Quinnell A.J. - Lockerbie

Szczegóły
Tytuł Quinnell A.J. - Lockerbie
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Quinnell A.J. - Lockerbie PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Quinnell A.J. - Lockerbie pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Quinnell A.J. - Lockerbie Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Quinnell A.J. - Lockerbie Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 A.J. QUINNELL LOCKERBIE Tłumaczył: Grzegorz Gortat Strona 2 Tytuł oryginału: THE PERFECT KILL Data wydania polskiego: 1996 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1992 r. Strona 3 Dla Jane Strona 4 PROLOG M˛ez˙ czyzna wyró˙zniał si˛e spo´sród pozostałych, lekarz pracujacy ˛ w zaimpro- wizowanej kostnicy zauwa˙zył to od razu. Nieznajomy spogladał ˛ na oba ciała bez- nami˛etnym wzrokiem. Jego twarz nie ujawniała s´ladu cierpienia, nie uronił ani jednej łzy. Zatrzymał wzrok na czteroletniej dziewczynce, na której ciele nie wi- da´c było najmniejszej rany. Kiedy le˙zała tak na stole, mogłoby si˛e zdawa´c, z˙ e mała pogra˙ ˛zona jest w gł˛ebokim s´nie. Nawet jej długie ciemne włosy pozostawa- ły wcia˙ ˛z starannie uczesane. M˛ez˙ czyzna przeniósł spojrzenie na zwłoki kobiety, przykryte szczelnie a˙z po szyj˛e prze´scieradłem. Nachylił si˛e i s´ciagn ˛ ał˛ przykrycie odsłaniajac ˛ nagie, straszliwie zmasakrowane ciało. — Mog˛e pana zapewni´c, z˙ e s´mier´c nastapiła˛ bardzo szybko, to była kwestia sekund, prosz˛e pana — wydusił z siebie lekarz. Pó´zniej sam si˛e zastanawiał, co mu kazało zwróci´c si˛e do nieznajomego w tak ugrzeczniony sposób. Nie le˙zało to przecie˙z w jego zwyczajach. Tymczasem zja- wił si˛e policjant z notatnikiem w r˛eku. Spojrzał na zwłoki kobiety i zaraz odwrócił wzrok. Podał stojacemu ˛ obok m˛ez˙ czy´znie notatnik i pióro. — Mog˛e pana prosi´c o podanie imienia i nazwiska? M˛ez˙ czyzna wpisał si˛e na kartce, po czym skinał ˛ głowa˛ lekarzowi i policjanto- wi i odszedł, mijajac ˛ długie rz˛edy ciał. Lekarz i policjant odprowadzali go wzro- kiem. Był wysoki, mocno zbudowany, o krótko ostrzy˙zonych siwych włosach. Zwracał uwag˛e jego dziwny chód: kiedy szedł, stawiał na ziemi najpierw ze- wn˛etrzne kraw˛edzie stóp. Patrzace ˛ pozornie bez wyrazu oczy osadzone były gł˛e- boko w grubo ciosanej twarzy. Chował je pod na wpół przymkni˛etymi powiekami, jakby w obronie przed dymem papierosowym, którego wcale nie było. Nad pra- wym okiem biegła pionowa blizna. Inna, gł˛eboka i szersza, przecinała mu prawy policzek, ciagn˛ ac ˛ si˛e a˙z do brody. Lekarz poznał od razu, z˙ e to stare blizny. Kiedy m˛ez˙ czyzna przekroczył próg drzwi, policjant odezwał si˛e: — Niewiele mo˙zna było po nim pozna´c. — Powiem wi˛ecej — poprawił go lekarz. — Nie okazał z˙ adnych emocji. Po czym naciagn ˛ ał ˛ z powrotem prze´scieradło na zmasakrowane ciało kobiety. Mimo trudów rolniczego z˙ ycia i szturcha´nców, jakich nie szcz˛edził mu los, 4 Strona 5 Foster Dodd nie stracił nic z uczuciowej wra˙zliwo´sci. W owym czasie wypasał owce na stupi˛ec´ dziesi˛ecioarowym pagórkowatym pastwisku, rozciagaj ˛ acym ˛ si˛e w pobli˙zu szkockiego miasteczka Lockerbie. Kiedy latajacy ˛ w barwach Pan Am Jumbo Jet eksplodował na wysoko´sci dziesi˛eciu tysi˛ecy metrów, wiele ciał wraz z niemal nie naruszonym nosem samolotu spadło wprost na pola Fostera mi˛edzy owcami. Tak wła´snie zacz˛eła si˛e owa straszliwa noc, której miał nie zapomnie´c do ko´nca swojego z˙ ycia. Nieznajomy zjawił si˛e na farmie dwa dni pó´zniej w towarzystwie młodego policjanta o twarzy pokrytej z˙ ałoba.˛ Podobnie jak lekarz i policjant w kostnicy, równie˙z i Foster Dodd spostrzegł, z˙ e nowo przybyły wyró˙znia si˛e zachowaniem. Pozostali, a było ich niemało, nie potrafili ukry´c szoku i szale´nczej rozpaczy. Nie mogli powstrzyma´c si˛e od łez, a Foster i jego z˙ ona wtórowali im w płaczu. Nieznajomy nie uronił nawet łzy. Policjant poznał ich ze soba˛ i poprosił Fostera: — Poka˙z panu, gdzie znalazłe´s tamta˛ mała˛ dziewczynk˛e, dobrze? T˛e w jasno- czerwonym kombinezoniku. Szli z kilometr po polach. Było zimno, wiał północny wiatr. Farmer i policjant mieli pod płaszczami ciepłe ubrania. M˛ez˙ czyzna nosił szare sztruksowe spodnie, wełniana˛ kraciasta˛ koszul˛e i d˙zinsowa˛ marynark˛e. Sprawiali wra˙zenie, jakby jesz- cze nie obudzili si˛e ze snu. W oddali przesuwali si˛e ustawieni w długi szereg z˙ ołnierze, którzy przeczesywali dokładnie ka˙zda˛ pi˛ed´z ziemi. Kiedy cała trójka dotarła do k˛epy krzewów, Foster odezwał si˛e: — Znalazłem ja˛ tam, mi˛edzy tymi krzakami. Rzuciło mi si˛e w oczy jej czerwo- ´ ne ubranie. — Sciszył nieco głos i dodał: — Zgon musiał nastapi´˛ c momentalnie, na pewno nic nawet nie poczuła. M˛ez˙ czyzna rozgladał ˛ si˛e po ogromnym pastwisku. — Pana owce musiały prze˙zy´c niemały szok — mruknał ˛ pod nosem. Tak rozpocz˛eła si˛e rozmowa, która na zawsze zapisała si˛e w pami˛eci Foste- ra Dodda. Dziesi˛ec´ minut zeszło im na pogaw˛edce o owcach i pracy na farmie. M˛ez˙ czyzna wykazał si˛e spora˛ wiedza.