąc jakoś dojść do siebie. Znowu dyrdymały, pomyślał, które mi przekazuje ze szczerym, pełnym oczekiwania spojrzeniem. W ciemności dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że pobiegła dalej inną ścieżką. - Dokąd idziemy? - wysapał, dopędziwszy ją. - Musimy dostać się do furgonetek. Są zaparkowane w odległości paru kilometrów. - Mój sprzęt... - Niech pan o nim zapomni. Zawahał się przez chwilę, a potem poszedł za nią. Nie miał tam niczego nie do zastąpienia. Z całą pewnością nie było tam niczego takiego, co uzasadniałoby starcie z tłumem na dole. Zeszli pełnymi głazów, pozbawionymi roślinności zboczami. Niebo rozrywały letnie błyskawice. Kłębiaste chmury pędziły szybko od zachodu. Migotały wśród nich wielkie, białe rozbłyski. Grunt drgnął lekko. - Trzęsienie ziemi? - zapytał. - Owszem, wcześniej było już kilka wstrząsów. Być może to właśnie podnieciło tej nocy celebrantów, skłoniło ich do działania. Nie było żadnego śladu zespołu fizyków. Spod butów pani Buli i Claya tryskały kamyki - zastanawiał się, w jaki sposób udało mu się założyć obuwie i nie zapamiętać tego - a wtedy przypomniał sobie jej hipnotyczną zmysłowość. Kamienie z grzechotem sypały się do wąskich szczelin po obu stronach ścieżki. Chmury przesłoniły księżyc i musieli posuwać się po omacku. Myśli Claya pełne były planów, spekulacji, niepokoju. Pani Buli była obecnie jego jedyną nicią wiążącą go z tymi Indiami, które nie odwróciły się od Zachodu, a ledwo ją widział w mroku. Poruszała się z płynnym wdziękiem, sari powiewało za nią, sandały klapały cicho. Nagle pochyliła się nisko. - Jest ich więcej. Na ścieżce pojawiły się postacie z latarniami. Poruszały się cicho w kapryśnym świetle księżyca. Nie mieli gdzie się schować, a zresztą grupa już ich dostrzegła. - Niech się pan nie rusza - powiedziała. Znowu sucha, precyzyjna wymowa, której jednak towarzyszyły zmysłowe ruchy bioder. Clay żałował, że nie ma noża, pałki - czegokolwiek. Zmusił się, aby stać przy niej nieruchomo, zaciskając pięści. W tej sytuacji jego czarny kolor skóry mógł się przydać. Celebranci minęli ich, patrząc w ekstazie przed siebie. Clay spodziewał się, że będą śpiewali, recytowali mantry, albo przesuwali paciorki różańca - ale nie tego, że będą sunęli przed siebie, jakby kierując się na spotkanie swej zguby. Cała kolumna ledwo na nich spojrzała. Miał nadzieję, że dzięki workowatym, bawełnianym spodniom i bezkształtnej koszuli nie zwróci na siebie ich uwagi. Tuż obok przeszła kobieta, niosąc coś w poprzek pleców. Clay zamrugał oczami. Jej zakrwawione dłonie były przybite do belki. Niosła ją dumnie, na wpół ukrzyżowana. Twarz miała pogodną, oczy skierowane w niebo. Za na szedł mężczyzna trzymając w dłoniach tacę. Początkowo Clay sądził, że posuwająca się niepewnie postać niesie kamyki, kiedy jednak przyjrzał się uważnie, zobaczył tęczówkę i uświadomił sobie, że cała taca wypełniona jest oczami. Jęknął i twarze odwróciły się w jego stronę. A potem mężczyzna poszedł dalej po ścieżce i Clay czekał, wstrzymując oddech, by nie dopuścić do płuc ostrego odoru, którego nie był w stanie zidentyfikować. Niektórzy z wędrujących po ścieżce mruczeli pod nosem, inni nieśli religijne obiekty - różańce, posążki i wstęgi materiału, ale nikt nie przejawiał fanatycznego zapału, jaki miał możność obserwować wcześniej. Ziemia zadrżała ponownie. Z głębi ciemnego powietrza dobiegło brzęczenie. Coś uderzyło mężczyznę idącego w szeregu. Z ochrypłym okrzykiem schwycił się za gardło. Clay bez namysłu podskoczył i odciągnął jego dłonie. W dołku pod krtanią widać było stworzenie przypominające ogromnego karalucha z trzepoczącymi skrzydłami, które już zagłębiło głowę w ciało mężczyzny. Kolczaste nogi drapały zażarcie brudną skórę, gdy owad próbował wbić się głębiej. Mężczyzna kaszlał i krzyczał słabo, zupełnie jakby stwór już blokował mu gardło. Clay schwycił tylne łapy insekta i pociągnął, czując jak szarpie się z zaskakującą siłą. Zbyt późno zobaczył żądło. Jego ostry koniec bolesnym impulsem przeszył jego kciuk. Poczuł wzbierającą w nim wściekłość. Mimo bólu nie puścił go i z mlaszczącym dźwiękiem wyszarpnął owada z rany. Syknął z obrzydzeniem i gwałtownie cisnął go w dół zbocza. Mężczyzna zachwiał się, dysząc ciężko, a potem, nawet nie spojrzawszy na niego, pobiegł dalej po ścieżce. Pani Buli zatrzymała Claya, który kręcił się w kółko, potrząsając ręką. - Przetnę! - zawołała. Stał nieruchomo, podczas gdy kobieta wykonała dokładne, krzyżowe nacięcie i wycisnęła krew. - Co... co to było? - zapytał. - Ta pseudoosa z worków wiszących na drzewach. - Ach tak. Jeden z tych biomutanów. - Wciąż są nad naszymi głowami. Clay nasłuchiwał zawisłego nad nimi brzęczenia. Kolejny celebrant krzyknął i uderzył się w kark. Clay tępo przyglądał się, jak mężczyzna biegnie przed siebie. Ręka mu pulsowała, ale czuł, że efekty użądlenia zaczynają ustępować. Pani Buli oderwała kawałek sari i owinęła mu kciuk, aby powstrzymać krwawienie. Przez cały czas celebranci przechodzili koło nich w ciemności i żaden z nich nie zwrócił najmniejszej uwagi na Claya. Niektórzy rozmawiali między sobą. - Wydaje się, że w tej chwili zachodnia nauka niezbyt ich obchodzi - szepnął ironicznie Clay. Pani Buli skinęła głową. Ostatnią postacią, która ich minęła, była kobieta, której ręka kończyła się nie dłonią, lecz łyżką przybitą do kawałka korka. Clay podążył za panią Buli w otaczającej ich ciemności. - Kto to był? - Nie wiem. Rzadko się odzywali i powtarzali te same słowa. Dharma i samsara - to określenia przeznaczenia. - Nic ich nie obchodziliśmy? - Sprawiali wrażenie, że wyczuwają punkt zwrotny, rozstrzygnięcie. - W kapryśnym świetle księżyca jej oczy były jak zagadki. - Ale zniszczyli eksperyment. - Przypuszczam, że świadomość obecności człowieka z Zachodu była jak ta pseudoosa. Denerwowała, ale stanowiła jedynie katalizator, a nie przyczynę. - Co ich skłoniło... - Nie ma czasu. Chodźmy. Szybkim krokiem dotarli do rzadkiej kępy cienkich drzew, rosnących wzdłuż koryta strumienia. Kurz zatykał Clayowi nos i zmuszał do oddychania przez usta. Chmury z nienaturalną prędkością gnały w stronę horyzontu, jakby uciekały z zachodu. Drzewa kołysały się pod niewyczuwalnymi podmuchami wiatru, wykręcając się i sięgając do zmieniającego się nieba. - Pogoda - odpowiedziała na jego pytanie pani Buli. - Zła pogoda. Podeszli do potrzaskującego ogniska. Wokół niego kuliły się postacie i Clay miał zamiar je wyminąć, ale pani Buli podeszła prosto do ognia. Kobiety siedziały w kucki, wtykając do płomieni patyki. Clay dostrzegł, że na kijach coś się wiło. Przelotny promień księżyca wydobył z mroku lśniące skóry węży o małych, błyszczących jak kryształy oczkach i językach sterczących z rozwartych, wciąż poruszających się, białych paszczy. Kobiety o twarzach obciągniętych napiętą, żółtą skórą obserwowały czerniejące, skwierczące węże, obracając je w ogniu. Ogień syczał, jakby padały do niego krople deszczu, Clay jednak nie poczuł żadnej wilgoci, a jedynie suche dotknięcie nowego powiewu wiatru. Dym spowijał kobiety szarymi spiralami i pani Buli podeszła do nich szybkim krokiem. Tak wiele, tak szybko. Clay czuł wzbierające w nim ciężkie jak ołów przekonanie, będące owocem wszystkiego, co widział w tym kraju. Tak wielu ludzi, tak wiele cierpień - jakie mogło to mieć znaczenie? Zachód zakładał, że jednostka jest ważna, stanowi fundament wszystkiego. Dlatego właśnie destrukcyjne wydarzenia historii samego Zachodu, takie jak holocaust, unicestwiając ludzi w tak oszałamiającej ilości, zakwestionowały znaczenie pojedynczej istoty. Indie uczyniły z nim coś podobnego. Czy wszechświat, który stworzył tak wiele ciał, tak wiele umysłów pełnych ukrytego cierpienia, choć trochę dba o ludzkość? Nie kończące się, pozbawione znaczenia, powielanie niszczącego bólu... Z wiatrem nadleciał niski pomruk, przypominający basową frazę muzyczną rozbrzmiewającą z głębi pełnej kurzu studni. Pani Buli zawołała coś, czego nie mógł zrozumieć. Zaczęła biec, a Clay pospieszył za nią. Jeżeli zgubi ją w tym mroku, straci jakąkolwiek więź. Szybko wyszli spomiędzy drzew i przebyli trawiaste pole pokryte bruzdami po dawnych uprawach i pełne kłujących chwastów. Na tej płaskiej równinie był w stanie zobaczyć, że całe niebo szarpie się, przesycone poskręcanym światłem, ogromnym wyładowaniem elektrycznym rozdzielającym się na więcej odgałęzień niż drzewo. Niespokojne chmury rozpalały błękitne i brudnożółte rozbłyski i przekazywały je sobie jak niezliczone transformatory, kondensatory, które tworzą ogólnoświatową sieć komunikacyjną, przenosząc staccato komunikatów przesyconych trzeszczącymi przerywnikami. - Furgonetki - wskazała ręką. Trzy brązowe samochody stały pod baldachimem wątłych drzew, ukryte dodatkowo zlewającymi się z pokrytymi pyłem polami płachtami namiotowymi koloru khaki. Pani Buli szarpnięciem otworzyła drzwi pierwszego wozu. Jej palce błądziły przy stacyjce. - Klucz musi być gdzieś schowany - powiedziała szybko. - Dlaczego? - wychrypiał. Gardło paliło go bólem. - Powinny być zawsze w samochodach. - Aha. Proszę sprawdzić inne. Odeszła szybko. Clay ukląkł, obmacując podwozie furgonetki. Ziemia zdawała się dyszeć wewnętrznym gorącem, suchym i spazmatycznym pulsem planety. Zbadał bok samochodu wczołgał się pod niego, macając wzdłuż tylnej osi. Usłyszał odległy, pełen skargi krzyk, niesamowity i żałosny, jak krzyk ptaka zagubionego we mgle. - Clay? W żadnej nie ma. Jego dłoń dotknęła małego, śliskiego pudełka, umieszczonego wysoko nad osią. Zerwał go z magnetycznego uchwytu i wytoczył się spod wozu. - Jeżeli pojedziemy w stronę kopalni - powiedziała - może znajdziemy pozostałych. - Pozostałych, też coś. Najprawdopodobniej wpadli na celebrantów. - No cóż, ja... Postacie na drzewach. Przemykające szybko, milczące. - Wsiadaj. - Ale... Wepchnął ją do środka i spróbował uruchomić furgonetkę. Biegnące kształty na polu. Przy trzeciej próbie zapuścił silnik i przegazował go. Ruszyli z warkotem. Coś uderzyło w tylną szybę, pokrywając ją pajęczyną pęknięć, ale Clay skręcił kilkakrotnie i nic już ich więcej nie trafiło. Po kilku minutach jego serce przestało łomotać i włączył reflektory, aby widzieć drogę przed sobą. Zakręty były piaszczyste i dodał gazu, żeby nie utknąć. Nagle, przez niebo przesunęły się wielkie smugi bursztynowego światła, jak blade lance rozcinające chmury. - Mój Boże, co się dzieje? - To coś więcej niż pogoda. Jej spokojny, obojętny głos, sprawił, że popatrzył na sąsiedni fotel. - Doprawdy? - Żadne trzęsienie ziemi nie mogłoby wywołać aż tak wielkich skutków ubocznych. Przy świetle padającym od tablicy z przyrządami zobaczył, że kobieta ma naszyjnik z lapis lazuli. Czuł go, gdy przyszła do niego, i teraz jego głęboki błękit wydawał się być jedynym kolorowym elementem w pogłębiających się mrokach nocy. - To musi być coś o wiele bardziej poważnego. - Co? Droga prowadziła obecnie prosto między skłębionymi, powykręcanymi drzewami i głazami o dziwnych kształtach. Coś zagrzechotało o przednią szybę, ale Clay niczego nie był w stanie zobaczyć. - Zawsze dyskutowaliśmy, przynajmniej niektórzy z nas, że podstawowym nakazem mechaniki kwantowej jest wzajemny związek obserwatora i obserwowanego. Precyzyjny, obojętny ton wykładowcy sprawił, że znowu spojrzał na nią. Jej ukryta w cieniu twarz nie zdradzała żadnych uczuć. - Zawsze tylko badaliśmy świat - oznajmiła z rozmarzeniem. - A jednak jesteśmy z nim związani. Jak wiele z tego, co widzimy, za pośrednictwem naszych ciał, albo otaczającej realności, w gruncie rzeczy było świadectwem, że społeczeństwo przyzwyczaiło nas postrzegać, zanim zdołaliśmy zacząć mówić w naszym własnym imieniu? - Proszę posłuchać, wygląd tego nieba nie wynika z moich problemów z oczami. To jest prawdziwe. Słyszy pani? - Coś wielkiego i miękkiego uderzyło w drzwi furgonetki tak mocno, że się zakołysała. - I ukończyliśmy tu program związany za materialistyczną nauką, prawda? Pochlebiliśmy Zachodowi, traktując to poważnie. Podobnie jak celebranci. Clay uśmiechnął się mimowolnie. Trudno było się czuć pochlebionym, gdy się ucieka, ratując życie. Pani Buli przeciągnęła się leniwie, jakby odpoczywając w objęciu wilgotnej nocy. - A więc udowodniliśmy przemijający charakter materii. Jakie nowe siły wprowadzi to do gry? - Ech! - Clay splunął ze złością. - Niech pani posłucha. Wysłaliśmy tylko komunikat, przekazaliśmy wyniki. Jak... - A teraz miliony, może nawet miliardy ludzi wiedzą, że kamienie, po których chodzą, też mają swój kres. - I co z tego? W jaki sposób teoretyczny problem fizyki jądrowej może wywrzeć... - Kto to wie? Jakie wcielenie? Rzecz w tym, że nam uwierzono. Jakaś wiedza, powszechnie powiązana ze sobą, z całą pewnością wywarła wpływ... Furgonetką szarpnęło. Nagle zaczęli podskakiwać z łoskotem po zupełnie gładkiej drodze. Za samochodem pojawił się jaskrawy pióropusz iskier rozbłyskujących w nocy jak żółte świetliki. - Pękła oś! - zawołał Clay. Zatrzymał wóz. W zapadłej nagle ciszy, zauważył, że silnik umilkł. Wyszli na zewnątrz. Owady brzęczały w mroku. Droga wciąż była prosta, ale na jej poboczach z ziemi zaczęły pęcznieć wielkie pęcherze opalizującej wody, tworząc kolosalne krople. Dygoczące półkule dygotały w poszarpanym świetle księżyca. W kompletnej ciszy wodne bańki zaczęły oddzielać się od zamglonego gruntu i łagodnie unosić do góry. Pierzaste, świetliste chmury leciały z wiatrem szarpiącym ich krawędzie. Ich pęczniejące, obfite szeregi chwytały wielkie krople wzbijające się gwałtownie do góry. - Ja... ja nie... Pani Buli odwróciła się i objęła go. Jej wilgotne usta otworzyły się, odsłaniając przed nim aromatyczny, pełen mrocznego bogactwa wewnętrzny kontynent i musiał powstrzymać się przed upadkiem do środka, jak srebrzysty pęcherzyk pogrążający się w ciemną otchłań. - Zanika kategoria idealnej kolistości - powiedziała spokojnie. Clay spojrzał na furgonetkę. Koła zmieniły się w elipsy. Przy każdym obrocie tłukły osiami o nawierzchnię, zostawiając długie bruzdy w szorstkim asfalcie. Zrobił krok. - Skoro możemy chodzić - oznajmiła - zasada dźwigni i osi przegubu, mięśni poruszających kośćmi, działa. - Jak... To nie. - Ale zastanawiam się, czy nasze ciała uzależnione są od okrągłości. - Ostrożnie położyła się na jezdni. Droga wyprostowała się równo, potrzaskując jak przesuwające się kręgi w starym grzbiecie. Kąty przecinały swoje powierzchnie ostro jak brzytwy, jak pewniki Euklidesa. Chmury zlewały się, tworząc wielkie, dzwoniące sześciokąty. - Dobrze widzieć, że niektóre właściwości pozostały. Być może są to rzeczywiście podstawowe platoniczne piękności. - Co? - zawołał Clay. - Nieśmiertelne formy - oznajmiła z roztargnieniem pani Buli. - Być może jedna zachodnia idea była mimo wszystko słuszna. Clay rozpaczliwym gestem oparł się o furgonetkę i natychmiast gwałtownie cofnął rękę, gdy metalowa powierzchnia zaczęła wyginać się i zmieniać kształt. Gładkie, lśniące formy zaczęły wyłaniać się z nierównej, spieczonej ziemi. Wiszący ponad zbuntowaną, dyszącą ziemią księżyc był obecnie prostokątem o barwie mosiądzu. Na jego powierzchni tańczyły ogromne, czarne szczeliny przypominające oszalałe błyskawice. Gdzieś bardzo daleko, jego żona i córka również to przeżywały. Do widzenia tatusiu. To było naprawdę. W ciszy grunt zaczął padać deszczem ku górze. Krople sączyły się w stronę przezroczystego kontynentu o barwie cyny, który rozlewał się nad nimi. Eony odmierzały czas parowania starych, leniwych mórz. Wykrztusił, pokonując nieruchome powietrze: - Czy... Brahma... - Budzi się? - rozległ się jej głuchy głos, przypominający echo dobiegające z odległego wąwozu. - Co... się z nami... dzieje? Słowa rozbiegały się od niego. Widział fale dźwiękowe, krawędzie ściśniętych, niemych atomów tłoczących się w powietrzu. Obfite, niewyczerpalne bogactwa wyrwały się spod skorupy znanych mu pewników. - Chodź - jej głos przesączył się przez skłębione, rubinowe powietrze. Gdy się obracał, wieki topniały między nimi. Istota, którą poznawał bez jednej świadomej myśli, wirowała w płynnym powietrzu. Była teraz samą ideą kobiecości i płynęła na nowych, wznoszących prądach. Ona i on byli obecnie zbudowani ze zmiennych geometrycznych elementów, molekularnych jednostek kształtu i zdecydowanego naporu. Poczuł przenikającą go słabiutką radość. Czas, który nie był czasem, nie mijał i ona, i on, i zderzające się siły pomiędzy nimi były przytwierdzone do wiecznego momentu spływającego przez nich, przez wszystkich, miliardami rozdrobnionych elementów, które stworzyły ich, wszystko, na zawsze. Poul Andersen David Hartwell Stephen King PAMIĘCI FRITZA LEIBERA Przełożyła Ewa Łodzińska Spoza prozaicznych uciążliwości związanych z przygotowaniem antologii Nagrody Nebuli, takich jak pozyskiwanie pozwoleń czy utrzymanie wymaganej objętości tekstu, wyłania się jedna smutna sprawa. Podczas jego lub jej trzyletniej kadencji redaktor Nebuli niechybnie zostanie wezwany do udokumentowania śmierci jednego z kolegów. Przy „Nebuli ‘90” składałem hołd świętej pamięci Donaldowi A. Wollheimowi. Przy „Nebuli ‘91” publikowałem wspomnienia o Isaacu Asimovie. A teraz straciliśmy Fritza Leibera. Pierwszy z wybranych przeze mnie panegirystów Leibera to Poul Andersen, nazwany przez swego kolegę po piórze, Jamesa Blisha, „stałą erupcją”, przydomkiem, który przywołuje na myśl nie tylko ilość napisanych przez Andersena dzieł - ponad 50 powieści i 200 opowiadań - lecz również ich śmiałość i wszechstronność. Zdobyte nagrody potwierdzają znakomitą jakość dzieła Andersena: siedem Nagród Hugo, trzy Nebule i jeden Gandalf. Sam, będąc trochę parweniuszem w dziedzinie literatury spekulatywnej, pozostanę dozgonnie wdzięczny memu, oddanemu SF, współlokatorowi z czasów college’u, że wymógł na mnie, bym przeczytał Tau Zero Andersona, którą to rzecz Blish nazwał „krańcowo ostrą powieścią SF”. Dwadzieścia lat później, Tau Zero nadal rezonuje we mnie. Po reminiscencjach Andersona następuje epitafium Davida Hartwella, wydawcy SF. Słysząc określenie „wydawca SF”, myślimy albo o zagonionym impresario taniej edycji, walczącym o skompletowanie listy na następny miesiąc, lub też apoplektycznym byłym fanie, zapamiętale składającym kolejne wydanie swego magazynu. Lecz znakomita reputacja Hartwella mówi prawie wyłącznie o jego wysiłkach w dużo poważniejszej i statecznej dziedzinie - SF wydawanej w twardych okładkach. Będąc przewodnim światełkiem Simona & Schustera w realizacji Timescape, ich uznanego programu lat siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych, przygotował ostatnio dwadzieścia ważniejszych pozycji dla Arbor House, Williama Morrowa i dla Tor. Antologie Hartwella to między innymi: The DarkDescent, Masterpieces of Fantasy and Enchantment, Masterpieces of Fantasy and Wonder, i wreszcie World Treasury of Science Fiction. Leiber pozostawił trwały ślad nie tylko w środowisku SF lecz również na polu horroru, o czym we wzruszającym hołdzie przypomina Stephen King. Tym, którzy ostatnie dwadzieścia lat żyli na księżycu, przypominam, że powieści Kinga to: Carrie, Salem’s Lot, The Shining, The Stand, The Dead Zane, Firestarter, Cujo, Pet Sematary, Christine, Misery, It, The Tommyk-nockers, The Dark Half, Need ful Things, Gerald’s Gamę i (napisany z Pete-rem Straubem) The Talisman. Krótsze prace zebrano w zbiorach: Night Shift, Creepshow, Different Seasons, Skeleton Crew, Four Past Midnight oraz Nightmares and Dreamscapes. W 1982 jego Danse Macabre zdobył Nagrodę Hugo za najlepszą pracę non-fiction. Według ostatnich obliczeń, miał 175 milionów egzemplarzy wydrukowanych książek. Poul Andersen FRITZ DŻENTELMEN Kiedy pół-Bogowie odchodzą, Przybywają Bogowie Tak, lecz co robić, kiedy odchodzą Bogowie? Ostatnio coraz częściej opuszczają nas wielcy twórcy, którzy w Złotym Wieku (Golden Agę) nadali SF i fantasy ich dzisiejszą postać, po czym kontynuowali swoje wielkie dzieło aż do końca. Teraz odszedł Fritz Leiber. Wspomnienia biegną za nim jak cienie rzucane przez jego wysoką postać - nie, nie tylko wspomnienia, lecz również prace, które żyją. Od zaskakujących, wczesnych oryginalności jak Conjure Wife i Gather, Darkness!, dalej przez lata, aż do prac ostatnich. Fritz nigdy nie powtarzał się, lecz uparcie podążał ku nowym granicom, za każdym razem sprawiając nam rozkosz nie tylko stylem i dowcipem lecz krystaliczną wręcz świeżością. To jednak nie miejsce, by omawiać jego pisarstwo. Historycy literatury będą to robić jeszcze przez dłuższy czas, tak samo jak i koledzy, którzy tak wiele mu zawdzięczają, oraz niezliczone rzesze oczarowanych czytelników. W tym miejscu chciałbym po prostu podzielić się kilkoma wspomnieniami o człowieku. Po raz pierwszy zobaczyłem go w 1949 roku, podczas Światowego Konwentu SF w Cincinnati. W tamtych czasach tego typu impreza była mała i bardzo towarzyska, można było rzeczywiście spotkać ludzi i w relaksowym nastroju zapoznać się z nimi. Przerastający wszystkich o głowę, klasycznie przystojny Fritz, swą osobą robił wrażenie równie wielkie jak jego dzieło. A jednak był delikatny w ocenach, skromny, miły i sympatyczny. Zdanie, jakie wyrobiłem sobie o nim wtedy, wyraziłem dużo później, kiedy przypadł mi w udziale honor napisania wstępu do The Best of Fritz Leiber, wydania jego najlepszych prac: „Etymologicznie niepoprawna lecz psychologicznie właściwa jest definicja słowa gentleman jako kogoś, kto jest gentle (miły, uprzejmy i subtelny) a jednak bardzo a man (męski)”. Dalej wspomniałem coś o różnych zajęciach, które wykonywał w różnych okresach swego życia; był mistrzem w biegach przez płotki, szachistą (na liście ekspertów), aktorem, kaznodzieją, instruktorem dramatu, dziennikarzem i nie wiadomo kim jeszcze. „I oczywiście - zaobserwowałem - w swych utworach lekceważył, lub raczej wyśmiewał, śmierć, przerażenie i ludzką niedorzeczność, z odwagą godną Jeffersa, Kafki czy też Cervantesa”. Jednakże to też nie miejsce na biografię. Fritz pisał o sobie z rzadko spotykaną szczerością i obiektywizmem, zaś wiele jego opowiadań zawiera mocny element autobiograficzny. Jeżeli grono akademickie poświęci jemu kiedyś swą uwagę, odkryje wtedy następcę Montaigne’a, Pepysa i Boswella. Nie utrzymywaliśmy bliskich kontaktów aż do polowy lat pięćdziesiątych, kiedy Fritz, z żoną Jonquil, przeniósł się ze Środkowego Zachodu do Kaliforni. Bywali z wizytą w naszym domu, a i my, moja żona Karen i ja, odwiedzaliśmy ich. Widywaliśmy się też na zjazdach SF i przyjęciach. Nie zdradzę żadnej tajemnicy, wspominając tutaj, że Fritz i Jonquil nadużywali alkoholu. Nie wpływało to jednak na kurtuazję Fritza, ani nie umniejszało jego czaru. Kiedy zaś czasem, bardzo rzadko, po kilku kieliszkach, swym wspaniałym, scenicznym głosem recytował Lepanto - kwiecistą balladę G.K. Chestertona - słuchać go było nadzwyczajnym przeżyciem! Po jakimś czasie Jonquil zapadła na zdrowiu i zmarła. Elegia na jej cześć, którą Fritz umieścił w małym zbiorku wierszy, należy do najbardziej wzruszających rzeczy, jakie czytałem. Przeprowadził się do San Francisco, przemógł alkoholizm i rozbłysnął jako autor rozsiewający blask supernowej. Nie przygasło także jego żywe zainteresowanie wszystkim wokoło. Zapoznał się gruntownie z nowym dla siebie miastem, odkrywając w nim skarby, których istnienia większość rdzennych mieszkańców nawet nie podejrzewała. Na łamach Locusa, gdzie miał swą kolumnę, omawiał nie tylko astronomię - swoje hobby - ale praktycznie każdy, aktualnie fascynujący go temat. Nawet u schyłku życia, kiedy nękały go fizyczne dolegliwości, brał udział w konwentach jako jeden z najaktywniejszych uczestników. W międzyczasie został prapradziadkiem i poślubił wieloletnią przyjaciółkę, Margo Skinner. W moim wstępie do The Best of Frilz Leiber opowiadałem, jak to 13 lipca 1973 roku moja żona „wydała wystawną kolację dla uczczenia pamięci E.R. Eddison, w rocznicę przekładu Lessinghama na Zimianwia. Tylko ci, którzy rozumieli, co to oznacza, zostali zaproszeni i mieli przybyć w przebraniu. Fritz uświetnił przyjęcie, będąc naszym najstarszym, najbardziej dowcipnym i najlepiej ubranym gościem”. Dzisiaj dodam jeszcze, że kiedy siedzieliśmy, on i ja, w ogrodzie mojego domu, czekając aż kolacja będzie gotowa, nadleciał i zawisł w powietrzu koliber, a my obserwowaliśmy go przez chwilę. Fritz zauważył, że ten ptaszek w Nowym Świecie to zupełna pomyłka; że coś tak doskonałego powinno być japońskie. Myśl ta żyje we mnie po dziś dzień, ponieważ jest bardzo charakterystyczna dla Fritza Leibera. David Hartwell TAK JAK TRZEBA Kiedy spoglądam wstecz, uderza mnie fakt, że Fritz Leiber od samego początku był wielkim pisarzem, począwszy od opowiadań fantasy, które publikował w Weird Tales, Unknown Worlds i Astounding. Umiejętność podejmowania wielkich pomysłów, prezentowanie dojrzałych charakterów zaplątanych w prawdziwe zawiłości życia, inteligentny sposób myślenia o religii, polityce i seksie zawsze tam były - jak również przytłaczająco wysoki stopień stylistycznego wyrafinowania. We wczesnym etapie swej kariery pozostawił daleko w tyle Philipa K. Dicka, Martina Amisa i Poula Andersena tylko przez napisanie The Man Who Never Grew Young („Człowiek, który nigdy nie odmłodniał”), historii jedynego zwykłego człowieka, który otrzymał życie wieczne - zmuszony, jednakże, przeżyć je do tyłu. „Zazdroszczę tym, którzy młodnieją. Marzę, by, zanim dojdę do kresu mych dni, strząsnąć z siebie mądrość i odpowiedzialność, rzucić się w wir miłosnych zapasów, oddać dech zapierającym ekscytacjom i popaść w totalną beztroskę”. Oto przykład, jaki dobry był wtedy i jakim pozostał. Pamiętam jak w 1950 roku (moje złote lata) pierwszy raz przeczytałem opowiadania Fritza Leibera. Zaintrygowany i podekscytowany, zawzięcie szukałem jego tekstów w starych wydaniach magazynów jak też wydań książkowych w księgarniach. Szczególnie podobały mi się jego opowiadania przedrukowane przez Judy Merril w zbiorze Najlepszych Prac Roku, ale moimi ulubionymi były Space-Time for Spńngers i The Big Time. Był jednym z wielkich SF, ale większość jego książek trudno było zdobyć. Dopiero w 1962 roku otrzymałem egzemplarz Gather, Darkness! i napisałem swoją pierwszą recenzję na temat książki SF. Miałem za sobą dziesięć lat poświęconych lekturze i znałem podstawowe fakty, powszechnie uznawane za prawdziwą historię gatunku. O Fritzu wiedziałem, że należał do „Kręgu Lovecrafta”, że w latach czterdziestych dostarcza! tytułów do Unknawn Worlds i Astaunding, że w latach pięćdziesiątych powrócił do pisania, ale że nie był, zasadniczo, powieścio-pisarzem. I że rdzenne rodzaje SF traktowały go nieco podejrzliwie, ponieważ w dużym stopniu poświęcił się fantasy i horrorowi (wtedy zaliczanym do niższych szczebli drabiny ewolucyjnej niż SF). Wykorzystałem swoje świeże wykształcenie uniwersyteckie, by omówić Gather, Darkness! w kategoriach dramatu epoki Jakuba I. Fritz był uprzejmy polemizować ze mną. Jego odpowiedź pomogła mi zostać tym nałogowym krytykiem, którym jestem dzisiaj. Zobaczyłem go po raz pierwszy na DISCONI w 1963 roku. To był mój pierwszy Światowy Konwent i byłem nieustająco podekscytowany obecnością legendarnych bohaterów, od Doca Smitha do Jamesa Blisha. Nie pamiętam okoliczności, lecz pamiętam wrażenie o człowieku, jego image. Fritz robił wrażenie; wyróżniał się w tłumie, jak przystało wybitnej postaci świata literatury. Fritz mierzył 6 stóp i 4 cale (tyle samo co Terry Carr, powiedział mi Terry w żartach, lecz z dumą) i był olbrzymem literatury fantasy, SF i horroru dwudziestego wieku. W ostatnich dziesięciu latach swego życia, choć przygięty wiekiem i tak słaby, że poruszał się na wózku inwalidzkim, uczestniczył jednak w konwentach SF. Słynny, dźwięczny głos mówcy, zawodowego aktora i kaznodziei, wydobywający się z ust łagodnego, starszego pana, niezmiennie zadziwiał uczestników ostatnich Konwentów Światowej Fantasy. Mam nadzieję, że fani i czytelnicy doceniają szczęście, które pozwoliło im spotkać Fritza w ostatnich lata jego życia. Jestem dumny z tego, że wspólnota SF potraktowała Fritza dość dobrze przed śmiercią, kiedy nie był już tą przystojną, charyzmatyczną postacią jak w latach 30-tych, 40-tych, 50-tych, 60-tych i nawet 70-tych. Tak jak jego mentor, H.P. Lovecraft (i drugi jego wzór, Robert E. Howard), Fritz był outsiderem (jak często się zdarza ludziom teatru). Na początku swym królestwem ogłosił fantasy fiction, po to by je przekształcić, najpierw znajdując nową formę gatunku miecza i magii, następnie pomagając stworzyć współczesny horror miejski i, jako trzeci element, pisząc pivotal stories w czasie rewolucji SF lat pięćdziesiątych, demonstrując superbohaterów lat czterdziestych i torując drogę nowym nastrojom: apatii, alienacji i erotyzmowi. Uważam za w pełni uzasadnione umieszczenie daty powstania pierwszych zarysów cyberpunku (cyberbeatu?) w wizjach przyszłości Fritza Leibera z lat 50-tych. Wszystko to osiągnął, zanim napisał opowieści Change War, zanim zaczął otrzymywać Hugo, Nebule i Nagrody World Fantasy i zanim został mianowany Wielkim Mistrzem przez każdą organizację, która przyznaje taki tytuł w naszych stowarzyszonych gatunkach. Nigdy nie zrobił wielkich pieniędzy, które należały mu się za Conjure Wife, Fafhrda i Szarego Kocura lub którekolwiek z opowiadań atmosferycznych. Jego twórczość zawęziła się do wąskiego strumyczka klejnocików, wtedy gdy bestsellery w gatunkach fantasy, horroru i SF stały się rzeczywistością. Z drugiej strony, bardzo lubił swoje mieszkanie w nie najlepszej dzielnicy San Francisco; zdecydował się tam mieszkać, choć mógł się przeprowadzić. W otoczeniu bohemy, poetów, biedaków, załamanych i wyobcowanych czuł się jak u siebie w domu. W pewnych okresach swego życia pił za dużo, jak wielu innych pisarzy. O swojej miłości dla fantasy, San Francisco, alkoholu i wielu innych rzeczach pisze wzruszająco w Our Idy of Darkness, gdzie Franz Weston, główna postać, jest zbeletryzowanym portretem autora. Ta książka stworzyła pierwszą okazję do wspólnej pracy, autora i wydawcy, ja zaś znalazłem przyjemność i bodziec w tym, że w końcu znalazłem się w gronie prawdziwych popleczników Fritza. Moim ostatnim takim zadaniem będzie dopilnowanie publikacji The Doings of Daniel Kesserich, świetnej lovecraftowskiej noweli, która zaginęła na wiele lat. Jest dojrzałą pracą Leibera z lat 40-tych, w tamtych czasach odrzuconą, najprawdopodobniej, z powodu swej objętości. „Ależ tak - powiedział Fritz, kiedy zadzwoniłem do niego by powiedzieć mu o znalezionym rękopisie. - Byłem ciekaw, co też się z nim stało”. Zajmujemy się dziedziną, w której częstokroć wyżej ceni się mgnienie czarów, grozy i przerażenia niż kunszt wykonania. Fritz był tym, który zawsze podejmował trud, by pisać dobrze, tak jak trzeba. W konsekwencji, stał się wzorem dla swych kolegów i wielu młodszych autorów, zwłaszcza w ostatnich dziesięcioleciach, kiedy to po raz pierwszy od lat 30-tych, fantasy i horror wyfrunęły spod opiekuńczego płaszczyka SF. Najwyższa wartość Fritza jest bardziej oczywista w retrospekcji, niż była uznana w czasie jego kariery, gdy każdego roku mógł się pojawić jakiś nowy ognisty pisarz SF, zawsze ważniejszy i bardziej wpływowy niż Fritz, ktoś nie posiadający ani połowy jego rzemiosła i wyobraźni, ktoś kto często znikał równie nagle, jak się pojawił. Zaś Fritz trwał. Jego dzieło wygląda bardziej znacząco dzisiaj niż 10 czy 20 lat temu. Żyjemy w epoce przemijania olbrzymów SF. Odszedł Fritz Leiber. Nasze wspomnienia i jego prace pozostały. Stephen King ŚWIAT BEZ FRITZA Uczucie przygnębienia na wieść o śmierci Fritza Leibera nie będzie, mam nadzieję, trwało długo. Jego zdrowie w ostatnich latach nie było najlepsze (chociaż nie dało się tego powiedzieć, czytając jego prace; pozostały równie dowcipne, interesujące i przepełnione uczuciem jak zawsze), a on miał już osiemdziesiąt jeden lat. Jednakże szok to tak naprawdę nie tylko reakcja po stracie dobrego przyjaciela i kolegi; sądzę, że bardziej jest to smutek i niemożność znalezienia sobie miejsca w świecie pozbawionym wpływów żyjącego człowieka. Tak, możemy się cieszyć, że Fritz dożył swych lat, a nie został podcięty w locie jak Charles Beaumont, Henry Kuttner czy H.P. Loyecraft, lecz to nie powinno umniejszać poczucia straty i z pewnością nie wypełni pustego miejsca w naszych szeregach, zajmowanego dotąd przez wysoką postać i inteligentną, kulturalną twarz Fritza. Nie ważne czy była to „dark fantasy”, „magical reality”, czy „literaturę of underside”, czy też którekolwiek modne właśnie określenie efektów naszej pracy; Fritz pisał cholernie dobre horrory, cholernie dobre kawałki SF, cholernie dobrą satyrę i jeszcze lepszą „fantasy” - a najlepsze było to, że od czasu do czasu udawało mu się wszystkie te gatunki połączyć razem, jak w powieści A Specter is Hunting Texas, opowiadaniach takich jak A Deskful of Girls i The Girl - with the Hungry Eyes, jak też w fascynującym i często niezmiernie wesołym cyklu opowieści o Fafhrdzie i Szarym Kocurze. Moim zdaniem, czytelnik uwzględni moje preferencje, tworząc swój własny sąd, najlepsze dzieła Fritza znajdują się wśród horrorów. Jego powieść Conjure Wife, wraz z brzemiennej wagi publikacją Richarda Mathesona pt Born of Man and Woman uformowały kolebkę, w której wykształciło się bajecznie żywe i bajecznie dochodowe stworzenie, które zwiemy dzisiaj współczesnym horrorem. Bez Conjure Wife nie byłoby Rosemary’s Baby ani The Stepford Wives, i prawdopodobnie bez Night’s Black Agents nie mielibyśmy Books of Blood ani Night Shift. Razem z Mathesonem i Robertem Blochem, Fritz Leiber troskliwie podtrzymywał płomień popularnego horroru w materialistycznych latach pięćdziesiątych, kiedy horrory Cthulhu i Nyarlahotep zostały wyparte przez bardziej światowe, termonuklearne wizje takich pisarzy jak Pat Frank, który był mccarthy’owską wersją Toma Clancy. Fritz i jego koledzy nie dokonali tego przypadkiem, ani za sprawą czarów; uczynili to, przystrajając szkielet starodawnego zła w ciało nowoczesnego życia, które nastało w Ameryce po drugiej wojnie światowej, w banalną epokę Lucy i Desi. Jednakże najznakomitszą cechą dzieła Fritza była jego zdecydowana odmowa zapadnięcia w ciszę albo popadnięcia w samonaśladownictwo. Nie cieszyła go rola kuratora, chciał być innowatorem, wpływać na rozwój gatunku długo po tym jak horrory stały się podporą supermarketów i księgarń. Powieść Fritza Our Lady of Darkness (rozszerzenie rozsadzającej umysł noweli The Pak Broum Thing) wydana w 1977 roku od nowa zdefiniowała dziedzinę dla tych z nas, którzy chcieli posłużyć się nią dla odzwierciedlenia naszych bardzo prawdziwych i bardzo racjonalnych obaw o kulturę, życie i przyszłość. W Our Lady of Darkness Fritz Leiber założył, że miasto może stać się naprawdę „żywe” i w ten sposób stworzył rodzaj wysublimowanej tęczy, na której jednym krańcu znalazł się Jorge Luis Borges, a H.P. Lovecraft na drugim. Było to brawurowe przedstawienie w wykonaniu człowieka zbliżającego się do siedemdziesiątki, i to w dziedzinie, w której najlepsze prace pisarze tworzą do trzydziestki. Spotkałem Fritza na konwencie w późnych latach siedemdziesiątych, lecz każdy, kto kiedykolwiek brał udział w takiej imprezie jako gość honorowy (nawet w tamtych, względnie spokojnych czasach), powie Warn, że nawiązanie dialogu w takich warunkach jest śmiechu warte. Następne, bardziej zadowalające spotkanie miałem z Fritzem trzy lata później w jego ukochanym San Fransisco. W czasie tournee zatrzymałem się w hotelu Marka Hopkinsa. Dostałem numer telefonu Fritza od Kirby McCauley, zadzwoniłem i zastałem go w domu (wydaje mi się, że Fritz mieszkał wtedy w dzielnicy o nazwie Geary - dosłownie za rogiem). Zapytałem, czy miałby ochotę wpaść do hotelu na drinka, a on zgodził się od razu. Świetnie pamiętam, jak zobaczyłem go, kiedy wszedł i stanął w drzwiach baru, rozglądając się przez chwilę. Zadziwiająco wysoki i szczupły, sylwetką kojarzył się z Borisem Karloffem. Spostrzegł mnie, zamachał powykrzywianą ręką w geście powitania i ruszył w moją stronę. Odbyliśmy tego popołudnia cudowną pogawędkę, i to, co szczególnie utkwiło mi w pamięci, to jego uprzejmość i nienasycona ciekawość... ciekawość pisarza, tak, lecz bardziej jeszcze ciekawość autora utworów fantasy, nieograniczona i niewinna jak u dziecka. Pamiętam jeszcze coś. Popijałem piwo, choć zazwyczaj czekam by minęła piąta, lecz tamten dzień był dla mnie szczególnie trudny. Fritz zgodził się tylko na tonik z plasterkiem cytryny. Nieco drżącą dłonią uniósł szklankę i stuknął nią o moją, zanim zabrał się do picia. Kiedy zapytałem, czy chciałby coś mocniejszego, potrząsnął głową, uśmiechając się tym swoim łagodnym uśmiechem spod uchylonych powiek, który widuje się na tak wielu jego zdjęciach. - Nie - powiedział. - Obecnie nie piję alkoholu. Osiągnąłem wiek, w którym muszę dbać o siebie. Wierzę, że jeśli będę dbał o siebie, może utrzymam się jeszcze przez jakieś siedem lat. Może dziesięć. Tamta rozmowa w barze hotelu Marka Hopkinsa miała miejsce w 1982 roku i przyszło mi do głowy, kiedy usiadłem, żeby napisać ten mały wspominek, że otrzymał całe dziesięć lat... i wykorzystał je. Żegnaj, Fritz. Jeżeli istnieje druga strona, mam nadzieję, że pozwolisz postawić sobie drinka lub dwa, z alkoholem lub bez, kiedy już tam dotrę. W międzyczasie, wszyscy Twoi towarzysze i koledzy tęsknią za Tobą. Nie było wcześniej pisarza takiego jak Ty, i nie będzie. Frederik Pohl NIECH SIĘ STANIE FANDOM Przełożyła Elżbieta Gepfert W 1992 roku przedstawiciele Science-fiction and Fantasy Writers of America w głosowaniu przyznali tytuł Wielkiego Mistrza Frederikowi Pohlowi. Ta szczególna kategoria Nagrody Nebula jest wyróżnieniem rzadkim i zaszczytnym, wyrażającym uznanie dla całokształtu osiągnięć na polu fantastyki. Zgodnie ze statutem SFWA, może być przyznawana nie częściej niż sześciokrotnie w ciągu dziesięciolecia. Trudno sobie wyobrazić właściwszy i bardziej satysfakcjonujący wybór na Wielkiego Mistrza niż Frederik Pohl. Urodzony w Nowym Jorku 26 listopada 1919 roku, Pohl dorastał w złotym wieku SF i pełnił na polu fantastyki wszelkie możliwe funkcje: fana, agenta, wydawcy magazynu, autora opowiadań i powieściopisarza. W 1977 otrzymał Nagrodę Nebula za powieść „Człowiek plus”, a w roku następnym zdobył Nebulę, Hugo i nagrodę im. Johna W. Campbella za Gateway. Jak określił to Robert H. Wilcox w swej książce „Pisarze science fiction dwudziestego wieku”, „Frederik Pohl jest gwiazdą pośród gwiazd. Kształtował i uszlachetniał literaturę science fiction jak chyba nikt inny”. Na pierwszych stronach powieści „Jaka była przyszłość” - zachwycająco skromnej autobiografii Pohla - udało mu się osiągnąć coś niezwykłego: szczegóły własnej nostalgii uczynił uniwersalnymi, jakby każdy z nas żywił miłość dla SF ery kryzysu. Dzieciństwo Pohla stało się dzieciństwem nas wszystkich, jego uczucia naszymi uczuciami. Poniższy fragment „Niech się stanie fandom” jest moją próbą skondensowania drugiego i trzeciego rozdziału „Jaka była przyszłość” w skrótową, ale pełną wspomnień kronikę narodzin amerykańskiej science fiction. Jeśli widoczne są cięcia, to z mojej winy. Jeśli rozbłyskuje w tekście radość i podniecenie wczesnych dni SF, chwała należy się Wielkiemu Mistrzowi Frederikowi Pohlowi. Na początku był Hugo Gernsback i stworzył Amazing Stories. A kiedy nadszedł czas, jakieś trzy lata później, kryzys przygniótł kraj i Hugo stracił Amazing w wyniku wykupu akcji, i wtedy stworzył Air Wonder Stories i Science Wonder Stories, spojrzał na nie i stwierdził, że są niepełne, więc połączył je, by stały się jednym ciałem i nazwał je Wonder Stories. I spojrzał Hugo na wyniki sprzedaży Wonder Stories i zadumał się głęboko, dlaczego są takie niskie. I wtedy Głos przemówił do niego: „Hugo, przyciśnij tych czytelników”, więc stworzył Ligę Science Fiction i tak zrodził się Fan dom. Gdyby nie powstała Liga Science Fiction, trzeba by ją wymyślić. Czas dojrzał. We wczesnych latach trzydziestych los czytelnika SF był smutny i samotny. Nie było nas wielu, nie znaliśmy się i nie mogliśmy ze sobą rozmawiać. Kilku aktywistów próbowało coś zorganizować: wynotowywali adresy z kolumny listów magazynów science fiction i tworzyli małe kluby korespondencyjne, ale największy z nich miał najwyżej kilkunastu członków. Reszta trwała w bezustannej świadomości życia we wrogim świecie. Hordy niewiernych nie tylko nie interesowały się science fiction, ale wręcz z niej drwiły. Z punktu widzenia Gernsbacka, to, co miał na sprzedaż, było produktem, który sporo ludzi bardzo pragnęło zdobyć, ale większość nie przyjęłaby go nawet za darmo. Niewiele mógł zrobić, by zdobyć nowych czytelników, jednak uświadamiał sobie, że sporo ludzi znajduje się na pograniczu. Od czasu do czasu kupują numer Wonder Stories, a przez to stają się jego głównym celem. Problem w tym, że nie wyrobili sobie tak potrzebnego comiesięcznego uwarunkowania. No cóż, arytmetyka tego układu nie była trudna. Jeśli siedemdziesiąt procent czytelników, którzy kupowali średnio trzy numery rocznie, kupowałoby każdy numer, sprzedaż uległaby potrojeniu. Na to liczył Hugo, zakładając Ligę Science Fiction: na dopływ pieniędzy, na wzmocnienie lojalności czytelników. To, na co liczyliśmy my, fani, to był Raj. Zapisałem się od razu, gdy tylko pojawiła się notatka, ale i tak otrzymałem numer 490. Nie przeszkadzało mi to. Byłem podniecony myślą, że jest 489 podobnych do mnie. Przez całe życie widziałem tylko jednego czy dwóch. Ogłoszenie obiecywało, że powstaną oddziały we wszystkich większych miastach. Wiadomości klubowe będą publikowane w każdym numerze magazynu, a członkowie będą mogli wymieniać listy - ależ zabawa! Hugo obiecał nawet, że będą członkowie zagraniczni. Wyobraźcie sobie dyskusję o Spacehounds of IPC czy The Man Who Awoke z kimś, kto mieszka w Anglii albo w Australii! Wyobraźcie sobie wstąpienie do oddziału, siedzenie w pokoju pełnym ludzi, którzy wiedzieli, o czym mówisz, używając takich terminów jak „maszyna czasu” czy „miotacz promieni”. I nie śmiali się z tego! Wyobraźcie sobie, że znacie ludzi, którzy nie uważają science fiction za śmieci. To smutne, ale na dłuższą metę Liga Science Fiction niewiele pomogła Wonder Stories. Czytelnicy wstępowali do niej, ale nie przyciągali nowych, a ci, którzy się przyłączyli, i tak kupowali wszystkie numery. Magazyn radził sobie jakoś jeszcze przez kilka lat, odsuwając terminy płatności i płacąc autorom głodowe honoraria, o ile w ogóle im płacił. Pod koniec dekady został sprzedany Thrilling Group. Ale choć LSF Gernsbackowi właściwie nie pomogła, bardzo wiele zrobiła dla nas, uległych niezwykłemu urokowi science fiction. Przeszliśmy z komórki do fandomu, a to prowadziło wprost do takich grupowych orgii jak dzisiejsze worldcony, gdzie tysiące ludzi otwarcie celebrują SF. Całkiem przypadkiem spotkałem wcześniej jednego czy dwóch fanów. Jeden z nich to chłopiec z mojej klasy w szkole publicznej numer 9 na Brooklynie. W tej klasie wszyscy byliśmy sobie bliscy, albowiem jednoczył nas wspólny lęk. Nasza nauczycielka, Maude Mary Mahlman, miała dwa i pól metra wzrostu, dzikie usposobienie, a w dodatku posiadała złożone oczy, jak mucha, więc nawet gdy z pozoru patrzyła na tablicę czy na okno po drugiej stronie klasy, przynajmniej jeden segment był nieprzerwanie wpatrzony we mnie. Sama nam to powiedziała, a wierzyłem w każde jej słowo. Do czasu. A potem powróciła mi odwaga. Pod koniec semestru nauczyłem się marzyć i jednocześnie wyglądać na zajętego. Napisałem nawet krótkie opowiadanie SF, moje pierwsze, na jej oczach, w pewien senny majowy poranek na lekcji angielskiego. (Opowiadanie miało jakiś związek z Atlantydą. Tyle tylko pamiętam, poza tym, że było okropne). W tej samej klasie, niedaleko mnie, siedział Owen Jordan. Mieszkał też w pobliżu. Wracaliśmy do domu razem, czasami wpadaliśmy do niego lub do mnie, żeby zagrać w szachy. To on zwrócił mi uwagę na magazyn, o którego istnieniu nie miałem pojęcia: Astounding. Pierwszy numer, jaki mi pożyczył, miał na okładce ilustrację do „Manape Potężnego” i tak byłem naiwny (czy zdesperowany), że przeczytałem tylko to opowiadanie i zwróciłem mu magazyn. Dopiero wtedy powiedział mi, że wszystkie inne też należą do science fiction. Wkrótce potem straciliśmy kontakt. Skończyłem szkołę podstawową i poszedłem do Brooklyn Tech. Żadna szkoła średnia nie specjalizowała się w science fiction, a tak naprawdę tylko to mnie interesowało. Nie było nawet takiej, która kształciłaby naukowców... Szkoda, gdyż mam wrażenie, że spodobałby mi się zawód fizyka czy astronoma. Była tylko Brooklyńska Szkoła Techniczna. Podobno wykładali tam różne nauki techniczne, a nauka i technika to elementy fantastyki naukowej. Poza tym była to dobra szkoła i wymagała egzaminów wstępnych, co przemawiało do mojej dwunastoletniej, snobistycznej duszy. Brooklyn Tech była w dziedzinie szkół średnich koncepcją rewolucyjną. Miała za zadanie sprawnie kształcić techników. W1932 roku jej budynek wciąż stał nie ukończony, dlatego zajęcia odbywały się chwilowo w kilku starych szkołach i jednej porzuconej fabryce w pobliżu mostu Manhattan, gdzie umieszczono laboratoria i warsztaty. Nasza pracownia znajdowała się w Aneksie 1. Kiedy go zbudowano (przypuszczalnie w czasie wojny secesyjnej, a może punickiej), nosił miano Brooklyn PS 1. Była to chyba najbardziej obskurna budowla, w jakiej kiedykolwiek spędziłem dłuższy czas. Toalety były zapchane i brudne. Cieknące rury zostawiały białe nacieki na ścianach. System ogrzewania był czystą kpiną, a działo się to w lutym 1933, zimnym jak wszyscy diabli. Na szczęście tylko część zajęć mieliśmy w Aneksie 1. Około południa przenosiliśmy się do Aneksu 5, o wiele nowszego i przytulniejszego budynku tuż obok placu zabaw, sześć czy siedem przecznic zamarzniętej drogi dalej. Po południu miałem lekcje w głównym budynku, niegdyś fabryce, po drugiej stronie nieskończonego strumienia ciężarówek na Flatbush Avenue. Po pierwszych kilku dniach zauważyłem, że biegam między ciężarówkami w towarzystwie wciąż tego samego chudego chłopaka w okularach. Był całkiem podobny do mnie, a właściwie o wiele przystojniejszy ode mnie, i okazał się fanem science fiction. Nazywał się Joseph Harold Dockweiler, z czego nie był zbyt zadowolony i po kilku latach zmienił nazwisko na Dirk Wylie. Dirk był przyjacielem, jakiego każdy powinien znaleźć. Zainteresowania mieliśmy podobne, ale nie identyczne. Byliśmy mniej więcej w tym samym wieku, niemal na takim samym poziomie rozwoju, dlatego też w tym samym czasie odkrywaliśmy te same rzeczy: dziewczęta, papierosy, alkohol, czytanie science fiction. Gdyby porównać schematyczny diagram osobowości Dirka i mojej, prawie wszystkie punkty zgadzałyby się idealnie. Po jednej stronie różniło nas moje rosnące zainteresowanie polityką i społeczeństwem, co Dirkowi wydawało się mało ciekawe, a po drugiej jego zainteresowania bronią i samochodami, które dzieliłem w najlepszym razie bez zapału. Dirk mieszkał w Queens Village, godzinę drogi od szkoły metrem i autobusem. Tak jak ja był jedynakiem. Jak ja nie miał bliższych kontaktów z dzieciakami z sąsiedztwa. Jak ja miał tolerancyjną rodzinę, która nie wtrącała się w jego sprawy. I jak ja miał Kolekcję. Posiadanie Kolekcji to jeden z klasycznych syndromów fandomu. Kolejnym są próby pisania, i ten syndrom Dirk również dzielił ze mną. Odkryliśmy to wszystko w ciągu tygodnia po pierwszym spotkaniu, po czym bez żadnych wątpliwości stało się jasne, że póki nic się nie zmieni, my, dwaj samotnicy, zostaniemy Najlepszymi Przyjaciółmi. Kiedy byłem już w przedostatniej klasie Brooklyn Tech, ukończono wreszcie nowy budynek, i tam się przenieśliśmy. Wydawał nam się tak nowoczesny i wspaniały! Miał cztery czy pięć pięter, salę gimnastyczną na dachu, lśniące czyste laboratoria zamiast porysowanego cynku starej fabryki, aulę z klimatyzacją i salę kinową. Mieliśmy nawet własną radiostację. Piękny Fort Green Park leżał po drugiej stronie ulicy, a o pięć minut drogi piechotą znajdowało się serce Brooklynu. Atrakcja była zbyt silna, by się jej oprzeć. Dirk i ja chodziliśmy tam każdego popołudnia, odwiedzając teatr burleski, kino albo po prostu spacerując. Opowiem wam o Brooklynie. W pierwszym okresie istnienia nie była to podbita prowincja Nowego Jorku. Brooklyn był konkurentem. Ta konkurencja nie ustała nawet po połączeniu dwóch miast. Brooklyn miał własną drużynę baseballa (Dodgers), własny system bibliotek (lepszy od nowojorskiego pod każdym względem, może z wyjątkiem katalogów na Fifth Avenue), własne parki (kiedy Frederick Law Olmsted zaprojektował Central Park na Manhattanie, wykorzystał doświadczenia na Brooklynie i założył jeszcze piękniejszy Prospect Park), własne muzea, a nawet własne zoo. Brooklyn miał własne supermarkety - Namma, Loesera, A&S - i myślę, że były ładniejsze i prawie tak duże jak Macy’s czy Gimbels. Brooklyn miał cztery czy pięć kin premierowych, w tym Brooklyn Paramount, świątynię o marmurowych schodach, dorównującą przepychem każdej innej na świecie, przynajmniej do czasu otwarcia Radio City Musie Hali. Przy Fulton Street były nawet prawdziwe teatry z takimi samymi afiszami jak w Bostonie czy Chicago. Grywano tam sztuki z Broadwayu, po zakończeniu przedstawień w Nowym Jorku. Czasami nawet trupy z Broadwayu trafiały tam wcześniej, zanim zaryzykowały występ w metropolii za rzeką. Wszystkie te cuda, sklepy, pokazy, księgarnie i burleski, parki i place zabaw były w naszym zasięgu. A jeśli znudził się Brooklyn, Nowy Jork był tuż za mostem. Często przechodziliśmy przez East River i szliśmy Broadwayem aż do Union Square, żeby sprawdzić, co jest w antykwariacie i w sklepach na Fourth Avenue. Szkoła nie mogła z tym konkurować. Poza jej murami uczyliśmy się świata. Który się zmieniał. Kryzys trwał, ale tydzień czy dwa po moim spotkaniu z Dirkiem urząd prezydenta objął Franklin Delano Roosevelt. Mówiło się o nowym ładzie. Na naszych oczach społeczeństwo zmieniało się w coś całkiem innego. Tak samo jak nauka. Nie tylko w magazynach SF, ale nawet przez radio słyszeliśmy o takich rzeczach jak względność czy rozszerzający się wszechświat. Świat zdawał się przynajmniej mechanicznie zanurzać w science fiction tak samo głęboko jak ja i Dirk. Aeroplany stały się zwykłym widokiem na niebie, a przecież jeszcze kilka lat temu pojawienie się któregoś z nich było wystarczającym powodem, by gospodynie zostawiały nie domyte naczynia i wybiegały popatrzeć. Były też sterówce i nowy Empire State Building, prawie pół kilometra cegieł sięgających w górę aż do nieba. Na szczycie miał maszt do cumowania sterowców (czy też dla King Konga, żeby miał się czego trzymać). W naszej szkole, Brooklyn Tech, był chłopak, który naprawdę latał - tak, miał prawdziwą licencję pilota, kręcił śmigłem, startował, lądował, opowiadał historie, jak to można wejść w niewidoczne wirujące śmigło i zanim się człowiek zorientuje, jest już pocięty na kawałki. Mówił o trudnych lądowaniach we mgle i burzy. Śniłem o tym, że zdobywam własny samolot, najlepiej którąś z tych maszyn z Wonder Stories o jaskółczych ogonach, skrzydłach w kształcie serca, albo z magnetycznym napędem, a potem wyzywam kolegę na wyścig i pokonuję go bez trudu. Wiedziałem, że to tylko fantazja. Ale czym jeśli nie fantazją zajmował się on sam co sobotę na lotnisku Floyda Bennetta? Jak nie zdarzyło się to nigdy w historii rasy ludzkiej, cały świat spoglądał w przyszłość. A zwłaszcza Dirk i ja. A szczególnie poprzez science fiction. Kiedy pojawiła się Liga Science Fiction, obaj natychmiast wysłaliśmy formularze i prawie że odwrotną pocztą dostałem kartkę od człowieka, który przedstawił się jako George Gordon Clark. Jak oświadczył, był członkiem Numer l Ligi Science Fiction. Co więcej, otrzymał uprawnienia, by stworzyć Pierwszy Oddział. Zostałem zaproszony na pierwsze spotkanie. Było to późnym wieczorem i godzinę drogi metrem od domu, ale nie zrezygnowałbym z tego za skarby świata. Kiedy G.G. Clark organizował Brooklyńską Ligę Science Fiction, nie sądzę, żeby wiedział, w co się pakuje. Clark był osobą dorosłą, chyba sporo po dwudziestce. Miał pracę i Kolekcję, na widok której nawet Dirk pozieleniał. Był w niej nie tylko każdy numer każdego magazynu science fiction, który kiedykolwiek opublikowano, ale też wyglądały one tak świeżo, jakby były kupione przed chwilą w sklepie na rogu, a nie wygrzebane gdzieś w antykwariacie. Clark miał nawet kilka edycji z błędami, na przykład egzemplarz Amazing Stories, gdzie nie wydrukował się kolor czerwony i cała okładka była w upiornych zieleniach i błękitach. Miał też więcej książek SF, niż w życiu widziałem w jednym miejscu, a nawet fanowskie pisemka SF, o których jeszcze dotąd nie słyszałem. Myślę, że Clark był nie całkiem zachwycony tymi podrostkami, którzy zjawili się w odpowiedzi na jego pocztówkę. Wszyscy byliśmy ponad dziesięć lat młodsi od niego. Oprócz jednego - Arthura Selikowitza, wysokiego, chudego młodego geniusza, który wkrótce potem, w wieku trzynastu lat wstąpił do Rensselaer Polytechnic Institute - nikt z nas nie miał jeszcze jedenastu lat. Na pierwszym spotkaniu przede wszystkim wybraliśmy Clarka przewodniczącym. Nie było innego wyjścia. Nie tylko przewyższał nas wszystkich rangą (Członek Numer 1), ale to był jego lokal. Spotykaliśmy się czasem w jego bibliotece w piwnicy (gdzie pozwalał nam dotykać swojej Kolekcji tylko pojedynczo i zawsze krążył czujnie dookoła), a czasem w wynajętej klasie pobliskiej szkoły. Termin „pobliska” dotyczył oczywiście Clarka. Cała reszta musiała podróżować milami. Nie pamiętam za dobrze, co robiliśmy na tych spotkaniach; przypuszczam, że to z powodu tego, że robiliśmy niewiele. Odczytywaliśmy porządek dzienny, wprowadzaliśmy poprawki do regulaminu i właściwie nic więcej. Po pewnym czasie postanowiliśmy opublikować własny powielaczowy magazyn. Zostałem jego wydawcą (jak sądzę, przede wszystkim dlatego, że miałem maszynę do pisania) i tam po raz pierwszy moje słowa ukazały się w druku. Od wielu lat nie widziałem już kopii „Brooklyńskiego Reportera” i wątpię, czy wart był czytania, ale wtedy wydawał mi się niezwykle ekscytujący. Moje teksty docierały do czytelników w całym kraju! (Niewielu czytelników, ale w sensie geograficznym dość rozprzestrzenionych.) Ludzie, których w życiu nie widziałem, pisali listy z komentarzami do moich artykułów! My, fani science fiction, najbardziej chcieliśmy ze sobą rozmawiać: o fantastyce, o świecie. Regulamin nie przewidywał takich działań, dlatego wytworzyliśmy tradycję spotkania po spotkaniu. Przez mniej więcej godzinę trzymaliśmy się zasad parlamentarnych, a potem my, żołnierze, żegnaliśmy się z naszym dowódcą i całą grupą ruszaliśmy na najbliższą stację kolejki. Tam stawaliśmy obok automatu ze słodyczami. Miało to trzy cenne zalety: gwarantowało nam nieoficjalną atmosferę rozmowy, dostarczało lodów i pozwalało pozbyć się G.G. Clarka, tak że my, dzieciaki, zostawaliśmy sami. Jedyną wadą było to, że musieliśmy opuszczać spotkania dość wcześnie, jako że żaden z nas nie był dość dorosły, by włóczyć się do późna po ulicach. Jednak biorąc pod uwagę, co działo się na spotkaniach regulaminowych, nie było to szczególne poświęcenie. Jedynym, co jest potrzebne do publikacji fanzinu to wola, aby go stworzyć, być może także dostęp do czyjegoś powielacza, ale z pewnym wysiłkiem można się obyć i bez tego. Istniały fanziny pisane przez kalkę z nakładem ograniczonym do tylu kartek, ile można wkręcić w maszynę do pisania. W rezultacie wiele takich pisemek nie było interesującą lekturą nawet według norm człowieka, który tam pisał („O rany, koledzy, ależ tu bzdury wypisuję, no nie?”), i nawet niechętny odbiór niekoniecznie oznaczał koniec publikacji („O rany, chłopcy, ostatnio mocno nam dołożyliście, ale co tam, pracujemy dalej”). Nieważne, jak mało skuteczny w kształceniu cnót społecznych wydaje się fanzin wam i mnie. Zawsze jednak ma jedną ważną cechę: kształci osobę, która go publikuje. Ray Bradbury zaczynał w fanzinach, tak samo jak parudziesięciu innych czołowych pisarzy science fiction. Kiedy chwyciłem w ręce ster „Brooklyńskiego Reportera”, nie uważałem tego za ćwiczenie. Traktowałem to jak zabawę, trochę ryzykowną, gdyż stwierdziłem, że mogę wyjść na durnia w sposób o wiele bardziej publiczny niż mógłbym to zrobić wcześniej. Ale jednak jako przyjemną zabawę. To, co drukowaliśmy, ograniczało się do rzeczy, które nas interesowały. A chociaż w sposób świadomy nie rozważaliśmy prawdopodobieństwa, że materiał będzie interesujący także dla innych, którzy - mieliśmy nadzieję - zostaną naszymi czytelnikami, była to jednak dobra szkoła redaktorska. Drukowaliśmy wiadomości o tym, co się dzieje w klubie („Na ostatnim spotkaniu było ośmiu członków; przyłączył się Joseph Harry Dockweiler”), recenzje profesjonalnych magazynów („Najnowsze opowiadanie Van Manderpootza mówi o profesorze, który miał okulary, przez które widział przyszłość. Ten bezsensowny pomysł ratuje tylko komiks Weinbauma”), plotki o zawodowcach („Doc Smith właśnie zakończył matematyczne obliczenia do następnej powieści cyklu Skylark, która ma prawie trzysta stron”) i listy. A tak, listy, masa listów... W wielu magazynach były to chyba najciekawsze teksty. Niektóre z nich, tak jak ukazujący się bardzo długo Voice ofthe Imagi-Nation z Zachodniego Wybrzeża, drukowały wyłącznie listy. Publikowaliśmy też amatorskie opowiadania i wiersze. Były zwykle - i to nie bez powodu - odrzucane przez wszystkie profesjonalne magazyny. Czasami były to teksty, dla których chyba nie istniał odpowiedni rynek. Ulubionym z publikowanych przeze mnie fanzinów pozostał do dziś maleńki, formatu A6, drukowany na powielaczu Mind of Man. Zajmował się głównie zabawą w słowa. Mind of Man był mały, ukazywał się rzadko i zmarł młodo, ale uwielbiałem go. Zawartość miała coś wspólnego z Lewisem Carollem i całkiem sporo z Jamesem Joyce’em (jego aktualna proza, później nazwana Finnegans Wake, drukowana była w częściach w dziwacznym, małym magazynie zwanym transition). W Mind of Man ukazywała się też od czasu do czasu fantastyka, ale trzeba było dobrze się przyjrzeć, by ją odnaleźć. Tak wtedy, jak i teraz nie ma żadnej reguły twierdzącej, że treść fanzinu SF musi mieć z SF cokolwiek wspólnego. Sam pisałem prawie wszystko, co tam zamieszczałem, między innymi sporo... hmmm... poezji. Tak to nazwijmy... Nekroptyczne życie w rozkoszy czwartkowej Rozkwita w żelaznych mięśniach robotnika Kiedy psy ogromne, miejscy rozbitkowie Złocistą uryną całują trawniki. Mam wrażenie, że liczba czytelników Mind of Man była dwucyfrowa - licząc tych, którzy pożyczali od znajomych. I byli tacy, którym się podobał. Nawet później, ludzie czasem cytowali z pamięci wiersze z Mind of Man, co zawsze mi niezwykle pochlebiało. Kiedy plamiliśmy sobie palce farbą drukarską z powielaczy, stale kierowaliśmy nasz wzrok na magazyny profesjonalne. Wydawały nam się Niebem. Jestem pewien, że dla ich wydawców i pisarzy wyglądały o wiele mniej niebiańsko. Kryzys wciąż nam towarzyszył, nie oszczędzając nikogo, żadnego człowieka ni magazynu. Ale wyobraźcie sobie, nawet po pół centa za słowo, opowiadanie na pięć tysięcy słów mogło przynieść jego autorowi dwadzieścia pięć dolarów. Dwadzieścia pięć dolarów to było akurat tyle, ile moja matka zarabiała tygodniowo - suma, która utrzymywała nas oboje przy życiu. Ale, oczywiście, nie chodziło tu tylko o pieniądze. Tak więc pisałem i wysyłałem opowiadania. Szczerze mówiąc, niewiele z nich ukończyłem. Pisałem początek, czytałem go, uznawałem, że jest okropny, i wyrzucałem. Bez wątpienia miałem rację, gdybym jednak wiedział to, co wiem dzisiaj, zmusiłbym się do kończenia tych tekstów, choćby dla praktyki i dyscypliny. Z wieluset kartek papieru, które w latach trzydziestych pokryłem maszynowym pismem, tylko kilkadziesiąt zawierało skończone opowiadania, zwykle bardzo krótkie. Z nimi w ręku zaatakowałem profesjonalnych wydawców. Tradycyjnym, najlepszym sposobem oddania opowiadania do druku, wtedy i teraz, jest wysłanie go pocztą. Oczywiście, kosztuje to z dziesięć centów w każdą stronę za jeden tekst. Szybko uświadomiłem sobie, że za połowę tej kwoty mogę dotrzeć metrem do biura wydawcy i oddać tam tekst osobiście, kosztem niewartych wspomnienia kilku godzin mojego czasu. Astounding poszło na śmietnik jako element sieci Claytona, ale Street & Smith wykupił resztki i magazyn wrócił na rynek. Redaktorem naczelnym był człowiek nazwiskiem F. Orlin Tremaine, a biura mieściły się w walącej się starej ruderze przy Seventh Avenue, jedną przecznicę od magazynu odzieżowego Barneya. Nie mam pojęcia, kiedy ten budynek był nowy, przypuszczam, że gdzieś w środkowej jurze. Na dolnych piętrach stłoczono prasy drukarskie, które podczas pracy wstrząsały całą budowlą. Budynek miał hydrauliczną windę. Żeby jechała w górę albo w dół, operator musiał pociągnąć za linę na zewnątrz samej klatki. Straż pożarna już dawno uznała ten budynek za niebezpieczny, dlatego palenie było surowo zabronione. (Co nikogo nie powstrzymywało, a jedynie trochę utrudniało życie. Kiedy redaktorem został John Campbell, trzymał na biurku miedzianą popielniczkę - miedzianą, gdyż miedź jest dobrym przewodnikiem ciepła; wsuwał ją do szuflady, gdy system ostrzegania alarmował o obecności strażaka). Żeby dostać się z recepcji do gabinetu któregoś z redaktorów, trzeba było chodzić w górę i w dół po schodach, przeciskać się obok bel papieru, magazynowanych tu dla maszyn z parteru, i wdychać fascynujące zapachy farby drukarskiej i gnijącego drewna. Kilka razy nie przedostałem się poza recepcję. Przy pierwszej próbie przyjął mnie nieśmiały młody asystent Tremaine’a; wziął maszynopis z moich niezgrabnych, młodych dłoni, przerzucił go i oświadczył, że nie ma mojego nazwiska i adresu wypisanego w prawym górnym rogu na pierwszej stronie. Wyjaśniłem, że jest na ostatniej stronie. Niech będzie, stwierdził, ale powinien być na pierwszej. Zauważył też, że standardowy papier maszynowy ma osiem i pół na jedenaście cali i jest biały, podczas gdy kartki używane przeze mnie są dłuższe i mają cienką niebieską linię wzdłuż lewego marginesu. Przeprosiłem za to. (Nie zdradziłem mu powodów. Moja mama pracowała wtedy w biurze adwokackim i stamtąd przynosiła mi do domu ich papier.) Pozwolił mi jednak zostawić opowiadanie, a w tydzień czy dwa później dostałem pocztówkę za centa od Street & Smith, z informującą, że czeka na odbiór. Kartka była wydrukowana, z czego wydedukowałem, że nie jestem jedynym pisarzem, który ma więcej czasu niż pieniędzy na znaczki. Przez lata dostałem mnóstwo takich kartek. Tremaine nigdy nie kupił ode mnie ani słowa, nawet się do tego nie zbliżył. Ale załatwiał to miło. Po pierwszych kilku opowiadaniach zaczął zapraszać mnie do gabinetu na pogawędkę, a pod koniec swojego panowania nawet stawiał czasami lunch. Nie mogę wam opisać, jak bardzo mi to pochlebiało i jak bardzo dzięki temu urosłem we własnych oczach, jak i w oczach swoich fanów. Bóg jeden wie, co on z tego miał. Ponieważ wydawałem wtedy kilka fanzinów, całkiem możliwe, że przez pomyłkę wziął mnie za kogoś ważnego wśród czytelników. Ale właściwie w to nie wierzę. Myślę, że Tremaine był po prostu miłym facetem. Był też niezłym redaktorem. John Campbell jest bogiem, któremu oddajemy cześć w panteonie Astounding, ale Tremaine też wykonał kilka sprytnych posunięć. Nie jego wina, że kiedy przyjmował tę pracę, wcale się nie znał na science fiction; Street & Smith kupili magazyn i przekazali mu go jako pracę do wykonania. To wszystko. Jak mógł, starał się uczyć, i to mu się udało. Publikował czasem niewiarygodne śmieci. Sam nawet napisał kilka najbardziej paskudnych kawałków, tak przynajmniej głosiła fama: „Warner Van Lorne” - jeden z najczęściej spotykanych w magazynie autorów, to podobno sam Tremaine. Ale wykonał kilka mądrych ruchów, między innymi zatrudnił Johna Campbella, a kiedy sam przeniósł się wyżej, zrobił go swoim następcą. Lubiłem Tremaine, szanowałem go, tęskniłem za nim, kiedy odszedł, i zastanawiałem się, czy ten szczeniak Campbell kiedykolwiek dorówna swojemu poprzednikowi. Tremaine nie był naukowcem, dlatego w okresie jego panowania Astounding często drukowało jakieś śmieszne horrory, ale zaletą tego defektu było to, że ukazywał się tam czasem fascynujący materiał, którego nie tknąłby nikt z jako takim przygotowaniem naukowym. Nie tylko opowiadania. Astounding wydrukowało prawie kompletne dzieła Charlesa Forta w postaci nie mającego końca serialu: zbiory niezwykłych, niewyjaśnionych wydarzeń - kijanki spadające z nieba czy dziwne światła statków powietrznych, obserwowane jeszcze zanim statki powietrzne zostały wynalezione. Wzloty fantasy w Astounding Tremaine’a, były przyjemną odmianą po prymitywnej mechanice Wonder Stories Gernsbacka i ciężkostrawnym, koturnowym Amazing T. O’Conora Sloane’a. Mimo to, jako że Astounding nie chciało kupować tego, co miałem na sprzedaż, składałem też propozycje innym. Wonder Stories było magazynem pełnym szpilek wtykanych konkurencji, takich na przykład jak długa lista opowiadań publikowanych w innych magazynach z nagłówkiem „Teksty, które odrzucamy, drukuje się gdzie indziej”. (Don Wollheim zauważył kiedyś, że powinno to raczej brzmieć „Teksty, za które nie płacimy, drukuje się gdzie indziej”.) Jednak na ich korzyść przemawiały dwie rzeczy: po pierwsze, że główne odkrycie lat trzydziestych, nowy pisarz nazwiskiem Stanley G. Weinbaum, pojawił się tam na długo przed tym, nim dostrzeżono go gdziekolwiek indziej. Weinbaum był genialny; jego pierwsze opowiadanie „Marsjańska odyseja” wciąż pojawia się na listach najlepszych utworów science fiction wszech czasów. I słusznie. Weinbaum wymyślił tam taką postać, o jakiej stworzeniu nikt wcześniej nawet nie pomyślał: podobną do strusia obcą istotę imieniem Tweel, która nie myślała, nie mówiła, nie działała i nie wyglądała jak człowiek, a jednak niewątpliwie była osobą. Wszyscy inni pisarze gatunku, kiedy już zobaczyli, że jajko może stanąć na końcu, natychmiast zaczęli tworzyć własnych obcych. I robią to aż do dzisiaj. Innym powodem, dla którego Wonder Stories były atrakcyjne, to to, że mieli przepiękne druki odmowy. Z Astounding nigdy nie dostałem takiego druku, tylko pocztówkę za centa z informacją, że mogę przyjść i wynieść kolejne zwłoki. Ale większość magazynów drukowała ładne kartki, mniej więcej trzy na pięć cali, z tekstem mówiącym ogólnie: Z przykrością stwierdzamy, że złożony materiał nie odpowiada naszym potrzebom w tej chwili, lecz jesteśmy wdzięczni, że zechciał Pan go nam zaprezentować. Redakcja Druczki Wonder były zupełnie inne. Opowiadania pisałem zwykle bardzo krótkie. Rzadko wystarczało mi pewności siebie, by spróbować czegoś dłuższego niż dwa tysiące słów, dlatego czasem miałem wrażenie, że te druki są dłuższe niż teksty, o które w nich chodziło. Był to gotowy list, podpisany przez samego Hugo i dobrodusznie tłumaczący, jak surowe są ich standardy. Była tam wydrukowana tabelka z mniej więcej trzydziestoma powodami odrzucania tekstu: () Ograna fabuła () Błędy naukowe () Materiał naruszający normy moralne i wiele innych. Ażeby osłodzić nieco gorycz porażki było też tłumaczenie chińskiego druku odmowy. („Pański szanowny artykuł jest tak oszałamiająco wspaniały, że nie ośmielimy się go wydrukować, albowiem ustanowiłby normę, której żaden inny pisarz nie zdoła dorównać”). Było niemal przyjemnie dostać odmowę z Wonder. Ale była to przyjemność bezosobowa. Hugo Gernsback nie był nawet w przybliżeniu tak sympatyczny jak F. Orlin Tremaine. Biura Wonder mieściły się przy Hudson Street na dolnym Manhattanie. Dirk i ja dotarliśmy tam z Brooklyn Tech raz czy dwa. Kręciliśmy się w holu pod olejnymi oryginałami okładek z magazynów Gernsbacka, nie przedostaliśmy się jednak poza biurko recepcjonistki. Po dwóch wizytach dziewczyna dała nam wyraźnie do zrozumienia, że nigdy nam się to nie uda. Dlatego oddając teksty do Wonder, wyskrobywałem jakoś pieniądze na znaczki. W Amazing też nigdy nie dotarłem w głąb redakcji, jednak T. O’Conor Sloane, doktor nauk, zrobił dla mnie coś, czego nie zrobił żaden inny wydawca. Uczynił mnie zawodowcem. Sloane był człowiekiem dość wiekowym, miał siwą brodę i chodził niepewnie. Dla mnie był istnym cudem, choćby z racji swego wieku. Mój własny dziadek, który zmarł mniej więcej w tym czasie, miał sześćdziesiąt parę lat, a Sloane był o dziesięć czy dwadzieścia lat starszy. Lecz był przyjazny i serdeczny; truchtał mi na spotkanie, rozmawiał przez chwilę, potem wycofywał się z cotygodniową ofiarą w ręku. Jako redaktor science fiction nie odznaczał się talentem, co muszę przyznać z przykrością. Jego naukowe opinie skamieniały mniej więcej w czasach różanej jutrzenki jego kariery, powiedzmy około roku 1910. Wszystko, co zdarzyło się potem, odrzucał jak naukową fantazję. Znany był ze swych stanowczych stwierdzeń, że człowiek nigdy nie opuści Ziemi w statku kosmicznym, a dla nas - wielbicieli Skylarka - była to zdrada. To, co publikował, było niezwykłą mieszanką barwnych przygód kosmicznych i zaledwie prymitywnych opowiadań o eksploracji. Wszystko to obciążały jego nie kończące się, monotonne notatki, artykuły wstępne i komentarze do listów. