Przelecz Smierci - KOONTZ DEAN R_

Szczegóły
Tytuł Przelecz Smierci - KOONTZ DEAN R_
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Przelecz Smierci - KOONTZ DEAN R_ PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Przelecz Smierci - KOONTZ DEAN R_ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Przelecz Smierci - KOONTZ DEAN R_ - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KOONTZ DEAN R. Przelecz Smierci DEAN R. KOONTZ Przelozyl Jacek Grabowski (Hideaway) Data wydania oryginalnego 1992 Data wydania polskiego 1994 Gerdzie.Na zawsze. CZESC I ULAMEK SEKUNDY Zycie jest darem, ktory trzeba zwrocic,a z jego posiadania winna brac sie radosc. Jest diabelnie krotkie, to fakt. Trudno sie pogodzic z tym, ze ta ziemska procesja ku ostatecznej ciemnosci jest podroza odbyta, kregiem zamknietym, dzielem sztuki wyidealizowanym, melodii slodkim rytmem, bitwa wygrana. KSIEGA ZLICZONYCH SMUTKOW ROZDZIAL PIERWSZY 1 Po drugiej stronie ciemnego walu gor caly swiat grzmial i szumial. Wokol szalala burza, lecz Lindsey Harrison noc wydawala sie martwa i glucha. Drzac wcisnela sie glebiej w fotel.Zwarte rzedy prastarych, wiecznie zielonych drzew porastaly zbocza lezace po obu stronach szosy, ustepujac czasami miejsca rzadkim skupiskom ogoloconych z lisci klonow i brzoz, wyciagajacych ku niebu pokrecone, czarne konary. Jednak ani ten rozlegly las, ani potezne skaly, do ktorych przywieral, nie lagodzily pustki mroznej, marcowej nocy. Gdy honda zjezdzala w dol kreta, niebezpieczna droga, drzewa i kamienne zbocza zdawaly sie przeplywac obok, jakby byly tylko urojeniami pozbawionymi rzeczywistej tresci. Niesiony gwaltownymi podmuchami drobny, suchy snieg padal ukosnie w snopy swiatel reflektorow. Lecz burza takze nie mogla wypelnic prozni. Pustka, jaka odczuwala Lindsey, tkwila wewnatrz niej. Noc, jak zawsze, wypelnial chaos tworzenia. Jedynym martwym miejscem byla jej dusza. Spojrzala na Hatcha. Pochylal sie do przodu, lekko zgarbiony nad kierownica, patrzac badawczo przed siebie z wyrazem twarzy, jaki dla kazdego innego bylby nieodgadniony, lecz Lindsey po dwunastu latach malzenstwa z latwoscia mogla odczytac, o czym on mysli. Hatch, swietny kierowca, nie przestraszyl sie zlych warunkow na drodze. Bez watpienia myslal, tak jak i Lindsey, o dlugim weekendzie, ktory spedzili wlasnie nad jeziorem Big Bear. Jeszcze raz probowali odzyskac we wzajemnych stosunkach te beztroske, ktora kiedys byla ich udzialem. I znow im sie to nie udalo. W dalszym ciagu krepowal ich lancuch przeszlosci. Smierc piecioletniego syna spowodowala niewyobrazalne wrecz obciazenie emocjonalne. Mysl o dziecku napierala na umysl, szybko niszczac kazda chwile pogody ducha, miazdzac kazdy odruch radosci. Jimmy nie zyl od ponad czterech i pol roku - tyle trwalo jego zycie - a mimo to jego smierc byla dla nich rownie wielkim ciezarem teraz, jak w dniu, gdy poniesli te bolesna strate. Hatch westchnal lekko i spojrzal przez zachlapana przednia szybe. Oblepione sniegiem wycieraczki z trudem przesuwaly sie po szkle. Zwrocil wzrok na Lindsey i usmiechnal sie blado; byl to zaledwie cien prawdziwego usmiechu, wyprany z wesolosci, raczej grymas pelen znuzenia i melancholii. Wydawalo sie, ze chcial cos powiedziec, lecz widac zmienil zdanie i z powrotem skupil uwage na szosie. Trzy pasy drogi - dwa w gore, jeden w dol - majaczyly za ruchoma zaslona sniegu. Droga prowadzila