˛ W jego gł˛ebokim, spokojnym głosie po- brzmiewał lekki ameryka´nski akcent. Foster obrzucił go kilka razy szybkim spoj- rzeniem: ciemnoszare, gł˛eboko osadzone oczy przybysza nie oderwały si˛e nawet na moment od k˛epy krzaków. Nagle Foster Dodd znów zobaczył plam˛e jaskrawej czerwieni. Przypomniał sobie, jak przedzierał si˛e przez krzaki i znalazł dziew- czynk˛e. Nie dostrzegajac ˛ na jej ciele z˙ adnych obra˙ze´n pomy´slał, z˙ e by´c mo˙ze mała jeszcze z˙ yje, chwycił ja˛ wi˛ec na r˛ece i potykajac ˛ si˛e pognał przez pola do domu. Lekarz po zaledwie parusekundowych ogl˛edzinach pokr˛ecił przeczaco ˛ gło- wa.˛ Fosterowi utkwiła na zawsze w pami˛eci pogoda malujaca ˛ si˛e na twarzyczce dziecka. Na wspomnienie tej chwili łzy od nowa napłyn˛eły mu do oczu i głos zaczał ˛ si˛e łama´c. Nieznajomy poło˙zył mu r˛ek˛e na ramieniu i odwrócił go łagodnym ruchem. 5 Strona 6 Ruszyli wolno w kierunku domu Fostera. Tego samego wieczoru, le˙zac ˛ ju˙z w łó˙zku, Foster odezwał si˛e do z˙ ony: — Go´sc´ starał si˛e mnie jeszcze pociesza´c. — Kto taki? — nie zrozumiała. — Mówi˛e o ojcu tej małej dziewczynki w czerwonym ubranku. Stracił z˙ on˛e i dziecko, a mnie próbował pociesza´c. . . I było mu bardzo przykro z powodu owiec, które stracili´smy. Peter Fleming urzadził ˛ tymczasowe biuro w pustej fabryce nale˙zacej ˛ do firmy chemicznej. Katastrofa samolotu Pan Am miała miejsce w jego obwodzie, stad ˛ te˙z wła´snie jemu jako głównemu oficerowi powierzono kierowanie operacja.˛ Przez ostatnie dwa dni udało mu si˛e złapa´c zaledwie par˛e godzin snu. Czuł zm˛eczenie w całym ciele i m˛etlik w głowie. W obwodzie Fleminga, który mógł si˛e poszczy- ci´c jednym z najni˙zszych wska´zników przest˛epczo´sci w całej Wielkiej Brytanii, panował zwykle sielankowy spokój; mimo to trudno byłoby znale´zc´ w całym kra- ju policjanta wykazujacego ˛ wi˛eksza˛ determinacj˛e i nieust˛epliwo´sc´ . Po raz kolejny przebiegał teraz wzrokiem kartk˛e za kartka: ˛ wykaz pasa˙zerów, nazwiska najbli˙z- szych krewnych, identyfikacja zwłok. Podniósł oczy na widok policjanta, który podszedł do biurka prowadzac ˛ ze soba˛ nieznajomego m˛ez˙ czyzn˛e. Wstał i przywi- tał si˛e z przybyszem. — Serdecznie panu współczuj˛e. Powtórz˛e tylko to, co ju˙z pewnie panu mó- wiono: wszystko nastapiło˛ tak nagle, z˙ e z pewno´scia˛ niewiele zda˙˛zyło dotrze´c do ich s´wiadomo´sci. M˛ez˙ czyzna przytaknał. ˛ Fleming wskazał mu krzesło. Go´sc´ usiadł i zapytał: — Wiadomo ju˙z co´s o przyczynie katastrofy? Fleming pokr˛ecił głowa.˛ — Na to jeszcze o wiele za wcze´snie. Szczatki ˛ ma- szyny zostały rozrzucone na obszarze co najmniej trzystu kilometrów kwadrato- wych i upłynie niemało tygodni, zanim wszystko poodnajdujemy i poskładamy do kupy. Głos, który dobiegł do niego ponad biurkiem, był zimny i stanowczy: — Na pokładzie wybuchła bomba. Uwag˛e Fleminga przykuła nie tyle tre´sc´ uwagi, co głos rozmówcy: niski, gł˛e- boki, wibrujacy, ˛ wyzbyty wszelkich watpliwo´˛ sci. Patrzac ˛ mu w oczy Fleming od- powiedział: — Tego jeszcze nie wiemy. Nie mog˛e niczego twierdzi´c przed poznaniem wszystkich faktów. M˛ez˙ czyzna skinał ˛ tylko głowa˛ i wstał. 6 Strona 7 — To była bomba — powtórzył. — Fakty w ko´ncu tylko to potwierdza.˛ Fleming równie˙z podniósł si˛e z miejsca. — Je˙zeli kto´s podło˙zył bomb˛e, to moim zadaniem b˛edzie wykry´c sprawców i odda´c ich w r˛ece sprawiedliwo´sci. Patrzyli na siebie przez dłu˙zsza˛ chwil˛e. Wreszcie Fleming przerwał milczenie: — Mam nadziej˛e, z˙ e b˛edzie pan mógł odebra´c ciała w ciagu ˛ czterdziestu o´smiu godzin. A tymczasem czy mog˛e by´c panu jeszcze w czym´s pomocny? — Chciałbym dosta´c pełna˛ list˛e pasa˙zerów oraz nazwiska i adresy ich najbli˙z- szych krewnych. — Nie jestem pewny, czy wolno mi je panu udost˛epni´c. — Dlaczego nie? Oficer wzruszył ramionami. — Taki jest tryb post˛epowania. Wie pan, w moim obwodzie nigdy przedtem nic takiego si˛e nie zdarzyło. — I miejmy nadziej˛e, z˙ e wi˛ecej si˛e nie powtórzy. W ka˙zdym razie z uwagi na załatwianie formalno´sci ubezpieczeniowych najbli˙zsi krewni ofiar b˛eda˛ musieli zorganizowa´c si˛e w jaka´˛s grup˛e i by´c ze soba˛ w kontakcie. Policjant odpowiedział skinieniem głowy. — Chyba ma pan racj˛e. Dobrze, spróbuj˛e zdoby´c list˛e przed pana wyjazdem. Podali sobie r˛ece, po czym Amerykanin odwrócił si˛e i przeszedł mi˛edzy biur- kami do drzwi. Uwag˛e Fleminga zwróciła dziwna rzecz: w sali przy biurkach siedziało co najmniej z tuzin policjantów i policjantek, którzy obsługiwali centrum łaczno´ ˛ sci radiowej; otó˙z wszyscy oni jak na komend˛e przerwali prac˛e i odprowadzali przy- bysza wzrokiem. Wrócili do swoich zaj˛ec´ dopiero wtedy, kiedy za m˛ez˙ czyzna˛ zamkn˛eły si˛e drzwi. Fleming poło˙zył przed soba˛ list˛e najbli˙zszych krewnych ofiar. Przesuwał pal- cem wzdłu˙z kolejnych pozycji, a˙z odnalazł szukane nazwisko. Skinał ˛ na swego asystenta i wr˛eczajac˛ mu wykaz polecił: — Zadzwo´n do Jenkinsa z Wydziału Specjalnego. Popro´s, z˙ eby sprawdził tego go´scia. Policjant oddalił si˛e, a Peter Fleming nadal stał wpatrujac ˛ si˛e w zamkni˛ete drzwi. Przeszedł go lekki dreszcz. Nie ma rady, trzeba b˛edzie zamówi´c wi˛ecej grzejników. Strona 8 1 Było ju˙z ciemno. Dobermanka niczego nie