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie opisać wam jednej z serii kosmicznych przygód. Zaczęła się opowiadaniem pod tytułem „Satelita Jamesona” autorstwa Neila R. Jonesa. „Satelita Jamesona” opowiadał o bardzo bogatym profesorze uniwersytetu, który nie wiedział, co zrobić z pieniędzmi, i nie miał ich komu zostawić. Postanowił wykorzystać je, by stworzyć najbardziej niezwykły grobowiec na świecie. Dlatego zbudował na swym podwórku rakietę, tak dużą i potężną, by wyniosła jego ciało na orbitę, gdzie aż po krańce czasu mogłoby okrążać Ziemię chronione przez zero absolutne przestrzeni. Po jakimś czasie wszystko stało się tak, jak zaplanował. Umarł. Wykonawca jego testamentu załadował jego nie zabalsamowane zwłoki do rakiety, podpalili lont i ziuu, doczesne szczątki profesora Jamesona poleciały na orbitę. Ale to nie koniec. Ziemia wirowała. Czas mijał. Rasa ludzka wymarła, słońce wystygło, a jednak zamrożony Jameson wciąż tam latał. I wreszcie, po odpowiednim czasie, zjawili się obcy, żeby się rozejrzeć. Byli to ludzie-maszyny i nazywali się Zoromy. Mieli kiedyś normalne ciała i wyglądali mniej więcej tak jak wy czy ja (tyle że mieli macki i parę innych anatomicznych niezwykłości). Kiedy odkryli satelitę Jamesona z jej ładunkiem wciąż świeżego mięsa, bez kłopotów zrobili z ludzkim organizmem to, co bardzo dawno temu ze swoimi: zbudowali Jamesonowi sztuczne ciało, wyjęli mózg, rozmrozili go i wepchnęli do maszyny. I od tego czasu, przez nieskończony ciąg przygód, profesor Jameson żył znowu jako Zorom o imieniu 21MM392. Historie o Zoromach były w latach trzydziestych niezwykle popularne. Nie tylko ja je lubiłem. Poznałem innego ich czytelnika, młodego człowieka nazwiskiem Bob Ettinger. Kilka dziesięcioleci później, kiedy Ettinger był już dorosły i pracował na uniwersytecie na Środkowym Zachodzie, przypomniał sobie starego zamrożonego profesora Jamesona i zastanowił się, jak wiele nauki było w tej fantastyce naukowej. Poczytał o biochemii i fizyce, sprawdził, co wiadomo na temat działania temperatury ciekłego gazu na tkankę zwierzęcą, zbadał nawet aktualne ceny ciekłego helu i potrójnie izolowanych pojemników, dostatecznie dużych, by zmieściły was albo mnie... Potem złożył projekt, opisany w jego książce „Perspektywy nieśmiertelności”, projekt zamrożenia każdego, kto umiera, do czasu, kiedy medycyna odkryje jak go rozmrozić i naprawić. W tej chwili w Stanach Zjednoczonych jest kilkadziesiąt takich zwłok (podobno wśród nich znajduje się Walt Disney), czekających na dzień wielkich roztopów. Na mojej osobistej skali wartości fakt, że Sloane dał światu program zamrażania, ustępuje nieco faktowi, że dał mi pierwszą w życiu opłaconą publikację. Nie było to opowiadanie, ale wiersz (pod tytułem „Elegia dla martwej planety. Luna”. Jeśli z jakichkolwiek powodów wydaje się wam, że powinniście go przeczytać - a naprawdę nie wiem, jakie to mogłyby być powody - możecie go znaleźć w książce „Wczesny Pohl”). Od czasu do czasu ludzie pytają mnie, kiedy sprzedałem swój pierwszy tekst. Trudno na to odpowiedzieć. Napisałem wiersz w 1935. Sloane przyjął go w 1936. Opublikował w 1937. Zapłacił w 1938. To zabawne. Nigdy już nie wydrukowałem w Amazing ani jednej linijki, od tamtego dnia aż do dzisiaj. Sloane przyjął jeszcze jeden wiersz i miałem nadzieję, że wmuszę mu jakieś opowiadania, ale zanim zdążył cokolwiek opublikować, a tym bardziej zapłacić, Amazing zostały sprzedane i Sloane znikł ze sceny science fiction. Nowi właściciele potrafili sprzedawać magazyn lepiej niż kiedykolwiek, ale osiągnęli to, drukując opowiadania całkiem prymitywne - przynajmniej ja tak je oceniałem. Obiektywnie rzecz biorąc, nie bardzo mnie obchodziło, co tam publikują, a ich nie obchodziło, co ja piszę. Po pewnym czasie przestałem nawet próbować. W tym czasie znalazłem już bardziej gościnne łamy. Ale i tak czułem nostalgię. Człowiek nigdy nie zapomina swojej pierwszej sprzedaży. Lata trzydzieste były wspaniałym okresem filmu - dla wszystkich, nie tylko dla fanów science fiction. Każde miasteczko i wioska miała swój własny miliondolarowy pałac filmu: miękkie dywany, pluskające fontanny... architektonicznie nieślubne dziecko teatru Bolszoj z łaźniami Karakalli. Większość z nich była pozostałością z maniakalnej ekspansji lat dwudziestych, ale budowniczowie znowu zaczynali się ożywiać. Radio City Musie Hali został otwarty, kiedy miałem trzynaście lat. Musie Hali nie dbał specjalnie o pokazywanie science fiction, ale sam budynek był w stylu science fiction: ultranowoczesna budowla roku 1932. Odwiedziłem go chyba z pięćdziesiąt razy, żeby obejrzeć to, co było do zobaczenia: mój pierwszy kolorowy film (Becky Sharp), komedie Willa Rogersa, mój pierwszy i po dziś dzień prawie jedyny film trójwymiarowy (krótka uwaga: żeby to działało, trzeba było nosić czerwono-zielone celuloidowe okulary). A przede wszystkim uwielbiane przeze mnie musicale Freda Astaire’a i Ginger Rogers. Musie Hali dawał coś więcej niż tylko film. Na scenie odbywały się pokazy Rockettes i Corps de Ballet oraz rozbrzmiewała uwertura symfoniczna i interludium organowe, mające opróżnić salę między pokazami. Przychodząc do Musie Hallu, podążałem ustaloną marszrutą. Do góry na balkon - na film, żebym mógł palić. Na dół, do pierwszego rzędu po lewej stronie, żeby z mikroskopijnie bliskiej odległości oglądać grającego na organach Jesse Crawforda. W środkowym przejściu dla orkiestry w dwóch trzecich długości sali, żeby widzieć Rockettes. Ale rosła też ilość filmów science fiction, jeśli nie w Musie Hallu, to w jakimś innym kinie, czasem nawet w sąsiedztwie. Pierwszy „King Kong” (jedyny film, po którym miałem koszmary). Claude Rains w „Niewidzialnym człowieku”. Boris Karloff we „Frankensteinie”. Pierwszym filmem SF, jaki obejrzałem, był „Wyobraźcie sobie” wyprodukowany w 1930, o niewiarygodnie dalekiej przyszłości roku 1980 (policja drogowa na latających platformach, Marsjanie, dzieci z automatu). Była to slapstickowa komedia z Elem Brendelem w roli głównej, warta zapamiętania głównie dlatego, że tam właśnie swoją pierwszą rolę filmową zagrała piękna Maureen O’Sullivan, późniejsza Jane, ukochana Tarzana. Były takie pełne maszyn przygodowe filmy z przyszłości, jak „F P l nie odpowiada” (o pływającym lotnisku pośrodku Atlantyku, gdzie samoloty nabierały paliwa w drodze do Europy) i „Tunel transatlantycki” (gdzie śmieszne maszyny wierciły dziury w podwodnej skale). Były półsatyryczne wyczyny typu Jak pięknie jest żyć”. Co było w tym wspaniałego dla bohatera, to to, że jakaś zaraza wybiła wszystkich mężczyzn na świecie oprócz niego, a zatem stał się obiektem uczuć każdej dziewczyny. Był to musical, więc dziewczęce zaloty wyrażały się tańcem i piosenkami.* [* Na przykład zespół europejskich zapaśniczek, śpiewających: Z Czechosłowacji jesteśmy dziewczyny, Sam się przekonasz, jak cię zabawimy.] Nie wszystkie filmy science fiction i fantasy były dobre (jak pewnie już się domyśliliście!), ale wśród nich znalazły się dwa, które poruszyły mnie tak, że nie dorównał im żaden późniejszy film. Jeden z nich to „Śmierć jedzie na wakacje”. W roli głównej zagrał Fredric March. Muzyka pochodziła z Valse Triste Sibeliusa i pamiętałem ją przez całe miesiące. (Po pewnym czasie napisałem sobie słowa, żebym mógł śpiewać pod prysznicem.) March grał rolę Śmierci, dumnego człekoształtnego Księcia Ciemności, zaciekawionego, dlaczego śmiertelnikom w ogóle chce się przeżywać to krótkie, chaotyczne życie. Wziął wolne i udał się na przyjęcie do Nicei albo Graustarku (wieśniacy rzucający płatki róż do otwartego samochodu, pergole, salony, sadzawki). Zamierzał tylko zaspokoić swoją ciekawość, ale zakochał się. A póki był na wakacjach, nikt nie umierał. Cierpienie trwało. Inni goście odgadli jego tożsamość i błagali, by wrócił do pracy, lecz on nie chciał odejść bez dziewczyny... Cóż, fabuła nie wytrzymuje racjonalnej analizy, lecz ja kochałem ten film. A to, co kocham, kocham bez pamięci. Widziałem go dwadzieścia trzy razy. Drugi film, który mną wstrząsnął, to „Rzeczy przyszłe”. Nadal uważam, że jest to jeden z najlepszych filmów science fiction, jakie kiedykolwiek powstały. Wspanialszy niż „Metropolis”, bardziej znaczący niż „2001”. Przyznaję, że teraz wydawałby się dość staroświecki, ale takie też będą „Gwiezdne wojny” za czterdzieści lat. Widziałem „Rzeczy przyszłe” trzydzieści trzy razy, a potem przestałem liczyć. Całkiem niedawno obejrzałem je znowu - a nawet wziąłem na siebie obowiązek zorganizowania festiwalu filmów science fiction w college’u, byle mieć szansę znowu popatrzeć. Wciąż są świetne. „Rzeczy przyszłe” był pierwszym wielkim filmem Ralpha Richardsona i Raymonda Masseya i od tego czasu bardzo ich lubię. Nie była to właściwie opowieść, a raczej prawie dokument, a w sensie finansowym porażka. Ale każdy kadr wyryty jest w mojej pamięci. Tak samo jak muzyka Arthura Blissa. Przez całe lata miałem płytę z tą muzyką, jeszcze na siedemdziesiąt osiem obrotów na minutę - aż do zimy, kiedy nierozsądnie zostawiłem te woskowe dyski na grzejniku. Teraz mam nagraną z radia nielegalną taśmę i wciąż mi się podoba. Ten film był prawdziwym science fiction, bez Godzilli z papiermache ani Marsjan w kształcie marchewek. Został stworzony przez prawdziwego pisarza science fiction, przez ojca nas wszystkich, starego H.G. Wellsa. I był ładnie zrealizowany, z aktorami, którzy wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi. Muszę coś wyznać. Myślę, że wiele ze „Śmierci na wakacjach” i „Rzeczy przyszłych” wryło się w samo jądro mego mózgu. Nie obawiam się szczególnie śmierci... Myślę, że powód tkwi w jakimś podświadomym przekonaniu, że kiedy już to nastąpi, stary Fredric March po prostu weźmie mnie za rękę i powie: „Hej, Fred, dawno żeśmy się nie widzieli”. I mimo wszelkich argumentów, jestem optymistą, jeśli chodzi o przyszłość świata. Wierzę, że złe i dobre czasy mijają, wszystko można przeżyć, i to właśnie miały do powiedzenia „Rzeczy przyszłe”. Można rozwalić świat, ile razy się zechce, ale istnieje przyszłość, zawsze istnieje przyszłość i wprawdzie jej fragmenty będą złe, ale inne będą lepsze, niż ktokolwiek sobie wyobrażał. Na premierę „Rzeczy przyszłych” my, fani, wybraliśmy się całą grupą - niewielką grupą (chyba sześciu z nas mogło sobie pozwolić na bilety), ale byliśmy tam razem i razem się delektowaliśmy tym wielkim nowym doświadczeniem. James Blish, młody fan z dalekiej East Orange w New Jersey, przyjechał, żeby się do nas przyłączyć. Jak my wszyscy chciał być pisarzem. Jak my wszyscy uczył się tego w fanzinach - jeden wydawał, dla innych pisywał. I jak dla wielu z nas, jego marzenie się spełniło, a takie książki jak „Latające miasta” i „Sprawa sumienia” znalazły się na szczycie listy jego znakomitych dzieł, zamkniętej dopiero z jego śmiercią. Jim Blish z New Jersey, Bob Lowndes z Connecticut - stawaliśmy się kosmopolitami. Najwyraźniej osobniki naszego gatunku istniały także w innych częściach świata. Łączyliśmy się razem poprzez fanziny i listy, ale tęskniliśmy za osobistym kontaktem. I tak, pewnej niedzieli w 1936, pół tuzina nas wsiadło do pociągu do Filadelfii, gdzie spotkaliśmy się z pół tuzinem tamtejszych fanów. I tak odbyła się pierwsza na świecie konwencja science fiction. Biorąc pod uwagę historyczne znaczenie tego zdarzenia, zadziwiające jest, jak mało zapamiętałem z tego, co się działo. Nie warto szukać oficjalnych sprawozdań: ja byłem sekretarzem, który to wszystko notował, i nie mam pojęcia, gdzie schowałem papiery. Ojciec fana z Filadelfii, Johna V. Baltadonisa, był właścicielem baru. Spotkaliśmy się tam w kącie, żeby załatwić sprawy oficjalne. Robert A. Madle i Oswald Train należeli do grupy filadelfijskiej i wciąż regularnie widuję ich na konwentach SF. Tak samo Milton A. Rothman, który pod pseudonimem Lee Gregor wydał kilka opowiadań (niektóre wspólnie ze mną), zanim ostatecznie postanowił się poświęcić fizyce jądrowej. Z Nowego Jorku byli Johnny Michel, Don Wollheim, Will Sykora, Dave Kyle i ja. Ostatni konwent, w którym wziąłem udział, zgromadził około czterech tysięcy uczestników, a wcale nie był największym konwentem SF w historii. Z pewnością odbywa się ich setka rocznie w Stanach Zjednoczonych i może kolejna setka tu i tam w reszcie świata. Ale tamten był pierwszy. S. N. Dyer ODDZIAŁ LIPCOWY Przełożył Piotr W. Cholewa Najzabawniejsza fotografia w Locusie z czerwca 1993 roku - gdzie ukazała się relacja z dwudziestego ósmego dorocznego bankietu z okazji wręczenia Nagród Nebula - przedstawia pisarkę trzymającą element odzieży, który najwyraźniej otrzymała zaraz po ogłoszeniu wyników. MIAŁAM NOMINACJĘ DO NEBULI, głosi napis na materiale, A WSZYSTKO, CO DOSTAŁAM, TO TA GŁUPIA KOSZULKA. Za to S. N. Dyer dostała coś więcej: przedruk jej zadziwiającego opowiadania „Oddział Lipcowy” w „Nebula’92”. Teksty S. N. Dyer ukazywały się pod różnymi pseudonimami w Asimovs, Amazing, Omni i antologiach Universe oraz Blood h Not Enough. Przedstawiając się jako „mieszkanka San Francisco na wygnaniu”, Dyer wyjaśnia potem, że mieszka z sześciopalcym łaciatym kotem imieniem Big-foot, który „lubi spacerować po klawiaturze komputera, kiedy tylko wyjdę z pokoju, przerabiając w ten sposób moje teksty”. Jak można się domyślić, czytając „Oddział Lipcowy”, Dyer prowadzi także praktykę lekarską. Poproszona o skomentowanie swojego nominowanego opowiadania, odpowiedziała: „O trzeciej rano, kiedy człowiek ma za sobą dwadzieścia godzin pracy, prosty, jasny i cichy szpitalny korytarz potrafi sprawiać niesamowite wrażenie”. Jest takie miejsce, o którym wszyscy lekarze wiedzą, ale żaden nie opowiada. Jest 6.30 rano i nie warto nawet próbować się zdrzemnąć. Student medycyny skończył właśnie wypełniać druk przyjęcia nowego pacjenta, a nocna pielęgniarka z mieszaniną irytacji i pogardy sprawdza zapisy. Watson ignoruje ich. Ignoruje także tomograficzne zdjęcie, które podziwiała przed chwilą - perfekcyjny, podręcznikowy obraz mózgu zdemolowanego pociskiem. Zamyka oczy i rozcierając je, na nowo wyczuwa oddział intensywnej opieki medycznej. Słyszy sapanie staruszka z oddechem Cheyne-Stokesa: płytki, głębszy, głęboki, głośne westchnienie, drżenie, płytki, płytszy, potem długa przerwa. Stary wentylator oddycha dla nowego pacjenta: „szszu, dzyń, szszu”, bez przerwy, dwadzieścia razy na minutę. Jako kontrapunkt, jedyny monitor pracy serca na oddziale popiskuje nierytmicznie w tempie osiemdziesięciu na minutę, z okazjonalnie wtrącanym uderzeniem dodatkowego skurczu albo krótką synkopą rytmu bliźniaczego. Potem do Watson docierają poranne zapachy krwi i rozkładu, kroplówek i fekaliów, taniego wina i wymiocin. Już niedługo ktoś spróbuje wytrzeć podłogę, a ktoś inny roznieść tace. Wtedy do nieprzyjemnej mieszaniny dołączą zapachy amoniaku i szpitalnego jedzenia. Otwiera oczy. Widzi spękany tynk, sześć łóżek, półki zastawione przypadkową kolekcją zbędnego sprzętu. Wzdycha i rusza do drzwi. Kiedy mija mężczyznę w łóżku numer cztery, obandażowana głowa przekręca się w jej stronę. - Obsługa! - woła pacjent. - Podaj mi, kochana, kanapkę z tuńczykiem. Student - Watson spędziła właśnie w jego towarzystwie dwadzieścia dwie godziny, a nie może sobie przypomnieć imienia, jedynie nieludzko wyraźne litery, jakimi je wypisuje - staje w jej obronie. - Przepraszam bardzo, panie Johnson - mówi. - Nie jest pan w restauracji. Watson krzywi się. Ten przemądrzały dzieciak próbuje wytłumaczyć pacjentowi jego położenie. Czy ona sama była kiedyś tak naiwna i idealistyczna? Nawet w drugim dniu praktyki? „T”. Jego imię zaczyna się na „T”. - Panie Johnson, jest pan na oddziale intensywnej opieki medycznej neurologii i neurochirurgii szpitala Warrena G. Hardinga. Pacjent nie zwraca na niego uwagi. - Poproszę kanapkę z tuńczykiem - powtarza gniewnie. - Pokażę ci, jak się to załatwia - wtrąca Watson. Podchodzi do pacjenta i staje u stóp szpitalnego łóżka. - Moja droga... - Przepraszam pana, ale to nie mój stolik. Chwyta studenta za łokieć i wyprowadza na korytarz. Na szczęście ławki pod drzwiami są puste, więc nie muszą pamiętać o grzeczności wobec oczekujących rodzin. - Co teraz? - pyta chłopak. - Co? Próbuje sobie przypomnieć, czy ma na imię Tony, Tom czy Ted. - Co teraz będziemy robić? Nigdy jeszcze nie był na dyżurze i teraz ciągnie na adrenalinie. Dwadzieścia dwie godziny, a on ma ochotę na więcej. Przerywa, żeby się nad tym zastanowić. Rozsądny opiekun mógłby zasugerować, żeby poszedł przygotować swoją prezentację. Ale kto musi się specjalnie przygotowywać do omówienia zwykłej rany postrzałowej? W klinice uniwersyteckiej poradziłaby, żeby się wymył, przebrał i zjadł śniadanie. Ale u Hardinga prysznice w lekarskich pokojach nie mają zasłon ani wody. Poza tym przyjęło się, że schodzący z dyżuru zespół nosi pogniecione, zachlapane krwią fartuchy jako przypomnienie, że są zmęczeni, zdenerwowani i że nie będą łagodnie reagować na jakiekolwiek docinki i przytyki. A bufet otwierają dopiero za pół godziny. Spoglądając w okno, za sylwetkami budynków kompleksu szpitala, Watson widzi pokrywające się różem niebo. Jest tu z pól tuzina budynków różniących się wysokością i stylem, pomników pół tuzina okresów względnego dobrobytu. Większość stoi ciemna i milcząca. - Przypomina to stary zamek - mówi. - Wiesz, taki budowany bez planu. Każde pokolenie dodaje coś od siebie. - Z tajemnymi przejściami i lochami nawiedzanymi przez duchy? - pyta dzieciak, włączając się do gry. To ją pociesza. Wypróbowała to podejście na innym studencie, jedenaście miesięcy temu. Przekonała się tylko, że był tanim, zepsutym robotem bez obwodów humoru. Jeśli takiemu studentowi medycyny ktoś opowie dowcip, ten zapyta, czy będą z tego pytać na egzaminie. Wskazuje kolejne budynki, zaczynając od ruin hotelu dla pielęgniarek. - To oryginalna twierdza normańska. - Potem oddział chorób zakaźnych, dar pokryzysowy. - A to wieża wzniesiona przez Szalonego Księcia w 1485 roku. - Wskazuje Nową Wieżę, ostatni dodatek, wybudowaną podczas ogólnokrajowej akcji rozbudowy szpitali w latach sześćdziesiątych. - A to skrzydło z okresu Jerzego, początek osiemnastego wieku. Tom - zauważyła plakietkę z nazwiskiem na krótkiej białej kurtce z kieszeniami wypchanymi instrumentami i podręcznikami - wczuwa się w zabawę. Śmieje się chrapliwie. - Proszę spojrzeć... światło. Czyżby laboratorium doktora Frankensteina? Uznaje, że jednak go lubi, i decyduje, co teraz zrobią. Zerka na zegarek - za dwadzieścia siódma - i ruchem głowy wskazuje pogrążony w półmroku korytarz. - Chodźmy. Schodami docierają do piwnic, tych samych, które przemierzali przez całą noc, przewożąc pacjentów z izby przyjęć na radiologię, a potem na OIOM. Karaluchy gniewnie schodzą im z drogi. Tom wzdryga się. - O rany! - woła. - Ten miał chyba z pięć centymetrów. Przez chwilę Watson go żałuje. Chłopak ma na twarzy wypisane dobre pochodzenie: elegancka rezydencja otoczona dwudziestoma arami trawnika, w jakiejś zamożnej podmiejskiej dzielnicy. Szkoła medyczna właśnie jej powierzyła jego edukację, a ona co dla niego zrobiła? Pokazała mu pijaków rzygających krwią i winem; brudną kobietę, która usiłuje ukraść stetoskop, kiedy on wychodzi z sali, żeby przynieść jej zastrzyk przeciwbólowy; dzieciaki ze śladami igieł... I wreszcie ostatnie cudo, sześcionogi stwór, o którym do tej pory słyszał tylko w telewizyjnych dowcipach. Ale teraz zobaczy coś, co wynagrodzi wszystko. Schodzi z wymalowanej na podłodze żółtej linii - linii, która przez labirynt korytarzy wskazuje drogę do domu. Z trudem otwiera drzwi przyklejone lakierem do framugi. - Istnieje wymiar poza czasem i przestrzenią - mówi, naśladując Roda Serlinga, najlepiej jak potrafi. Prowadzi go po schodach pokrytych grubą warstwą kurzu, oświetlanych jedynie ich latarkami. Dwa podesty wyżej oboje napierają na kolejne drzwi i wchodzą do sporej sali. - To część dawnego szpitala - mówi, a jej głos odbija się echem od wysokiego sufitu. Oddech skrapla się w zimnym powietrzu - większa część szyb jest wybita. Tom próbuje zapiąć kurtkę, ale uniemożliwiają to wypchane kieszenie. - Nowe części budowali nad i dookoła starych fundamentów. Ale tutaj były pierwsze oddziały. Używali tych sal do późnych lat siedemdziesiątych. Zwiedzają puste pokoje, rozjaśniające się niechętnie ze wschodem słońca. Ustępujące cienie odsłaniają pajęczyny i popękany tynk. Z gniazd pod okapem wrogo spoglądają na nich gołębie. - Pacjenci leżeli po obu stronach. Latem, kiedy robił się tłok, dodawali jeszcze rząd łóżek pośrodku. Stawiało się parawany, żeby kogoś zbadać albo kiedy był w stanie terminalnym. - Proszę spojrzeć! Tom znalazł drewniany wózek inwalidzki, nie bardziej antyczny ani zużyty niż te, którymi przez całą noc wozili pacjentów. Siada na twardym, niewygodnym siedzeniu. Watson popycha go obok biurka pielęgniarki na korytarzu i dalej, do sąsiedniego oddziału. - Budowali je długie i wąskie, żeby ułatwić dostęp świeżego powietrza. System Florence Nightingale. To pewnie oddział kobiecy. Jedna opona jest bez powietrza i podczas jazdy student podskakuje rytmicznie. Koła pozostawiają ślady w kurzu. Tom zeskakuje z wózka i biegnie do niewiarygodnie wysokiego stojącego wentylatora. Sięga do kieszeni na piersi. - Kapitalne! Jego kroki unoszą z podłogi obłoczki kurzu, który cuchnie jak guano. - Kiedy było gorąco, stawiali przy wejściu balię z lodem i kierowali na nią wentylator. Powiedziała jej o tym pacjentka, bardzo stara kobieta, która była pielęgniarką w czasach Wielkiego Kryzysu. Kiedy Watson ją poznała, miała już dziewięćdziesiątkę. Była koścista, blada i podobna do innych pacjentek w tym wieku, jak gdyby te ostatnie lata wymazywały wszelkie charakterystyczne, indywidualne rysy. Była jednak zdumiewająco bystra, a kiedy zmarła... - A tam co jest? - pyta Tom. Wskazuje ciężkie, ciemne drzwi w zewnętrznej ścianie: drzwi, które zgodnie z logiką powinny prowadzić donikąd. - Nie otwieraj ich! Jeszcze nie czas, żeby je otworzyć... Lepiej wracajmy - rzuca niespokojnie Watson i odwraca się szybko. Dźwięk jej kroków ginie wśród słyszalnych dopiero teraz ulicznych hałasów. Tom rozgląda się jeszcze po oddziale, zatrzymuje wzrok na drzwiach, wreszcie biegiem rusza za swoją opiekunką. Przy śniadaniu ekipa z chirurgii dokonuje inwazji ich stolika. Są w normalnych ubraniach, a nawet ci, którzy pracowali całą noc, noszą krawaty i wyprasowane białe fartuchy. Dopiero minęła siódma, ale mają już za sobą godzinny obchód ł wkrótce znajdą się w sali operacyjnej. Tom z niedowierzaniem patrzy na ich tace zastawione plackami, parówkami, bekonem, kartonami mleka czekoladowego i wielkimi styropianowymi kubkami kawy. Chirurdzy bardzo poważnie traktują śniadania. Zwykle nie mają już czasu na drugi posiłek. Chirurdzy spoglądają mniej więcej w kierunku Watson. - Cześć - mówi najwyższy. Musi być ich szefem. Biały fartuch sięga mu do kolan. Lata wysiłków i niedosypiania zatarły w jego charakterze resztki taktu i uprzejmości, które pewnie kiedyś posiadał. - Jesteś z neuro? - Aha. - Podobno macie postrzał głowy? Watson wypija łyk kawy. - NN numer trzy - odpowiada. To była dobra noc dla nie zidentyfikowanych pacjentów. Tomowi powiedziano, że dżentelmen, o którym mowa, jest pod jego opieką. Dlatego zgłasza się z dodatkowymi informacjami. - Kaliber trzydzieści osiem. Wlot przez prawy potyliczny, wylot przez lewy czołowo-ciemieniowy. Mówiąc to, czuje się profesjonalistą. - Jaki stan? - pyta chirurg, patrząc na Watson. Nie podoba się jej, że tak lekceważy studenta. Jednak wie doskonale, że gdyby był tu jej szef, chirurg także na nią nie zwracałby uwagi. - Kula zmieniła mózg w miazgę. Przepuklina. - Śmierć mózgowa? - Jeszcze nie. Ale niedługo. - Samobójstwo? - Nie. Spotkał Braci Facetów. - Co? - pyta Tom. Odwraca się od szefa chirurgów i wyjaśnia, świadomie i z premedytacją naruszając etykietę. - Jeśli zapytasz kogokolwiek w izbie przyjęć, kto go tak urządził, zawsze odpowie, że „jacyś faceci”. Nikt nie zdradzi, kto to był, ani nie przyzna, że był tylko jeden. - Bracia Faceci - powtarza Tom zadowolony, jakby każdy strzęp slangu zbliżał go do pozycji lekarza. - Zabójstwo - mruczy chirurg. - To trudniejsza sprawa, ale prokuratura zwykle nie odmawia współpracy. Brał coś? Watson kręci głową. Trwa narkotykowa wojna, a rana jest typowa dla ulicznych egzekucji. Jednak, podobnie jak poprzednie ofiary obecnego konfliktu, i ten pacjent był chyba żołnierzem, nie narkomanem. - Żadnych śladów. Piękny egzemplarz. Chirurg uśmiecha się. Nareszcie. Watson wie, o czym teraz myśli. Jedno serce. Jedna wątroba. Dwie nerki”. - I jeszcze wróbel na dachu - dodaje głośno, potwierdzając opinię chirurga, że na neurologii pracują wyłącznie wariaci. - Jest tylko jeden problem. To NN. Nie ma karty donatora. Nie znamy rodziny. A nawet jeśli znajdziemy... Chirurg spogląda na nią tak, jakby był Bonapartem, Cezarem czy Pattonem, a ona bezwartościowym piechurem, który ma bronić wzgórza. - Ja będę się o to martwił. Wy tylko nie dajcie mu umrzeć, dopóki nie uzyskamy zgody na pobranie organów. Wloką się na poranny obchód, ściskając styropianowe kubki jak liny ratownicze. Śniadanie i kofeina podziałały w sposób paradoksalny: zespól schodzący z dyżuru zaczyna się załamywać. Watson drży z zimna, opowiadając grupie przybyłych (szef, drugi lekarz, dwóch stażystów z interny i para bezimiennych studentów trzeciego roku) o nowych pacjentach. Tom opiera się o ścianę, ziewa, od czasu do czasu szczypie się w udo i wcale nie przestrzega zasad lekarskiego zachowania, których tak starannie uczył się kilka dni temu. Na sekundę zapada w sen i widzi ducha Oslera, który wkracza przez drzwi OIOM-u i woła: „Nigdy nie będziesz lekarzem”. Ale wtedy jeden z kolegów lituje się i budzi go dyskretnym szturchańcem. Lekarze spoglądają na niego z zadumą. Lata pracy znieczuliły ich na brak snu, ale niewyraźnie pamiętają czasy, kiedy uświadamiali sobie własne cierpienia. Wspomnienia jednak są mgliste i niepewne, jak spojrzenie w poprzednią inkarnację. - Przyzwyczaisz się - pociesza go Watson. Drugi z lekarzy uśmiecha się do swoich studentów, którzy nie przeżyli jeszcze nocnego dyżuru. - Jak się czujesz, teraz, kiedy straciłeś już dziewictwo? - pyta Toma. - Obchód - przypomina im szef. Przechodzą do ofiary postrzału i Tom rozpoczyna oficjalną i chaotyczną prezentację. Szef przerywa mu po niecałej minucie. - Zachowaj to dla ordynatora - sugeruje. - Podczas obchodu referuj szybko i nie tak oficjalnie. Tom zerka na Watson. Ta kiwa głową. - Pacjent NN numer trzeci - mówi Tom. - Spotkał Braci Facetów. Dwójka studentów spogląda zdziwiona, ale ich opiekun szepcze tylko: - Później. Przechodzą do ciemni. Szef podśpiewuje zabawnie, oglądając tomograficzny skan, z roztargnieniem upomina studenta (który nie potrafi odróżnić odprysku kuli od zwapnienia szyszynki), potem wracają do człowieka w łóżku. Mucha wylądowała na półotwartym oku pacjenta. - Szlag... - mruczy Watson. - Kazałam pielęgniarce przypilnować, żeby były zamknięte. Szanuje rogówkę, chociaż NN numer trzy z pewnością nie będzie już jej potrzebował. Szef demonstruje, że powieki nie zamykają się samoczynnie. Potem świeci latarką w oboje oczu. Źrenice nie reagują. - Pozycja pośrednia, ustalona - stwierdza. - Co to znaczy? Studenci patrzą tępo. - Co z wami, dzieci? Czytaliście kiedyś o neurologii? Drugi lekarz szepcze mu do ucha. Wykłady na medycynie nie są zsynchronizowane z tym, co przerabiają w szpitalu. W zeszłym tygodniu mieli studentów po trzecim roku, znających się na rzeczy, spokojnych, doświadczonych w boju. Teraz znowu dostali surowych rekrutów. - No dobra - mówi szef. - Pokażę wam, jak badać pacjenta w stanie śpiączki. Przede wszystkim sprawdzamy, czy jest zdolny do samodzielnej akcji oddechowej. Odczepia wentylator od rury węwnątrztchawicznej NN i wszyscy obserwują, czy pojawi się oddech. Dźwięczy alarm respiratora. Niestety, to stara maszyna i nie da się go wyłączyć. Watson zatyka uszy, żeby zagłuszyć ten drażniący dźwięk. - Powiedzcie, gdyby zaczął - poleca szef. Przechodzi do dalszego ciągu badania. Ściska palce u rąk i nóg, żeby wywołać ból, wtyka pałeczki kosmetyczne do oczu, łyżkę do krtani, wlewa lodowatą wodę do uszu. Pacjent nie reaguje na żaden z bodźców. Po trzech minutach bez oddechu Watson na nowo podłącza respirator. Alarm cichnie. - Tarcza zastoinowa - stwierdza szef. - Popatrzcie. Wręcza studentce swój oftalmoskop. Dziewczyna pochyla się nad okiem pacjenta i przez źrenicę próbuje zogniskować wzrok na siatkówce - jakby zaglądała przez dziurkę od klucza do drugiej dziurki. Wymaga to wprawy, której jeszcze nie ma. Dodatkowo utrudnia sprawę rogówka, zmętniała przez niedbałe odsłonięcie. Watson spostrzega, że studentka wstrzymuje oddech i uśmiecha się ze zrozumieniem. Nikt o tym nie mówi, ale człowiek ze śmiercią mózgową pachnie inaczej. Nie jest to jakiś szczególnie nieprzyjemny odór, jak przy gangrenie czy bakteryjnych zakażeniach jelit, ale słaby, wilgotny, zimny, nieokreślony zapach, kojarzący się Watson z pacjentami, którym rozpływa się kora. - Dobrze, wystarczy. Możesz tu wrócić później - zmienia zdanie szef. Gdyby cała trójka studentów próbowała oftalmoskopii, zmarnowaliby cały czas, jaki pozostał do końca obchodu. - Trzy minuty bez odruchów respiracji? W porządku, mózg jest martwy. Co teraz? - Chcą go na chirurgii. Drugi lekarz parska. - Hej, chłopie, pragną twojego ciała. Stażyści śmieją się, a studenci patrzą na nich z niesmakiem. Oprócz Toma. Zaczyna chwytać ponure żarty lekarzy. - Jeśli o mnie chodzi, proszę bardzo - decyduje szef. - Zróbcie mu jeszcze EEG, żeby potwierdzić diagnozę, i niech go zabierają. Watson wskazuje opaskę identyfikacyjną na ręce. Widać na niej litery NN. - Aha... To pewien kłopot. - Szef rozgląda się po sali. Jedno łóżko jest jeszcze wolne. - Niech jeszcze zostanie, dopóki tego nie sprawdzimy. Ale jeśli będziemy potrzebowali miejsc... Stażysta, trochę podobny do dorosłego Denisa Rozrabiaki, uczył się w którejś ze szkół na Karaibach. Zawsze trochę wolno kojarzy. - Zaraz, chwileczkę - woła. - Pobranie organów? Przecież musimy mieć zgodę najbliższych krewnych! Watson w zdumieniu otwiera usta. - Niech do diabli, masz rację! Szybko, Fred, dzwoń do rodziny Enenów i zapytaj! Stażysta jest w połowie drogi do telefonu, zanim uświadamia sobie, że z niego zakpiła. Kończą obchód, kiedy odzywa się pager drugiego lekarza. Wzywają go z izby przyjęć. Dzwoni do centrali, potem zabiera swoich studentów i rusza do drzwi. - Postrzał - wyjaśnia Watson i szefowi. Szturcha studentkę w okolice kolca śródpiersiowego. - Bracia Faceci ciężko się dzisiaj napracowali - stwierdza szef. - Weź stażystę. Studenci powinni zostać do obchodu ordynatora. Para dzieciaków jest wyraźnie rozczarowana. Boją się, że przegapią coś ciekawego. Cała grupa przechodzi do sali konferencyjnej - ponurego miejsca, gdzie stoją nie dopasowane krzesła, gdzie okna zabito na głucho, żeby nie dopuścić do samobójstw pacjentów, a pojedynczy okienny klimatyzator ledwie się kręci. Kilka podręczników - najnowszy przestarzały o jakieś dziesięć lat - i dziesiątki albumów na zdjęcia rentgenowskie zawalają blat obok prymitywnego, jednookularowego mikroskopu, butelek przeterminowanych odczynników i pudła hemocytometru z napisem WEŹ TO, A ZGINIESZ! Pudło jest puste. Na ścianie wisi gablota do oglądania zdjęć rentgenowskich, tak stara, że czasem, w rozmarzeniu spowodowanym ostrym i chronicznym wyczerpaniem, Watson próbuje sobie wyobrazić czasy jej świetności. Wisiała w pokoju o ścianach pokrytych marmurem i drewnianymi panelami, nie tynkiem. Wyobraża sobie lekarzy z wysokimi kołnierzykami, w nakrochmalonych białych fartuchach. Przybyły na konsultacje doktor Dandys z dumą wiesza na gablocie swój pierwszy pneumoencefalogram. Powraca do teraźniejszości i bieżącej konferencji. Przyjechał profesor z uniwersytetu, żeby poznać nowe przypadki i udzielić rad. Niestety, teraz mają tu na praktyce studentów z niższych lat. Gdyby przedstawiali mu skomplikowane, niejasne, trudne przypadki, na przykład defekt enzymatyczny wyizolowany dopiero w zeszłym tygodniu, albo rzadki zespól nerwu czaszkowego, opisany po raz pierwszy w 1925, mógłby być pomocny, wręcz niezastąpiony. Ale zamiast tego codziennie mówią o tych samych, przyziemnych schorzeniach: ataki głodu alkoholowego, delirium tremens, obrażenia głowy i znowu ataki głodu alkoholowego. Tom przedstawia swojego pacjenta i demonstruje skan mózgu. Profesor przepytuje studentów, co jest kulą, a co zwapnieniem szyszynki, a potem nic już właściwie nie ma do dodania. Później, znowu w OIOM-ie, Watson widzi szefa chirurgii, który przegląda kartę NN. Szybko rusza w tamtą stronę. - Proszę mi podać... - zaczyna obandażowany pacjent, kiedy Watson mija łóżko numer cztery. - To nie jej stolik - rzuca zirytowany Tom. - W czym mogę pomóc? - pyta Watson swoim najsłodszym głosem. Obcy szef chce wyników badania krwi i zgodności tkanek, analizy bakteriologicznej, zapisu najczęstszych przejawów aktywności życiowej, analizy serologicznej, testów wenerycznych i AIDS. Chce, żeby zmienić kroplówkę na jego ulubiony mleczanowy Ringer. Chce, żeby wszystko było jak należy, kiedy tryumfalnie dostarczy klinicznemu zespołowi transplantacyjnemu bijące jeszcze serce, lśniącą czerwoną wątrobę i perfundowane nerki. Szef neurologii wkracza do akcji. - Wiem, że to dla was bardzo ważne, i pomożemy, o ile to możliwe. Ale nie mamy nikogo z rodziny, kto mógłby podpisać zgodę, a ten człowiek jest praktycznie martwy. Decyduje się na dokładniejsze wyjaśnienia. Ci z chirurgii ogólnej znani są ze swego niezrozumienia podstawowych zasad neurologii. - Na górze nic nie działa, nawet autonomiczne centra rdzeniowe. Jego serce, ciśnienie krwi i nerki funkcjonują teraz na autopilocie, ale niedługo też wysiądą. Jak rozstrojony silnik, który na luzie kręci się coraz szybciej i szybciej, aż w końcu się zaciera. Przy sprawnym pniu mózgu można tak czekać miesiącami, ale tu mamy śmierć mózgową. Facet wytrzyma trzy dni, o ile solidnie nad nim popracujemy. - To popracujcie solidnie. A może to dla was za trudne? Uśmiech szefa Watson mówi wyraźnie: „Gdybyś miał o jeden neuron więcej, miałbyś pewnie synapsę”. - Utrzymamy go, ile zdołamy - zapewnia uprzejmie. - Albo aż będzie nam potrzebne łóżko. A mamy fuli. - Jest jeszcze jedno wolne! - protestuje chirurg. W tej właśnie chwili otwierają się drzwi OIOM-u. Lekarz i stażysta Fred wtaczają nowego pacjenta. - Poza tym - stwierdza szef-jeśli nawet znajdziemy rodzinę, założę się o piwo, że nie dostaniecie części. Pracuję tu od dawna i jeszcze nigdy... Chirurg kiwa głową, zmierzając do drzwi. - Piwo. Stoi - mruczy. Nikt nigdy nie spłaca tych zakładów. Szef dostrzega Toma, który z rozdziawionymi ustami stoi obok. Postanawia dokończyć zdania. - ...Nigdy nikt nie oddał organów. Trzeba się z tym pogodzić: ludzie, którzy żyli z przemocy i od przemocy zginęli, nie miewają altruistycznych odruchów. Tom marszczy czoło, próbując zaabsorbować i odpowiednio zmagazynować w pamięci tę informację. Kiedy podnoszą z wózka nowego pacjenta, ten spogląda na nieruchomego NN i parska śmiechem. - Hej! Johnny! Ciebie też dostali? Należało ci się, sukinsynu. W południe na oddziale zjawiają się znudzeni policjanci. Przesłuchują nowego pacjenta, który niczego nie chce im zdradzić: swojego zajęcia, tożsamości napastników, prawdziwego nazwiska NN. Policja jakoś niespecjalnie się tym przejmuje. - To nie jest tak, że strzelają do niewinnych dzieciaków, gospodyń domowych albo kogoś w tym rodzaju - wyjaśnia szefowi jeden z nich. - Życie byłoby nawet przyjemniejsze, gdyby każdy handlarz narkotyków w mieście zastrzelił innego handlarza. Tom krąży po obrzeżach sali. Jego twarz wyraża straszliwą fascynację, którą bezskutecznie stara się ukryć. Nie znalazł się tak blisko prawdziwego policjanta od czasu, kiedy w pierwszej klasie pan z drogówki tłumaczył im, że zanim przejdą przez ulicę powinni rozglądać się w obie strony. - Co z naszym NN? - pyta Watson. - Czy on umrze? - odpowiada pytaniem policjant. - On już nie żyje. Technicznie to śmierć mózgu. Mogłabym już teraz wyłączyć respirator, ale chirurgia chce wykorzystać organy do przeszczepów. A do tego potrzebna jest zgoda rodziny. - Sprawdzamy odciski palców. - Musieli mu kiedyś pobrać - wtrąca drugi policjant. Watson kiwa głową. - Utrzymamy go przy życiu, aż podacie nam jego nazwisko. Prawda, Tom? Student przytakuje, zadowolony, że o nim nie zapomniała. Nowy pacjent ma kulę w kanale kręgowym na wysokości T-10. W pewnym sensie miał szczęście. Gdyby pocisk się nie zatrzymał, przebiłby płuco, przeponę oraz wątrobę i pozostawił za sobą straszną sieczkę. Jednakże mężczyzna jest teraz od pępka w dół nieodwracalnie sparaliżowany. Już nigdy nie poczuje własnych nóg, nie będzie chodził, rozmnażał się, kontrolował jelit i pęcherza. Nie jest szczególnie wdzięczny losowi ani lekarzom za opiekę. Wszyscy są w głębi duszy zadowoleni, kiedy wezwany na konsultację neurochirurg decyduje, że ranę należy opracować operacyjnie. Znieczulenie ogólne da wszystkim chwilę wytchnienia od nie kończących się skarg. Przed wyjściem, Tom i Watson po raz ostatni zaglądają do NN 3. Leży spokojnie, bez ruchu, z wyjątkiem wznoszenia i opadania piersi w rytm pracy respiratora. Zaczyna mu wzrastać temperatura. Wprawdzie Watson sądzi, że to zaburzenia czynności podwzgórza, zleca jednak rentgen klatki piersiowej, analizę bakteriologiczną krwi i moczu, nakrywa go kocem chłodzącym i zabezpiecza przed infekcją antybiotykiem o szerokim spektrum działania. - Powiedz: dobranoc, NN - rzuca jeszcze, wychodząc. - Dobranoc, NN - odpowiada piskliwym głosem Tom. Następnego ranka poznają prawdziwe nazwisko pacjenta. Jest trudniejsze do zapamiętania niż NN, więc nazywają go po staremu. Nikt nie jest zaskoczony faktem, że ma na swoim koncie więcej aresztowań niż ich ordynator publikacji. Jest nawet poszukiwany za morderstwo, więc policja zakłada kajdanki na kostkę pogrążonego w nieodwracalnej śpiączce człowieka. Strażnicy na trzy zmiany siedzą przy łóżku, żeby przestępca na pewno nie uciekł. - Doskonały sposób na marnowanie naszych podatków - mruczy Watson. Podnosi w górę kolano NN i sprawdza odruchy. Wie, że nie ma żadnych, ale podoba jej się brzęczenie łańcucha kajdanków. Strażnik szykuje się już do emerytury i wygląda tak samo groźnie jak każdy inny tęgi, podstarzały, drzemiący mężczyzna. Jednak obecność człowieka w mundurze i z bronią uspokaja szefa. Sparaliżowany pacjent zastanawia się, czy nie zacząć sypać, nie zdradzić policji szczegółów narkotykowej wojny, strategii, finansów i dowódców. Szef jest pewien, że lada moment handlarze narkotyków z uzi w rękach wtargną na OIOM i zasypią salę kulami, likwidując swego byłego kolegę i wszystkich pechowych świadków. Za każdym razem, kiedy otwierają się drzwi, szef drga wyraźnie i schyla głowę. Wreszcie oświadcza, że powinien zajrzeć do laboratorium. Ta paranoja obejmuje też resztę zespołu. Drugi lekarz i stażysta przypominają sobie, że powinni być już w ambulatorium; studenci wynoszą się do biblioteki, a Fred ochotniczo zgłasza się do pomocy temu ponuremu neurochirurgowi w jakiejś rutynowej operacji. Watson udaje się połączyć z matką NN w innym stanie. Kobieta reaguje na złe wieści typowo: Jak to się mogło stać?” Watson powstrzymuje się od udzielenia odpowiedzi, którą ma już na końcu języka: „Ponieważ był mordercą i tym razem ktoś dostał go pierwszy”. Stara się być grzeczna i okazywać współczucie. Tłumaczy, że zrobili wszystko, co z medycznego punktu widzenia możliwe, jednak rana postrzałowa okazała się zbyt ciężka. Wyraża kondolencje i wreszcie przechodzi do tematu organów. - To wielkie nieszczęście - mówi. - Życie przerwane w wieku zaledwie dwudziestu ośmiu lat. Rodzina i dzieci (wszystkie nieślubne) osierocone. Ale jest szansa, by ta tragedia pomogła innym nieszczęśliwym. Jego nerki, wątroba i serce mogą dać życie i nadzieję synom innych kobiet, ojcom innych dzieci. - Zwariowała pani? - odpowiada matka NN. - To przecież jego. Niczego nie oddamy. - No trudno. Watson już dawno przestała kłócić się z egoistami. Jedyne, co udawało się jej osiągnąć, to jeszcze większa irytacja. Bezsensowna tragedia zawsze pozostaje bezsensowną tragedią i nie da się naprawić. Tom sprawdza ciśnienie NN. - Spada - informuje. - Nic dziwnego. - Watson trąca nogą worek moczowy. Jest pełen jasnej uryny. - Kiedy to zmieniali? - Jakieś pół godziny temu. - Sika czystą wodą. Co to oznacza? Student patrzy na nią niepewnie. - Moczówka prosta - wyjaśnia Watson. - Poszedł tylny płat przysadki. Jest zaskoczony. Mimo wszystkich wykładów i egzaminacyjnych pytań z fizjologii nerek i homeostazy sodu, aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, że fakty, które poznał, odnoszą się jakoś do rzeczywistych pacjentów. - Co zrobimy? Watson zastanawia się. Jeśli postąpi logicznie - teraz, kiedy najbliższa krewna nie udzieliła zgody na pobranie organów - i zwyczajnie odłączy wentylator, będzie musiała zawiadomić rodzinę, wypisać oficjalny akt zgonu i dopilnować wszystkich innych biurokratycznych bzdur, jakich wymaga taki przypadek. Nie ma na to czasu: w izbie przyjęć czekają pacjenci. - Wazopresyna, i wydalić ciecze - mówi, wskazując na dziewiczy „Podręcznik terapeutyki medycznej” w prawej kieszeni fartucha Toma. - Poczytaj D.I. Heya, to ciekawe doświadczenie. Jej głos budzi obandażowanego pacjenta pod ścianą. - Kochana, podaj mi kanapkę z tuńczykiem! Dochodzi piąta, kiedy kończy w izbie przyjęć, po załatwieniu kolejnych urazów głowy, histerii, ataków (głód alkoholowy i epileptycy, którzy zapomnieli wziąć tabletki), a w końcu krwotoku mózgowego (naddciśnieniowiec, który nie wziął tabletek). Dzwoni na oddział. Odbiera Fred, stażysta. - Mam ostry krwotok, potrzebujemy łóżka. Zaraz tam będę i odłączę NN. - Za późno - odpowiada Fred. - Miał załamanie. Tom nie dał sobie rady. Właśnie stwierdziłem zgon. - Świetnie. - To zaoszczędzi jej czasu. Słyszy w tle jakieś krzyki. - Co się dzieje? - To ten chirurg. Właśnie wszedł, kiedy szykowali NN na Oddział Opieki Wiecznej. Dostał szału. - Nie wie, że rodzina odmówiła? Ze słuchawki dobiega ledwie zrozumiały krzyk: - Zabiłeś go! A teraz zabiłeś jeszcze czterech innych ludzi! - Niech to diabli! - woła Watson. - Odciągnij go od Tonią. Zaraz tam będę. Rzuca słuchawkę. - Zatrzymajcie go tutaj - mówi pielęgniarce. - Dopóki nie przygotujemy łóżka w OIOM-ie. Szybko maszeruje wzdłuż żółtej linii przez piwnice, aż do schodów. Tam zderza się niemal z szefem chirugów. - Kto panu dał prawo wrzeszczeć na mojego studenta? - Twój durny szczeniak pozwolił mu umrzeć! - On już był martwy, do cholery! Wymija go. Nie słyszy wyraźnie odpowiedzi. Po prostu nie opłaca się walczyć z ludźmi, którzy stoją wyżej i są silniejsi. Wchodząc na oddział, widzi pielęgniarkę i sanitariusza zajętych ciałem. Jest ciszej, bo respirator przestał warczeć. Strażnik się obudził i rozmawia przez telefon. - Tom? Fred, gdzie jest Tom? Stażysta wypisuje akt zgonu. Nie podnosząc głowy, wskazuje drzwi. - Gdzie poszedł? Pielęgniarka uśmiecha się. Nienawidzi swojej pozbawionej perspektyw, niewdzięcznej i marnie płatnej pracy w tej nędznej imitacji szpitala. Rozterki młodych lekarzy to jedna z niewielu rzeczy, które sprawiają jej przyjemność. - Ten doktor krzyczał na niego „morderca”. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać. I wyszedł. - O Boże - szepcze Watson. Już wie, gdzie poszedł Tom. I wie, że musi go zatrzymać. Jest takie miejsce, o którym wiedzą wszyscy lekarze, choć nikt im o nim nie mówił. Można tam dotrzeć wieloma drogami. Watson biegnie do klatki schodowej, potem do podziemi i dalej, na stary oddział. Widzi w kurzu świeże odciski stóp. Prowadzą do drzwi, których nie powinno tam być. Otwiera je szarpnięciem i ostrożnie wchodzi na ciemne, spiralne schody. Dociera na sam dół i znowu znajduje się w piwnicy, oświetlonej jedynie przez wysokie, małe okienka, na wpół zablokowane odpadkami. Powietrze jest nieruchome i stęchłe. Ciszę zakłóca jedynie jej oddech i szelest czegoś, co - ma nadzieję - jest myszą. - Tom! - woła i rusza korytarzem. Kawałek dalej pod ścianami stoją szafki ze eksponatami patologii. Wysypują się z szuflad, kilka leży na podłodze. Pochyla się, kiedy korytarz zmienia się w tunel, na moment opiera się o jedną z nich. Slajd spada na podłogę i pęka. Watson przykuca i ogląda resztki. Warstwa rdzenia kręgowego tkwi uwięziona na wieczność pomiędzy szkiełkiem podstawowym a nakrywkowym. Barwnik wyblakł po latach, ale sznur boczny i grzbietowy są wyraźnie jaśniejsze. To relikt z autopsji jakiegoś mężczyzny czy kobiety urodzonej na długo przed Watson, a nawet przed jej rodzicami. Urodzonej, by umrzeć na chorobę, którą teraz Watson potrafi rozpoznać od jednego spojrzenia i którą mogłaby bez trudu wyleczyć zastrzykami B 12. Czy życie jest sprawiedliwe? - myśli. Raczej nie. Wstaje i rusza biegiem przez tunel. Pod szpitalem znajdują się istne katakumby. Są tunele między budynkami; wilgotne tunele prowadzące do szpitala psychiatrycznego o jedną przecznicę dalej (podobno przejście tędy jest bezpieczniejsze niż ulica nocą, jednak lepiej go unikać) i nieznane tunele do nieznanych miejsc. Co parę lat jakiś pijak wytacza się z izby przyjęć i ginie w tym labiryncie, a po kilku tygodniach znajdują go przerażeni technicy. Jest też tunel, który nie krzyżuje się z żadnym innym. W ścianie widać jedno okno. Watson przystaje, przeciera szybę i z niezwykłego punktu widzenia spogląda na salę patologii. Jest teraz nisko, w pobliżu antycznego stołu sekcyjnego z kanałami i zbiornikami. Naprzeciw są drzwi do kostnicy, a po lewej dostrzega strome, twarde rzędy miejsc amfiteatru. Biegnie dalej. Jest już blisko. Gdyby przystanęła, wstrzymała oddech i skoncentrowała się, mogłaby usłyszeć najrozmaitsze odgłosy. Szlochy. Jęki. Agonalne rzężenia. Lamenty żywych i ostatnie tchnienia konających. Krzyki nieprzytomnych i wrzaski nie znieczulonych. Przed nią błyszczy światło przelewające się wokół drzwi w ścianie na końcu tunelu. Drzwi są drewniane, ciemne, ciężkie, wygładzone i jaśniejsze przy klamce. Na mosiężnej tabliczce dużymi literami wyryto napis ODDZIAŁ LIPCOWY. Tom trzyma rękę na klamce i właśnie ma wejść. - Nie! - krzyczy Watson. Podbiega w ostatniej chwili, zatrzaskuje drzwi i odciąga go do tyłu. - Nie, jeszcze nie czas na ciebie... Spogląda na nią zaczerwienionymi oczami. Skąd pada teraz światło, kiedy drzwi są zamknięte? Watson wie tylko, że widzi jego łzy, wzbierające w wewnętrznych kątach szpar powiekowych. - Jeszcze nie czas na ciebie - powtarza. - Nie jesteś lekarzem, nie możesz tam wejść. Nigdy byś nie wyszedł. - Aleja go zabiłem... Ten chirurg mówił... - Ten chirurg to dureń. Nie zabiłeś NN. On był już martwy! Prowadzi go do tunelu. - Nie możesz tam wejść. Jeszcze nie. Za dwa lata, pierwszego lipca, zostaniesz stażystą. I kiedyś trafi do ciebie pacjent. Nie wiesz, co się dzieje... Jesteś młody, niedoświadczony, nie możesz wiedzieć wszystkiego i akurat nie ma nikogo, kto mógłby ci pomóc. To nieuniknione. Pewnego dnia... może w lipcu, może kiedy indziej... pewnego dnia ktoś umrze, bo czegoś nie będziesz wiedział albo podejmiesz błędną decyzję. A jesteś lekarzem. Wtedy możesz tu przyjść. Może będziesz już w innym szpitalu, ale trafisz tutaj i znajdziesz swojego pacjenta... Tom ogląda się. Drzwi są już ledwie widoczne. - Czy pani... - Czy wiesz, ile stron ma „Medycyna wewnętrzna” Harrisona? - pyta Watson. - Przynajmniej tysiąc dwieście. Wielkich stronic pokrytych drobnym drukiem. A wiesz, ile miejsca poświęca na rozpad mięśni prążkowanych? Jedną linijkę. Jedna linijka o dość często spotykanym, potencjalnie śmiertelnym schorzeniu. Przeczytałam o nim sześćdziesięciostronicowy artykuł. Ale było już trochę za późno. To dziwne, ale znajdują się w piwnicy szpitala, obok żółtej linii, wzdłuż której podążają w kierunku OIOM-u. Mija ich sanitariusz z wózkiem. Wiezie coś dużego, zapakowanego w czarną folię, która jednak nie może ukryć, co to za przedmiot. Watson i Tom stają pod ścianą, żeby go przepuścić. Watson macha ręką. - Do zobaczenia, NN numer trzy. - Co teraz? Wzrusza ramionami. - Teraz idź do domu i dobrze się wyśpij. Jutro znów mamy dyżur. - Marszczy czoło. - I chyba czeka nas ciężki dzień. Szefa raczej nie będzie, skoro zabrali od nas strażnika. Dzień rzeczywiście jest ciężki. Nie mają czasu na obiad ani na kolację. Bracia Faceci nie próżnowali. OIOM wypełniają urazy głowy, a jeszcze więcej ich czeka na oddziale, gdzie musi im wystarczyć mniej intensywna obserwacja. Sparaliżowany, którego zatrzymali jeszcze z powodu jakiejś tajemniczej gorączki, przeszedł przez etap złości. Teraz jest w depresji i nie odzywa się do nikogo. Po jego obu stronach nieprzytomni mężczyźni jęczą, a czasami wymiotują. Kiedy Watson mija obandażowanego pacjenta w czwartym łóżku, ten siada wyprostowany, patrzy na nią i wrzeszczy: - Chcę kanapkę z tuńczykiem! - Proszę stanąć w kolejce - odpowiada. Tom bezskutecznie wkłuwa igłę w ramię nowo przyjętego. Usiłuje trafić w żyłę. Watson podchodzi i przygląda się przez chwilę. - Zaczynasz chwytać, jak się to robi - zauważa. - Ale tutaj nigdy nie trafisz. Kręci głową. - To świetne żyły. Wyraźne, tuż pod skórą. Na pewno brak mi wprawy... - Technikę masz całkiem niezłą. To jego wina. Narkoman. Ma zakrzepicę. Podnosi ramię pacjenta i ogląda uważnie. Jest coś przy prawym kciuku. Może uda się wprowadzić tam igłę. Jeśli nie, pozostają żyły główne. - Mam propozycję - mówi Watson. - Ty skoczysz po hamburgery, a ja założę kroplówkę. - Frytki i koktajl? - Kola. Dietetyczna. Śmieje się, przeszukuje liczne kieszenie, znajduje kluczyki do samochodu i wychodzi. Watson siada, na nowo zakłada opaskę uciskową i klepie ramię mężczyzny, żeby wystąpiły żyły. Są porwane, dosłownie. Może powinna wystąpić w telewizji z publicznym obwieszczeniem. Dzieci, nie bierzcie narkotyków. To wam zrujnuje żyły. A potem, kiedy lekarze zechcą podłączyć kroplówkę, będą musieli wkłuć wielką, niedobrą igłę prosto w główne żyły na piersi, co znakomicie powiększa szansę krwotoku, infekcji i przebicia płuca. - Aha... Watson stwierdza, że jednak może spróbować koło kciuka, może nawet z dwudziestką. Kiedy skończyła staż, zarozumiale uznała, że potrafi wyciągnąć krew nawet z rzepy. Zdziera paski folii, otwiera butelkę betadyny, przygotowuje wszystko, naciera skórę alkoholem i nagle nieruchomieje. - Niech do szlag! Będzie potrzebowała poręczy pod rękę. - Hej! - woła. Nikt nie odpowiada. Dużurna pielęgniarka jest zajęta albo zasnęła. Watson układa na pościeli rękę pacjenta, wciąż z opaską uciskową. Gdyby ten człowiek był przytomny, wrzeszczałby z bólu. Wychodzi do magazynku i szuka nerwowo. Czy niczego tu nie mają? A jeśli mają, to dlaczego nie leży na miejscu? Słyszy, jak otwierają się drzwi OIOM-u. - Nareszcie - mruczy. Pora wizyt już minęła, więc to z pewnością pielęgniarka. Na pewno wie, gdzie są poręcze. Chyba że Tom wrócił zapytać, czy woli Burger Kinga, czy McDonalda. Staje w drzwiach magazynku i zamiera. - Czego chcecie, chłopcy? - pyta sparaliżowany handlarz narkotyków. - Nie chcemy, żebyś gadał - odpowiada mu obcy głos. - O cholera - zaczyna Watson i cofa się. O cholera. Szef miał jednak rację. Słyszy stłumione trzaski, pociski wbijają się w miękkie ciało i materac. Puk, puk, puk. Jak w telewizji. Wstrzymuje oddech, boi się zaczerpnąć tchu. Na pewno rozglądają się teraz po sali, sprawdzając, czy trzeba jeszcze kogoś zabić. Przechodzą od łóżka do łóżka, teraz są pod ścianą. Dwóch. Pistolety, nie uzi. Tutaj szef się pomylił. Jeśli zajrzą do pokoju pielęgniarek, może uda jej się uciec. Jest już prawie przy drzwiach, kiedy zauważa ją pacjent z czwartego. - Kelner! Mężczyźni z pistoletami wyskakują z pokoju. Watson przestaje się skradać i rusza biegiem. Kula przelatuje jej nad głową. Pewnie trudno jest celować z pistoletu. Nic dziwnego, że u swoich pacjentów zawsze znajduje pociski w takich dziwnych miejscach. Skręcając na klatkę schodową, żałuje, że nie jest w lepszej formie. Potrafi pracować trzydzieści sześć godzin bez przerwy, ale bieganie przekracza jej możliwości. Już teraz, kiedy zbiega w dół, kiedy słyszy, jak zatrzaskują się i znowu otwierają drzwi na schody, już teraz jest zdyszana. Dokąd uciekać? Do apteki? Zamknięta. Izba przyjęć? Mają tam strażnika. Ale zanim się domyśli, o co chodzi, zanim zacznie wyciągać broń, będzie tam rzeźnia. Dokąd? Już wie. Skręca do tunelu. Dlaczego zbudowali kostnicę tak daleko, odciętą nawet od starego szpitala? Żeby uniknąć zakażenia? Czy może to jakiś symboliczny gest? - Stój, do cholery! - krzyczy za nią męski głos. Zaraz potem pada strzał, co znacznie zmniejsza skuteczność polecenia. Do diabła, którędy? Tylko raz była tutaj na sekcji. No dalej, powtarzają lekarzom. Utrzymujcie tatusia, dziadka czy małego Joeya przy życiu, chociaż już dawno powinien umrzeć. Dlatego zmuszamy jego serce, jego płuca do pracy, dlatego cierpi w agonii, ponieważ ciaio nie umie przeżyć, a nie zgadzają się, żeby pozwolić mu odejść. A kiedy w końcu umiera, dni, tygodnie, miesiące później niż powinien... Chcecie robić sekcję? Oszaleliście? Czy nie dość się wycierpiał? Kostnica. To tędy. Sprawdza drzwi, potem gniewnie uderza w nie otwartą dłonią. Zamknięte. No dobrze. Do tunelu. Wznosi się lekko. Wypuszczony przez nieuwagę wózek ze zwłokami pojedzie w dół, aż trafi w ścianę albo wyhamuje koło apteki ambulatorium, gdzie pacjenci czekają na realizację swoich recept. Czy nie byłby to cudowny widok? Drzwi do amfiteatru są otwarte. Wewnątrz panuje mrok, pali się tylko lampa z przodu sali, obok gablot wystawowych. Czy lekarze potykali się czasem na tych stromych schodach, przerywając wykład jakiemuś uczonemu profesorowi i staczając się w dół ku śmierci? Watson musi schodzić powoli, obserwowana z dołu przez pradawne okazy. Są tu szkielety, w słojach embriony i dłonie, rozcięte by pokazać budowę wewnętrzną, sięgające na zewnątrz, jak w Kaplicy Sykstyńskiej. Oto zakonserwowany tors młodego mężczyzny, który żył i umarł przed radiem i samochodami, a kiedy potrącił go wóz konny, zdumieni lekarze odkryli, że wszystkie organy ma po niewłaściwej stronie. Oto twarz niemowlęcia z jednym okiem i podobnym do trąby nosem powyżej. Są tu nogi na zawsze gotowe do postawienia kroku, serca czekające na uderzenie pulsu. Są głowy niczego nie podejrzewających nędzarzy, których zmieniono w przykłady typowej anatomii. Na ich twarzach zastygł wyraz lekkiego zdziwienia. Dociera do oszklonych drzwi, obok zniszczonego stołu ze stuletnimi śladami noży. Drzwi są ledwie widoczne, ciemne drewno stapia się z ciemnym drewnem. Chwyta za klamkę. Są otwarte, kto by chciał je zamykać. Ale zacięły się. Łapie klamkę oburącz, zapiera się nogą i ciągnie. Mężczyźni stają w drzwiach u góry, chcą celować, ale na moment szokują ich te ponure eksponaty. - O kurde... - mówi jeden. Drugi gwiżdże pod nosem. Watson chwyta najbliższy przedmiot: podobną do kromki chleba warstwę mózgu zalaną w bloku szkła. Jest bardzo stara: zatarła się granica między białą a szarą materią, w ciągu długich lat wyciekł żółty cholesterol i pokrył pianą powierzchnię płynu konserwującego. Rzuca jeden przekrój, potem drugi, w końcu cały móżdżek. Trafia daleko od celu, ale trzask tłuczonego szkła i zapach starych konserwantów dają jej poczucie spełnienia. Bliższy z bandytów unosi pistolet. Watson opiera się o drzwi... a te otwierają się na zewnątrz. - Niech mnie licho... - mruczy i rusza biegiem. Mija rzędy szafek, za ciężkie, żeby je przewrócić. Za sobą słyszy przekleństwa - to ścigający usiłują zbiegać po stromych schodach, śliskich teraz od bogatego w lipidy alkoholu i kawałków mózgu. Nie próbują już nawet strzelać, tylko biegną za nią, zmniejszając odległość. Nie chce myśleć, co się stanie, kiedy ją złapią. I nagle widzi je: ciemne drzwi i mosiężną tabliczkę. Otwiera je i już jest w środku. Na Oddziale Lipcowym. To staromodny oddział. Łóżka stoją po obu stronach pod ścianami. Niektóre to zwykłe prycze, inne wyglądają jak w dawnych szpitalach, jeszcze inne to łóżka ultranowoczesne, automatyczne łóżka, jedno nawet z respiratorem z boku. Pacjenci spoglądają na nią z posłań, przekonują się, że nie jest tym, na kogo czekali i odwracają głowy. Widmowi sanitariusze - nie potrafi dostrzec żadnych szczegółów - zbliżają się, rozpoznają w niej lekarza i odstępują z szacunkiem. Watson zwalnia, wygładza fartuch i rusza między rzędami łóżek. Idzie stanowczym, ale spokojnym krokiem, tak jak wypada lekarzowi. Spogląda na identyfikatory i karty informacyjne. Wielu pacjentów w nowszych łóżkach jest po dziewięćdziesiątce, a wszyscy pacjenci po dziewięćdziesiątce są do siebie podobni. Z tyłu słyszy, że wchodzą jej prześladowcy, słyszy strzał, trafiający chyba w sufit, słyszy grzeczne ale stanowcze głosy (szepczące, nierzeczywiste). - Nie wolno tu wchodzić. - Puszczaj, chłopie. O rany, co to jest? - To jest Oddział Lipcowy - nadpływa odpowiedź. - Na ten oddział przyjmujemy tylko bardzo szczególnych pacjentów: pierwszego pacjenta, któremu lekarz pozwala umrzeć za szybko, którego lekarz zabija. Wam nie wolno tu wchodzić. Watson znalazła łóżko, którego szukała. Leży na nim stara kobieta, drobna, z wyraźnymi obrzękami. Kroplówka ścieka do ramienia poznaczonego sińcami i opuchlinami starych żył, które nie mogą długo utrzymać igły. W worku na końcu cewnika zebrała się odrobina moczu o delikatnie różowym zabarwieniu, które - teraz Watson już wie - może oznaczać rhabdomyolysis, rozpad mięśni prążkowanych. Pozostawiony bez leczenia - a czasem mimo leczenia - może zabić nerki. I pacjenta. Kobieta w łóżku podnosi głowę. - Tak, moja droga? - pyta. Słyszy się, że ma płyn w płucach. - Przyszłam powiedzieć... że bardzo mi przykro. - Już przepraszałaś - odpowiada łagodnie kobieta. - Musisz przestać tu przychodzić. To niezdrowe. Watson odwraca się, a staruszka woła za nią, by złagodzić słowa surowej rady. - Ale dziękuję, że mnie odwiedziłaś, moja droga. To bardzo miłe z twojej strony. Odchodząc, Watson słyszy, że pacjentka zwraca się do sąsiadki. - Leczyła mnie. Taka miła dziewczyna. Watson wraca do drzwi. Mija kolejne łóżka, mija dwóch zabójców, obezwładnionych przez sanitariuszy. Zerka na mężczyzn o twarzach zbielałych ze zgrozy, niezdolnych do wydania głosu. Wiją się w uścisku widmowych, mglistych ramion. Oczy mają szeroko otwarte, wzrok przerażony i błagalny. Z trudem się powstrzymuje, by nie stanąć i nie nakazać ich uwolnienia. Ale przecież zachowała rozsądek. - Widzę, że na oddziale panuje wzorowy porządek - rzuca. Sanitariusze kiwają głowami. To zawsze miło, kiedy lekarz pochwali personel za dobrze wykonaną pracę. - Nie wrócę tu więcej. Zamyka za sobą drzwi. Co się stanie z mordercami? Nie ma pojęcia. Ale wie jedno: tylko dwa typy ludzi mogą wejść na Oddział Lipcowy: lekarze i martwi. I tylko lekarze mogą odejść. Ale nie do końca. Nigdy do końca. Jest takie miejsce, o którym wszyscy lekarze wiedzą, ale żaden nie opowiada. Paul Di Filippo OKULARY LENNONA Przełożyła Hanna Pasierska Nazwisko Paula Di Filippo nie po raz pierwszy pojawia się w naszej serii. Czytelnicy Nebula Awards 24 pamiętają zapewne jego esej My Alphabet Starts Where Your Alphabet Ends, przewrotne ale niezwykle przekonywające oskarżenie jurorów konkursów SF, że jak dotąd skąpili Theodorowi Geiselowi, znanemu również jako dr Seuss, nagród Hugo, Nebula, Gandalf, Grand Masters Award i innych (tytuł eseju nawiązuje do książki Seussa On Beyond Zebra). Następnie, stosując formę literacką, stworzoną przez Jorge Luisa Borgesa i Stanisława Lema, Di Filippo zaszczycił Nebula Awards 25 recenzją nie istniejącej książki. Mega-Awesome SF: The True Story Behind „Forever Plus!” to opowieść o tym, jak historia napisana przez komputer, pojawiając się w różnych wersjach w ciągu jednego roku, zagarnęła Nagrody Nebula we wszystkich czterech kategoriach. Utwory Di Filippa były publikowane na łamach Fantasy and Science Fiction, New Pathways, Amazing Stories, Twilight Żonę, Night Cry, Synergy i w Mirrorshades: The Cyberpunk Anthology. Jego nowela Kid Charlemagne znalazła się w finale Nebuli w 1987 roku. Poproszony o krótki komentarz do „Okularów Lennona”, Di Filippo odparł: Jak mówi legenda, pewnego dnia John powiedział do Paula: - Mam fantastyczny tekst, którego w żaden sposób nie mogę zakończyć. - Człowieku, to całkiem tak jak ja - odrzekł Paul. W tym momencie jeden z nich doznał olśnienia, a drugi natychmiast podchwycił pomysł: - A może by tak... - ...połączyć je ze sobą! I tak powstał A Day in the Life, jedna z najbardziej znanych piosenek Beatlesów. Odkąd po raz pierwszy usłyszałem tę historię, owa metoda niejeden raz okazała się nieoceniona w mojej pracy, posłużyłem się nią również, pisząc „Okulary Lennona”. Od lat miałem pomysł na dwie odrębne historie: o widzialnych więzach emocjonalnych i o magicznych okularach Johna Lennona. W jaki sposób mogło by dojść do materializacji tych więzów i co można by zobaczyć przez okulary, pozostawało dla mnie tajemnicą. Aż do dnia, kiedy obie, pozornie nie mające ze sobą nic wspólnego opowieści, połączyły się w jedno. Wspaniałe »Kubeczki z Masłem Orzechowym« Reese’a zostały wynalezione w dokładnie taki sam sposób, uważam więc, że wartość metody nie podlega dyskusji. Oprócz omawiania spraw technicznych, chciałbym wykorzystać tę okazję, aby spłacić dług, który zaciągnąłem - wszyscy zaciągnęliśmy - u Johna Lennona, podziękować mu za jego życie ijego sztukę. Jeśli lata osiemdziesiąte były okropną dekadą, to przynajmniej częściowo należy to przypisać faktowi, że rozpoczęła się ona od zabójstwa Lennona. Nasz pełen cierpienia świat stracił jeszcze jednego bodhisattwę. A co do uwagi, jaką poświęca się ostatnio Markowi Davidowi Chapmanowi - czy ktoś pamięta dziś, pół wieku od śmierci Gandhiego, nazwisko jego zabójcy? Do zobaczenia, John. Gdzieś we wszechświecie”. Idę sobie Broadwayem, niedaleko Canal Jeans, i nagle widzę strasznie dziwnego handlarza. Jeśli wziąć pod uwagę, że szeroki chodnik zapełnia istna menażeria przedsiębiorczych wielkomiejskich typów - Afrykanie ze swoimi rzeźbionymi w drzewie zwierzętami; Czarni Muzułmanie spod znaku Farra Khana, handlujący olejkami i pachnidłami; paru białych punków, sprzedających podkoszulki, ręcznie malowane w obsceniczne symbole; obdarci podstarzali faceci ze skórzanymi torebkami od Gucciego i brudnymi szalami od Hermesa; Wietnamczycy oferujący kolczyki, rajstopy i pirackie kasety - i to że ja, Zildjian, jestem od dawna całkowicie uodporniony na całe to widowisko, staje się jasne, że facet musi być naprawdę niezwykły. Tyle tylko, że nie jest. To znaczy nie jest niezwykły. Ani dziwaczny. Chyba raczej nie na swoim miejscu. Wygląda na buddyjskiego mnicha. Japońskiego, chińskiego, koreańskiego czy wietnamskiego - trudno powiedzieć. Ma wygoloną głowę, złocistą szatę i słomiane sandały; spokojniutki jak matrona z Park Avenue po pierwszej porannej dawce valium. Nie sposób powiedzieć, w jakim jest wieku: równie dobrze mogłoby mu brakować roku do pełnoletności, jak i do wczesnej emerytury. Najwyraźniej sprzedaje używane okulary. Skromna oferta leży równo ułożona na tacy. Nie widzę żadnego podręcznego urządzenia do szlifowania szkieł, więc dochodzę do wniosku, że nie ma mowy o „wychodzeniu klientom naprzeciw”. To nadaje nowy sens określeniu: „nabrać na zniżkę”. Zatrzymuję się naprzeciw mnicha. Pochyla się w ukłonie. Czuję, że muszę zrobić to samo. Zmieszany, zaczynam z uwagą przyglądać się oprawkom. Wetknięta między okulary-kotki i rzeźbione szylkretowe binokle dla starszych pań leży niezwykła sztuka o zausznikach złożonych z gracją niby nogi baletnicy, tak samo nie na miejscu wśród swoich towarzyszy, jak mnich wśród swoich. Podnoszę je, żeby się im dokładniej przyjrzeć. Są to proste złote druciane oprawki z idealnie okrągłymi szkłami. Zauszniki przymocowane są dokładnie w połowie zewnętrznego obwodu, poprzeczka łącząca ramki nieco wyżej, na jakichś dwóch trzecich. Nie mają żadnych ozdób. Nagle przypominam sobie, że kiedyś, w zamierzchłych czasach, nazywało się je „lennonkami”. Spopularyzowane przez Johna na okładce albumu „Sierżant Pepper”, potem sfotografowane na tle jego pośmiertnego garnituru, były odtąd już zawsze kojarzone z jego postacią, chociaż w późniejszych latach zmieniał je na różne inne, niewątpliwie próbując zharmonizować swoją twarz z twarzą Yoko w poczuciu małżeńskiej solidarności. Nie jestem ani krótko - ani dalekowidzem; nie mam zamiaru wymieniać szkieł na polaryzujące, bo wierzę w dobroczynny wpływ bezpośredniego światła słonecznego. Coś mnie jednak kusi, żeby je założyć. - Czy... mmm... czy mógłbym je przymierzyć? - pytam mnicha. Uśmiecha się. (Po uśmiechu na twarzach uczniów Budda poznawał, czyjego nauki odnoszą skutek.) - Oczywiście. Rozkładam zauszniki. Na jednym dostrzegam plamkę czegoś, co wygląda jak krew. Pewnie keczup kapnął z hot-doga jakiegoś klienta. Spokojnie liżę palec i próbuję ją zetrzeć. Plamka znika, kiedy ją pocieram, później znowu się pojawia. Mnich zauważył moje wysiłki. - Nie ma się czym przejmować - mówi. - To z powodu tej strzelaniny. Z całą pewnością nie obniży wartości okularów. Proszę przymierzyć. Wkładam je więc na nos. Łódka jest pomalowana w zawijasy o psychodelicznych barwach; szeroko rozlane wody, na których się unosi, są purpurowe. Siedzę na ławeczce pośrodku, łódka dryfuje z prądem. Na obu brzegach rosną na przemian drzewa mandarynkowe i niewiarygodnie wysokie, żółte i zielone celofanowe kwiaty. Niebo - tak, tak, zgadliście - jest z dżemu pomarańczowego. Gdzieniegdzie widać kawałeczki skórki i obłoczki z maślanych bułeczek. Pełny zestaw śniadaniowy. - Święty Salvadorze Dali - wyrywa mi się. Zanurzam dłonie w purpurowej wodzie - w twarz bije mi zapach soku grejpfrutowego - i rozpaczliwie próbuję zawrócić łódź do brzegu. - Zildjian - woła nade mną jakiś glos. - Taa... taak? - odpowiadam dość niechętnie. - Przestań się pluskać i popatrz w górę. Dziewczyna unosi się w powietrzu, oczy ma migocące jak szkiełka w kalejdoskopie i jest ubrana jedynie w sznury połyskliwych klejnotów. - Właśnie zostałeś obdarowany, Zildjian. Nie wpadaj w panikę. - Och, kurczę, nie jestem pewien... Łódka gwałtownie się kołysze. Nie, to nie łódka. Siedzę na grzbiecie centaura. Tylko że zamiast kopyt ma drewniane bieguny. Pędzi przez pola, pogryzając szarlotkę. Lucy cwałuje tuż obok mnie na innym centaurze. - Spokojnie, Zildjian. Nie zapraszamy tu byle kogo. Jesteś pierwszy od wielu lat. Zaufaj mi. - Żebym skończył jak mój poprzednik? Lucy wydyma wargi. - To była wina ludzkości, nie nasza. Otwiera mi drzwi taksówki. Samochód jest zrobiony ze starych numerów Washington Post i New York Timesa, nagłówki mówią o wojnie w Wietnamie. Kiedy wciskam się do środka, przebijam głową dach i wpadam w chmury. Lucy podąża za mną. Brniemy przez wilgotną mgłę, podobni do dwóch żyraf na kółkach; światło słońca, odbijające się w jej oczach sprawia, że powoli zapadam w trans. Prowadzi mnie na stację kolejową. - Po prostu spróbuj je ponosić przez jakiś czas. Nie masz przecież nic do stracenia. Zobacz, jak ci w nich ładnie. Wzywa gestem bagażowego z plasteliny, który przypomina mi Gumby’ego. Jego krawat jest zrobiony z odłamków lustra, wciśniętych wprost w pierś. Patrzę na swoje odbicie w lustrzanym krawacie. Wyglądam całkiem nieźle... Bramka przy wejściu wali mnie w krocze i skrzypi: - Przepraszam! - Baw się dobrze - mówi Lucy i wypycha mnie na zewnątrz. Ściskam kurczowo uliczną latarnię na Broadwayu. Poznaję ją po strzępach antywojennego plakatu, na którym ktoś nagryzmolił błyskotliwy slogan: „Real eyes realize real lies”*.