podnozem zbocza, krotki odcinek prostej konczyl sie szerokim, zaslonietym zakretem. Nie wyjechali jeszcze z gor San Bernardino, droga stanowa jeszcze raz opadala stromo w dol. Gdy wjechali w zakret, krajobraz wokol nich sie zmienil: zbocze po prawej stronie wznioslo sie w gore pod nieco ostrzejszym katem, po lewej stronie drogi zial czarny wawoz. Brzeg przepasci otaczala biala, metalowa bariera, ledwo widoczna pod pokrywajacym ja sniegiem. Sekunde przed wyjsciem z zakretu Lindsey ogarnelo przeczucie niebezpieczenstwa. Powiedziala: -Hatch... Byc moze Hatch rowniez cos wyczul, gdyz w chwili, gdy Lindsey sie odezwala, nacisnal delikatnie hamulec, zmniejszajac nieco predkosc. Tuz za zakretem pochyly odcinek prostej blokowala stojaca ukosem duza, dostawcza ciezarowka z piwem. Zatrzymala sie zaledwie pietnascie do osiemnastu metrow przed nimi, tarasujac dwa pasy. Lindsey przemknelo przez mysl: "O Boze!", lecz nie mogla wydac z siebie glosu. Kierowce ciezarowki, jadacego z dostawa do jednego z osrodkow narciarskich w okolicy, najwidoczniej zaskoczyla burza sniezna, ktora rozpoczela sie pol dnia wczesniej niz przewidywali meteorolodzy. Opony wielkiego pojazdu, pozbawione przeciwsnieznych lancuchow, bezskutecznie krecily sie po oblodzonej nawierzchni, gdy kierowca desperacko walczyl o odzyskanie kontroli nad swym osiemnastokolowcem. Klnac pod nosem, ale poza tym jak zawsze opanowany, Hatch zmniejszyl nacisk na pedal hamulca. Nie odwazyl sie wcisnac go do oporu, nie chcac ryzykowac wprowadzenia hondy w smiertelny korkociag. Kierowca dostawczego samochodu oslepiony blaskiem reflektorow spojrzal przez boczna szybe. Przez wirujace platki sniegu Lindsey dostrzegla tylko blady owal twarzy mezczyzny i dwa czarne jak wegiel otwory w miejscach, gdzie powinny byc oczy; upiorne oblicze, tak jakby za kierownica tego pojazdu siedzial jakis zlosliwy duch. Lub smierc we wlasnej osobie. Hatch kierowal sie ku zewnetrznemu z dwoch wznoszacych sie w gore pasow ruchu, jedynej nie zablokowanej czesci szosy. Lindsey zastanawiala sie, czy z przeciwnej strony jedzie jakis inny pojazd, skryty przed nimi za ciezarowka. Nawet przy zmniejszonej predkosci nie przezyliby czolowego zderzenia. Pomimo wysilkow Hatcha honda zaczela sie slizgac. Tyl zarzucil w lewo i Lindsey stwierdzila, ze odwraca sie od tarasujacego szose samochodu. Rowny, niekontrolowany ruch slizgowy byl podobny do zmieniajacych sie w zlym snie obrazow. Ogarnely ja mdlosci i mimo ze byla przypieta pasami bezpieczenstwa, instynktownie oparla prawa reke o drzwi, a lewa o tablice rozdzielcza, napinajac miesnie. -Trzymaj sie - powiedzial Hatch, skrecajac kierownice w te strone, w ktora znosilo samochod; mial nadzieje w ten sposob odzyskac kontrole nad pojazdem. Honda obrocila sie o trzysta szescdziesiat stopni w przyprawiajacym o mdlosci korkociagu, zupelnie jak karuzela bez muzyki: dookola... dookola... Znow ukazala sie ciezarowka. Przez moment, gdy suneli spirala w dol, Lindsey byla pewna, ze ich samochod bezpiecznie przeslizgnie sie obok wielkiego osiemnastokolowca. Teraz mogla juz spojrzec zza tego kolosa: droga ponizej byla wolna. W tym wlasnie momencie Hatch zawadzil przednim zderzakiem o tyl ciezarowki. Rozlegl sie przerazliwy zgrzyt metalu. Honda zatrzeslo; zdawalo sie, ze eksplozja odrzucila pojazd od miejsca zderzenia. Samochod trzasnal tylem w bariere. Zeby Lindsey uderzyly o siebie tak