dostrzegła, nie usłyszała i nie wy- w˛eszyła. Poczuła tylko ostry, przeszywajacy ˛ ból w boku. Zerwała si˛e na cztery łapy wydajac ˛ zdziwione warkni˛ecie. Poczłapała par˛e kroków wzdłu˙z basenu, rap- tem ugi˛eły si˛e pod nia˛ łapy i zwaliła si˛e na bok. Przez pół minuty ciałem suki wstrzasały ˛ drgawki, po czym zastygła w bezruchu. Trzydzie´sci metrów dalej odziana na czarno sylwetka ze´slizgn˛eła si˛e po linie ze szczytu wysokiego ogrodowego muru. Przez kilka minut czarna posta´c czekała przykucni˛eta i wyt˛ez˙ ała wzrok. Je- dynym z´ ródłem s´wiatła był słaby poblask odległych latarni ulicznych. Wreszcie podniosła si˛e i zbli˙zyła do basenu. Tam zatrzymała si˛e na chwil˛e, z˙ eby sprawdzi´c psa, nast˛epnie przesun˛eła si˛e na tyły pogra˙ ˛zonego w ciemno´sci budynku. Miguel ogladał ˛ w telewizji odcinek serialu „I Love Lucy”. Zachwycał go hisz- pa´nski akcent Desi Arnaza przypominajacy ˛ w przekonaniu Miguela jego własny. ´Smiał si˛e wła´snie w najlepsze, kiedy do jego uszu doszedł hałas u drzwi. Odwrócił si˛e zaskoczony i s´miech zamarł mu na ustach na widok ubranego na czarno m˛ez˙ - czyzny. Zobaczył unoszac ˛ a˛ si˛e w jego stron˛e luf˛e p˛ekatego pistoletu i usłyszał stłumiony trzask. Poczuł ukłucie w klatce piersiowej. Poderwał si˛e z przera˙zona˛ mina˛ chwytajac ˛ si˛e za pier´s. Sylwetka m˛ez˙ czyzny zacz˛eła mu si˛e rozmazywa´c przed oczami. Dobiegł go głos, gł˛eboki i wibrujacy: ˛ — Bez obawy, nic ci nie b˛edzie. Troch˛e si˛e tylko prze´spisz. Miguel zgiał ˛ si˛e wpół. Zanim zwalił si˛e na dywan, był ju˙z pogra˙ ˛zony we s´nie. Kolacja była nudnym, acz nieodzownym obowiazkiem.˛ Nie było mowy, z˙ eby James S. Grainger, wieloletni senator ze stanu Kolorado, mógł si˛e w rozsadny ˛ sposób od niej wykr˛eci´c. Kiedy gubernator wydawał kolacj˛e dla sekretarza stanu ds. obrony, obecno´sc´ senatora była ze wszech miar oczekiwana. Jak miało to miejsce ostatnimi czasy, równie˙z i dzisiaj senator nie wylewał za kołnierz. Kolacj˛e poprzedził zbyt wieloma szklaneczkami whisky, a do samego posiłku wychylił zbyt du˙zo lampek wina. Wiedział jednak, z˙ e nikt z tuzina go- s´ci zgromadzonych wokół stołu niczego nie pozna. Jedynie Harriot mogłaby go rozszyfrowa´c, ale w ko´ncu przy jej trzydziestopi˛ecioletnim do´swiadczeniu to nic 8 Strona 9 trudnego. James S. Grainger był człowiekiem inteligentnym i praktycznym. W ciagu ˛ całej kolacji niewiele si˛e odzywał, ale z˙ aden z go´sci nie oczekiwał niczego innego. Jako pierwszy zebrał si˛e do wyj´scia, co nikogo nie zaskoczyło. Odprowadza- jac ˛ go do drzwi, gubernator ujał ˛ go pod rami˛e i poprosił: — Rozwa˙z to jeszcze raz, Jim. Naprawd˛e chciałbym, z˙ eby´s objał ˛ przewodnic- two komitetu finansowego. Zatrzymali si˛e w holu. Senator odpowiedział: — Craig, daj mi jeszcze par˛e dni do namysłu. Taka praca to kupa obowiazków. ˛ Gubernator obrzucił go współczujacym ˛ spojrzeniem. Ale przez ostatnie kilka miesi˛ecy wszyscy patrzyli na senatora w ten sposób. — Jim, mo˙ze wła´snie nawał pracy b˛edzie najlepszym lekarstwem. Senator wzruszył ramionami. — Mo˙ze i tak. . . Daj mi par˛e dni. Słuchaj, Craig, troch˛e za du˙zo dzi´s w siebie wlałem. Mógłby´s poprosi´c którego´s ze swoich ludzi, z˙ eby zamówił mi taksówk˛e? Nie byłoby chyba rzecza˛ wskazana,˛ z˙ eby pan senator został zatrzymany przez patrol policji drogowej. Gubernator u´smiechnał ˛ si˛e szeroko i spojrzał na zegarek. — Nie ma sprawy. Mój kierowca ma odwie´zc´ sekretarza stanu na lotnisko, ale do jego wyj´scia pozostały co najmniej godzina i kolejne cztery kieliszki brandy. Senator otworzył drzwi i wszedł do domu, który gwoli s´cisło´sci nale˙załoby raczej nazwa´c pałacem. W młodszych latach zbił fortun˛e na handlu nieruchomo- s´ciami; chocia˙z sam preferował prostot˛e, to Harriot, przy wszystkich jej zaletach, lubiła otacza´c si˛e splendorem. Przemierzajac˛ marmurowy hol po raz kolejny zadał sobie pytanie, czy nie powinien sprzeda´c domu i kupi´c co´s zdecydowanie mniej- szego. W tej samej chwili jednak odrzucił od siebie t˛e my´sl. Harriot w jakim´s sensie była nadal obecna w tym miejscu. Pracowała nad jego powstawaniem razem z ar- chitektem i budowniczymi, ten dom nale˙zał do niej. Jak˙ze mógłby kiedykolwiek zamieszka´c gdzie indziej. Otworzył drzwi do salonu. W pokoju paliło si˛e s´wiatło, widocznie Miguel zapomniał je zgasi´c. Eleganckie wn˛etrze urzadzone ˛ było w stylu europejskim. Składały si˛e na nie kryształowe z˙ yrandole, ci˛ez˙ kie, wygodne fotele i kanapy, oraz biurko z czasów Ludwika XIV — Harriot nigdy nie pozwoliła m˛ez˙ owi na przeniesienie mebla do jego gabinetu. Pokój był du˙zy, a w samym jego ko´ncu — po powa˙znej sprzeczce z Harriot — udało mu si˛e przeforsowa´c postawienie mahoniowego barku z cztere- ma czarnymi, obitymi skóra˛ stołkami. Na jednym z nich siedział teraz nieznajomy m˛ez˙ czyzna. Przybysz był w s´rednim wieku, ale słusznej postury, nosił czarne spodnie i ko- 9 Strona 10 szulk˛e polo tego˙z koloru. Trzymał w r˛eku kieliszek. Twarz przecinały mu blizny. Miał krótko przystrzy˙zone włosy. Senator przebiegł wzrokiem pokój: wszystko na swoim miejscu. Momental- nie alkohol