[* Dobry wzrok rozpozna kłamstwo (ang.) - w oryginale gra słów.] Patrzę w górę, spodziewając się najgorszego. Ale nie. Świat widziany przez okulary, których z pewnością nie przepisałby żaden okulista, wygląda całkiem zwyczajnie. Z wyjątkiem ludzi. Wszyscy, jak Gorgona Meduza, przyozdobieni są koronami organicznych pnączy. Z każdej głowy wyrastają nieprzeliczone wypustki, długie na prawie pół metra, najrozmaitszej barwy, grubości i faktury. Tępo zakończone, sterczą sztywno we wszystkie strony. Zupełnie jakby półtorej stopy od głowy przenikały w inny wymiar. Ludzie przypominają tęczowe dmuchawce na chwilę przed porwaniem ich przez wiatr. Jakiś pies podchodzi, żeby obsikać moją latarnię. Również i jego łeb pokrywają wijące się pnącza, ale jest ich mniej niż na głowach ludzi. Poraża mnie potworna myśl. Puszczam słup i niechętnie sięgam do własnej głowy. Ja też zostałem przyozdobiony wężowym turbanem. Dotykam macek przyrośniętych do czaszki - aksamitnych, sprężystych, oślizgłych i szorstkich. Zrywam okulary z twarzy. Węże znikają z głów otaczających mnie ludzi. Z mojej też, mogę to wyczuć dotykiem. Z drżeniem nakładam okulary po raz drugi i wtedy pojawiają się znowu. Czuję, że ktoś koło mnie stoi. To mnich. Inaczej niż wszyscy wokół, ma tylko jedną wypustkę. Równie złota jak jego szata, sterczy pionowo z samego czubka głowy. Mnich ponownie się uśmiecha i wskazuje ręką na swój czułek, skręcony jak róg jednorożca. - Zmierza prosto do Buddy - mówi radośnie. - Używaj mądrze swoich okularów. Do widzenia. Znika w tłumie przechodniów. Nie zdejmując szkieł, skonany osuwam się na chodnik. Boże, jak to możliwe, żeby nikt nie zdawał sobie sprawy, że ciągnie za sobą to spaghetti? Niemożliwe, żeby nie czuli jego ciężaru. Jak coś może być namacalne i równocześnie nic nie ważyć? A może chodzi po prostu o to, że przywykliśmy do jego wagi?... Kundel, który przed chwilą o mało nie obsikał mi butów, podchodzi, żeby mi dotrzymać towarzystwa. Wyciągam do niego rękę, zaczynają lizać. Patrzę na jego psi łeb ze zgrozą. Z czaszki wyrasta nowa macka i niby kobra pełznie w moim kierunku! Niespodziewanie w polu widzenia zjawia się druga, wychodząca gdzieś z góry, i podąża w stronę pierwszej! Gwałtownie cofam rękę. Pies warczy, jego wypustka zmienia kolor i fakturę, to samo dzieje się z moją. Wygląda, jakby ochota na spotkanie trochę im przeszła. Nigdy nie będę Carlem Saganem, ale całkiem bystry ze mnie facet. A trzeba być tępym jak senator z Georgii, żeby się nie domyślić, o co chodzi z tymi mackami. Stanowią odpowiedniki więzów emocjonalnych, okowów uczuć i karmy. Tworzymy je przez całe życie. Łańcuchy miłości i nienawiści, jak z kiepskiego przeboju. Pies przestał warczeć, liże sobie futro. W ramach eksperymentu ponownie wyciągam do niego rękę. Kundel obwąchuje ją nieufnie, potem delikatnie ociera się o moje palce. Tym razem pozwalam, żeby nasze wypustki zetknęły się i połączyły ze sobą. Uwielbiam tego zwierzaka! Dobry piesek! Prawie włazi mi na kolana, oblizując całą twarz. On też mnie kocha. Biedny wyrzutek. Naprawdę wstyd mi tego, co zamierzam zrobić. Chwytam za jednolity przewód, który nas łączy i próbuję wyrwać go z głowy kundla. Lepiej zacząć od niego niż od siebie. Czuję lekki opór, potem kabel ustępuje z cichym „pyk!”, słyszalnym tylko w podświadomości. Pies wydaje cichy skowyt, apatycznie odchodzi parę kroków i układa się do snu. Przewód, zakotwiczony już tylko w mojej głowie, wije się, próbując odnaleźć psi łeb. Nie puszczam go i po paru chwilach kurczy się jak członek na mrozie, aż wreszcie znika. Czuję, jak niewidzialna rana zasklepia się na mojej czaszce. Przypominam sobie, że sznur nie był zbyt solidny; różowy i cienki jak ołówek, zniknął dość szybko. Uzbrojony w wiedzę na temat natury macek, uważniej obserwuję ludzi wokół siebie. Zauważam teraz, że każdy wypuszcza nowe czułki niemal co parę sekund. Kiedy patrzę przez moje lennonki w pewien szczególny, trudny do opisania sposób, dostrzegam coś jakby mgiełkę, otaczającą skalpy przechodniów tuż przy skórze, takie delikatne falowanie, podobne do ruchów ukwiałów czy korali w jakimś podwodnym lesie. Większość tych embrionalnych wyrostków ginie prawie równie szybko, jak powstają. Na przykład: Pewna kobieta zatrzymuje się przed wystawą butiku. Niczym wędkarz zarzuca wypustkę w stronę kostiumu na jednym z manekinów. Macka przenika przez szybę bez najmniejszego oporu, muska kostium, po czym zostaje ściągnięta z powrotem. Kobieta rusza przed siebie. To jasne! Do przedmiotów można się przywiązać tak mocno jak do ludzi. Innym razem widzę, jak jakiś facet parkuje swojego jaguara na cudem znalezionym wolnym miejscu. Sznur łączący go z samochodem jest gruby jak mój nadgarstek. Nie przeszkadza mu to jednak wypuścić macki w stronę przejeżdżającego mercedesa. Niewierne serce... czy raczej głowa, w tym wypadku. Dostawca nieśmiało wysyła żywą, wijącą się sondę w stronę laluni otulonej w futro. Nie trzeba chyba dodawać, że bez wzajemności. Staruszka o lasce próbuje złowić młodzieńca o wyglądzie lekarza. Dziewczyna, którą znam z widzenia, studentka architektury na Uniwersytecie Nowojorskim, oplątuje czymś, co wygląda wypisz-wymaluj jak sieć Człowieka Pająka, rzeźbiony gzyms, który najwyraźniej się jej spodobał. Jakaś para żegna się na rogu: całują się i odchodzą w przeciwnych kierunkach. Sznur, który ich łączy, jest gruby i wygląda na mocny. Kiedy odległość między obojgiem przekracza metr, sznur dzieli się pośrodku, jakby przenikał w jakieś pozaprzestrzenne kontinuum, pozwalające człowiekowi pozostać w kontakcie z odległymi ludźmi i przedmiotami. Dość już zobaczyłem. Czas wracać do domu i nauczyć się czegoś nowego. Stojąc przed lustrem w łazience, zaczynam po jednej odrywać wypustki od swojej głowy. Na początek węźlasty, szary pęd. Ale się trzyma!... Ups! i przestaję czuć cokolwiek do swoich rodziców. Mama, tato, jaki z nich pożytek? Robi mi się trochę niewyraźnie. W miejscu, gdzie powinno być synowskie przywiązanie, zieje spora łysina. Wcale mi się to nie podoba. Lepiej go wsadzę z powrotem. A ten gładki, cienki, w czerwono-biało-niebieskie paski? Precz z nim. Patriotyzm? Kto by przypuszczał, że znajdzie się we mię coś takiego! Ciekawe, do czego jest przyczepiony z drugiego końca. Do Białego Domu? Pomnika Lincolna? Statui Wolności? Może do wszystkich równocześnie... A ten zielony, śliski jak węgorz. Ukręcić. O, cholera, to ta kelnerka z nocnego klubu! Do głowy by mi nie przyszło, że na nią lecę. Ładny gips! Trzeba z tym skończyć. Wyginam pęd tak mocno, że w końcu się łamie. W sprawach uczuć nigdy nie za wiele ostrożności. Niby jakiś stuknięty operator centrali telefonicznej, spędzam następnych parę godzin przełączając kabelki, sprawdzając, jakie uczucia przewodzą. (Za kolejnym razem wyrywam zbyt wiele na raz i czuję się, jakbym dryfował w przestrzeni kosmicznej, bez celu obijając się o gwiazdy). Szybko się uczę, jak odróżnić połączenia jednostronne, z przedmiotami nieożywionymi albo ludźmi, którzy nic do nas nie czują (Sherry Gottlieb, licealna miłość) od dwustronnych, z tymi, którzy są z nami w jakiś sposób związani. W obu wyczuwam coś w rodzaju pulsowania: w pierwszych jest to przepływ jednokierunkowy, w drugich - prąd zmienny. Właściwie lubię siebie takiego, jakim jestem, więc większość z nich zostawiam, z wyjątkiem pociągu do tej dziewczyny i do papierosów. Nagle, jak wschód słońca na Merkurym, spływa na mnie olśnienie. Mógłbym przecież zrobić na tym kokosy! Wystarczy otworzyć centrum leczenia uzależnień. Odstawiać jakieś przedstawienie, żeby nikt się nie domyślił, o co chodzi, i po cichu obrywać klientom wypustki, łączące ich z nałogiem. Zakładając (a jestem tego prawie pewien), że połączenia innych ludzi są podobne do moich - macie przed sobą drugiego Donalda Trumpa, tyle że przed bankructwem i z nieco lepszym gustem. Ale wtedy przypominam sobie, co powiedział mi na odchodnym mnich, który dał mi okulary: „Używaj ich mądrze”. I jego pojedynczą wypustkę, zmierzającą prosto do Buddy... Zdejmuję okulary, żeby się przyjrzeć nieścieralnej plamce krwi na oprawkach. Myślę o Johnie Lennonie. W jaki sposób on wykorzystał dar? Wyobrażam sobie, że na moim lewym ramieniu pojawia się diablik. Na głowie ma melonik, paląc cygaro opiera się o widły. Dmucha mi dymem prosto w ucho i mówi: - Dorobił się na nich, frajerze! Na prawym ramieniu sadowi się anioł. Skrzydła wyrastają mu z czarnej skórzanej kurtki, zamiast harfy trzyma w rękach elektryczną gitarę. - Nie tylko, Zildjian. Sprawił, że wielu ludzi poczuło się szczęśliwymi. Przyczynił się do postępu, do rozwoju kultury. - Przeleciał niejedną panienkę - mówi diabeł. - Prawda, ale próbował zaszczepić innym swoją filozofię. Chciał, żeby dostąpili oświecenia. - Dla oświecenia dziewczyny nie ma to jak solidna porcja filozofii. Anioł przelatuje mi nad głową i ląduje obok diabła. - Ty cyniczny draniu! - Hej, wynocha stąd! - diabeł potrząsa widłami, zaciąga się cygarem tak gwałtownie, aż jego koniec zaczyna się żarzyć, wydmuchuje kłęby dymu. Anioł chwyta gitarę, jakby to był kij golfowy i z rozmachem wali go na odlew. Obaj tracą równowagę i spadają z mojego ramienia, dalej tocząc swą odwieczną walkę. Ich argumenty pomogły mi podjąć decyzję. Użyję okularów, żeby nieco zadbać o własne interesy. Ale zrobię też przy ich pomocy coś dla całej ludzkości - coś bardzo dobrego. Jednak podczas gdy doskonale wiem, co zrobić we własnych sprawach, cele ogólne wydają mi się ciut mgliste. Na razie je zostawiam. Najpierw chcę odwiedzić Cynthię w jej mieszkaniu. Zerwaliśmy - oboje przekonani, że na zawsze - jakiś tydzień temu. Powodem była moja opinia o pewnym dobrze zbudowanym aktorze, którego Cynthia uwielbia. Powiedziałem jej, że jej idol przypomina mi chodzący rostbef i najprawdopodobniej jest też równie inteligentny. Z charakteru naszej sprzeczki już się pewnie domyślacie, że nie była to szczególnie głęboka zażyłość. Wciąż jednak jestem z nią związany. Wiem o tym, bo znalazłem przewód. Okazało się, że to jednokierunkowe połączenie, strumień moich emocji, rozbijający się o barierę z jej strony jak strumień plemników o kondom. Obecnie mam zamiar to zmienić. Zastaję Cynthię w domu. Przebiera się właśnie w swój kelnerski strój. Uważam, że wygląda bardzo pociągająco w kowbojskich butach i krótkiej spódniczce ozdobionej piórami, i mówię jej o tym (buty i spódniczka stanowią znak rozpoznawczy Drumsticks’n’Hot Licks, kowbojskiego baru z pieczonymi kurczakami). - Aha, dzięki - odpowiada Cynthia raczej chłodno. Stoi tyłem do mnie, doprowadzając do porządku swoją truskawkowo-blond fryzurę. Zastanawiam się, w jaki sposób udaje się jej przeciągnąć szczotką przez splątane sznury karmy, pozornie nie stawiające żadnego oporu. Cynthia obserwuje mnie w lustrze; nagle przypomina mi się krawat bagażowego z plasteliny. Nie chce mi się wierzyć, że nie widzi macek wyrastających z mojej głowy, a szczególnie tej, która prowadzi do niej, ale to prawda. Potem zauważa moje okulary. - Od kiedy to nosisz szkła? - Odkąd spotkałem handlarza buddystę, który wysłał mnie w podróż do innego wymiaru. - Ach, tak. Nigdy się nie zmienisz, Zil. Czego ode mnie chcesz? Nie przyszedłeś chyba, żeby mi prawić komplementy? No już, wyduś to wreszcie z siebie. Tylko bez żadnych łamigłówek. I pospiesz się, bo muszę iść do roboty. - Cynthio, musimy porozmawiać - zaczynam gadkę, tylko po to, żeby odwrócić jej uwagę. Siedzi teraz tyłem do lustra, przetrząsając torebkę w poszukiwaniu jakiegoś drobiazgu. Nieznacznie przysuwam się bliżej, chcąc dosięgnąć jej macek. Koncentruję się na jednej z nich, wściekle purpurowej, w dziwnie nieokreślony sposób kojarzącej mi się ze sznurem, który łączył mnie z kelnerką z nocnego klubu. Chwytam go zręcznie i wyrywam z głowy dziewczyny. Cynthia wzdryga się i woła: - Hej, co ty tam robisz? - Upajam się zapachem twoich włosów. - No to przestań, dostaję od tego gęsiej skórki. Przytykam mackę do swojej głowy. Miałem rację! Prowadzi prosto do tego aktorzyny, który był przyczyną naszej kłótni. Naraz zaczynają chodzić mi po głowie różne dziwne myśli na temat jego ciała. O, do licha, to nie dla mnie. Odrywam mackę i znów podłączam ją Cynthii. Potem robię coś, czego jeszcze dotychczas nie próbowałem. Chwytam sznur za przeciwny koniec, próbując oderwać go od aktora, gdzie - mam nadzieję - nie trzyma się zbyt mocno. Najwyraźniej moje wysiłki zostają przekazane na drugą stronę kontinuum, bo nagle ustępuje. Błyskawicznie łączę wypustkę Cynthii z moją. Dziewczyna prostuje się, jak dotknięta przez Godzillę i odwraca, żeby mi się przyjrzeć. - Zildjian, ty... jesteś jakiś inny... Nawet wiedząc, co się stało, jestem zdumiony efektem, jaki dało połączenie. Sznur, który nas teraz łączy, jest sprężysty jak wąż strażacki pod ciśnieniem. - Cynthio, ja... ty... - Chodź, zobacz moje pola truskawkowe... I tak zaczyna się nasza prywatna beatlemania. Żyjemy sobie po królewsku. Wypożyczam nowy samochód i zakładam konto w banku, nie zadając sobie nawet tyle trudu, żeby włożyć krawat. Wystarczy odpowiednio manipulować wypustkami. Od faceta w biurze wynajmu samochodów „pożyczam sobie” połączenie z babką - staruszką. - Żadnej kaucji, żadnych opłat do końca roku, żadnych kosztów manipulacyjnych. Dlaczego? Jestem pewien, że pan na to zasługuje. W banku robię użytek z przywiązania urzędnika z działu rachunków do jego kochanki, chcąc uzyskać solidny kredyt, złotą kartę stałego klienta i nie opodatkowane konto z zabezpieczeniem w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jedyny problem stanowi jego ręka na moim kolanie. Oba połączenia zostawiam na parę dni, by mieć pewność, że obaj nie opamiętają się zbyt szybko i nie unieważnią umów, zanim te nabiorą mocy. (Trochę się martwię, jak babcia i Lolita zniosą nagłe odtrącenie, ale pocieszam się, że wkrótce wszystko wróci do normy.) W końcu odczepiam obie macki i patrzę, jak odpełzają przez swoje pozaprzestrzenne tunele. Chyba odnajdą właściwe obiekty. Mówię wam, co za ulga. Zawsze głosiłem filozofie, że w życiu należy być wolnym, na ile to możliwe, a te dodatkowe więzy strasznie mnie przytłaczały. Od czasu do czasu myślę o mnichu i jego pojedynczej wypustce. Przez następnych parę tygodni ja i Cynthia (która z ulgą rzuciła pracę w barze) świetnie się bawimy. Jadamy przy najlepszych stolikach w luksusowych restauracjach, mamy wolny wstęp do najelegantszych klubów, za darmo dostajemy miejsca w pierwszych rzędach na najlepsze premiery - krótko mówiąc: miasto jest nasze. Pewnego dnia Cynthia prosi mnie, żebym z nią poszedł do szpitala, gdzie jej siostra właśnie urodziła dziecko. Przez szybę w sali noworodków patrzę na wrzeszczące albo śpiące niemowlaki i nie wierzę własnym oczom. Z głowy każdego z nich wyrasta pojedynczy złoty pęd, zupełnie taki sam jak u mnicha. Kilkoro starszych wypuszcza też, jakby na próbę, macki w stronę rodziców, ale zwykle jest to tylko jedna jedyna łodyżka wędrująca prosto do góry. Od tej pory zaczynam uważniej przyglądać się dzieciom. Jak się wydaje, niebiański podarunek pozostaje w stanie prawie nie naruszonym do wieku mniej więcej trzech lat. Później zaczyna się kurczyć i rozmywać, robi się coraz bledszy i cieńszy, aż w końcu znika zupełnie około dziesiątego roku życia. W całym Nowym Jorku nie znajduję ani jednego dorosłego (z wyjątkiem mojego zaginionego mnicha), któremu udałoby się zachować dar, jaki otrzymał przy urodzeniu. Ze mną, cholera, włącznie. Oczywiście, nie szukam specjalnie miejsc, gdzie kogoś takiego można by spotkać. I chociaż parę razy mam okazję, by odczepić na chwilę któremuś dzieciakowi jego wypustkę i przekonać się, co za prąd w niej płynie, zawsze jakoś brakuje mi odwagi. Chyba się boję, że nagle ujrzę powierzchowność tego, co robię... Pewnego dnia, jakiś miesiąc od dnia, w którym dostałem okulary, kiedy łatwe życie zaczyna mnie nudzić, jadąc przez First Avenue, spostrzegam wielkie stado samochodów, którego - niby owczarki - pilnuje oddział glin. Wystawiając głowę przez okno, uprzejmie pytam policjanta, co się dzieje. - To prezydent - odpowiada. - Przemawia w ONZ przed rozpoczęciem wojny. - Wojny? Myślałem, że wojna się już skończyła. - Ostatnia tak. Ale to jest nowa. - Aha. A z kim walczymy tym razem? - Jak to z kim, nie ogląda pan telewizji? Naszym wrogiem jest Południowy Arabiraniopistan. Ich przywódca też tu jest. Będzie miał szczęście, jak go nie zlinczują. Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem nazwę kraju, polityka nigdy mnie za bardzo nie interesowała. Ale ta wojna to paskudna sprawa, co najmniej równie paskudna, jak uwięzienie Jamesa Browna. Naraz przypominam sobie, że postanowiłem zrobić coś dobrego dla ludzkości. Wysiadam z samochodu i wręczam kluczyki gliniarzowi. - Niech go pan zaparkuje, dobra? Otwiera usta, żeby wygłosić jakiś typowo gliniarski tekst, ale sprawnie robię użytek z jego posłuszeństwa wobec przełożonych (śliski przewód, którego brzydzę się dotknąć) i w ten sposób całkowicie go sobie podporządkowuję. Wśród przedstawicieli ONZ aż roi się od ochroniarzy. Przyglądam się im przez parę minut, żeby się zorientować, który jest szefem. Potem do niego podchodzę. Nie mogę ryzykować wpadki, lepiej przesadzić z ostrożnością. Nie tylko przyłączam do swojej głowy jego posłuszeństwo wobec odległego szefa, ale przejmuję też więzy łączące go z żoną, psem, synem i czymś, co okazuje się kosiarką do trawy (zawsze mówiłem, że ci ważniacy z rządu to świry). - Czy byłby pan łaskaw mnie wprowadzić? - pytam słodko. - Oczywiście, proszę pana. Tędy proszę. Wydając rozkazy przez krótkofalówkę, agent wprowadza mnie do sali zgromadzeń tylnym wejściem. I tu powstaje mały problem: jak zbliżyć się do prezydenta na tyle, żebym mógł zrobić to, co zamierzam. Mój wygląd na pewno mi w tym nie pomoże: mam na sobie hawajską koszulę, zielone szorty, które kumpel zwędził w Bellevue, i sandały. Myśleć, myśleć. - Czy mógłby mi pan pożyczyć marynarkę? - Proszę bardzo. Tak więc, przyodziany nieco bardziej odpowiednio, ściskając w dłoni znalezioną w kieszeni listę zakupów, jakby to była pilna wiadomość, którą muszę dostarczyć, wkraczam na podium; agent posłusznie robi mi przejście. Podwyższenie jest pełne siedzących dygnitarzy. Obok podium przemawia stojąc sekretarz generalny. Kamery telewizyjne są skierowane na nas. Zawsze chciałem, żeby mnie pokazali, ale nie w taki sposób... Wciskam się w wąską przestrzeń za rzędem krzeseł i cal po calu przesuwam w stronę, gdzie siedzi prezydent i jego przeciwnik. Niewinne, purytańskie oblicze prezydenta zastygło w grymasie słusznego oburzenia. Przywódca wrogiego kraju ma na twarzy kołtuński, fałszywy uśmieszek, jak handlarz prochami, któremu udało się wyrzucić towar do kanału zanim dopadły go gliny. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Na razie. Gruby jak okrętowa lina, pomarańczowy wąż nienawiści łączy głowy obu przywódców. Nigdy nie widziałem czegoś, co wyglądałoby równie jadowicie. Po raz pierwszy przychodzi mi na myśl, że wojna naprawdę może wybuchnąć. Więzy emocjonalne obu tych geopolitycznych megalomanów mam w zasięgu ręki. Na nieszczęście, zebrani zaczynają komentować moją obecność, i to bynajmniej nie w uprzejmy sposób. Biorę się do roboty, nim zdążą się na coś zdecydować. Obiema rękami chwytam za sznur nienawiści i próbuję oderwać go od głów obu szefów państw. Opór jest potężny. Naprężam mięśnie. Dla widzów - zarówno tych w domach, jak i zgromadzonych na miejscu - musi to z pewnością wyglądać, jakbym podnosił niewidzialną sztangę z głowami przywódców na końcach, próbując przy tym pobić rekord olimpijski. W końcu odrywam sznur. Obaj wzdrygają się jak dźgnięte ościeniem barrakudy. Nie mogę się powstrzymać: pochylam się i szepczę im cicho do uszu: - Imagine there’s no countries, it’s easy if you try. An war is over if you want it... *[Wyobraź sobie, że nie ma krajów, to łatwe, jeśli się spróbuje. I nie ma wojny, jeśli tylko tego chcesz... (ang.) - fragmenty piosenek Johna Lennona.] W następnej chwili odrywam wypustkę patriotyzmu od głowy prezydenta i przyczepiam ją szefowi Południowego Arabiraniopistanu. Potem równie szybko podłączam lojalność tego ostatniego do głowy prezydenta. Na widok tego całego hokus-pokus nad głowami przywódców cierpliwość nie podporządkowanych mi ochroniarzy najwyraźniej się wyczerpuje. Rzucają się na mnie wszyscy razem, jakbym był piłką do rugby podczas rozgrywek pucharowych. Lennonki, zerwane z mojej twarzy, lecą w powietrze. Zdaje mi się, że słyszę, jak się tłuką. Ale mogę się mylić. Warstwa ludzkich ciał na mnie dość skutecznie tłumi wszystkie dźwięki. Odpływam. W tym stanie większej niż zazwyczaj nieświadomości odwiedza mnie Lucy, naga i błyszcząca od klejnotów. - Dobra robota, Zildjian. Wpadaj do nas, kiedy tylko zechcesz. Zaczyna rozpływać się w powietrzu. - Hej, poczekaj, a jak się tam dostanę?... Ale odpowiedź nie nadchodzi. Siedzę w pudle tylko sześć miesięcy. Dzięki szortom z Bellevue obrona nie miała trudności z udowodnieniem, że jestem niepoczytalny. Nie dbam o to. Czuję się jak „bohater klasy robotniczej”, nawet jeśli nikt nie ma pojęcia, czego dokonałem. Ku mojemu zdumieniu, Cynthia odwiedza mnie trzy razy w tygodniu. Nie wiem, czemu wydawało mi się, że skutki moich matactw znikną w chwili, kiedy nie będę już miał okularów. W czasie mojej odsiadki - o czym z dumą donoszę - prezydent i przywódca Południowego Arabi itd., po zdumiewającym pojednaniu na oczach świata, wspólnie rozegrali partię minigolfa w Disneylandzie, a Stany Zjednoczone zobowiązały się zakupić od swojego nowego sojusznika cały produkowany przezeń nawóz z wielbłądziego łajna, czy coś podobnego. Następnego dnia idę sobie Broadwayem i widzę cholernie dziwnego handlarza. Ostrożnie zbliżam się do mnicha. Uśmiecha się szeroko i wskazuje na czubek mojej głowy. - Jaki piękny kwiat lotosu! Staram się nie okazać, jaki jestem zadowolony. - Hm... Co mamy dzisiaj na sprzedaż? Mnich podnosi zużyte czarne plastikowe oprawki w stylu retro. Wydają mi się dziwnie znajome... - Mówi ci coś imię „Peggy Sue”? Nancy Kress GÓRA PRZYSZŁA DO MAHOMETA Przełożył Juliusz W. Garztecki „Wygląda na to, że nie zostało wiele tematów, których Nancy Kress - autorka o fascynującej karierze - nie potrafiłaby poruszyć” - napisał John Clute w The Encydopedia of Science Fiction. Zasięg emocjonalny i intelektualny trzech ostatnich powieści Kress uzasadnia trafność opinii Clute’a. W An Alien Light, rasa zwana Ged podejmuje badania Homo sapiens sapiens, próbując zrozumieć dziwaczną skłonność owego gatunku do agresji. W Brain Rosę, ofiary choroby niszczącej pamięć próbują powracać do swych poprzednich inkarnacji, poddając się podejrzanemu zabiegowi medycznemu, znanemu jako Chirurgia Dostępu do Poprzedniego Życia. „Hiszpańscy Żebracy” - poszerzona wersja krótkiej powieści Nancy Kress („Nowa Fantastyka”, Nr. 8-9, 1994), która uzyskała nagrody Hugo oraz Nebula, dzieje się w nowym, wspaniałym świecie, w którym żyją dzieci, pozbawione zabiegiem chirurgii genetycznej potrzeby snu. Równie ambitne tematy występują w krótszych utworach Kress, z których najlepsze ukazały się w zbiorach Trinity and Other Stories oraz The Aliens of Earth. W roku 1985 Kress zdobyła Nagrodę Nebula dla najlepszej krótkiej noweli za Out of All Them Bright Stars. „»Góra przyszła do Mahometa« rozgrywa się w przyszłości, która jest prawie naszą teraźniejszością. I dlatego napisałam to opowiadanie - powiedziała Kress. - Już dziś towarzystwa ubezpieczeniowe zaczynają interesować się dziedzicznością genetyczną, gdy mają podjąć decyzję, kto uzyska polisę chorobową, a kto nie. W miarę jak posuwa się opracowywanie mapy genomu ludzkiego, sytuacja ta może stać się jedynie bardziej drastyczna. O technice pisuję zwykle w duchu pozytywnym; tym razem jednak o ciemnej stronie pasji poznawania naszej natury biologicznej. Oraz o wściekłości, gdy to osiągamy”. Człowiek daje pieniądze, lekarzowi. Może zostanie uzdrowiony. A może nie zostanie uzdrowiony. Talmud Gdy zadźwięczał brzęczyk bezpieczeństwa, doktor Jesse Randall grai ze swoim komputerem w go. Gry nauczył go współlokator w szkole Downstate Medical, Haruo Kaneko. W tej chwili na planszy pod skanerem leżało dziewiętnaście połyskliwych, czarnych i białych kamieni. Jesse pochmurniał: komputer mógł bez trudu otoczyć w dwóch posunięciach puste pole, on zaś nie potrafił wymyślić, jak temu przeciwdziałać. Na odgłos brzęczyka podskoczył. Anna? Przecież do godziny pierwszej trwała jej zmiana w szpitalu. A może źle zapamiętał kolejność jej dyżurów... Skwapliwie przeszedł przez mały pokój dzienny do ekranu bezpieczeństwa. To nie była Anna. Na ulicy, trzy piętra niżej, stał mężczyzna, patrzący w monitor. Szczupły, jasnowłosy, ubrany w dżinsy i wytartą kurtkę, nisko na głowę naciągnął trykotową czapkę. Płatki uszu miał czerwone od mrozu. - Tak? - powiedział Jesse. - Doktor Randall? - zabrzmiał niski, chropawy głos. - Tak. - Czy może pan zejść na chwilę, by ze mną pomówić? - O czym? - O czymś, o czym trzeba pomówić. Sprawa osobista. Przysłał mnie Mikę. Jesse poczuł dreszcz. A więc to było to. Odpowiedział obojętnym tonem: - Zaraz zejdę. Wyłączył monitor, wyjął dysk z nagraniem i zaniósł do sypialni, gdzie przesunął go wielokrotnie nad magnesem. Do płóciennej torby zapakował swe przybory lekarskie: antyseptyki, antybiotyki, nici chirurgiczne, klamry, strzykawki, skaner elektromedyczny - tyle rzeczy, ile mogło się zmieścić. Wepchnąwszy je wszystkie, roześmiał się. Włożył ciepły, krótki płaszcz, kupiony okazyjnie w sklepie dla Armii i Marynarki Wojennej, włożył też do kieszeni rewolwer, również okazyjnie nabyty. Choć oczywiście tamten człowiek też będzie uzbrojony, ale Jesse lubił czuć, że go posiada, lubił jego ciężar na prawym boku. Do systemu bezpieczeństwa włożył ponownie dysk i zamknął drzwi na klucz. Komputer ciągle jeszcze udawał, że zastanawia się nad swym posunięciem w go, choć oczywiście jego zdolność podejmowania decyzji była prawie natychmiastowa. - Dokąd? Drobny mężczyzna nie odpowiedział. Zdecydowanym krokiem oddalił się od budynku, Jesse zaś zrozumiał, że nie powinien był pytać. Poszedł ulicą za odchodzącym, trzymając torbę w lewej ręce. Z portu napłynęła mgła. Boston pachniał szarą wilgocią, rozpadającymi się nabrzeżami, zdechłymi rybami i nieczystościami. Nawet tutaj, w Enklawie Bezpieczeństwa Morningside, gdzie część opłat za świadczenia, pozostała z wydatków na bezpieczeństwo, kierowana była na uprzątanie ulic. Mrok przeświecały żółte latarnie, wyniesione aż na wysokość dwunastu pięter, lecz stojące blisko siebie. Nawet posiadający przywilej ubezpieczenia nie mogli sobie pozwolić na ogrzewanie dużych przestrzeni. Tam gdzie pójdą, ciepła w ogóle nie będzie. Jesse szedł za drobnym mężczyzną schodami do kolejki podziemnej. Człowiek zapłacił za nich obu. Ten gest pełnej godności donkiszoterii rozśmieszył Jessego. W świetle mógł przyjrzeć mu się dokładniej. Był starszy niż doktor początkowo myślał; wokół oczu miał siatkę zmarszczek, a za długimi, wąskimi wargami bardzo popsute zęby. Prawdopodobnie nigdy w życiu nie miał ubezpieczenia dentystycznego. Co tam było w jego wynikach badania genetycznego? Boże, co za system. - Jak mam cię nazywać? - zapytał, gdy czekali na peronie. Na wszelki wypadek mówił po cichu. - Kenny. - W porządku, Kenny - rzekł Jesse i uśmiechnął się. Kenny nie odpowiedział uśmiechem. Jesse powiedział sobie, że nie powinien się za to obrazić; nie spotkali się przecież na stopie towarzyskiej. Patrzył na szyny, póki nie nadjechała kolejka. O tej porze jedynymi pasażerami byli trzej srogo wyglądający mężczyźni, dwóch czarnych i jeden biały, oraz młoda dziewczyna, Latynoska w głęboko wyciętej, czerwonej sukni, której z oczu patrzało jeszcze gorzej. Po minucie Jesse zdał sobie sprawę, że władzę nad nią sprawuje jeden z czarnych, siedzący na drugim końcu wagonu. Ostrożność nakazała Jessemu nie spojrzeć na nią ponownie. Nie mógł jednak powstrzymać się od ciekawości. Wygląd miała zdrowy. Cała ich czwórka miała zdrowy wygląd, podobnie zresztą i Kenny, jeśli nie brać pod uwagę zębów. Być może żadne z nich nie należało do kategorii, której nie przysługiwało ubezpieczenie, może po prostu nie zdołali znaleźć pracy. Albo nie chcieli. Osąd nie należał do niego. Cały sens tego, co robił, na tym polegał, prawda? Dwa poprzednie wypadki były tak łatwe, jak obiecywał Mikę. Szwy założone młodej dziewczynie na ranę mięśnia trójgłowego, zadaną podczas bójki na noże, oraz leczenie dziecka, oparzonego wrzątkiem z garnka, który spadł z kuchenki. Obie rodziny były bardzo wdzięczne, także pełne szacunku. Wiedziały, jakie ryzyko podejmuje Jesse. Gdy opatrzył dziecko i zostawił antybiotyki i środki przeciwbólowe na czymś, co wzruszająco udawało stół kuchenny: desce, położonej na nieczynnym kaloryferze, młoda latynoska matka chwyciła jego dłoń i okryła pocałunkami. Zakłopotany odwrócił się do jej męża, chcąc coś powiedzieć, chcąc wyjaśnić, że nie jest jednym z owych pretensjonalnych, sporadycznie objawiających się altruistów, przypadkiem posiadającym dyplom lekarza. - Uważam, że nasz system śmierdzi. Nigdy nie powinno się pozwalać towarzystwom ubezpieczeniowym odmawiać polisy na podstawie wzorca genetycznego dla wykrycia potencjalnych chorób, a pracodawcom nie powinno się pozwalać na obniżanie kosztów przez najem na podstawie stanu zdrowia. Gdyby ten kraj był cywilizowany, mielibyśmy w tej chwili państwową służbę zdrowia! Latynos popatrzył na niego z pełną obojętnością. - Niektórzy z nas próbują to poprawiać - dodał Jesse. To samo powiedział Jessemu i Annie Mikę, czyli doktor Michael Cassidy na zakończenie długiego, nocnego pijaństwa na cześć osiągnięcia przez wszystkich połowy okresu stażu. Choć, patrząc na to z perspektywy czasu, Jessemu wydawało się, że Mikę nie wypił zbyt wiele. Ani też niewiele powiedział wprost. Wszystko to było dawaniem do zrozumienia, sondowaniem, udającym niedbałe filozofowanie. Ale Anna zrozumiała i odmówiła natychmiast. - Boże, Mikę, możesz zostać wyrzucony ze szpitala! Przepisy zabraniają stażystom narażanie szpitala na groźbę procesu o błąd w sztuce leczenia nie ubezpieczonych. Na tym nie można zarobić. Mikę uśmiechnął się i pokręcił kieliszek w swych długich jak u pianisty palcach. - Doktorom wolno leczyć każdego, kogo zechcą, na własne ryzyko, nawet nie ubezpieczonych. Sprawa Carter kontra Sunderland. - Nie w czasach, gdy szpitale płacą ich ubezpieczenie od odpowiedzialności za błąd w sztuce, a szpital skorzysta ze swego prawa zabronienia im tego. Janisson kontra Lechchevko. Mikę roześmiał się swobodnie. - Więc zapomnijcie o tym oboje. To tylko rozmowa towarzyska. - Ale czy ty sam ryzykujesz... - zaczęła Anna. - To nie jest w porządku - przerwał jej Jesse. Czyż nie widziała, że Mikę nie chciałby oskarżyć sam siebie w takiej sprawie i że tak wielka cześć ludności nie może uzyskać ubezpieczenia? Co roku podwyższają bariery, rzekomo na podstawie skanów genetycznych, a te biedne brudasy nawet jeszcze nie zdążyły zachorować! Mówił coraz głośniej. Anna nerwowo rozejrzała się po barze. Miała śliczny profil o spokojnej linii, przypominający Jessemu koreańskie malowidła na parawanach, sprzedawanych w luksusowych sklepach na Commonwealth Avenue. I miała też śliczne nogi, śliczne piersi, śliczne wszystko. Może, pomyślał, teraz gdy byli sąsiadami w Enklawie Morningside... - Następna kolejka - odpowiedział Mikę. Ojciec oparzonego dziecka w ogóle nie odpowiedział Jessemu. By ukryć swe zakłopotanie - matka była aż zbyt wylewna - Jesse rozejrzał się po zatłoczonym mieszkaniu. Na ścianach, w tanich plastikowych ramkach, wisiały fotografie ludzi z ogromnymi czarnymi czuprynami, wszyscy zaś leżeli w łóżkach. Jesse czytał o tym; była to forma niemego, bezsilnego protestu. Wszyscy oni byli fotografowani na łożu śmierci. Jedno ze zdjęć przedstawiało piękną dziewczynę z zamkniętymi oczami i ręką lekko przerzuconą nad głową, jakby spała. Latynos poszedł za spojrzeniem Jessego i opuścił wzrok. - Ładne - powiedział Jesse. - Dobre zdjęcia. Nie wiedziałem, że wy tak dobrze posługujecie się aparatem. Nadal nic. Później Jessemu przyszło do głowy, że ten człowiek może nie rozumiał po angielsku. Kolejka podziemna zatrzymała się z przenikliwym piskiem hamulców, zbyt starych i źle utrzymanych. Nie było pieniędzy. Boston, jak cała reszta kraju, był bankrutem. Przez chwilę Jesse myślał, że hamulce w ogóle nie zadziałają, i serce stanęło mu w piersi. Ale Kenny nie okazał żadnej emocji i Jesse postarał się zachowywać podobnie. Pociąg wreszcie zatrzymał się. Kenny wstał, Jesse poszedł w jego ślady. Znajdowali się gdzieś w Dorchester. Trzech mężczyzn podeszło do nich szybkim krokiem, a prawa ręka Jessego popełzła w stronę kieszeni. - To on? - zapytał jeden z nich Kenny’ego. - Taa - odparł Kenny. - Doktor Randall. Jesse odprężył się. To doprawdy miało sens. Dwóch mężczyzn spacerujących w tej okolicy, to nie był zapewne dobry pomysł. Lepiej, by było ich pięciu. Organizacja Mikę’a wiedziała, co robi. Mężczyźni szli szybkim krokiem. Okolica wyglądała lepiej, niż wyobrażał sobie Jesse: małe, szeregowe domki, co trzeci lub co czwarty z nich posiadał mały, zamarznięty trawnik przed frontem. Niektóre miały nawet skrzynki do kwiatów. Ale okna były zakratowane i wszędzie wisiała szara mgła, wilgotny chłód i odór odpadków. Dom, do którego weszli, nie miał skrzynki na kwiaty. Stalowe drzwi wejściowe z trzema zamkami otwierały się wprost na pokój dzienny, którego umeblowanie stanowiła wysiedziana kanapa, telewizor oraz stary tapczan z wezgłowiem, którego piankowe pokrycie osypywało się jak łupież. Na tapczanie leżało dziecko z oczami rozpalonymi gorączką. Kanapa, telewizor i tapczan znikły. Jesse poczuł, jak kontrolę nad nim przejmuje jego zawodowe ja. Było to uczucie tak czyste i świeże, jak zanurzenie się w chłodnej wodzie. Ukląkł przy tapczanie i uśmiechnął się. Dziewczynka, wyglądająca na jakieś dziewięć czy dziesięć lat, nie odpowiedziała uśmiechem. Miała podłużną, ponurą twarz o ziemistej cerze, za to jej długie, leżące na poduszce kasztanowe włosy były piękne: czyste, błyszczące i dobrze utrzymane. - To jej brzuch - powiedział jeden z mężczyzn, których spotkali przy kolejce podziemnej. Coś w jego głosie spowodowało, że Jesse podniósł głowę i zrozumiał, że musi to być ojciec dziecka. Gdy mężczyzna ściągnął prześcieradło z dziewczyny, drżały mu ręce. Brzuch miała spuchnięty i wrażliwy. - Od jak dawna jest w tym stanie? - Od wczoraj - powiedział Kenny, gdy ojciec milczał. - Mdłości? Wymioty? - Taa. Niczego nie potrafi utrzymać. Dłonie Jessego lekko nacisnęły. Dziewczynka wrzasnęła. Zapalenie wyrostka. Miał tylko nadzieję, że nie wdało się zapalenie otrzewnej. Nie chciał zajmować się zapaleniem otrzewnej. Nie tutaj. - Przynieście wszystkie posiadane lampy, z najjaśniejszymi żarówkami. Zagotujcie wodę... - Podniósł głowę. W pokoju było bardzo zimno. - Czy piec działa? Ojciec skinął głową. Był blady. Jesse uśmiechnął się i powiedziała: - Myślę, że przy odrobinie szczęścia nie będzie to nic, czego nie potrafimy wyleczyć. Mężczyzna nie odpowiedział. Jesse otworzył torbę. W jego głowie galopowały myśli. Nóż laserowy, sterylne klamry, skaramina... Może to zrobić nawet bez pomocy pielęgniarki, pod warunkiem, że nie będzie zapalenia otrzewnej. Ale tylko jeżeli... Dziewczynka jęknęła i odwróciła głowę. Miała łzy w oczach. Jesse popatrzył na mężczyznę z taką samą podłużną, ziemistą twarzą i kasztanowatymi włosami. - Jesteś ojcem? Mężczyzna kiwnął głową. - Muszę obejrzeć jej genetyczny wzorzec. Mężczyzna zacisnął pięści w zwisających po bokach rękach. O Boże, jeśli on nie ma oficjalnego wydruku... Niekiedy, jak wyczytał gdzieś Jesse, niezdolni do ubezpieczenia palili je. Pewna kobieta, rozwścieczona na papier, który na zawsze pozbawił ją przynależności do klasy średniej, wysłała własny, wysmarowany fekaliami i zapakowany wraz z wybuchowym plastikiem, do prezydenta. Były nagłówki w gazetach, artykuły, petycje... i nic się nie zmieniło. Kraj walczący o przeżycie ekonomiczne nie wahał się wysyłać na stracenie swych frontowych oddziałów. Jeśli to dziecko nie miało genskanu, Jesse nie mógłby użyć skaraminy, cudownego środka wzmacniającego system immunologiczny, na który 15 procent populacji fatalnie reagowało. W tych warunkach zabiegu operacyjnego, szansę na infekcję pooperacyjną były bez skaraminy znacznie wyższe. Jeśli ona nie może przyjąć skaraminy... Ojciec wręczył Jessemu laminowany wydruk, z głęboko wyciśniętą w prawym górnym rogu pieczęcią. Jesse pospiesznie przeleciał go wzrokiem. Konieczny antyonkogen RB w jedenastym chromosomie był obecny. Dziewczynka nie była potencjalnie uczulona na skaraminę. Na imię miała Rozamunda. - Okay, Róża - powiedział łagodnie Jesse. - Pomogę ci. Już za chwileczkę poczujesz się o wiele lepiej... Wsunął w jej ramię igłę z narkozą. Dziewczynka podskoczyła i wrzasnęła, ale po minucie usnęła. Pomimo zimna Jesse ściągnął pościel z łóżka i powiedział mężczyznom, jak ją wygotować. Rozdęty brzuch Rozamundy posmarował betadyną i nastawił nóż laserowy do cięcia. Podstawowym życiowym przykazaniem jego rodziców była ostrożność. Nie przewróć się teraz! Prowadź samochód ostrożnie! Nie rozmawiaj z obcymi! Urodzeni podczas Depresji, tej poprzedniej, inwestowali tylko w obligacje skarbowe i własną jedną szóstą akra ziemi na przedmieściach. Gdy marsze w Selmie i Waszyngtonie przerodziły się w strzelaniny w Detroit i Kent State, potrząsali mądrze głowami. Widzisz? A nie mówiliśmy? Nic dobrego nie wynika z mieszania się do spraw, które cię nie dotyczą. Ojciec Jessego tkwił na tej samej posadzie przez trzydzieści lat, matka uważała za niemoralne kupowanie czegokolwiek inaczej niż na wyprzedaży. By mieć swe jedyne dziecko, Jessego, czekali aż przekroczyła czterdziestkę. Mając szesnaście lat, Jesse pogardzał nimi, mając dwadzieścia cztery, litował się, zaś obecnie, mając dwadzieścia osiem, kochał ich z rozpaczliwą wdzięcznością, nie pozbawioną odcienia lekceważenia. Tyle im umknęło, na tak niewiele poważyli się w życiu. Mieszkali teraz na Florydzie, emerytowani, szczęśliwi i zadowoleni z siebie. „Emerytura”, tak o niej mówili, jakby była słynnym brylantem albo ulubioną posiadłością ziemską, straciła swą wartość podczas Kryzysu, gdy załamały się ceny. Teraz wystarczyła im na bungalow zjedna sypialnią, beżowymi dywanami i basenem. W spokojnych, sztucznie barwionych na błękitno wodach basenu, Randallowie widzieli chlorowane wizje triumfu. - Nawet jako emeryci - powiedziała Jessemu z dumą matka - nie jesteśmy zacofani. - Oto co przynosi oszczędzanie, synu - dodawał nieodmiennie ojciec. - Oraz ciężka praca. Nie ma powodu, aby ci dzisiejsi próżniacy nie mogli robić tego samego. Jesse objął wzrokiem ich podwóreczko, gdzie plastikowe kaczki stały szeregiem jak nagrobki, z fanatyczną dokładnością przystrzyżony żywopłot, markizę w niebieskie i białe pasy, i zrobił rękami dziwaczny, trzepoczący ruch, jakby miał je przywiązane do boków. - Ładne, mamo. Ładne. - Wiesz o tym - odpowiedziała i mrugnęła łobuzersko. Jesse odwrócił wzrok, nim zdołała dostrzec jego zakłopotanie. W jego wyobraźni zamajaczył Boston, wielki, przygniatający, oślepiający i gorączkowy jak egzotyczna choroba. Nie było zapalenia otrzewnej. Jesse odciął zropiały kawałek tkanki, który był wyrostkiem robaczkowym Rozamundy. Gdy zaszywał cięcie szybkimi, pewnymi ruchami, usłyszał trzask. Aparat fotograficzny. - Tym razem nie do galerii. Ta wyżyje. Gdy rana była zaszyta, Jesse podał pacjentce mocną dawkę skaraminy. Dokładnie poinstruował Kenny’ego i ojca dziewczyny co do dalszego leczenia, diety, zachowania antyseptyki, która zapewne nie była dostateczna, co spowodowało konieczność użycia skaraminy. - Mam w szpitalu dyżur przez najbliższe trzydzieści sześć godzin. Wrócę w środę wieczorem, musisz albo po mnie przyjść, albo dać mi adres. Wezmę taksówkę i... Ojciec pospiesznie i nierówno westchnął, jakby miał załkać. Jesse zwrócił się do niego. - Ona ma poważne szansę wyleczenia, ten zabieg nie jest... Z pokoju w głębi wypadła wrzeszcząca kobieta. - Nie, nie, nieeeee... Próbowała rzucić się na pacjentkę. Jesse sięgnął po nią, ale Kenny był szybszy. Chwycił ją w pasie, przyciskając jej ręce do boków. Szarpała się z nim, lamentując i wrzeszcząc, on zaś wyciągnął ją za drzwi. - Morderca, zabójca dzieci, nieeeee... - Moja żona - odezwał się wreszcie ojciec. - Ona nie... nie rozumie. Zapewne uważała lekarzy za szatanów, pomyślał Jesse. Bogów, którzy odmawiali ludziom leczenia, zamiast im je dać. Biedne sukinsyny. Poczuł przypływ cichej dumy, że może im udowodnić, iż tak nie jest. Ojciec nie odrywał wzroku od Rozamundy, teraz już spokojnie śpiącej. Jesse nie mógł dojrzeć jego oczu. Wróciwszy do domu, otworzył piwo. Czuł się wspaniale. Czy było zbyt późno, by zadzwonić do Anny? Było, zegar komputerowy pokazał drugą rano. Już będzie spała. Za siedem godzin zaczynał się jego trzydziestosześciogodzinny dyżur, ale nie mógł zasnąć. Usiadł przy komputerze. Ostatecznie maszyna nie zdecydowała się otoczyć jego pustego kwadratu. Musiała mieć coś innego na myśli. Uśmiechnięty, popijając piwo, Jesse usiadł, by zmierzyć się na umysły z koreańskim komputerem w starożytnej, japońskiej grze. Bostońska noc miała się ku końcowi. W dwa dni później powrócił, by zbadać Rozamundę. Szeregowy domek stał opuszczony, okna miał zabite na krzyż deskami. Jessemu zaczęło walić serce. Bał się zasięgać informacji u sąsiadów; do sąsiedniego domu wchodzili i wychodzili nieustannie mężczyźni w czarnych ubraniach, patrzący zimnym wzrokiem. Jesse wrócił do szpitala i zaczął czekać. Nie potrafił wymyślić nic innego. Cztery dyżury później zastępca szeryfa czekał na niego przed domem, nie mogąc przejść obok systemu bezpieczeństwa przed powrotem Jessego. WSPÓLNOTA MASSACHUSETTS Hrabstwo Sussex Sąd Okręgowy Do Jessego Roberta Randalla z Enklawy Bezpieczeństwa Morningside. Budynek 16. Mieszkanie 3C. Boston, w naszym Hrabstwie Suffolk. Ponieważ Steven i Rosę Gocek z Bostonu w naszym Hrabstwie Suffolk wnieśli przeciw tobie pozew o Szkody, przedłożony w Sądzie Okręgowym, zasiadającym w Bostonie w naszym Hrabstwie Suffolk, dnia 18 Października 2004. w którym poniesione przez twoje działania szkody zostały określone na 2 000 000 dolarów z paragrafu. SZKODY I/LUB ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA BŁĄD W SZTUCE LEKARSKIEJ co zostanie obszerniej wyjaśnione w oświadczeniu, które ma być złożone w wyżej wymienionym Sądzie, gdy i jeżeli wyżej wymieniony proces zostanie tam wszczęty: NAKAZUJEMY CI, jeśli zamierzasz podjąć jakąkolwiek obronę w wyżej wymienionym procesie, abyś w wyżej wymienionym terminie lub jakimkolwiek późniejszym czasie, na który zezwala ci prawo, dokonał nakazanego pisemnego oświadczenia, które zostanie zarejestrowane, oraz twoja pisemna odpowiedź lub inna zgodna z prawem obrona zostanie przedłożona w biurze Sekretarza Sądu, któremu niniejszy nakaz należy pokwitować, abyś bronił się w wyżej wymienionym procesie zgodnie z prawem. W razie niestawiennictwa na twoje własne ryzyko, może zostać ogłoszony wyrok uznający cię winnym w wyżej wymienionym procesie bez dalszego powiadamiania. Świadek Szanowny Pan Lawrence F. Monastersky w Bostonie, czwartego dnia Marca Roku Pańskiego dwutysięcznego czwartego Alice P. McCarren Sekretarz Jesse podniósł wzrok znad papieru. Zastępca szeryfa, człowiek kruchej budowy o małych, jasnych oczkach, odpowiedział mu poważnym spojrzeniem. - Ale co... co się stało? Zastępca skierował spojrzenie ponad lewe ramię Jessego na znak, że tego, co mówi, nie mówi oficjalnie. - Dziecko umarło. To, o którym twierdzą, że je pan leczył. - Umarło? Na co? Przecież wróciłem... - Przerwał, nagle ogarnięty obrzydliwą niepewnością, czy nie przyznaje się zbyt wiele. Zastępca nadal patrzył ponad jego ramieniem. - Chce pan mojej rady, doktorku? Weź sobie adwokata. Doktor, adwokat, indiański wódz, pomyślał nagle i idiotycznie Jesse. Sam idiotyzm owej myśli nagle go otrzeźwił. Wytoczono mu proces. Za błąd w sztuce. Przez nie podlegającego ubezpieczeniu. Teraz. Tutaj. Jemu, Jessemu Randallowi. Który tylko próbował pomóc. - Zimno, jak na tę porę roku - zauważył zastępca szeryfa. - Tam w Roxbury, Drichester i Southie umierają z zimna i niedożywienia. Nawet cholerna pogoda nie daje nam chwili spokoju. Jesse nie potrafił odpowiedzieć. Papier w jego dłoni zaszeleścił, targany wiatrem od portu. - Takie są fakty - powiedział adwokat. Był to niewysoki człowiek ze zmęczoną miną, siedzący w zakurzonym biurze, pełnym okazyjnie kupowanych książek prawniczych. - Szpital zapłacił za polisy od błędu w sztuce dla całego swego personelu, ze stażystami włącznie. Tym działaniem związał się umową, zawierającą pewne zobowiązania i wyjątki, obowiązujące obie strony. Jeśli konkretny przypadek należy do owych wyjątków, umowa nie dotyczy tego przypadku. Jednym z owych wyjątków jest postanowienie, że polisa nie obejmuje stażystów, jeśli leczą oni osoby nie ubezpieczone, chyba że leczenie takie następuje na terenie szpitala, albo też stażysta ma należyte podstawy, by założyć, iż osoba ta jest ubezpieczona. Ale nie są to okoliczności opisane mi przez pana. - Nie - potwierdził Jesse. Miał uczucie, że książki prawnicze spadają z górnych półek, powoli ale nieubłaganie, jak małe, zielone i brązowe lodowce. Na dworze miał to samo wrażenie co do szczytów budynków. - Wobec tego nie korzysta pan z żadnego ubezpieczenia od błędu w sztuce. Kolejne fakty: w ciągu ostatnich pięciu lat decyzje ławy przysięgłych w sprawach o błąd w sztuce zapadały w 85 procentach procesów na korzyść powodów. Towarzystwa ubezpieczeniowe i legislatury składają się z ubezpieczonych, doktorze Randall. Ale przysięgli nadal jeszcze wybierani są losowo spośród wszystkich obywateli. Większość z całej wykształconej populacji edukowanych znajduje sposoby, by wykręcić się z obowiązków przysięgłego. Zawsze tak było. Ławy prawdopodobnie składają się w 65 lub więcej procentach z nie podlegających ubezpieczeniu. Jest to ostatnie miejsce, w którym nie posiadający mogą sprawować władzę i korzystają z tego. - Mówi pan, że jestem martwy - rzekł tępo Jesse. - Orzekną, że jestem winny. Mały adwokat zrobił urażoną minę. - Nie „martwy”, doktorze. Skazany... z wysokim prawdopodobieństwem. Ale wyrok nie równa się śmierci. Nawet nie śmierci zawodowej. Szpital może, ale nie musi wydalić pana. Mają takie prawo. Ale może pan ukończyć praktykę gdzieś indziej. A oskarżenia o błąd w sztuce, bez względu na wynik, nie są same w sobie podstawą do odebrania zezwolenia na wykonywanie zawodu. Nadal może pan być lekarzem. - Kogo leczącym? - zawołał Jesse. Wyrzucił ręce w górę. Księgi zaczęły spadać trochę szybciej. - Jeśli zostanę skazany, będę musiał ogłosić bankructwo! Nie mam możliwości zapłacenia takiego wyroku ławy! A nawet, jeśli znajdę inny staż w jakimś trzeciorzędnym szpitalu w Koziej Wólce, żaden uczciwy lekarz nie przyjmie mnie jako partnera. Będę musiał praktykować samotnie, nie mając pieniędzy więcej, niż wystarczy na otworzenie gabinetu w jakiejś dziurze, pośród Bóg-wie-kogo... A i to, tylko przy założeniu, że znajdę szpital, który pozwoli mi ukończyć staż. A wszystko, ponieważ próbowałem pomóc ludziom, których obrzuca się gównem. Adwokat zdjął okulary i w zamyśleniu zaczął przecierać szkła ligninową chusteczką. - Może - powiedział - oni je odrzucają. - Co? - Doktorze, nie pytał pan o szczegóły oskarżenia. - Błąd w sztuce! Dzieciuch umarł! - Wskutek ostrej reakcji alergicznej na skaraminę - rzekł adwokat. Złość opuściła Jessego. Siedział bardzo cicho. - Miała alergię na skaraminę - kontynuował prawnik. - Zaniedbał pan sprawdzenia tego. Podstawowy problem medyczny. - Ja... - nie zdołał wydusić z siebie słów. Znów ujrzał laminowaną kartę skanu genetycznego, szczegółową analizę jedenastego chromosomu. Trzask migawki aparatu, dokumentującego jego obecność. Histeryczna kobieta, matka, wybiegająca z drugiego pokoju: - Nieeeee... Ojciec stojący nieruchomo, z opuszczonym wzrokiem. To nie było możliwe. Nikt nie zabijałby własnego dziecka. Nie po to, by zdyskredytować jednego ze szczęśliwców, z posiadaczy, z ubezpieczonych, podlegających zatrudnieniu... Nikt by tego nie uczynił. Adwokat przyglądał mu się dokładnie, trzymając okulary w dłoni. - Doktor Michael Cassidy... - powiedział Jesse i zamilkł. - Co doktor Cassidy? - spytał adwokat. Ale w tym momencie Jesse widział już tylko szereg plastikowych kaczek na podwórku rodziców na Florydzie, ustawionych dokładnie jak nagrobki, ohydnych, krzykliwie żółtych, maszerujących prosto przed siebie, ku swemu celowi. - Nie - powiedział Mikę Cassidy - ja go nie przysłałem. - Stali na parkingu szpitalnym. Ze wschodu zacinał śnieg. Cassidy objął się ramionami i zaczął kiwać w miejscu. - On nie przyszedł od nas. - Mówił, że tak! - Wiem. Ale tak nie było. Jego grupa musiała usłyszeć, że pomagamy nielegalnie, dostała od kogoś twoje nazwisko... - Ale dlaczego? - krzyknął Jesse. - Czemu mieliby mnie wrabiać? Po co zabijać dziecko tylko po to, aby mnie wrobić? Jestem zerem! Twarz Cassidy’ego zadrgała. Jesse widział, że jego przerażenie sytuacją kolegi jest prawdziwe, współczucie autentyczne, a jedno i drugie bezużyteczne. Cassidy nic nie mógł zrobić. - Nie wiem - wyszeptał Cassidy. A potem: - Czy w procesie o błąd w sztuce wymienisz moje nazwisko? Jesse odwrócił się bez słowa i pobrnął pod wiatr. Na chwilę nim miał się zacząć dyżur Jessego, ordynator chirurgii, Jonathan Eberhart, wezwał go do swego gabinetu. Przed, nie po. To wystarczyło, by wiedział już wszystko. Bardzo dobry był w odkrywaniu obrazu całości na podstawie jednej tylko wskazówki. - Siadaj, doktorze - powiedział Eberhart. Jego głos, zwykle surowy, mimo woli zabrzmiał współczująco. - Będę stał. - To bardzo trudne - kontynuował Eberhart - ale myślę, że już pojmujesz nasze stanowisko. Żaden z nas nie wybrałby go, ale jest takie, jakie jest. Ten szpital działa przy wstrząsającym deficycie. Większość pacjentów nie może sobie pozwolić nawet na pokrycie wstępnych kosztów nowoczesnej, technologicznej opieki zdrowotnej. Zarówno władze stanowe, jak federalne uginają się pod ciężarem potwornych długów. Bez towarzystw ubezpieczeniowych i prywatnego poparcia kilku bogatych, filantropijnych rodzin, nie moglibyśmy w ogóle otwierać przed kimkolwiek drzwi. Jeśli utracimy naszą klasyfikację ubezpieczeniową, to my... - Zostałem wyrzucony na dupę - przerwał Jesse. - Zgadza się? Eberhart wyjrzał przez okno. Padał śnieg. Kiedyś, jadąc na randkę przez Enklawę Bezpieczeństwa Seaview, Jesse zobaczył Eberharta budującego bałwana ze śniegu wraz z dwojgiem małych dzieci, zapewne jego wnuków. Nawet tocząc krzywe kule śniegowe Eberhart nie tracił godności. - Tak, doktorze, przykro mi. O ile mi wiadomo, fakty dotyczące pana sprawy nie są prawnie podważalne. Pański staż tutaj zakończył się. - Dziękuję panu - powiedział Jesse, dziwnie oficjalnym tonem, zamiast poprzedniej szorstkości. - Za wszystko. Eberhart nie odpowiedział ani nie odwrócił się. Jego barki na tle szarego okna zwisały do przodu. Mógł, pomyślał Jesse, mieć nagły, zaawansowany przystęp osteoporozy. Na co, oczywiście, był w pełni ubezpieczony. Ostatnią rzeczą, którą zapakował, był komputer. Każdą jego część starannie włożył do oryginalnego opakowania. Być może podniesie to cenę, którą sklep „Po Namyśle” zechce mu dać: Popatrz, prawie nowy, ciągle jeszcze w oryginalnym pudle. W ostatniej chwili postanowił zachować kamienie do go, wpychając je do walizki z ubraniem i sprzętem lekarskim. Zabierze tylko tę walizkę. Gdy skończył się pakować, poszedł przez dwa piętra schodami do góry i zadzwonił do drzwi Anny. Jej dyżur skończył się pół godziny wcześniej. Może nie będzie jeszcze spała. Otworzyła mu, mając na sobie luźny, niebieski szlafrok i trzymając w ręku szczoteczkę do zębów. - Jesse, cześć, jestem naprawdę wykończona... Już stracił wiarę w mówienie ogródkami. - Czy pójdziesz ze mną jutro wieczorem na kolację? - Och, przykro mi, nie mogę - powiedziała Anna. Przeniosła ciężar ciała tak, że jedna bosa stopa stanęła na drugiej, ruchem tak dziecinnym, że musiał wyrażać zakłopotanie. Paznokcie palców u nóg miała gładkie i błyszczące. - Po twoim następnym dyżurze? - spytał Jesse bez uśmiechu. - Nie wiem, kiedy ja... - Jeszcze po następnym? Anna milczała. Opuściła wzrok na szczoteczkę do zębów. Na szczecinie wiła się cienka, niepokalanie czysta smuga pasty do zębów. - Okay - powiedział Jesse obojętnie. - Chciałem się tylko upewnić. - Jesse... - zawołała za nim Anna, ale nie odwrócił się. Z samego tonu jej głosu wyczuł, że nie ma mu niczego więcej do powiedzenia. Gdyby odwrócił się, to tylko po to, by po raz ostatni spojrzeć na jej paznokcie u nóg, wypolerowane i błyszczące jak kamienie do go, więc, prawdę powiedziawszy, patrzenie na nie nie miało żadnego sensu. Przeniósł się do taniego hotelu na Boylston Street, do pokoju wielkości spiżarni, z trzema zamkami u drzwi i kratami w oknie. Tu jego pieniądze wystarczą na długo. Co rano jechał metrem do biblioteki Copley Square, wynajmował kabinę komputerową i pisał listy do szpitali w całym kraju. Odpowiadał też na drobne ogłoszenia w New England Journal of Mediane, proponujące praktyki na prowincji, gdzie prawo wykonywania zawodu nie było podstawowym wymaganiem, albo też posady w instytutach medyczno-badawczych z niską płacą, albo też niesamodzielne prace pomocnicze. Wieczorami spacerował po niechlujnych ulicach Dorchester, szukając Kenny’ego. Adwokat reprezentujący pana i panią Gocek, rodziców zmarłej Rozamundy, nie chciał podać mu żadnego adresu. Nie chciał tego też jego własny prawnik, ten od spadających książek i zrozpaczonej klienteli, w którego Jesse utracił już jakąkolwiek wiarę. Nigdy nie spotkał Kenny’ego na mroźnych ulicach. W ostatnim tygodniu marca wiatr nietypowy dla tej pory roku powiał z południa i wiać nie przestał. Krokusy i żonkile wyszły z ziemi pomiędzy chylącymi się ku upadkowi budynkami. Pojawiły się dzieci, goniące się z ochrypłym krzykiem po zasypanych odpadkami ulicach. Ze szpitali i od innych pracodawców napływały odmowy. Jesse ciągle jeszcze nie powiedział rodzicom, co się wydarzyło. W kwietniu dwukrotnie podniósł słuchawkę w budce telefonicznej i dwukrotnie ujrzał plastikowe kaczki, maszerujące przez sztuczny trawnik i coś w nim zatrzasnęło się tak mocno, że nawet numer telefoniczny nie zdołał się wydostać. Pewnego słonecznego, majowego dnia szedł przez Park Publiczny. Miasto ciągle jeszcze utrzymywało go w niezłym stanie; napływ zagranicznych turystów powodował, że było to zyskowne. Jesse porównał liczbę dobrze ubranych obcokrajowców z liczbą obdartych, ulicznych bostończyków. Proporcja równała się przewidywalności przeżycia nie ubezpieczonych diabetyków. - Hej, proszę pana, pomóż, proszę! Przerażony chłopiec, dziesięcio - może jedenastoletni, chwycił Jessego za rękę i pokazał palcem. U stóp trawiastego pagórka leżał skulony starszy człowiek z wykrzywioną twarzą. - Mój dziadek! Tylko chwycił się za pierś i upadł! Zrób coś! Proszę! Jesse mógł wręcz zwęszyć strach chłopca, smród gęsty jak tłusta glina. Podszedł do starca. Nie oddychał, nie miał pulsu, cerę nadal różową... Nie. Ten człowiek nie był ubezpieczony. Jak Kenny, jak Steven Gocek. Jak Rozamunda. - Dziadku! - zawodziło dziecko. - Dziadku! Jesse ukląkł. Rozpoczął oddech usta - usta. Starzec pachniał potem, starczym ciałem. Krew nie krążyła mu po ciele. - Oddychaj, do cholery, oddychaj - usłyszał czyjeś słowa Jesse, a potem zrozumiał, że to jego własne. - Oddychaj, ty stary pierdoło, ty nie ubezpieczony pasożycie, ty śmierdzący niewdzięczniku, oddychaj... Stary odetchnął. Posłał chopca po więcej dorosłych. Dzieciak pomknął jak strzała i w dwadzieścia minut później powrócił z wujkami, ojcem, kuzynami, ciotkami, z których większość rozmawiała w języku nie znanym fessemu. W ciągu tych dwudziestu minut ani jeden z dobrze ubranych turystów w Parku nie zbliżył się do Jessego stojącego na straży starca, który z wysiłkiem oddychał i cicho pojękiwał, wyciągnięty jak struna w trawie. Turyści tylko patrzyli na niego, a potem odwracali wzrok w drugą stronę. Cała rodzinka odniosła starca na zaimprowizowanych noszach. Jesse położył dłoń na ramieniu jednego z młodszych mężczyzn. - Ubezpieczenie? Szpital? Mężczyzna splunął na trawę. Jesse szedł obok noszy, pilnując starca, póki ten nie znalazł się we własnym łóżku. Powiedział dziecku, co mają z nim robić, ponieważ wyglądało na to, że nikt inny go nie rozumie. Później tego samego dnia wrócił ze swą torbą lekarską i dał im resztkę swego szpitalnego zapasu nitrogliceryny. Najstarsza kobieta, która była zbyt zajęta wydawaniem poleceń, by dotychczas zwrócić choć odrobinę uwagi na Jessego, stanęła w miejscu i zaczęła trajkotać coś we własnym języku. - Ty doktor? - przetłumaczyło dziecko. Jesse zauważył, że brakowało mu płatka ucha. Wrodzone? Wypadek? Okaleczenie rytualne? Ucho było czysto zagojone. - Taa - odrzekł Jesse. - Doktor. Stara skrzeczała jeszcze przez chwilę, aż znikła za drzwiami. Jesse spojrzał na ściany. Nie było fotografii na łożu śmierci. Już zbierał się do wyjścia, gdy kobieta wróciła z niewiarygodnie brudnymi dziesięcioma jednodolarowymi banknotami. - Doktor - powiedziała ze zgrzytliwym akcentem. Gdy uśmiechnęła się, Jesse zobaczył, że brakowało jej wszystkich górnych i większości dolnych zębów, zaś dziąsła miała opuchnięte wskutek czegoś, co mogło być wczesnym objawem szkorbutu. - Doktor - powtórzyła. Z hotelu wyprowadził się dokładnie w chwili, gdy wyczerpały mu się pieniądze. Żona starca, Androula Malakassas, znalazła mu pokój w jakimś zrujnowanym pensjonacie. W domu o każdej porze panował hałas, ale pokój był czysty i duży. Kuzyn Androuli przyniósł tam stary, wielopozycyjny fotel dentystyczny, zapewne skradziony, i Jesse zaczął go używać zarówno jako stołu do badania, jak i do operacji. Lekarstwa: antybiotyki, chemoterapeutyki, leki dożylne, o których myślał, że najtrudniej będzie się w nie zaopatrzyć, okazały się pod tym względem najłatwiejsze. Po namyśle zrozumiał, że nie powinno go to dziwić. W lipcu przyjął swój pierwszy poród pośladkowy, u pierwiastki, rodzącej tak długo, krwawo i boleśnie, że w pewnym momencie pomyślał, że straci zarówno matkę, jak i dziecko. Nie stracił żadnego z nich, choć położnica przeklinała go po hiszpańsku i pluła na niego. Była zbyt słaba, by trafiać śliną daleko. Trzymając ciepłego, dziewięciofuntowego chłopca, Jesse usłyszał trzask kamery. Sam też zaklął, ale słabo, bo ostry dreszcz przyjemności, przeszywający go od gardła po wnętrzności, był zbyt silny. W sierpniu stracił kolejno trzech pacjentów, wszystkich w stanie wymagającym skomplikowanego, kosztownego wyposażenia i leczenia: ustanie pracy nerek, anewryzm aorty i przedawkowanie narkotyków. Poszedł na wszystkie trzy pogrzeby. Na każdym z nich rodzina i przyjaciele zrobili dla niego trochę miejsca, na którym stal otoczony szacunkiem i niechęcią. Gdy na pogrzebie nieboszczyka z anewryzmem wybuchła bójka na noże, rodzina odciągnęła Jessego od niebezpieczeństwa, ale nie aż tak daleko, by nie mógł opatrzyć przegranego. We wrześniu chińska rodzina niedawnych imigrantów wprowadziła się do pensjonatu Androuli. Kobieta płakała całymi dniami. Mężczyzna włóczył się po Bostonie w poszukiwaniu pracy. Był też dziadek, mówiący odrobinę po angielsku, którego nauczył się w Pekinie podczas krótkiego okresu amerykańskiej ekspansji przemysłowej na wybrzeżu Pacyfiku, zanim rząd chiński zginął w konwulsjach, a gospodarka amerykańska załamała się. Dziadek grał w go. Wieczorami, gdy nikt nie wzywał Jessego, doktor siadał z Lin Shujenem i posuwał wypolerowane białe i czarne kamienie po siatce, próbując okrążać puste miejsca, nie tracąc ani jednej bierki. Pan Lin bardzo długo zastanawiał się nad każdym ruchem. W październiku, tydzień przed procesem Jessego, zmarła jego matka. Ojciec przysłał mu pieniądze na przelot do domu na pogrzeb, pierwsze pieniądze, które Jesse przyjął od swej rodziny po tym, jak powiedział im, że opuścił szpital. Po pogrzebie siedział w pokoju dziennym domu swego ojca na Florydzie i słuchał, jak podstarzali żałobnicy przypominają swą młodość w czasach zgasłej prosperity lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. - Mnóstwo było wtedy roboty dla ludzi chętnych do pracy. - Nadal jest mnóstwo roboty. Tylko nikt jej już nie chce. - Chcą, by wszystko im podać na tacy. Jeśli mnie pytasz, to to załamanie na dłuższą metę okaże się dobrą rzeczą. Wyplewi słabeuszy i leniwych. - To w sześćdziesiątych skierowaliśmy się na błędne tory z Lyndonem Johnsonem i tymi wszystkimi programami opieki społecznej... Nie patrzyli najessego. Nie miał pojęcia, co ojciec powiedział im na jego temat. Gdy wrócił do Bostonu, śmierdzącego w upale babiego lata, ludzie tłoczyli się do jego pokoju. Złamania, nowotwory, alergie, ciąże, przebicia, niedobory, niezrównoważenia. Mieli pretensję, że wjechał na pięć dni. Powinien być tutaj, potrzebowali go. Był doktorem. Pierwszego dnia swego procesu Jesse ujrzał Kenny’ego stojącego na stopniach prowadzących do gmachu sądów. Kenny miał na sobie tani niebieski garnitur, mokasyny i białe skarpetki. Jesse stanął zupełnie nieruchomo, a potem podszedł do mężczyzny. Kenny czekał w napięciu. - Nie uderzę cię - powiedział Jesse. Kenny patrzył na niego, opuściwszy podbródek, balansując drobnym ciałem na palcach stóp. Postawa do walki. - Chcę o coś zapytać - kontynuował Jesse. - To nie wpłynie na proces. Chcę tylko wiedzieć. Po co to robisz? Po co zrobili oni? Wiem, że prawdziwy wzorzec genetyczny dziewczynki wykazywał 98 procent ryzyka śmierci na leukemię w ciągu trzech lat. Ale nawet gdyby tak było, jak mogłeś? Kenny dokładnie zbadał go wzrokiem. Jesse dostrzegł, że Kenny myśli, iż Jesse może mieć ukryty mikrofon. Zanim więc odpowiedział, Jesse wiedział już, co usłyszy. - Nie wiem, o czym mówisz, człowieku. - Nie mogliście dostać się do wewnątrz systemu. Żaden z was. Więc wyprowadziliście z niego mnie. Jeśli Mahomet nie chce przyjść do góry... - Mówisz bez sensu - oświadczył Kenny. - Czy było warto? Dla ciebie? Dla nich? Czy było? Kenny odszedł, wspinając się w górę po stopniach do gmachu sądu. U szczytu czekali Gocekowie, którzy pozwali Jessego o dwa miliony dolarów, których nie miał i na które nie był ubezpieczony, i cholernie dobrze wiedzieli, że ich nie otrzymają. Na ścianie ich domu, gdziekolwiek się znajdował, zapewne wisiało zdjęcie Rozamundy na łożu śmierci, dziewczynki z pospolitą, ziemistą twarzą i pięknymi włosami. Jesse zobaczył, jak jego adwokat wchodzi po stopniach sądu, niosąc tekę. Drugi adwokat, z równie zniszczoną teką, wspinał się równolegle, oddalony o parę stóp. Pomiędzy nimi stopnie gmachu stanowiły białą, pustą przestrzeń. Jesse też poszedł na górę, mając cholerną nadzieję, że nie potrwa to nazbyt długo. Czekało na niego zakażone, powikłane złamanie kości udowej, poród z potencjalną erytroblastozą płodową i zastarzałe zapalenie żył. Wszyscy czekali. Szczególnie niepokoiło go zakażone złamanie, wymagające starannego obserwowania, ponieważ genskan mężczyzny wykazywał tendencję do słabego wytwarzania limfocytów T. Człowiek był robotnikiem dniówkowym, z niewyparzoną gębą, ignorantem i dzielnym facetem, z żoną i dwojgiem dzieci. Złamał nogę, pracując na nielegalnej budowie. Jesse był zdecydowany, by dać mu przynajmniej szansę przezwyciężenia skutków wypadku. Nick Lowe NADZIEJA DLA POTWORÓW: FILMY FANTASTYCZNE 1992 ROKU Przełożył Paweł Ziemkiewicz „W całych dziejach science fiction jej czytelnicy uważali powszechnie, że filmowa SF to prawdziwy koszmar”, twierdzi historyk filmu John Baxter w swej znakomitej książce Science Fiction in the Cinema, „...