mocno, ze poczula w szczekach iskry bolu, dochodzace az do skroni, a reka przycisnieta do tablicy rozdzielczej wygiela sie bolesnie w nadgarstku. Jednoczesnie pas bezpieczenstwa, przeciagniety na ukos przez klatke piersiowa od prawego ramienia do lewego biodra, zaciagnal sie nagle tak ciasno, ze stracila dech. Samochod odbil sie od bariery z impetem nie wystarczajacym do ponownego zderzenia sie z ciezarowka, ale znow wykonal pelny obrot. Gdy zeslizgiwali sie korkociagiem obok ciezarowki, Hatch walczyl o odzyskanie kontroli nad samochodem, ale kierownica wyrywala mu sie gwaltownie z rak. Krzyknal czujac, ze zdziera mu skore z dloni. Nagle ten dosc lagodny spadek drogi wydal sie jej stromym urwiskiem, przypominal sliska oblodzona rynne zjezdzalni w wesolym miasteczku. Lindsey krzyknelaby, gdyby tylko mogla. Mimo ze pas bezpieczenstwa nieco sie poluzowal, linia bolu przecinala ukosem jej klatke piersiowa, uniemozliwiajac zaczerpniecie powietrza. W tym momencie wstrzasnela nia wizja hondy zeslizgujacej sie do nastepnego zakretu, przebijajacej z trzaskiem bariere, spadajacej w przepasc. Ten obraz byl tak przerazajacy, ze odczula go jak uderzenie. Gdy honda wyszla z drugiego obrotu, uderzyla calym bokiem po stronie kierowcy w bariere i zsuneli sie jakies dziewiec lub dwanascie metrow, nie tracac z nia kontaktu. Przy akompaniamencie skrzypienia, piszczenia, zgrzytania metalu o metal strzelily w gore fontanny zoltych iskier, unoszac sie wsrod platkow sniegu jak roje swietlikow, ktore przedostaly sie przez petle w czasie i pojawily sie o niewlasciwej porze roku. Samochod zatrzymal sie, lewym przednim rogiem uniesiony w gore, najwidoczniej zahaczony o slupek bariery. Przez chwile panowala cisza tak gleboka, ze Lindsey poczula sie na poly ogluszona. Nigdy dotad nie doznala tak obezwladniajacego uczucia ulgi. Wtedy honda znow sie poruszyla. Zaczela sie przechylac na lewo. Bariera ustepowala, byc moze oslabiona rdza lub erozja pobocza. -Na zewnatrz! - krzyknal Hatch, mocujac sie z zapieciem pasow bezpieczenstwa. Lindsey nie starczylo nawet czasu na uwolnienie sie z wlasnych pasow badz chwycenie za klamke u drzwi, gdy bariera sie rozpadla i samochod zsunal sie do wawozu. Nawet wtedy, gdy to sie juz naprawde dzialo, nie mogla uwierzyc. Umysl potwierdzal zblizanie sie smierci, podczas gdy serce uparcie domagalo sie niesmiertelnosci. Przez prawie piec lat nie pogodzila sie ze smiercia Jimmy'ego, z tym wiekszym trudem przychodzilo jej zaakceptowanie bliskosci wlasnego konca. W brzeku odrywanych slupkow balustrady honda zesliznela sie bokiem po zboczu pokrytym skorupa lodu, a nastepnie, gdy skarpa stala sie bardziej stroma, zaczela koziolkowac. Lindsey przypieta pasami, rzucana bolesnie z boku na bok, z trudem lapala oddech. Jej serce tluklo sie w piersi. Z nadzieja czekala na jakies drzewo, glaz, cokolwiek, co powstrzymaloby upadek, lecz skarpa wygladala na zupelnie gladka. Nie pamietala, ile razy samochod przekoziolkowal - moze tylko dwa razy - poniewaz pojecia gora i dol, lewo i prawo stracily jakiekolwiek znaczenie. Uderzyla glowa w sufit tak mocno, ze omal nie stracila przytomnosci. Nie wiedziala, czy to ona zostala podrzucona w gore, czy tez dach zapadl sie do srodka na jej spotkanie, wiec sprobowala glebiej wcisnac sie w fotel bojac sie, ze podczas nastepnego obrotu dach moze wgiac sie glebiej i zmiazdzyc jej czaszke. Reflektory przecinaly