wywietrzał mu z głowy, wróciła czujno´sc´ . Zanim jednak zda˙ ˛zył co´s powiedzie´c lub wykona´c jakikolwiek ruch, nieznajomy przemówił: — Przepraszam, senatorze, za t˛e nieproszona˛ wizyt˛e. Nie mam złych zamia- rów. Zajm˛e panu z dziesi˛ec´ minut i zaraz znikam. Senator zerknał˛ na telefon stojacy ˛ na biurku. M˛ez˙ czyzna podchwycił spojrze- nie i wyja´snił przepraszajacym ˛ tonem: — Odłaczyłem ˛ aparat. W głosie intruza pobrzmiewał lekki południowy akcent. Głos był gł˛eboki i do- bywał si˛e wprost z przepony. — Do diabła, co´s pan za jeden? Miguel pana wpu´scił? — Miguel odpoczywa teraz wygodnie w swoim pokoju. Nie obudzi si˛e wcze- s´niej jak nad ranem. James S. wiedział, co to strach. Z walk w Korei wyniósł rany i liczne odzna- czenia. W pierwszej chwili widok nieznajomego przejał ˛ go l˛ekiem, który teraz powoli zaczał ˛ mija´c. Podchodzac ˛ do barku zapytał: — Dlaczego nie umówił si˛e pan normalnie na spotkanie? — Trzy dni temu zadzwoniłem do pana sekretarki. Na jej pytanie o rodzaj sprawy wyja´sniłem, z˙ e rzecz jest natury osobistej. Kazała mi zostawi´c swój nu- mer. Nast˛epnego dnia telefonowałem dwukrotnie powtarzajac ˛ jej, z˙ e sprawa jest osobista i nie cierpiaca ˛ zwłoki. Wiem, z˙ e rano wylatuje pan do Waszyngtonu. Senator zatrzymał si˛e przy barku i oparł si˛e łokciem o jego blat. Zgodnie z z˙ y- czeniem gospodarza mebel był dopasowany do jego wzrostu. Stał teraz twarza˛ do przybysza. — Jak si˛e pan nazywa? — U˙zywam nazwiska Taylor. Senator pokiwał z namysłem głowa.˛ — Tak, chyba sobie przypominam, była jaka´s wiadomo´sc´ od pana. Kłopot w tym, z˙ e mam naprawd˛e bardzo mało czasu. — Ja równie˙z. W głosie senatora pojawiła si˛e nagle zdecydowana nuta. — Jaki jest powód pa´nskiej wizyty? — Rejs numer sto trzy linii Pan Am. Patrzyli na siebie przez chwil˛e. Senator był starszy o dziesi˛ec´ lat. Miał włosy przyprószone siwizna,˛ sylwetk˛e szczuplejsza˛ i mniej postawna,˛ ale wcia˙ ˛z wyspor- towana.˛ Ka˙zdego ranka pokonywał siedemdziesiat ˛ długo´sci pi˛etnastometrowego basenu. Bez po´spiechu wszedł za barek i nalewajac ˛ sobie du˙za˛ szkocka,˛ zapytał: — Jak si˛e pan tutaj dostał? 10 Strona 11 — Musz˛e przyzna´c, senatorze, z˙ e ma pan bardzo nowoczesny system bezpie- cze´nstwa. Przed wyj´sciem powiem panu, jak mo˙zna go jeszcze bardziej uspraw- ni´c. — Co z psem? — Le˙zy przy basenie. — Podniósł r˛ek˛e i zapewnił: — Prosz˛e si˛e nie martwi´c, tylko s´pi. Senator spojrzał na kieliszek przybysza: był prawie pusty. — Co pan pije? Taylor wskazał broda˛ na półki za plecami senatora. — Pocz˛estowałem si˛e pa´nska˛ wy´smienita˛ Stoliczna.˛ Gospodarz si˛egnał˛ po butelk˛e, nalał porzadn˛ a˛ porcj˛e alkoholu, po czym zdjał ˛ pokryw˛e z pojemnika na lód i nało˙zył sobie lodu. Na barku stała mała butelka z woda˛ sodowa.˛ Taylor nalał jej do szklanki i podniósł kieliszek. Senator równie˙z wzniósł kieliszek i zapytał: — Co panu wiadomo o rejsie numer sto trzy? — Leciała nim pa´nska z˙ ona. — Zatem? — Na pokładzie były tak˙ze moja z˙ ona i córka. Na moment zapadła cisza. Senator przerwał ja˛ pierwszy. — Ile lat miała pa´nska z˙ ona? — Dwadzie´scia dziewi˛ec´ . — A córka? — Cztery. Z niewiadomych dla samego siebie powodów senator zadał kolejne pytanie: — Jak si˛e nazywały? — Nadia i Julia. W pokoju znów zaległa cisza. W ko´ncu senator przemówił zduszonym gło- sem: — Moja z˙ ona miała na imi˛e Harriot. Prze˙zyła sze´sc´ dziesiat˛ trzy lata. Byli´smy bezdzietni, nie mogli´smy mie´c dzieci. Byli´smy tylko we dwoje. . . Go´sc´ napełnił ponownie kieliszki i zaproponował: — Wyjd´zmy przed dom. Nad woda˛ jako´s lepiej mi si˛e my´sli. Senator wział˛ swój kieliszek i rozsunał˛ oszklone drzwi. Obeszli basen i zatrzy- mali si˛e przy psie. M˛ez˙ czyzna nachylił si˛e, podło˙zył suce dło´n pod pysk i trzymał tak przez pół minuty. Podniósł si˛e i orzekł: — Nic jej nie b˛edzie. Obudzi si˛e o s´wicie, tyle z˙ e w dosy´c kiepskim nastroju. — A jak poradził pan sobie z Miguelem? — W ten sam sposób. W ko´ncu wszyscy jeste´smy zwierz˛etami. Ruszyli razem wokół basenu. Nieznajomy zadał nast˛epne pytanie: — Co zamierza pan zrobi´c w zwiazku ˛ ze s´miercia˛ Harriot? Zrobili kolejne dwa okra˙ ˛zenia, zanim senator odezwał si˛e: 11 Strona 12 — A co pan zrobi w sprawie s´mierci Nadii i Julii? — Zabij˛e drani, którzy je u´smiercili. Przeszli dwa okra˙ ˛zenia w całkowitej ciszy. — Wejd´zmy do s´rodka — zaproponował senator. W chwil˛e potem u´smiechnał ˛ si˛e blado. — Mam zamiar zrobi´c dokładnie to samo. Pu´sciłem ju˙z piłk˛e w ruch. — W jaki sposób? Senator był nader akuratnym człowiekiem. Zanim odpowiedział, zerknał ˛ na dat˛e na tarczy swojego Rolexa. — Przed trzema tygodniami wynajałem ˛ pewnego człowieka. To fachowiec. . . — Fachowiec od czego? — Od zabijania. — Amerykanin? — Tak. — Mog˛e pozna´c jego nazwisko? Senator pokr˛ecił głowa.