że prowadzi ona jedynie do degradacji gatunku i nie może zaofiarować nic nowego poważnie myślącym ludziom”. Jedyny problem z tym stwierdzeniem - aby sparafrazować Henry’ego Fieldinga - jest następujący: to nieprawda. Pokażcie mi miłośnika literatury SF, a ja pokażę wam kogoś, kto z podejrzanym zainteresowaniem śledzi filmy fantastycznonaukowe. Jeśli nawet nie jest gorącym wielbicielem całego gatunku, to przynajmniej stale narzeka, że powstające dzieła rzadko wznoszą się na poziom Łowcy androidów, Bliskich spotkań trzeciego stopnia, 2001: Odysei kosmicznej, Zakazanej planety, Dnia, w którym Ziemia zamarła, czy też - sięgając do ery opisanej przez Frederica Pohla w innym tekście w niniejszym tomie - Thing To Come i Metropolii. Również autorzy i wydawcy gatunku zawsze przeczuwali, że „filmowa SF” ma spore znaczenie. W ciągu ostatniej dekady zrodziła się nowa tradycja: każda antologia Nebuli zawiera przegląd powstałych w danym roku filmów science fiction i fantasy. Dla tomu „Nebula ‘92” udało mi się pozyskać pewnego dżentelmena nazwiskiem Nick Lowe. Lowe jest znany w środowisku miłośników SF przede wszystkim jako autor Mutandego popcornu, dowcipnych i zgryźliwych felietonów filmowych pisanych dla magazynu Interzoneod 1985 roku. „W prawdziwym życiu - informuje mnie Lowe - jestem wykładowcą literatury klasycznej na Uniwersytecie Londyńskim, toteż spędzam całe dnie, wbijając starogreckie czasowniki w oporne łby odzianej w niedbałe stroje młodzieży, po czym wślizguję się do budek telefonicznych, aby o zmroku wynurzyć się jako niemal niewidoczny cień, nawiedzający pokazy przedpremierowe w podziemnym kinowym świecie Soho. Nie potrafię wyjaśnić mojej jednoczesnej miłości dla literatury antycznej i dwudziestowiecznej SF, poza jednym - według mnie, to jedno i to samo. Powodem, dla którego najchętniej piszę o filmie dla czytelników fantastyki - w istocie nie mógłbym sobie wyobrazić pisania dla jakiegokolwiek innego odbiorcy - jest wspaniale poczucie wspólnoty: w sensie towarzyskim, kulturowym i podobnego punktu widzenia. Wszyscy wiemy, że w stosunku do tego, co czytamy, to, co oglądamy na ekranie, jest opóźnione o cale dziesięciolecia, fakt ten jednak w najmniejszym stopniu nie wpływa na odczuwaną przez nas przyjemność. W tej chwili teksty w Interzone to wszystko, co publikuję poza pismami akademickimi. Resztę czasu poświęcam pracy na uniwersytecie, moim ukochanym podróżom z plecakiem i ciąglym staraniom, aby zostać nalepszym gitarzystą calypso w Hampstead”. Największymi przebojami roku 1992 były Powrót Batmana, Aladyn i Dracula; Obcy 3, Ze śmiercią jej do twarzy, Farmer Young, Kosiarz umysłów i Universal Soldier wypadły całkiem dobrze, zaś Radio Flyer, Freejack, Cool World i Zabaweczki okazały się prawdziwymi katastrofami. Można zaryzykować stwierdzenie, że dzisiejsza kinematografia rozpaczliwie usiłuje się odnowić. Po piętnastu latach utrzymywania pozycji kluczowego komercyjnego gatunku kina, hollywoodzkie filmy SF wyeksploatowały proste schematy. Wygląda na to, że stare formuły gatunkowe przestały się sprawdzać, chyba że jako nośniki przygnębiająco prymitywnej satyry. Space opera, podróże w czasie i światy przyszłości zrejterowały na mały ekran, zaś na ich miejscu nie pojawiło się nic nowego. Krytycy filmowi nadchodzących lat bez wątpienia przylepią latom dziewięćdziesiątym etykietkę okresu, cierpiącego na dziwaczną psychozę zbliżającego się końca tysiąclecia. Jej najwyraźniejszym objawem jest uparte przywiązanie do ograniczonej wizji świata, nie pozwalające stawić czoła, wyobrazić sobie czy nawet wspomnieć o ogromie otaczającego nas czasu i przestrzeni. Lecz przyziemna rzeczywistość polega na tym, że widownia stała się zbyt wymagająca, by zaakceptować przestarzałe i uproszczone wizje i tematy klasycznej hollywoodzkiej SF. Przemysł filmowy rozpaczliwie naciska każdy możliwy guzik, starając się znaleźć coś, co podziała na widza. Niezależnie od jego przyczyn, ów kryzys tożsamości sprawił, że filmy SF i fantasy znalazły się w paradoksalnej sytuacji: muszą one podejmować coraz większe twórcze ryzyko, mimo narastającego konserwatyzmu i asekuranctwa, panującego ogólnie w Hollywood. I tak, na przykład, w roku 1992 zaznaczyła się niewielka - lecz istotna - tendencja: studia coraz częściej dopuszczały niezależnych, „artystycznych” twórców do ogromnych, kosztownych produkcji w nadziei, że w rezultacie powstanie coś nowego i zyskownego. Co ciekawe, i zapewne zachęcające, dwie z owych produkcji (Powrót Batmana Tima Burtona i Dracula Coppoli) odpłaciły z nawiązką poniesione ryzyko. I tylko Zabaweczki Barry’ego Levinsona zamknęły rok nieoczekiwanym mroźnym powiewem. Dla kontrastu, wielkie filmy, takie jak Obcy 3 i Ze śmiercią jej do twarzy, choć ich powstanie i reklama w znacznej mierze były kontrolowane przez studia, nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań, a ich wejściu na ekran towarzyszyło wyraźne poczucie zmarnowanej energii i czasu. Jedym z objawów kryzysu było sięganie do archiwów, które zaowocowało ponownym wprowadzeniem na ekrany Łowcy androidów i Otchłani, obu w wersjach „reżyserskich” - stanowiącym zapewne część promocji laserowych wersji wideo, choć jak się okazało, zwłaszcza przemontowany Łowca androidów radził sobie znakomicie, nie schodząc z londyńskich ekranów przez osiem miesięcy. W wersji tej usunięto znienawidzony happy end i narrację spoza kadru, przywrócono bezsensowną sekwencję snu o jednorożcu i, w nie rzucający się w oczy sposób, dokonano drobnych korekt licznych innych scen. Ponieważ jednak nigdy nie było tajemnicą, jak Ridley Scott zamierzał pierwotnie zakończyć swój film, podobnie jak fakt, że komentarze narratorskie zostały narzucone przez studio już w fazie po produkcji, wprowadzenie wersji reżyserskiej miało mniejsze znaczenie artystyczne i okazało się przede wszystkim szansą spojrzenia nowym okiem na najważniejszy chyba film fantastyczny lat osiemdziesiątych po dziesięciu latach od jego powstania. Scenariusz, gra głównych aktorów i zdjęcia nie zawsze wyszły z tej próby bez szwanku, nastrojowi zaszkodziła nieco znajomość niezliczonych, później powstałych, pastiszów, zaś powieść Philipa K. Dicka postarzała się w tym okresie znacznie mniej niż jej adaptacja; trudno jednak wyobrazić sobie, by dziś przy tym samym budżecie i środkach powstał podobnie inteligentny, humanitarny film. Znacznie gorzej wygląda sprawa z nową wersją Otchłani. Pół godziny dodatkowego materiału ukazało to, czego oszczędzono nam w pierwotnym zakończeniu (zdumiewająco przestarzała zimnowojenna wizja świata na krawędzi trzeciej wojny światowej, ocalonego w ostatniej chwili przez uroczych przezroczystych obcych jak deus ex machina). Wszystko, co najlepsze w tym momentami naprawdę wspaniałym filmie, widzieliśmy już w wersji z 1989 roku, której pierwsze dwie godziny stanowią wciąż jeszcze najlepsze kino, jakie wyszło spod ręki Jamesa Camerona, a ostatnich dwudziestu minut nic już nie zdoła uratować. Mniej odstręczająca - choćby dlatego, że ostatnio stała się czymś niezwykle powszechnym - była tegoroczna wiara w dalsze ciągi. Najmniej zyskownym z nich, i najbardziej banalnym, było Kochanie, powiększyłem dzieciaka (z początku tytuł brzmiał Kochanie, powiększyłem malucha, lecz najwyraźniej okazał się nieco zbyt dosłowny jak na gust wytwórni Disneya), nakręcona ze zdecydowanie większym rozmachem, lecz bynajmniej nie lepsza kontynuacja bezpretensjonalnej komedii z 1989 roku o ojcu - wynalazcy Ricku Moranisie, i jego nieprawdopodobnych promieniach zmniejszających. Podobnie jak jej poprzednik, druga część zawierała parę dość smacznych gagów wewnątrzgatunkowych i absurdalnych sytuacji oraz dialogów, które zawdzięczała połączeniu filmowego konceptu z lat pięćdziesiątych (Zdumiewający kolos z przedszkola szalejący w Las Vegas) z rodzinną komedią bez ograniczeń wiekowych. Lecz widownia najwyraźniej uznała, że jeden raz w zupełności wystarczy. Znacznie bardziej skomplikowanie przedstawia się sprawa z Obcym 3, choć nie oznacza to bynajmniej, abyśmy mogli spisać ten film na straty. Stanowi on wspaniały przykład szczególnego zjawiska w kinie lat dziewięćdziesiątych: Kłopotliwego Projektu, w którym ostatni przedstawiciel wielkich filmów SF lat siedemdziesiątych został wreszcie odesłany na zasłużoną emeryturę. Po produkcyjnych i scenariuszowych sporach, które spowodowały odejście między innymi Williama Gibsona, Renny’ego Harlina, Vincenta Warda i Davida (Czarnoksiężnik) Twohy’ego - który zrezygnowawszy z realizacji tego filmu, wyreżyserował Ucieczkę przez czas, zacną, choć nieco rozwodnioną adaptację klasycznej powieści Vintage Season C. L. Moore - dwudziestosiedmioletni reżyser wideoklipów David Fincher znalazł się w położeniu kucharza, który musi upichcić coś oglądalnego z wielkiego kotła resztek, pozostałych po różnych wersjach scenariusza. W rezultacie otrzymaliśmy niezwykłą, oszczędną przypowieść, bardziej inteligentną niż zajmującą, o kobiecie jako obcym w świecie męskiego więzienia, pełnego angielskich aktorów charakterystycznych. Nieodmiennie znakomita Sigourney Weaver powraca do roli Ripley, noszącej potwora we własnym ciele i ściganej przez perfidną, zimnokrwistą Kompanię. Znacznie mniej przekonujący był element sensacyjny, wiernie odtwarzający standardowy schemat pościgu i zasadzek, obecny już w poprzednich Obcych. Szczególnie irytująca jest część środkowa, zdecydowanie przydługa i przypominająca grę wideo seria sekwencji, ukazujących bezcelowe gonitwy tunelami i odfajkowywanie kolejnych ofiar. Pomimo jednak swej porażającej klęski jako opowieści, Obcy 5 oferuje nam najspójniejszą chyba w całej serii alegorię seksualności, choroby i ciała, a nawet (poprzez ekranową walkę producentki filmu Weaver, usiłującej ocalić swe potworne dziecko z łap pazernej korporacji) samego procesu powstawania filmu. Jednakże bez wątpienia najlepszą ze wszystkich kontynuacji był Pourrót Batmana Tima Burtona, dzieło tak artystycznie udziwnione, że nawet narzucona mu maska głównonurtowego hollywoodzkiego przeboju zdaje się stanowić jedynie kolejny element mrocznej i przebiegłej gry. Składając zaledwie pobieżny ukłon kinu superbohaterów, Powrót Batmana posunął się jeszcze dalej niż jego poprzednik w traktowaniu głównej postaci jako wygodnego pretekstu, służącego do ukazania skrzywionych, ironiczno-gotyckich wizji Burtona i jego tęsknoty za wielkim widowiskiem. Z lepszym scenariuszem i bogatszą galerią niesamowitych przestępców, Powrót przedstawia dualizm osobowości Batmana poprzez trójkę prowadzących podwójne życie przeciwników głównego bohatera: odtwarzanego przez Christophera Walkena przemysłowca o czarnym sercu, fizycznie i moralnie zdeformowanego Pingwina Danny’ego de Vito i, przede wszystkim, zgnębionej i mściwej Kobiety-kota Michelle Pfeiffer. Cała trójka została sportretowana z niespodziewanym bogactwem i sympatią. Poszczególne postaci sprawdzają się znacznie lepiej w partiach solowych niż jako wspólnie działająca grupa, zaś próba połączenia wszystkich trzech wątków w coś przypominającego konwencjonalną narrację komiksową powiodła się jedynie powierzchownie. Mimo wszystko jednak Powrót Batmana jest filmem niezwykłym, charakteryzującym się ogromną indywidualnością i dowcipem, pełnym błyskotliwych, niepokojących wizji i idei. *** Był to także rok niezwykle licznych adaptacji literackich, co samo w sobie można z łatwością odczytać jako znak twórczej niemożności. Poza Draculą, Candymanem, Ucieczką przez czas, nową wersją Łowcy androidów i - przynajmniej w założeniu - Kosiarzem umysłów, był jeszcze Freejack (adaptacja pierwszej powieści Roberta Sheckleya Nieśmiertelność na zamówienie) i nakręcona przez Johna Carpentera filmowa wersja Pamiętników niewidzialnego człowieka H. F. Sainta; nawet Kochanie, powiększyłem dzieciaka zawiera niechętne podziękowanie „Kitowi Reedowi za Atak gigantycznego dziecka”, za którym bez wątpienia kryje się coś więcej. Niewiele z tych filmów potraktowało swoje źródła z choćby minimalną wiernością, zaś Freejack i Pamiętniki... musiały stawić czoło temu samemu problemowi: w jaki sposób nakręcić film na podstawie powieści bez wyraźnej akcji i zupełnie niefilmowych głównych założeniach. Napisana w 1958 roku książka Sheckleya, charakteryzująca się kompletnym brakiem spójności, stanowiąca zbiór oderwanych epizodów bez ogólnego autorskiego planu, opisuje społeczeństwo, w którym życie pozagrobowe i istnienie duszy znalazły potwierdzenia naukowe. Techniczne szczegóły owego przełomowego odkrycia liczą się w niej znacznie mniej niż jego znaczenie społeczne. Autorzy scenariusza Freejacka - między innymi Roland Shusett, zdumiewająco oczytany w fantastyce współscenarzysta Obcego - 8pasażera Nostromo i Pamięci absolutnej - znaleźli niezwykle radykalnie rozwiązanie problemów, jakie nastręczało przeniesienie na ekran metafizycznego sedna Nieśmiertelności na zamówienie: bez skrupułów odrzucili całe Sheckleyowskie wątki, bohaterów i miejsce akcji, zaś najważniejszy koncept postawili wręcz na głowie (w powieści umysł głównego bohatera zostaje porwany po śmiertelnym wypadku samochodowym i wszczepiony w pochodzące z przyszłości ciało, co ma stanowić część akcji promocyjnej przemysłu zmartwychwstańczego; we Freejacku to ciało kierowcy wyścigowego, Emilio Esteveza, zostaje porwane w przyszłość, aby stać się nowym schronieniem umysłu umierającego szefa korporacji Anthony’ego Hopkinsa - co powoduje zupełnie bzdurne komplikacje, których nie jest w stanie pokryć żadna ilość zawodowych wyścigów samochodowych). W wersji tej nie pozostało prawie nic z ducha prozy Sheckleya - nawet pojawiające się w filmie określenia z książki oznaczają coś zupełnie innego - zaś fakt, że Mick Jagger jest zdecydowanie najlepszym aktorem całego filmu, wiele mówi o jakości gry. Szczególnie smutne jest oglądanie klęski zdolnego nowozelandzkiego reżysera Geoffa Murphy’ego, który w przeszłości był prawdziwym mistrzem niskobudżetowych, małoobsadowych filmików (między innymi przejmującego obrazu The Quiet Earth). Przykro patrzeć, jak reżyser zupełnie nie radzi sobie z materiałem po swoim hollywoodzkim debiucie, zupełnie niezłymi Młodymi Strzelbami II. Co do Pamiętników niewidzialnego człowieka, to projekt ten kulał od początku, mając za źródło powieść w najlepszym razie zaledwie znośną. Skromny pomysł prowadzący donikąd, został w książce rozdęty do objętości czterystu bezcelowych, nużących stron. Scenariusz, poddany licznym przeróbkom - między innymi przyłożył do niego rękę sam William Goldman - zmaga się z rozmyślnym brakiem osobowości bohatera książki, w której niewidzialność stanowi nie tylko optyczne kalectwo, ale służy za przenośnię całkowitej utraty tożsamości. I choć film Carpentera niezwykle pomysłowo radzi sobie z całą gamą filmowych konwencji koniecznych, aby obecny na ekranie bohater miał widoczną twarz, tym samym jednak osłabia jednocześnie i tak już nie najwyraźniejszą wymowę książki. Nie pomaga też w tym fakt, że z konieczności przeszarżowana gra Chevy’ego Chase’a jest bardzo niezręcznie uzupełniona zachowaną narracją pierwszosobową oryginału. Nowa, tak żmudnie wypracowana przez grupę scenarzystów akcja stanowi jedynie chaotyczny i banalny schemat pościgowy. Od czasu do czasu w filmie pojawiają się dość inteligentne, adresowane do tak zwanego „miłośnika kina”, gagi nawiązujące do klasycznej wersji Claude’a Rainsa, jednakże ten rodzaj nużących komicznych parodii łatwych gatunkowych celów - patrz także Kochanie, zwiększyłem dzieciaka, Buffy pogromczyni wampirów oraz Mama i tata ratują świat - to jedynie kolejny objaw tego, jaki trud sprawia dzisiejszemu Hollywoodowi poważne traktowanie filmu SF. Problemy wiernego przełożenia na język filmowy pierwszoosobowej powieściowej narracji były tylko częścią wyzwania, któremu musiał stawić czoło James V. Hart w swej adaptacji Draculi. Hart nie jest jednak nowicjuszem, dokonał już podobnie ambitnej przeróbki klasycznej angielskiej powieści w nakręconym w 1991 roku Hooku. Scenariusze Draculi i Hooka mają wiele wspólnego w swym podejściu do literackiego pierwzowzoru. W pewnych elementach są niezwykle wierne książkom, inne zagadnienia traktując wręcz rewolucyjnie, przy czym zachowane fragmenty okazują się zazwyczaj znacznie lepsze niż nowe, stanowiące jedynie odgrzanie starych hollywoodzkich schematów. Trudno powiedzieć, czy bardziej podziwiać śmiałość, czy też oburzać się na bezczelność autora, który bez odrobiny ironii potrafi przerobić Piotrusia Pana J. M. Barriego na odę do ojcostwa i Draculę Stokera na opowieść o miłości. A przecież scenariusz Harta niewątpliwie zachowuje część najtrudniejszych chyba i najciekawszych elementów powieści, odrzucanych dotąd we wszystkich wcześniejszych wersjach filmowych, np. dziwnie nie przystające w swej naturze do tradycyjnej grozy zainteresowanie Stokera współczesnymi postępami technologii, medycyny i nauki, oraz skomplikowaną epistolarną strukturę połączonych głosów; co więcej, znaczna część własnych pomysłów Harta, takich jak legenda o Madzie Falowniku oraz scena w kinematografie, znakomicie dopełnia całość. Lecz, na dobre i złe, najważniejszą cechą Draculi według Brama Stokera pozostaje nie scenariusz, ale jego realizacja: niezwykły zespół aktorski, a szczególnie gorączkowo nowatorska, brawurowa reżyseria Coppoli. Widzowie podzielili się na tych, którzy pokochali film, i na tych, którzy go znienawidzili (osobiście uważam zarówno aktorstwo, jak i reżyserię za nadęte i niezamierzenie śmieszne, muszę jednak dodać, iż wiele osób, których osąd zazwyczaj cenię znacznie wyżej niż mój, zareagowało na Dracule z pełnym entuzjazmem). Natomiast dla klasycznej SF rok ten okazał się nader niekorzystny. Szczególnie przestrzeń kosmiczna pozostała niemal nietknięta. Typowy film międzyplanetarny praktycznie obumarł. Jedynymi jego przedstawicielami w 1992 roku były nowa część Obcego (co znaczące, seria ta zawsze wykorzystywała tło przestrzeni jedynie jako narzędzie pozwalające stworzyć nowe formy klaustrofobii) oraz niesmaczna komedyjka Mama i tata ratują świat (która zatonęła bez śladu). Co jeszcze bardziej zdumiewające, nawet przyszłość staje się coraz bardziej passę. Jeśli pominąć perwersyjne i unikalne Delicatessen (o którym szerzej pomówimy później), zaledwie trzy filmy wprowadzone na ekran w roku 1992 podjęły próbę ukazania świata przyszłości i wszystkie trzy stanowiły w istocie jedynie wariację na temat Łowcy androidów. Oprócz samej wersji reżyserskiej i Freejacka, warto także wspomnieć o okropnej brytyjskiej szmirze, zatytułowanej Split Second. Warto o niej powiedzieć, choćby dla czelności, z jaką jej twórcy obsadzili samego Rutgera Hauera w roli oszalałego gliniarza ścigającego morderczego, satanistycznego, humanoidalnego szczurzego mutanta (myślicie, że sobie to wymyśliłem?) w Londynie 2008 roku. Miasto w znacznej części znajduje się pod wodą z powodu podnoszącego się poziomu morza, choć w zdjęciach z powietrza wygląda zupełnie normalnie, widać nawet nietknięte wały na Tamizie. Nie istnieje żadne uzasadnienie owego futurystycznego miejsca akcji, ani też, szczerze mówiąc, niczego innego w tej bezsensownej zbieraninie żałosnych gatunkowych odpadków. Zaś w praktyce wizja przyszłości ogranicza się do kilku przykładowych kałuż oraz mnóstwa standardowych zamglonych ujęć w stylu Ridleya Scotta. Nawet horror, jeden z najbardziej stabilnych, godnych zaufania i (proporcjonalnie do kosztów) zyskownych gatunków fantastycznych ostatniej dekady, przeżył swój najgorszy w ostatnich czasach rok. Lunatycy Stephena Kinga, pierwszy scenariusz stworzony przez niego bezpośrednio na duży ekran, byli jedną z najniezręczniejszych, najgłupszych, najmniej interesujących rzeczy, do jakich kiedykolwiek przyłożył rękę. O ironio, zarobili też znacznie mniej, niż film należący do prawdziwej SF, o który King procesował się przez całe lato, pragnąc wycofać swoje nazwisko z czołówki, dzieło, zatytułowane pierwotnie Kosiarz umysłów według Stephena Kinga. Działający po drugiej stronie Atlantyku najgroźniejszy konkurent Kinga, Clive Barker, poradził sobie znacznie lepiej nie tylko z bzdurnym, lecz dość zajmującym Hellraiserem III: Piekło na Ziemi, lecz także (szczególnie) z Candymanem, nakręconą przez Bernarda Rose’a porywającą i przerażającą adaptacją opowiadania Barkera Graffiti śmierci; bez wątpienia był to horror, który odniósł w tym roku największy sukces zarówno komercyjny jak i artystyczny. Poza tym jednak był to chudy rok, w którym najdłuższe serie grozy nie doczekały się nowych tytułów, zaś kontynuacje Hellraisera, Gate i Skanerów rozczarowywały, nie sięgając nawet poziomu swych pierwowzorów. To samo da się powiedzieć o długo oczekiwanej Armii ciemności: Diabelski nieboszczyk 3 Sama Raimiego, slapstikowej, średniowiecznej farsie gore, charakteryzującej się marnym scenariuszem i przygnębiającą pogardą dla swego gatunku. *** Czy jakikolwiek podgatunek filmowej fantastyki zdołał mimo piętrzących się przeciwności zaliczyć rok 1992 do udanych? Można dostrzec kilka interesujących wzorów. Najbardziej rzucające się w oczy, choć bynajmniej nie nowe, lecz całkiem nieźle radzące sobie na rynku, były komedie o Kalifornijskich Pólgtówkach, filmy zrodzone z sukcesu dwóch części Billa i Teda. I tak w roku 1992 oglądaliśmy perypetie zabawnych nastoletnich kretynów w filmie Encino Man (kalifornijski jaskiniowiec o dziwnie współczesnym wyglądzie, który zamarza w lodzie, zostaje wykopany w 1992 roku, odkrywa laski i czar rock and roiła, wywołuje chaos na balu maturalnym, itd, itd; publiczność co chwila niecierpliwie zerka na zegarki) oraz naprawdę zajmującą Buffy pogromczynię wampirów (licealna piękność okazuje się najnowszym wcieleniem Van Helsinga i zamienia kibicowanie na wbijanie kołków w piersi nieumarłych). Niestety, Chris Matheson i Ed Solomon, autorzy Billa i Teda, mieli mniej szczęścia niż twórcy dopiero co wymienionych filmów, próbując powtórzyć dawny sukces tym razem z dorosłymi w rolach głównych w Mama i tata ratują świat (szalony imperator Jon Lovitz porywa Teri Garr na planetę kosmicznych idiotów, nakazując, aby przy pomocy męża, beznadziejnego domatora Jeffrey’a Jonesa, pokonała złowrogiego tyrana, itd.; publiczność zostaje w domu i zamawia pizzę). Mamę i tatę łączy bliskie pokrewieństwo z obrazem Stay Tuned Petera Hyamsa. Tym razem Jones gra bohatera negatywnego, a Los Angeles zostaje zastąpione przez Seattle. Stay Tuned to łagodna i infantylna satyra o rodzicach, którzy decydują się zaprzedać duszę ojca w zamian za 666 kanałów dwudziestoczterogodzinnej piekielnej telewizji kablowej. Film z rozpaczliwą energią przeskakuje od jednego prymitywnego telewizyjnego gagu do następnego, wiedząc, że jedynie szybkość może go ocalić. Zeszłoroczny obraz Late for Dinner zapoczątkował także boom na filmy o ludziach-mrożonkach - do których należą nie tylko wspomniany Encino Man, ale także znacznie lepsze Unmersal Soldier i Foreuer Young. Wszystkie te filmy charakteryzują się fantastycznie niewiarygodnymi scenariuszami, w których postaci z dawno minionej przeszłości zostają zamrożone, po czym ożywają w czasach współczesnych, gdzie w taki czy inny sposób wyrywają się spod kontroli ponurych naukowców i wojskowych, aby spłacić swe dawne, historyczne długi. I tak Universal Soldier ukazuje nam dwóch, delikatnie mówiąc, niezbyt wiarygodnych amerykańskich żołnierzy w Wietnamie (w tych rolach Dolph Lundgren i Jean-Claude Van Damme), zamrożonych przez władze wojskowe, a następnie ożywionych i przydzielonych do służby w elitarnym antyterorystycznym oddziale stworzonych przez bioinżynierię cyborgów - nieprawdopodobnie bzdurne założenie, które daje się przełknąć dzięki zajmującej akcji i, o dziwo, całkiem niezłej grze Jean-Claude’a Van Damme’a odtwarzającego martwego człowieka, podążającego śladem swoich wspomnień. Jeszcze bardziej bezwstydnie melodramatyczny i ujmujący Forever You na opowiada o losach asa lotniczego z lat trzydziestych, Mela Gibsona, zgłaszającego się na ochotnika do eksperymentu kriogenicznego po tym, jak jego ukochana zapadła w śpiączkę. Bohater budzi się w 1992 roku, a my ocieramy Izy, patrząc, jak stara się odszukać swoją osiemdziesięcioparoletnią prawdziwą miłość, zanim padnie ofiarą nieodwracalnych efektów charakteryzatorskich. Cóż, przyszli historycy prawdopodobnie uznają za truizm stwierdzenie, że nie tylko ostatnie dwa ze wspomnianych filmów, ale przynajmniej osiemdziesiąt procent całej fantastyki kinowej lat dziewięćdziesiątych to ledwie zawoalowane alegorie AIDS (fakt ten nie umknął uwadze twórców zarówno Obcego 3, jak i Draculi, i oba te filmy poradziły sobie z tą kwestią dużo bardziej subtelnie, niż można by tego oczekiwać). Idealnym przykładem na poparcie ich tezy będzie niewątpliwie źle obsadzona i okropnie rozdmuchana farsa na temat nieśmiertelności - Ze śmiercią jej do twarzy, w której wysiłki dwóch rywalek, Meryl Streep i Goldie Hawn, próbujących zapobiec naturalnemu starzeniu ciała, prowadzą do znacznie bardziej groteskowych i nieodwracalnych wynaturzeń. Obciążony martwym scenariuszem i zupełnie nieciekawymi założeniami Robert Zemeckis, na którym zazwyczaj można przecież polegać, tym razem zdołał jedynie pokryć co większe pęknięcia kosmetyczną warstwą beznadziejnej błazenady i slapsticku. Nie da się jednak ukryć, że zakazane przyciąganie seksualne pomiędzy mieszkańcami dwóch różnych światów - moralnych, czasowych bądź metafizycznych - stało się jednym z ulubionych motywów tego roku. Jeśli filmy fantastyczne roku 1992 mają w ogóle jakiś wspólny temat, to jest to z pewnością ostrzeżenie przed wszystkimi ludźmi, z którymi nie powinno się uprawiać seksu. Najzabawniejsza chyba restrykcja pojawia się w Autostradzie do piekła, niezłej komedii młodzieżowej, w której uciekająca z domu dziewica, Kristy Swanson, zostaje porwana przez Szatana tylko za to, że pozwoliła swemu narzeczonemu, aby rozważył możliwość wspólnego zameldowania się w hotelu przed odwiedzeniem urzędu stanu cywilnego. Jednakże na długiej liście niepożądanych partnerów pojawiają się także obywatele nietypowych wymiarów moralnych (Powrót Batmana), pociągające, lecz niestety nieumarłe krwiożercze monstra (Dracula, Lunatycy), niezniszczalne mordercze cyborgi (Unwersal soldiers), Charles Dance (Obcy 3) i, przede wszystkim, postacie rysukowe (Cool World). Cool World to ostatnia z długiej serii odważnych, lecz od początku skazanych na klęskę prób Ralpha Bakshiego, zmierzających do stworzenia animacji „dla dorosłych”. Opowiada on o odsiadującym wyrok mordercy, Gabrielu Byrne, który w więzieniu rozpoczyna nową karierę jako rysownik komiksów, zakochuje się w swej seksownej bohaterce i zostaje wciągnięty do jej świata, gdzie przeżywa barwne, gorące chwile, w których wyniku jego partnerka zamienia się w Kim Basinger i oboje powracają do rzeczywistego świata. Tam odkrywają, że ich nienaturalna żądza naruszyła granice wymiarów i wywołała epidemię zmieniającą ciała w koszmarne rysunki. Mimo słabej, nielogicznej konstrukcji, kiepskiej motywacji i charakterystyki postaci, zakończenia nie szanującego żadnych zasad narracyjnych i, jak zwykle, paskudnych, banalnych i rozbuchanych rysunków Bakshiego, w filmie kryje się jednak kilka naprawdę mrocznych, prowokacyjnych myśli na temat korzeni wyobraźni komiksowej i osobowości ludzi, którym sprawia przyjemność tworzenie wszechświatów pełnych bezsensownej przemocy, seksownych kociaków i nadąsanych karłów. Jak zwykle jednak ambicje Bakshiego znacznie przerastają jego moc twórczą, zarówno techniczną jak i artystyczną, zaś jego wykrywacz bzdur został, jak się zdaje, na stałe wyłączony. Pech Bakshiego polega rzecz jasna na tym, że doczekał on drugiego złotego wieku hollywoodzkiej animacji. Jesienne baśnie z wytwórni Disneya od początku dekady utrzymują stałą pozycję pupili zarówno krytyki jak i widowni. Po Malej syrence oraz Pięknej i bestii nadszedł czas na Aladyna, najnowszy produkt uroczej, lecz niestety coraz bardziej schematycznej serii (recepta brzmi: połącz romans Barbie i Kena, ożyw meble, przestrzegaj seksualnej poprawności). Aladyn przynajmniej wykracza nieco poza granice schematu, przedstawiając nam głównego bohatera - mężczyznę, oraz nieco śmielsze charaktery i wizje. Co ciekawe, próba animowania metaforycznych improwizacji Robina Williamsa okazała się znacznie ciekawsza niż odpowiadające jej sceny aktorskie w Zabaweczkach; zaś sam Williams pojawia się także w najważniejszym tegorocznym niezależnym filmie animowanym, australijskim Fern-Gully - The Last Rainforest. Dolina paproci to historia otwarcie dydaktyczna, oparta na serii opowiadań Diany Young traktujących o wróżkach strzegących dżungli tropikalnej w Queenslandzie i ich walce z podstępnymi ludźmi, próbującymi wycinać drzewa w ich odwiecznym domu. Na papierze brzmi to jak historia, która nawet u najbardziej świadomych ekologicznie dorosłych wywołałaby natychmiastowe wymioty, w rzeczywistości jednak film jest dużo lepszy, niż się wydaje, dzięki szybkiemu tempu akcji, ciekawym tłom i nieprawdopodobnej obsadzie złożonej z aktorów pochodzących z trzech kontynentów, z wszędobylskim Williamsem w roli owocowego nietoperza. Problem oczywiście w tym, że w Dolinie paproci, mimo niewątpliwych dobrych intencji jego twórców, kryzys środowiska naturalnego staje się okazją zarobienia pieniędzy na dziecięcych wyrzutach sumienia, zaś dorastające pokolenie, które czuje się winne i chce przejąć odpowiedzialność, zostaje protekcjonalnie poklepane po ramieniu. Dolina paproci przekonuje, że podobne troski przystoją jedynie dzieciom, zaś poszukiwanie możliwego rozwiązania jest równie sensowne co wiara we wróżki. Natomiast żadne moralne dylematy nie pojawiają się we współfinansowanym przez Brytyjczyków Kosiarzu umysłów; jest to z pewnością najbardziej cyniczny i bezczelny przykład filmowego oportunizmu. Tytuł opowiadania Stephena Kinga zakupiono w ramach pakietu, po czym doczepiono go do odnowionej wersji wcześniejszego, całkowicie nie związanego z treścią utworu, scenariusza zatytułowanego Cyber God autorstwa reżysera Bretta Leonarda, który następnie bezczelnie przerobił swego głównego bohatera na niezależnego kosiarza trawników. Film zarobił całkiem sporo, zanim sąd nakazał, by na wszystkich pozostających jeszcze w gestii dystrybutora plakatach zaklejono czarną nalepką nazwisko rozwścieczonego Kinga. Ów dość zabawny spór odwrócił uwagę od kolejnej bezczelności Leonarda, który określił swoje cybernetyczne połączenie Charly’ego z Carrie jako pierwszy film o rzeczywistości wirtualnej. Na szczęście (biorąc pod uwagę aktualny stan techniki VR, nie mówiąc już o problemach, jakich nastręczałoby jedzenie popcornu w hełmie z wizjerem) wkrótce okazało się, że oznacza to „pierwszy film, w którego scenariuszu bez przerwy pojawiają się słowa „rzeczywistość wirtualna«„. Mimo niespójnej akcji, papierowych postaci, dialogów, których najlepiej w ogóle nie słuchać i absolutnie idiotycznych założeń wyjściowych (naukowiec przemienia niedorozwiniętego ogrodnika w superinteligentnego geniusza, obdarzonego zdolnościami parapsychologicznymi, dzięki zaaplikowaniu mu diety z gier wirtualnych), film okazał się zdumiewająco zręcznym i zajmującym widowiskiem, w którym od czasu do czasu pojawiają się nawet przebłyski prawdziwej inteligencji i patosu w obserwacji wzlotu bohatera na poziom geniuszu i jego późniejszej dezintegracji. Nieco podobne idee dotyczące wpływu gier na rzeczywistość pojawiają się w, od początku skazanych na niepowodzenie i znacznie gorszych, Zabaweczkach. Barry Levinson od piętnastu lat przymierzał się do zrealizowania filmu na temat walki pomiędzy dziecinnym Robinem Williamsem i militarystą Michaelem Gambonem o władzę nad surrealistyczną firmą zabawkarską ich ojca. Film rozczarowuje nadmiernym przepychem dekoracji, wszechobecnym zadęciem i świadomą pogardą dla prostych efektów komicznych, charakterystyki postaci i normalnych metod narracji. Jednocześnie jednak obraz Levinsona usilnie próbował powiedzieć nam coś o świecie roku 1992 i nękających go kulturowych paradoksach. Mimo tracącego myszką scenariusza, natrętnie moralistyczna wizja dziecięcych zabaw i płynących z nich korzyści dla dorosłych, ukazana jest w zdumiewająco nowoczesny sposób: zastąpienie tradycyjnych zabawek nową kulturą gier komputerowych i wszystkie implikacje tego zjawiska; wizja „nowej wojny” (zarówno w sensie technologicznym jak i politycznym), która w czasie realizacji filmu miała swoją niezwykle udaną premierę w Zatoce Perskiej; zbieżność interesów rynku rozrywkowego i kompleksu wojskowo-przemysłowego, w tym przypadku przedstawianego jako fantastyczny i niesamowity spisek, zmierzający do ożywienia Departamentu Obrony dzięki tajnemu przekształcaniu miłośników gier telewizyjnych w wojskowych cybernautów. Miło byłoby stwierdzić, że Zabaweczki jako jedyne w całym roku zdołały wnieść coś nowego do dyskusji na te jakże istotne tematy. Niestety jednak, fanaberyjność filmu pogrzebała je głęboko pod lawiną braku spójności i konsekwencji. W sumie nie był to dobry rok dla poważnych tematów w kinie. Jeszcze boleśniejszym przykładem na to jest Radio Flyer, wielokrotnie porzucany projekt, który zrodził się jako scenariusz wysokobudżetowego widowiska w krótkotrwałym, lecz szalonym okresie wojen finansowych między wielkimi wytwórniami w latach 1990-1991. Scenarzystę Davida Mickeya Evansa zastąpił w roli reżysera Richard Donner, który zmienił obsadę i miejsce akcji. Nie pomogło to jednak tej ponurej historii opowiadającej o parze maltretowanych dzieci, które usiłują uciec od swojego nieznośnego życia w wykonanej domowym sposobem machinie latającej. Scenariusz, od początku stanowiący ryzyko komercyjne, w praktyce został znacznie złagodzony, przenosząc grozę poza ekran. Dyskusyjne zakończenie nie rozwiązało bynajmniej problemów podnoszonych przez to dziwne połączenie fantastyki i ponurej rzeczywistości. Najlepsze i najdziwniejsze filmy SF 1992 roku zrodziły się - co raczej trudno uznać za zaskakujące - daleko od systemu hollywoodzkiego, zaś finansowe wsparcie dla trzech najniezwyklejszych wizji pochodziło w ogóle spoza anglojęzycznego świata. Pomimo (albo też właśnie z powodu) oburzenia publiczności wywołanego gwałtownym śmiertelnym zejściem macierzystego serialu telewizyjnego, Twin Peaks - ogniu krocz, ze mną Davida Lyncha musiało uciec się aż do środków francuskich i zostało znacznie lepiej przyjęte w Europie niż w Stanach Zjednoczonych. Oczywiście stosunek do tego reżysera od dawna dzielił ludzi na dwie przeciwstawne grupy. W oczach niektórych na samo wspomnienie nazwiska Lyncha pojawia się przerażające fanatyczne uwielbienie, podczas gdy równie duża grupa używa go jako idealnego celu pogardliwych, ironicznych uwag. Jednakże z punktu widzenia przeciętnego widza wersja kinowa Twin Peaks to doprawdy wspaniałe dzieło, osiągające szczyty wzruszenia i humoru, gdy oddala się od przypadkowego nagromadzenia ekscentrycznych bohaterów, pozostałych z pierwotnej serii telewizyjnej. W swym przywołaniu koszmaru okresu dojrzewania, leżącym w centrum filmu, stanowi on jeden z nielicznych i naprawdę istotnych i poruszających obrazów tego roku. Podobnie jak wiele innych osób - włączając w to Larę Flynn Boyle, której rolę, najważniejszą przecież w filmie, musiała przejąć inna aktorka - nie jestem zachwycony okazywaną przez Lyncha nieustającą fascynacją wykorzystywaniem kobiet, choć reżyser nigdy nie omieszka go potępić. Podobnie jestem przeciwny łatwości, z jaką szufladkuje kobiety, przypisując im etykiety bądź to dziewicy, bądź dziwki. Mimo wszystko jednak postać Laury Palmer jest najdojrzalszą i najprawdziwszą z nakreślonych przezeń bohaterów, zaś emocjonalna siła zdumiewającej kreacji Sheryl Lee pozwala zapomnieć o drobnych scenariuszowych wpadkach. Wszyscy odnoszący się niechętnie do filmowej przemocy skierowanej przeciw kobietom powinni trzymać się jak najdalej od filmów Shinyi Tsukamoto z serii Tetsuo. W pierwszym z nich (The Iron Man, który wreszcie na początku tego roku otrzymał zgodę na wąskie rozpowszechnianie w Stanach Zjednoczonych) żona bohatera zostaje zgwałcona i zamordowana przez gigantyczny stalowy fallus składający się z niezliczonych obrotowych ostrzy. W drugim (Body Hammer) ten sam bohater jest świadkiem tego, jak ojciec pod groźbą broni gwałci matkę, odczuwając wyraźną przyjemność, aż do chwili gdy w momencie orgazmu rozwala jej gardło. Podobne wizje, głęboko zakorzenione w szalonej i niesamowitej kulturze komiksów manga mogą budzić niesmak. Trudno o nich dyskutować, nie zagłębiając się w analizy całej paradoksalnej roli, jaką w pozornie spokojnym społeczeństwie japońskim odgrywają wizje tortur i przemocy seksualnej. Lecz jako przykłady czystego kina, filmy Tetsuo są absolutnym unikatem - nie dorównuje im nawet Akira, animowany obraz z kręgu manga, który zyskał sporą popularność w Zjednoczonym Królestwie dzięki intensywnej promocji firmy Island Video. Zarówno w The Iron Man, jak i Body Hammer napotykamy ten sam szaleńczy taniec ręcznej kamery, gorączkowe Svankmajerowskie efekty poklatkowe i nawałnicę ogłuszającego dźwięku, połączone z piorunującym montażem, oszałamiająco poszatkowaną chronologią oraz niesamowitymi dialogami w napisach; dialogami, które zdają się pochodzić z innego wymiaru. Wszystko to służy temu, by opowiedzieć nam niezwykle prostą historię - w istocie drugi film jest identyczny z pierwszym, różniący się jedynie znacznie zwiększonym budżetem - spokojnego tokijskiego businessmana, który odkrywa, że jego ciało mutuje, przekształcając się w metal, czemu towarzyszą nieustanne wizje i halucynacje. Ścigany przez tajemniczą śmiercionośną człeko-maszynę zmierza ku nieuchronnemu, ostatecznemu pojedynkowi na śmierć i życie pomiędzy mutancimi rywalami, których przeznaczenia splatają się ze sobą. The Iron Man, sześćdziesiąt pięć minut czarno-białych obrazów, kończy się wizją zwycięskiego potwora, połączenia ciała i metalu, zmierzającego na ulice Tokyo z zamiarem „przekształcenia całego świata w metal”. Rody Hammer podejmuje skuteczną próbę spełnienia tej groźby. To znacznie ambitniejsza - i na szczęście w miarę linearna - historia skrywanego kompleksu Edypa, który ujawnia się gwałtownie w chwilach stresu, sprawiając, że z ciała przerażonego bohatera wyrastają lufy gigantycznych strzelb, plujące przypadkowymi seriami ognia. Najlepszy jednak ze wszystkich pozostaje kolejny zmutowany szczep kwitnącej kultury komiksowej, zdumiewająco dojrzały debiut wyrzutków bandę dessinee, Jean-Pierre’a Jeuneta i Marca Garo - Deticatessen. Osadzony w ponurym, poapokaliptycznym Paryżu, w którym enklawy kanibali mogą przetrwać dzięki czarnemu rynkowi handlującemu ludzkim mięsem, film językiem złowrogiej farsy opowiada o intrygach rozgrywających się w zrujnowanej kamienicy, którą rządzi rzeźnik psychopata. Rzeźnik ów wynajmuje sobie młodych pomocników, których następnie morduje i sprzedaje ich mięso lokatorom. W końcu jednak były cyrkowiec okazuje się dość sprytny, by zagrozić owemu władaniu terroru. Rewelacyjna obsada najdziwniejszych typów i bogactwo nowatorskich pomysłów, nie wspominając już o najbardziej surrealistycznej ścieżce dźwiękowej kilku ostatnich lat, całkowicie wynagradzają wszelkie niedociągnięcia logiki i tła akcji. Owa kompletnie oryginalna kinowa wizja jest jak najdalsza od wysiłków Hollywood, które próbuje stworzyć nowe formy życia, łącząc stare elementy, i w rezultacie otrzymuje na wpół martwe chimery. Delicatessen, ze swymi jasnymi oczami, błyszczącym futrem i tryskającym energią roztańczonym krokiem, wywodzą się z zupełnie innej puli genowej, zaś przedstawiony w nim całkowity triumf młodego cyrkowca nad nadętym, despotycznym kanibalem można potraktować jako przypowieść, która słusznie wzbudzi lęk w sercach Hollywoodu. David Lunde PIEŚŃ MARSJAŃSKIEJ CYKADY Przełożył Tomasz Wyżyński Poezja SF wydawała mi się zawsze zjawiskiem nieco paradoksalnym. Z jednej strony poezja, najstarsza forma literatury, z drugiej zaś - science fiction, domena futurystycznej spekulacji. Nawet najbardziej awangardowa poezja tkwi korzeniami w przeszłości; nawet najbardziej staroświecka literatura SF spogląda odważnie w przyszłość. Kiedy jednak przełamuję zakorzenione opory i zaczynam czytać poezję SF, często spotykają mnie przyjemne niespodzianki. Przygotowując do druku zeszłoroczną antologię utworów nagrodzonych Nebulą, z entuzjazmem zamieściłem wyróżnione opowiadanie W. Gregory’ego Stewarta the button, and what you know, które jest w gruncie rzeczy poematem. W 1992 roku jurorzy Konkursu Rhyslinga, wspieranego finansowo przez Science Fiction Poetry Association i nazwanego na cześć jednego z bohaterów „Zielonych wzgórz Ziemi” Roberta Heinleina, uhonorowali zadziwiającą przypowieść Stewarta nagrodą w kategorii poematów (przeszło pięćdziesiąt linijek). Poematy wyróżnione w Konkursie Rhyslinga ukazują się tradycyjnie w corocznych antologiach Nebuli, ale ponieważ the button zamieszczono już w jednej z nich, nie mogę go przedrukować. Zamiast tego wybrałem „Pieśń marsjańskiej cykady” Davida Lunde’a; utwór ten zdobył Nagrodę Rhyslinga w kategorii wierszy lirycznych (poniżej pięćdziesięciu linijek). David Lunde, urodzony w 1941 roku w Berkeley w Kalifornii, spędził młodość w Arabii Saudyjskiej i jest obecnie profesorem literatury angielskiej i dyrektorem wydziału sztuki pisarskiej w SUNY College we Fredonii w stanie Nowy Jork. Opublikował jak dotychczas przeszło sto pięćdziesiąt wierszy, opowiadań i przekładów; ukazywały się one w licznych antologiach i czasopismach, między innymi w The Iowa Review, Seneca Reuiew, TriQuarterly, MotherEarth News oraz Isaac Asimow Science Fiction Magazine. Lunde, pięciokrotnie nominowany do Nebuli, w 1967 roku otrzymał honorowe wyróżnienie Academy of American Poets. Lunde tak przedstawia genezę swojego wiersza: „Pewnego wieczoru wracałem autem z Fredonii, gdy nad wzgórzami wstał wyjątkowo piękny księżyc w pełni, oświetlając winnice poprzedzielane niewielkimi zagajnikami. Żałowałem, że nie widzi tego moja żona, i ogarnęła mnie dojmująca tęsknota za nią. Przez ostatnie cztery lata pisała doktorat na uniwersytecie stanowym w Utah i rzadko się widywaliśmy. Nim dojechałem do domu, ułożyłem »Pieśń marsjańskiej cykady«, a moje uczucia uzyskały dość niezwykły wyraz, gdyż podmiotem lirycznym wiersza jest jeden z pierwszych ziemskich kolonistów na Marsie”. dla Marilyn Na ten krater tak często nocą nie powinienem się wspinać, by zwracać ku czarnemu niebu plastikową osłonę hełmu. Słyszę tylko dwa dźwięki - szmer własnego oddechu, kiedy płuca wypełniam bezwonnym, sztucznym powietrzem, i piszczący w słuchawkach radiowy sygnał namiaru bazy marsjańskiej w dole, ciasnej, ale bezpiecznej. Nie uwiera mnie skafander, nie niepokoi nawet bezdenna, czarna beczka z gwiazdami nad głową, lecz tęsknię za księżycem, brzemiennym świetlistą pełnią, za twymi włosami na wargach, gdy wiatr je rozwiewa, kołysząc trawą na stoku wzgórza, gdy wokół grają cykady, co oszalały z żądzy. Wspinam się tutaj zbyt często, by w otchłań lat się wpatrywać, aż wreszcie podnoszę się z miejsca, lekki, wręcz bezcielesny w słabym marsjańskim ciążeniu, i płynnym krokiem powracam ku rozjarzonej kopule, osamotnionej drobinie, pokrytej ochronną powloką pyłu. Kim Stanley Robinson WINLANDIA NASZYCH SNÓW Przełożyła Kinga Dobrowolska W roku 1984 słynny wydawca SF Terry Carr podjął próbę wskrzeszenia znakomitej serii wydawnictwa Ace Science Fiction Specials. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych właśnie w tej serii ukazywały się wielokrotnie nagradzane powieści, takie jak Rite of Passage Alexeia Panshina oraz „Lewa ręka ciemności” Ursuli K. Le Guin. Kim Stanley Robinson może poczytywać sobie za wielki zaszczyt, że pierwszą pozycją w odrodzonej serii stała się jego debiutancka powieść The Wild Shore, wyprzedzając Green Eyes Luciusa Sheparda i „Neuromancera” Williama Gibsona. Na przełomie dekad stało się jasne, że Robinson zaplanował The Wild Shore - nastrojową postkatastroficzną opowieść, której akcja rozgrywa się w jego rodzinnej Kalifornii - jako pierwszy tom cyklu, a konkretnie trylogii; drugi tom nosił tytuł The Gold Coast, trzeci zaś Pacific Edge. W roku 1983 Kim zdobył World Fantasy Award za opowiadanie Black Air, pięć lat później natomiast „Ślepy geometra” przyniósł mu Nebulę za najlepsze długie opowiadanie. Jego twórczość nowelistyczna została zebrana w dwóch zbiorach: The Planet on the Tablei Remaking History. Entuzjastycznie przyjęty „Czerwony Mars” zapoczątkował ambitny cykl hard SF, który uzupełnią „Zielony Mars” i „Błękitny Mars”. „Zawsze fascynowały mnie opowieści o nordyckiej eksploracji Winlandii - mówi Robinson o swoim opowiadaniu nominowanym do Nebuli. - Niestety, część tych relacji jest nieprawdziwa, na przykład historia o morderczej wędrówce z Zatoki Hudsona do Minnesoty, opisana na kamieniu z Kensington, albo podróże, których trasy zaznaczono na pięknej mapie Winlandii znalezionej w latach sześćdziesiątych w New Haven. To były fałszerstwa, »historie alternatywne”, które miały udawać prawdziwe”. Streszczenie. Nad L’Anse aux Meadows zachodziło sionce. Wody zatoki znieruchomiały, podmokłe plaże spowiły mroczne cienie. Płaskie, wyciągnięte ramiona lądu wskazywały na równie płaskie przybrzeżne wysepki; za nimi wyłaniała się z morza nieco wyższa wyspa - stercząc nad powierzchnią wody jak wielki kamienny bochen, łapała ostatnie okruchy dnia. Strumień, torujący sobie drogę przez podmokłą plażę, mruczał łagodnie. Ponad błotami, na wąskim, trawiastym tarasie, ledwie widoczne wznosiły się regularne zarysy niedużych kopczyków - tyle tylko pozostało po ścianach z darni. Tuż obok stały trzy lub cztery zbudowane z darni domy, a za nimi liczne namioty. Grupka ludzi - archeolodzy, studenci ostatnich lat, ochotnicy do prac ziemnych, goście - przesunęła się na skalistą skarpę, skąd widać było całe osiedle. Kilkoro zajęło się przygotowywaniem ogniska w kręgu z poczerniałych kamieni, pozostali wzięli się do rozpakowywania toreb z prowiantem i kartonów z piwem. W oddali odcinał się od wody potężny grzbiet Labradoru. Gałązki zajęły się szybko i wkrótce ognisko płonęło jak żółta iskierka na tle ponurego mroku. Hot dogi i piwo wokół ogniska nad morzem - a mimo to wśród zebranych panował zadziwiający spokój. Rozmawiano ściszonymi głosami. Ludzie zerkali często w kierunku osiedla, po którym szef wyprawy badawczej, wychudzony mężczyzna po pięćdziesiątce, oprowadzał właśnie swego szacownego gościa. Szacowny gość nie wyglądał zaś na uszczęśliwionego. Wprowadzenie. Szef wyprawy badawczej, profesor archeologii z Uniwersytetu McGilla, przyglądał się swemu dystyngowanemu gościowi z tym samym wyrazem twarzy, jaki przybierał zwykle w obliczu napastliwego studenta pierwszego roku. Szacowny gość, kanadyjski minister kultury, zadawał pytanie za pytaniem. Dlatego profesor postanowił zaprowadzić panią minister na miejsce, żeby osobiście obejrzała sobie kuźnię, dół pełen żużlu i nieduże śmietnisko przy budynku E. Kopce i dolinki pocięto równą siecią nowych rowów; doskonale prostokątne bruzdy w torfie nie mogły powiedzieć pani minister niczego o tym, co ujawniły. A mimo to uparła się, by je zobaczyć, a teraz nie przestawała zadawać kompetentnych pytań, na które odpowiedzi równie dobrze mógłby udzielić jej w Ottawie. - Owszem - wyjaśniał profesor - w kuźni palono węglem drzewnym, uzyskiwano temperaturę rzędu tysiąca dwustu stopni Celcjusza, sam proces był prostą redukcją bagiennej rudy żelaza, a uzyskiwano dzięki niemu około kilograma żelaza na każde pięć kilogramów żużlu. Wszystko było tu tak samo jak w innych staronorweskich kuźniach - tylko że limonity, zawarte w bagiennej rudzie, poddane analizie spektroskopowej, ujawniły, że wytapiana tutaj ruda pochodzi z północnego Quebecu, z okolic Chicoutimi. Nordyccy poszukiwacze przygód, którzy mieliby tutaj wytapiać żelazo, w żaden sposób nie mogli jej uzyskać. Podobnie ze śmietniskiem: znany jest nam współczynnik szybkości postępowania procesu rdzewienia w środowisku torfowym i stąd wiadomo, że wiele żelaznych nitów znalezionych na śmietnisku leżało tam co najwyżej od stu czterdziestu lat. Prawdopodobieństwo błędu wynosi pięćdziesiąt lat - w obie strony. - Zatem - wtrąciła pani minister z frankojęzycznym zaśpiewem - wygląda na to, że dowiódł pan tego ponad wszelką wątpliwość. Profesor bez słowa skinął głową. Pani minister przyglądała mu się bacznie i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że mimo charakteru wieści, jakie jej przekazał, wyglądała na lekko rozbawioną. Czy to on był powodem? A może naukowa terminologia, której używał? A może jego aż nazbyt widoczne (i wciąż narastające) przygnębienie? Nie miał pojęcia. Pani minister uniosła brwi. - L’Anse aux Meadows - fałszywką. Kanadyjskim parkom narodowym to się nie spodoba. - Nikomu to się nie spodoba - rzucił ponuro profesor. - Rzeczywiście - potwierdziła pani minister, patrząc na niego. - Chyba ma pan rację. Zwłaszcza że to była integralna część większej teorii, prawda? Profesor nie odpowiedział. - Cała koncepcja Winlandii - mówiła - fałszywką. Profesor posępnie pokiwał głową. - To nie do uwierzenia. - Tak - odezwał się wreszcie profesor - ale... - Machnął ręką w kierunku otaczających ich niewysokich kopców. - Cała ta historia opierała się na bardzo niewielu dowodach. Trzy sagi, to osiedle, kilka wzmianek w staroskandynawskich przekazach, parę monet, kilka kopców... - Potrząsnął głową. - To niewiele. Podniósł z ziemi grudkę wyschłego torfu i skruszył ją w palcach. Nagle pani minister wybuchnęła śmiechem i wsunęła mu rękę pod ramię. Miała ciepłe palce. - Musi pan pamiętać, że to nie pańska wina! Uśmiechnął się blado. - Chyba tak. Spodobał mu się wyraz jej twarzy - rozbawiony, a zarazem pełen współczucia. Była mniej więcej w tym samym wieku co on, może odrobinkę starsza. Atrakcyjna i światowa mieszkanka Quebecu. - Muszę się napić - wyznał. - Tam na wzgórzu mają piwo. - Czegoś mocniejszego. Mam u siebie nie otwartą butelkę koniaku... - Więc pójdźmy po nią i zabierzmy ją na wzgórze. Opis metody. Starsi studenci i ochotnicy zebrali się wokół ogniska; dookoła rozchodził się zapach przypiekanych hot dogów. Dochodziła jedenasta, słońce zaszło przed półgodziną, a z nieba sączyły się ostatnie poblaski letniego zmierzchu. Ognisko płonęło jak światło boi. Piwo lało się bez ograniczeń, a w konsekwencji impreza zaczęła nabierać nieco bardziej hałaśliwego charakteru. Pani minister z profesorem stali w pobliżu ognia, sącząc koniak z plastikowych kubków. - Jak to się stało, że opowieść o Winlandii zaczęła wydawać się panu podejrzana? - zapytała pani minister, kiedy przyglądali się studentom przygotowującym hot dogi. Kilku ochotników, którzy słono zapłacili za to, by móc spędzić wakacje na kopaniu rowów wśród mokradeł, słysząc pytanie, przysunęło się bliżej. Profesor wzruszył ramionami. - Nie pamiętam dokładnie. - Próbował się uśmiechnąć. - Proszę bardzo, jestem archeologiem, a nie pamiętam własnej przeszłości. Pani minister pokiwała głową, jakby to zdanie zabrzmiało dla niej z sensem. - Podejrzewam, że było to dość dawno temu? - Tak. - Próbował się skupić. - Od czego się właściwie zaczęło? Ktoś badał przeszłość mapy Winlandii, żeby się dowiedzieć, kto mógł być jej autorem. Mapa objawiła się nagle w którymś z antykwariatów w New Heaven w latach pięćdziesiątych - pewnie pani o tym słyszała? - Nie - odparła. - Niewiele mi wiadomo na temat Winlandii, zapewniam. Kilka podstawowych faktów, których osobie na moim stanowisku nie wypada nie znać. - A więc w latach pięćdziesiątych znaleziono mapę zwaną mapą Winlandii, a wkrótce po owym odkryciu udowodniono, że to fałszywka. Ale potem jakaś badaczka zaczęła tropić szczegóły całej historii, odkryła, że książka, w której znaleziono mapę, pochodzi z lat dwudziestych dziewiętnastego wieku, co mogłoby oznaczać, że fałszerz żył o wiele wcześniej, niż podejrzewałem. - Dolał koniaku sobie, a następnie pani minister. - W dziewiętnastym wieku dokonano bardzo wielu fałszerstw związanych z Wikingami, ale zwykle o wiele później. Przypadek z mapą bardzo mnie zaskoczył. Dotąd panowała powszechna opinia, że całe to zjawisko inspirowane było wydaną w 1837 roku książką duńskiego uczonego, zawierającą przekłady sag o Winlandii oraz pokrewne materiały. Książka ta cieszyła się ogromną popularnością wśród skandynawskich osadników w Ameryce, a potem, wie pani... Jakiś źle pojęty patriotyzm, albo odwet grupy etnicznej, z której zbyt często się naigrawano... Stąd właśnie mamy kamień z Kensington, halabardy, doły w torfowiskach, monety. Ale jeśli fałszerstwo poprzedza Antiquitates Americanae... to dało mi do myślenia. - Czy sama książka nie była jakoś w nie wplątana? - Dokładnie tak - odparł profesor, z wyraźną przyjemnością spoglądając na panią minister. - Zastanawiałem się, czy książka nie mogłaby zawierać albo powstać na podstawie sfałszowanych materiałów. A potem, któregoś dnia, kiedy czytałem sprawozdanie z prowadzonych tutaj prac, przyszło mi do głowy, że to osiedle jest dziwnie nieskazitelne. Tak jakby je wybudowano, a nikt w nim nie zamieszkał. Szacowano, że mieszkańcy mogli mieszkać tu najwyżej przez jedno lato, ponieważ nigdzie nie znaleziono składowiska odpadków ani grobów. - Mogło być zamieszkane przez bardzo krótki czas - wtrąciła pani minister. - Tak, wiem. Wtedy sam tak uważałem. Ale potem usłyszałem od kolegi z Bergen, że Gronlendinga Saga wygląda na dzieło fałszerza, w każdym razie w tych partiach, które mówią o odkryciu Winlandii. Zawiera całe strony interpolacji datowanych na lata dwudzieste dziewiętnastego wieku. Od tego czasu wątpliwości nie dawały mi spokoju. - Ale istnieje więcej opowieści o Winlandii, nie tylko ta jedna, prawda? - Prawda. Istnieją trzy główne źródła: Gronlfndinga Saga, „Saga o Eryku Czerwonym” i ta część Hauksbók, która opowiada o wyprawie Thorfinna Karlsefniego. Ale kiedy zakwestionowano prawdziwość jednej z nich, zacząłem wątpić w prawdziwość wszystkich trzech. I w całą tę historię. We wszystko, co dotyczy koncepcji Winlandii. - Czy to wtedy pojechał pan do Bergen? - zapytał któryś ze studentów. Profesor skinął głową. Wysuszył swój plastikowy kubek, poczuł, jak alkohol pędzi w głąb ciała. - Przyłączyłem się tam do Nielsena i razem przebadaliśmy „Eryka Czerwonego” i Hausbók. I niech mnie licho, jeśli i tam strony poświęcone Winlandii nie są oszustwem! Zdradził je atrament - nie jego skład, który był niemal idealny, a to, jak długo znajdował się na tym papierze. Na papierze z trzynastego wieku, należałoby dodać. Fałszerz dokonał niezwykłego wprost dzieła. Na początku dziewiętnastego wieku zdarzało się czasem, że ktoś próbował manipulować przy sagach. - Ale przecież to są arcydzieła literatury światowej! - wykrzyknął któryś z wolontariuszy, wytrzeszczając ze zdumienia oczy; ogłoszenia dla ochotników nie wspominały nic o tym, jaka jest główna hipoteza badacza prowadzącego wykopaliska. - Wiem - rzucił z irytacją profesor i wzruszył ramionami. Dojrzał na ziemi grudkę torfu, podniósł ją i wrzucił do ogniska. Po chwili spłonęła. - To tak jakby obserwować palenie śmieci - rzucił z roztargnieniem, zapatrzony w płomienie. Prezentacja problemu. Zapach płonącego torfu jak zapach palonych śmieci, niesiony wiatrem, spłynął na dół, ku wodzie, którą marszczyła ta sama lekka bryza. Pani minister przez chwilę grzała dłonie przy płomieniach, potem machnęła ręką w stronę zatoki. - Trudno uwierzyć, że nigdy ich tu nie było. - Wiem - potwierdził profesor. - To miejsce wygląda jak stworzone na osiedle Wikingów, muszę mu to przyznać. - Mu? - powtórzyła pani Minister. - Wiem, wiem. Cała ta sprawa wprost zmusza człowieka, żeby wyobrażał sobie kogoś, kto w dwudziestych i trzydziestych latach zeszłego stulecia przewędrował całą Norwegię, Islandię, Nową Anglię, Rzym, Sztokholm, Danię, Grenlandię... Który krążył tam i z powrotem po Północnym Atlantyku, żeby zagrzebać wszystkie te ślady. - Potrząsnął głową. - To niewiarygodne. Odszukał butelkę i nalał. Musiał przyznać przed sobą, że zaczyna czuć się lekko pijany. - A w dodatku tyle elementów było doskonale ukrytych! Nie można nawet założyć, że natrafiliśmy już na wszystkie. W tym miejscu znaleźliśmy zagrzebane dwa nasiona oleistego orzecha, który rośnie nieco niżej, w okolicach St. Lawrence, a kto mógłby stwierdzić, że to nie są kolejne wskazówki, że nie znajdziemy tam następnego osiedla? Przecież tam właśnie rosną winogrona, więc wytłumaczyłyby nazwę Winlandia. Mówię pani, im więcej mi wiadomo o tym oszuście, tym bardziej jestem pewien, że istnieją inne osiedla. Na przykład ta wieża w New Port, na Rhode Island. Oszust jej nie wybudował, to pewne - istnieje od siedemnastego wieku - ale odrobina starań którejś nocy, w wieku dziewiętnastym... Założę się, że gdyby poprowadzić pod nią szeroko zakrojone wykopaliska, udałoby się znaleźć kilka wyrobów staronorweskiego rękodzielnictwa. - A wszystkie zakopane w najodpowiedniejszych miejscach - dorzuciła pani minister. - No właśnie - pokiwał głową profesor. - I wyżej, na wybrzeżu Labradoru na przylądku Porcupine, gdzie według przekazu z sag naprawiali statek. Tam też. Wszędzie ich pełno, czyje odnajdziemy czy nie. Pani minister zakołysała swym plastikowym kubkiem. - Ale to osiedle musiało być jego największym dziełem. Przecież nie mógł przeprowadzić więcej tak szeroko zakrojonych prac. - Nie byłbym tego taki pewien. - Profesor pociągnął spory łyk, cmoknął zdrętwiałymi wargami. - Może istnieć jeszcze jedno, podobne, gdzieś w Nowym Brunszwiku. To tylko moje przypuszczenia. Ale ten był z pewnością największym z jego projektów. - Takie były czasy - jakiś ochotnik wtrącił swoje trzy grosze. - Atlantyda, kraina Mu, Lemuria... Pani minister pokiwała głową. - Takie były wtedy tęsknoty. - W większości teozoficzne - mruknął profesor. - Tu mamy do czynienia z czymś całkowicie odmiennym. Ochotnik oddalił się. Profesor i pani minister przez chwilę siedzieli wpatrzeni w ogień. - Jest pan pewien? - spytała w końcu. Profesor skinął głową. - Pierwiastki śladowe mówią wyraźnie, że ruda została sprowadzona z górnej części Quebecu. Procesy chemiczne, które zachodziły w torfie też nie są właściwego rodzaju. Badania rozpadu pierwiastków promieniotwórczych wykazują, że szpilki z brązu, które tu znaleziono, nie spoczywały w ziemi zbyt długo. Wszystko to drobiazgi. Nic oczywistego. Był wprost niesłychanie skrupulatny, wszystko sobie naprawdę dobrze przemyślał. To sama natura rzeczy złapała go na błędzie. Nic poza tym. - Ale ten wysiłek! - zdumiała się pani minister. - W to właśnie najtrudniej mi uwierzyć. To z pewnością nie mógł być tylko jeden człowiek! Zakopywał tu przedmioty, stawiał budowle - z pewnością ktoś musiałby coś zauważyć! Profesor przerwał wpół następny łyk koniaku, skinął jej głową, zakrztusił się, zatoczył szeroki łuk ręką i wysapał, odzyskując oddech: - Wioska rybacka, o kilometr na północ stąd. Dom z pokojami do wynajęcia z dziewiętnastego wieku. W 1842 roku wynajmowała tam pokoje załoga złożona z dziesięciu ludzi. Rachunki płacił niejaki pan Carlsson. Pani minister uniosła wysoko brwi. - Aha. Jedna ze studentek sięgnęła po gitarę i zaczęła grać. Wokół niej zebrali się pozostali studenci i ochotnicy. - Tak więc - mówiła pani minister - to pan Carlsson. Czy jeszcze gdzieś się pokazał? - W Bergen był niejaki profesor Ohman. W Reykjaviku - doktor Bergen. W odpowiednim wieku, studiował sagi. Przypuszczam, że wszyscy oni to jedna i ta sama osoba, ale nie mogę mieć pewności. - Co pan o nim wie? - Nic. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wydaje mi się, że odkryłem kilka z jego transatlantyckich przepraw, ale zawsze podróżował pod przybranymi nazwiskami, więc większość mi pewnie umknęła. Amerykanin skandynawskiego pochodzenia, z urodzenia prawdopodobnie Norweg. Ktoś z pieniędzmi - ktoś przepełniony swego rodzaju patriotyzmem - ktoś z urazą do uniwersytetów - któż to wie? Mamy ledwie kilka podpisów - a i to pod przybranymi nazwiskami. Bardzo ozdobnym pismem. Nic więcej. I to właśnie jest w nim najwspanialsze! Widzi pani, tego rodzaju oszuści zwykle pozostawiają jakieś wskazówki co do swojej tożsamości, ponieważ podświadomie pragną zostać złapani. Tak, aby ich spryt został należycie doceniony, a ci, którzy dali się nabrać, czuli się zakłopotani. Ale ten facet nie chciał, by go odkryto. A w tamtych czasach, jeśli chciało się zachować incognito... Potrząsnął głową. - Człowiek-zagadka. - Tak. Ale nie mam pojęcia, w jaki sposób mógłbym się dowiedzieć o nim czegoś więcej. Oświetlona blaskiem ogniska twarz profesora przybrała dość posępny wyraz, kiedy zaczął rozmyślać o całej tej sprawie. Wychylił kolejny kubeczek koniaku. Pani minister przyglądała mu się, kiedy pił, a potem powiedziała miękko: - Nic już nie da się zrobić, naprawdę. Taka właśnie jest natura przeszłości. - Wiem. Wnioski. Wrzucono do ogniska ostatnie duże kłody; płomień rozgorzał na nowo, żółte języki wydostawały się na wolność i strzelały ku gwiazdom. Profesor czuł się teraz odrętwiały, w sercu miał chłód, a oświetlone blaskiem ognia twarze wydały mu się tańczącymi w kręgu światła prymitywnymi maskami. Piosenki brzmiały teraz ostro i ochryple, nie rozumiał słów. Wiał przenikliwy wiatr, a pod jego wpływem rozgrzana skóra na szyi i ramionach pokryła się nieprzyjemną gęsią skórką. Czuł się struty alkoholem i miał świadomość, że upłynie sporo czasu, zanim jego organizm zdoła przezwyciężyć słabość. Pani minister odwiodła go od ogniska, na skalistą skarpę. Bez wątpienia chciała zatrzymać go z dala od studentów i pracowników, żeby się nie skompromitował. Światło gwiazd oświetlało wrzosy i pokruszone bryłki granitu pod ich stopami. Potknął się. Próbował jej wyjaśnić, jak to jest być archeologiem, którego największe dokonanie polega na tym, iż odkrył, że kawał naszej przeszłości to oszustwo. - To tak jak w mozaice - mówił, z pijackim uporem ścigając umykającą myśl. - Jak w układance, w której poginęła większa część elementów. Jak w gobelinie. A kiedy wyciągnie się choć jedna nitkę - będzie zniszczony. Tak niewiele pozostało! Potrzeba nam każdego fragmentu, który znajdziemy! Wyglądało na to, że kobieta rozumie. - Za studenckich czasów - powiedziała - kelnerowałam w kawiarni w Montrealu. Wiele lat później w przypływie nostalgii powędrowałam raz na tamtą ulicę. Kawiarni już nie było. Ulica wyglądała zupełnie inaczej. A ja nie mogłam sobie przypomnieć żadnego z imion ludzi, z którymi wtedy pracowałam. A to przecież była moja własna przeszłość, nie ta sprzed wielu wieków! Profesor pokiwał głową. W jego żyłach buszował koniak, a on przyglądał się pani minister, tak pięknej w świetle gwiazd, że wydała mu się jakąś muzą, duchem zesłanym, by go ukoić, a może przestraszyć - sam już nie wiedział. Klio - pomyślał. Muza historii. Ktoś, z kim mógł sobie pogadać. Zaśmiała się miękko. - Czasem wygląda tak, jakby nasze życie trwało o wiele dłużej, niż nam się wydaje. Jakbyśmy żyli w różnych wcieleniach, a oglądając się za siebie, nie znajdowali nic oprócz... - Zatoczyła ręką szeroki łuk. - Szpilek z brązu - dopowiedział profesor. - I żelaznych nitów. - Tak. - Spojrzała na niego. Jej oczy błyszczały w świetle gwiazd. - Do własnego życia też potrzeba nam archeologii. Podziękowania. Później odprowadził ją z powrotem w stronę ogniska, które teraz było już tylko kupką czerwonych węgielków. Kiedy szli, dla oparcia wsunęła mu rękę pod ramię, a on wyczuł w tym dotknięciu rodzaj ostrzeżenia, którego znaczenia jednak nie potrafił zgłębić. Ileż on wypił! Dlaczego właściwie jest taki przygnębiony? Przecież odkrywanie prawdy to jego zawód - powinien być szczęśliwy, że ją odkrył! Dlaczego nikt go nie ostrzegł, co będzie wtedy czuł? Pani minister życzyła mu dobrej nocy. Sama już szła się położyć, jemu radziła zrobić to samo. Jej głos brzmiał stanowczo, a w spojrzeniu kryło się wiele współczucia. Kiedy odeszła, profesor wytropił swą butelkę koniaku i osuszył ją do dna. Ogień dogasał, studenci i pracownicy rozproszyli się - niektórzy do namiotów, niektórzy, parami, w noc. Zszedł samotnie do osiedla. Niskie wzniesienia ścian, których nigdy nie było. Za osiedlem postawiono okrągłe zabudowania, modele, wzniesione przez pracowników parku narodowego, żeby pokazać turystom, jak wyglądały „prawdziwe” chaty. Wtedy kiedy Wikingowie obozowali na krawędzi nowego świata. Naprawiali swoje statki. Znajdowali pożywienie. Walczyli między sobą, wiedzeni epickim duchem rywalizacji. Walczyli z niebezpiecznymi Indianami. Ginęli, a pozostałych przy życiu wygnano w końcu z tej ziemi, o ileż żyźniejszej niż Grenlandia. Jakiś trzask w zaroślach - podskoczył, przerażony. Pewnie tak to mogłoby wyglądać: śmierć, skradająca się ku tobie w ciemności - odwrócił się gwałtownie, a każdy oświetlony gwiezdnym blaskiem zarys zdawał mu się być ukrytym skraelingiem, napiętym łukiem, wycelowaną wprost w jego serce strzałą. Zatrząsł się, zgarbił. Ależ nie. Przecież to nie tak wyglądało. Zamiast nich zjawił się tu mężczyzna w okularach, z workiem pełnym staroci, udzielający wskazówek kopiącym bezrobotnym marynarzom. Człowiek nieokreślonego wyglądu, małomówny, bezimienny, może powędrował pewnej nocy gdzieś w głąb lasu, tam przewrócił się albo dostał ataku serca, po latach zamienił się w odziany w skóry szkielet z pasem od miecza i okularami na oczodołach i ten oto anachronizm mógłby go wreszcie wydać... Profesor powlókł się między niewysokimi kopcami w kierunku drzew, zdecydowany znaleźć ten przypadkowy grób... Ależ nie. Przecież go tu nie będzie. Nic podobnego nie mogłoby się przydarzyć tej małomównej postaci. Pewnie umarł daleko stąd, nie pozostawił nic, co mogłoby zdradzić, czym zajmował się przez całe swoje życie. Człowiek w przytułku dla ubogich - doktor zauważa, że ma on w kieszeni szpilkę z brązu, później kradnie ją pomocnik grabarza. Anonimowa postać, aż do samego grobu i jeszcze dalej. Twórca Winlandii. Nie odkryty nigdy. Profesor rozejrzał się wokół siebie, oszołomiony i chory. Zobaczył metrowej wysokości kamień, pozostałość po lodowcu. Usiadł na nim. Ukrył twarz w dłoniach. Zachowanie doprawdy niegodne profesjonalisty. Te wszystkie książki, których naczytał się w dzieciństwie. Co by sobie pomyślała ta pani minister! Stypendium. Nie ma powodu, żeby czuć się tak podle! Na tej szerokości geograficznej letnie noce nie trwają zbyt długo, a zabawa skończyła się późno. Niebo na wschodzie zaczęło szarzeć. W dole, w osiedlu, widział długie darniowe dachy. Na plaży spoczywały trzy długie, wąskie statki o wysoko wzniesionych dziobach. Z długich baraków wysypały się małe sylwetki w futrach i zeszły do wody, a on chodził między nimi i słuchał ich mowy, jakiegoś norweskiego dialektu, który prawie rozumiał. Tego dnia odpływają, czas załadować statki. Zabierają ze sobą wszystko, nie mają zamiaru wracać. Zbyt wielu skraelingów w zaroślach, zbyt dużo szybkich, śmiercionośnych strzał. Chodził pomiędzy nimi, pomagał ładować. Potem zobaczył, jak jakiś niewysoki mężczyzna w czarnym płaszczu znika pospiesznie za kuźnią, ryknął więc potężnie i porwawszy z ziemi jakiś kamień, ruszył za nim w pościg, gotów potraktować intruza śmiercią tak samo jak skraelinga. Pani minister obudziła go dotknięciem ręki. O mało co nie spadł ze skały. Potrząsnął głową; nadal był pijany. Kac zacznie się dopiero za parę godzin, choć słońce stało już wysoko na niebie. - Powinienem był od razu wiedzieć - rzucił ze złością. - Grenlandia to była granica ich możliwości, a przecież klimat się pogarszał. To i tak zdumiewające, że udało im się dotrzeć tak daleko. Winlandia... - Machnął ręką w kierunku osiedla. - To tylko sen jakiegoś marzyciela. Patrząc na niego spokojnie, pani minister oświadczyła: - Nie jestem pewna, czy to ma jakieś znaczenie. Podniósł na nią wzrok. - Co pani przez to rozumie? - Historię tworzą ludzkie opowieści. A także fikcje, sny, fałszerstwa - i one powstały z ludzkich opowieści. Bez względu na to, czy prawdziwe czy nie, dla nas liczą się tylko te opowieści. Potrząsnął przecząco głową. - Niektóre rzeczy naprawdę się wydarzyły. Inne - nie. - Ale skąd mamy wiedzieć, jak je od siebie odróżnić? Nie można wrócić, żeby przekonać się na własne oczy. Może Winlandia to wymysł tego pańskiego nieznajomego, a może Wikingowie i tak tu przybyli, tylko wylądowali w innym miejscu? Tak czy inaczej, dla nas to i tak tylko opowieść. - Ależ... - przełknął ślinę. - Przecież z pewnością ważne jest, czy opowieść mówi o prawdzie czy nie! Szła obok, stawiając drobne kroki. - Jeden z moich przyjaciół opowiadał mi kiedyś o czymś, co przeczytał w pewnej książce - powiedziała. - Napisana została przez człowieka, który żeglował po Morzu Czerwonym, dawno, dawno temu. Opowiadał o spotkanym na jakimś jednomasztowcu małym posługaczu, który nie pamiętał, aby kiedykolwiek się nim opiekowano. Chłopiec został marynarzem w wieku trzech lat, a przedtem żył z tego, co fale morza wyrzuciły na brzeg. - Zatrzymała się i spojrzała na znajdującą się pod nimi plażę. - Często wyobrażałam sobie życie tego chłopca. Zdołał przeżyć sam, na plaży - to mnie zadziwiało. W pewnym sensie... uszczęśliwiało. - Odwróciła się, żeby zajrzeć mu w twarz. - Ale później opowiedziałam tę historię specjaliście od rozwoju dziecka, a on pokręcił głową. „Najpewniej to nie była prawda” - powiedział. Nie kłamstwo, a raczej... - Naciągana historyjka - podpowiedział profesor. - No właśnie, naciągana historyjka. Podejrzewał, że chłopak mógł być trochę starszy albo ktoś mu pomagał. Wie pan. Profesor potwierdził skinieniem głowy. - Ale w końcu - mówiła dalej pani minister - odkryłam, że jego opinia nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Oczyma duszy nadal widziałam tego berbecia, jak grzebie rączkami w kałużach morskiej wody, żeby znaleźć coś do jedzenia. Tak więc dla mnie ta opowieść żyje nadal. A tylko to naprawdę się liczy. W ten sam sposób oceniamy opowieści historyczne - według tego, do jakiego stopnia pobudzają naszą wyobraźnię. Profesor nie spuszczał z niej wzroku. Potarł szczękę, potem rozejrzał się dookoła. Świat miał ostrość konturów, jaką zwykle uzyskuje dla człowieka po nie przespanej nocy - jakby wszystko wokół świeciło wewnętrznym światłem. - Ktoś o pani przekonaniach nie powinien chyba piastować tego stanowiska. - Sama dotąd nie wiedziałam, że mam takie przekonania - odparła pani minister. - Dopiero co je odkryłam, kiedy rozmyślałam przez ostatnich kilka godzin. Profesor spojrzał na nią zaskoczony. - Nie spała pani? Potrząsnęła przecząco głową. - Któż mógłby spać w noc taką jak ta? - Czułem dokładnie to samo! - Prawie się uśmiechnął. - No tak. Zdaje się, że nazywacie to nuit blanche? - Tak - odparła. - Nuit blanche dla dwojga. - I popatrzyła na niego tym swoim rozbawionym spojrzeniem, jak gdyby... jak gdyby go rozumiała. Wyciągnęła do niego ręce, chwyciła jego dłonie i ciągnąc, pomogła mu wstać. Zaczęli iść w stronę namiotów, przez osiedle L’Anse aux Meadows. Trawa była mokra od rosy i bardzo zielona. - Nadal jednak sądzę - powiedział, kiedy tak szli razem - że od przeszłości oczekujemy czegoś więcej niż tylko historyjek. Chcemy czegoś, co niełatwo znaleźć - czegoś, czego przeszłość w istocie nie posiada. Czegoś tajemniczego, jakiegoś tajemnego sensu - czegoś, co nadałoby sens naszemu życiu. Wsunęła mu dłoń pod ramię. - Szukamy Atlantydy dzieciństwa. Ale ponieważ to nieosiągalne... - Zaśmiała się i kopnęła kępkę trawy; rozbłysnął przed nimi deszcz rosy, niosąc w sobie, na tę jedną chwilę, maleńką tęczę. Michael Bishop ŻYCIE JAKO UKŁADANKA Z KOTAMI NA WYSOKI POŁYSK Przełożyła Kinga Dobrowolska Tak przywykliśmy traktować science fiction jako „gatunek”, że często zapominamy, iż w gruncie rzeczy SF jest znacznie bardziej różnorodna od tak zwanej literatury głównego nurtu. Gdyby któregoś dnia John Updike i Danielle Steel spotkali się przy kolacji, przypuszczalnie nie bardzo mieliby o czym rozmawiać, co jednak w niczym nie zmienia faktu, że ich powieści mają ze sobą więcej wspólnego niż, na przykład, utwory Michaela Bishopa i autora najnowszej trylogii o galaktycznym imperium lub poszukiwaniu złotego sączka. Ujmując rzecz innymi słowami: można sobie wyobrazić, że opowiadanie, które za chwilę przeczytacie, napisała jakaś lekko upośledzona umysłowo reinkarnacja Johna Updike’a, ale z pewnością nie zdołałby tego uczynić autor trylogii o złotym sączku. W roku 1982 Bishop otrzymał Nebulę za nowelę The Quickening, rok później zaś powtórzył sukces niezwykłą powieścią o podróżach w czasie, zatytułowaną No Enemy But Time.. Spośród jego nowszych utworów warto wymienić Philip K. Dick is Dead, Alas; Unicorn Mountain; Count Geiger’s Blues oraz jedną z moich ulubionych powieści, zarazem satyryczną i wzruszającą Ancient of Days. Opowiadania Michaela Bishopa zostały wydane w zbiorach: Blooded on Arachne; One Winter in Eden; Glosę Encounters with the Deity i Emphatically not SF, Almost, swojemu talentowi wydawcy dał zaś wyraz jako edytor Light Years and Dark; Nebula Awards 23, 24 i 25, oraz (wspólnie z łanem Watsonem) Changes. Wiosną 1994 roku Bantam wydał poza serią SF baseballową fantasy, której akcja rozgrywa się podczas drugiej wojny światowej, Battle Innings. Książka ta ma zostać niebawem sfilmowana. Poproszony o wyjaśnienie, skąd wzięło się „Życie jako układanka z kotami na wysoki połysk” (tytuł, ma się rozumieć, jest wzorowany na „Czasie jako helisie z półszlachetnych kamieni” Samuela R. Delany’ego), Bishop powiedział: „W roku 1990 Jeanne Schinto kupiła do antologii The Literary Dog jedno z moich wczesnych opowiadań zatytułowane Dogs’ Lives. Zgodnie z sugestią zawartą w tytule, antologia ta stanowi dość niezwykły zbiór opowiadań współczesnych pisarzy, między innymi Bobbie Ann Mason, Johna Updike’a, Doris Lessing i Tobiasa Wolffa, w których ważną, choć nie zawsze główną rolę, odgrywają psy. Fakt, że moja nowelka znalazła się w takim towarzystwie, sprawił mi i nadal sprawia ogromną przyjemność. Podczas pracy nad The Literary Dog, panna Schinto wpadła na pomysł wydania bliźniaczego zbioru, poświęconego - jakżeby inaczej - kotom. Zapytała, czy mam odpowiedni opowiadanie. Nie miałem, ale od razu zacząłem nad nim myśleć i opowiadanie wkrótce powstało. Panna Schinto była nim zachwycona, odpisała mi jednak, że w związku z obecnością na rynku nadmiaru zbliżonych tematycznie antologii, planowany przez nią zbiór nigdy się nie ukaże. Chociaż obecnie mam na koncie już ponad sto opublikowanych opowiadań różnej objętości, od zupełnie krótkich poczynając, na mikropowieściach kończąc, „Życie jako...” wciąż należy do moich ulubionych, ponieważ uważam je za najdojrzalsze artystycznie i napisane z największym zaangażowaniem. Niektórzy twierdzą, iż taka opinia świadczy o całkowitym braku obiektywizmu, ale widocznie nie przeczytali go wystarczająco uważnie”. Twój teść, który zawsze nalega, żebyś mówił do niego Howie - choć ty wolałbyś mówić panie Bragg - uwielbia układanki. A jeśli któraś okaże się zbyt trudna i zabraknie mu umiejętności lub cierpliwości, pan Bragg ma swoje chytre sposoby, żeby obejść ten problem. W czasie trzecich świąt Bożego Narodzenia po twoim ślubie z Marti, zastajesz Howiego przy stoliku do kart. Ma na sobie futrzaną kurtkę z kapturem, niebieską wełnianą czapeczkę oblamowaną pasmem bordowego futerka i ocieplane futrem buty (od grudnia do końca lutego w starym domu Braggów na obrzeżach Spartanburga można zamarznąć). Składa właśnie ogromną układankę, bo u Braggów na gwiazdkę zawsze dają mu układankę w prezencie. Za cel wyznaczył sobie, że złoży ją sam, bez pomocy członków rodziny albo przygodnych gości, a skończy z wybiciem dwunastej w Sylwestra. W tym roku układanka jest z kotami. Procedura ESM, którą zaaplikował ci zoologiczny glina i jego kompani, nastawiona jest na koty. Za każdym razem kiedy podłączają prąd do wszczepionych ci elektrod, przed oczyma duszy otwierają się związane z kotami wspomnienia, rozwijają się jak fajerwerki. Pokrywka pudełka z układanką, cel pana Bragga - Howiego - przedstawia demograficzną eksplozję stylizowanych kotów. Stanowią zarazem bardzo tajemnicze stworzenia i dziwaczne rysunki. Układance brak tła, tak pełno na niej kotów. Biegają, skradają się, mocują ze sobą, chłepcą mleko, wylizują futerka, drzemią i tak dalej. Na całej układance nie ma ani jednego miejsca, w którym przeważałby jeden kolor, co stanowi poważną przeszkodę w układaniu na czas. Ale Howie zna wyjście. Kiedy w pudełku zostanie już tylko garstka kawałków, używa brzytwy, którą przycina każdy fragment w taki sposób, że wchodzi tam, gdzie się Howiemu spodoba. To oszustwo - sam Howie chętnie to przyznaje - ale w Sylwestra, kiedy Dick Clark staje na Times Square, a do północy zostało ledwie kilka godzin, człowiek nie może przecież pieprzyć się z takimi drobiazgami. - Nieźle - mówisz, kiedy rozbawiony tłum w telewizji zaczyna odliczać sekundy do północy - już prawie skończyłeś. Howie wyjaśnia (narzeka?), że nad tą układanką musiał sobie nieźle nałamać głowę. Docenia wyzwanie, jakie stawia przed nim złożona z tysiąca puzzli układanka z oszałamiającym niedoborem znaczących wskazówek, ale dlaczego akurat ta układanka? Zwykle dostaje zdjęcie jakiegoś krajobrazu albo westernowy widoczek pędzla Remingtona. - Nie przepadam za kotami - zwierza ci się. - Większość z nich to małe podstępne dranie, nie sądzisz? Marti lubi koty, ale kiedy wylali cię z Piedmont Freight w Atlancie, przeprowadza się z powrotem do Spartanburga razem z twoim synem, Jacobem, który prawdopodobnie ma alergię na koty. Marti zostawia pod twoją opieką dwa pstrokate mieszańce, które znikają ci z oczu za każdym razem, kiedy próbujesz je nakarmić lub złapać. W końcu oczywiście to ci się udaje i zawozisz je do schroniska w specjalnym plastikowym pojemniku, który Marti odkupiła od Delty albo Eastern, albo jakiejś innej linii lotniczej na lotnisku w Hartsfield. Penfield, alias zoologiczny glina, chce wiedzieć, dlaczego wyleciałeś z roboty. Do wyboru podaje ci następujące możliwości: a) tymczasowa redukcja zatrudnienia; b) zaniedbanie obowiązków lub niewłaściwe ich wykonywanie; c) konflikt z przełożonym; d) podejrzenie o brak lojalności; e) wszystkie lub żaden z wyżej wymienionych punktów. Mówisz mu, że przydarzył ci się incydent - a raczej pomówienie - o napastowanie sekretarki, której imienia, nawet przy pomocy elektrycznego stymulatora mózgu (ESM), nie dasz rady sobie przypomnieć. Jedyne, o czym jesteś w stanie teraz pamiętać, to każdy kot, realny czy wymyślony, jaki kiedykolwiek wyrył swój obraz na obrzeżach twojej świadomości. Kiedy dostajesz wymówienie, bierzesz koty, Springer i Ossie (to od Ocelota) do schroniska. Kiedy wychodząc oglądasz się od drzwi, widzisz, że nastoletni opiekun mierzy cię bez wątpienia wrogim spojrzeniem. Springer i Ossie są skazane. Nikt w tym wielkim, zabieganym mieście nie weźmie sobie kotki mieszańca. Los, który czeka dziewięcioletnie koty Jacoba - pal sześć ich współudział w jego przerażającej astmie - to komora gazowa, ale dziś jesteś tak obojętny na koci los jak jakiś współczesny Eichmann. Nie czujesz nic, od poziomu molekularnego wzwyż. - Kazaliśmy je wysterylizować - bronisz się. - Może to pomogłoby umieścić je przy jakiejś miłej rodzinie? Zaczynasz się śmiać. Czy to kolejny przypadek nieodpowiedniej reakcji emocjonalnej? Pominąwszy gaz rozweselający, który zaaplikowali ci przed założeniem elektrod, nie bierzesz żadnych leków już od... sam nie wiesz od jak dawna. Kiedy znalazłeś się na ulicy, ledwie trzy lata po utracie pracy, nieraz zalewałeś się łzami nad prostackimi żartami włóczęgów, wstawałeś i tańczyłeś, kiedy na którejś z klepsydr, pod którymi spałeś, ogłaszano zgon starego przyjaciela. Jednego dnia rozchichotałeś się, kiedy jakaś czarna dziewczyna wycyganiła od ciebie papierosa na parkingu przed kościołem Metodystów Trójcy Jedynej. - Mam AIDS-a, bracie. Żadna fajka mnie nie zabije. Nie starczy czasu nawet, żeby wysiadły mi płuca. A teraz, kiedy Penfield odebrał ci psychotropy, czy znów wraca ci dawna nieodpowiednia reakcja emocjonalna? A może to uboczne skutki ESM? W końcu można wykazać cały wachlarz najprzeróżniejszych reakcji (od wściekłości do wzruszenia, od strachu po straceńczą odwagę), kiedy ktoś podrażni ci dwa punkty w korze mózgowej, odległe od siebie zaledwie o dwie setne cala. - Ucisz się, Adolf - mówi Penfield. - Co cię tak śmieszy? - Kocia żonglerka - odpowiadasz. (Na imię nigdy nie miałeś Adolf). - Co? - Steve Martin w „Świrze”. Nielegalny meksykański sport. Wie pan, taki żart. Kocia żonglerka. Poddajesz się napadowi wariackiego śmiechu. Boli, ale twoja wesołość jest jak najbardziej stosowna. Ten film to była komedia. Ludzie mieli się śmiać. Zapomnij, że kiedy zamykasz oczy, widzisz siebie samego w roli ściganego przez prawo żonglera. Zapomnij, że między wirującymi, rozwrzeszcznymi kotami są Springer, Ossie, Thai Thai, Romeo i anonimowy kociak albinos w komórce na zboże u twoich zmarłych dziadków, na ich farmie w pobliżu Montgomery. Jako chłopiec mieszkasz w Hapeville i twoim ulubionym kotem jest Thai Thai, syjamski kocur, którego ty i twoja mama dziedziczycie po poprzednich mieszkańcach domu. Nie nazywa się Thai Thai, zanim mama nie zacznie tak na niego wołać. Przedtem jest to jakieś pseudochińskie imię w rodzaju Lung Cee czy Mouser Tung. Ci, którzy się stąd wyprowadzają, nie mogą go ze sobą zabrać - tato dostał pracę u Otero Steela w Pueblo w Colorado. A poza tym Mouser Tungowi i tak nie podobałyby się tamtejsze śniegi i mrozy. To prawdziwy południowiec, urodzony i wychowany w Dixielandzie. - Jesteś, kim jesteś - mówi mama do syjamczyka, przeciągając dłonią po oczku w pończosze - ale odtąd nazywasz się Thai Thai. - Dlaczego go tak nazwałaś? - pytasz ją. - Bo to pasuje do fałszywego syjamczyka - ona na to. Mija kilka ładnych lat, zanim sobie uświadamiasz, że Tajlandia to obecna nazwa Syjamu i że na południu Albany znajduje się dotknięte plagą komarów miasteczko o nazwie (a jakże!) Ty Ty. Twoja mama to sprytna dziewuszka, o błyskotliwej inteligencji i talencie do kalamburów. Jak tato mógł wpaść na pomysł, że nie jest dla niego dość dobra, do tej pory pozostaje dla ciebie tajemnicą. - Wkopały ją błyskotliwa inteligencja i talent do kalamburów - mówi zoologiczny glina, odchylając ci powiekę. W każdym razie tatko nawiał do jakiegoś parszywego miasteczka na Florydzie ze zwalistą blondyną, eksfryzjerką, która podłapała parę dolarów i założyła biznes: wysyłkową sprzedaż toniku do odchudzania. Nie było go już od dziewięciu tygodni i czterech dni. Thai Thai, kiedy go wreszcie dostrzegasz, okazuje się całkiem przyzwoitym towarzystwem. Chowa pazury, kiedy wskakuje ci na kolana. Mruczy w znośnych rejestrach głosu. Zjada warzywa, które zostają z waszego obiadu - groszek, fasolkę albo szpinak - równie chętnie jak okrawki bekonu albo resztki z kurczaka. Prawdziwe cudo - mówi o nim mama. Dżentelmen. Ten cały ESM wszystko wypacza. Wywraca do góry nogami wydarzenia, postawy, upodobania. Ostatni będą pierwszymi, pierwsi - ostatnimi. Na przykład, najważniejsze wypaczenie to skupienie uwagi na kotach, dające całkowicie mylne wyobrażenie o tym, jak żył, zanim wpadł w pułapkę Zakładu Zaopatrzenia Biologicznego z Rockdale. Czy Penfield tego nie widzi? Ee, nie ma mowy. Za bardzo się pali, żeby dopieprzyć szychom z Rockdale. Facet może i ma słuszność, ale dla niego - w każdym razie w tej chwili - jesteś tylko kolejną ludzką bułą w piecu. Jeśli rozkruszysz się, kiedy podkręcą płomień - świetnie, punkt dla zoogliniarza, sprawiedliwości stało się zadość. Tylko że ty wolisz psy. Lubisz je już jako dziecko. Przyprowadzasz do domu zapchlone włóczęgi i błagasz, żeby pozwolono ci je zatrzymać. Kiedy mieszkasz w Alabamie, z zawiścią patrzysz na podobnego do lwa chów chów, Simbę, który codziennie czeka na Wesleya Duplantiera na placu przed szkołą w Notasulga. Psy, a nie koty. Przed Mouser Tungiem - Thai Thai - wszystkie znane ci koty przekradają się gdzieś po obrzeżach twojej świadomości. Nawet Thai Thai przybywa do ciebie i mamy, tam w Georgii, jako dość bezceremonialnie zaimprowizowany prezent na nowe mieszkanie. Tak więc psy, a nie koty, panie zoogliniarzu. A tak naprawdę, Adolfie, mówi Penfield, to zaczynam mieć wrażenie, że zasadniczo skupiałeś cala swoją uwagę na kobietach. Od kiedy przeszedłeś mutację, na niczym nie potrafisz skupić uwagi. Jesteś nieustannie bombardowany przez bodźce. Twarze dziewcząt to tablice ogłoszeń. Ich ciała - znacznie większe tablice ogłoszeń. Pocięte na puzzle jak w układance. Kawałek tu, kawałek tam. I nie tylko dziewczęta. Wszystko. Samochody, budynki. Gadające głowy w telewizji, roje moskitów, białe smugi rysowane na niebie przez odrzutowce, wciąż inni faceci dzwoniący w porze kolacji, sceny walk w głównym wydaniu wiadomości, idole rocka, obwieszeni do niemożliwości błyskotkami - cały ten chłam, pokawałkowany, wsącza się w ciebie, Nastoletnią Czarną Dziurę Ducha. Z wyjątkiem chwil kiedy romansujesz z jakąś słodką dziewuszką, twoja głowa przypomina magnes, który ściąga na siebie nieustanny ostrzał, jakiemu poddaje cię oszalały od mediów dwudziesty wiek. - Marcujesz jak kocur, co? - mówi mama. - Marcujesz, zupełnie tak samo jak Webb. O Boże. To jedyny sposób na to, żeby się nie rozpraszać. Kiedy masz pod sobą ich twarze i ciała, przestają być tablicami ogłoszeń. Znów jesteś ludzką istotą, a nie żadnym radioodbiornikiem albo lejem grawitacyjnym. Sam akt narzuca ulotny porządek na ten wciąż rykoszetujący chaos, który w każdym ułamku sekundy próbuje zamienić ciebie - twój umysł, który scala to wszystko do kupy - w liche kartonowe pudełko pełne źle dopasowanych kawałków. Czy to jest marcowanie? Przeciwstawianie się, przez czułe zjednoczenie ciał, skutkom wepchnięcia układanki z kotami do pudełka pełnego kawałków, które, złożone, pokazywać będą - powiedzmy - oddział artylerii przeciwlotniczej na Corregidorze? O Chryste, mówi zoologiczny glina, w życiu nie słyszałem wznioślejszej wymówki dla uganiania się za spódniczkami. Średnia szkoła pełna jest kotów. Kotów cwanych, kotów punków, kotów włóczęgów, zdechłych kotów. Niektóre są ludźmi, inne nie. W laboratorium biologicznym robicie sekcję kota. Na gipsowej podstawce, podparty kilkoma drutami, stoi zbielały szkielet czworonoga, który - jak zaklina się pan Osteen, lekkoatleta i trener babskiej drużyny futbolowej - należy do gatunku Felis catus, pospolity kot domowy. W swej wyeksponowanej chudości i groteskowym połyskiwaniu kruchej czaszki kościec ten przypomina szkielety prehistorycznych zwierząt. Pamela van Rhyn i dwie lub trzy inne dziewczęta chcą wiedzieć, skąd pochodzi szkielet w laboratorium. - Z zakładu dostarczającego pomoce naukowe - mówi trener Osteen. - Stamtąd otrzymujemy też nasze ropuchy, slajdy ze zdjęciami mikroskopowymi i owady w gablotkach - o, tamte. - A skąd bierze je tamten zakład? - pyta Pamela. - Nie wiem, Pammie. Może je hodują. Może wyłapują bezdomne. Zginął ci kotek? W rzeczywistości, jak głosi plotka, pan Osteen znalazł żywe źródło swego szkieletu między ławkami w południowej sekcji stadionu lekkoatletycznego, uśpił zwierzę chloroformem, zaniósł do domu, gdzie obgotowywał je z futra w starym garnku na piecyku w piwnicy. Z powodu smrodu jego żona musiała spędzić tydzień u swojej matki w Auguście. Plotka głosi także, że miłośnicy kotów z tamtych okolic powinni raczej trzymać ulubieńców w domu. Rozcinając klatkę piersiową egzemplarza przysłanego przez zakład zaopatrzenia, czujesz, że robi ci się słabo. Jesteś jedynym chłopcem w laboratorium pana Osteena, który musi się zmagać z falą mdłości i przemożnego obrzydzenia do samego siebie. Jedynym, który - ze spoconymi dłońmi i zawrotem głowy - musi opuścić to pomieszczenie. Rzekoma hańba twojej rejterady nie dociera jakoś do Pameli, która w gabinecie siostry Mayhew umawia się z tobą na randkę, jeszcze tego samego popołudnia w Huddle House. - To jest serce - wciąż jeszcze słyszysz głos pana Osteena. - Wygląda jak mokra, gumowa truskawka, prawda? Jako siedmiolatek zachodzisz w pobliże schowka na zboże w stodole na farmie Powellów. Jednooka, nierasowa kocica o imieniu Sky okociła się właśnie na kupie sztywnych już i pogryzionych przez szczury starych jelenich skór, które Gramby Powell składował tam od jakichś dwudziestu lat. Sky śledzi cię bacznie swym jedynym okiem, gotowa prychnąć lub zaatakować, kiedy przechylisz się przez krawędź barierki, żeby przyjrzeć się ślepemu kwintetowi jej dzieci. Niewiele tu do oglądania, po prostu małe bryłki. „Gówienka w futrze” - jak nazwał je wczoraj Gramby, ku zgorszeniu Anity Meemaw i ochoczej uciesze twego taty. Prawie się nie ruszają. Jedno z kociąt połyskuje bielą na sztywnej jeleniej skórze, schowane w pełnej napięcia krzywej futrzastego brzucha Sky. Prychasz na kotkę, tak jak zwykle prychają koty, tylko o wiele głośniej - Pch! Pch! - tak że w końcu wstaje, zastraszona, a kociaki odpadają od niej jak bomby wylatujące z otwartego luku B-52. Kotka ucieka chyłkiem pod boczną ścianę schowka. Przełazisz ponad krawędzią i podnosisz białego kociaka, tego „prawdopodobnie albinosa”, jak go wczoraj ochrzciła Anita Meemaw. - Nie ma żadnej pewności - mówiła - dopóki nie otworzy oczu. Obracasz kocię w dłoniach. Który koniec jest który? Trudno się rozeznać. O, tu mamy coś w rodzaju białego jak krochmal odcisku mordki, wciśniętej do środka jak u mopsa: zamknięte oczka, uszka jak rożki zwiniętych serwetek, rozdziawiona karmazynowa szparka. Przytulasz bezbronne stworzonko do policzka. Kot pachnie. I siano pachnie. Pachnie jelenia skóra. Trudno powstrzymać się od kichania. Przychodzi ci do głowy, że mógłbyś rzucić tym Prawdopodobnie Albinosem jak piłką do baseballa. Mógłbyś się zamachnąć jak Denny McLain i cisnąć nim o przeciwległą ścianę spichlerza. Gdybyś dobrze wycelował, dałbyś radę trzasnąć nim o ścianę tak, żeby odbił się i wylądował na Sky. Mógłbyś wtedy zaśpiewać śmieszną piosenkę: „Coś spadło nam na Sky, na Sky coś spadło nam. Co powiedzieć na to mam?” I nikt nigdy się nie dowie, czy biedny mały Prawdopodobnie Albinos miał różowe ślepka czy nie. Ten nagły impuls poraża cię strachem, mimo że jesteś tylko małym dzieckiem - zwłaszcza że jesteś tylko małym dzieckiem. Niemal widzisz białe kocię martwe. Roztrzęsiony, kładziesz je z powrotem na przypominającą karton skórę, przełazisz z powrotem ponad krawędzią i odsuwasz się od nagiego drobiazgu, podczas gdy Sky zastanawia się, co ma teraz zrobić. Choć to niemęskie, zanosisz się płaczem. - Prze... przepraszam, kiciu. Prze... prze...praszam Sk...ky. Stra... strasznie mi przy...kro. - Prawie chciałbyś, żeby Gramby albo Anita Meemaw wpadli tu na ciebie, wśród tej kościelnej powagi schowka na zboże, i żeby zobaczyli, jak z całej duszy żałujesz podłego postępku, który sobie wyobraziłeś, a którego nie wprowadziłeś w czyn. Nie ma nic złego w tym, że człowiek sobie popłacze przy krewnych swojej matki. Jestem wzruszony, mówi Penfield. Ale mów głośniej. Nie mamrocz. Kilka miesięcy po skończeniu ostatniej klasy zamieszkujesz przez jakiś czas w Skrzydle dla Dorastającej Młodzieży Centrum Psychiatrycznego Quiet Harbour na przedmieściach Atlanty. Jesteś tu żeby zneutralizować bodźce, które cię rozpraszają - ty nazywasz to ostrzałem - i napływając nieustannie ze wszystkich stron, robią zwarcie w twoich emocjonalnych kablach. Jesteś tu, żeby od nowa uczyć się, jak żyć bez rozpaczliwych ucieczek w przebrania, seks i chemikalia. To znaczy, te złe chemikalia, jak mówią doktorzy. Tu, w CPQH dają ci dobre chemikalia. I to szczera prawda, a nie jakieś sarkastyczne chrzanienie. Kim Vaughan, psychoterapeutka w tak zwanym Skrzydle Dzikich Dzieci, zapewnia cię, że tak właśnie jest, że psychotropy nie powodują uzależnień. Dostajesz dwadzieścia miligramów haloperidolu dziennie. Przyjmujesz go w płynnej postaci, z niewielkich papierowych kubeczków, które kształtem i rozmiarem przypominają filtry do kawy z lalczynego domku. - Nie jesteś uzależniony - mówi Kim (każdy w CPQH nazywa ją Kim). - Myśl o sobie jak o cukrzyku, a haldol traktuj jak insulinę. Nie można pozbawić cukrzyka insuliny, to byłoby przestępstwo. Nie tylko przyjmujesz haldol, poddany jesteś także różnym terapiom: rozmowy, terapia rekreacyjna, rodzinna, warsztaty twórcze. Niektórzy z pacjentów zamieszkujących Skrzydło Dzikich Dzieci to niespełna dwunastoletni narkomani albo ofiary wykorzystywania seksualnego. Przechodzą takie same terapie, łącznie z terapią ze zwierzętami. A wśród zwierząt, które przynoszą wam w środy, często bywają koty. Wreszcie, mówi Penfield do swego kumpla. Ten ostatni wstrząs to jednak nie było pudło. Cała rzecz polega na tym, że dzieci, które wykazują wrogą, zastraszoną lub zamkniętą postawę wobec ludzi, będą radzić sobie lepiej ze zwierzętami. I tak zwykle bywa. Młode kotki, mocujące się ze sobą, biegające za kłębkami przędzy, penetrujące obce pomieszczenie z ogonami sterczącymi jak antenki, są najwyraźniej doskonałymi czworonożnymi terapeutami. Pewna nastolatka z depresją maniakalną, która każe się nazywać Eagle Rosę, dosłownie szaleje na ich punkcie. - Och - mówi, podnosząc w górę wijącego się jak piskorz podpalanego kocurka i wskazując głową na dwa inne, toczące zapasy w pustym kartonie - są takie miękkie, takie zgrabne, takie... takie na wysoki połysk. Pomimo wysiłków Kim Vaughan, która próbuje cię zaangażować, trzymasz się od tego wszystkiego z daleka. To Eagle Rosę przyciąga twoją uwagę, nie kocięta, a E.R. jest nietykalna. W tym sensie każdy pacjent tutaj jest nietykalny. Myśleć inaczej to byłaby straszna zdrada. Więc przeważnie tak nie myślisz. Na rok przed waszym ślubem Marti wynajmuje dom na North Highland Avenue. Cały dom. Nie jest duży, ale ma wiele pokoi. Jednego z nich Marti używa jako pracowni. W pokoju tym na podłodze leży ogromne płótno, na którym od dłuższego czasu maluje, wyłącznie w najrozmaitszych odcieniach błękitu, wnętrze ogromnego kwiatu magnolii. Nazywa ten obraz - twoim zdaniem tytuł zbyt oczywisty - Wnętrze kwiatu magnolii w błękitach. Pracuje nad tym przez cały ostatni kwartał, wchodzi przy tym często na drabinkę, żeby ocenić, jak będzie najlepiej. Co weekend sypiasz z Marti w sypialni, która przylega do pracowni. Jej materac leży bezpośrednio na podłodze, nie ma sprężyn ani stelażu. Czasem masz wrażenie, jakbyś leżał na środku właśnie malowanego obrazu - to dziwne, lecz przyjemne uczucie, które możesz, ale nie musisz, zabrać ze sobą na przyszłotygodniowe zajęcia w GSU. Pewnej rześkiej niedzieli budzisz się i widzisz, że ciało Marti pokryte jest wzorkiem z prymitywnych błękitnych kwiatków: kiść w okolicach szyi, nieco większa na piersiach, a na mlecznobiałej płaszczyźnie jej brzucha wykwita cały bukiet w kolorze indygo. Gapisz się na nią w pijackim zadziwieniu. Kobieta, z którą chcesz się ożenić, w ciągu jednej nocy zamieniła się w arabeskę z niepojętych kwiecistych siniaków. Potem dostrzegasz kota, Romea, szarego persa sąsiadów, rozwalonego do góry brzuchem w kącie - tak bardzo przypomina leżącego włochatego mężczyznę, że wybuchasz śmiechem. Marti porusza się. Romeo przeciąga się wdzięcznie. Jasne, że wszedł przez otwarte okno w pracowni, przemaszerował przez całe Wnętrze kwiatu magnolii w btękitach, a potem wszedł tutaj i zbezcześcił Marti. Moja przyszła żona jako pasmo findesieclowej tapety, dumasz, składając niewinny pocałunek na jednym z wydrukowanych łapkami kwiatów. Sypiasz na ulicy. Od wielu dni nosisz te same śmierdzące ciuchy. Od miesięcy nie zażywasz haloperidolu. To miasto, zamiast Atlantą, mogłoby równie dobrze być Limą, Istambułem lub Bombajem. Cholera jasna, mogłoby nawet być zasłanym głazami księżycowym kraterem. Wleczesz się z miejsca na miejsce jak jakiś zombie, a ludzie, których bijesz, żeby zabrać im hamburgera, drobne kupony obiadowe albo stare gazety, są dla ciebie tak samo nierealni jak ty dla nich - równie dobrze mogliby być hologramami albo duchami. Mogą być androidami zaprogramowanymi specjalnie po to, żeby utrzymywać cię w tym brudzie i nędzy, sterując twoim zachowaniem za pomocą urządzeń, które wyglądają jak zegarki na rękę albo kółka do kluczy. Koty znaczą dla ciebie więcej niż ludzie (ludzie przecież mogą wcale nie być ludźmi). Koty to współtowarzysze niedoli, są w stanie wyczuć węchem odległe o kilka bloków substancje azotowe - jedzenie. Podążasz za trójką kościstych kotowatych wzdłuż Ponce de Leon do tylnego wejścia restauracji rybnej, gdzie przepełnione kubły na śmieci rozsiewają wokół siebie zatłuszczone papiery i inne odpadki. Koty przechadzają się dumnie po niewielkim wzniesieniu śmietniska, ty zaś, balansując na przewróconym pojemniku, wybierasz i przebierasz bezmyślnie. O siedem sal od laboratorium biologicznego pana Osteena, pan Petty uczy angielskiego w drugiej klasie. Uczy o poezji. Spaceruje z powagą po klasie jak aktor grający Hamleta, nawet kiedy przerabiacie jakieś nudy Ogdena Nasha, jakieś pozorne bitnikowskie bluźnierstwa Ferlinghettiego albo jakiś intrygujący drobiazg Carlosa Williamsa. Ten kawałek Williamsa jest o kocie, który wspina się na jakąś szafkę - na serwantkę - i wchodzi do doniczki z kwiatkiem. A tak naprawdę, jak twierdzi pan Petty, jest o obrazie, stworzonym przez świadomie oszczędną poetykę Williamsa. Wszyscy kłócą się, że to nie jest żaden wiersz. Jeszcze mniej przypomina wiersz niż tamta rzecz Carlosa Sandburga o mgle, która podchodzi - o rany boskie! - na miękkich kocich łapkach. Ale tobie się podoba. Niemal widzisz tego kota, jak wstępuje ostrożnie na doniczkę. Na następnych zajęciach w laboratorium trenera Osteena, chcąc odkupić porażkę przy stole do sekcji, recytujesz ten wiersz dla Pameli van Rhyn, Jessie Faye Culver, Kathy Margenau i Cynthii Spivy. Trener Osteen, kręcąc głową, każe ci powiedzieć wiersz jeszcze raz, tak żeby sam mógł go powtórzyć. Zadziwiające. - Koty to stworzenia palcochodne - oznajmia klasie. - Znaczy to, że stąpają na palcach. Palcochodne. Cynthia Spivy łapie twoje spojrzenie. „No, to będę wierzbą całą w kotkach - ruchem warg przekazuje ci bezgłośnie. - Kto by to pomyślał”. - W przeciwieństwie do psa czy konia - ciągnie trener Osteen - kot porusza się, przemieszczając razem najpierw przednią i tylną łapę z jednego boku, a potem przednią i tylną z drugiego. Poza kotem jedyne zwierzęta, które poruszają się w ten sposób to wielbłąd i żyrafa. I stuknięte golasy parzące się na czworakach - myślisz, studiując kształt ust Cynthii i zastanawiając się, czy kiedykolwiek istniało jakieś dzikie dziecko wychowane przez śnieżne pantery albo jaguary. U Thai Thai wywiązuje się infekcja dróg moczowych. Za każdym razem, kiedy musi się wysikać, biegnie tam, gdzie mama plewi chwasty albo wiesza pranie, i przykuca, żeby pokazać jej, że coś jest nie w porządku. Dopiero po dwóch czy trzech dniach Mama spostrzega, o co mu chodzi. Potem razem zanosicie Thai Thai do weterynarza. Mama jest wtedy kelnerką w barze Danniego przy drodze szybkiego ruchu. Tak naprawdę to nie ma pieniędzy na operację, którą trzeba by wykonać, żeby usunąć kotu blokadę - dolegliwość dość powszechną u syjamskich kocurów. Mama mówi ci, że mógłbyś zrezygnować z pieniędzy na kino przez kilka następnych miesięcy albo pomóc jej zarobić na operację dla kota. Obejmujesz ją, bez słowa zgadzając się, że najważniejsza rzecz to ratunek dla kota. Operacja udaje się, ale następnego dnia weterynarz dzwoni, żeby wam powiedzieć, że w nocy nastąpiło nagłe pogorszenie, a nad ranem Thai Thai zdechł. Czekoladowo-srebrne ciałko Thai pośrodku brzucha przewiązane jest bandażem, który wygląda jak siodło. To ty musisz pochować Thai, bo Mamie brak do tego siły. Wkładasz go do kartonowego pudełka o rozmiarach syjamskiego kota, wykopujesz dołek pod ostrokrzewem za domem i tam składasz go na wieczny spoczynek, uklepując ziemię lekkimi uderzeniami łopaty i mrucząc modlitwę z powtarzanych bez końca, przesączonych smutkiem „proszę”. Dwa lub trzy miesiące później, wróciwszy ze szkoły, zastajesz na podwórku hordę psów. Wykopały Thai Thai. Wyganiasz psy, przykucnięty, wrzeszczysz wściekły. Z ciała Thai Thai nie pozostało nic oprócz zmierzwionego futra i sterczących kości. Jedyną rozpoznawalną cechą jest bandaż, utrzymujący w całości objadany przez robaki szkielet. To nie jest Thai Thai, mówisz sobie. Pochowałem Thai Thai dawno, dawno temu i to nie jest on. Przenosisz szczątki, zawinięte w pierwsze strony Atlanta Constitution, do kosza na śmieci i wrzucasz je do środka, obcesowo i obojętnie. Jutro wywożą śmieci. Pewnego niedzielnego popołudnia stoisz wraz z dwoma setkami innych bezdomnych przed wejściem do garkuchni Metodystów Trójcy jedynej, w pobliżu siedziby władz stanowych. Chuda, lecz z wyglądu stanowcza młoda kobieta w podkoszulku i dżinsach, z ciemnymi kosmykami na czole, rozdaje ręcznie wypisane numerki każdemu, kto chce zejść do sutereny. Na szczycie prowadzących do niej schodów stoi mężczyzna w szerokich spodniach z kantem i wełnianej kraciastej koszuli. Nie przepuści na schody nikogo, kto nie ma numerka należącego do aktualnie wpuszczanej dziesiątki. Za każdym razem, zanim przepuści kolejną dziesiątkę, musi dostać potwierdzenie z kuchni. Twój numerek to 126, nabazgrane na kawałku zielonego papieru zawilgłego już od deszczu. Ostatnio zeszły na dół numery od 96 do 105. Zastanawiasz się. Ciężko cokolwiek przewidzieć przy tym ciągłym przepychaniu się, przekomarzaniu i wyklinaniu w kolejce. Z przodu stoi jakiś rozzłoszczony czarny mężczyzna, który wcale nie powinien tam stać. Za każdym razem, kiedy wzywają kolejną dziesiątkę, wymachuje swoim numerkiem w nadziei, że uda mu się przemknąć obok utrzymującego porządek mężczyzny, choć na świstku widnieje cyfra 182. - Ilu karatowy ma pan ten pierścionek? - pyta. - Chory jestem. Daj zjeść, człowieku, bo padnę. Szlag by trafił ten deszcz. Kiedy nie zjawia się klient z numerem 107, strażnik na schodach pozwala przejść temu ze 182 - wielkoduszność na odczepnego. Suniesz wolno do przodu razem z dwiema następnymi grupami. Ilu z nich to roboty, humanoidalne maszyny, tak jak ty przywleczone do tej kuchni niewidzialnym przyciągającym promieniowaniem? Strażnik schodów nie ma na ręku zegarka ani nie potrząsa pękiem kluczy. Urządzenie do zdalnego sterowania jest pewnie w jego ślubnej obrączce... - O mój Boże! - wykrzykuje na twój widok. - Czy to naprawdę ty? To ty, prawda? Facet ze schodów nazywa się Dirk Healy. Twierdzi, że chodził z tobą do szkoły w Hapeville. Pamiętasz Pamelę van Rhyn? Pamiętasz Cynthię jak jej tam? Kiedy schodzisz do sutereny i odbierasz swoje dwie kanapki z białego chleba i styropianową miseczkę z zupą jarzynową, Dirk namawia innego ochotnika, żeby zajął jego miejsce i siada naprzeciw ciebie, przy jednym z rozklekotanych składanych stolików, przy których twoi współtowarzysze z ulicy tak prostolinijnie zajadają. Dirk - który, jeśli o ciebie chodzi, mógłby równie dobrze pochodzić z księżyca - nie pyta, jak wdepnąłeś w to bagno, nie oskarża, nie napomina. - Nie bierzesz już lekarstw, co? - Najeżasz się. - Hej! - woła tamten uspokajająco. - Odwiedzałem cię w Quiet Harbor. Trzeba ci to jakoś załatwić. Jesz, gwałtownie odrywając wielkie kęsy chleba i pospiesznie siorbiąc zupę. Znad parującej miski jednym okiem śledzisz bacznie Dirka w ten sam sposób, w jaki kiedyś, dawno temu przyglądała ci się jednooka kotka Sky w swoim gnieździe w schowku na zboże. - Mogę mieć dla ciebie robotę - mówi Dirk konfidencjonalnie. - Słyszałeś kiedyś o Zakładzie Rockdale? Pewnego lata z niezrozumiałych dla ciebie przyczyn Mama wysyła cię, żebyś odwiedził ojca i jego puszczalską eksfryzjerkę - nazywa się Carol Grace - w tym miasteczku na Florydzie, gdzie przejadają resztki jej wysyłkowego interesu i od czasu do czasu obstawiają psy na wyścigach. Choć Carol Grace obstawia psy wyścigowe, w domu jest miłośniczką kotów. Ma ich siedem: jednego kocura koloru marmolady, drugiego łaciatego, trzy trójbarwne kocice, pomarańczową angorę o trudnej do ustalenia płci i kota rasy manks o długim na zaledwie cztery albo pięć cali ogonie, który wygląda, jakby ktoś przyciął go tasakiem. - Gdyby Stub był czystym manksem - mówi Carol Grace - nie miałby wcale ogona. Mamuśka musiała się zadać z dachowcem. Głaszcząc Stuba, rechocze radośnie. Ona i twoja matka w pewien nieznaczny sposób są do siebie podobne. Obie też mają dość żywiołowy charakter, choć u Grace przejawia się on w znacznie prymitywniejszy sposób. Twój łysiejący ojciec, którego ze względu na Pete’a ona nazywa Webby, świata za nią nie widzi i wcale się z tym nie kryje. Któregoś następnego dnia razem z Grace znajdujesz jedną z jej kotek, Hedy Lamarr, leżącą bezwładnie pod drzewem, które ocienia dom od południa. Zwierzę nie żyje. Przyklękasz, żeby go dotknąć. Carol Grace klęka tuż obok. - Musiała spaść - mówi. - Ludzie myślą, że koty są za cwane, żeby spaść, ale każdemu może się noga powinąć. Moja Hedy chyba musiała o tym zapomnieć, biedactwo. No i widzisz. Jesteś wdzięczny losowi, że tym razem Grace dokona pochówku i odmówi modlitwę. Modlitwa ta zawiera melancholijną refleksję, że każdemu może powinąć się noga. Każdemu. Dość tych pierdoł, mówi Penfield. Mów mi, co robiłeś, dla kogo i po co, w Zakładzie Rockdale. Daję z siebie, ile mogę, mamroczesz i próbujesz poruszyć głową w nieustępliwym uścisku kleszczy. Adolf, mówi Penfield, dajesz mi tu najwyżej jakąś kocią żonglerkę. Jesteś sam na sam z Kim Vaughan w pracowni plastycznej, bo inne dzieciaki z Niebieskiej Grupy (Skrzydło Dzikich Dzieci CPQH dzieli się na dwie grupy: Niebieską i Złotą) poszły na wycieczkę. Smarujesz farbami akrylowymi prymitywną podobiznę kota chodzącego głową w dół po suficie. Pod kotem jakaś kobieta i nastoletni chłopiec pokazują go sobie i robią nienawistne miny. - Czy są źli na kota czy na siebie nawzajem? - pyta Kim. Patrzysz na nią spode łba: co za głupie pytanie. Kim podchodzi bliżej, zagląda ci przez ramię. Gdyby była szczera, powiedziałaby ci, że żaden z ciebie artysta. Ten obrazek może i obnaża twoją psychikę, ale obala przy tym wszelkie złudzenia co do twoich zdolności, zarówno jako rysownika, jak i kolorysty. - Słyszałeś kiedyś o angielskim malarzu Louisie Wainie? - pyta Kim. - Mieszkał z trzema niezamężnymi siostrami i stadkiem kotów. Jego schizofrenia ujawniła się dopiero w sześćdziesiątym roku życia. Tak późno. - Miał szczęście - odpowiadasz. - Nie musiał zbyt długo być stuknięty. - Ale posłuchaj. Wain malował wyłącznie koty. Musiał je naprawdę lubić. Z początku malował słodziutkie, realistyczne kociaczki na kalendarze i kartki pocztowe. Tandetę. Potem, kiedy wymyślił sobie, że zawistna konkurencja traktuje go promieniami Roentgena czy coś w tym rodzaju, koty na jego obrazach robiły się coraz bardziej niesamowite - złowrogie i groźne. - Gorsze niż mój? - dźgnąłeś pędzlem swój obrazek. - Twój to przy tamtych prawdziwe kociłapci. W ciągu swoich piętnastu lat w szpitalu - ciągnęła - Wain namalował masę wielkookich, nastroszonych kotów. Wokół nich malował ostre neonowe poświaty i pole elektryczne. Tło stopniowo pokryło się wyrysowanymi z geometryczną dokładnością siatkami z promieniście rozchodzących się linii. Dziś można by pomyśleć, że stworzono je przy pomocy komputera. W każdym razie to, co namalował jako wariat było lepsze - mocniejsze, bardziej wyraziste - niż to gówno, które malował, będąc przy zdrowych zmysłach. - Dajesz mi do zrozumienia, że nic ze mnie nie będzie, dopóki mi bardziej nie odbije? - pytasz. - Nie. Chcę ci tylko uprzytomnić, że tamte trójkąty, gwiazdy, tęcze i arabeski, które Wain umieszczał na swych obrazach, brały się z rozpaczliwego wysiłku, jaki podejmował, żeby narzucić jakiś porządek na ten chaos, który miał w sobie. To poruszające, naprawdę poruszające. Wain próbował się przeciwstawić dezintegracji swojej dorosłej osobowości. Rozumiesz? Ale ty nie rozumiesz. W każdym razie nie do końca. Kim dotyka twego akrylowego kota paznokciem koloru burgunda. - Nowy Picasso to z ciebie nie będzie, ale nie jesteś też skazany na tak straszliwe ataki schizofrenii, na jakie cierpiał Wain. Jedyna niezwykła rzecz na twoim obrazku to ten kot na suficie. Kolory i cała kompozycja są w uspokajający sposób konwencjonalne. To dobry znak, jeśli chodzi o twoje zdrowie psychiczne. Co więcej, lekarze Waina nie mogli dać mu leków psychotropowych, a my tobie możemy. - Zdrówko - udajesz, że wychylasz naczyńko z haldolem. Kim uśmiecha się. - No, to dlaczego namalowałeś tego kota do góry nogami? - Bo to ja jestem do góry nogami - mówisz. Kim muska wargami twój policzek. - Nie ponosisz żadnej odpowiedzialności za niewłaściwe reakcje chemiczne w mózgu ani za zakłócenia metabolizmu, skarbie. Daj sobie trochę luzu, dobrze? Upuszczasz pędzel, przyciągasz Kim do siebie i próbujesz wsunąć nos pod jej brodę. Bez wysiłku odsuwa twoją rękę i odpycha cię od siebie. - Ale w tych sprawach - mówi - musisz bardziej się kontrolować. Przyjaźń, nie miłość. Przepraszam, jeśli wywołałam mylne wrażenie. Naprawdę. - Jeśli ostatnie kawałki nie będą pasować - tłumaczy ci Howie - zawsze można skorzystać z brzytwy. - Wyciągają w twoją stronę. Próbujesz ją uchwycić. Podwójne ostrze przecina ci skórę na kciuku. Kilka kropel twojej krwi rozbryzguje się na układance. Facet w ciężarówce podjeżdża do platformy przygotowawczej i wyładunkowej na tyłach Zakładu Zaopatrzenia Biologiczno-Medycznego w Rockdale. To nie oznakowana ciężarówka z zabudowaną naczepą, w której nie ma okienka nawet przy kabinie kierowcy. Wygląda na to, że faceci, którzy ją prowadzą, zmieniają się co jakieś dwa tygodnie, ale ty od dwóch miesięcy stałeś się częścią tej betonowej platformy z jej przesuwanymi klatkami i komórką do eutanazji. Tutaj jesteś najważniejszym człowiekiem Dirka Healy, szczególnie teraz, kiedy wyjechał w interesach. Twoja praca jest zarazem bezmyślna i wyczerpująca. Ceglany mur wokół kompleksu budynków ZZBM i klony ocieniające platformę wyładowczą pomagają ci zebrać myśli. Healy podaje ci mniejsze dawki lekarstw niż te, które brałeś za czasów małżeństwa z Marti. Twierdzi, że przedtem brałeś za dużo. Mówi, że stałeś się wtedy - hę! hę! - apatycznym niewolnikiem chemikaliów. On swoje wie. Od lat jest przecież szyszką w ogólnokrajowym zaopatrzeniu medycznym. - Zobaczysz, niedługo przeniosą cię do biura - zapewniał. - Ta robota na platformie to tylko taka próba. Kierowca podjeżdża tyłem ciężarówki do platformy i zaczyna rozładowywać. Dziesiątki kotów w przesuwanych klatkach. Masz na sobie długie do łokci skórzane rękawice i ciężki fartuch i czujesz się trochę jak kowal z Dzikiego Zachodu. Koty to złom żelazny, który trzeba załadować do pieca. Podjeżdżasz drzwiczkami klatek do miejsca, gdzie platforma łączy się z gabinetem do eutanazji, a potem długim metalowym drągiem szturchasz koty w tyłki albo po bokach, dopóki w ucieczce nie wskoczą do komórki. Kiedy komórka jest pełna, zamykasz klapę bezpieczeństwa, sprawdzasz zawory i włączasz gaz. Syczy tak głośno, że zagłusza odgłosy rozpaczliwie wspinających się jeden po drugim kotów, ich wycie i miotanie się, aż w końcu wszystkie te hałasy stopniowo cichną i ustają zupełnie. Własnoręcznie opróżniasz komórkę z martwych kotów, wywlekasz je za ogon lub nogi. Już nie czujesz się kowalem. Wyobrażasz sobie, że jesteś dziewiętnastowiecznym traperem, układającym na noszach travois skóry lisie, bobrowe, królicze, wilcze oraz skórki szczurów piżmowych, żeby zawieźć je do punktu skupu. Skórki są ładne, choć wiele z nich ma na sobie ślady chorób i gęsty czarny łupież zagazowanych pcheł. Ile mogą być warte? - Dziewięć pięćdziesiąt od kota - poinformował cię swego czasu Dirk Healy. Tobie wydało się to mało prawdopodobne. Przecież już się nie ruszają. Już nie są - jeśli w ogóle kiedykolwiek były - na wysoki połysk. Są bezwładne i martwe, zanieczyszczone skutkami działania śmiercionośnego gazu. Obok sterty martwych kotów stoi potężna taczka. Odwijasz gumowy wąż i napełniasz ją wodą. Dirk nakazał ci wsadzić każdego kota pod wodę, żeby się upewnić, że jest martwy. Sprytnie. Niektóre koty to odważne dranie. Miauczą na ciebie i ruszają bezsilnie łapami, zanim jeszcze podniesiesz je ze sterty i włożysz do wody. A w wodzie przychodzi kres wszystkiego. Bezwzględny kres. W dodatku woda zmywa pchły i co gorsze aspekty kociego świerzbu. Przyciągasz sobie składane krzesło i zaczynasz sortować koty na te z obróżką przeciwpchelną, ze znaczkiem identyfikacyjnym i te ze znaczkami ze szczepienia przeciw wściekliźnie. Zdejmujesz im to wszystko. Robisz to w rękawicach, przemoczone kocie trupy układając na podołku swego fartucha. To niełatwe, biorąc pod uwagę, że palce oblepiają ci mokre rękawiczki. Jeśli świeci słońce, przenosisz koty w nasłonecznione partie platformy i układasz je do wyschnięcia w schludne rządki. Nie możesz czegoś zrobić, żeby przestał mamrotać? - pyta Penfield kogoś w głębi pokoju, (ego zeznania są prawie zupełnie niezrozumiałe. On w środku przeżywa to wszystko od nowa, odpowiada jakaś nieokreślona postać. Ale dla nas zaczyna być zupełnie autystyczny. Słuchaj, mówi Penfield, musimy coś zrobić, żeby zaczął wysławiać się wyraźniej - inaczej tracimy tu czas. Dwa miesiące po rozwodzie jedziesz do Spartanburga, do domu Braggów, żeby zobaczyć się z Jacobem. Pan Bragg - Howie - przyłapuje cię w furtce, jakby powiadomiło go o twoim przybyciu jakieś stróżujące urządzenie. - Przykro mi - mówi - ale Marti nie chce cię widzieć. Nie chce też, abyś ty widział się z Jakiem. Jeśli nie odejdziesz, będę musiał wezwać policję, żeby... no wiesz, żeby cię usunęli. Nie próbujesz się spierać. Przechodzisz przez, ulicę do swojego samochodu. Stąd dostrzegasz, że na szczycie obu słupków przy wymyślnej furtce pana Bragga ułożyły się dwa ryczące granitowe lwy. Nie pamiętasz, żebyś widział je kiedykolwiek przedtem, choć siateczka pęknięć na granicie wskazuje na to, że muszą tkwić tu od dłuższego czasu. To dopiero zagadka. Kiedy układasz martwe koty, nadajesz im imiona. Te imiona to zawsze Mehitabel, Feliks, Sylwester, Tom, Heathcliff, Garfield i Bili. Tych siedem imion starczyć musi dla wszystkich kotów na platformie. Tak więc dodajesz do nich cyfry rzymskie, jeśli imiona skończą ci się prędzej niż koty, i masz: Mehitabela II, Feliksa II, Sylwestra II, Toma II i tak dalej. To zgrabny i pojemny system. Kiedyś doszedłeś aż do Sylwestra VII, zanim skończyły ci się okazy. Jesteś w piątej klasie w szkole w Notasulga, siedzisz i oglądasz film o amerykańskim programie badań kosmicznych. Fragment starej kroniki pokazuje kota - chociaż to raczej kocię, nie kot - zawieszonego łapami u sufitu. To metalowy sufit, a naukowiec, który zaplanował ten eksperyment (to miało być badanie reakcji kota na przebywanie w tej pozycji, a wyniki badań miały się przydać dla astronautów przebywających na stacjach kosmicznych), przymocował mu do łapek magnesy, tak żeby trzymały się metalowej powierzchni sufitu. Naukowiec wyposażył w ten sam szczególny sposób jeszcze parę myszy, żeby zobaczyć, czy przyciągną uwagę, zwabią, czy może przestraszą wiszące kocię. Nic takiego jednak nie następuje. Kociak jest przestraszony nie tyle z powodu myszy (które zdają się być nieruchawymi i pozbawionymi wyobraźni przedstawicielkami gatunku), co raczej z powodu dziwnej i obcej mu sytuacji, w jakiej nagle się znalazł. Na ile jest w stanie, kociak zatacza się na swoich magnesach, uszy ma stulone, a mordkę otwartą w niesłyszalnym wrzasku. Na ścieżce dźwiękowej jakiś męski głos wyjaśnia wielką wagę oraz przydatność eksperymentu. Jednak nikt go nie słucha, ponieważ większość dzieci w klasie panny Beischer ryczy ze śmiechu, obserwując kota. Rozglądasz się dookoła oszołomiony i pełen obrzydzenia. Milly Heckler, Agnes Lee Terrance i kilka innych dziewcząt chyba także się oburzyło, ale scenka nie trwa długo - pewnie trwa krócej niż twoje spowolnione o niej wspomnienie - a tobie przez chwilę wydaje się, że to ty jesteś tym kotem i że wszystko na świecie zostało wywrócone do góry nogami. - Wiem, wydawało ci się, że jacyś źli ludzie próbowali zawładnąć twoimi myślami - mówi do ciebie pan Hali, dyrektor Quiet Harbor. Na kolanach trzyma wytrzebionego kocura, który tylko co wrócił ze Skrzydła Gerontologicznego. - Ale to tylko jeden z objawów niewłaściwych reakcji chemicznych zachodzących w twoim mózgu. Tak naprawdę... Zmęczony, wleczesz się przez tylną bramę Zakładu Rockdale. Twoje mieszkanie - trzypokojowe, załatwił je Healy - jest niedaleko stąd. Kiedy suniesz porośniętym chwastami chodnikiem, zatrzymuje się przy tobie najnowszy model luksusowego samochodu. Opuszcza się zaciemnione boczne okno i wtedy po raz pierwszy patrzysz na śniadego mężczyznę, który przedstawia ci się jako David Penfield. Czy to przybrane nazwisko? A niby dlaczego? - Jeśli chcesz - mówi - możesz myśleć o mnie jako o zoologicznym glinie. To pozwolenie nie jest ci szczególnie potrzebne. Dlaczego miałbyś posądzić tego dobrze ubranego mężczyznę o przeciętnych rysach twarzy i widocznych śladach po trądziku o taką deklasację i pomyśleć, że jest - Chryste Panie! - zoologicznym gliną? Czy jest może jakimś detektywem? I czego właściwie chce? W następnej chwili znajdujesz się we wnętrzu samochodu wraz z Penfieldem i dwoma innymi mężczyznami o zaciśniętych surowo ustach. A w następnej już pędzisz drogą szybkiego ruchu i jeden z kompanów Penfielda przykleja do okna tandetnego gumowego Garfielda na przyssawce w geście - czego właściwie? Szyderstwa? Napomnienia? Ostrzeżenia? A potem uświadamiasz sobie, że jesteś w jakiejś piwnicy, która z całą pewnością nie jest garkuchnią Metodystów Trójcy Jedynej. Potem, że leżysz na płask na wielkim stole. A potem, że świadomość już cię opuszcza... ...ciało Marti upstrzone prymitywnymi niebieskimi kwiatkami, kiść na jej szyi, trochę większa na piersiach i cały indygowy bukiet na mlecznobiałej płaszczyźnie jej brzucha. Gapisz się na nią w pijackim zadziwieniu. Kobieta, z którą pewnego dnia się ożenisz, w ciągu jednej nocy zamieniła się w arabeskę z niepojętych kwiecistych siniaków. - Marti - szepczesz. - Marti, nie opuszczaj mnie. Marti, nie zabieraj mi syna. Penfield, alias zoologiczny glina, nie jest - jak zdążyłeś się zorientować w trakcie swojego zstępowania w głąb kartonowego pudełka - prawdziwym gliną. Nienawidzi cię, bo to co robiłeś dla Healey’ego, jest podłe i godne pogardy - jest na wskroś złe. W porządku: jest złe. Penfield chce dorwać Healy’ego, który od tygodnia wcale się nie pokazał i który być może zdążył już nawiać na Barbados, Jukatan albo do Saint-Tropez. Penfield to walczący w obronie praw zwierząt ekoterrorysta, świetnie opłacany i zdeterminowany, a ESM, któremu poddaje cię razem z kompanami, ma na celu inkryminowanie, zlokalizowanie i skazanie starego Dirka i jego kolesiów, którzy z całą pewnością zasługują na swój los. Ty też. Ty też zasługujesz. To nie podlega dyskusji. Żadnej. O Chryste, mówi Penfield, odepnijcie tego sukinsyna i zanieście go na górę. Wywalcie gdzieś daleko stąd. Przychodzisz do schroniska dla zwierząt po zastępstwo dla Springer i Ossie, zagazowanych jakieś trzy lub cztery lata temu. Opiekunka mówi ci, że w schronisku mają mnóstwo potencjalnych kandydatów do adopcji. Idziesz wzdłuż rzędów klatek, żeby jakiegoś wybrać. Kocięta w klatkach tarzają się w brudnych trocinach, skrobią drzwiczki i miauczą, wyglądają na zrezygnowane. - Ten - mówisz w końcu. - Śliczny - przytakuje opiekunka. Zwolniliby ją, gdyby mówiła inaczej. Chodzi o to, żeby adoptowano jak najwięcej zwierząt, bo inaczej czeka je zagłada. - To dla mojego syna, Jake’a - mówisz. - Z jego astmą nie jest już tak źle. Myślę, że chyba z niej wyrasta. - Popatrz tylko na moją układankę - mówi Howie, wyrywając ci brzytwę. - Całą mi pokrwawiłeś... James Morrow MIASTO PRAWDY Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik Jeżeli informacje, którymi dysponuje James Morrow, są prawdziwe, to urodził się w roku 1947. Działalność literacką rozpoczął w wieku lat siedmiu, przechadzając się po jadalni i dyktując matce awanturnicze opowieści, które ta cierpliwie wystukiwała na maszynie do pisania firmy Royal. Trzydzieści lat później, kiedy wreszcie udało mu się ukończyć pierwszą powieść, stwierdził z niejakim zdziwieniem, że jest to utwór science fiction. Od tego czasu nie pisuje niczego innego. Oprócz tegorocznej Nebuli za „Miasto prawdy” Morrow otrzymał tę samą nagrodę za „Opowieści biblijne dla dorosłych nr 17: Potop”, w roku 1990 zaś jego czwarta powieść, Only Begotten Daughter, będąca kontynuacją Nowego Testamentu, zdobyła World Fantasy Award. Napisał także The Continent of Lies (książka jest o tym, co dzisiaj nazywamy rzeczywistością wirtualną), Thisls the Way the World Ends (fantazję o wojnie jądrowej, uznaną przez BBC za najlepszą powieść SF roku), oraz „Mors Dei”, pierwszy tom morskiej trylogii o śmierci Boga. „Miasto prawdy” sięga korzeniami opowiadania Veritas, które dostarczyłem do pierwszego tomu przygotowanej przez George’a Zebrowskiego antologii Synergy - poinformował telepatycznie Morrow autora niniejszego wyboru. - W tamtej dystopijnej historyjce opisałem społeczeństwo złożone z jednostek zawsze i wszędzie mówiących prawdę, jednak po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że temat wymaga staranniejszego potraktowania. Pomysł doczekał się realizacji dzięki memu brytyjskiemu wydawcy, szacownej Deborah Beale, która zaproponowała mi udział w przygotowywanej dla Random Century serii Legend Novellas. Natychmiast wyraziłem zgodę, po czym zacząłem głębiej zastanawiać się nad problemem. »Uczciwość to wspaniała rzecz - myślałem - ale co by było, gdyby umierał mój syn? Czy w pierwszym odruchu nie starałbym się za wszelką cenę ukryć przed nim prawdę?