˛ — Przykro mi, ale nie. To jeden z punktów naszej umowy. Jego rozmówca westchnał. ˛ — W takim razie niech mi pan co´s o nim opowie, zdradzi cho´cby par˛e szcze- gółów. — Niegdy´s był najemnikiem. — Gdzie? — W Kongo, Biafrze, i w jeszcze paru innych miejscach. — A kogo planuje zabi´c? Senator wzruszył ramionami. — Rzecz jasna, cel nie został jeszcze w pełni okre´slony. Dzi˛eki moim znajo- mo´sciom mam dost˛ep do wst˛epnych raportów FBI i CIA. Jednego sa˛ ju˙z pewni: za zamach odpowiedzialna jest jaka´s grupa palesty´nska. Mo˙ze chodzi´c o Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny, Naczelne Dowództwo Ludowego Frontu Wyzwole- nia Palestyny, o grup˛e Abu Nidala czy nawet o Hezbollah. Ludzie z FBI i CIA spodziewaja˛ si˛e, z˙ e zidentyfikowanie zamachowców to kwestia paru miesi˛ecy. — Nad czym wi˛ec teraz pracuje pa´nski ekspert od zabijania? — Przygotowuje operacj˛e infiltracji Libanu lub Syrii, w zale˙zno´sci od tego, kto oka˙ze si˛e ostatecznym celem. — Ma jakie´s do´swiadczenie z pobytu na Bliskim Wschodzie? — Bardzo bogate. — Jak pan na niego trafił? — Sam mnie odnalazł. — Oczywi´scie dokładnie go pan sprawdził. Senator u´smiechnał ˛ si˛e. — Za po´srednictwem FBI wyciagn ˛ ałem ˛ jego kartotek˛e z Interpolu, gdzie pro- wadza˛ centralny bank danych na temat wszystkich znanych najemników. Prawd˛e 12 Strona 13 powiedziawszy, jego historia jest rzeczywi´scie interesujaca. ˛ Opowiedział mi ja˛ jeszcze, zanim zadzwoniłem do FBI. Otó˙z jakie´s pi˛ec´ lat temu upozorował wła- sna˛ s´mier´c. FBI potwierdza, z˙ e został zabity. To naprawd˛e niezwykły facet, jeden z kilku Amerykanów, którzy słu˙zyli we francuskiej Legii Cudzoziemskiej. — Kiedy to było? — zapytał cicho Taylor. — Nie wiem dokładnie, w ka˙zdym razie walczył w szeregach Legii w Algierii. — W którym batalionie? — Nie dysponuj˛e szczegółowymi danymi, wiem tylko, z˙ e był to batalion spa- dochroniarzy. — Ile mu pan zapłacił. . . Ile wział ˛ zaliczki? Po krótkiej chwili wahania senator odpowiedział: — Cały kontrakt opiewa na milion dolarów: dwadzie´scia pi˛ec´ procent od razu do r˛eki, kolejne dwadzie´scia pi˛ec´ procent po rozpoznaniu celu, i reszta po wyko- naniu zadania. Nastała cisza. Przerwał ja˛ spokojny głos senatora: — Zamierzał pan przedstawi´c podobna˛ propozycj˛e? Nocny go´sc´ potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ — Niezupełnie. Chc˛e wykorzysta´c pa´nskie powiazania ˛ i dost˛ep do informacji. Po zapoznaniu si˛e z koneksjami i z˙ yciorysami wszystkich pasa˙zerów feralnego sa- molotu stwierdziłem, z˙ e u pana znajd˛e to, czego mi trzeba: to znaczy pieniadze ˛ i władz˛e dajac ˛ a˛ dost˛ep do informacji za po´srednictwem CIA i FBI. Dysponuj˛e sporym majatkiem, ˛ ale nie wystarczajaco ˛ du˙zym. Tego rodzaju operacja pochło- nie jakie´s pół miliona dolarów. Ja wyło˙ze˛ połow˛e, pan druga.˛ — Chyba si˛e pan nieco spó´znił ze swoja˛ propozycja.˛ Rozmówca senatora pokr˛ecił głowa.˛ — Wcale nie. — Co ma pan na my´sli? Przybysz wzruszył ramionami i odparł: — Prawda˛ jest, z˙ e m˛ez˙ czyzna, którego pan scharakteryzował, słu˙zył w batalio- nie spadochroniarzy w Legii Cudzoziemskiej, a kiedy wyrzucono go po rewolcie generałów, został najemnikiem. Prawda˛ jest tak˙ze, z˙ e brał udział w wojnach przez pana wspomnianych, oraz w innych. Zgadza si˛e równie˙z i to, z˙ e przed pi˛eciu laty upozorował własna˛ s´mier´c. — Zatem? — Chc˛e powiedzie´c, z˙ e człowiek, o którym mowa, nie jest tym samym, z któ- rym pan rozmawiał, i któremu dał pan trzy tygodnie temu c´ wier´c miliona dolarów. Oszukano pana, senatorze. Senator poczuł, jak wzbiera w nim gniew. — Co pan plecie, do diaska? — Opisany przez pana człowiek siedzi na wprost pana po drugiej stronie bar- ku, popijajac ˛ pa´nska˛ wy´smienita˛ wódk˛e. Byłem jedynym Amerykaninem, który 13 Strona 14 w czasie wojny w Algierii słu˙zył w batalionie spadochroniarzy w Legii Cudzo- ziemskiej. Zaskoczony senator rozdziawił usta, ukazujac ˛ złote plomby w tylnych z˛ebach. — Jakie jest pana prawdziwe nazwisko? — wydusił z siebie wreszcie. — Creasy. Senator zacisnał ˛ szcz˛eki. — Oczywi´scie mo˙ze to pan udowodni´c? — Oszust zjawił si˛e u pana osobi´scie; mo˙zna zało˙zy´c, z˙ e miał mniej kłopotów z obej´sciem pa´nskiej sekretarki ni˙z ja. Prosz˛e mi go opisa´c. — Był mniej wi˛ecej w pa´nskim wieku, o dosy´c długich, cho´c schludnie utrzy- manych włosach siwiejacych˛ na skroniach. Miał wasy, ˛ blizn˛e na czole, i szczupła,˛ mocno opalona˛ twarz. Mierzył ponad metr osiemdziesiat ˛ i ubrany był w elegancki garnitur wygladaj ˛ acy ˛ na robot˛e dobrego krawca. — Z jakim mówił akcentem? ´ — Typowym dla Srodkowego Zachodu, chocia˙z niezbyt wyra´znym. Co´s jak pan, jak kto´s, kto wiele czasu sp˛edził poza Ameryka.