« W ten sposób wróciłem do Veritas, poddając głównego bohatera znacznie cięższym doświadczeniom niż te, jakie stały się udziałem jego odpowiednika z pierwszego, znacznie krótszego opowiadania”. JEDEN Już nie mieszkam w Mieście Prawdy. Skazałem się na wygnanie z Veritas, ze wszystkich miast, ze świata. Pomieszczenie, w którym piszę te słowa, jest ciasne jak cela w prowincjonalnym więzieniu i wilgotne niczym wnętrze płuca, ale powoli uczę się nazywać je domem. Jedyne źródło światła stanowi gruba świeca barwy masła, oblepiona pajęczą siecią strużek roztopionej stearyny. Czasem zastanawiam się, jak by to było mieszkać w tej świecy, w półprzeźroczystym labiryncie otaczającym płomień, w cieple, bezpieczeństwie i wygodzie. Wyobrażam sobie całodzienne wędrówki woskowymi korytarzami, odwiedziny w parafinowych salonach; wyobrażam sobie, jak co wieczór leżę w łóżku i nasłuchuję powolnego, jednostajnego kapania świadczącego o tym, że proces samounicestwiania mojego domu trwa bez chwili przerwy. Nazywam się Jack Sperry i mam trzydzieści osiem lat. Urodziłem się w Veritas, Mieście Prawdy, ostatniego dnia dwusetnego roku jego istnienia. Jak wielu rówieśników marzyłem o tym, by kiedyś zostać krytykiem sztuki, by odczuwać atawistyczny dreszcz podniecenia, atakując obraz, doznawać rozkosznego zawrotu głowy, rozprawiając się z filmem albo wierszem. Udało mi się zrealizować dziecięce marzenia: w wieku dwudziestu siedmiu lat zostałem zatrudniony w charakterze dekonstrukcjonisty w Muzeum Wittgensteina w Dzielnicy Platona i mogłem przystąpić do walki z kłamstwem. Spełnienie innych marzeń - o żonie, dzieciach, domu - przyszło ze znacznie większym trudem. Od samego początku Helena i ja zmagaliśmy się z bolesnym, znanym większości obywateli naszego miasta problemem, czy słowo „miłość” (jakże często nadużywane, nierzadko niosące w sobie ogromny ładunek nieprawdy) stanowi adekwatne określenie uczuć, jakie do siebie żywimy. Kwestia ta przestała nas dręczyć dopiero wtedy, kiedy stanęliśmy oko w oko ze znacznie bardziej konkretnym problemem. Jego plemniki są zbyt leniwe, myślała Helena. Jej jajeczka są do niczego, uważałem. W końcu jednak znaleźliśmy właściwego lekarza, który przepisał nam odpowiednie pigułki, a potem niespodziewanie pojawił się Toby: Toby embrion, Toby niemowlę, Toby osesek, Toby mały stolarz, seryjnie produkujący koślawe budki dla ptaszków, kulawe stołki, krzywe półki na książki, Toby mały przyrodnik, rozkochany we wszystkich pełzających, skaczących i łażących paskudztwach, jakie pełzają, skaczą i łażą po powierzchni Ziemi. Nasze dziecko prowadziło hodowlę dżdżownic, fermę karaluchów, stadninę ślimaków. - Wydaje mi się, że go kocham - powiedziała pewnego dnia Helena. - Bez przesady, ma się rozumieć. Tego dnia, kiedy poznałem Martinę Coventry, Toby przebywał w Obozie Hartującym dla Dzieci na dzikich rubieżach Dzielnicy Kanta. Codziennie przysyłał nam pocztówkę; teraz jest dla mnie jasne, iż w pewnym sensie była to zaplanowana z premedytacją operacja przemytnicza. Chłopak doskonale zdawał sobie sprawę, że kiedy wróci do domu, wszystkie pocztówki będą czekały na niego, by wzbogacić ogromną kolekcję. Oto przykład tego, co pisał: Kochani Mamo i Tato! Dzisiaj uczyliśmy się, jak przeżyć w lesie, gdybyśmy się zgubili - z których drzew można jeść korę i w ogóle. Wychowawca mówi, że jeszcze nie słyszał, żeby komuś się to na cokolwiek przydało. Wasz syn Toby A także: Kochani Mamo i Tato! W spiżarni jest wielka pułapka na szczury. Wiecie, kto zakrada się nocą i sprawdza, czy złapało się jakieś zwierzę, a jeśli tak, to wypuszcza je na wolność? Ja! Wychowawca mówi, że ma nas już wszystkich dosyć. Wasz syn Toby Było wcześnie, zaledwie siódma rano, ale Poranna Lufa pękała już w szwach. Przedarłem się przez gęstą zawiesinę papierosowego dymu, oparów alkoholu, woni potu i smrodu cuchnących oddechów. Z szafy grającej dobiegały dźwięki najnowszego przeboju grupy Uczciwość zatytułowanego „Damy sobie radę”. Właściciel lokalu, Jimmy Breeze, postawił przede mną to co zawsze: duńskie ciastko z malinami i Krwawą Mary. Powiedziałem mu, że nie mam pieniędzy, ale zapłacę jutro. Oczywiście, że zapłacę. Przecież to było Veritas. Dostrzegłem tylko jedno wolne krzesło - przy niedużym, okrągłym stoliku, vis-a-vis dziewczyny o okrągłej twarzy i pełnych kształtach, przywodzących na myśl kobiety z obrazów Rubensa. To znaczy, przynajmniej ja miałem takie skojarzenia - być może dlatego, że niedawno na mój warsztat krytyka trafiły „Ogród miłości” oraz „Ukrzyżowanie”. - Często pan tu przychodzi? - zapytała, kiedy zbliżyłem się do stolika z ciastkiem w jednej a drinkiem w drugiej ręce. Gęste brązowe włosy miała zwinięte w skromny węzeł. Sięgająca do kostek zielona sukienka była uszyta z taniego batystu. Usiadłem. - Mhm - mruknąłem, odsuwając na bok cukiernicę, serwetnik oraz skórki pomarańczy, którą jadła kobieta, by zrobić miejsce dla mojego ciastka i Krwawej Mary. - Codziennie rano, kiedy idę do Muzeum Wittgensteina. - Jest pan krytykiem? Tej gładka, pozbawiona makijażu twarz zdawała się lśnić własnym blaskiem. Skinąłem głową. - Jack Sperry. - Nie mogę powiedzieć, żeby mi pan zaimponował. To zajęcie chyba nie wymaga zbytniej inteligencji? Mogła być tak szczera, jak chciała, pod warunkiem, że uda mi się nie oderwać wzroku od jej pełnych, zmysłowych ust. - A co pani robi? - zapytałem. - Jestem pisarką. - Miała ogromne, kryształowo przejrzyste oczy, błękitne jak Przeciętny Krem Plemnikobójczy Salonie. - Rzecz jasna, wiążą się z tym pewne niebezpieczeństwa. Zawsze jest ryzyko, że niechcący zastosuje się... Jak to się nazywa? - Metaforę? - Właśnie, metaforę. W Veritas metafory nie mają racji bytu. Metafory to kłamstwa. Skóra może być jak aksamit, ale nigdy nie jest aksamitem. Gdybyście w Veritas nieopatrznie posłużyli się metaforą, natychmiast odezwałoby się uwarunkowanie, rozsadzając wam czaszkę świdrującym bólem, przeszywając serce lodowatymi igłami, zakuwając ręce i nogi w kajdany paraliżującego lęku. Wszystko to w przenośni, ma się rozumieć. - Co pani pisze? - Takie tam bzdety. Rymowanki na kartki z życzeniami, teksty reklamówek, umoralniające wierszyki takie jak w... - Jest na to popyt? Przez jej rozświetloną twarz przemknął bolesny grymas. - Powinnam chyba była powiedzieć, że jestem początkującą pisarką. - Chętnie przeczytałbym parę tych bzdetów - oświadczyłem. - I odbył z tobą stosunek - dodałem, krzywiąc się lekko. Nie jest łatwo być dobrym obywatelem. Grymas na jej twarzy pojawił się znowu, tym razem znacznie wyraźniejszy i na dłużej niż poprzednio. - Przepraszam, jeśli zachowałem się niestosownie. A zachowałem się? - Tak. - Ogólnie rzecz biorąc, czy odebrała to pani jako afront pod swoim adresem? - Jedno i drugie. - Rozchyliła cudowne wargi i wsunęła do ust cząstkę pomarańczy. - Jest pan żonaty? - Tak. - Dobrze wam ze sobą? - Całkiem nieźle. - „Przyrzekam opiekować się tobą, kochać cię i chronić do tego stopnia, do jakiego te złudne i sentymentalne abstrakcje mają jakiekolwiek znaczenie”. Oboje z Heleną zdecydowaliśmy się na tradycyjną ceremonię. - Mamy wspaniałego syna. Wydaje mi się, że go kocham. - Czy dokuczałoby panu poczucie winy, gdybyśmy nawiązali romans? - Nigdy jej nie oszukiwałem. - Romans... A to dopiero. - Poczucie winy? Oczywiście. - Pociągnąłem łyk Krwawej Mary. - Chyba jednak dałbym sobie z tym radę. - Cóż, lepiej niech pan o tym zapomni, panie Sperry - powiedziała młoda kobieta. Jej oświadczenie napełniło mnie przedziwną mieszaniną ulgi i rozczarowania. - Lepiej, żeby przestał pan sobie zaprzątać głowę takimi... - Mów mi Jack. - Rozpakowałem ciastko. Malinowe nadzienie przywarło do celofanu i ciągnęło się lepkimi nitkami jak maść ułatwiająca gojenie, która nie chce oderwać się od opatrunku. - A ty nazywasz się... - Martina Coventry i chwilowo odczuwam tylko niewielkie, łatwe do stłumienia pragnienie odbycia z tobą stosunku płciowego. - Chwilowo, powiadasz... - powtórzyłem, zastanawiając się, czy słusznie doszukuję się dwuznaczności w tym sformułowaniu, po czym trzema szybkimi ruchami języka zlizałem nadzienie z celofanu („Zakłamanie tak zwanych dobrych obyczajów” osiągnęło właśnie pierwszą pozycję na liście bestsellerów Timesa). - Pokażesz mi któryś ze swoich bzdetów? - Są do niczego. - Jak wszystkie bzdety. - Moje są jeszcze gorsze. - Proszę. Tym razem na wyrazistej twarzy Martiny zagościło odrobinę zniecierpliwione rozbawienie. - Nie wydaje ci się, że między nami narasta coś w rodzaju erotycznego napięcia? - Istotnie. Sięgnęła do torebki, wyjęła złożoną we czworo kartkę papieru maszynowego i podała mija z zakłopotanym uśmiechem. U góry strony znajdował się wierszyk walentynkowy: Całkiem mi się podobasz, Nie duża jesteś, nie mała, A jeśli mnie pokochasz, To wiedz, żeś tego chciała. Niżej były życzenia urodzinowe: Nawet róże umrzeć muszą, Mały fiołek też kiedyś skona. Z każdym dniem mniej czasu zostaje - Ciesz się światem, nim życia dokonasz. - Nie robię sobie złudzeń, że uda mi się zarobić na życie tą twórczością - powiedziała Martina. Z pewnością nie minęła się z prawdą, choć wybrała najłagodniejsze z możliwych sformułowań. - Tak naprawdę chciałabym zająć się pisaniem przemówień dla polityków. Niewiele brakowało, żeby deputowany z naszej dzielnicy zlecił mi poprowadzenie swojej kampanii wyborczej. „Zimny typ, ale zawsze dopnie celu”, taki wymyśliłam mu slogan. Niestety, ostatecznie dał tę robotę swojej dziewczynie. Co myślisz o moich wierszach? - Są okropne. - Zamierzam je spalić. Kolejna cząstka pomarańczy zniknęła w oszałamiających ustach. - Nie rób tego. Chciałbym je zatrzymać. - Naprawdę? Dlaczego? - Ponieważ sądzę, że jeszcze coś dopiszesz. - Z kieszeni na piersi wyjąłem wieczne pióro („Firma Paradoks uprzejmie informuje, że nasze produkty często wylewają, powodując trwałe zabrudzenia odzieży”). - Na przykład parę informacji, które pozwolą mi cię odnaleźć. - Żebyśmy mogli spółkować? - Ta myśl trochę mnie przeraża. - Wiesz co? Jesteś nawet w miarę atrakcyjny - powiedziała Martina, biorąc ode mnie pióro. Istotnie. Największe wrażenie robią krzaczaste brwi, wywołujące podświadome skojarzenia z jakimś silnym drapieżnym ssakiem, na przykład lwem, niedźwiedziem albo wilkiem, choć prosty nos i kwadratowa szczęka także są w niezłym gatunku. Dopiero broda, spiczasta, z niepoważnym dołeczkiem, zawsze pokryta rzadką szczeciną, zakłóca ogólne wrażenie harmonii. - Ostrzegam cię, Jack: nie rozstaję się z moim smith and wessonem. - Okrągłymi literami napisała u dołu strony imię, nazwisko, adres i numer telefonu. - Może cię spotkać przykra niespodzianka, jeśli spróbujesz zrobić cokolwiek wbrew mojej woli. Strząsnąłem okruch ciasta ze słowa „dokonasz”. - To zabawne, ale w tym wierszyku otarłaś się o kłamstwo. Przecież róże nie umierają, tylko... - Więdną. - Na twoim miejscu, Martino, nie wystawiałbym tak lekkomyślnie na próbę mojego poczucia zdrowego rozsądku. - Na moim miejscu, Jack, robiłbyś dokładnie to samo co ja, bo byłbyś mną. Gdybyś robił coś innego, znaczyłoby to, że jesteś kimś innym. - Masz rację - odparłem, chowając do kieszeni żałosną próbkę zdolności poetyckich Martiny Coventry. Plac Galileusza był zakorkowany. Sądząc po liczbie stłoczonych pojazdów, istniały niewielkie szansę na to, by przejazd potrwał mniej niż dwadzieścia minut. Włączyłem radio zainstalowane w moim plymoucie (model „w miarę przyzwoity”) i zacząłem odliczanie. Osiemnasta Ulica... Dziewiętnasta Ulica... Dwudziesta... „...fakt, że niedawno przyjąłem łapówkę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów, w niczym nie pomniejsza moich osiągnięć, do których w pierwszym rzędzie zaliczyłbym...” Dwudziesta Piąta Ulica, Dwudziesta Szósta, Dwudziesta Siódma... „...bo chociaż w ten sposób istotnie marnotrawimy ogromną ilość protein, która mogłaby przynajmniej częściowo i na pewien czas rozwiązać dręczące naszą planetę problemy żywnościowe, to jednak psychologowie ponad wszelką wątpliwość dowiedli, że psy i koty wywierają dobroczynny...” Trzydziesta, Trzydziesta Pierwsza... „...z powodu nadmiernej ilości cukru dodawanych do naszych odżywek dla dzieci, w związku z czym z prawdziwą przyjemnością informujemy, iż...” Nareszcie! Muzeum Wittgensteina: jednopiętrowy budynek z cegły zbudowany wokół obszernego wybetonowanego dziedzińca, sąsiadujący od północy z koszarami Oddziałów Pacyfikacyjnych, od południa zaś z kawiarnią Pod Cuchnącym Psem. Strażnik - młody, krótko ostrzyżony mężczyzna o wspaniałym uzębieniu, z elektryczną pałką przytroczoną do pasa - machnięciem ręki dał mi znak, że mogę wjechać w bramę. Skierowałem się prosto na parking. Rzecz jasna na moim stałym miejscu rozpierał się już ford (model „dość sensowny”) Derricka Popesa z Sekcji Egipskiej, w związku z czym musiałem pojechać aż do głównej spalarki i zaparkować przy zsypie na węgiel. „Wykorzystaj atawistyczne skłonności z korzyścią dla społeczeństwa! Wstąp do marines! Ukierunkuj wrodzoną agresję...” Wyłączyłem radio, zaraz potem to samo zrobiłem z silnikiem. Jak wyglądało życie w Epoce Kłamstw? W jaki sposób ludzki umysł radził sobie ze światem, w którym politycy łgali, specjaliści od reklamy wciskali ciemnotę, duchowni zmyślali niestworzone rzeczy, kobiety nosiły makijaż a słowo „miłość” było na ustach wszystkich? W jaki sposób ludzkość przetrwała okres, o którym wszyscy uczyliśmy się z podręczników, te koszmarne stulecia fałszywych nakazów, bzdurnych wierzeń, bezsensownych obyczajów? Doprawdy nie miałem pojęcia. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Święty Mikołaj, Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków, Jaś i Małgosia, bocian przynoszący dzieci... Odrażające. - Spóźniłeś się - zauważył kustosz, łysy ł krępy Arnold Cook, kiedy wszedłem do budynku. - Duży ruch, co? - Właśnie. - Wsunąłem kartę w szczelinę zegara, poczułem lekkie szarpnięcie, kiedy mechanizm unieśmiertelnił moją opieszałość. - Zderzak w zderzak. - Co pewien czas, wcale nie tak rzadko, każdy z nas odczuwa pokusę przeciwstawienia się wewnętrznemu nakazowi zmuszającemu do mówienia całej prawdy, ale tępy, pulsujący ból głowy szybko doprowadza nas do porządku. Gdybyśmy go zignorowali, przerodziłby się w psychosomatyczną eksplozję, która rozsadziłaby czaszkę. - Straciłem też sporo czasu, żeby zdobyć adres pewnej młodej kobiety. - Masz nadzieję odbyć z nią stosunek? - zapytał Cook, podążając za mną do szatni. Choć było jeszcze wcześnie, zdążył się już spocić i wydzielał zapach kojarzący mi się - o czym poinformowałem go kiedyś po uporaniu się ze szczególnie wyczerpującym zadaniem - z kuwetą naszego kota. Spośród drelichowych kombinezonów wybrałem najbardziej zbliżony do mnie rozmiarami. - Cudzołóstwo to rodzaj oszustwa - przypomniałem kuratorowi. - Tak samo jak wierność - odparł. - Na swój sposób, ma się rozumieć. - Ma się rozumieć - potwierdziłem, zapinając kombinezon. Zaraz potem zagłębiłem się w labirynt mrocznych, pokrytych grubą warstwą kurzu korytarzy, by bez najmniejszego trudu odnaleźć drogę do mojego warsztatu. Było w nim bardzo ciasno. Jak zwykle, obiekty przeznaczone do krytycznej oceny należały do dwóch niemal równych liczebnie kategorii: autentycznych objets d’artifice, odnalezionych przez archeologów, oraz żałosnych naśladownictw wykonywanych przez malkontentów, tak zwanych „obłudników”, ukrywających się w trzewiach miasta. Na każdy starogrecki posąg przypadała jedna nieudolna kopia, na każdego autentycznego Cezanne’a jedna beznadziejna imitacja, na każdą osiemnastowieczną powieść jeden tom wypełniony grafomańskim bełkotem. Obłudnicy. Nawet teraz, po wszystkim, co przeszedłem, na dźwięk tego słowa czuję zimny dreszcz i mrowienie w kościach. Obłudnicy: wewnętrzny wróg Veritas, oszpecający jego ściany napisami i malunkami, zaśmiecający jego powietrze piosenkami oraz, wbrew surowym zakazom, urządzający na jego wiekowych ulicach przedstawienia sztuk Sofoklesa, Szekspira, Ibsena i George’a Bernarda Shaw, pospiesznie, byle jak, żeby wykrzyczeć jak najwięcej tekstu, zanim zjawi się Oddział Pacyfikacyjny i zagoni wyjętych spod prawa aktorów z powrotem do ich plugawych kryjówek. Tylko jeden jedyny raz udało się schwytać żywego obłudnika, ale funkcjonariusze pokpili sprawę, gdyż zatłukli kobietę na śmierć, w związku z czym nie udało się zadać jej kluczowego pytania: Jak możecie mówić kłamstwa, nie tracąc przy tym zmysłów? Właśnie: jak? W mojej pracy najbardziej podobało mi się to, że dawała zajęcie nie tylko rękom, ale także głowie. To prawda, sam fizyczny akt dekonstrukcji wymagał niewielkiego wkładu intelektualnego, lecz wcześniej trzeba było zdrowo pomyśleć, aby ocenić, czy przedmiot, który wziąłeś na warsztat - wszystko jedno, oryginał czy podróbka - stanowi zagrożenie dla dobra publicznego. Stanąłem przed klasycznym okazem szkodliwego fałszu zatytułowanym „Nike z Samotraki”. Kłamstwo? Oczywiście. Te skrzydła... Patrząc na posąg, czułem, jak chwytają mnie mdłości. Nic dziwnego, że Platon zabronił artystom i dramaturgom wstępu do swej hipotetycznej utopii. Nazwał ich „odszczepieńcami nie przestrzegającymi praw Natury”. SZTUKA TO KŁAMSTWO, przypominały nam plakaty w Parku Roztropności. Prawda nie zawsze jest pięknem, ale może nim być. W drugą stronę to po prostu nie działa. Rozpostarłem na betonowej posadzce płachtę z grubego płótna, niczym jakiś cierpiący na agorafobię wycieczkowicz, przygotowujący się do pikniku pod dachem, i wziąłem do ręki młotek numer 7. Nike dotarła do mnie bez głowy; wystarczyło kilka silnych uderzeń, by straciła także skrzydła. Siła mojej krytyki była miażdżąca: na płachtę posypały się bezkształtne kawałki marmuru, będące jeszcze niedawno fragmentami posągu, jego piersiami, biodrami, nogami. Cuchnąłem potem, zaschło mi w ustach. Niełatwo jest być krytykiem sztuki. To ciężkie i wyczerpujące zajęcie. Należał mi się odpoczynek. W pakamerze znalazłem na stole krótką wiadomość: Szanowny panie Sperry! Jak może Pan sobie przypomina, w zeszły piątek zgodził się pan napisać list w mojej sprawie. Byłoby wspaniale, gdyby pan Cook otrzymał go jeszcze w tym tygodniu. Z dość szczerymi wyrazami szacunku Stanley Marcus Zdjąłem kubek z półki, nasypałem czubatą łyżkę kawy Donaldsona („zdatna do picia”, mój ulubiony gatunek), dolałem wrzątku z czajnika, po czym zacząłem układać w myślach list z rekomendacjami dla Stanleya. Pracował w moim dziale już od ponad roku, obsługując kilkunastu krytyków; ostrzył nam siekiery, dowoził butle z gazami technicznymi, sprzątał warsztaty oraz pomieszczenia socjalne. Teraz liczył na promocję. „Wydaje mi się, że Stanley dałby sobie radę z obsługą głównej spalarni. Rzecz jasna, ma umysłowość wołu roboczego i ponad wszelką wątpliwość jest lizusem, ale te cechy nie powinny przeszkadzać mu przy wypełnianiu obowiązków. Często również psuje powietrze, lecz wątpię, by miało to niekorzystny wpływ na...” Mój błądzący wzrok spoczął na ściennym kalendarzu, dodatku do miesięcznika „Nie ma na co patrzeć” - i całe szczęście, bo jak nic zapomniałbym o spotkaniu z żoną. „Helena, lunch o 13.00, Marny Koktajl” napisałem kilka dni temu w kratce przeznaczonej dla dziewiątego lipca. Marny Koktajl mieścił się przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy; podawali tam wspaniałe kanapki rybne, rewelacyjne sałatki oraz dość nędzne koktajle. Z lśniącej fotografii spoglądała na mnie miss lipca - Wendy Warren, jak wynikało z informacji zamieszczonych w metryczce. „Wendy jest intelektualistką, co udowodniła ponad wszelką wątpliwość, wypowiadając się na temat uczestnictwa w naszej sesji zdjęciowej. »To beznadziejne, a zarazem podniecające, upokarzające, a zarazem fascynujące. Mimo wszystko, gdyby nie te pięć tysięcy dolarów, na pewno bym się nie zgodziła«. Kiedy dowiedzieliśmy się ojej uzdolnieniach - pierwsze miejsce w Międzydzielnicowym Turnieju Szachowym, i tak dalej - niewiele brakowało, żebyśmy z niej zrezygnowali. Jednak po namyśle doszliśmy do wniosku, że znajdzie się wśród was wielu, którzy z przyjemnością pomasturbują się, patrząc na...” Dobra, stara Wendy. Poczułem wyraźne drgnięcie mego hipotetycznego id... i w tej samej chwili uświadomiłem sobie, jak przyjemnie byłoby popatrzeć na słowa skreślone ręką Martiny Coventry, wyobrażając sobie, iż te wszystkie krągłości i zawijasy mają swoje odpowiedniki w pełnych kształtach jej rubensowskiego ciała. Pociągnąłem spory łyk kawy, wyjąłem z kieszeni kartkę z rymowankami Martiny i rozpostarłem ją na biurku. Wiersze nadal były okropne, ale w podpisie istotnie dało się dopatrzeć swoistego erotyzmu. Szczególnie podniecił mnie kształt liter układających się w adres i numer telefonu: „Lackluster 7, Dzielnica Kartezjusza, tel. 610-400”. Nagle coś zwróciło moją uwagę: siatka płytkich zagłębień w papierze, dokładnie pomiędzy walentynkową dedykacją a życzeniami urodzinowymi. Dopiero po chwili zrozumiałem, iż jest to odbicie jednego z wcześniejszych, twórczych spazmów Martiny. Zaintrygowany, chwyciłem ołówek i począłem delikatnie zamazywać poznaczoną wgłębieniami przestrzeń. Niewidoczne do tej pory słowa i zdania zaczęły wyłaniać się z niebytu, jak obraz na naświetlonym papierze fotograficznym zanurzonym w wywoływaczu. Kilkanaście sekund później mym oczom ukazał się cały utwór, przyprawiając mnie o stan bliski szaleńczej euforii połączonej z przerażeniem i załamaniem nerwowym. Kłamstwa. Makabryczne, poetyckie kłamstwa. Napisane ręką Martiny Cmentry. Ukrywam skrzydła w mrocznej głębi duszy, Piękne, szelestem lotek dzielne. A kiedy świat na chwile odwróci oczy Przypinam je i w niebo lecę. Pot wystąpił mi wielkimi kroplami na czole i rękach. Skrzydła! Przecież Martina nie ma skrzydeł. Nikt ich nie ma. Za kogo ona się uważa - za Nike z Samotraki? Jeśli zgodzimy się na skrzydła, to równie dobrze możemy potwierdzić istnienie Świętego Mikołaja i Alicji Lewisa Carrolla. Co się natomiast tyczy duszy, tego podejrzanego tworu... A może to tylko wzrok spłatał mi paskudnego figla? Postanowiłem przeczytać wiersz na głos. Usłyszeć znaczy uwierzyć. Jeśli te zdumiewające słowa dotrą do mojego mózgu za pośrednictwem uszu, uzyskam niezaprzeczalne potwierdzenie ich istnienia. - „Ukrywam skrzydła...” - zacząłem ochrypłym szeptem, ale nie mogłem mówić dalej. Ogarnął mnie paraliżujący lęk, a wraz z nim ból głowy tak silny, że niewiele brakowało a straciłbym przytomność. Zareagowałem tak, jak nakazywał mi instynkt krytyka: chwyciłem kartkę z wierszem Martiny, wybiegłem z muzeum i popędziłem na drugą stronę dziedzińca, do głównej spalarni. Zamierzałem wrzucić wymięty papier do paleniska, gdzie nie dalej jak poprzedniego dnia zdekonstruowałem kilka książek o reinkarnacji oraz ostatnie dwieście egzemplarzy „Poradnika uzdrowiciela”. Nagle stanąłem jak wryty. Czyżbym naprawdę chciał usunąć Martinę Coventry z mego życia? Czyżbym naprawdę pragnął oddać na pastwę płomieni jedyny ślad, po którym mogłem ją odnaleźć? Nie. Po stokroć nie. Wpatrzyłem się w jej adres i numer telefonu, starając się utrwalić je w pamięci. W jaki sposób mogła mówić kłamstwa i nie oszaleć? Jak to możliwe? 610-400. Bardzo łatwe. Na szóste urodziny kupiliśmy Toby’emu dziesięciobiegowy rower, ale minęły cztery miesiące, zanim udało mi się go zmontować, a potem nasz syn i tak prawie z niego nie korzystał, więc całe przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem - jedno wielkie zero, albo nawet dwa. 6... 1... 0... 4... 0... 0. Dopiero teraz wyprostowałem palce, pozwalając, by kartka z wierszem poszybowała w płomienie, gdzie dołączyła do poematów Homera, dramatów Racine’a, powieści Dickensa oraz pseudonaukowych bredni zamieszczanych w „Poradniku uzdrowiciela”. - Wprost trudno w to uwierzyć - powiedziałem do Heleny, kiedy siedzieliśmy już w Marnym Koktajlu i pochłanialiśmy potrawę dnia, czyli KANAPKĘ Z MIĘSEM ZAMORDOWANEJ KROWY, ZWIĘDŁĄ SAŁATĄ, DO TEGO FRYTKI SMAŻONE NA OLEJU O WYSOKIEJ ZAWARTOŚCI CHOLESTEROLU, WSZYSTKO ZA W MIARĘ ROZSĄDNĄ CENĘ 5 DOLARÓW I 99 CENTÓW. - Cztery godziny temu jadłem śniadanie w towarzystwie obłudnika, a raczej obłudniczki. Mogłem nawet dotknąć ją ręką. - Ale tego nie zrobiłeś - odparła Helena raczej z obawą niż z niewzruszoną pewnością. Zsunęła przeciwsłoneczne okulary nad czoło, ku gęstej strzesze siwiejących, potarganych wiatrem włosów, by dokładnie przyjrzeć się mojej twarzy. - Nie. - To na pewno była obłudniczka? - Na pewno. To znaczy, tak mi się przynajmniej wydaje. Moja żona przez chwilę w milczeniu spoglądała mi prosto w oczy. Listek sałaty sterczał spomiędzy jej warg jak zielony język. - Nie dajmy się ponieść emocjom - powiedziała wreszcie. Nie dajmy się ponieść emocjom. Tak brzmiało życiowe credo Heleny. Spokojnie można by wyryć te słowa na jej nagrobku. Poświęciła całe życie temu, by nie dać się ponieść emocjom: w pracy zawodowej, w łóżku, wszędzie. Przypuszczam, że ten nadzwyczajny spokój miał jakiś związek z jej zajęciem; jako redaktor naczelny rozprowadzanej w dzielnicowym supermarkecie gazetki „Zdrowy rozsądek” od dziesięciu lat ocierała się o tematy („Badania laboratoryjne nie potwierdzają leczniczych właściwości nowego środka przeciwko artretyzmowi”; „Rzekomy yeti okazał się schizofrenikiem w sztucznym futrze”; „Kolejne dowody obalające tezę o istnieniu zdolności parapsychicznych”), które po prostu musiały napełnić ją daleko posuniętym sceptycyzmem. - Masz jakieś lepsze wytłumaczenie, rzekomo najdroższa? - zapytałem. - Mogła znaleźć tę kartkę na ulicy, niezbyt cenny skarbie. - Zawsze uważałem ją za piękną kobietę. Miała wielkie oczy o łagodnym spojrzeniu i miękkie pełne policzki, których wprost chciało się dotknąć. - Wiersz mógł napisać ktoś inny. - To był jej charakter pisma. Helena odgryzła kolejny kawałek zamordowanej krowy. - Pozwól, że zabawię się w zgaduj-zgadulę: podała ci nazwisko i adres, prawda? - Owszem. Napisała wszystko na tej samej kartce. - Powiedziała może, że chce z tobą kopulować? - Tylko dała mi to zrozumienia. - W takim razie, może ty powiedziałeś jej coś takiego? - Owszem. - Zrobisz to? - Nie wiem - odparłem, zlizując tłuszcz z frytki. - Mam nadzieję, że tak, a jednocześnie trochę się boję. Sama wiesz, jak to jest... Byłoby mi przykro, gdybym cię zranił - dodałem. Oczy Heleny pociemniały i zwęziły się do rozmiarów otworów strzelniczych w wieżyczce bojowego wozu piechoty. - Ja także mam w tej sprawie mieszane uczucia. Cząstka mnie chce, żebyś oddał tę kobietę w ręce funkcjonariuszy z Oddziału Pacyfikacyjnego, dzięki czemu na zawsze zniknęłaby z naszego życia. Jednak z drugiej strony, jako kobieta darząca cię dość ciepłymi uczuciami, zdaję sobie sprawę, że byłaby to głupota, bo jeśli ta obłudniczka zorientuje się, że policja jest na jej tropie, szybko się domyśli, kto jest za to odpowiedzialny. Ci ludzie to podobno bezlitośni fanatycy, a w ich szeregach jest wielu zabójców. - Oraz terrorystów i najróżniejszych szaleńców - dodałem. - Chcesz, żebym spalił tę kartkę? - Tak. - Już to zrobiłem. Moja żona uśmiechnęła się. W Veritas nikt nie zadaje pytań w rodzaju: Naprawdę? Nie żartujesz? Mówisz serio? Przełknęła ostatni kawałek krowy, po czym oświadczyła: - Jesteś trochę lepszy, niż myślałam. Pozostała część godzinnej przerwy upłynęła nam na tradycyjnych małżeńskich sprzeczkach i utarczkach. Helena i ja uwielbialiśmy się kłócić. Ona, zresztą całkowicie zgodnie z prawdą, stwierdziła, że moje erekcje stają się coraz bardziej krótkotrwałe, ja z całą szczerością poinformowałem ją, że obrzydliwie mlaska przy jedzeniu. Ona powiedziała wprost, że nie ma najmniejszego zamiaru współfinansować prezentu z okazji mającego się odbyć w sobotę Wypalania Connie - bądź co bądź, Connie nie jest jej siostrzenicą, tylko moją; ja stwierdziłem, że wcale jej o to nie proszę, bo wiem, że wybrałaby coś niedrogiego, tandetnego i bezsensownego, by w ten sposób po raz kolejny dać dowód pogardy, jaką żywi wobec mojej siostry. W ten sposób spędziliśmy czas aż do deseru, podskubując się jak myszy, strzelając do siebie zza węgła jak snajperzy. Co za przyjemność, co za wspaniała, patologiczna przyjemność! Pod koniec posiłku Helena wyjęła z torebki arkusz podziurkowanego po bokach, komputerowego papieru, pokrytego kropkowanym pismem drukarki. - Dostaliśmy to dziś przed południem - wyjaśniła. - Toby zastał ugryziony przez jakiegoś królika. - Proszę? Przez królika? Co ty wygadujesz? - Na pewno zdążył już zapomnieć o całej sprawie. - Ugryziony? Ralph Kitto Zastępca Kierownika Obozu Hartującego dla Dzieci skr. poczt. 145 Dzielnica Kanta Państwo Sperry! Jak zapewne Państwo wiecie, wasz syn co noc zakrada się do spiżarni, by uwolnić zwierzęta, które daty się zwabić do pułapki na szczury. Wczoraj, kierując się trudnym do racjonalnego wyjaśnienia współczuciem, uczynił to po raz kolejny i został zaatakowany przez rzadko spotykany okaz zwierzęcia zwanego królikiem Hoba. Natychmiast opatrzyliśmy ranę i upewniliśmy się, że Wasz syn otrzymał niedawno szczepionkę przeciwtężcową. Mimo to na wszelki wypadek poddaliśmy zwierzę kwarantannie. Z niewielką przykrością donoszę, że dziś rano królik zdechł. Natychmiast zamroziliśmy ciało i przesłaliśmy je do Instytutu Epidemiologicznego Krafta. Tamtejsi lekarze skontaktują się z Państwem, gdyby odkryli coś niepokojącego, choć przypuszczam, że i tak zaczęliście się już niepokoić. Z umiarkowanymi wyrazami szacunku Ralph Kitto - Dlaczego od razu mi tego nie pokazałaś? Helena wzruszyła ramionami. - Nie ma się czym przejmować. Spokojna, opanowana Helena. Czasem zastanawiałem się, czy ona choć trochę lubi Toby’ego. - A nie zastanawia cię fakt śmierci królika? - Może był po prostu stary. Zacisnąłem zęby. Myśl o cierpieniu Toby’ego napełniła mnie głębokim niepokojem. Nie chodziło mi wcale o fizyczny ból - to akurat mogło mu wyjść na dobre, przygotowując do operacji Wypalania - lecz o cierpienie psychiczne, jakie z pewnością stało się jego udziałem. Mój syn zawsze podchodził do świata z wyciągniętymi rękami i otwartym sercem, a teraz ten świat ugryzł go. - Jest coś, o czym powinienem ci powiedzieć - zwróciłem się do żony. - Przed spaleniem kartki z wierszem Martiny zapamiętałem jej adres i numer telefonu. Helena skrzywiła się, jakby poczuła nieprzyjemny zapach. - Twoje zachowanie coraz częściej nasuwa mi nieprzyjemne skojarzenia, w których istotną rolę odgrywają narządy wydalnicze ludzkiego ciała. Doprawdy, Jack, czasem zastanawiam się, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na małżeństwo! - Ja też się nad tym czasem zastanawiam. Wolałbym, żeby ten królik wciąż żył. - Daj spokój królikowi. Mówiliśmy o tym, dlaczego wyszłam za ciebie za mąż. - Wyszłaś za mnie - odparłem zgodnie z prawdą - ponieważ byłem twoją ostatnią szansą. DWA Sobota: świnie mają skrzydła, psy potrafią mówić, pieniądze rosną na drzewach... Doskonale znana każdemu z nas litania przewijała się uparcie przez mój mózg, tak jak za każdym razem, kiedy któreś z moich siostrzeńców i siostrzenic miało poddać się operacji Wypalania. Kamienie żyją, koty uciekają przed myszami... Dziesięć kłamstw, dekalog fałszu, ukryty głęboko pod fundamentami miasta niczym smok strzegący zakopanego skarbu. Sól jest słodka, papież jest Żydem... I nagle jest już po wszystkim, nagle dziecko przekracza niewidzialną granicę, zrzuca grzeszny strój młodości i otula się niewinnością wieku dojrzałego. Staje się dorosłe. Tego ranka zaraz po obudzeniu zerwałem się z łóżka, odrzuciwszy gwałtownie kołdrę, jakby tylko ona oddzielała mnie od rzeczywistości. Po przeciwnej stronie pokoju moja żona spała spokojnie, obojętna na smutne prawdy świata, na jego martwe króliki. Od początku małżeństwa sypialiśmy osobno, współżyliśmy zaś na podłodze między łóżkami, na wąskim skrawku neutralnego terytorium, w naszej rodzinnej Genewie. Ziewając rozdzierająco, wszedłem do kabiny prysznicowej; ciepła woda trysnęła silnym strumieniem, jak tylko sensory wyczuły moją obecność. Włączył się też telewizor. O tej porze nadawano program „Trzeba jakoś przeżyć kolejny dzień”. Lekko skrzywiony wiceminister imperializmu - przypuszczalnie ze względu na silne oświetlenie studia - omawiał rosnące zaangażowanie Veritas w hegeliańską wojnę domową. - Do tej pory straciło życie ponad cztery tysiące naszych żołnierzy - zauważył dziennikarz prowadzący program. - Istotnie, ponieśliśmy ogromne straty, w dodatku nie osiągając żadnych korzyści - przyznał ochoczo dostojnik. - Naszej polityki nie da się uzasadnić w żaden racjonalny sposób, w związku z czym musimy powoływać się na rzekome zagrożenie naszych narodowych interesów oraz inne bzdury. Wyszedłem spod prysznica i na golasa wróciłem cło sypialni. Ma się rozumieć, sama koncepcja ubrania zawiera element oszustwa, ale nagość także stanowi coś w rodzaju prowokacji, obiecując więcej, niż można później otrzymać. Ubrałem się. Nic nieszczerego: bielizna, koszula bez kołnierzyka, szara marynarka z usuniętymi klapami. Nasze mieszkanie było równie skromne, urządzone wyłącznie z myślą o funkcjonalności. Przyjaciele kupowali zasłony, firanki i dywany; my byliśmy patriotami. Przy windzie poczułem smród moczu. Wielka szkoda, że niektórzy ludzie opacznie rozumieli treść plakatów rozwieszonych w ogólnie dostępnych noclegowniach (PRYWATNOŚĆ TO KŁAMSTWO - identyczny napis migotał na wielkiej tablicy świetlnej przy Placu Woltera) i w ogóle nie korzystali z toalet. Czyżby nigdy nie słyszeli o czymś takim jak higiena? Higiena była całkowicie w porządku. Zjechałem na parter, przeszedłem przez główny hol i dałem się połknąć obrotowym drzwiom, które wypluły mnie na ulicę, w gęste, zapylone powietrze Veritas. Mój pokryty grubą warstwą brudu plymouth stał przy krawężniku po drugiej stronie ulicy. Podobno kiedyś, dawno temu, nigdy nie można było mieć pewności, czy zastanie się samochód w nienaruszonym stanie, ani czy w ogóle znajdzie się go tam, gdzie go się zostawiło. O skali panującej wówczas nieuczciwości najlepiej świadczy fakt, że silnik uruchamiało się za pomocą specjalnego kluczyka! Przemknąłem obok utrzymanych w stylu dostojnego funkcjonalizmu wież ratusza i tuż przed południem dotarłem do dzielnicy handlowej. Ku memu zadowoleniu udało mi się zaparkować wóz dokładnie naprzeciwko Raczej Drogiego Sklepu z Zabawkami. Natychmiast skarciłem się w myślach: radość z tak błahego powodu jest nieuzasadniona, zadowolenie pozbawione sensu. - Ależ z pana przystojniak! - wykrzyknęła sprzedawczyni o ptasiej twarzy, jak tylko wszedłem do Raczej Drogiego Sklepu. Pod sufitem wisiało mnóstwo marionetek, przypominających ofiary masowego linczu. - Z wyjątkiem tego podbródka, ma się rozumieć. - Pani też ma całkiem niezłe ciało - odparłem, mierząc ją uważnym spojrzeniem. Pod cienką bawełnianą bluzką z nadrukiem Uniwersytetu Bertranda Russella wyraźnie odznaczały się sterczące piersi. - Gdyby nie ten nos... - dodałem z żalem w głosie. Naprawdę niełatwo być dobrym obywatelem. Sprzedawczyni dotknęła palcem mojej obrączki i spojrzała na mnie spode łba. - Czego pan chce? Szuka pan prezentu dla młodszej siostry swojej kochanki? - Moja siostrzenica ma dziś Wypalanie. - A pan oczywiście czekał do ostatniej chwili z kupnem upominku? - Zgadza się. - Ostatnio ludzie chętnie kupują wrotki. W ubiegłym miesiącu sprzedaliśmy piętnaście par, z czego trzy już zwrócono, bo miały fabryczne usterki. - Mogą być wrotki. Podążyłem za nią wśród stert rękawic baseballowych i pluszowych zwierzaków, aż wreszcie dotarliśmy do stojaka z wrotkami. Wszystkie były najnowszego typu: sześciokołowe, z miniaturowymi silniczkami odrzutowymi. - Mniej więcej w co dziesiątej parze pękają sznurowadła - poinformowała mnie ekspedientka. - W kwietniu eksplodował jeden z silniczków... Może widział pan w telewizji? Wie pan, co się stało z tą dziewczynką? Rzuciło nią o ścianę, roztrzaskała sobie czaszkę i umarła. - Wydaje mi się, że najładniejsze są te żółte - powiedziałem, zdejmując ze stojaka wrotki w kolorze Nie Najgorszej Margaryny „Mamuśka”. - Będą pasowały na każdą stopę? - Mniej więcej. - Kosztują tyle samo co wszędzie? - U Marquanda takie same można kupić o dwa dolary taniej. - Nie mam czasu. Proszę zapakować. - Chętnie, ale pakowanie to moja najsłabsza strona. - Nie szkodzi. Obiecałem Glorii, że przędę nie tylko na przyjęcie, ale zjawię się także na samo Wypalanie, aby podnieść Connie na duchu. Zazwyczaj świadkami operacji są oboje rodzice, ale oczywiście ten beznadziejny Peter Raymond nie chciał zawracać sobie tym głowy. - Widywałam aligatory, które są lepszymi ojcami od ciebie - powtarzała często Helena memu byłemu szwagrowi. W każdej dzielnicy można było znaleźć szpital przeprowadzający operacje Wypalania, ale Gloria wybrała najlepszy, Instytut Weteranów w Dzielnicy Spinozy, ponury gmach z pociemniałych cegieł górujący nad Mostem Giordana Bruna. Zaraz po wejściu do głównego holu ujrzałem spory tłumek dziesięciolatków. Poczułem się tak, jakbym był nie w szpitalu, lecz na peronie dworca kolejowego; dziewczynki pozbijały się w ciasne rozgadane gromadki, chłopcy biegali wśród wielkich donic z palmami, strzelając do siebie z wyimaginowanych pistoletów i udając, że wcale nie boją się tego, co już niebawem miało nastąpić. Z nieudolnie zapakowanymi wrotkami pod pachą udałem się na pierwsze piętro. UWAGA: KONSERWATOR WIND W TYM BUDYNKU NIENAWIDZI SWOJEJ PRACY DYREKCJA SZPITALA NIE PONOSI ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA EWENTUALNE WYPADKI. KORZYSTANIE Z WINDY WYŁĄCZNIE NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ PASAŻERÓW. Moja siostrzenica siedziała już w przeszklonej celi, ubrana w zielony kitel i przywiązana do krzesła skórzanymi paskami. Jedną elektrodę przyczepiono jej do lewego ramienia, drugą do prawej nogi. Czarne kable łączące elektrody z miedzianymi końcówkami transformatora wiły się po podłodze niczym nici pozostawione przez jakiegoś gigantycznego, obrzydliwego pająka, który z pewnością wzbudziłby zachwyt Toby’ego. Connie przywitała mnie dzielnym uśmiechem, ja zaś pokazałem jej paczkę z prezentem, w nadziei, że w ten sposób dodam dziewczynce otuchy. Do celi wszedł nieduży lekarz o anielskiej twarzy, w fartuchu, z tabliczką z nazwiskiem MERRICK przypiętą do piersi, i nałożył na głowę mojej siostrzenicy miedziany hełm. Pokazałem jej uniesiony kciuk. Niedługo będzie po wszystkim, maleńka: śnieg jest gorący, trawa fioletowa, i tak dalej. - Dziękuję, że przyszedłeś - powiedziała Gloria, biorąc mnie pod rękę i prowadząc do kabiny obserwacyjnej. - Jak tam rodzina? - Toby został ugryziony przez królika. - Przez królika? - Który wkrótce potem zdechł. - Miło mi, że nie tylko ja mam problemy - przyznała. Moja siostra była dość atrakcyjną kobietą - lśniące czarne włosy, świeża cera, podbródek o niebo ładniejszy od mojego - ale tego dnia wyglądała okropnie. Niepewność i lęk zrobiły swoje. Byłem przy tym, jak rozpadło się jej małżeństwo. Siedzieliśmy we trójkę w Porannej Lufie i nagle Gloria zwróciła się do Petera: - Czasem podejrzewam, że utrzymujesz stosunki płciowe z Ellen Lambert. Czy to prawda? Peter powiedział, że tak, to prawda. Gloria nazwała go pierdolonym kutasem. Peter powiedział, że ma rację. Gloria zapytała, kogo jeszcze rżnie. Peter powiedział, że mnóstwo kobiet. Gloria zapytała, dlaczego; może w ten sposób próbuje umocnić ich małżeństwo? Peter powiedział, że nie, że po prostu lubi mieć wytrysk do wnętrza innych kobiet. Merrick pogłaskał Connie po rudej grzywce i dołączył do nas w kabinie obserwacyjnej. - Dzień dobry państwu - przywitał nas tonem, który miał świadczyć o tym, że bycie uprzejmym należy do jego obowiązków. - Jak się macie? - Obchodzi to pana? - zapytała moja siostra. - Tak sobie. - Lekarz spojrzał na mnie. - To pani mąż? - Brat - wyjaśniła Gloria. - Jack Sperry - przedstawiłem się. - Cieszę się, że pan przyszedł, Sperry - powiedział lekarz. - Kiedy przy operacji jest tylko jedna bliska osoba, dzieciak często wpada w katatonię. - Podsunął Glorii formularz. - Wie pani, jakie są zagrożenia? - Coś mi o tym mówili. - Spojrzała na formularz. - Zdaje się, że chodzi o serce i... - Zatrzymanie akcji serca, krwotok mózgowy, niewydolność oddechowa, uszkodzenie nerek - wyrecytował. Gloria złożyła podpis u dołu strony. - Kiedy po raz ostatni zdarzyło się coś takiego? - We wtorek w Szpitalu Miejskim zabili chłopca - odparł Merrick, podchodząc do pulpitu sterowniczego. - Paskudna sprawa, ale w naszym fachu trafia się sporo słabo wyszkolonego personelu. Jak tam, wszyscy gotowi? - Nie bardzo - szepnęła moja siostra. Merrick wcisnął guzik i na monitorze zainstalowanym na wysokości oczu dziewczynki, a także na takim samym w kabinie obserwacyjnej, pojawił się napis: ŚWINIE MAJĄ SKRZYDŁA. Lekarz, Gloria i ja wstrząsnęliśmy się z obrzydzeniem. - Słyszysz mnie, maleńka? - zapytał Merrick do mikrofonu. Connie otworzyła usta i z głośnika dobiegło słabiutkie „tak”. - Widzisz te słowa? - pytał dalej Merrick. Płomieniście czerwone litery trzepotały na ekranie niczym zmęczone motyle. - T-tak. - Kiedy ci powiem, przeczytaj je na głos. - Czy... Czy to będzie bolało? - Nawet bardzo. Przeczytasz te słowa, kiedy każę ci to zrobić? - Boję się. Czy muszę? - Musisz. - Palec Merricka zawisł nad przyciskiem. - Teraz! - Świnie m-mają skrzydła... I tak się zaczęło: łamanie sumienia, naładowana elektrycznością inicjacja. Merrick nacisnął guzik, przez ciało Connie przebiegł prąd. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie. W jej twarzy nie było ani kropli krwi. - Ale to nieprawda! - wykrztusiła. - Przecież świnie... Przypomniałem sobie własne Wypalanie, towarzyszące mu przerażenie, śmiertelny strach. - To prawda, maleńka. Świnie nie mają skrzydeł. - Merrick lekkim muśnięciem palca przesunął potencjometr odrobinę w prawo. Gloria napięła mięśnie. - Dobrze się spisałaś. Podsunął mikrofon Glorii. - Tak jest, Connie - potwierdziła moja siostra. - Oby tak dalej. - To nie w porządku! - poskarżyła się dziewczynka. Na jej czole pokazały się krople potu. - Chcę wrócić do domu! Gloria oddała mikrofon lekarzowi, na ekranie zaś pojawiła się informacja, że ŚNIEG JEST GORĄCY. Zakręciło mi się w głowie. - Teraz, maleńka! Przeczytaj to na głos! - Śnieg jest g-g-gorący... Rozległ się odgłos jak przy uderzeniu pioruna. Connie zawyła przeraźliwie, z jej ust pociekła krew. Podczas mojego Wypalania prawie odgryzłem sobie język. - Ja już nie chcę! - Nie masz wyboru, maleńka. - Przecież śnieg jest zimny! - Łzy połączyły wilgotnymi ścieżkami piegi na policzkach mojej siostrzenicy. - Proszę, niech pan już tego nie robi! - Zimny. Śnieg jest zimny. Oczywiście. Mądra dziewczynka. - Merrick ponownie przesunął potencjometr. - Jesteś gotowa, Connie? KONIE MAJĄ SZEŚĆ NÓG. - Po co to wszystko? Po co?! - Każdy musi przez to przejść. Twoi koledzy, koleżanki... - K-konie m-m-mają... mają... Panie doktorze, przecież konie mają cztery nogi! - Przeczytaj to, co widzisz na ekranie! - Nienawidzę was! Nienawidzę was wszystkich! - Connie!!! Wreszcie wydusiła to z siebie. Bach. Dwieście woltów. Dziewczynka szarpnęła się gwałtownie, z jej ust wypłynęła strużka śliny. - Czy to nie za wiele? - zapytała z niepokojem Gloria. - Chyba zależy pani na tym, by operacja została doprowadzona do końca? - wycedził Merrick. - Mamusiu! Gdzie jest moja mamusia? Gloria wyrwała lekarzowi mikrofon. - Tutaj jestem, kochanie! - Mamusiu, powiedz im, żeby przestali! - Nie mogę, córeczko. Musisz być dzielna. Na monitorach pojawiło się czwarte kłamstwo. Merrick zwiększył napięcie. - Czytaj! - Nie! - Czytaj!!! - Wujku! Wujku, gdzie jesteś? Zaschło mi w gardle, mój żołądek zacisnął się w supeł. - Świetnie sobie radzisz, Connie - powiedziałem do mikrofonu. - Przypuszczam, że spodoba ci się twój prezent. - Zabierz mnie do domu! - Kupiłem ci coś naprawdę ładnego. Twarz dziewczynki przypominała pomarszczonego melona. - Kamienie!... - krzyknęła, rozbryzgując dokoła kropelki różowej śliny. - Kamienie... żyją! Szarpnęła się jak ryba na ościeniu: raz, drugi, trzeci. Na kitlu między nogami pojawiła się ciemna plama moczu, pomimo wykonanej tuż przed operacją lewatywy na podłogę pociekło nieco brązowej, gęstej substancji. - Znakomicie! - Merrick przesunął potencjometr na trzysta woltów. - Koniec coraz bliżej. - Nie! Proszę! Nie! Ja nie chcę! Na usta Connie wystąpiła piana. - Dotarliśmy już prawie do połowy. - PROSZĘ!!! Ekran migotał, Connie kłamała: fałsz za fałszem, wstrząs za wstrząsem, zupełnie jakby do jej układu nerwowego przenikały roje samosterujących pocisków, które następnie pędziły w górę, by eksplodować w mózgu. Moja siostrzenica twierdziła, jakoby koty uciekały przed myszami, pieniądze rosły na drzewach, papież był Żydem, trawa była fioletowa, a sól słodka. Kiedy na ekranie pojawiło się ostatnie kłamstwo, dziewczynka straciła przytomność. Zanim Gloria zdążyła otworzyć usta do krzyku, Merrick był już w przeszklonej celi, pochylał się nad dzieckiem, sprawdzał puls i pracę serca. Poczułem coś w rodzaju niechętnego podziwu; był lekarzem, miał do wykonania zadanie i robił wszystko, żeby się z niego wywiązać. Wystarczyła pojedyncza dawka węglanu amonowego, by Connie otworzyła oczy. Merrick ujął jej głowę w obie ręce, skierował twarzą ku ekranowi, po czym spojrzał w górę, na mnie. - Jest pan gotów? - Słucham? - Kiedy dam panu znak, proszę nacisnąć guzik. Ociągając się położyłem palec na przycisku. - Wolałbym tego nie robić. Była to prawda. Nie miałem powodu, żeby jakoś specjalnie lubić Connie, ale też nie chciałem zadawać jej cierpienia. - Czytaj, Connie - polecił doktor Merrick. - N-n-nie mogę. - Po jej brodzie ściekała ślina wymieszana z krwią. - Wy wszyscy mnie nienawidzicie! Mamusia też! - Lubię cię prawie tak jak samą siebie - zapewniła Gloria córkę, opierając się na moim ramieniu. - Będziesz w miarę zadowolona z przyjęcia, jakie ci urządzimy. - Jeszcze raz, Connie - odezwałem się. - Jeszcze tylko ten jeden raz i staniesz się obywatelką. - Miałem wrażenie, że przycisk jest rozgrzany do czerwoności. - Przyjęcie na pewno się uda. Po policzku dziewczynki stoczyła się samotna łza, pozostawiając taki sam ślad jak któryś z ukochanych ślimaków Toby’ego. Uświadomiłem sobie, że to ostatnia łza w życiu mojej siostrzenicy. Tak właśnie działa Wypalanie: uwalnia cię od wszystkich niepotrzebnych, destrukcyjnych obciążeń: sentymentów, złudzeń, przesądów, łez. - Psy potrafią mówić - powiedziała Connie, a wtedy ja przeszyłem jej serce błyskawicą elektrycznego wyładowania. Przyjęcie było naprawdę całkiem udane; przyszło tylu gości, że wypełnili nie tylko specjalnie przeznaczoną na ten cel salę, ale także część głównego holu. Zjawiły się cztery starsze siostry Connie, jej nauczycielka oraz osiem koleżanek, z których połowa miała już Wypalanie za sobą - jedna przeszła przez to zaledwie dzień wcześniej. Tańczono przy dźwiękach najnowszego przeboju zespołu Uczciwość: Kiedy niebo szarzeje i deszcz padać zaczyna, Chętnie staję przy oknie. Patrzę na krople wody, na to, co wiatr z nimi wyczynia, I śmieję się, bo wcale nie moknę. Dyrekcja szpitala zapewniła przekąski oraz napoje orzeźwiające: skrzynkę Przyzwoitej Oranżady „Olga”, wannę lodów z Marnego Koktajlu oraz blok czekolady wielkości materaca. Zauważyłem, że dziewczęta jedzą pomału i w niewielkich ilościach; znaczna część lodów zdążyła zamienić się w śmietankowo-malinową zupę. Odchudzanie się „na siłę” świadczyło, ma się rozumieć, o zakłamaniu, ale to jeszcze nie powód, żeby być obżartuchem. Podczas ceremonii wręczania prezentów doszło do nieprzyjemnego incydentu. Wśród tradycyjnych śniegowców, książek, parasolek i sweterków znalazła się także makieta lunaparku - nazwano je Szczęśliwym Miejscem - z kolejką górską, po której pędziły miniaturowe wagoniki, ruchomą karuzelą oraz obracającym się dostojnie kołem, niegdyś zwanym diabelskim. Connie zbladła, zachwiała się jakby miała zemdleć, po czym przycisnęła rękę do ust i wybiegła do łazienki. Była to typowa reakcja osoby poddanej niedawno operacji Wypalania: jeszcze co najmniej przez kilkanaście godzin będzie wzdrygała się przed kontaktem ze wszystkim, co ma jakikolwiek związek z elektrycznością. Koleżanka, która przyniosła jej ten prezent, nieduża, rozczochrana dziewczynka imieniem Beth, poczerwieniała ze wstydu. - Powinnam była się domyślić! Czy aby Szczęśliwe Miejsce nie jest kłamstwem? - przemknęło mi przez głowę. Przecież udawało lunapark, którym nie było. - Jestem taka głupia! - jęczała Beth. Nie, wszystko w porządku. Szczęśliwe Miejsce niczego nie udawało; po prostu było miniaturową repliką lunaparku, niczym więcej. Connie wyszła z łazienki, słaniając się na nogach. W wypełnionym do tej pory wrzawą i rozgardiaszem pomieszczeniu zapadła nagła cisza, jakby niespodziewanie przykryła je gruba czapa śniegu, tłumiąc wszelkie odgłosy - nie gorącego śniegu Wypalania, lecz zimnego, ciężkiego od wiedzy o prawdziwym świecie. Ktoś przestąpił niepewnie z nogi na nogę, ktoś odchrząknął nerwowo. Nie ulegało wątpliwości, że zabawa dobiegła końca. - Było nam stosunkowo przyjemnie, Connie - powiedziała jedna z jej koleżanek. Żegnając się z gośćmi, moja siostrzenica uścisnęła każdego serdecznie (każdego z wyjątkiem Alice Lawrence, której najwyraźniej nie lubiła) i podziękowała za przybycie na uroczystość. Doskonale pamiętała, co od kogo dostała. Zachowywała się jak całkiem dorosła mała dama. Jednak ostateczny dowód dorosłości dała wtedy, kiedy przyszła kolej na pożegnanie ze mną. - Trzymaj się, Connie. - Cieszę się, że przyszedłeś, wujku. I bardzo dziękuję za wrotki. Co prawda mam już lepsze i ładniejsze, więc te chyba wymienię na sweterek. Tak, prawdziwa obywatelka. Byłem z niej dumny. Po powrocie do domu stwierdziłem, że mruga światełko w automatycznej sekretarce. Trzy błyśnięcia, przerwa, trzy błyśnięcia, przerwa, trzy błyśnięcia, przerwa, i tak w kółko. Wziąłem z lodówki butelkę Sensownego Piwa „Paul”, zdjąłem kapsel. Trzy błyśnięcia, przerwa. Pociągnąłem spory łyk, zaraz potem jeszcze jeden. Blask chylącego się ku zachodowi słońca wpadał przez kuchenne okno, zalewając podłogę i sprzęty powodzią jaskrawego, pomarańczowego światła; identyczny kolor widzimy wówczas, gdy z zamkniętymi oczami zwrócimy twarz ku słońcu stojącemu w zenicie. Dokończyłem piwo. Trzy błyśnięcia, przerwa, trzy błyśnięcia, przerwa. Niepokojący, przykuwający uwagę sygnał - krzyk strachu, wezwanie o pomoc, nadawane telegrafem optycznym z pokładu tonącego statku. Włączyłem odtwarzanie. Autorem formułki witającej dzwoniące osoby był Toby, on też nagrał ją na taśmę. Moi rodzice, ja i oni, Chętnie pogadamy z tym, kto dzwoni. Powiedz, co cię dręczy, gdy usłyszysz piśniecie, A może odezwiemy się do ciebie przed zaśnięciem. Pisnęło, a zaraz potem rozległ się chrapliwy męski głos: - Nawet dość zabawne. Mniej więcej to, czego można by oczekiwać od siedmiolatka. Mówi doktor Bamford z Instytutu Krafta. Przypuszczam, że rozmawiam z rodzicami Toby’ego Sperry. Właśnie otrzymaliśmy wyniki badań. Wynika z nich, że królik, który ugryzł waszego syna, był nosicielem wirusa choroby Xaviera, bardzo rzadko spotykanej i ogromnie niebezpiecznej. Natychmiast przesłaliśmy okaz doktorowi Prendergorstowi z Centrum Pozornego Leczenia Beznadziejnych Przypadków w Dzielnicy Locke’a. Jeśli macie jakieś pytania, chyba uda mi się zapanować nad irytacją i odpowiedzieć przynajmniej na część z nich, ale od tej pory sprawa znajduje się w gestii Centrum. Piśniecie. - Tu John Prendergorst z Centrum Pozornego Leczenia Beznadziejnych Przypadków. Przypuszczalnie znacie już państwo wstępną diagnozę Bamforda. Mogę potwierdzić, że była słuszna. Proszę zadzwonić do mnie, kiedy uznacie państwo za stosowne, żebyśmy mogli umówić się na rozmowę, choć obawiam się, że żadna, nawet najdłuższa rozmowa niczego tutaj nie zmieni. W chorobie Xaviera rokowania są fatalne. W razie potrzeby służę danymi statystycznymi. Piśniecie. - Cześć, to, ja, Helena. Siedzę w redakcji nad tym artykułem o neuropatologicznych przyczynach stanu zwanego „opętaniem”. Wrócę późno w nocy. W lodówce znajdziesz kurczaka. Zareagowałem natychmiast, instynktownie, nie dając sobie czasu na myślenie. Pobiegłem do gabinetu, złapałem Słownik Wyrazów Obcych i zacząłem gorączkowo przerzucać kartki w poszukiwaniu słowa „fatalny”, którym posłużył się Prendergorst. Nie wiedzieć czemu, byłem pewien, że użył go w jakimś nie znanym mi, przenośnym, łagodnym znaczeniu. fata fatalista fatalistyczny fatalizm fatalny [od lac. fatalis - wyznaczony losem] 1. nieprzyjemny, okropny 2. nieunikniony, pechowy, zgubny fatałach fatałaszki Niemożliwe. Słownik kłamał. Prognoza Prendergorsta była pesymistyczna, ale to jeszcze nie czyniło jej prawdziwą. fatamorgana 1. zjawisko optyczne występujące wskutek załamania i odbicia światła... najczęściej bywa obserwowane na pustyniach... obserwator dostrzega proste lub odwrócone obrazy przedmiotów odległych, niewidocznych lub nie istniejących... W moim rozedrganym umyśle pojawił się obraz: okładka jednego z kilku egzemplarzy „Poradnika uzdrowiciela”, które zdecydowałem się zachować. Numer był monotematyczny, poświęcony psychoneuroimmunologii, ilustracja na okładce przedstawiała zaś dwie promieniujące niezwykłą poświatą ręce dotykające ludzkiego serca. fatamorgana 2. mamidło, urojenie Psychoneuroimmunologia nie jest urojeniem, a przynajmniej nie do końca. Dlatego właśnie postanowiłem ocalić parę egzemplarzy „Poradnika uzdrowiciela”. Nawet przez opary bzdurnych, pseudonaukowych dowodów prześwitywał oczywisty fakt, że działanie umysłu na ciało przynosiło czasem zadziwiające skutki. A więc istniała nadzieja. Tak, nadzieja. Przysiągłem sobie, że przekopię się przez wszystkie banki danych i wydobędę informacje o każdym zarejestrowanym przypadku nagłej remisji, niespodziewanego wyzdrowienia, zaskakującego powrotu do zdrowia. Zajmę się taksonomią cudów. fatygować faul faun fauna 1. ogół wszystkich gatunków zwierząt jakiegoś środowiska, obszaru, kraju lub okresu Było to tak: w piąte urodziny Toby’ego zaprowadziliśmy go do Więzienia Zwierząt w Dzielnicy Spinozy. Trzymano tam między innymi młode jelenie, które spacerowały po całym ogrodzie, stukając raciczkami w płyty chodnikowe i podskubując zwiedzających aksamitnymi wargami. Tłumy zachwyconych przedszkolaków karmiły zwierzęta orzeszkami, chichocząc jak oszalałe, kiedy delikatne języki wylizywały resztki soli z dziecięcych dłoni. Kiedy śmiały się inne dzieci, nie robiło to na mnie prawie żadnego wrażenia; kiedy śmiał się mój syn, ogarniało mnie przedziwne, trudne do opisania uczucie. Wydawało mi się, że widzę twarz hipotetycznego Boga. TRZY Jak należało się spodziewać, Centrum Pozornego Leczenia Beznadziejnych Przypadków było usytuowane w paskudnym miejscu, na skalnym cyplu wysuniętym daleko we wzburzone, ołowiane wody Zatoki Becketa. Zjawiliśmy się tam w niedziele w sarno południe; Helen prowadziła samochód, ja pełniłem funkcję pilota, z mapą Veritas rozłożoną na kolanach. Była tak wymięta i podziurawiona, jakby miała wyobrażać rozmiar zniszczeń spowodowanych przez zmasowany atak bombowy. Na tylnym siedzeniu walały się sterty komputerowych wydruków: efekt moich badań dotyczących psychoneuroimmunologii oraz sprzężeń zwrotnych między umysłem a ciałem. Wiedziałem już wszystko o cudach. Stałem się ekspertem od tego, co niemożliwe. Zostawiliśmy samochód na parkingu dla odwiedzających. Wsadziłem pod pachę plik wydruków i ruszyłem za Heleną przez rozgrzany asfalt. Budynek Centrum, monumentalny i ponury, piął się w niebo betonowymi tarasami, na podobieństwo weselnego tortu mającego uświetnić uroczystość zawarcia małżeństwa, które niebawem zakończy się maltretowaniem żony i zabójstwem. W głównym holu ujrzeliśmy napis następującej treści: UWAGA: DOSKONALE ZDAJEMY SOBIE SPRAWĘ, ŻE ARCHITEKTURA TEGO BUDYNKU ORAZ WYSTRÓJ JEGO WNĘTRZ POGŁĘBIAJĄ WASZ BÓL I ROZPACZ. - CHCIELIBYŚMY ZAINSTALOWAĆ LEPSZE OŚWIETLENIE I POMALOWAĆ ŚCIANY NA JAKIŚ PRZYJEMNY KOLOR, ALE, NIESTETY, NIE DYSPONUJEMYWYSTARCZAJĄCYM1 ŚRODKAMI. JEŻELI WAM NA TYM ZALEŻY, ZWRÓĆCIE SIĘ W TEJ SPRAWIE DO PRZEDSTAWICIELA WASZEJ DZIELNICY. Pielęgniarz o policzkach pokrytych jednodniowym zarostem powiedział nam, że doktor Prendergorst oczekuje nas na dziesiątym piętrze. - Poznacie go po oczach: przypominają jajka na twardo. Weszliśmy do windy, pełnej ponurych pasażerów, niczym bydlęcy wagon przewożący uciekinierów z jednego obszaru dotkniętego nieszczęściem do drugiego. Chciałem wziąć Helenę za rękę, ale moje spocone palce były tak śliskie, że nie zdołałem zacisnąć ich na jej przegubie. Poczekalnia na dziesiątym piętrze - słabo oświetlone rozszerzenie korytarza, zastawione zbyt dużymi meblami, o ścianach obwieszonych podobiznami słynnych ofiar raka, poczynając od Jonathana Swifta, na współczesnych kończąc - była pusta. Helena podała nasze nazwisko recepcjoniście, wychudzonemu młodzieńcowi o policzkach pokrytych krwistoczerwonymi plamami trądziku, który przez interkom natychmiast zawiadomił Prendergorsta o naszym przybyciu. - Są bladzi i wyglądają na mocno przerażonych - dodał. Usiedliśmy w fotelach. Na stoliku walały się najróżniejsze poradniki, tradycyjnie okupujące najwyższe miejsca na listach bestsellerów: Jak nieznacznie uatrakcyjnić życie seksualne”, Jak częściowo osiągnąć spokój wewnętrzny”, „Zalety i wady częściowo skutecznej diety Heisenberga”. - Paskudna sprawa, co? - zagadnął nas recepcjonista. - On siedzi w gabinecie, wy czekacie tutaj. On jest ważny, wy nie. Chce, żebyście czekali, więc musicie czekać. Tak to już wymyślili, żeby was jak najbardziej onieśmielić. Mruknąłem coś w odpowiedzi. Helena nie odezwała się ani słowem. Otworzyły się drzwi i z gabinetu wyszedł niski, krępy mężczyzna o oczach przypominających jajka na twardo, któremu towarzyszyła para pięćdziesięciokilkulatków: otyła kobieta w niechlujnej beżowej sukience oraz jej równie otyły mąż w wyświechtanej baseballowej czapeczce, zbyt obszernej koszulce polo ze sztucznego tworzywa i baloniastych sztruksowych spodniach. Oboje wyglądali jak dwa rupiecie, których nie zdołali nikomu wepchnąć na zorganizowanej przez siebie wyprzedaży. - Nic więcej nie mogę zrobić - poinformował ich Prendergorst cichym, dość obojętnym głosem. - To nasze jedyne dziecko! - załkała kobieta. - Z białaczką rzadko kiedy udaje się wygrać - odparł Prendergorst. - Czy nie powinniście przeprowadzić dodatkowych badań? - zapytał mężczyzna. - Z medycznego punktu widzenia - nie. Jeśli jednak miałoby to podnieść państwa na duchu... Mąż i żona wymienili bolesne spojrzenia. - Nie, raczej nie - powiedziała kobieta i powłócząc nogami, ruszyła do windy. Mężczyzna nie zwlekając, podążył za nią. Minutę później znaleźliśmy się w gabinecie Prendergorsta. Lekarz wskazał nam składane metalowe krzesełka, sam zaś rozsiadł się w królewskich rozmiarów fotelu za gigantycznym biurkiem z drewna czereśniowego. - Czy chcecie zwiększyć poziom cukru we krwi? - zapytał, podsuwając nam pudełko z czekoladkami. Helena pokręciła przecząco głową, ja natomiast wziąłem jedną czekoladkę, włożyłem do ust i przegryzłem twardą skorupkę; do gardła pociekła mi strużka brandy. - Wydaje mi się, że należałoby zacząć od potwierdzenia diagnozy? - powiedziałem, przełknąwszy piekącą słodycz. - Jak tylko wasz syn wróci z obozu, na wszelki wypadek pobiorę mu krew i każę przeprowadzić pobieżne badania - odparł Prendergorst, kładąc na biurku otwartą teczkę z dokumentacją. Pod wypisanym wielkimi literami nazwiskiem Toby’ego umieszczono zdjęcie martwego królika; ponieważ był już po sekcji, przypominał grudkę poszarpanych strzępów futra wymieszanych z pociętymi na drobne kawałki wnętrznościami. - W okazie, który nam przesłano, dosłownie roiło się od wirusów. Szansę na to, żeby Toby uniknął zakażenia, wynoszą mniej niż jeden do miliona. - Zdecydowanym ruchem zamknął teczkę i schował ją do górnej szuflady biurka. - Stracić dziecko z powodu głupiego królika... To trąci absurdem, nie sądzicie? Wąż, czarna wdowa, nawet któraś z tych jadowitych ropuch - to zupełnie co innego. Ale żeby królik... - Jaką zamierzacie zastosować terapię? - przerwałem mu. - Mam nadzieję, że nie odbije się zbyt niekorzystnie na zdrowiu psychicznym chłopca? - Nie zamierzamy zastosować żadnej terapii, panie Sperry. Będzie dobrze, jeśli uda nam się zmniejszyć cierpienia pańskiego syna. - Toby ma dopiero siedem lat - powiedziałem takim tonem, jakbym był adwokatem i prosił o wymierzenie niższej kary. - To jeszcze dziecko. - Chyba oddam sprawę do sądu! - wybuchnęła Helena. - Przegra pani - poinformował ją uprzejmie Prendergorst, wręczając ulotkę informacyjną zatytułowaną: „Choroba Xaviera i pokrewne: jesteś bez szans”. - Do licha, nie pamiętam, jak nazywają się te jadowite ropuchy... Gdyby przebyte w dzieciństwie Wypalenie nie uwolniło mnie od sentymentalizmu i nie zasklepiło kanałów łzowych, z pewnością bym się wtedy rozpłakał. Ponieważ nie mogłem tego uczynić, zrobiłem coś innego, niemal równie obrazoburczego. - Doktorze Prendergorst... - wykrztusiłem ze wzrokiem wbitym w ręce, drżące na moich kolanach niczym dwie zziębnięte tarantule. - Zdaję sobie sprawę, że z pańskiego punktu widzenia szansę naszego syna na wyzdrowienie są równe zeru. - Istotnie. Położyłem na biurku plik wydruków. - Proszę na to spojrzeć: ponad dwadzieścia artykułów zamieszczonych w „Biuletynie holistycznym” plus kompletne „Materiały z Ósmej Krajowej Konferencji Psychoneuroimmunologicznej”, a do tego jeszcze „Wybrane referaty z Piątego Międzynarodowego Sympozjum Zdrowie - Ciało - Umysł”. Mnóstwo szczegółowo udokumentowanych przypadków powstrzymania rozwoju choroby dzięki zmianie nastawienia psychicznego, zniszczenia komórek nowotworowych za pomocą pozytywnego myślenia - wszystko jedno, jak to nazwiemy. Z pewnością słyszał pan o takich zdarzeniach. - Istotnie - powtórzył Prendergorst, tym razem znacznie chłodniejszym tonem. - Jack, proszę... - szepnęła Helena, rumieniąc się z zakłopotania. Moja wspaniała żona, publikująca od wielu lat w „Zdrowym rozsądku”. - Cuda się zdarzają - parłem twardo naprzód. - Może nie często i nie wszędzie, ale jednak się zdarzają. - Zdarzały się - poprawił mnie Prendergorst, obrzuciwszy wydruki surowym spojrzeniem. - Przypadki, o których pan wspomina, miały miejsce w Koszmarnej Erze, zwanej także Epoką Kłamstw. Teraz na szczęście jesteśmy już dorośli. - Najwięcej zależy od pozytywnego nastawienia psychicznego pacjenta... - Jack! - syknęła Helena. Ja jednak nie dawałem za wygraną. - Ludzie potrafią leczyć się sami, bez ingerencji medycyny! - Doprawdy, panie Sperry, wydaje mi się, że powinniśmy wrócić do realnego świata. - Prendergorst odsunął wydruki z taką miną, jakby podejrzewał, że roi się w nich od wirusów choroby Xaviera. - Pańska żona najwyraźniej zgadza się ze mną. - Wydaje mi się, że powinniśmy ściągnąć Toby’ego do domu - powiedziała Helena, wachlując się ulotką. - Im wcześniej dowie się prawdy, tym lepiej. Prendergorst wyjął z kieszeni fartucha paczkę rakogennych. - A kiedy kończy się jego turnus? - Dwudziestego siódmego. - Do tego czasu nie należy spodziewać się żadnych objawów. Niech zostanie tam, gdzie jest. Po co psuć mu lato? - Ale przecież to oszustwo! Będzie żył jakby nigdy nic, nie zdając sobie sprawy, że każdy dzień przybliża go do śmierci! Przez twarz lekarza przemknął blady uśmiech. - Wszyscy żyjemy w ten sposób, proszę pani. - Wyjął papierosa i postawił pudełko na biurku. UWAGA: ANTYNIKOTYNOWA KRUCJATA RZĄDU MOŻE MIEĆ NA CELU ODWRÓCENIE WASZEJ UWAGI I ZATUSZOWANIE JEGO NIEUDOLNOŚCI. - Boże, ależ z nas okropne istoty! Mówię wam, że Toby jest śmiertelnie chory, a jednocześnie powtarzam sobie w duchu: „Nie ma co, udało mi się. To nie mój syn umiera. Jeśli się nad tym zastanowić, to cierpienie tych ludzi sprawia mi nawet pewną przyjemność”. - A kiedy wreszcie pojawią się pierwsze objawy? - Helena nerwowo składała ulotkę w przedziwny, kanciasty kształt, mający niewiele wspólnego z origami. - Co wtedy? - Och, początkowo nie będzie to nic strasznego. Bóle głowy i stawów, wypadanie włosów, być może niebieskawe zabarwienie skóry... - A potem? - Potem wystąpi powiększenie i bolesność węzłów chłonnych, płuca wypełnią się Pneumocystis carinii, temperatura... - Wystarczy - przerwałem mu. Lekarz zapalił papierosa. - Każdy przypadek jest inny. Niektórzy chorzy męczą się przez rok, inni umierają po niespełna miesiącu. Naturalnie w trakcie choroby będziemy robić wszystko co w naszej mocy, ale to naprawdę niewiele. Demerol, odżywianie dożylne, antybiotyki, żeby nie dopuścić do wtórnych infekcji. - Myślę, że usłyszeliśmy już wystarczająco dużo - powiedziałem. - Najgorsze będą chyba dreszcze. - Prendergorst zaciągnął się głęboko. - Chorym na Xaviera jest ciągłe zimno. Owijamy ich w koce elektryczne, ale to nic nie... - Proszę przestać! - Ja po prostu mówię prawdę - odparł lekarz, po czym wypuścił z ust nieforemne kółko. Droga powrotna do domu upłynęła nam w milczeniu. Ani słowa o Tobym, ani słowa o chorobie Xaviera, ani słowa o cudach. Cisza. Nie wiadomo czemu, w jakiś pokrętny, okrutny sposób, moje myśli kierowały się ku królikom. Że od tej pory nie będę mógł znieść ich widoku. Że będzie ogarniała mnie wściekłość za każdym razem, kiedy na mój warsztat krytyka trafi egzemplarz „Wodnikowego Wzgórza” albo wielkanocna pocztówka z puszystym, uśmiechniętym króliczkiem. Kto wie, może nawet zacznę prześladować te zwierzęta, pozostawiając na miejscu zbrodni zmasakrowane ciałka z powydłubywanymi oczami i pourywanymi uszami oraz ogonkami? Całkowita cisza. Ani jednego słowa. Weszliśmy do windy, nacisnąłem guzik z liczbą 30. Ciasna klatka ruszyła raptownie w górę, niczym nurek zdążający pospiesznie ku powierzchni. Pierwsze piętro... Siódme... Dwunaste... - Jak się czujesz? - zapytałem wreszcie. - Niezbyt dobrze - odparła Helena. - I to wszystko? Po prostu „niezbyt dobrze”? Ja się czuję okropnie! - W moim przypadku „okropnie” nie byłoby właściwym słowem. - Mam wrażenie, jakbym był rękawiczką, którą ktoś wywrócił na lewą stronę, a potem zawiązał w ciasny supeł. - Zadźwięczał gong, na wyświetlaczu nad drzwiami pojawiła się czerwona trzydziestka. - Wydaje mi się, że moje wnętrzności, serce i płuca, są zupełnie obnażone i... - Chyba czytasz zbyt wiele wierszy, które potem poddajesz dekonstrukcji. - Mierzi mnie twój chłód, Heleno. - Mierzi cię moja szczerość. Wysiadłem z windy. Idąc korytarzem, stałem się obiektem zmasowanego ataku obrazów z przyszłości i scen, które dopiero miały się rozegrać. - Tatusiu, co to za guzki pod moimi pachami? - Powiększone węzły chłonne, Toby. - Czy ja jestem chory? - Bardziej niż mógłbyś sobie wyobrazić. Zaraziłeś się chorobą Xaviera. - Ale wyzdrowieję? - Nie. - Czy kiedyś będzie mi znowu ciepło? - Już nigdy. - Czyja umrę? - Tak. - Tatusiu, co się dzieje, kiedy człowiek umiera? Czy zasnę, a potem obudzę się gdzieś indziej? - Nie istnieją żadne obiektywne dowody na istnienie życia pozagrobowego, natomiast nieliczne, w miarę wiarygodne relacje, jakimi dysponujemy, albo stanowią wytwór fantazji, albo dotyczą halucynacji powstałych wskutek niedotlenienia mózgu. Mieszkanie także zwróciło się przeciwko mnie. Na każdym kroku dostrzegałem ślady obecności Toby’ego, wszechobecne niczym mnożące się błyskawicznie wirusy: rzucony byle jak w kąt but, niekompletne warcaby, miniaturowy zamek krzyżowców, który zbudował z balsy dzień przed wyjazdem na obóz. - Jak ci się podoba, tatusiu? - zapytał, ustawiwszy ostatnią wieżyczkę. - Jest dość paskudny - odparłem zgodnie z prawdą. - I trochę koślawy - dodałem, posłuszny wewnętrznemu nakazowi. W oczach mego syna pojawiły się łzy. Podszedłem do zajmującego całą ścianę okna i przycisnąłem ręce do szyby. Półtora kilometra od naszego domu migotał neon umieszczony na wieży katedry przy Placu Galileusza: JEŚLI ZAŁOŻYMY, ŻE BÓG ISTNIEJE, TO JEZUS MÓGŁ BYĆ JEGO SYNEM. Helena zrobiła sobie martini z czterema oliwkami, nabitymi na wykałaczkę niczym kawałki mięsa w szaszłyku. - Przykro mi, że nasz syn musi umrzeć - powiedziała. - Naprawdę bardzo mi przykro. - Cokolwiek się stanie, Toby nie dowie się prawdy. Nie mam pojęcia, skąd ta myśl wzięła się w mojej głowie ani w jaki sposób zdołałem ją wypowiedzieć na głos. - Proszę? - Przecież słyszałaś, co mówił Prendergorst: w Epoce Kłamstw nieuleczalnie chorzy pacjenci odzyskiwali czasem zdrowie, mimo że lekarze nie dawali im żadnych szans. To głównie kwestia nastawienia psychicznego. Jeśli Toby uwierzy, że jest nadzieja, może nastąpić remisja. - Ale przecież nie ma żadnej nadziei! - Kto wie. - Nie ma. - Powiem mu tak: Słuchaj, synu. Lekarze wezmą cię w obroty i nawet nie zauważysz, kiedy znowu będziesz... kiedy będziesz... Chciałem powiedzieć: „znowu będziesz zdrowy”, ale uniemożliwiło mi to moje uwarunkowanie. Poczułem okropny ból głowy i gorący ucisk na piersi. - Wiem, o co ci chodzi, Jack, ale przestań się oszukiwać. Takie zachowanie świadczy o braku cywilizacyjnej ogłady. - Helena podniosła szklankę do ust. - Zrobić ci drinka? - Nie. Wciąż spoglądałem na naszą metropolię, na jej roziskrzone wieże i lśniące wysokościowce pnące się ku zachmurzonemu niebu. W moim roztrzęsionym umyśle dojrzewał plan równie oczywisty i solidny jak rzeźby, które poddawałem miażdżącej krytyce w Muzeum Wittgensteina. - Oni tam są - wyszeptałem. - Kto taki? - Potrafią kłamać, więc może zdołaliby mnie tego nauczyć? - Jack, zachowujesz się irracjonalnie. Proszę cię, przestań. Plan był już gotów. - Heleno, postanowiłem zostać jednym z nich. Postanowiłem zostać obłudnikiem. - Oderwałem ręce od szyby, pozostawiając na niej pięciopalczaste ślady. - A potem przekonam Toby’ego, że mimo wszystko ma szansę. - Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. - W jakiś sposób udało im się przezwyciężyć skutki Wypalania, więc czemu ja nie mógłbym dokonać tego samego? Helena wyjęła wykałaczkę ze szklanki i włożyła oliwki do ust. - Za dwa tygodnie zaczną mu wypadać włosy. Z pewnością będzie chciał wiedzieć, co to oznacza. Dwa tygodnie. Miałem mało czasu. - Powiem mu, że to n-n-nic t-takiego. Że t-t-to mało groźna choroba, z której wyliże się w okamgnieniu. - Jack, proszę! Zaledwie dwa tygodnie. Nędzne czternaście dni. Pobiegłem do kuchni, złapałem za telefon. Powiem jej, że koniecznie muszę się z nią zobaczyć. I to nie w związku z moimi potrzebami seksualnymi. 