˛ Na twarzy m˛ez˙ czyzny pojawił si˛e krzywy u´smiech. — Człowiek, który był u pana, senatorze, to Joe Rawlings, zwykły oszust. Kiedy otrzymał od pana pieniadze, ˛ to powiedział, dokad˛ zamierza si˛e uda´c? Senator patrzył na niego ponuro. — Do Brukseli — odpowiedział. — Miał si˛e tam spotka´c z paroma osobami i wybra´c odpowiednich współpracowników. Według niego Bruksela była do tego celu stosownym miejscem. — Odezwał si˛e do pana od tamtego czasu? — Nie, mówił, z˙ e zadzwoni za miesiac. ˛ — Sprawdził dat˛e na swoim zegarku. — Czyli od dzisiaj za tydzie´n. — Zostawił jaki´s adres? Senator odparł z pochmurna˛ mina: ˛ — Podał adres na poste restante w Brukseli i kolejny we Francji, dokładnie biorac ˛ w Cannes. — Został pan nabity w butelk˛e, senatorze. Mechanizm oszustwa jest prosty. Za tydzie´n Rawlings zadzwoni do pana z informacja,˛ z˙ e przesyła panu tymczaso- we sprawozdanie. Kiedy pismo do pana dotrze, oka˙ze si˛e, z˙ e zawiera spis wydat- ków, które, prosz˛e mi wierzy´c, b˛eda˛ całkiem niemałe, plus nazwiska wynaj˛etych przez niego najemników, a tak˙ze wykaz kosztownego sprz˛etu, jaki dotychczas nabył, wraz z odpowiednimi rachunkami. Kiedy zamachowcy odpowiedzialni za katastrof˛e samolotu zostana˛ ustaleni, pan zawiadomi go za po´srednictwem obu adresów na poste restante. W tym momencie cwaniak poprosi pana o kolejna˛ rat˛e. W ciagu ˛ kilku dni otrzyma pan namacalny dowód na to, ze mam racj˛e. Dodał wskazujac ˛ pusty kieliszek: 14 Strona 15 — Na szkle zostały moje odciski palców — prosz˛e ukry´c je w swoim sejfie. Gdy za kilka dni znajda˛ si˛e w pana posiadaniu odciski palców Joe Rawlingsa, niech pan ka˙ze sprawdzi´c jedne i drugie swoim przyjaciołom z FBI. W jaki´s czas pó´zniej dotrze do pana mój list. Prosz˛e oderwa´c nie zapisany prawy róg w dole kartki i przesła´c go znajomym z FBI. Skrawek zawiera´c b˛edzie odcisk mojego kciuka. W ten sam sposób b˛edzie pan sprawdza´c wiarygodno´sc´ wszystkich otrzy- mywanych ode mnie pism. Natomiast ka˙zda˛ rozmow˛e telefoniczna˛ b˛ed˛e zaczynał od podania hasła„Lockerbie” i daty sprzed dziesi˛eciu dni. Rozprostował plecy z wyrazem zm˛eczenia na twarzy. Nie mniejsze znu˙zenie malowało si˛e na obliczu senatora. Po chwili senator wyprostował si˛e i wycedził przez z˛eby: — Dostaniemy tych drani w swoje r˛ece. — Nagle przez głow˛e przeleciała mu pewna my´sl. — B˛edzie pan działał w pojedynk˛e czy wynajmie których´s ze swoich dawnych kompanów? Creasy odpowiedział mu przeczacym ˛ ruchem głowy. — Nie, sprawa ma wymiar osobisty. Wprowadz˛e jednak dodatkowy element, który mo˙ze okaza´c mi si˛e niezb˛edny: dodam młodo´sc´ . Potrzebny mi b˛edzie mło- dzieniec, którego mógłbym ukształtowa´c na własna˛ modł˛e. Postaram si˛e odtwo- rzy´c w nim jaka´ ˛s cz˛es´c´ samego siebie z przeszło´sci i tym samym zwiaza´ ˛ c go ze soba.˛ B˛edzie to stanowiło pewnego rodzaju zabezpieczenie. Nie wiemy przecie˙z, ile czasu upłynie, zanim zamachowcy zostana˛ wykryci. Moga˛ to by´c miesiace, ˛ a nawet całe lata. Senator Grainger u´smiechnał ˛ si˛e i zauwa˙zył, wzruszywszy ramionami: — Chciałbym by´c w pana wieku i mie´c pa´nskie do´swiadczenie. Bez namysłu dołaczyłbym ˛ do pana. Dobry Bo˙ze, niczego bardziej nie pragn˛e. — Od tej chwili stanowimy jedna˛ dru˙zyn˛e — podkre´slił Creasy. — Nie b˛e- dzie ju˙z pan odczuwał dokuczliwej samotno´sci, i to samo odnosi si˛e do mnie. Od dzisiaj mam przyjaciela, z którym mog˛e dzieli´c swój ból. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece i poło˙zył je na krótka˛ chwil˛e na ramionach Graingera. — Spróbuj˛e odzyska´c cz˛es´c´ pa´nskich pieni˛edzy, je´sli jeszcze co´s z nich zosta- ło. Teraz na mnie ju˙z czas. Rzuc˛e tylko okiem na system bezpiecze´nstwa i podła- ˛ cz˛e telefon. Strona 16 2 Boisko do piłki no˙znej było małe i zakurzone. Na malta´nskiej wyspie Gozo pró˙zno by szuka´c trawy, w ka˙zdym razie nie porastała jej trawa typowa dla boisk futbolowych. Wiek chłopców wahał si˛e od czternastu do siedemnastu lat. Od czasu katastrofy samolotu Pan Am upłyn˛eło pi˛ec´ miesi˛ecy. Zbli˙zał si˛e ko- niec sezonu piłkarskiego. Przybysz siedział obok ksi˛edza Manuela Zerafy na stopniach ko´scioła i przy- gladał ˛ si˛e grze. Ojciec Manuel Zerafa opiekował si˛e miejscowym sieroci´ncem. Obaj m˛ez˙ czy´zni znali si˛e i przyja´znili od wielu lat. Kopni˛eta energicznie piłka poszybowała na s´rodek pola. Zakotłowało si˛e i z plataniny ˛ rak ˛ i nóg wyłonił si˛e ciemnoskóry chłopak z piłka˛ u nogi. Gwał- townie przyspieszajac ˛ wyminał ˛ dwóch obro´nców i z zimna˛ krwia˛ ulokował pił- k˛e w siatce obok bezradnego bramkarza. Ksiadz ˛ poderwał si˛e, krzyczac ˛ rado´snie i klaszczac˛ w dłonie. Był niski i pulchny. Jego szale´nczy entuzjazm wydawał si˛e by´c nie na miejscu. — O to wła´snie chodziło — cieszył si˛e zajmujac ˛ z powrotem miejsce. — Chłopcom z sieroci´nca nie udało si˛e pobi´c dru˙zyny z Sannat przez ostatnie siedem sezonów. — Zerknał ˛ na zegarek. — Jeszcze tylko dziesi˛ec´ minut, za mało, z˙ eby strzelili nam dwa gole. — Wskazał broda˛ na m˛ez˙ czyzn˛e siedzacego ˛ po drugiej stronie boiska i dorzucił ze zło´sliwym u´smiechem: — Ale si˛e ojciec Joseph b˛edzie w´sciekał! — Co to za chłopak? — zainteresował si˛e Creasy. — Pytam o tego, który strzelił bramk˛e. — Nazywa si˛e Michael Said — w głosie ksi˛edza pojawiła si˛e ciepła nuta. — Najlepszy gracz, jaki nam si˛e trafił w ciagu ˛ moich dwudziestu lat kierowania sieroci´ncem. Pewnego dnia zagra w reprezentacji Malty. Hamrun Spartans chca,˛ z˙ eby od przyszłego sezonu grał w ich dru˙zynie młodzie˙zowej. Zgodzili si˛e prze- kaza´c na rzecz sieroci´nca trzysta funtów. Mo˙zesz w to uwierzy´c, Uomo? Z uwagi na mnogo´sc´ wyst˛epujacych˛ tam pospolitych nazwisk, na wyspie Go- zo ka˙zdy nosił jaki´s przydomek. Creasy nazywany był z włoska Uomo, co znaczy po prostu „Człowiek”. — Ile ma lat? 16 Strona 17 — W ubiegłym tygodniu sko´nczył siedemna´scie. — Od jak dawna przebywa w sieroci´ncu? — Od urodzenia. Creasy nie przestawał obserwowa´c chłopca, który wyra´znie dominował na bo- isku. Chłopak nie był wysoki ani mocno zbudowany, ale poruszał si˛e po piaszczy- stym boisku z wdzi˛ekiem i determinacja.