610-400. Po trzecim sygnale usłyszałem pstryknięcie, po czym rozległ się lodowaty glos z taśmy: - Numer, z którym pan/pani próbuje się połączyć, został wyłączony. - W ustach poczułem słony smak strachu. - Przypuszczalnie chodzi o nie zapłacony rachunek - ciągnął głos. - Nie patyczkujemy się w takich przypadkach. - Nie działa - poinformowałem żonę. - To dobrze. Lackluster 7, Dzielnica Kartezjusza. Helena wysączyła ostatnie krople martini. - Zapomnijmy o twoich absurdalnych rojeniach i zwróćmy się ku przyszłości ze szczerością, otwartością... Aleja byłem już za drzwiami. Biegnącą równolegle do szarej i oleistej Rzeki Patogenicznej ulicę Lackluster wypełniał potworny smród, stanowiący połączenie zapachu stęchlizny, odchodów, siarki, metanu i rozkładających się ryb. - Nie ulega wątpliwości, że u podstaw mojego sprzeciwu wobec aborcji leży głębokie przekonanie o szkodliwości i niestosowności współżycia seksualnego - rzeczowym tonem poinformował mnie przez radio ksiądz, biorący udział w audycji z telefonicznym udziałem słuchaczy. Była to najmniej zakłamana spośród dzielnic naszego miasta, z mnóstwem od dawna nieczynnych targów rybnych oraz pozamykanymi na głucho magazynami, stłoczonymi na ciasnej przestrzeni niczym bydło oczekujące na rzeź. - Można chyba nawet zaryzykować twierdzenie, że podobnie jak większość duchownych mego wyznania, odczuwam instynktowny lęk przed ludzkim ciałem. Nagle dostrzegłem numer 7: barak z blachy falistej, podparty dziesiątkami zmurszałych pali, wyrastającymi z dna rzeki niczym śmiertelnie chore drzewa. Mewy unosiły się z krzykiem w powietrzu, znacząc nabrzeże białymi plamami odchodów, drobne fale obmywały burtę mieszkalnej barki z takim odgłosem, jaki mogłoby wydawać stado spragnionych lwów, które wreszcie znalazły wodę. Zatrzymałem samochód. Niewielką werandę łączył z brzegiem pomost z wąskich, omszałych desek, które natychmiast przywiodły mi na myśl „Gabinet doktora Caligari”, jedno z moich pierwszych doświadczeń w dziedzinie krytyki filmowej. Przeszedłem po nim, ostrożnie stawiając stopy, zapukałem. Nic. Zapukałem ponownie, znacznie mocniej. Drzwi otworzyły się przede mną. - Martina? Wnętrze baraku wyglądało równie atrakcyjne jak resztki królika, które rano widziałem na zdjęciu w gabinecie Prendergorsta. Wyposażenie pokoju składało się z pogiętej puszki po piwie, łapki na myszy z przynętą w postaci wyschniętego kawałka ementalera oraz kilku petów. Przeszedłem do kuchni, gdzie moją uwagę przykuł zlewozmywak wypełniony cuchnącą breją składającą się z wody, mydła, tłuszczu oraz zapleśniałych płatków kukurydzianych. Szafki i półki były zupełnie puste. - Martina? Martina! W sypialni ujrzałem zestaw przerdzewiałych sprężyn wepchnięty w tak poskręcaną, nierówną ramę, iż bez trudu byłbym gotów uwierzyć, że wyszła spod ręki mojego syna. Wróciłem na werandę, gdzie owiało mnie gorące, śmierdzące powietrze. Mdłości, które poczułem, ogarnęły także moją hipotetyczną duszę. Odwróciłem się, zaniepokojony hałasem, jaki dobiegł od strony rzeki. Kuter Oddziału Pacyfikacyjnego ścigał niewielką łódź z doczepionym silnikiem i dwoma ubranymi na zielono ludźmi na pokładzie. Cóż, w każdym raju muszą znaleźć się jacyś dysydenci, każda utopia ma swoich malkontentów. Ucieczka szybko dobiegła końca, gdyż na kutrze załomotał ciężki karabin maszynowy i dwaj mężczyźni z łodzi runęli martwi do rzeki, znacząc jej brudne wody szkarłatną krwią. Głupcy, pomyślałem ze szczerym, obywatelskim współczuciem. Czyżby nie wiedzieli, że pod wieloma względami i dla większości ludzi życie w Veritas było naprawdę całkiem niezłe? - Niektórzy są tacy naiwni... Ponownie odwróciłem się w kierunku nabrzeża. Na przednim pokładzie barki stał wysoki, nieprawdopodobnie chudy mężczyzna w nieprzemakalnych butach sięgających do połowy ud i białym, porwanym podkoszulku. Na oko mógł mieć jakieś czterdzieści, może czterdzieści pięć lat. - Pomyśl tylko: uciekać za dnia na drugą stronę rzeki! - Wsadził palec w jedną z dziur widocznych w podkoszulku i podrapał się po zarośniętej piersi. - Twoja dziewczyna gdzieś sobie poszła. - Ma pan na myśli Martinę Coventry? - Aha. - Ona nie jest moją dziewczyną. - Ta cholerna cipcia wisi mi dwieście dolarów za zaległy czynsz. Ruszyłem ostrożnie po chwiejnym pomoście. - Pan jest właścicielem tej posesji? - Posłuchaj, chłoptasiu: przez całe moje zakichane życie dorobiłem się tylko trzech wartościowych rzeczy - tej barki, tej budy i reputacji. - Mężczyzna wojowniczo tupnął w pokład. Miał także gęstą, niesamowicie zmierzwioną brodę, przypominającą budowane w nadzwyczajnym pośpiechu ptasie gniazdo. - Wiesz, ile średnio wyciąga miesięcznie wiceprezes dużej firmy? Dwanaście tysięcy. Tyle, ile ja przez cały pieprzony rok. Zbieranie małży to nędzny interes. - Pan zbiera małże? - A znasz kogoś, kto wyżyłby z wynajmowania blaszanego baraku? Inna rzecz, że ze zbierania małży też nie da się wyżyć. Jesteś z Oddziału? Szukasz tej Coventry? - Nie jestem z Oddziału. - To dobrze. - Ale muszę ją odnaleźć. To bardzo ważna sprawa. - Zatrzymałem się w odległości pięciu kroków od wychudzonego brodacza, Cuchnął jak karma dla żółwi. - Może mi pan pomóc? - Wątpię. Zjesz trochę zupy z małży? Sam ją robię. - Nie wygląda pan na człowieka, który przestrzega choćby podstawowych zasad higieny. Skąd mam wiedzieć, czy pańska zupa mi nie zaszkodzi? Uśmiechnął się szeroko, ujawniając liczne braki w uzębieniu. - Wygląda na to, że będziesz musiał zaryzykować. W ten oto sposób znalazłem się w przytulnej kuchni, gdzie skosztowałem najlepszej zupy z małży, jaką jadłem w życiu. Nazywał się Borys - Borys Małżołap - i wiedział o Martinie niewiele więcej ode mnie. Współżyli ze sobą tylko raz, aby wyrównać zaległości w płaceniu czynszu. Wpadło mu w ręce parę jej bzdetowatych wierszyków, jego zdaniem nadających się wyłącznie do wychodka. Podobno obiecano jej pracę w dziale pocztówek okolicznościowych u Cloyinga i Coya, ale kiedy okazało się, że posadę dostał ktoś inny, a jej skończyły się pieniądze, wpadła w panikę i uciekła. - Bardzo ważne... - mruknął Borys. - Powiedziałeś, że to bardzo ważne, a ja widzę po twoich smutnych oczach - nawiasem mówiąc, są trochę za małe i nie pasują do tej w miarę przystojnej twarzy - że nie bujasz. Masz kłopoty, ale wolałbyś o nich nie mówić. Nie bój się, Jack, nie będę cię wypytywał. Chyba trochę cię polubiłem, choć wyglądasz na takiego, co zarabia kupę forsy. Ile wyciągasz? - Dwa tysiące miesięcznie - odparłem ze wzrokiem utkwionym w zupie. - Wiedziałem! Chociaż to i tak nic w porównaniu z tymi kutasami z biur handlu nieruchomościami albo przedstawicielami dzielnic. W czym robisz? - W krytyce. - Muszę skończyć z tymi przeklętymi małżami. Szczerze mówiąc, muszę skończyć z Veritas - nie mam nic przeciwko temu, żeby podzielić się tym marzeniem z kimś, kto nie jest funkcjonariuszem Oddziału. To wielka planeta, Jack. Pewnego dnia po prostu podniosę kotwicę i wiuuuu, już mnie tu nie ma! Powinna ogarnąć mnie fala wstrętu i oburzenia, ale nic takiego nie nastąpiło. - Borys, czy ty wierzysz w cuda? - Czasem nie wierzę w nic innego. Jak zupa? - Wspaniała. - Ja myślę. - Mogę dostać dolewkę? - Nie. Chcę zostawić sobie trochę na później. - Doprawdy nie rozumiem, w jaki sposób zamierzasz uciec - powiedziałem. - Przecież kutry patrolowe rozwalą twoją łajbę na strzępy. - Całkiem możliwe. - Mój gospodarz przełknął kolejną porcję swojej znakomitej zupy. - Ale w ten sposób przynajmniej uwolnię się od małży. CZTERY Poniedziałek: z powrotem w pracy, obolały, z krwią przypominającą rtęć. Cały miniony tydzień spędziłem w niewielkiej salce projekcyjnej Muzeum Wittgensteina, oglądając wytwory najlepszych lat Hollywoodu; musiałem przyznać rację archeologom podejrzewającym od dawna, że utwory te nie zawierają ani ziarenka prawdy, w związku z czym należy je wszystkie poddać dekonstrukcji. „Deszczowa piosenka”, „Doktor Żywago”, „Rocky”... Godzina mijała za godziną, dzień za dniem, a ja wciąż robiłem to samo: napełniałem wanny rozpuszczalnikiem, wrzucałem negatywy i przyglądałem się, jak chemia triumfuje nad iluzją. Kolorowe emulsje spływały z celuloidowych taśm, by niczym hipotetyczne dusze od dawna nieżyjących aktorów zanurzyć się w oczyszczającej kąpieli. Wykonywałem swoje obowiązki bez większego zaangażowania. Cohn, Warner, Mayer, Thalberg, Selznick - ci ludzie nie byli moimi nieprzyjaciółmi. Au contraire, chciałem stać się taki jak oni, chciałem stać się nimi. Cokolwiek powiedzieć o wielkich czarodziejach Hollywood, jedno z pewnością nie ulega wątpliwości: potrafili napełnić serca cierpiących dzieci nadzieją oraz dobroczynnymi kłamstwami. Stanley Marcus unikał mnie aż do czwartku, kiedy podczas przerwy na lunch niespodziewanie pojawił się w moim pokoiku. Siedziałem przy biurku, jedząc bez apetytu kanapkę z tuńczykiem i bezskutecznie próbując utopić moje problemy w kofeinie. Bez słowa wziął do ręki szczotkę i począł zamiatać podłogę z niespieszną, debilną dokładnością. - Ten list polecający nic mi nie pomógł - odezwał się wreszcie. - Nie powinien pan nazywać mnie wołem roboczym. - A miałem jakiś wybór? - Nie dostałem tego awansu. - Trudno mi zdobyć się na współczucie. - Ugryzłem kolejny kęs kanapki z tuńczykiem. - Mój syn jest chory. Tylko kłamstwa mogą mu pomóc. Stenley rzucił szczotkę na podłogę. - Panie Sperry, wszyscy wiedzą, że ze mnie dziwak i niedorajda. Kobiety omijają mnie z daleka. Jestem zupełnie sam, więc niech mi pan nie zawraca głowy swoimi kłopotami! Nie obchodzi mnie, co się przytrafiło pańskiemu cholernemu synalkowi! Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy, i zacisnąłem pięści. - Pieprzę cię w przenośni, Stanley! - A ja pana, panie Sperry! Podniósł szczotkę z podłogi, przycisnął ją do piersi jak najdroższy skarb, odwrócił się na pięcie i wybiegł z pokoju. Dokończyłem kawę, ale po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że zaparzę sobie jeszcze jedną. Czułem, że tego potrzebuję. W pracowni czekał na mnie kolejny stos pudełek z 35-milimetrową taśmą, prawdziwa celuloidowa wieża sięgająca niemal sufitu. Czując, jak kawa wyczynia przedziwne rzeczy z moim układem nerwowym, zakasałem rękawy i wziąłem się do roboty. Rozpuściłem „Czarnoksiężnika z Krainy Oz” i „Przeminęło z wiatrem”, rozłożyłem na czynniki pierwsze „Obywatela Kane” i „King Konga”, uwolniłem świat od „Top Guń” i „Nocy w operze”, a wreszcie (czy istnieje coś takiego jak granice fałszu?) zniszczyłem „Ten wspaniały świat”. Kiedy przebrzmiał ostatni z sześciu gwizdków kończących dzień pracy, usłyszałem znajomy kobiecy głos: - Tylko się nie przepracuj, krytyku! Podniosłem głowę znad wanny, w której właśnie ulegała unicestwieniu kopia „Casablanki”. W drzwiach stała ona. - Martina! - Witaj, Jack. - Sukienka ze srebrzystego, miękkiego materiału opinała ciasno jej ciało, uwydatniając wszystkie szczegóły. Na ramieniu wisiała torebka w takim samym kolorze. Jeszcze nigdy nie widziałem obywatelki Veritas ubranej tak prowokująco i nieuczciwie - ale wszystko wskazywało na to, że Martina nie jest zwykłą obywatelką naszego miasta. - Strażnik cię wpuścił? - zdziwiłem się. - Obiecałam mu, że jutro odbędę z nim stosunek. Prawda czy półprawda? Uświadomiłem sobie z niepokojem, że nie wiem, kiedy powinienem jej wierzyć, a kiedy nie. - Ogromnie się cieszę, że cię widzę. Byłem pod adresem, który mi podałaś, ale... - Chciałabym wreszcie spotkać mężczyznę, który nie jest niewolnikiem własnych genitaliów! - Chodziło mi tylko o rozmowę, o nic więcej. Zamiast ciebie zastałem tam Borysa Małżołapa. Martina rozpięła torebkę i wyjęła z niej litrową butelkę Sikacza Charliego oraz dwa plastikowe kubki. - Wspomniał może coś o dwustu dolcach? - Owszem. - Nigdy ich nie zobaczy. - Postawiła kubki na stole warsztatowym, po czym nalała do nich wina. Miało kolor wody z błotnistej kałuży. - Zapewne pochwalił ci się, że mnie miał? - Tak. - Do licha, teraz wiesz o moim życiu osobistym więcej niż ja sama! Wzięła do ręki kubek z winem i zaczęła przechadzać się po warsztacie, z piersiami rozkołysanymi jak fale na Zatoce Becketa i pośladkami prężącymi się jak młode foki. Nie zrobiło to jednak na mnie żadnego wrażenia. Moje żądze wygasły w chwili, kiedy z ust Prendergorsta padło słowo „fatalny”. Zostałem wykastrowany przez przymiotnik. Chwyciłem kubek i jednym ruchem wlałem w siebie całą jego zawartość. - A więc tutaj to robisz... - Martina zatrzymała się przed wieszakiem z narzędziami, przesunęła palcami po stylisku siekiery, musnęła młotki, dotknęła pił, dłut i wierteł. - Imponujące. - Gdzie teraz mieszkasz? - zapytałem, uzupełniając zawartość mego kubka. - U przyjaciółki. Nie mogę sobie pozwolić na nic lepszego, bo Cloying i Coy odrzucili mój projekt serii pocztówek na Dzień Matki. - Ona także opróżniła kubek. - Właśnie, skoro o tym mowa: pamiętasz tę kartkę z okolicznościowymi wierszykami, którą ci dałam? Nabrałem w usta wina, wypchnąłem policzki jak wiewiórka ziemna, przełknąłem. - Nauczyłem się ich na pamięć. Zmarszczyła brwi, najwyraźniej zdziwiona, że ktoś mógłby uznać jej utwory za warte zapamiętania. - Chciałabym je odzyskać. O ile sobie przypominam, nie byłeś nimi zachwycony. Czułem wino w stopach i rękach, a także w głowie, gdzie delikatnie masowało mi mózg. - Są nawet dość wzruszające; ma się rozumieć, jeśli ktoś lubi się rozczulać. Kołysząc biodrami, minęła wannę z resztkami „Casablanki”, podeszła do drzwi, zasunęła rygiel. - Nie mam pojęcia, dlaczego się ich pozbyłam. Staram się zachować wszystkie oryginały moich utworów. Jeśli chcesz, dam ci kopię. W tym momencie odsłoniła swoje prawdziwe oblicze. Przebiegła kłamczucha doszła do wniosku, że rymowanki, a raczej kartka, na której je napisała, mogą okazać się niebezpieczne; widocznie uświadomiła sobie, jak wielkie grozi jej niebezpieczeństwo, gdybym odkrył odciśnięte ślady prawdziwych wierszy. Oszołomiony Sikaczem Charliego nie stawiałem oporu, kiedy Martina wzięła mnie za rękę i zaprowadziła w przeciwległy kąt pomieszczenia, gdzie piętrzył się stos koszul od Saint Laurenta, szlafroków Cassiniego oraz dżinsów Calvina Kleina - moje zadanie na dzień następny. - Byłabym ci wdzięczna, gdybyś zwrócił mi tę kartkę... - szepnęła, kiedy leżeliśmy już wśród oszukańczych wytworów tak zwanych dyktatorów mody. Między jej pełnymi wargami ujrzałem koniuszek różowego języka. Zaczęła całować mnie po twarzy, szyi, rękach, wszędzie; czułem się tak, jakbym został zaatakowany przez wielką, ciepłą lalkę z nadzwyczaj miękkiej, niemal puszystej pianogumy. Obejmowaliśmy się, miętosiliśmy, przepychaliśmy, gnietliśmy i ściskaliśmy. Jeśli jednak chodzi o moje genitalia, to równie dobrze mogłyby być na księżycu. - Wiem, dlaczego ci tak zależy na tym świstku. - Naprawdę? Napięła mięśnie, a ja odniosłem wrażenie, że temperatura jej ciała spadła o kilka stopni. - Dlatego, że cały jest pokryty kłamstwami. Jesteś obłudniczką. - Wcale nie! - krzyknęła, próbując uwolnić się z moich objęć. - W jaki sposób radzicie sobie z uwarunkowaniem? - Nie wiem, o czym mówisz! - Pisałaś o tym, że masz skrzydła. Pisałaś o duszy. - Ścisnąłem jej dużą, rubensowską rękę. - Bardzo lubię mojego syna. Chyba nawet go kocham. To jeszcze chłopiec. Słyszałaś kiedyś o chorobie Xaviera? On nie może dowiedzieć się prawdy. Przecież zawsze może nastąpić remisja albo nawet... Zerwała się na nogi, wyszarpnęła rękę z mojego uścisku i pobiegła do drzwi tak prędko, jakby uciekała przed gniewem hipotetycznego Boga - pożarem lasu, cyklonem lub powodzią. - Pomyliłeś się! - krzyknęła, odsuwając rygiel. - Nie zawiadomię Oddziału, daję słowo! Proszę, naucz mnie, jak to się robi! Otworzyła drzwi i wybiegła w wilgotny, lepki zmierzch. - Zawsze mówię prawdę! - Kłamiesz! Tak bardzo trzęsły się jej ręce, że minęło trochę czasu, zanim otworzyła drzwi lśniącej toyoty, usiadła za kierownicą i wyjechała tyłem z parkingu. Była śmiertelnie blada, jej oczy wypełniał strach. Martina Coventry, obłudniczka. Tak, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że mam rację. Nie ucieknie mi, przysiągłem sobie w duchu, złożywszy ręce w najbardziej obłudnym i fałszywym spośród wszystkich gestów. Bóg mi świadkiem, dodałem, przypuszczalnie zainspirowany nie istniejącym już „Przeminęło z wiatrem”. Niebiosa zesłały mi na pomoc ogromny korek uliczny. Biegłem chodnikiem co sił w nogach, wymijając przechodniów jak tyczki slalomowe i ani na chwilę nie spuszczając wzroku z toyoty Martiny. Najpierw jechała Aleją Woltera, potem skręciła w kierunku rzeki, a kiedy dotarła do mostu, ruch całkowicie ustał. Stłoczone samochody przypominały rzekę lawy, stygnącą na zboczu wulkanu. W pewnej chwili skręciła w bok, zatrzymała samochód na miejscu parkingowym, wysiadła, włączyła parkometr, po czym weszła do nie prezentującego się nazbyt okazale baru U Doiły. Po przeciwnej stronie ulicy, przy skrzyżowaniuu z Aleją Schopenhauera, dostrzegłem budkę telefoniczną. Rzecz jasna, aparat działał bez zarzutu. Podobno w Epoce Kłamstw automaty telefoniczne często bywały dewastowane przez chuliganów. Powiedziałem Helenie, że nie wrócę do domu na kolację. - Siedzę obłudnika - wyjaśniłem. - To ta kobieta, o której wspominałeś? - Tak. - Przez cały czas obserwowałem wnętrze baru odgrodzone od chodnika wielką, brudną szybą. Martina siedziała przy stoliku w głębi pomieszczenia, popijając oranżadę i jedząc zamordowaną krowę. - Współżyłeś już z nią? - zapytała Helena. - Nie. - Poczułem przybierający na sile ból głowy, więc dodałem pospiesznie: - Ale się całowaliśmy. - W usta? - Tak. Obmacywałem ją. - Wracaj do domu, Jack. - Najpierw muszę stać się jednym z nich. - Jack! Odwiesiłem słuchawkę, wyszedłem na chodnik zalewany strugami żółtawego, cuchnącego siarką deszczu, i czekałem. Niecałą godzinę później Martina opuściła bar U Doiły i ruszyła na piechotę w głąb pogrążonej w mroku Dzielnicy Nietzschego. Niegdyś znakomicie prosperująca dzięki Przedsiębiorstwu Transportu Publicznego, które tutaj właśnie umieściło większość węzłowych stacji i przystanków przesiadkowych, co pozwalało czerpać znaczne zyski z usytuowanych wokół nich sklepów, barów i restauracji, Dzielnica Nietzschego padła ofiarą rewolucji w komunikacji miejskiej; po tym, jak większość ludzi przesiadła się do własnych samochodów, mocno podupadła i zaczęła się wyludniać. Martina szła szybkim krokiem wzdłuż zardzewiałych torów, na których gdzieniegdzie stał zdewastowany wagon albo od dawna nieruchoma drezyna. Nisko pochylony, starając się stąpać jak najciszej, skradałem się za nią niczym prawdziwy obłudnik. Przed nami zamajaczył w mroku potężny budynek parowozowni wraz z dworcem przetokowym. Na najbliżej bocznicy stała stara dieslowska lokomotywa, przypominająca skamieniałe szczątki jakiegoś dinozaura z ery przemysłowej. Martina zabębniła palcami w metalowe drzwi. Otworzył jej wysoki mężczyzna o bujnej brodzie i ostrych rysach twarzy, złagodzonych nieco przez półmrok. - Nazywam się Spartakus i przybywam, by wyzwolić niewolników - powiedziała dziewczyna. Hasło. Aż się skuliłem, słysząc to monstrualne kłamstwo. - Tędy, dzielny Traku - odparł mężczyzna i cofnął się o krok. Zaczekałem, aż zamknie drzwi, po czym ostrożnie ruszyłem wzdłuż ściany pokrytej zaciekami rdzy i brudu. W pewnej chwili wysoko nad głową dostrzegłem otwarte okno. Działałem pod wpływem instynktu, w ogóle nie myśląc: ściągnąłem pod ścianę jakieś rupiecie (pustą beczkę po oleju, fragment metalowego rusztowania, dwie albo trzy skrzynie), ustawiłem z nich chwiejną piramidę, a następnie - niczym bohater jakiegoś idiotycznego filmu - wspiąłem się na jej szczyt i ostrożnie wysunąłem głowę nad parapet. Kłamcy, mrowie kłamców. Było ich tam co najmniej czterystu; rozmawiając przyciszonymi głosami stali lub siedzieli wokół zbitego byle jak z desek podium, wznoszącego się dobre dwa metry nad posadzkę. Kobiety miały na sobie odrażające stroje: wydekoltowane bluzki z cekinami i obcisłe kolorowe spodnie, jakby przybiegły prosto z planu któregoś z filmów z Fredem Astaire’em, mężczyźni natomiast wystroili się we fraki ł białe rękawiczki, dżokejskie kurtki i bryczesy, garnitury w stylu podstarzałych stręczycieli. Na podium wskoczył krzepki mężczyzna w ekstrawagancko skrojonej marynarce, z bateryjnym megafonem w ręce. - Wszyscy siadać! - rozległ się wzmocniony okrzyk. Tłum przycichł. - Dalej, Sebastianie! - zachęcił mężczyznę ktoś z siedzących w pierwszych szeregach. Uśmiechnięty szeroko przywódca kłamców zaczął przechadzać się po podwyższeniu z desek. - Jaki jest śnieg? - wrzasnął. Odszukałem wzrokiem Martinę. - Śnieg jest gorący! - odkrzyknęła razem ze wszystkimi. Poczułem w żołądku bolesny ciężar. Zamknąłem oczy, podciągnąłem się na rękach, prześlizgnąłem przez okno i zeskoczyłem po drugiej stronie. - Przed czym uciekają koty? - Koty uciekają przed myszami! - odpowiedzieli kłamcy jak jeden mąż. Hałas był tak wielki, że nikt nie zwrócił uwagi na łomot, z jakim wylądowałem na betonowej posadzce. Koty uciekają przed myszami... Boże. Czułem się coraz gorzej, ogarnęły mnie mdłości. Przycisnąłem się do ściany w miejscu, gdzie jeden z dźwigarów rzucał głęboki cień. - Wystarczy - zadecydował Sebastian. - A teraz do rzeczy... Od razu poczułem się trochę lepiej, dzięki czemu byłem w stanie bez większych problemów śledzić przebieg dyskusji. Obłudnicy planowali kolejny atak na spokój i dobre samopoczucie mieszkańców Veritas. Postanowili ożywić na jedno popołudnie coś, co Sebastian określił jako „zapomniane, cudowne święta zwane Bożym Narodzeniem”. Wyglądało na to, że nie cofną się przed niczym, by zdemoralizować miasto, by naruszyć podstawy, na których opierała się jego pomyślność. Atak miał nastąpić o drugiej po południu 25 grudnia, kiedy Park Roztropności będzie wypełniony tłumem dorosłych i dzieci korzystających z uroków ślizgawki oraz pijących gorącą czekoladę z plastikowych kubków. Kłamcy przebrani za anioły, elfy, krasnali i wróżki uderzą za wszystkich stron, błyskawicznie wzniosą coś w rodzaju ogrodzenia ze śniegu i wezmą kilkunastu zakładników, aby uchronić się przed interwencją policji, następnie zaś ustawią na północnym brzegu zamarzniętego jeziorka tak zwaną choinkę - jej rolę miała odegrać szkocka sosna wysokości wiatraka - zachęcając zdumione i zachwycone dzieci, by wieszały na jej gałęziach kolorowe szklane kule oraz łańcuchy z błyszczącego papieru. Potem, w zapadającym mroku, odbędzie się trzyaktowe przedstawienie oparte na motywach „Opowieści wigilijnej” niejakiego Karola Dickensa. Znałem tę powieść i to nie tylko dlatego, że przeczytałem ją przed zniszczeniem wszystkich ocalałych egzemplarzy jej pierwszego wydania; „Opowieść wigilijna” przeszła do historii jako jedna z najbardziej kłamliwych książek wszystkich czasów, ponieważ jej autor usiłował wmówić naiwnym czytelnikom, jakoby nawet najgorszego człowieka można było sprowadzić na właściwą drogę. Potem miał nastąpić punkt kulminacyjny wieczoru: stary, dobry Święty Mikołaj zjedzie z nieba na lśniących czerwonych saniach ciągniętych przez holograficzne renifery i wyładowanych podarkami zapakowanymi w bajecznie błyszczący, kolorowy papier. Kiedy olśnione, oczarowane, oniemiałe z zachwytu dzieci zbiorą się wokół dostojnego starca, elfy i wróżki obsypią je wymarzonymi zabawkami - rowerkami, skuterami, elektrycznymi kolejkami, domkami dla lalek, misiami i żołnierzykami. Sebastian pokazał czerwony strój, czapkę z pomponem oraz fałszywą brodę, w których miał wystąpić w roli Świętego Mikołaja, a w odpowiedzi tłum wydał entuzjastyczny okrzyk. Przyglądałem się zebranym, stwierdzając z rosnącym zdumieniem, iż znam wielu z nich. Dobry Boże, przecież to Jimmy Breeze, barman z Porannej Lufy! Kto by przypuszczał, że należy do obłudników? A to mój hydraulik, Paul Irving! I mój fryzjer, Bili Mumford! Sebastian przydzielał zadania poszczególnym zespołom. Jimmy Breeze trafił do grupy zajmującej się przygotowywaniem dekoracji, hydraulik miał wystąpić w przedstawieniu w roli Ebenezera Scrooge’a, fryzjer zgłosił się jako kandydat na elfa, Martina zaś obiecała napisać mowę powitalną Świętego Mikołaja. Byłem zupełnie nie przygotowany na to, co nastąpiło potem. - Co potrafią psy? - wrzasnął niespodziewanie Sebastian. - Psy potrafią mówić! - odpowiedział tłum. Poczułem pulsujący ból w skroniach. - Jaka jest trawa? - Trawa jest fioletowa! Ból szybko przybierał na sile. - Kamienie... - Żyją! - Przestańcie! - krzyknąłem, ściskając głowę rękami. - Błagam was, przestańcie! Czterysta twarzy zwróciło się w moją stronę. Osiemset oczu spojrzało na mnie z gniewem i pogardą. - Kto to? - zapytał jakiś głos. - Szpieg! - Policja! - Łapać go! Podniosłem ręce. - Posłuchajcie mnie! Chcę się do was przyłączyć. - Kłamcy ruszyli na mnie niczym zastępy Aleksandra z najwspanialszego renesansowego obrazu, jaki do tej pory udało mi się zdekonstruować, to znaczy „Bitwy pod Issus” Altdorfera. - Chcę zostać obłudnikiem! Czyjaś koścista ręka zamknęła mi usta. Zatopiłem w niej zęby, poczułem słonawy smak krwi, ale zaraz potem ktoś kopnął mnie z całej siły w żebra, łamiąc dwa z nich jak suche gałązki. Jęknąłem rozpaczliwie i osunąłem się na kolana. Nigdy do tej pory nie czułem się tak bliski prawdy ostatecznej, jaką jest ból i śmierć. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem przed utratą przytomności, była pięść mego doradcy podatkowego zbliżająca się z ogromną prędkością do mojej twarzy. Ocknąłem się po to, by stwierdzić, że jednak żyję, ale zaraz potem doszedłem do wniosku, że nie ma się z czego cieszyć: byłem niemal pewien, że w miejscu, gdzie zazwyczaj są wargi, ktoś przykleił mi do twarzy dwa opasłe ślimaki oraz że mój korpus pełnił całkiem niedawno rolę piłki w jakiejś nadzwyczaj brutalnej grze. W bok wwiercał mi się świder paraliżującego bólu. Kiedy wreszcie odzyskałem ostrość widzenia, dokonałem inwentaryzacji tego, co znajdowało się w zasięgu mojego wzroku: materac z pianogumy, puchowa poduszka, szeroki plaster naklejony dokoła mojej piersi, jakbym był uchwytem rakiety tenisowej. Dopiero teraz poczułem ostry zapach spirytusu. W polu widzenia pojawiła się lekarka w białym fartuchu, ze słuchawkami na szyi. Mogła liczyć sobie około czterdziestu lat i była wyraźnie zatroskana. - Dzień dobry - przywitała mnie z życzliwym uśmiechem na ustach. Miała szczupłą, wyrazistą twarz, lekko zakrzywiony nos, spiczasty podbródek i wystające kości policzkowe. Ta twarz raczej nie mogła zostać uznana za wzór urody, ale musiała zafascynować każdego, kto był w stanie docenić regularność jej rysów. - Dzień dobry? Czy to już piątek? - Bardzo dobrze! - odparła wesoło. Uśmiech stał się jakby pełniejszy. - Nazywam się Felicia Krakower i mam szczerą nadzieję, że czuje się pan lepiej. Po przeciwnej stronie pokoju mężczyzna o herbacianej cerze, z głową owiniętą jaskrawobiałym bandażem, podniósł się na materacu. - Bolą mnie żebra - oznajmiłem. - Ogromnie mi przykro to słyszeć - powiedziała doktor Krakower. - Proszę się niczego nie obawiać. Jest pan w Satirev. - W Satirev? - To daleko poza mapą. Machnęła termometrem jak batutą. - Przeczytaj to na wspak - poradził mi mój sąsiad. - A tak przy okazji: nazywam się Louie. Mam raka mózgu. To nic wielkiego: po prostu rośnie sobie tam, w środku, a potem pewnego dnia zrobi pfff! - i już mnie nie będzie. Śmierć to wspaniała przygoda. Wziąłem termometr w usta. Satirev... Veritas... Satirey... Veritas... Ściany pokoju były pomalowane na ponury żółty kolor i ozdobione równie ponurymi łgarstwami: wydrukowaną na plakatowym arkuszu papieru „Odą do greckiej urny” Keatsa, reprodukcją „Słoneczników” van Gogha, kserokopią jednego z krajobrazów Salvadora Dali, z drzewami obwieszonymi kieszonkowymi zegarkami. Przez okno dostrzegłem rząd korynckich kolumn podtrzymujących bogato zdobioną belkę poprzeczną z napisem OŚRODEK TERAPII KREACYJNEJ. Kiedy Felicia Krakower zabrała mi termometr, ostrożnie dotknąłem bolącego boku i zapytałem: - Pani doktor, zapewne słyszała pani o psychoneuroimmunologii? - Ma pan na myśli sprzężenie zwrotne między ciałem i umysłem? - Właśnie. Podobno jeśli pacjentowi uda się zachować pozytywne nastawienie do siebie i do świata, choroba przestaje się rozwijać, lub nawet ustępuje. Czy coś takiego w ogóle się zdarza? - Naturalnie - odparła lekarka, przesuwając palcami po jaskrawożółtym przewodzie słuchawki. - Cuda zdarzają się bez przerwy: słońce wschodzi i zachodzi, rodzą się dzieci... Byłoby dobrze, żeby pan o tym pamiętał, panie Sperry. Jak wspaniale było znaleźć się wśród ludzi, którzy nie boją się nadziei! - Dziękuję pani. Czy mam gorączkę? - Niewielką. To nie powód do obaw. U nas, w Satirev, wszyscy szybko wracają do zdrowia. - Chyba powinienem zawiadomić żonę... Nie wiem, jak to możliwe, ale uśmiech doktor Krakower stał się jeszcze szerszy. - Ma pan żonę! To wspaniale. Cudownie. Natychmiast przekażę pańskie życzenie naszej Ochronie. Proszę otworzyć usta. - Po co? - To dla pańskiego dobra. Z trudem poruszyłem zmasakrowanymi wargami. Lekarka położyła mi na języku słodkawą kapsułkę w kształcie miniaturowej nerki i podała szklankę z wodą. - Skąd mam wiedzieć, czy to na pewno jest dla mojego dobra? - Niech pan spróbuje mi zaufać. - W Satirev ludzie ufają sobie - wtrącił się Louie. Połknąłem pastylkę. - Środek nasenny? - Możliwe - odparła kobieta w białym fartuchu. Środek nasenny... Odzyskawszy ponownie przytomność, ujrzałem pochyloną nade mną Martinę Coventry. W dalszym ciągu miała na sobie zmysłową srebrzystą sukienkę. Obok niej stał wysoki, kościsty mężczyzna w zielonym smokingu, spod którego wyglądała zielona bluza z nadrukiem: KIEDY ŻYCIE RZUCA CI KŁODY POD NOGI, ZBUDUJ SOBIE Z NICH TRATWĘ. Wyglądał jak kaktus. - Martina! Położyła mi na czole pulchną rękę. - Przywitaj się z Franzem Beauchampem, Jack. - Cześć - powiedziałem do kaktusopodobnego mężczyzny. - Jestem tu od tego, żebyś sobie gdzieś nie poszedł - wyjaśnił Franz głosem, który brzmiał tak, jakby dobiegał zza zasłony z plastra miodu. - Nie mogę powiedzieć, żebym się przepracowywał. Daj mi tylko swoje veritazjańskie słowo honoru, że nigdzie sobie nie pójdziesz. - Słowo honoru. - Świetnie. - Mój strażnik uśmiechnął się równie promiennie jak Felicia Krakower. Wyglądało na to, że znalazłem się wśród nałogowych wesołków. - Mam przeczucie, że zostaniemy kumplami - dodał. Martina prezentowała się jeszcze atrakcyjniej niż zazwyczaj. Swoje gęste brązowe włosy zaplotła w gruby warkocz, który leżał na jej ramieniu niczym zanadto zrumieniona, długa bułka. Oczy, obwiedzione grubą czarną kredką, z pomalowanymi powiekami, stały się tak wielkie, że przypominały własne karykatury. - Chociaż jesteśmy w Satirev, to wystarczająco długo mieszkałam w Veritas, żeby nauczyć się mówić prawdę - oznajmiła. - Ocaliłam ci tyłek, Jack. Żyjesz tylko dlatego, że tam, w parowozowni, ujęła się za tobą stara, dobra Martina Coventry. - Jestem ci bardzo wdzięczny. - I słusznie, bo masz za co. - Powiedziałaś im o Tobym? Skinęła głową. - Zrobił się z tego prawdziwy przebój. Dziecko z chorobą Xaviera, które nie poddaje się i próbuje wykorzystać wszystkie możliwości obronne organizmu... Nawet nie wyobrażasz sobie, co to tutaj oznacza. - W dodatku historia jest nadzwyczaj wzruszająca - dodał Franz. - Ojciec walczący ze wszystkich sił o życie syna... Dobry Boże, to naprawdę chwyta za serce! - Nauczycie mnie kłamać? - To zależy. - Od czego? - Od tego, czy twoja kandydatura zostanie zaakceptowana, czy terapia odniesie właściwy skutek... Nie każdy może zostać obłudnikiem. - Gdybym to ja decydował, przyjąłbym cię od razu, w tej chwili - zapewnił mnie Franz. - Niestety, decyzja nie należy do nas - oświadczyła Martina. - Na pewno przyda ci się sporo szczęścia. - Sięgnęła do torebki, wyjęła z niej prawdziwą podkowę i wrzuciła ją do szuflady mojej nocnej szafki. Łup. - Konie mają sześć nóg - dodała rzeczowym tonem. Zacisnąłem zęby. - Talizmany i amulety to oszustwo. Wzruszyła ramionami. - Być może. - Zdaje się, że chciałeś zadzwonić - przypomniał mi uśmiechnięty od ucha do ucha Franz. - W imieniu całej Ochrony pragnę cię poinformować, iż z prawdziwą radością spełnimy twoje życzenie. Pomogli mi stanąć na nogi. Nigdy wcześniej nie podejrzewałem, że mam tyle wrażliwych mięśni i tyle kości, które mogą boleć przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Wreszcie jednak zdołałem się wyprostować, na bosaka, w idiotycznie krótkiej szpitalnej koszuli ledwo zakrywającej mi tyłek. Ośrodek Terapii Kreacyjnej nie oszałamiał rozmiarami; wystarczyło przejść kilka metrów korytarzem obwieszonym fotografiami radośnie uśmiechniętych dzieci, kilka następnych przez główny hol ozdobiony reprodukcjami obrazów Moneta, by znaleźć się w niewiele większym parku. Gładki ceglany mur zdobiły różnokolorowe graffiti: JEZUS CIĘ KOCHA... WSZYSTKO JEST PIĘKNE NA SWÓJ WŁASNY SPOSÓB... DZIŚ JEST PIERWSZY DZIEŃ RESZTY TWOJEGO ŻYCIA. Spojrzałem w górę, lecz nie zobaczyłem ani słońca, ani nieba. Park był przykryty wielką kopułą przypominającą sklepienie katedry, pod którą wisiały trzy rtęciowe reflektory potężnej mocy. - Znajdujemy się pod ziemią - wyjaśniła Martina, widząc niepewność malującą się na mojej twarzy. Wycelowała wskazujący palec w górę, ku gigantycznej czaszy; paznokcie miała pomalowane zielonym odblaskowym lakierem. - Jesteśmy głęboko pod Veritas. Na razie skolonizowaliśmy zaledwie około dwudziestu hektarów, ale wciąż dołączamy nowe tereny. Choć mały i odgrodzony od otwartej przestrzeni, park wcale nie wywoływał klaustrofobii. Wręcz przeciwnie: po raz pierwszy w życiu znalazłem się w miejscu działającym tak kojąco, gdzie w dodatku można było oddychać czystym, przesyconym delikatnym zapachem sosnowej żywicy, powietrzem. Rozświergotane ptaki prześcigały się w konstruowaniu wymyślnych fug, nad trawą i krzewami unosiły się motyle reprezentujące co najmniej kilka gatunków, jakby próbowały ułożyć się w jakiś różnobarwny, szalony wzór. Między rabatami pełnymi tulipanów, gladioli i peonii wiła się ścieżka ułożona z płaskich kamieni. - Rzecz jasna, nigdy nie osiągniemy rozmiarów Veritas - powiedziała Martina. - Wcale nam zresztą na tym nie zależy. Podniosłem wzrok na kopułę poprzecinaną betonowymi, metalowymi oraz plastikowymi wnętrznościami miasta: prostymi jak autostrada traktami głównych kanałów ściekowych, zawiłymi dróżkami przewodów elektrycznych, rozgałęziającymi się w nieskończoność, niczym naczynia krwionośne w ciele człowieka, systemami wodociągowymi. Nagle na de tej plątaniny przesunęło się coś niezwykłego. - Najważniejsze, że Satirev istnieje i działa - dodała Martina. Świnia. Świnia? Tak, płynęła w powietrzu jak miniaturowy sterowiec, poruszając delikatnymi anielskimi skrzydłami. Jakaś maszyna, albo może dziwaczna zabawka? Raczej nie; dobiegające z góry pokwikiwanie było niepokojąco naturalne. - Świnie mają skrzydła - stwierdził Franz jakby nigdy nic. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Spod krzewu forsycji wyprysnął na ścieżkę wychudzony płowy kot ze zmierzwioną, nastroszoną sierścią i pomknął jak strzała w kierunku Ośrodka. Chwilę później pojawił się jego prześladowca; musiałem dobrze wytężyć wzrok, żeby go dojrzeć. Był mały i szary. I miał długi ogon. Tym razem drżenie objęło także moje ręce i długo nie chciało ustąpić. To była mysz. Kot uciekał przed myszą. - To dość niezwykłe miejsce - powiedziałem, spoglądając prosto w nienaturalnie powiększone makijażem oczy Martiny. - Chyba zgodzisz się ze mną? - Niezwykłość to pojęcie względne. - W każdym razie, ja jestem zdumiony. - Przy obecnym stanie wiedzy wyprodukowanie kłamstwa nie nastręcza większych trudności. Genetycy i mikrobiolodzy mogą dostarczyć latającą świnię, drapieżną i bezwzględną mysz, cokolwiek zechcesz. - Mimo to, nadal jestem zdumiony. - Trzeba trochę czasu, żeby oswoić się z Satirev - powiedział Franz, uśmiechając się promiennie. - Na pewno dasz sobie radę, Jack. Wierzę w ciebie. Budka telefoniczna stała na pagórku porośniętym fioletową trawą i pięciolistną koniczyną. Powoli przekuśtykałem po dywanie z niezwykłej roślinności (czułem się tak, jakby moje ciało było jednym ogromnym siniakiem), otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Martina i Franz stali dwa kroki za moimi plecami. - Chyba wiesz, jak masz się zachowywać? - zapytał mój strażnik. - Tak mi się wydaje. - Wystarczy jedno niewłaściwe słowo, najmniejsza próba przekazania wiadomości o Satirev, a znajdziesz się z powrotem w Veritas, tak naszprycowany skopolaminą, że z trudem sobie przypomnisz, jak się nazywasz. Automat, rzecz jasna, był podłączony nielegalnie, bez wiedzy firmy zajmującej się układaniem i konserwacją sieci telefonicznej Veritas. Wystukałem numer drżącym palcem. Helena odebrała dopiero po siódmym dzwonku. - Halo? - usłyszałem jej zaspany głos. - Obudziłem cię? - Oczywiście, że mnie obudziłeś, kimkolwiek jesteś! - Słuchaj mnie uważnie: nie zadawaj mi żadnych pytań, rozumiesz? - Jack? To ty?! - Tak, to ja. Nie pytaj, gdzie jestem, Heleno. Od tego wszystko zależy. Przez chwilę słyszałem tylko szybki, nerwowy oddech żony. - Ja... To znaczy, cieszę się, że słyszę twój głos, Jack. - Jestem wśród nich. Wiesz, o czym mówię? - Chyba tak. - Zgodzili się rozpatrzyć moją prośbę. Być może przyjmą mnie w swoje szeregi. Mam nadzieję, że nie masz już nic przeciwko temu? - Oczywiście, że mam! - parsknęła gniewnie. Owinąłem sobie przewód telefoniczny wokół ramienia i zacisnąłem tak mocno jak opaskę uciskową. - Masz jakieś wiadomości od Toby’ego? - Dzisiaj przyszła kolejna pocztówka. - Pisze coś o swoim samopoczuciu, o stanie zdrowia? - Tylko tyle, że brał udział w wyścigu kajaków. Dwudziestego siódmego mam czekać na niego na dworcu autobusowym. - Nie wspomina o żadnych bólach głowy albo guzach pod pachami? - Nie. Ucałowałem bakelitową słuchawkę. - Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę mógł. Do widzenia, Heleno. Ogromnie cię lubię. - Ja też bardzo cię lubię, Jack. Proszę cię, wracaj jak najprędzej! Odwiesiłem słuchawkę i odwróciłem się twarzą do Martiny i Franza. Za ich plecami, na wyłożonej kamieniami ścieżce, gromada myszy rozrywała na strzępy syjamskiego kota. - Dobrze się spisałeś - pochwalił mnie mój strażnik. PIĘĆ Zaraz po tym, jak inżynierowie od pogody przekręcili kurki w prawo, wypełniając sobotnie poranne niebo oślepiającym blaskiem słońca, do mego szpitalnego pokoju wbiegła Martina, otworzyła szufladę nocnej szafki i wyjęła idiotyczną podkowę. - Pomogła! - oznajmiła triumfalnie, trzymając ją w taki sposób, jakby chciała się nią ze mną przełamać; temu, komu przypadłby w udziale większy kawałek, spełniłyby się wszystkie życzenia. - Doprawdy? - mruknąłem, nie kryjąc sceptycyzmu. Psycho neuroimmunologia istniała naprawdę, ale nie miałem najmniejszego zamiaru wierzyć w przesądy. Wrzuciła podkowę do torebki, po czym wyjaśniła, że skuteczność działania tego amuletu nie budzi żadnych wątpliwości. Otóż zazwyczaj każdy nowy kandydat musiał spędzić co najmniej miesiąc w hotelu Rajski Ogród, czekając na decyzję w swojej sprawie, ja tymczasem - naturalnie pod warunkiem, że uzyskam zgodę doktor Krakower - miałem już tego popołudnia spotkać się z Mannym Ginsburgiem. - Tylko pomyśl, Jack: sam papież zgodził się z tobą porozmawiać! Dwadzieścia minut później zjawiła się doktor Krakower w towarzystwie jak zwykle obłudnie uśmiechniętego Franza Beauchampa, by zbadać moje obrażenia. Martina przyglądała się temu ze sprawiającą wrażenie autentycznej troską, Franz z nieszczerym współczuciem. Lekarka zdjęła mi bandaż z głowy, obmacała żebra - „To może trochę boleć”, ostrzegła; chwilę potem zabolało tak, że zapomniałem, jak się nazywam - i wreszcie oznajmiła radośnie, że mogę jechać na wycieczkę, pod warunkiem jednak, że wrócę przed wieczorem na kolejne badanie. Założyłem ten sam drelichowy kombinezon, który miałem na sobie w pracy we czwartek; wydawało mi się, że to było nie wiadomo jak dawno temu. Martłna i Franz poprowadzili mnie przez park aż na brzeg szerokiego kanału (napis na tabliczce głosił: „Rzeka Jordan”) o czystej, przezroczystej wodzie, pachnącej jak mieszanina korzennego piwa z syropem klonowym. Tuż pod powierzchnią, niczym srebrzyste promienie księżyca, śmigały pstrągi. Przy pomoście kołysała się świeżo pomalowana gondola. Weszliśmy na pokład. Mój strażnik stanął na rufie i zanurzył drąg w słodko pachnącej wodzie, Martina natomiast zajęła się udzielaniem rad dotyczących sposobu kontaktowania się z Jego Świątobliwością Mannym. - Trzeba zacząć od tego, że on mieszka tu przez cały rok. - Dla większości obłudników Satirev stanowiło coś w rodzaju pied-a-terre albo raczej celu okresowych pielgrzymek, odbywanych by umocnić wiarę w Kłamstwo. - W związku z tym jest trochę postrzelony. - Wcale mnie to nie dziwi - odparłem. Z Jordanu wyskoczyło zwierzątko przypominające łasicę i połknęło nie spodziewającą się niczego nakrapianą żabę, która siedziała przy brzegu na wielkim liściu lilii wodnej. - Połóż nacisk na swoją miłość do syna. Rozumiesz: że poruszyłbyś niebo i ziemię, i tak dalej. On uwielbia się rozczulać. - Ale nie patrz mu w oczy - wtrącił się Franz. - Nie znosi tego. Gondola przybiła do pomostu z wyszorowanych do białości desek, ozdobionego ceramicznymi figurkami pelikanów i mew. Na brzegu stał budynek o równie czystych, nieskazitelnie białych ścianach: rybacki hangar albo skład narzędzi. Prowadził do niego karmazynowy chodnik, na którym leżał owczarek niemiecki. Pies wykonywał lekkie koliste ruchy głową, jakby śledził krążącą w powietrzu ważkę. - Oto nasza Stolica Apostolska - powiedziała Martina, wskazując budynek. - Raczej hangar na łodzie. - Ona mówi prawdę - zapewnił mnie Franz, przywiązując gondolę do pachołka. - Może nie dysponujemy takim budżetem, jakim byśmy chcieli, ale robimy co w naszej mocy - odezwał się pies. Nawet nie mrugnąłem powieką. Zacząłem się już przyzwyczajać do takich rzeczy. L Drzwi otworzyły się bezszelestnie na doskonale naoliwionych zawiasach i na miękki chodnik wyszedł nieduży, nerwowy, około sześćdziesięcioletni mężczyzna z potężnym zezem, w olśniewająco białym garniturze z syntetycznego materiału i jarmułce na głowie. Polecił Martinie i Franzowi, żeby zjawili się po mnie za godzinę. - Masz ochotę na świeżo mieloną kawę? - zapytał Manny Ginsburg, kiedy weszliśmy do jego nadrzecznej siedziby. Wilczur nie odstępował nas na krok, skrobiąc pazurami po drewnianej podłodze. - Jest dosyć smaczna. - Chętnie - odparłem, rozglądając się z zaciekawieniem. W środku szopa była równie czysta jak na zewnątrz. - Proszę wziąć sobie krzesło. Nigdzie nie zauważyłem żadnego krzesła, więc usiadłem na dywanie. - Jestem Ernst - przedstawił się pies i podał mi łapę. - Jack Sperry. - Uścisnąłem porośniętą sierścią kończynę. - Ty mówisz - stwierdziłem. - Dzięki bioelektronicznemu implantowi w krtani. Manny wsunął się bokiem do maleńkiej wnęki kuchennej, zdjął czajnik z palnika gazowej kuchenki, nalał wrzątku do dwóch kubków, po czym nasypał do każdego po dwie czubate łyżeczki kawy Donaldsona. - Miała być świeża - zauważyłem z veritazjańską bezpośredniością. - Dla nas jest świeża - odparł papież. - Chcesz usłyszeć dowcip o gadającym psie? - zapytał Ernst. - Nie - poinformowałem go zgodnie z prawdą. - Aha... - mruknął, najwyraźniej boleśnie dotknięty moją szczerością. Manny wrócił z firmową tacką coca-coli, na której stały nasze kubki, dzbanuszek ze śmietanką oraz plastikowy pojemnik opatrzony napisem SÓL. - Tam, na górze, świat jest zupełnie jałowy. Jałowy, zanieczyszczony, pozbawiony chęci do życia. - Manny postawił tacę obok mnie na dywanie i zwrócił oczy ku niebu. - Niedługo będzie nasz. Nie wierzysz mi? Udało nam się już wprowadzić do władz dwudziestu ludzi. Osoba dysponująca naszymi umiejętnościami nie ma żadnych problemów z wygraniem wyborów. - Chce pan powiedzieć, że zamierzacie podbić Veritas? - zapytałem, starając się nie patrzeć Manny’emu w oczy. Papież zasłonił uszy rękami. - Nie używaj słowa „podbić” - ostrzegł mnie pies. - Zamierzamy zreformować Veritas - powiedział Manny. W dalszym ciągu wpatrywałem się w dywan. - Prawda to piękno, Wasza Świątobliwość. - Zacząłem odliczać na palcach, recytując wyrytą w mojej pamięci litanię: - W Epoce Kłamstw politycy kłamali, specjaliści od reklamy mijali się z prawdą, duchowni mamili... - Założyciele Satirev nie mieli nic przeciwko mówieniu prawdy - przerwał mi Manny, poprawiając jarmułkę. - Ich sprzeciw wywołało jedynie pozbawienie ludzi wyboru. Uczciwość, która nie ma alternatywy, jest jak niewolnictwo okraszone uśmiechem. - Wskazał na sufit. - Prawda tam, na górze... - Postawił kubek na podłodze. - Godność tu, na dole. - Zachichotał cicho. - W Satirev wyżej cenimy sobie to drugie. Słodzisz? - Proszę? - Czy słodzisz kawę? - Owszem, jeśli ma pan cukier. Papież podał mi pojemnik z solą. Wysypałem na dłoń kilka ziarenek, dotknąłem językiem: cukier. - Mam złamane serce - oznajmił Manny z ręką przyciśniętą do piersi. - Rozpłakałem się, kiedy opowiedziano mi, co przytrafiło się twojemu synkowi. - Naprawdę? - zapytałem, słodząc kawę satireviańską solą. - Jestem zdruzgotany. - Przecież nawet go pan nie zna? - Jakże szlachetnie postępujesz! - Ja też tak myślę, choć jestem tylko psem - wtrącił się Ernst. - Mam tylko jedno pytanie - ciągną! Manny, - Proszę go uważnie wysłuchać: Czy kochasz swojego syna? - To zależy, co... - Nie chodzi mi o to, czy go kochasz, ale czy go naprawdę kochasz szaloną, irracjonalną, nieveritazjańską miłością? Ku memu zaskoczeniu - papież nie wydawał się ani trochę zdziwiony - nie miałem żadnych problemów z udzieleniem odpowiedzi. - Kocham go - oświadczyłem, patrząc Ginsburgowi prosto w oczy. - Kocham go szaloną, irracjonalną, nieveritazjańską miłością. - Wobec tego, witamy na pokładzie. - Moje gratulacje! - powinszował mi wilczur. - Muszę cię jednak ostrzec: terapia nie zawsze przynosi zamierzone skutki. - Manny pociągnął łyk kawy. - Radzę ci poświęcić się bez reszty, całą duszą, nawet jeśli sądzisz, że jej nie masz. I proszę nie patrzeć mi w oczy. Odwróciłem wzrok, nie wiedząc, czy powinienem cieszyć się z pozytywnej decyzji Jego Świątobliwości, czy martwić możliwością porażki. - Jak pan ocenia moje szansę? - Są ogromne. - Wyśmienite - dorzucił Ernst. - Nie zawahałbym się postawić na ciebie całych oszczędności - dodał papież. - Rzecz jasna, obaj możemy kłamać - zakończył pies. W niedzielę rano Martina i ja ponownie urządziliśmy sobie wycieczkę do budki telefonicznej stojącej na porośniętym pięciolistną koniczyną pagórku. Wystukałem domowy numer Arnolda Cooka, po czym oddałem słuchawkę Martinie, która przedstawiła się jako moja żona i oznajmiła, że lekarz stwierdził u mnie obustronne zapalenie płuc, w związku z czym nie zjawię się w pracy co najmniej przez tydzień. Po takiej dawce kłamstw natychmiast rozbolała mnie głowa, lecz jednocześnie doznałem czegoś w rodzaju seksualnego podniecenia. Kustosz wyrecytował standardową formułkę o tym, jak mu przykro, i na tym się skończyło. Jakim wspaniałym narzędziem jest kłamstwo, pomyślałem, praktycznym i prostym w użyciu. Chyba powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego w dawnych czasach cieszyło się tak dużą popularnością. Szliśmy we dwójkę przez park, a raczej we trójkę, ponieważ Franz Beauchamp przez cały czas kręcił się w pobliżu. Martina wzięła mnie za rękę; w tej samej chwili moje palce stały się najbardziej erogennymi strefami mego ciała. Powiedziała, że jeszcze dziś wraca do Veritas, gdzie wreszcie udało jej się dostać pracę: będzie pisała przemówienia wyborcze dla Doreen Hunter, dotychczasowej deputowanej z Dzielnicy Kartezjusza. - Będzie mi ciebie brakowało. - Wrócę - odparła, gładząc wolną ręką swój gruby warkocz. - Jak wszyscy obłudnicy, muszę przebywać w Satirev co najmniej przez dziewięćdziesiąt dni w roku. Najbliższy weekend mam zamiar spędzić nad Jordanem. - Odwiedzisz mnie? - zapytałem tę apetyczną, niezwykłą kobietę. Podniosła wzrok na szybującą w powietrzu świnię i skinęła głową. - Przy odrobinie szczęścia będziesz już wtedy kłamcą. Jeśli masz zamiar powiedzieć mi coś, co jest prawdą, lepiej zrób to teraz. - Chcesz usłyszeć prawdę? - Nawet my, obłudnicy, od czasu do czasu potrafimy stanąć z nią twarzą w twarz. - Cóż, wydaje mi się... - Dopiero teraz uświadomiłem sobie, co naprawdę czuję. - Wydaje mi się, że trochę cię kocham. - Tylko trochę? - zapytała, prowadząc mnie w stronę rzeki. Franz wciąż deptał nam po piętach. - Uczucia są niewymierne. - Przy pomoście kołysały się dwie gondole. - Czy mogę wiedzieć, co ty czujesz do mnie? - Wolę o tym nie mówić. - Martina uwolniła rękę z mojego uścisku. - W końcu i tak zostałyby nam tylko żal i rozpacz. - Weszła do gondoli, stanęła na rufie, wzięła żerdź do rąk, po czym odepchnęła się od pomostu. - Jestem pewna, ze staniesz się jednym z nas. Wierzę w ciebie, Jack. Chwilę potem zniknęła w blasku wschodzącego słońca o mocy 3000 watów. Wsiedliśmy z Franzem do drugiej gondoli. Prąd poniósł nas na południe, między dwoma rzędami stojących nad samą wodą domków ozdobionych kwiatami, z małymi, zadbanymi ogródkami, w których stały gipsowe figurki amorków oraz pyzatych dziewczynek w holenderskich strojach ludowych. Mój strażnik przycumował gondolę przed piętrowym, oszalowanym budynkiem pomalowanym na wściekle różowy kolor, z migoczącym neonem HOTEL RAJSKI OGRÓD nad wejściem. Hotel oraz przylegający do niego teren otaczał kamienny mur z solidną żeliwną bramą, również różową. Różowe kraty w oknach przypominały ślady pozostawione przez flamaster cenzora. Brama otworzyła się z donośnym skrzypieniem. Franz poprowadził mnie po wysypanej różowym tłuczniem ścieżce do głównego wejścia. Kiedy znaleźliśmy się w głównym holu, podał moje nazwisko recepcjoniście (miał na imię Leopold, o czym informował plastikowy identyfikator, zwracał zaś na siebie uwagę potężną końską szczęką, nadmierną tuszą oraz przeraźliwie kolorową hawajską koszulą). Upewniwszy się, że istotnie oczekują niejakiego Jacka Sperry’ego z Dzielnicy Platona, Leopold wręczył mi różową tunikę z nadrukiem NOWICJAT na piersi; okazała się na tyle obszerna, że bez trudu nałożyłem ją na ubranie. - Do twarzy ci w różowym - stwierdził. - Wyglądasz na swojego chłopa - odwdzięczyłem mu się. Boy hotelowy - zaawansowany wiekiem mężczyzna o pajęczych nogach i cerze jak skóra melona - poprowadził mnie długim korytarzem o ścianach obwieszonych reprodukcjami dzieł Giotta i Rembrandta. Franz, mój cień, jak zwykle podążał tuż za mną. Zatrzymaliśmy się przed różowymi, metalowymi drzwiami, bardziej pasującymi do banku niż do hotelu. Miały nawet zamek szyfrowy. - Pański apartament - oznajmił melon na pajęczych nogach. Weszliśmy do środka. Apartament, dobre sobie. Pokój był znacznie mniejszy niż ten w Stolicy Apostolskiej i jeszcze skromniej urządzony: żadnych krzeseł ani dywanów. Ba, nie było nawet okna. Ściany, czego należało się spodziewać, miały kolor różowy. Dwaj nowicjusze - jeden niski, drugi wysoki - leżeli na sąsiadujących ze sobą łóżkach i palili papierosy. - To pańscy współlokatorzy - poinformował mnie wiekowy boy, po czym wraz z Franzem wyszedł z pokoju. Drzwi zamknęły się za nimi, a ja usłyszałem terkot tarcz szyfrowych ustawiających się w wybranym na chybił trafił położeniu. - Jestem William - przedstawił się wyższy mężczyzna. Przyjrzawszy mu się dokładniej, stwierdziłem, że mógłby być środkowym napastnikiem w drużynie rugby. - William Bell. - Ira Temple - powiedział niższy i skinął mi głową. - Jack Sperry. Przez następną godzinę opowiadaliśmy o sobie. Ira był typowym przykładem człowieka, który świadomie i z przekonania postanowił zostać obłudnikiem. Nienawidził Veritas. Musiał się stamtąd wydostać. Jego zdaniem wszystko, nawet oszustwa i nieuczciwość, było lepsze od tego, co nazywał „bezustannym myleniem empiryzmu z prawdą”. Historia Williama przypominała trochę moją. Jego starsza siostra Charlotte, jedyna osoba na Ziemi, która cokolwiek dla niego znaczyła, niedawno wylądowała na Amarancie - planecie istniejącej wyłącznie w jej wyobraźni. William sądził, że nauczywszy się kłamać, zdoła tam do niej dołączyć i albo uwolnić ją z objęć szaleństwa, albo osiedlić się na stałe. Zaterkotały tarcze cyfrowe zamka, drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł nieduży, przygarbiony, zupełnie łysy człowieczek poruszający się jak kaczka cierpiąca na zaawansowaną postać osteoporozy. - W ciągu najbliższego tygodnia wszyscy zakochacie się we mnie - powiedział, wymachując podkładką do notatek. - Będę was traktował tak dobrze, jakbyście umarli i znaleźli się w niebie. - Mrugnął porozumiewawczo. - To naturalnie kłamstwo. Jestem Gregory Harness, oficer łącznikowy Manny’ego Ginsburga. Możecie mówić mi Szczęściarz. - Wyrzucał słowa z szybkością pistoletu maszynowego. - Jego Świątobliwość głęboko żałuje, że nie może zjawić się tu osobiście, żeby zająć się wami, ale wypełniony rozkład zajęć, i tak dalej... Sami wiecie, pieprzenie takie jak zwykle. Który z was nazywa się Sperry? Podniosłem rękę. - Słyszałem o twoim dzieciaku - powiedział Szczęściarz. - To okropne. Tragiczne. Wierz mi, Sperry, przez cały czas będę trzymał za ciebie kciuki. W ten właśnie sposób zaczęło się nasze oswajanie z fałszem, nauka kłamania, wgryzanie się w rzeczywistość Satirev. Szczęściarz wsadził nas do furgonetki i zawiózł w miejsce, gdzie pieniądze rosły na drzewach; był to sad obsypany taką ilością gotówki, że wystarczyłoby jej z nawiązką na spłacenie rocznych odsetek od długu publicznego Veritas. Spędziliśmy cały dzień w palących promieniach sztucznego słońca, z mozołem napełniając kosze pięciodolarowymi banknotami. We wtorek rano inżynierowie od pogody uraczyli nas gwałtowną zamiecią śnieżną, w związku z czym życie w Satirev zostało całkowicie sparaliżowane, my zaś dostaliśmy do ręki wielkie szufle. - Oczyśćcie wszystko - polecił Szczęściarz. - Każdą ulicę, alejkę, każdy zaułek, chodnik i każdą ścieżkę. Znowu pracowaliśmy przez cały dzień, zgarniając śnieg w ogromne, parujące sterty a następnie wrzucając go do Jordanu. Staraliśmy się nie zwracać uwagi na bolesne oparzenia. Trzeba przyznać, że Szczęściarz nie opuszczał nas ani na chwilę, ocierając nam czoła ręcznikami umoczonymi w lodowatej wodzie, pojąc lemoniadą i smarując oparzone miejsca olejkiem eukaliptusowym, ale nie pozwolił nawet na chwilę przerwy. Środa: wyczerpujący poranek spędzony na podkuwaniu sześcionogich koni, jeszcze bardziej męczące popołudnie w skalnym ogródku, gdzie należało zmienić ułożenie wszystkich kamieni. Zarówno ja, jak i moi dwaj towarzysze doszliśmy do wniosku, że są to istoty nadmiernie gadatliwe, a w dodatku poświęcają zbyt wiele uwagi użalaniu się nad swoim losem. Każdy kamień miał żal do świata za to, że ten okazuje mu za mało szacunku, każdy chciał być wszystkim, tylko nie kamieniem. Potłuczcie nas, a zaczniemy krwawić, twierdziły. We czwartek kolejne kłamstwa. Nasz nadzorca załadował furgonetkę farbami i lakierami w aerozolu, po czym wyruszył z nami w objazd Satirey, każąc nam przemalowywać trawę na fioletowo, róże na niebiesko oraz fiołki na czerwono. Wkrótce cała nasza trójka była upaćkana tymi kolorami od stóp do głów, w związku z czym wyglądaliśmy jak kwintesencja wszystkich płócien Jacksona Pollocka, jakie kiedykolwiek trafiły na mój warsztat krytyka. Wieczorem, kiedy leżałem w łóżku w Rajskim Ogrodzie, po mojej skołowanej głowie tłukły się bezsensowne, kłamliwe obrazy: kapusta pachnąca jak lawenda, szkarłatne ziemniaki, granatowe dżungle i szartrezowe lodowce, sześcioboczne piłki futbolowe, chude wieloryby, gigantyczne karły oraz węże o długich, sprężystych nogach. Kłamstwa, kłamstwa, nic tylko kłamstwa. W piątek Szczęściarz wręczył nam strzelby kalibru 22, pokazał, jak należy się nimi posługiwać, a potem, wykorzystując nasze wciąż jeszcze działające veritazjańskie uwarunkowanie, kazał przysiąc, że nie posłużymy się nimi w celu zorganizowania ucieczki. - Do zachodu słońca każdy z was musi ustrzelić latającą świnię. Nie dajcie się zwieść ich wyglądowi - są sprytniejsze, niż na to wyglądają. I tak oto znalazłem się ukryty w porastających brzegi Jordanu krzakach (podejrzanie przypominały bicze o dziewięciu rzemieniach, używane niegdyś przez pokutników), ze strzelbą na kolanach i mózgiem rozgrzanym do białości w wyniku toczącej się w nim walki między moim uwarunkowaniem a tym wszystkim., co widziałem dokoła i co w oczywisty sposób przeczyło zasadom, które wpojono mi kiedyś podczas Wypalania. Nagle na wodzie pojawił się obły, skrzydlaty cień, a ja przypomniałem sobie fragment „Alicji w krainie czarów”, którą przed zdekonstruowaniem uważnie przeczytałem: „Nadszedł czas, rzekł Mors, by pogadać o wielu rzeczach”. Przyłożyłem strzelbę do ramienia, wycelowałem w niebo; po chwili w obiektywie celownika optycznego dostrzegłem pękaty kształt. „O butach, okrętach i wosku, o kapuście i królach...” Nacisnąłem spust. „I dlaczego ocean jest gorący...” Zwierzę runęło ku wodzie, kwicząc przeraźliwie. „I czy świnie mają skrzydła”. Moja krwawiąca obficie zdobycz wpadła z pluskiem do rzeki. Kiedy każdy mięsień boli cię od morderczej pracy przy zbieraniu banknotów w sadzie, nie pytasz, czy pieniądze rosną na drzewach. Kiedy skóra na rękach i przedramionach piecze cię jak wściekła, poparzona przez śnieg o temperaturze dziewięćdziesięciu stopni, nie pytasz, czy śnieg jest gorący. Kiedy myślisz tylko o tym, by zestrzelić z nieba latającego wieprzka, nie pytasz, czy świnie mają skrzydła. W hotelu Rajski Ogród znajdowała się tylko jedna sala jadalna, utrzymywana w takiej samej nieskazitelnej czystości jak wszystkie pomieszczenia budynku. Nie wiedzieć czemu, nazwano ją Rosyjską Herbaciarnią. W piątek wieczorem Szczęściarz zabrał nas tam na kolację. Ściany były wyłożone oślepiająco białymi kafelkami, fotele - ogromne czerwone poduchy na pojedynczych nogach ze stali nierdzewnej - przypominały muchomory utrzymane w stylu art deco. Menu składało się głównie z mięsa zamordowanych krów, nazwanego eufemistycznie „krwistymi befsztykami”, „hot dogami”, „hamburgerami” i „zrazami”. Szczęściarz powiedział, że możemy zamówić, co tylko zechcemy. - Trochę mocno was przycisnąłem - wyznał, kiedy na stole zjawiły się talerze z parującą zawartością. - Ująłeś to najdelikatniej jak można - odparłem. Szczęściarz otworzył butelkę Pseudopomidorowego Ketchupu z Veritas. - Czujecie jakąś różnicę? - Różnicę? - zastanowił się Ira Tempie, łapczywie pożerając „krwisty befsztyk”. - Chyba nie. William Bell odgryzł potężny kęs „cheeseburgera”. - Jestem takim samym człowiekiem jak przedtem - oświadczył. - Na sobotę mamy zaplanowany dość intensywny program - ciągnął Szczęściarz, polewając frytki ketchupem. - Będziecie wydobywać cukier w kopalni soli, weźmiecie udział w seminarium lingwistycznym zorganizowanym przez rodzinę labradorów, dostarczycie papieżowi blankiety zaświadczeń o koszerności potraw... Jednak moim zdaniem, jeśli do tej pory nie nauczyliście się kłamać, to już nigdy się tego nie nauczycie. - Spojrzał Williamowi prosto w oczy, co w Satirev nie zdarzało się zbyt często. - Co mają świnie, synu? - Słucham? - Świnie. Co one mają? Przecież niedawno upolowałeś jedną z nich. William chyba przez minutę wpatrywał się we fragment martwej krowy na swoim talerzu. Wreszcie podniósł głowę, zacisnął powieki i wykrzyknął głosem, jaki mogło z siebie wydać w Wigilię Bożego Narodzenia jakieś dziecko żyjące w Epoce Kłamstw: - Świnie mają s-s-skrzydła! - Co powiedziałeś? - Sk... Skrzydła! - William zerwał się z fotela i zaczął tańczyć wokół stołu. - Skrzydła! Świnie mają skrzydła! - Dobra robota, Bili! - zawołał Ira. Na jego twarzy malował się podziw wymieszany z niepewnością. Szczęściarz uśmiechnął się, zjadł frytkę, po czym wycelował widelec w Irę. - Teraz twoja kolej. Opowiedz mi o pieniądzach. Gdzie rosną pieniądze, Ira? Mój sąsiad wziął głęboki oddech. - No, to trudne pytanie. Wielu ludzi twierdzi, że pieniądze jako takie nigdzie nie rosną, ale z kolei inni utrzymują, jakoby... - Pieniądze, synu. Gdzie rosną pieniądze? Chwila ciszy, a potem: - Na drzewach! - Gdzie? - Pieniądze rosną na drzewach! - Jestem królową Saby! - zawtórował mu William. - A ja królem Francji! - Umiem latać! - Potrafię chodzić po wodzie! - Bóg wynagrodzi uczciwych! - Oszustwo nie popłaca! - Miłość jest wieczna! - Życie też! Szczęściarz położył mi na ramieniu gruzłowatą rękę. - A jak wygląda sprawa ze śniegiem, Jack? - zapytał. - Jaki jest śnieg? W moim mózgu natychmiast uformowało się właściwe słowo. Niemal widziałem, jak dociera do nasady języka, by potem stoczyć się na jego czubek niczym ziarnko piasku. - Śnieg jest...jest... - Może gorący? - podpowiedział mi Szczęściarz. - Śnieg jest g... g... - Gorący? - Zimny! - wyskrzeczałem. - Śnieg jest zimny! William posłał mi rozpaczliwe spojrzenie. - Jack, wszystko ci się pomyliło! - Nie pamiętasz tej zamieci? - zapytał Ira. Skręcały mnie mdłości, paraliżowało poczucie klęski. Cholera. Niech to szlag trafi. - To nie był prawdziwy śnieg. - Jack Sperry przeciwko chorobie Xaviera, przegrana w pierwszym starciu. - Prawdziwy śnieg jest zimny. - Ten był gorący - powtórzył z uporem Ira. - Śnieg jest zimny! - Podniosłem się z fotela i oparłem o ścianę, żeby nie upaść. - Świnie nie mają skrzydeł! Psy nie potrafią mówić! Prawda to piękno! Zataczając się, wybiegłem z Rosyjskiej Herbaciarni. Główny hol był pogrążony w ciemności i przesycony słodkawym zapachem rzeki. Nocny recepcjonista drzemał za ladą. Franz Beauchamp siedział w wiklinowym fotelu pod palmą, z twarzą zasłoniętą rondem białej panamy. Podbiegłem do frontowych drzwi, lecz okazało się, że są zamknięte na klucz. Oczywiście: Satirev można było opuścić tylko jako kłamca, albo jako dotknięta amnezją ofiara przedawkowania skopolaminy. - Leczenie nie przynosi efektów? - zapytał Franz, podnosząc się z fotela. - Mimo wszystko nie trać nadziei. - Przegrałem! - Daj spokój, jutro też jest dzień. - Zdjął panamę i przycisnął ją do piersi, tak jak się czyni na pogrzebach, oddając cześć zmarłemu. Uznałem, że ćwiczy ten gest przed pogrzebem Toby’ego. - Ktoś na ciebie czeka - dodał. - Proszę? - Masz gościa. - Kto to? - Chodź ze mną. Poprowadził mnie wschodnim korytarzem aż do stalowych drzwi, o dziwo pozbawionych jakichkolwiek zamków. Napis głosił: POKÓJ GIER WIDEO. Franz nacisnął klamkę. W pokoju gier wideo nie było żadnych gier wideo. Stał tam stół bilardowy pokryty krwistoczerwonym suknem. Na ścianie wisiała reprodukcja „Panien z Avignonu” Picassa. Przy stole bilardowym stała Martina Coventry. - Cześć, krytyku. Umówiliśmy się na randkę, pamiętasz? - Szczerze mówiąc, zapomniałem. - „Szczerze mówiąc”? A cóż to za słowa w ustach obywatela Satirev? - Podeszła do mnie z wyciągniętą ręką, trzepoczącą jak koliber. - Wyglądasz na bardzo nieszczęśliwego, kochanie. - Nie jestem obywatelem Satirev. - Chwyciłem jej pulchne palce, ścisnąłem mocno. - I nigdy nim nie będę. Martina pstryknęła w rondo kapelusza Franza. - Pan Sperry i ja musimy porozmawiać na osobności. Nie bój się, nie będziemy się kochać, ani nic w tym rodzaju. Chociaż porażony rozpaczą i odrazą do samego siebie, mimo wszystko zwróciłem uwagę na strój Martiny. Gdyby jej sukienka miała posłużyć jako abażur w lampie, z trudem zakryłaby żarówkę. Pasek torebki z madrasu przebiegał ukosem od lewego ramienia do prawego biodra, przyciskając do ciała bawełnianą bluzkę z nadrukiem ŻYCIE TO BANKIET. Piersi przypominały dwa bliźniacze spinakery pracujące przy pełnym wietrze. Franz uchylił kapelusza i chyłkiem wymknął się z pokoju. - Spróbujmy wymazać uwarunkowanie z twojego umysłu. - Martina położyła się na wznak na stole. Wyglądała jak plastyczna mapa jakiegoś nadzwyczaj atrakcyjnego, górzystego kraju. - Chodź tutaj do mnie. - To niezbyt dobry pomysł. Obmacywanie na stole bilardowym nie mogło ani trochę przybliżyć mnie do rozwiązania moich problemów. Jeśli istniała jakaś część ciała Martiny, w którą powinienem wniknąć, to był nią jej umysł. Powinienem starać się dowiedzieć, w jaki sposób zdołała przeistoczyć się z obywatelki Veritas w kłamcę. - Nie chcesz? - zapytała. Przełknąłem głośno ślinę. - Nie chcę. Moja krew osiągnęła temperaturę tutejszego śniegu. - Naprawdę? - Przecież wiesz, że jestem żonaty. Nie chcę z tobą współżyć. Rzecz jasna chciałem, i to bardzo. Do tej pory to pragnienie spoczywało ukryte na samym dnie mego serca, lecz teraz uzewnętrzniło się w bardzo widoczny sposób. Powiedziałem: „Nie chcę z tobą współżyć”, czując jednocześnie, jak pewien zawadiaka podnosi coraz wyżej głowę, rozpychając mi nogawkę spodni. Skłamałem! Po raz pierwszy od dnia Wypalenia! Zrzuciłem tunikę, wyskoczyłem z roboczego kombinezonu. - Ukrywam skrzydła w mrocznej głębi duszy... - wyszeptałem, wpełzając na Martinę. Zręcznym ruchem ściągnęła mi slipy, uwalniając boleśnie ściśniętego więźnia. Do licha, udało mi się! Może nadal miałem veritazjańskiego penisa, ale przynajmniej język dopasował się do standardów obowiązujących w Satirev. - Piękne, szelestem lotek dzielne! - wykrzyczałem, zrywając z niej sukienkę. - A kiedy świat na chwilę odwróci oczy... - wyszeptała. - Przypinam je i w niebo lecę! Zjeżdżając w zieloną dolinę drogą wiodącą południowym zboczem Góry Prozaicznej, musiałem często korzystać z hamulców. Domki i namioty Obozu Hartującego ciągnęły się po obu stronach sosnowej alei, w połowie drogi między toczącą wartko swoje wody rzeką a jeziorem stanowiącym pozostałość jej dawnego zakola. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że Toby może wcale nie być zachwycony moim pomysłem skrócenia mu o dwa dni pobytu w obozie. Wielu siedmiolatków zapewne zgodziłoby się mieszkać tu przez całe życie. Kiedy zatrzymałem samochód przy budynku administracyjnym, główną aleją przemaszerowała grupa dzieciaków uzbrojonych w wędki. Przyjrzałem się twarzom, ale nie dostrzegłem Toby’ego. Zamykający pochód instruktor udzielał chłopcom ostatnich pouczeń; ze strzępów, które dotarły do moich uszu, wynikało, że kwaśne deszcze w szybkim tempie zatruwają wody jeziora, więc nie ma żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o połowy, bo ryby i tak są skazane na zagładę. Wszedłem do budynku - trzymającej się na słowo honoru konstrukcji z przegniłych desek, płyt wiórowych i papy. Za biurkiem siedział szpakowaty mężczyzna z trzydniowym zarostem na twarzy, pogrążony w lekturze sierpniowego numeru „Nie ma na co patrzeć”. - Jestem ojcem Toby’ego Sperry - przedstawiłem się. - A pan jest... - Ralph Kitto. - Kierownik obozu zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem. - Panie Sperry, zgadzam się, że wykazaliśmy całkowity brak odpowiedzialności, zostawiając bez dozoru pułapkę na szczury, ale wątpię, czy uda się panu wygrać sprawę o odszkodowanie... - Nie mam zamiaru podawać was do sądu - odparłem, a on natychmiast się uspokoił. Gdyby wiedział, że mogłem mówić nieprawdę... - Czy Toby wyzdrowieje? Czuję się trochę winny w związku z jego wypadkiem. Naturalnie to nic takiego, z czym nie mógłbym sobie poradzić, ale zawsze. - Przyjechałem, żeby zabrać go do domu. Jutro idzie do szpitala. - Życie nas nie rozpieszcza, prawda? - mruknął Ralph Kitto, wachlując się czasopismem. - Weźmy mnie, na przykład. Nie zastanawiałbym się nawet minuty, gdyby ktoś zaproponował mi lepszą pracę. - Przypuszczam, że te dzieciaki mogą człowieka doprowadzić do obłędu - naturalnie w przenośni. - Na szczęście jest jeszcze wódka. Upijam się prawie codziennie. Kitto zajrzał do planu zajęć i poinformował mnie, że Tobby powinien teraz być na strzelnicy łuczniczej, niecały kilometr na południe stąd, blisko rzeki. Uregulowałem należność za pobyt syna, podziękowałem kierownikowi za to, że mimo wszystko podjął się tak niewdzięcznego zadania i ruszyłem w dół rzeki. W chwili kiedy dotarłem na strzelnicę, mojemu synowi zabrakło najwyżej centymetra, żeby trafić w dziesiątkę. - Dobry strzał, Toby! Przez chwilę stał jak sparaliżowany, przypuszczalnie zdumiony nie tylko moim widokiem, ale także powitaniem. - Skąd się tu wziąłeś, tato? Nie widziałem go od miesiąca. Odniosłem wrażenie, że jest wyższy, szczuplejszy, silniejszy, a przede wszystkim starszy w swojej mocno przybrudzonej żółtej koszulce i spłowiałych dżinsach, które wiosną tego roku przerobił na szorty. - Przyjechałem po ciebie. Podszedłem bliżej, by mu się przyjrzeć, ale starałem się robić to jak najbardziej dyskretnie. Jego ciemne, zmierzwione włosy były tak samo gęste i lśniące jak zawsze, oczy błyszczące a opalenizna zdrowa i głęboka. - Aleja wyjeżdżam dopiero w niedzielę. Mama odbierze mnie z dworca. - Plany się zmieniły. Mama musiała wyjechać z miasta, żeby napisać reportaż z Pustyni Hegla, gdzie podobno widziano UFO. - Dowolne kształtowanie prawdy i naginanie jej do moich potrzeb zaczynało sprawiać mi niewielką, ale wyraźną przyjemność. - Bierzmy się do pakowania. W którym domku mieszkasz? Toby wskazał trzymaną w ręku strzałą skupisko namiotów ustawionych w odległości jakichś dwudziestu metrów od tarcz strzelniczych. Podszedł do nas instruktor łucznictwa - ubrany jak traper, o ogorzałej, pooranej zmarszczkami twarzy, lekko utykający na prawą nogę. Toby przedstawił mnie jako najwspanialszego ojca na świecie. Powiedział, że ogromnie mnie kocha. Po raz kolejny zdumiało mnie, jak bardzo spontaniczne myśli tłuką się po głowach dzieci, które nie przeszły jeszcze Wypalania. Toby oddał luk instruktorowi i ruszyliśmy we dwójkę w kierunku namiotu. - Ale się opaliłeś, Toby! Wyglądasz jak okaz zdrowia. Do licha, cieszę się, że cię znowu widzę. - Jakoś tak zabawnie mówisz, tato. - Założę się, że pewnie czujesz się też znakomicie? - Ostatnio trochę bolała mnie głowa. Zacisnąłem na chwilę zęby. - Jestem pewien, że to nic poważnego. - Szkoda, że muszę już wyjechać - powiedział, kiedy weszliśmy do namiotu. - Umówiłem się z Barrym Maxwellem, że jutro zapolujemy na węże. - Nie masz czego żałować, Toby. Czekają cię dodatkowe wakacje. - Wnętrze namiotu wyglądało mniej więcej tak, jak się spodziewałem: sterty rzuconych byle jak ubrań, komiksowe wydanie Encyklopedii Brytyjskiej rozwleczone na podłodze. - Zamieszkamy w magicznym królestwie głęboko pod ziemią, tylko ty i ja. - Co to za magiczne królestwo? - zapytał podejrzliwie. - Och, na pewno ci się tam spodoba. Przez cały dzień będziemy łowić ryby i objadać się lodami. Twarz mojego syna rozpromienił szeroki, radosny, prawdziwie satireviański uśmiech. - Może być nieźle. - Otworzył kuferek i zaczął ładować wszystko jak leci: koszule, spodnie, komiksy, manierkę, sztućce, rysunki. - Mama też przyjedzie? - Nie. - Szkoda. Ominie ją cała frajda. - Rzeczywiście. Toby wydobył spod łóżka wystrugany nieporadnie z kawałka kory model okrętu wojennego i oznajmił z dumą, że to jego dzieło. - Jak ci się podoba, tato? - Jest po prostu wspaniały. SZEŚĆ Do Miasta Kłamstw prowadzi dwanaście bram. Co roku, w miarę jak rośnie jego zaangażowanie i nasila się wiara w dobroczynną moc kłamstwa, każdy obywatel Satirev poznaje lokalizację kolejnej z nich. Skromni nowicjusze, tacy jak ja, wiedzą tylko o jednej: studzience kanału burzowego na skrzyżowaniu Trzeciej Alei z ulicą Hume’a w Dzielnicy Nietzschego. Ileż tu niezbadanych zakamarków, myślałem, wędrując z Tobym przez wilgotny, mroczny labirynt rozciągający się pod Veritas. Drabiny, biegnące ukośnie w dół lub w górę kanały, strome schody... Posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli, posługując się latarkami jak maczetami; dwa snopy światła przecinały ciemność jak najwyższej klasy ostrza, ukazując naszym oczom zdumiewające, odrażające cuda. Mój syn nie posiadał się z zachwytu. - Ojejku! - wykrzykiwał co chwila na widok ślimaka wielkości dużego banana, cuchnącego bajora pełnego żab albo pajęczej sieci przypominającej rozmiarami trampolinę. - Ale fajnie! Wreszcie dotarliśmy do celu wędrówki i zameldowaliśmy się w hotelu Rajski Ogród. Tym razem umieszczono nas w przestronnym, słonecznym pokoju z balkonem o balustradzie z kutego żelaza, z którego można było obserwować okazy miejscowej fauny. - Tatusiu, te konie mają po sześć nóg! - wykrzykiwał Toby, podskakując jak piłka. - Koty uciekają przed myszami! Świnie mają skrzydła! To naprawdę jest magiczne królestwo! Wkrótce okazało się, że całe Satirev oczekiwało naszego przybycia. Byliśmy bohaterami dnia. Strażnicy pilnujący wejść do ogrodu nie zatrzymywali nas, więc wychodziliśmy tak często, jak tylko mieliśmy na to ochotę. Franz i Szczęściarz przywitali Toby’ego tak, jakby był ich od dawna nie widzianym bratem. Zupełnie obcy ludzie podchodzili do nas na ulicy, a upewniwszy się, że to na pewno my, dawali memu synowi cukierki albo zabawki, mnie zaś obdarzali serdecznym, współczującym uściskiem. Nawet Felicia Krakower poczyniła odpowiednie przygotowania. Pobrawszy próbkę krwi Toby’ego (powiedzieliśmy mu, że władze królestwa muszą dbać o to, by turyści nie przynosili ze sobą żadnych zarazków), znikła na chwilę w gabinecie; wróciła taszcząc wielkiego, pluszowego zwierzaka - zabawnego pawiana o ruchomych oczach i psim pysku. - To dla ciebie, Tęczowy Chłopcze. Na twarzy Toby’ego pojawił się wyraz niepewności i zakłopotania. Nie był jeszcze za duży, żeby bawić się pluszowymi zwierzakami, ale osiągnął już wiek, w którym chłopcy wstydzą się to robić. - Chyba trzeba go jakoś nazwać, nie sądzisz? - zapytała doktor Krakower. - Moim zdaniem powinno to być jakieś poważne imię. Mój syn nadal wyglądał całkiem zdrowo, ale jego opalenizna nabrała lekko błękitnawego odcienia, włosy zaś wyraźnie się przerzedziły. Toby natychmiast się odprężył. - Poważne? Tak, no pewnie. - Chyba właśnie w tej chwili zrozumiał naczelną zasadę obowiązującą w Satirev: tutaj żadnemu chłopcu nie groziło, że przedwcześnie stanie się mężczyzną. - On nazywa się Barnaba. Pawian Barnaba. - Nagle zmarszczył brwi, wypchnął językiem policzek i zastanowił się nad czymś głęboko. - Nie wiem, czy on przypadkiem nie ma jakichś zarazków - powiedział wreszcie. - Słuszna uwaga. - Doktor Krakower zdezynfekowała pluszową skórę Barnaby i wbiła mu igłę w ramię. - Na wszelki wypadek pobierzemy krew do badania. Wieczorem, jak tylko mój syn zasnął, popędziłem do budki telefonicznej i zadzwoniłem do Ośrodka Terapii Kreacyjnej. Krakower powiedziała mi dokładnie to, co spodziewałem się usłyszeć: test na obecność wirusów choroby Xaviera dał wynik pozytywny. - Mimo to nadal jest nadzieja - zapewniła mnie. - Wiem, co pani przez to rozumie. - Mimo że była gorąca letnia noc, drżałem z zimna. Pozytywny. Pozytywny... - Jeśli Toby będzie miał odpowiednie nastawienie psychiczne, jego system odpornościowy ulegnie wzmocnieniu i nastąpi remisja. - Dokładnie tak. - Ile czasu może trwać taka remisja? - Tego nigdy nie wiadomo, Jack. Zdarza się, że wiele lat. Potem zadzwoniłem do Veritas. - Cześć, Heleno. - To ty, Jack? Dzwonisz dopiero teraz, po dziesięciu dniach?! - Byłem bardzo zajęty. - Kustosz przysłał kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia. Jesteś chory? - Czuję się coraz lepiej. - Nie mogę długo rozmawiać, bo spóźnię się na dworzec. - Nie musisz jechać. Odebrałem Toby’ego w niedzielę. - Co takiego? - Musi teraz być ze mną. Najważniejsze jest odpowiednie nastawienie psychiczne. - Czy to znaczy... że jesteś już jednym z nich? - Psy potrafią mówić, Heleno. Wyobraziłem sobie, jak blednie i zaciska powieki. - Przestań! - krzyknęła. - Chcę odzyskać syna! Oddaj mi go natychmiast, ty tropologiczny kretynie! - Kocham go. - Jack! - I mogę go uratować. - Jack! Kiedy upalny, wilgotny lipiec przepoczwarzył się w jeszcze bardziej upalny i wilgotny sierpień, zacząłem spędzać z synem długie godziny na świeżym powietrzu, a raczej w miejscach, które w Satirev pełniły funkcję terenów rekreacyjnych. Buszowaliśmy po zarośniętych trzciną brzegach stawów, zbierając owady i płazy do miniaturowego ogrodu zoologicznego, w sadach strzelaliśmy z łuku do pięciodolarowych banknotów, zaopatrzeni w grube rękawice lepiliśmy z gorącego śniegu bałwany, psy, krowy i pawiany. Korzystaliśmy też z uroków rzeki, kąpiąc się w niej, pływając gondolami i wędkując. - Podoba ci się tutaj? - zapytałem Toby’ego, wiążąc haczyk do przyponu. - Trochę tu dziwnie. Zakręcił kołowrotkiem i wyciągnął z wody rzecznego pancernika. - Ale chyba dobrze się bawisz? Wyglądasz na zadowolonego. - Jasne - odparł obojętnym tonem. - Co ci się najbardziej podoba? Może lepienie bałwanów? - Aha. - A wędkowanie? - Też jest w porządku. Zręcznym ruchem wyjął haczyk z pyska pancernika. - Lubisz brać udział w turniejach łuczniczych? - Przyglądałem się zwierzęciu, zdumiony barwami jego łuskowatego pancerza. - I pływać? - Aha. Szkoda tylko, że nie ma tu mamy. Założyłem na haczyk przynętę w postaci ślimaka. - Ja też tego żałuję. Co jeszcze ci się podoba? - Sam nie wiem. - Zamyślił się głęboko, po czym wyrzucił pancernika za burtę. - Chyba to, że obcy ludzie dają mi cukierki. - A wędkowanie? - Już o to pytałeś. Tatusiu, dlaczego wypadają mi włosy? - Słucham? - Włosy. A moja skóra ma jakiś dziwny kolor. Ręce drżały mi tak bardzo, że ukłułem się haczykiem w palec. - Jest coś, o czym powinniśmy porozmawiać, synu. Pamiętasz, jak pani doktor pobierała ci krew? Otóż okazało się, że jest w niej trochę zarazków. Nic groźnego. Nazywają to chorobą Xaviera. - Czyją? - Xaviera. - Więc czemu ja ją mam, a nie pan Xavier? - Mają mnóstwo ludzi. Toby nadział ślimaka na haczyk. - Czy dlatego moje włosy... - Możliwe. Przypuszczalnie pani doktor przepisze ci jakieś lekarstwo, choć tak naprawdę wcale nie jesteś chory. - Mój Boże, jakiż byłem szczęśliwy, że mogę to powiedzieć! Czułem się tak, jakbym dysponował niesamowitą mocą. - Najważniejsze, żeby trzymać uszy do góry. Powtarzaj sobie: „Te paskudne zarazki nie zrobią mi nic złego. Mój system odpornościowy jest na to za silny”. - Jaki system? - Odpornościowy. Powiedz tak, Toby. Powiedz to na głos. Śmiało. - Te paskudne zarazki nie zrobią mi nic złego... - Zawahał się. - Czy to prawda, tatusiu? - Jasne. Chyba się nie boisz, prawda? Toby podrapał się po błękitnym czole. - Chyba nie. - Dobry chłopiec. Skoro mój syn nie był za duży, żeby bawić się pluszowymi zwierzakami, to nie był też za duży na to, by słuchać bajek do poduszki. Czytaliśmy je razem co wieczór, otuleni miękkimi kołdrami. Do wyboru mieliśmy mnóstwo książek, cały ich stos, który jakimś zrządzeniem losu nie trafił do Muzeum Wittgensteina. Były wśród nich „Przygody Tomka Sawyera”, „Wyspa skarbów” oraz „Pirat Corbeau”, ale najczęściej sięgałem po oprawiony w skórę tom ze starymi baśniami. Czytając braci Grimm, doznawałem nie tylko dreszczyku emocji, jaki zazwyczaj towarzyszy korzystaniu z owocu zakazanego, lecz także czegoś w rodzaju fascynacji pokrętną „niemoralną moralnością” postaci i psychologiczno-seksualnymi aluzjami zawartymi w treści bajek. Toby’emu najbardziej przypadła do gustu historia o karle, który zapragnął mieć dziecko, ja natomiast bardzo polubiłem „Śpiącą Królewnę” - chyba dlatego, że po trosze identyfikowałem się z ojcem dziewczynki, doskonale rozumiejąc, co skłoniło go do podjęcia szalonego wysiłku, by zniszczyć wszystkie kołowrotki w królestwie. W moich oczach był autentycznym herosem. - Dlaczego ten karzeł tak bardzo chciał mieć dziecko? - zapytał Toby. - Bo dziecko to najwspanialsza rzecz na świecie - odparłem zgodnie z prawdą. - Karzeł dokonał słusznego wyboru. Jeśli tylko Martina akurat przebywała w Satirev, uczestniczyła w naszych pływacko-wioślarsko-wędkarsko-zbierackich wyprawach. Nie bardzo wiedziałem, co naprawdę myśli o niej mój syn. Wyglądało na to, że bardzo się lubią - do tego stopnia, iż wspólnie wymyślali niezbyt eleganckie żarciki z Barnabą i kupami w rolach głównych - ale od czasu do czasu przyłapywałem Toby’ego na tym, jak posyła w jej stronę nieufne, podejrzliwe spojrzenia. Gdyby był po Wypalaniu, zapytałby mnie wprost: Tatusiu, czy Martina to twoja kochanka? Tatusiu, czy wy odbywacie ze sobą stosunki płciowe? Odpowiedź na oba te pytania brzmiałaby „nie”. Odkąd Toby zjawił się w Satirev, straciłem wszelką ochotę na przygody erotyczne. Martina nie protestowała; podobnie jak ja chyba trochę żałowała, że doszło do przygody na stole bilardowym. Nawet obłudnicy nie pochwalają cudzołóstwa. W ten sposób oboje dołączyliśmy do licznej grupy kobiet i mężczyzn, którzy jeden jedyny raz przekroczyli barierę kopulacji, po czym, dręczeni wyrzutami sumienia i poczuciem winy, wycofali się, by już nigdy nawet się do niej nie zbliżyć. Kolacje zazwyczaj jadaliśmy we trójkę w Rosyjskiej Herbaciarni. Personel oszalał na punkcie Toby’ego; chłopiec dostawał tyle hamburgerów, hot dogów, frytek i koktajli mlecznych, ile zapragnął. Nikt nie mógł powiedzieć, że ludzie zatrudnieni w lokalu nie robią wszystkiego, by umilić Toby’emu życie i wprowadzić go w jak najlepszy nastrój. Kierownik - chudy, żylasty, wylewny mężczyzna w wieku pięćdziesięciu kilku lat, nazwiskiem Norbert Vore, z całą pewnością unikający jak ognia serwowanych przez siebie, tuczących potraw - dowiedział się pewnego dnia, że zdaniem mojego syna jedyną, lecz poważną wadą prowadzonej przez niego restauracji jest brak deserów. Tak bardzo wziął sobie tę sprawę do serca, że błyskawicznie uzupełnił brakującą wiedzę i od tej pory za sprawą tortów, ciastek, galaretek, budyni oraz pucharów lodowych szeroki uśmiech prawie nie znikał z twarzy Toby’ego. Mrożony krem czekoladowy był tak pyszny, że nie tylko podnosił na duchu, ale niemal działał jak autentyczne lekarstwo. Właśnie w Rosyjskiej Herbaciarni zwróciłem uwagę na dziwną modę, jaka zapanowała wśród mieszkańców Satirev. Mniej więcej co czwarty z nich miał na sobie koszulkę lub bluzę z wielkim walentynkowym sercem opatrzonym tajemniczym podpisem: S.E.R.C.E. - Co to znaczy? - zapytał Toby któregoś wieczoru, kiedy ugrzęźliśmy na dobre w połowie gigantycznego lodowego deseru, nie wiadomo czemu nazwanego przez Norberta „Miesiącem z samych niedziel”. - Tak nazywa się klub, którego członkowie spotykają się i dyskutują o filozofii - wyjaśniła Martina. - Wiesz co to filozofia, Toby? - Nie. - S oznacza Szczęście, E to Energia. - A co z R, C i drugim E? - Radość, Ciekawość, Empatia. S.E.R.C.E. Później, kiedy Toby poszedł spać, Martina powiedziała mi, że była to organizacja założona przez ludzi, którzy chcieli pomóc mojemu synowi, kierując ku niemu życzliwe myśli, by w ten sposób powstrzymać postępy choroby. S.E.R.C.E., czyli Stowarzyszenie na rzecz Empatycznego Redukowania Cierpienia Emocjonalnego. Spotykali się co wtorek i podobno zamierzali wkrótce rozpocząć wydawanie pisemka. Nigdy w życiu nie byłem tak wzruszony. Moja dusza śpiewała, przepełnione wdzięcznością serce podeszło do gardła i utkwiło tam na dobre. - Martina, to... to... to niesamowite! Dlaczego nic mi wcześniej nie powiedziałaś? - Bo dostaję gęsiej skórki, kiedy o tym myślę. - Dlaczego? - Jack, twój syn jest chory. Poważnie chory. Potrzebuje czegoś więcej niż SERCA. Toby potrzebuje cudu. - SERCE jest cudem, Martino, nie rozumiesz? To właśnie jest cud! Kiedy spędzasz ze swoim dzieckiem mnóstwo czasu, doznajesz wielkiego zadowolenia, a jednocześnie okrutnie się nudzisz. Będę szczery: kiedy Martina zaproponowała, że zastąpi mnie na kilka godzin przy Tobym - zamierzała pomóc mu w pozyskiwaniu okazów do miniaturowego ogrodu zoologicznego - odparłem, by wzięła go sobie nawet na cały dzień. Przypuszczalnie nawet ojciec Śpiącej Królewny miewał jej czasami dosyć. Toby wrócił do hotelu niemal godzinę później niż zwykle, objuczony trofeami: w butelkach, klatkach i woreczkach roiło się od gumiastych traszek, galaretowatych salamander, rogatych stonóg oraz podirytowanych nadrzewnych żab, wydających odgłosy przypominające dźwięk dzwonków rowerowych. Jednak mój syn nie miał szczęśliwej miny. - Tatusiu, jakoś źle się czuję - powiedział, ustawiwszy pojemniki z okazami na stoliku. - Naprawdę? - Zaczyna się, pomyślałem. A więc jednak. - Co ci dolega? - Boli mnie głowa. I brzuch. Czy to przez te zarazki? - Możliwe, ale pamiętaj, że one nie mogą wyrządzić ci żadnej krzywdy. - Bo mam system odpornościowy? - Właśnie. Mądry chłopiec. W nocy budził się wielokrotnie, skąpany w pocie, drżący na całym ciele, z klekoczącymi zębami. Miał wysoką gorączkę, 39,5 stopnia. Cztery razy zmieniałem mu pościel; czuć ją było solanką. - Jutro pojedziemy do szpitala. - Do szpitala? Przecież mówiłeś, że nie jestem chory. - Bo nie jesteś. - Ta moc, ta niesamowita moc! - Po prostu doktor Krakower chce ci dać lekarstwo. - Chyba nie będę już dzisiaj spał, tatusiu. Możesz poczytać mi o karle albo o piratach, albo o czymś? - Oczywiście. Jasne. Tylko niczym się nie przejmuj a na pewno wszystko będzie w porządku. Nazajutrz zawiozłem Toby’ego do Ośrodka Terapii Kreacyjnej, gdzie został ulokowany w oddziale dziecięcym, w obszernej separatce, która jednak szybko wypełniła się niezdrową, złowróżbną aurą emanującą z łóżka mego syna. Skóra Toby’ego przybierała coraz wyraźniejszy, błękitny odcień, temperatura szybko rosła. 39,5... 39,9... 40,2... 40,4. Wieczorem węzły chłonne pod pachami przypominały rozmiarami i twardością skamieniałe winogrona. - Możemy zwalczyć gorączkę za pomocą paracetamolu i okładów z zimnej wody - powiedziała doktor Krakower, kiedy usiadłem na krześle w jej gabinecie. - Wydaje też mi się, że powinniśmy ustawić go na pentamidynie. Działała już prawdziwe cuda, kiedy trzeba było walczyć z Pneumocystis carinii. - Prawdziwe cuda? - O, tak. Zaczniemy karmić go dożylnie, spróbujemy czystego tlenu, żeby zachował jasność umysłu... - Pani doktor, jeśli mimo wszystko nie nastąpi remisja... - Nie wolno tak myśleć. - Jeśli jednak remisja nie nastąpi, to... to jak długo będzie żył? - Nie wiem. - Dwa tygodnie? - Och, z pewnością, Jack. Minimum dwa tygodnie. Praca zawodowa - pisanie przemówień dla ubiegającej się o reelekcję deputowanej Doreen Hunter - zajmowała Martinie ranki i przedpołudnia, ale codziennie po południu dziewczyna zjawiała się przy łóżku Toby’ego, starając się wzmocnić jego morale. Opowiadała mu, że jest pierwszym chłopcem przygotowującym się do długiej wyprawy w przestrzeń kosmiczną - stąd maska tlenowa na jego twarzy i przezroczysta rurka zakończona igłą wbitą w lewe ramię. W ten sposób przyzwyczajał się do oddychania powietrzem o takim składzie, jakie będzie wypełniało wnętrze statku kosmicznego oraz do odżywiania substancjami, które pozwolą mu przeżyć trwającą ponad rok hibernację. - Kiedy się obudzisz, będziesz już na zupełnie innej planecie zwanej Lulalajką. - Lulalajką? - Z powodu maski tlenowej wydawało się, że jego głos dobiega z wielkiej odległości, jakby Toby już był poza Ziemią. - Czy tam jest tak fajnie jak w Satirev? - Lepiej. - Tak jak było w obozie? - Jeszcze lepiej. Poruszył ręką; plastikowa rurka zgięła się pod ostrym kątem, glukoza przestała płynąć z przezroczystego pojemnika. Według Martiny nie była to glukoza, lecz frytki w płynie. - Podoba mi się ta zabawa - stwierdził. Pogładziłem go po mocno przerzedzonych włosach. - A jak tam z twoją wyobraźnią? Działa? - Chyba tak. - Widzisz dzielnego pana Lekarstwo, jak rozprawia się z tymi paskudnymi wirusami choroby Xaviera? - Jasne. - Uciekajcie, bo jak nie, to zaraz dam wam w kość! Zgadza się, Toby? - Zgadza się. Przez tydzień znajdował się w dość pogodnym nastroju, ale potem ogarnął go dziwny veritazjański sceptycyzm, działając na jego nastrój tak samo jak Pneumocystis carinii działały na jego płuca. - Źle się czuję - poinformował pewnego wieczoru doktor Krakower, która właśnie szykowała do podłączenia drugą kroplówkę, tym razem do prawego ramienia. - To lekarstwo chyba jest do niczego. Ciągle mi zimno. - Cóż, Tęczowy Chłopcze, choroba Xaviera to nie przelewki. Musimy się z tym pogodzić, ale jestem pewna, że nawet nie zauważysz, kiedy wyzdrowiejesz. - Wciąż boli mnie głowa, a moje... Musiałem szybko interweniować. - Jeśli jakieś lekarstwo nie działa, można spróbować innego, prawda, pani doktor? - Oczywiście. Martina ujęła rękę chłopca i ścisnęła ją mocno, a doktor Krakower wbiła igłę w żyłę. - Czy dzieci umierają? - Dlaczego o to pytasz, Tęczowy Chłopcze? - Umierają? - Bardzo, bardzo rzadko. Lekarka zdjęła zacisk z przewodu. - To znaczy nigdy - pospieszyłem z zapewnieniem. - Nie myśl o tym, bo to źle wpływa na twój system odpornościowy. - On naprawdę jest zziębnięty - powiedziała Martina, wciąż trzymając Toby’ego za rękę. - Może zwiększyć ogrzewanie? - Już jest ustawione na maksimum - odparła Krakower. - Tak samo jak jego koc elektryczny. Narkotyk dotarł do systemu nerwowego mojego syna. - Zimno mi... - Zaraz będzie ci ciepło - skłamałem. - Jak tam pan Lekarstwo? Daje sobie radę z wirusami? - Daje... - szepnął Toby, zapadając w narkotyczny sen. - Daje... Nadeszła więc pora, by ojciec Śpiącej Królewny wziął się poważnie do roboty, odszukał wszystkie kołowrotki w królestwie i porozbijał je na kawałki. Jak tylko Krakower wyszła z pokoju, poprosiłem Martinę, żeby skontaktowała mnie z prezesem Stowarzyszenia na rzecz Empatycznego Redukowania Cierpienia Emocjonalnego, ale ona tylko wzruszyła ramionami. - Odnoszę wrażenie, Jack, że niepotrzebnie się miotasz. - Słucham? - Miotasz się, Jack. Na próżno. - Skąd ten pesymizm? Czyżbyś nie wiedziała, że w naszych czasach psychoneuroimmunologia jest jedną z kluczowych dziedzin nauki? - Na litość boską, spójrz na niego! Nie widzisz, że twój syn żyje na kredyt? Posłałem jej mordercze spojrzenie. - Nie, nie widzę. A nawet jeśli tak jest naprawdę, to tym bardziej powinienem się starać, żeby było mu jak najlepiej. - Anthony Raines, hotel Rajski Ogród, pokój 42. Nie zwlekając pomaszerowałem do budki na fioletowym pagórku i zadzwoniłem do hotelu. Prezes SERCA odebrał niemal natychmiast. - Jack Sperry?! - wykrzyknął, kiedy się przedstawiłem. - Ten Jack Sperry? Naprawdę? Dobry Boże, co za zbieg okoliczności! Zamierzaliśmy skontaktować się z panem, żeby przeprowadzić wywiad dla „Dziennika Toby’ego”. - Dla kogo? - Jutro wydajemy pierwszy numer. Będziemy informować o tym, co robicie, o ulubionych zabawach Toby’ego, o przebiegu leczenia, krótko mówiąc: o wszystkim, co może zainteresować naszych członków. „Dziennik Toby’ego”... Pomysł wydał mi się jednocześnie wspaniały i odrażający. - Panie Raines, - mój syn właśnie został przyjęty do szpitala, więc miałem nadzieję... - Wiem, wiem. O tym napiszemy w artykule redakcyjnym. To rzeczywiście smutne, ale nie należy tracić nadziei. Posłuchaj, Jack... Mogę tak do ciebie mówić? My, członkowie SERCA, wiemy, że jesteś na właściwym tropie. Jak tylko Toby dostroi się do rytmu kosmicznego serca, jego pole energetyczne ulegnie wzmocnieniu, a po chorobie nie zostanie nawet wspomnienie. Im dłużej słuchałem kojącego głosu Anthony’ego Rainesa, tym lepiej go sobie wyobrażałem: wysoki, przystojny, jasnowłosy, o błękitnych oczach i opadających wąsach. - Panie Raines, chciałbym, żebyście zmobilizowali wszystkie siły. - Mów mi Anthony. O co chodzi? - Przez najbliższe dwa tygodnie Toby ma być najszczęśliwszym dzieckiem na Ziemi. - Żaden kołowrotek nie umknie mojej uwadze, żaden nie ocaleje, kiedy dostanie się w moje ręce. - Proszę nie zawracać sobie głowy kosztami. Moja karta MasterDebt jest do waszej dyspozycji. Byłem pewien, że na twarzy Anthony’ego Rainesa pojawił się uśmiech. - Panie Sperry, SERCE jest gotowe okazać panu wszelką możliwą pomoc. Następnego wieczoru w Ośrodku Terapii Kreacyjnej pojawił się Święty Mikołaj. Jego czerwony strój lśnił jak rozżarzone węgle, a siwa broda spływała na pierś niczym zamarznięty wodospad. - Kim jesteś? - zapytał Toby, próbując usiąść w łóżku, a jednocześnie nie porozrywać pajęczej sieci plastikowych rurek. Niemal codziennie pojawiała się nowa kroplówka: glukoza, meperydyna, sól fizjologiczna, płyn Ringera... Wyglądało to jak dodatkowy, zewnętrzny układ krążenia. - Czyja cię znam? Śmiałym ruchem ściągnął maskę tlenową, jakby sama obecność pękatego świętego wybawiła go od problemów z oddychaniem. - Cześć, kolego! - powiedział Mikołaj i zarechotał rubasznie. Był to oczywiście Sebastian - Sebastian Arboria - który prowadził zebranie w parowozowni, a którego teraz wynajął Anthony Raines, płacąc mu osiemdziesiąt dolarów za godzinę. - Jestem Święty Mikołaj. Wiesz co, Toby? Zbliża się Gwiazdka. Boże Narodzenie. Wiesz, co to takiego? - Chyba uczyłem się o tym w szkole. Zdaje się, że to jakaś głupota. - Głupota? - powtórzył Sebastian z udawanym przerażeniem. - Gwiazdka to najwspanialsza rzecz na świecie! Gdybym był małym chłopcem, nie mógłbym się jej doczekać. Byłbym taki szczęśliwy, że wszystkie wirusy pozdychałyby ze złości. - Czy w Boże Narodzenie jest ciepło? - zapytał mój syn. Stracił już wszystkie włosy. Był łysy jak kolano. - Wieczorem, ostatniego dnia przed Świętami, objeżdżam cały świat na moich saniach, odwiedzam wszystkie grzeczne dzieci i rozdaję im prezenty. - Czy mnie też odwiedzisz? - Oczywiście. Co chcesz dostać na Gwiazdkę? - Możesz sobie zażyczyć cokolwiek zechcesz - dodałem. - Prawda, Święty Mikołaju? - Zgadza się - potwierdził Sebastian. - Chcę zobaczyć mamę - powiedział Toby. Felicia Krakower rozłożyła ręce. - Niestety, to raczej nie mieści się w zakresie możliwości Świętego Mikołaja. - Chcę, żeby mi było znowu ciepło. - A nie chcesz żadnej zabawki? - zapytał Sebastian. - Mogę przywieźć ci zabawkę. - Wybierz coś specjalnego - podpowiedziałem. - Na przykład tego mechanicznego kucyka, o którym tyle kiedyś mówiłeś. - On miał być na moje urodziny - poprawił mnie Toby. - Dlaczego nie mógłbyś dostać go na Gwiazdkę? Toby przycisnął maskę do twarzy. - No... Właściwie mogę chcieć tego mechanicznego kucyka - zgodził się. Jego głos, wydobywający się spod przezroczystej maski, był zduszony i zniekształcony. - A więc mechaniczny kucyk, tak? No, no... - mruknął Sebastian. - Zobaczymy, co da się zrobić. Czy to ma być jakiś szczególny mechaniczny kucyk? - Taki dla dużych dzieci. - Respirator wydawał odgłos przypominający kłapanie przebitej opony. - Może teraz, w łóżku, nie wyglądam na dużego, ale mam już siedem lat. I żeby był brązowy. - Brązowy mechaniczny kucyk dla dużego chłopca, zgadza się? Myślę, że znajdziemy coś takiego, a dodatkowo może parę niespodzianek. Spod maski dobiegł radosny śmiech Toby’ego. - Jak długo będę musiał czekać? - Święta nadejdą lada dzień - zapewniłem go. - Prawda, Święty Mikołaju? - Zgadza się. - Czy do tego czasu poczuję się lepiej? - Całkiem możliwe - odparła Krakower, regulując tempo skapywania meperydyny. Toby dostawał ten środek niemal bez przerwy, jakby miał dwa serca; jedno od pompowania krwi, drugie od narkotyku. - Powiedziałabym nawet, że wysoce prawdopodobne. Ukradkiem wydobyłem portfel, wyjąłem kartę kredytową i podałem ją Sebastianowi. - To dla Rainesa - szepnąłem. - Złożyłem już upoważnienie. Sebastian wyciągnął rękę, jak kierujący ruchem oficer Oddziałów Pacyfikacyjnych. - Nie trzeba. SERCE pokrywa wszelkie wydatki, łącznie z moim wynagrodzenem. - Wyprostował się, poprawił ukrytą pod czerwonym kaftanem poduszkę i ruszył do drzwi. - Do zobaczenia, Toby. I Wesołych Świąt! - Wesołych Świąt - odparł mój syn, zakasłał, ściągnął maskę, po czym zwrócił głowę w moją stronę. - Słyszałeś, tatusiu? Święty Mikołaj powiedział, że odwiedzi mnie i przywiezie prezenty! Ale fajnie! - Skóra koloru dojrzewającej śliwki lśniła w blasku żarówek. - Dostanę mechanicznego kucyka i jakieś niespodzianki. Nie mogę się doczekać, tatusiu. Naprawdę nie mogę się doczekać. - Musimy porozmawiać - powiedziała Martina. - O czym? - Chyba wiesz. Zaprowadziła mnie do mieszczącej się na parterze salki recepcyjnej, przypominającej zamkniętą w czterech ścianach i przykrytą sufitem dżunglę; egzotyczne pomarańczowe kwiaty współzawodniczyły w wyścigu do słońca z gigantycznymi zielonymi liśćmi wielkości słoniowych uszu. Wszystko było sztuczne. Kwiaty ze szkła, liście z porcelany. - Jack, postępujesz nieodpowiedzialnie. - Ty tak uważasz, Martino. - Włączyłem telewizor dostrojony do jednego z kanałów Veritas. Nadawano właśnie rewię zatytułowaną „Cycki i dupy”. - To twoje prywatne zdanie. - Nieodpowiedzialnie, a w dodatku wstrętnie. - Chodzi ci o Gwiazdkę? - Chodzi mi o to, że okłamujesz Toby’ego. On powinien poznać prawdę. - Jaką prawdę? - Że wkrótce umrze. - Nie umrze. - Zdawałem sobie sprawę, że Martina chce jak najlepiej, ale i tak czułem się zdradzony. - Po czyjej ty właściwie jesteś stronie? - Toby’ego. Wzruszyłem ramionami. - To ciekawe. Nawet gdyby rzeczywiście był śmiertelnie chory, z pewnością nikt nie powinien mu o tym mówić. - On umiera, Jack. Potrzebuje kogoś, kto byłby wobec niego szczery. Na ekranie kobieta z końskimi zębami zdjęła biustonosz, stanęła przodem do kamery i powiedziała: - Na to czekaliście, chłopcy! Właśnie dlatego oglądaliście nasz program! Wyłączyłem telewizor. Obraz błyskawicznie zmalał do rozmiarów świecącej kropki, by po chwili zniknąć. - Z tym swoim negatywnym nastawieniem przypominasz moją żonę. - Nie bądź tchórzem, Jack. - Tchórzem? Ja miałbym być tchórzem? Żaden tchórz nie odważyłby się wziąć na barki ciężaru, z którym postanowiłem się uporać. - Uderzyłem kantem dłoni w najbliższy liść; oderwał się od łodygi, spadł na podłogę i rozpadł na tysiąc kawałków. - Poza tym, Toby nawet nie wie, co to śmierć. Nie zrozumiałby, o czym mówię. - Zrozumiałby. - Wyjaśnijmy sobie coś, Martino: urządzę Toby’emu najwspanialszą Gwiazdkę, jaką mógłby sobie wymarzyć siedmioletni chłopiec. Rozumiesz? Najwspanialszą, i już. - W porządku, Jack. A potem... A potem... Prawda runęła na mnie niczym lodowaty, bezwładny ciężar - na przykład worek gwoździ albo coś w tym rodzaju. Kolana ugięły się pode mną. Osunąłem się na podłogę i zacząłem walić pięścią w szczątki szklanego liścia. - To niemożliwe! - jęczałem, trzęsąc się jak dziecko poddawane Wypalaniu. - To nieprawda, nieprawda! - A jednak. - Tak bardzo go kocham! - Wiem, Jack. - Pomóż mi! - załkałem, wznosząc ku niej zakrwawione ręce. - Przede wszystkim trzeba pomóc Toby’emu - odparła Martina. Schyliła się i objęła mnie z autentycznym, głębokim, kompletnie bezużytecznym współczuciem. SIEDEM Ostatniego dnia sierpnia, u szczytu fali trudnych do wytrzymania upałów, pod dach Centrum Terapii Kreacyjnej zawitały Święta Bożego Narodzenia. W holu dźwięczały dzwoneczki, z głośników przenośnego odtwarzacza płyt kompaktowych sączyła się „Cicha noc”, powietrze wypełnił sztuczny zapach igieł. Nigdy nie zapomnę uśmiechu, jaki wykwitł na wysuszonej, niebieskiej twarzy Toby’ego, kiedy do pokoju wkroczył jego przyjaciel Święty Mikołaj, uginający się pod ciężarem gigantycznego wora. - Cześć, Święty Mikołaju! - Patrz, Toby: to wszystko dla ciebie. Sebastian Arboria rozwiązał worek i na podłogę szpitalnego pokoju runęła pstrokata lawina: pluszowa żyrafa, gadający klaun, werbel, łyżwy, komplet do chińczyka, baseballowa rękawica Steve’a Carltona. Wszystko to Anthony Raines sprowadził na moje polecenie z Veritas. - O rety! Jejku! - Toby odważnie ściągnął maskę tlenową. - Dla mnie? Naprawdę? - Naprawdę - potwierdził Sebastian. Toby posadził obok siebie pluszowego pawiana. - Spójrz, Barnabo, ile tego mamy! Zaraz potem zjawiła się procesja członków SERCA poprzebieranych za elfy, gnomy, wróżki i krasnale. Jeden z nich pchał przed sobą nosze na kółkach, na których ustawiono model wesołego miasteczka, jeszcze bardziej skomplikowany i zmechanizowany od tego, jaki dostała moja siostrzenica. Były w nim Pałac Śmiechu i wieża do skoków spadochronowych, a także tory, po których jeździły wagoniki ciągnięte przez dymiącą lokomotywę. Trzej inni wnieśli wielką choinkę obwieszoną bombkami, błyszczącymi łańcuchami i elektrycznymi lampkami. - Cześć, jestem Toby - pozdrawiał gości, którzy podchodzili kolejno do łóżka i głaskali go po łysej głowie. - Mam chorobę Xaviera, ale nie umrę. Pani doktor powiedziała, że dzieci nie umierają. - Pewnie, że nie umrzesz - stwierdził stanowczo jeden z elfów. Podszedł do mnie nadzwyczaj wysoki chochlik w kapeluszu z piórami i skórzanych portkach na szelkach. - Anthony Raines - przedstawił się. Moje wyobrażenia dotyczące jego wyglądu okazały się słuszne, z jednym tylko wyjątkiem: nie miał wąsów. - Cieszę się, że mogę poznać kogoś o tak intensywnym życiu emocjonalnym. Któryś z gnomów wsadził wtyczkę do kontaktu i na choince zaświeciły sę elektryczne, różnobarwne lampki. Toby klasnął z uciechy w dłonie - był to dla niego tak duży wysiłek, że musiał natychmiast położyć się, by odpocząć - goście natomiast zaczęli śpiewać kolędę: Naszemu Toby’emu wszyscy dziś życzymy, Żeby szybko zdrowiał, nie miał smutnej miny, Bo kiedy pachnie drzewko, wszyscy cieszą się I nikt, ale to nikt nie może czuć się źle. - Święty Mikołaju... - Tak, Toby? - Czy... Czy może pamiętałeś o mechanicznym kucyku? - O mechanicznym kucyku? - zapytał Sebastian, marszcząc z namysłem brwi. - O jakim mechanicznym kucyku? - Nagle uderzył się w czoło otwartą dłonią. - Ach, o tym mechanicznym kucyku! Na ten znak do pokoju wgalopował przepiękny, kasztanowy mechaniczny kucyk ze smukłą wróżką na grzbiecie. W ogon miał wplecione kolorowe szkiełka, siodło ze skóry, grzywę z autentycznego końskiego włosia. - Jak się nazywa? Na szczęście Sebastian był przygotowany na to pytanie. - Na ranczu, gdzie trzymamy mechaniczne kucyki, nazywaliśmy go Pierniczkiem. - Śmieszne imię. - Kucyk przytruchtał do łóżka i polizał Toby’ego po policzku. - Spójrz, tatusiu, dostałem brązowego kucyka, który nazywa się Pierniczek! - Zakasłał, po czym dodał: - Szkoda, że nie jest czarny. Chciałem czarnego. Poczułem ostre ukłucie w sercu. - Czarnego? - Tak. - Ale przecież... Przecież mówiłeś, że chcesz brązowego! - wychrypiałem. Te ostatnie tygodnie, dni, godziny, miały być doskonałe, nic nie mogło ich zakłócić. - Jestem tego pewien. - Rozmyśliłem się. - Brązowy to wspaniały kolor, Toby. Naprawdę wspaniały. Mój syn pogładził kucyka po grzywie palcami grubości ołówków. - Chyba teraz na niego nie wsiądę. - Jak chcesz, kolego. - Pojeżdżę na nim później. Teraz jestem zmęczony. - Rano na pewno poczujesz się lepiej. Przyłożył maskę do twarzy. - Mogę zobaczyć, jak działa wesołe miasteczko? Doktor Krakower ustawiła materac w takiej pozycji, że Toby na pół siedział a na pół leżał w łóżku, spoglądając z góry, niczym Bóg, na makietę. Sebastian nacisnął guzik i zabawka ożyła. - Szybciej! - zażądał Toby. - Jeszcze szybciej! Sebastian wręczył mu pulpit z przyrządami kontrolnymi. - Masz, sam steruj. - Szybciej... - Toby przesuwał potencjometry, zwiększając natężenie. - Szybciej, szybciej... - powtarzał z niewinnym, dziecięcym sadyzmem. - Proszę wsiadać! Zapraszamy na karuzelę, polecamy najwspanialszą kolejkę górską na świecie! - Wiedziałem, co sobie teraz wyobraża: pasażerów diabelskiego koła skulonych w gondolach i wstrząsanych gwałtownymi torsjami, amatorów przejażdżki kolejką górską wyrzucanych w powietrze na szczytach wzniesień i wgniatanych w podłogę wagoników w najniższych punktach trasy, zwolenników karuzeli spadających z grzbietów drewnianych koni i tratowanych kopytami. - Proszę wsiadać, bo zaraz zamykamy! Właśnie wtedy dostrzegłem przedziwne zjawisko: z oczu Świętego Mikołaja oraz jego pomocników płynęły łzy. Prawdziwe, dziecięce Izy. - Co się z nimi dzieje? - zapytałem Martinę. - A o co ci chodzi? - O ich oczy. - Proszę wsiadać... - powtórzył Toby. Martina obdarzyła mnie takim spojrzeniem, jakbym był wyjątkowo nierozumnym psem. - Oni płaczą. - Nigdy nie widziałem czegoś takiego. To znaczy, nigdy u dorosłych. - Korzystajcie z naszej wieży do skoków spadochronowych... - Tutaj, w Satirev, dorośli mogą płakać, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota. Rzeczywiście. Przyjrzałem się uważnie tym ludziom, ich mokrym policzkom, melancholijnym uśmiechom, sztucznym grymasom bólu i współczucia... i dopiero teraz ich zrozumiałem. Oni po prostu byli poruszeni ckliwym dramatem, jaki rozgrywał się na ich oczach. Śledzili jego przebieg z wypiekami na twarzach. Toby umilkł. Jedynym odgłosem, jaki dobiegał od strony łóżka, było cichutkie, chrapliwe pojękiwanie, przywodzące na myśl szum wiatru nad Jordanem. Doktor Krakower poruszała się tak szybko, że z trudem nadążałem za nią wzrokiem: opuściła materac, włączyła respirator, otworzyła zawór przy kroplówce z meperydyną. Anthony Raines ujął wychudzoną rękę mego syna i ścisnął ją lekko. - Zobaczymy się jeszcze? - zapytał Toby, kiedy narkotyk zaczął działać. - Przyjdziecie do mnie w następną Gwiazdkę? - Jasne. - Obiecujecie? - Oczywiście, Toby. Słowo honoru. - Tak mi się wydaje, że już nie będzie następnej Gwiazdki - powiedział mój syn. - Nie wolno ci tak myśleć - skarcił go Anthony. Odwróciłem się szybko, udając, że z zainteresowaniem oglądam choinkę. Styropianowy bałwanek trzymał tabliczkę z życzeniami WRACAJ DO ZDROWIA, TOBY. Porcelanowy aniołek machał szarfą z deklaracją JESTEŚMY Z TOBĄ, SYNU. Do podstawy plastikowego sopla była przytwierdzona plakietka - z napisem PRZEZ BÓL DO MĄDROŚCI. Spojrzałem na Świętego Mikołaja w samą porę, by ujrzeć wielką, samotną łzę spływającą po jego policzku. - Oczywiście, że będzie następna Gwiazdka - odparłem automatycznie. Toby ziewnął z wysiłkiem. Niebieska skóra, ciasno opięta na szczęce i kościach policzkowych, pokryła się siatką drobniutkich zmarszczek. - Bardzo lubię Święta - powiedział. - Naprawdę. Święty Mikołaju, czyja dzisiaj umrę? Tak mi zimno... - Nie wolno tak mówić, Toby. - Ty płaczesz, Święty Mikołaju. - Wcale nie płaczę - odparł Sebastian, ocierając łzy rękawem. - Bardzo ci dziękuję - wymamrotał mój syn, pogrążając się coraz bardziej w objęciach meperydyny. - To był najwspanialszy dzień w moim życiu. Kocham cię, Święty Mikołaju. Tylko szkoda, że kucyk nie był czarny... Zasnął, oddychając płytko, z wysiłkiem, przy pomocy posapującej maszyny. Odwróciłem się do Martiny. Nasze spojrzenia spotkały się, zaiskrzyły. - Każ im stąd odejść - zażądałem drżącym głosem. Zmarszczyła brwi. - Tym sępom z SERCA - wyjaśniłem. - Mają stąd wyjść. Natychmiast. - Chyba nie rozumiesz, Jack. Oni przyszli na dłużej, żeby... - Wiem, po co przyszli. - Żeby przyglądać się, jak moje dziecko umiera, żeby zanurzyć się w rzewnym dostojeństwie jego śmierci. - Powiedz im, żeby sobie poszli. Powiedz im! Z ociąganiem zagłębiła się w gromadę pomocników Świętego Mikołaja, tłumacząc im, że chcę zostać sam na sam z Tobym. Zareagowali jak rozkapryszone dzieci: niektórzy zaciskali pięści, inni mamrotali coś pod nosem, jeden czy dwóch nawet tupnęło ze złością. Wreszcie ruszyli powoli do wyjścia, nie zapominając jednak na odchodnym obdarzyć mnie wyrazami udawanego współczucia, okraszonymi uwagami w satireviańskim duchu. - To nie koniec, panie Sperry, tylko początek wspaniałej podróży. - Pański syn wkracza w kolejną fazę wielkiego cyklu. - Wiemy już, że reinkarnacja następuje dokładnie w chwili odejścia. Kiedy mijał mnie Anthony Raines, przytrzymałem go za szelki. - Dziękuję, że zdobyłeś te wszystkie zabawki. - Naszym zdaniem postępujesz bardzo egoistycznie - odparł urażonym tonem. - Tyle dla ciebie zrobiliśmy, a teraz ty... - ...chcesz okraść nas ze śmierci swojego syna? Zgadza się. Chcę was okraść. - Myślałem, że pragniesz zsynchronizować częstotliwość fal życiowych swego z syna z kosmicznym pulsem. Myślałem, że będziemy mogli... - Już w to nie wierzę - wyznałem. - Chyba nigdy w to nie wierzyłem. Okłamywałem się, i tyle. - Zostawmy ich samych - wtrącił się Sebastian, napierając pokaźnym brzuchem na Anthony’ego. - Chyba nas teraz nie potrzebują. - Niektórzy ludzie są jak chorągiewki na wietrze - wymamrotał Anthony, po czym wraz ze Świętym Mikołajem wyszedł z pokoju. Wreszcie zostałem sam wśród groteskowo radosnego, gwiazdkowego bałaganu, z uszami wypełnionymi posapywaniem respiratora. Choinka, mechaniczny kucyk, wesołe miasteczko, pluszowa żyrafa, gadający klaun, łyżwy, komplet do chińczyka, rękawica baseballowa Steve’a Carltona - wszystko to było bezsensowne, głupie, bezużyteczne. Ale teraz mogłem dać synowi to, czego naprawdę potrzebował. Toby obudził się o północy. Miał 40 stopni gorączki, kasłał i trząsł się jak w febrze. Powietrze było wilgotne, ciężkie, przypominało rozgrzany klej. Objąłem syna, przytuliłem go do piersi i wyszeptałem mu do ucha: - Muszę ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego. Poczułem, że mocniej przycisnął Barnabę. - Chodzi o tę chorobę Xaviera. Otóż tak naprawdę to bardzo poważna choroba. - Chyba przygryzłem sobie policzek, bo poczułem smak krwi. - Ty już nie wyzdrowiejesz, Toby. Nigdy. - Nie rozumiem. - Oczy miał tak głęboko zapadnięte, że przypominały kałuże lśniące na dnie dwóch studzien. Ponieważ brwi i rzęsy mocno się przerzedziły, jego spojrzenie wydawało się jeszcze bardziej smutne, wręcz przerażone. - Przecież mówiłeś, że pan Lekarstwo mnie wyleczy! - Kłamałem. - Kłamałeś? Dlaczego? - Bo chciałem, żebyś był szczęśliwy. - Kłamałeś? Jak mogłeś, tatusiu?! - Tutaj, w Satirev, jest zupełnie inaczej niż w Veritas. Gdybyś mieszkał tu wystarczająco długo, nauczyłbyś się kłamać jak z nut. Krew napłynęła mu do twarzy, zmieniając jej barwę z niebieskiej na prawie granatową. - Ale przecież Święty Mikołaj dał mi mechanicznego kucyka! - Wiem, synu. Bardzo mi przykro. Naprawdę. - Chcę wsiąść na mojego kucyka! - Rozpłakał się jak oszukany siedmioletni chłopiec, którym przecież był. Łzy spływały po cienkiej, napiętej skórze, jakby była z plastiku. - Chcę pojeździć na Pierniczku! - Nie dasz rady, Toby. - Wiedziałem! - krzyknął zdumiewająco silnym głosem. - Wiedziałem! - Skąd, synu? - Po prostu wiedziałem, i już! Zapadła nieznośna cisza, zakłócana jedynie posapywaniem respiratora i cichutkim szlochaniem Toby’ego. - Kiedy? - zapytał wreszcie, gdy już wydawało mi się, że lada chwila pęknie mi serce. - Wkrótce. - W gardle utkwiła mi twarda gula. - Może w tym tygodniu. - Kłamałeś. Nienawidzę cię. Chciałem czarnego kucyka, a Święty Mikołaj przyniósł mi brązowego. Nienawidzę cię! - Nie rań mnie, Toby. - Pierniczek to najgłupsze imię, jakie można wymyślić dla mechanicznego kucyka! - Synku, proszę... - Nienawidzę cię. - Dlaczego jesteś dla mnie taki niedobry? Znowu milczenie, odmierzane rytmicznym sapaniem respiratora. - Nie mogę ci powiedzieć - wyszeptał Toby po co najmniej minucie. - Powiedz. Ściągnął maskę. - Nie. Zdjąłem z choinki plastikowego mędrca z długą siwą brodą i zacząłem bezmyślnie obracać go w palcach. - Jestem taki głupi... - Wcale nie jesteś głupi, tatusiu. - Z nosa Toby’ego sączył się biały śluz. - Jak to jest, kiedy człowiek umiera? - Nie wiem. - A jak myślisz? - No, wydaje mi się, że... że wszystko się kończy. Po prostu kończy się, i już. Przesunął palcem po gładkiej, śliskiej krzywiźnie rurki z meperydyną. - Tatusiu, ja też muszę ci o czymś powiedzieć. Barnaba... Barnaba też ma chorobę Xaviera. - Naprawdę? To przykre. - Właściwie to on już na nią umarł. Zupełnie. Barnaba się skończył. - Rozumiem. - Prosił mnie, żeby go pochować. Chciałby mieć pogrzeb na pełnym morzu. Zacisnąłem palce. Siwobrody mędrzec rozleciał się na kilkanaście kawałków. - Na pełnym morzu? Nie ma sprawy, Toby. - Tak jak w tej książce, którą razem czytaliśmy. Chce mieć taki sam pogrzeb jak pirat Corbeau. - Oczywiście. Toby poklepał zwłoki pluszowego pawiana. - Czy będę mógł zobaczyć mamę, zanim umrę? - Jutro do niej pojedziemy. - Znowu kłamiesz? - Nie. Na spierzchniętych ustach Toby’ego pojawił się uśmiech. - Mogę pobawić się wesołym miasteczkiem? - Jasne. Zacisnąłem powieki tak mocno, że wcale bym się nie zdziwił, gdybym wepchnął sobie oczy do wnętrza czaszki. - Chcesz sterować? - Nie mam siły. Bardzo mi zimno. Kocham cię, tatusiu. To nieprawda, że cię nienawidzę. Nawet jeśli czasem jestem dla ciebie niedobry, to dlatego, że robię to specjalnie. - Naprawdę? A dlaczego? - Żebyś za mną za bardzo nie tęsknił. Wiedziałem. Wiedziałem, że i mnie to nie ominie. Łzy. Wyjąłem pulpit sterowniczy spod łóżka, uruchomiłem makietę. Jakże bardzo przypominała zarówno Veritas, jak i Satirev. Każdy, kto chciałby tam zamieszkać, prędzej czy później musiałby oszaleć. - Nie będziesz za mną tęsknił, prawda? - Będę, Toby. Będę za tobą tęsknił do końca życia. - Tatusiu, ty płaczesz... - Będziemy się bawić wesołym miasteczkiem, jak długo zechcesz - odparłem, poruszając regulatorami na pulpicie. - Bardzo cię kocham, synku. - Karuzela wirowała, diabelskie koło obracało się dostojnie, kolejka górska pędziła po krętej trasie. - Bardzo cię kocham. - Szybciej, tatusiu. Jeszcze szybciej. Przesunąłem potencjometr do oporu. Cały ranek pierwszego dnia po Świętach zajęło nam przebudowywanie zwykłych noszy na kółkach w coś w rodzaju miniaturowego Ośrodka Terapii Kreacyjnej, wyposażonego w aluminowe wieszaki do kroplówek, butlę z tlenem, respirator oraz urządzenia monitorujące. Doktor Krakower włożyła do kartonu z meperydyną także fiolkę morfiny - to na wypadek, gdyby słabszy narkotyk nie mógł już sobie poradzić z bólem. - Najchętniej pojechałabym z wami - powiedziała. - Przecież Toby umrze lada dzień - odparłem. - Ani pani, ani nikt inny już nie jest w stanie mu pomóc. - W takiej sytuacji trudno o precyzyjne przewidywania. - Na pewno nie dotrwa do końca tygodnia. Może pani zostać. Martina i ja zawieźliśmy Toby’ego przez całe Satirev aż do kanału burzowego, którego wylot znajdował się na skrzyżowaniu Trzeciej Alei z ulicą Hume’a. Ira Tempie jechał obok nas na mechanicznym kucyku, potem dołączył także William Bell, z workiem gwiazdkowych prezentów mego syna na grzbiecie. Toby był tak wychudzony, że chwilami odnosiłem wrażenie, jakbyśmy wieźli tylko małą, obciągniętą niebieską skórą głowę, a pod kocami okrywającym nosze nie było żadnego ciała. Przez cały czas przyciskał kurczowo do piersi Barnabę. A więc karzeł jednak dostanie swoje upragnione dziecko. Dokładnie w południe Toby, bezwładny i wyniszczony jak drewniana marionetka, utonął w ramionach swej rozsądnej veritazjańskiej matki. - Czy on wie, jak bardzo jest chory? - zapytała Helena. - Powiedziałem mu prawdę. - Może to zabrzmi dziwnie, Jack, ale wolałabym... Wolałabym, żeby nie wiedział. - Umilkła na chwilę, zdumiona swoimi słowami, a także tym, co dopiero miała powiedzieć. - Wolałabym, żebyś nadal go okłamywał. W kąciku jej oka pojawiła się wielka kropla, spłynęła po policzku i spadła na podłogę. - Uważam, że w ogólnym rozrachunku prawda jest jednak lepsza - odparłem. - To łza - dodałem nieco ciszej. - Oczywiście, że to łza. - To znaczy, że... - Wiem, co to znaczy. Szlochając głośno, zaniosła Toby’ego do jego pokoju i położyła na łóżku. - Mamusiu, widziałaś mojego kucyka? - zapytał słabym głosem, kiedy Ira i William podłączali kroplówkę z meperydyną. - Jest wspaniały, prawda? Nazywa się Pierniczek. - Bardzo ładna zabawka - odparła Helena. - Zimno mi, mamusiu. I wszystko mnie boli. Otworzyłem szerzej zawór. - To ci na pewno pomoże. - Mam też model wesołego miasteczka. Dostałem od Świętego Mikołaja. Na twarzy mojej żony pojawił się ten sam wyraz zdegustowanego zdziwienia jak wtedy, kiedy uświadomiła sobie, że płacze. - Od kogo? - Od Świętego Mikołaja. To taki gruby pan, który jeździ saniami po świecie i rozdaje dzieciom prezenty. - Toby, Święty Mikołaj nie istnieje. - Oczywiście, że istnieje. Przecież był u mnie. Czyja umrę, mamusiu? - Tak. - Już na zawsze? - Na zawsze. Oddałabym prawie wszystko, synku, żebyś wyzdrowiał. Prawie wszystko. - Wiem, mamusiu. Wszystko będzie dobrze. Jestem taki... zmęczony. Zaraz zasnę... Odniosłem wrażenie, że widzę, jak jego dusza ucieka z udręczonego ciała. Nie umieraj, Toby, błagałem w myślach. Nie umieraj. Proszę, nie rób tego. - Jeśli chcecie, to posiedzę przy nim jakiś czas - zaproponowała Martina. - W porządku - odparłem. - Dziękuję. Przybici i wycieńczeni emocjonalnie przeszliśmy do salonu, na którego podłodze walały się okropne rekwizyty: mechaniczny kucyk, pluszowa żyrafa oraz cała reszta. Helena zaproponowała, że przyrządzi lunch, ale nikt nie był głodny. Stanęliśmy przy oknie i długo, w milczeniu, spoglądaliśmy na Miasto Prawdy. Jakiś czas potem, mamrocząc nieskładne podziękowania, odprowadziłem Irę i Williama do windy. W przeciwieństwie do członków SERCA starali się okazać współczucie w cywilizowany sposób, bez przesady ani strumieni łez. Dopiero kiedy zamknęły się drzwi i winda ruszyła w dół, usłyszałem okrzyk Williama: - To niesprawiedliwe! Rzeczywiście. Chwiejąc się na nogach, wróciłem do pokoju Toby’ego. Spał, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Przy łóżku stały Helena i Martina; moja żona ze szklaneczką szkockiej w ręce, moja jednorazowa przygoda miłosna nieruchoma jak drzewo owocujące pieniędzmi. - Zostań z nami - poprosiłem. - Chyba nie masz nic przeciwko temu, Heleno? Toby bardzo się z nią zaprzyjaźnił. Zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, Helena zmierzyła Martinę przeciągłym spojrzeniem, a następnie wycedziła: - Jest pani dokładnie taka, jak sobie wyobrażałam. Cóż, to chyba nie pani wina, że wygląda pani jak dziwka. - Heleno, wszyscy jesteśmy przygnębieni, ale nie powinnaś mówić w ten sposób. Moja żona wlała w siebie resztę zawartości szklaneczki, po czym usiadła na podłodze. - Rzeczywiście, jestem przygnębiona - przyznała. - Toby bardzo chciał się z panią zobaczyć - zwróciła się Martina do Heleny. - Teraz na pewno poczuje się lepiej. - Proszę mnie nie okłamywać, panno Coventry. Przepraszam za to, co powiedziałam, ale proszę nie kłamać. Martina rzeczywiście kłamała, a jednak stan Toby’ego zdawał się szybko poprawiać. Temperatura spadła do 38,3 stopnia, chłopiec zaś miał coraz więcej wymagań: niech mama przyprowadzi kucyka do pokoju, niech Martina opowie bajkę o karle, i tak bez końca. Podejrzewałem, że znajome otoczenie - tapeta nad łóżkiem, drzwi szafy, kolekcja pocztówek, pozostałości po szalonych eksperymentach stolarskich - odegrało rolę placebo. Placebo to też kłamstwo. Podczas gdy Martina opowiadała Toby’emu nieco zmienioną, pogodniejszą wersję bajki o karle, Helena i ja przyrządzaliśmy w kuchni kawę. - Kochasz ją? - zapytała. - Martinę? Nie. Naprawdę jej nie kochałem. Już nie. - Skąd mam wiedzieć, czy mówisz prawdę? - Musisz mi zaufać. Ustaliliśmy, że zostaniemy razem. Oboje przeczuwaliśmy, iż w niezbyt odległej przyszłości będziemy sobie bardzo potrzebni. Rozpacz była dla nas czymś zupełnie nowym, łzy wciąż jeszcze wywoływały strach i nieufność. Toby umarł o piątej rano. Godzinę wcześniej poprosił, żeby posadzić go na grzbiecie Pierniczka. Podtrzymywaliśmy go na siodle, kołysząc nim lekko i powtarzając bez przerwy, jak bardzo go kochamy. Stwierdził, że kucyk jest wspaniały. Umarł w siodle, jak kowboj. Przypuszczam, iż bezpośrednią przyczyną śmierci była asfiksja, gdyż jego płuca zostały całkowicie opanowane przez Pneumocystis carinii, tak że nie zostało tam ani odrobiny miejsca dla zanieczyszczonego, ciężkiego powietrza Veritas. Przedostatnie słowo, jakie wykrztusił w czeluść maski, brzmiało „zimno”, ostatnie zaś „karzeł”. Położyliśmy go na łóżku razem z Barnabą. W holu przy windach objąłem Martinę na pożegnanie. Powiedziałem, że nie wątpię, iż wkrótce się spotkamy, na przykład podczas gwiazdkowego „zamachu” w Parku Roztropności. - Twoja żona bardzo go kochała - stwierdziła Martina, naciskając przycisk. - Bardziej niż jej się wydawało. - Ping. Przyjechała winda. - Chyba dałem mu trochę szczęścia, prawda? Otworzyły się drzwi. - Dałeś mu mnóstwo szczęścia - powiedziała Martina, znikając w windzie oraz z mego życia. Powłócząc nogami, wróciłem do kuchni i zadzwoniłem do siostry. - Przykro mi, że Toby umarł - oświadczyła. - Chociaż, rzecz jasna, w pewnym sensie podniosło mnie to na duchu, bo przecież ja nadal mam moją Connie, cieszę się dobrym zdrowiem, awansuję w pracy... Tak, jak o tym pomyślę, to od razu czuję się lepiej. - Spotkamy się za godzinę. Ulica Lackluster numer siedem, Dzielnica Kartezjusza. Włożyliśmy ciało Toby’ego do wielkiej torby na odpadki - teraz, kiedy kończyny zesztywniały w stężeniu pośmiertnym, przyciśnięty do piersi mego syna Barnabą stał się jakby częścią jego ciała - wepchnęliśmy do opróżnionego z prezentów worka Świętego Mikołaja, przetaszczyliśmy do windy, zwieźliśmy na dół i ułożyliśmy w bagażniku. Jadąc przez miasto, słuchaliśmy nadawanych przez radio przemówień wyborczych, w tym także wygłoszonego przez Doreen Hunter. - Co prawda jeden z moich synów jest narkomanem i złodziejem samochodów, ale za to nikt nie zaprzeczy, że drugi poświęca znaczną część wolnego czasu na opiekę nad zniedołężniałymi staruszkami oraz... Wyobraziłem sobie Martinę, piszącą teksty przemówień w tym samym brulionie, co okolicznościowe rymowanki i osobiste wiersze. Zatrzymałem samochód obok pomostu, przy którym stała znana mi mieszkalna barka. Borys, pogrążony w uprzejmej pogawędce z Glorią i Connie, siedział na dziobie, owijając taśmą klejącą pęknięty trzonek łopaty do przerzucana mułu. Spojrzałem siostrze w oczy; suche. Tak samo jak oczy Connie. Dzięki hipotetycznemu Bogu, Borys błyskawicznie zorientował się w sytuacji. Toby chciał zostać pochowany na morzu? W porządku, nie ma problemu. Płócienny worek będzie w sam raz, trzeba tylko dołożyć trochę cegieł albo kamieni. Nie żałując silnika, wyprowadził barkę na kanał, po czym rzucił kotwicę w pobliżu północnego brzegu, u podnóża stromego urwiska, stanowiącego siedzibę licznej kolonii mew. Zaniepokojone ptaki otoczyły nas wrzeszczącą, ruchliwą zgrają, usiłując bronić swego terytorium przed intruzami. Borys położył worek Świętego Mikołaja na rufie, na brudnym, omszałym pokładzie. - Słyszałem, że był z ciebie fajny gość, Toby - powiedział, zawiązując worek konopną linką. - Szkoda, że nie zdążyliśmy się poznać. - Co prawda już mnie nie słyszysz, ale czuję się zobowiązana pożegnać z tobą - odezwała się Gloria. - Trochę mi przykro, że nie poświęcałam ci więcej czasu. - Prawdę mówiąc, strasznie się nudzę - stwierdziła Connie. - Nie dlatego, żebym nie lubiła Toby’ego. Właściwie trochę szkoda, że tak rzadko bawiliśmy się razem. Borys dźwignął worek z pokładu. - Tęsknię za tobą, synu - szepnąłem. - Bardzo za tobą tęsknię. - Ale nudy! - ziewnęła Connie. Borys wyciągnął przed siebie ręce i zwolnił uchwyt, a worek runął do rzeki jak wodny pancernik, którego Toby schwytał na wędkę, a potem wypuścił do Jordanu. - Kocham cię, Toby - powiedziała Helena, kiedy worek z donośnym pluskiem zniknął pod powierzchnią wody. Powtórzyła to potem jeszcze wiele razy. - Za godzinę się ściemni - stwierdził Borys. - Co ty na to, żebyśmy popłynęli przed siebie? - Słucham? - No, wiesz, naprzód. Byle dalej od tego cholernego miasta. - Na zawsze? - Przemyśl to sobie. Nie musiałem. Jestem teraz kłamcą. Mógłbym bez trudu zapełnić te strony nie mającą nic wspólnego z prawdą relacją o wydarzeniach, jakie nastąpiły po tym, jak odstawiliśmy Glorię i Connie na brzeg, sami zaś wróciliśmy na kanał; o zapierającej dech w piersi ucieczcie przed kutrami Oddziałów Pacyfikacyjnych, o przedostaniu się do głównego koryta rzeki, o wyścigu ku otwartemu morzu. Prawda wygląda jednak w ten sposób, że wszystko odbyło się zadziwiająco spokojnie, Jakimś zrządzeniem losu nie napotkaliśmy policyjnego kutra, nie zostaliśmy ostrzelani przez żadną z nabrzeżnych baterii, nie wpadliśmy na pływającą minę. Już od prawie czterech lat żeglujemy po kapryśnym Morzu Karaibskim, odwiedzając te same wyspy, do których dotarł Kolumb - Trynidad, Tobago, Barbados - by uzupełnić zapasy żywności i słodkiej wody. Nie wytyczamy kursu, nie planujemy przyszłości, nie wyznaczamy celu podróży. Nie mamy ochoty nigdzie zapuszczać korzeni. Naszym domem jest barka, i na razie w zupełności nam wystarcza. Podobno moje zachowanie jest całkiem naturalne: nocne koszmary, niespodziewane ataki wściekłości, majaczenia, gwałtowne reakcje - jak choćby wtedy, kiedy zniszczyłem radio. Podobno należało się tego spodziewać. Nie mogę się pogodzić z utratą syna. Ściemnia się. Piszę przy blasku świecy w mrocznej kabinie. Ogryzek ołówka biega po papierze jak karaluch po gładkim celofanie. Wchodzą moja żona i poławiacz małży. Borys pyta, czy mam ochotę na kawę; odpowiadam, że nie. - Cześć, tatusiu. Mała Andrea siedzi na ramionach Heleny. Jej nóżki obejmują kark matki niczym miniaturowe jarzmo. - Cześć, kochanie. Zaśpiewasz tatusiowi piosenkę? Zanim zniszczyłem radio, dotarła do nas zdumiewająca wiadomość. Wciąż jeszcze nie mogę się z nią oswoić. Otóż w październiku ubiegłego roku jakiś zdolny młody chemik z Uniwersytetu Woltera odkrył lek na chorobę Xaviera. Andrea zsuwa się na pokład. - Bardzo chętnie, tatusiu. Ma dopiero dwa i pół roku, ale mówi lepiej od niejednego czterolatka. Borys sypie do kubka trzy łyżeczki kawy Donaldsona. - Czy współżyłeś z tą kobietą? - nie wiadomo czemu pyta Helena. - Z jaką kobietą? - Z Martiną Coventry. Współżyłeś z nią? Mogę odpowiedzieć, cokolwiek zechcę. - Dlaczego akurat teraz o to pytasz? - Bo chcę wiedzieć. A więc... - Tak - mówię. - Raz. Przykro ci? - Owszem - odpowiada Helena. - Ale byłoby mi jeszcze bardziej przykro, gdybyś skłamał. Andrea wspina mi się na kolana. Po raz kolejny stwierdzam z zadowoleniem, że w jej twarzy widać zarówno rysy Heleny, jak i moje, wymieszane w idealnie równych proporcjach. - „Ukrywam skrzydła w mrocznej głębi duszy...” - nuci. Słowa: Martina Coventry. Muzyka: Andrea Sperry. - „Piękne, szelestem lotek dzielne...” - dołączam swój głos. Melodia częściowo przypomina rozpaczliwe zawodzenie, częściowo uroczysty hymn. Helena i Borys także przyłączają się do śpiewu, jakby pod moim wpływem nieco osłabło uwarunkowanie paraliżujące ich umysły. Te kłamstwa nie sprawiają im bólu. - „A kiedy świat na chwilę odwróci oczy...” Nasze głosy brzmią w doskonałej harmonii. Nagle uświadamiam sobie, że nie kocham kłamstwa, ale też nie mogę powiedzieć, żebym go nienawidził. - „Przypinam je i w niebo lecę...” Choć jestem pozbawiony skrzydeł jak veritazjańska świnia, to jednak czuję, że wreszcie dokądś zmierzam.