˛ Walczac ˛ z dzika˛ zaci˛eto´scia˛ pokonywał nawet wy˙zszych od siebie przeciwników. Creasy nie spuszczał z niego oka. — Powiedz mi o nim co´s wi˛ecej, ojcze — poprosił. Ksiadz ˛ obrzucił spojrzeniem swego postawnego rozmówc˛e. — Nigdy przed- tem go nie widziałe´s? — Spotkałem go par˛e razy w wiosce, ale nigdy mu si˛e specjalnie nie przygla- ˛ dałem. Prosz˛e, opowiedz mi o nim. W spokojnym głosie Creasy’ego wyczuwało si˛e napi˛ecie. Ksiadz ˛ zerknał ˛ na niego jeszcze raz i zaczał, ˛ wzruszajac˛ ramionami: — To dosy´c banalna historia. Matka˛ chłopca była prostytutka z Gziry na Malcie. Z ciemnej karnacji wnosz˛e, z˙ e jego ojcem był Arab, w Gzirze zawsze ich było pełno. Matka nie chciała dziecia- ka, wyladował ˛ wi˛ec u nas. — Mówi po arabsku? Ksiadz ˛ przytaknał ˛ i wyja´snił z nieco skwaszona˛ mina: ˛ — Mówi, i to bardzo dobrze, tak przynajmniej twierdził nauczyciel z Kuwejtu, który pracował u nas przez dwa lata. Całkiem przyzwoity człowiek jak na Araba. A do tego dobry pił- karz — trenował juniorów z Qala. Michael zwrócił jego szczególna˛ uwag˛e. Wraz z nastaniem nowego rzadu ˛ j˛ezyk arabski został wprowadzony do szkół jako przed- miot fakultatywny. Dowcip polegał na tym, z˙ e równocze´snie wszystkich nauczy- cieli arabskich odesłano do domów. W tym momencie Michael wykiwał obro´nców posyłajac ˛ piłk˛e w stron˛e swo- jego kolegi, który wpakował ja˛ do bramki. Ksiadz ˛ nie posiadał si˛e z rado´sci. — Trzy do zera! — wrzeszczał. — Nigdy jeszcze nie pokonali´smy dru˙zyny z Sannat ró˙znica˛ trzech bramek! Zanoszac ˛ si˛e gło´snym s´miechem wykonał nieprzyzwoity gest pod adresem młodszego od siebie duchownego z przeciwnej dru˙zyny. Tamten spojrzał na niego wilkiem. Ojciec Zerafa usiadł nie przestajac ˛ chichota´c. — Jak z jego inteligencja? ˛ — rzucił pytanie Creasy. Ojciec Zerafa u´smiechnał ˛ si˛e i odparł: — Mówiac ˛ mi˛edzy nami, ten ksi˛ez˙ ulo to zupełny idiota. Nie mam poj˛ecia, jak udało mu si˛e przebrna´ ˛c przez seminarium, jedynym wytłumaczeniem jest chyba tylko to, z˙ e ma kuzyna biskupa. — Miałem na my´sli chłopca — wyja´snił Creasy z u´smiechem. — Oczywi´scie, z˙ e jest inteligentny — padła natychmiastowa odpowied´z. — Kto´s, kto tak potrafi okiwa´c przeciwnika z pewno´scia˛ nie narzeka na brak inteli- gencji. Zapewniam ci˛e, pewnego dnia zagra w reprezentacji Malty. 17 Strona 18 — Poza arabskim i gra˛ w piłk˛e no˙zna,˛ jak sobie radzi z pozostałymi przed- miotami? — Nie ma z˙ adnych kłopotów. — A jak z innymi sportami? — Jest najlepszym tenisista˛ W całym sieroci´ncu, a mamy tu paru naprawd˛e dobrych zawodników. Poza piłka˛ no˙zna,˛ tenis jest dla nich w zasadzie jedyna˛ forma˛ rekreacji. Creasy ani na moment nie spuszczał oczu z biegajacego ˛ po boisku chłopca, — A co mo˙zna powiedzie´c o jego charakterze? — dopytywał dalej. ˛ rozło˙zył r˛ece. — Trudno za nim trafi´c, to typ samotnika. Wi˛ekszo´sc´ Ksiadz spo´sród sze´sc´ dziesi˛eciu o´smiu chłopców mieszkajacych ˛ w sieroci´ncu wydaje si˛e łaczy´ ˛ c w grupy wiekowe, ale z Michaelem jest inaczej. Ma kilku kolegów, ale nie jest to na moje oko zbyt za˙zyła znajomo´sc´ . W ciszy, która zapadła po tych słowach, ojciec Zerafa wyczuwał rosnac ˛ a˛ cie- kawo´sc´ u swego rozmówcy. Podjał ˛ wi˛ec dalej: — Jak wszyscy młodzi chłopcy, sprawia czasami kłopoty, ale mniejsze ni˙z inni, zreszta˛ teraz zdarza si˛e to coraz rzadziej. — Dopytywał si˛e kiedy´s o swoich rodziców? — Tak, w swoje trzynaste urodziny zjawił si˛e u mnie z tym pytaniem. — I co mu ojciec powiedział? — Prawd˛e. — A on co na to? — Nic. Podzi˛ekował mi za informacj˛e i wyszedł. Od tego dnia nigdy ani sło- wem nie nawiazał ˛ do tego tematu. Po kolejnej chwili ciszy Creasy zadał kolejne pytanie: — Jest religijny? Ksiadz ˛ smutno pokr˛ecił głowa: ˛ — Obawiam si˛e, z˙ e nie. — Ale na msze chodzi? — Bo musi. Tak jak pozostali, i te˙z bez specjalnego entuzjazmu. S˛edzia odgwizdał koniec meczu i chłopcy z sieroci´nca padli sobie w ramiona. Creasy i jego rozmówca wstali. Ksiadz ˛ otrzepał zakurzony tył sutanny. — Mógłby go ojciec poprosi´c, z˙ eby do mnie przyszedł? Ojciec Zerafa nie ukrywał zaskoczenia. — Chcesz go zaprosi´c? Do siebie do domu? Creasy spojrzał ponad boiskiem i niskimi budynkami wioski na ciagn ˛ acy ˛ si˛e szeroko ła´ncuch gór. Po lewej stronie pasma, wczepiony tu˙z poni˙zej najwy˙zszego punktu wzniesienia, stał stary wiejski dom zbudowany z kamieni. — Tak — przytaknał. ˛ — Niech przyjdzie do mnie dzi´s wieczorem około szó- stej. Wspaniałe zwyci˛estwo, ojcze. Grali´scie wy´smienicie. Mówiac ˛ to klepnał ˛ lekko ksi˛edza w rami˛e i zszedł po stopniach ko´scioła do swojego d˙zipa. 18 Strona 19 Ojciec Zefara odprowadził wzrokiem odje˙zd˙zajacy ˛ samochód. W chwil˛e po- tem otoczyła go gromadka chłopców z sieroci´nca. Sło´nce chyliło si˛e ju˙z ku zachodowi, kiedy chłopak zaczał ˛ pia´ ˛c si˛e zakurzona˛ s´cie˙zka˛ w kierunku domu na wzgórzu. Ojciec Zefara był jak zawsze lakoniczny. Po powrocie do sieroci´nca poprosił Michaela na stron˛e i oznajmił: — Pójdziesz dzi´s na szósta˛ do Uomo. — Po co? — zaciekawił si˛e Michael. Ksiadz ˛ wzruszył ramionami. — Nie wiem. Po prostu masz tam by´c. Michael wiedział o Uomo wszystko, a w ka˙zdym razie tyle, co ka˙zdy z miesz- ka´nców niewielkiej wysepki. Uomo znany tu był równie˙z pod malta´nskim przy- domkiem Il Mejjet, co tłumaczyło si˛e jako „Ten, Który Umarł”. Michael słyszał, z˙ e kilka lat temu Uomo sp˛edził par˛e miesi˛ecy na wyspie, po czym zniknał, ˛ by powróci´c w nocy w kilka miesi˛ecy pó´zniej. Ojciec Zefara przykazał Michaelowi i innym chłopcom, by trzymali j˛ezyk za z˛ebami i nie rozmawiali na temat przy- bysza. Michael wiedział jeszcze co´s: wyspa Gozo, której ponad dziewi˛ec´ dziesiat ˛ pi˛ec´ procent mieszka´nców ucz˛eszczało do ko´scioła, uchodziła za najbardziej po- bo˙zna˛ społeczno´sc´ s´wiata. I otó˙z pewnej niedzieli z ambon wszystkich ko´sciołów popłyn˛eły skierowane do wiernych te oto słowa: — Nie rozpowiadajcie nikomu o człowieku zwanym Uomo, zwłaszcza obcym. On jest jednym z nas. Oczywi´scie Uomo stał si˛e na małej wysepce od razu tematem numer jeden. Rozmawiano o nim jednak tylko mi˛edzy soba,˛ nigdy w obecno´sci obcych, cho´cby byli to Malta´nczycy. Powtarzane w obr˛ebie małej społeczno´sci plotki rosły i przy- bierały na sile. Niezadługo Michael wiedział ju˙z, z˙ e Uomo wrócił w s´rodku nocy na łodzi policyjnej, z˙ e nast˛epnie sp˛edził wiele miesi˛ecy w domu Paula Schembri nie wychodzac ˛ poza próg, z˙ e o˙zenił si˛e pó´zniej z córka˛ Paula, Nadia,˛ i z˙ e uro- dziła im si˛e dziewczynka. Wiedział ponadto, z˙ e z˙ ona i córeczka Uomo zgin˛eły w katastrofie samolotu Pan Am nad Lockerbie. I jeszcze co´s. Michael był zaprzyja´zniony z synem Rity, która prowadziła we wsi sklepik z artykułami spo˙zywczymi. Ma˙ ˛z Rity, policjant, był członkiem elitar- nego oddziału antyterrorystycznego utworzonego w ramach sił policyjnych. Wła- s´nie ów kolega zdradził przed kilku laty Michaelowi, z˙ e Creasy pomagał w szko- leniu oddziału w zakresie taktyki i posługiwania si˛e bronia.˛ I nie było z pewno´scia˛ sprawa˛ przypadku, z˙ e dowódca˛ elitarnego oddziału był i jest do dzisiaj siostrze- niec Paula Schembri, zwykłego farmera. Michael dotarł do domku nieco spocony i mocno zaciekawiony. Budynek 19 Strona 20 otaczał mur z łupka, który, chocia˙z wzniesiony przed kilku zaledwie laty, spra- wiał wra˙zenie bardzo starego. Chłopak obserwował jednak z wioski jego budow˛e, a czasami poda˙ ˛zał w góry i przygladał ˛ si˛e z bliska robotnikom, jak przebudowu- ja˛ posiadło´sc´ u˙zywajac ˛ jedynie starych kamieni. Sam mur był szeroki na półtora i wysoki na jakie´s trzy i pół metra. Obok osadzonych w nim szerokich drewnia- nych wrót, umocowany był staro´swiecki metalowy uchwyt dzwonka. Chłopiec miał na sobie wytarte d˙zinsy i koszulk˛e z krótkimi r˛ekawami. Wsu- nał˛ ja˛ gł˛ebiej w spodnie i pociagn˛ ał ˛ za raczk˛ ˛ e dzwonka, czujac ˛ ciekawo´sc´ ilekkie zdenerwowanie. Po minucie drzwi otworzyły si˛e. Gospodarz ubrany był jedynie w kostium pływacki. Jego lewy bok i brzuch przecinały okropne blizny. Podobne blizny biegły od prawego kolana znikajac ˛ pod spodenkami. M˛ez˙ czyzna wyciagn ˛ ał˛ r˛ek˛e. — Witam ci˛e, Michael, wchod´z. Michael odwzajemnił u´scisk dłoni, spostrzegajac ˛ od razu brak małego palca. Jego uwadze nie uszły te˙z wielobarwne, nieregularne blizny pokrywajace ˛ wierzch dłoni. M˛ez˙ czyzna zwolnił u´scisk i odsunał ˛ si˛e na bok przepuszczajac ˛ chłopca. Michael przekroczył wrota bramy i tu˙z przed soba˛ zobaczył szeroki pas kost- ki z wapienia otaczajacy ˛ niebieski prostokatny ˛ basen. Blado´sc´ wapiennej kostki o˙zywiały nieregularne barwne plamy. Do s´cian domu przylegały palmy, tropikal- ne pnacza˛ i winoro´sla,˛ które pi˛eły si˛e po drewnianej pergoli wyrastajacej˛ z obu skrzydeł budynku. W cieniu pergoli stał okragły ˛ kamienny stół, a przy nim stare drewniane krzesła. Gospodarz zaprosił go do stołu. — Siadaj. Czego si˛e napijesz? Michael wahał si˛e z odpowiedzia.˛ — Masz za soba˛ niezła˛ wspinaczk˛e — zach˛ecał gospodarz. — Wolisz zimne wino czy piwo? Kieszonkowe otrzymywane z sieroci´nca było s´miesznie małe. Michael ostatni raz pił alkohol w czasie ubiegłorocznego s´wi˛eta wsi. — Mog˛e poprosi´c piwo? — odwa˙zył si˛e wreszcie. — Bardzo prosz˛e. Ja te˙z sobie wezm˛e piwo. M˛ez˙ czyzna wszedł do s´rodka. Michael stojac ˛ przy stole ogarniał spojrzeniem rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e przed nim panoram˛e Gozo. W oddali wyłaniała si˛e wysepka Comino, a za nia˛ Malta. O tej porze roku krajobraz stanowił szachownic˛e barw- nych plam: zielone pola, granatowe morze i jasnoniebieskie niebo. Dom Uomo stał w najwy˙zszym punkcie wyspy. Obiegajac ˛ wzrokiem mury stolicy wyspy i sta- ro˙zytna˛ cytadel˛e Michael doszedł do wniosku, z˙ e ma przed soba˛ najdoskonalszy ˛ jedynego s´wiata, jaki dane mu było dotychczas pozna´c. zakatek

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!