ciemnosc, w swietle tryskaly fontanny sniegu. W tym momencie pekla przednia szyba, opryskujac Lindsey rozbitym na drobne kawaleczki szklem. Nagle wszystko pograzylo sie w zupelnej ciemnosci. Najwidoczniej wysiadly zarowno reflektory, jak i swiatla na tablicy rozdzielczej, odbijajace sie dotad w blyszczacej od potu twarzy Hatcha. Samochod jeszcze raz przetoczyl sie na dach i tak juz pozostal. W odwroconej pozycji zeslizgiwal sie dalej w bezdenna przepasc z ogluszajacym halasem, zupelnie jakby tysiac ton wegla wsypywano do metalowej rynny. Mrok byl nieprzenikniony, gesty, Lindsey miala wrazenie, ze oboje z Hatchem znajduja sie w pozbawionym okien budynku, spadajacym z blyskawiczna szybkoscia po torach gorskiej kolejki. Nawet snieg, zazwyczaj blyszczacy w ciemnosciach, stal sie niewidoczny. Zimne platki kasaly jej twarz, gdy lodowaty wicher wciskal je przez rame pozbawiona przedniej szyby, lecz Lindsey nie mogla ich ujrzec, nawet gdy zmrozily jej rzesy. Starajac sie opanowac rosnaca panike zastanawiala sie, czy nie zostala oslepiona przez implodujace szklo. Slepota. Tego obawiala sie najbardziej. Byla artystka. Czerpala natchnienie z tego, co zaobserwowaly oczy, a jej cudownie zreczne rece przetwarzaly inspiracje w dzielo sztuki. Coz moglby namalowac niewidomy malarz? Na co moglaby liczyc, gdyby nagle zostala pozbawiona zmyslu, na ktorym najbardziej polegala? W chwili gdy zaczela krzyczec, samochod uderzyl o dno wawozu i przewrocil sie z powrotem na kola, ladujac w normalnej pozycji z mniejszym wstrzasem niz sie spodziewala. Zatrzymal sie prawie delikatnie, jakby stanal na miekkiej poduszce. -Hatch? - powiedziala Lindsey zachrypnietym glosem. Po kakofonicznym ryku, towarzyszacym ich zsuwaniu sie po scianie wawozu, czula sie na poly ogluszona, niezbyt pewna czy panujaca wokol nadnaturalna cisza byla prawdziwa, czy tylko jej sie tak wydawalo. -Hatch? Spojrzala na lewo, tam gdzie powinien sie znajdowac, ale nie mogla go dojrzec - ani czegokolwiek innego. Byla slepa. -O Boze, nie. Prosze. Poczula zawrot glowy. Miala wrazenie, ze samochod obraca sie i unosi jak latawiec w powietrzu, nurkujacy w pradach termicznych pod letnim niebem. -Hatch! Brak odpowiedzi. Kolejny zawrot glowy. Samochod kolysal sie jeszcze mocniej niz przedtem. Lindsey ogarnal lek, ze straci przytomnosc. Jesli Hatch jest ranny, moze wykrwawic sie na smierc, gdy ona nie bedzie w stanie mu pomoc. Siegnela na oslep i dotknela Hatcha, zwinietego na fotelu kierowcy. Jego glowa byla zwieszona na ramieniu, pochylona ku niej. Dotknela twarzy meza, ale sie nie poruszyl. Cos cieplego i lepkiego pokrywalo prawy policzek i skron. Krew. Z rany na glowie. Drzacymi palcami dotknela jego ust i zalkala z ulga, gdy poczula goracy oddech miedzy lekko rozchylonymi wargami. Byl nieprzytomny, ale nie martwy. Macajac bez powodzenia przy mechanizmie zwalniajacym pasy bezpieczenstwa Lindsey uslyszala dzwieki, ktorych nie umiala rozpoznac. Delikatne poklepywanie. Pozadliwe lizanie. Dziwny, plynny chichot. Zamarla na moment, skupiajac sie, by okreslic zrodlo tych obezwladniajacych halasow. Nagle bez ostrzezenia honda przechylila sie w przod, przez rozbita przednia szybe na kolana Lindsey wpadl strumien lodowatej wody. Gdy arktyczna kapiel zmrozila ja do szpiku kosci, zaskoczona stracila oddech; zdala sobie sprawe, ze wcale nie ma zawrotow glowy. Samochod sie poruszal. Unosil sie na wodzie. Wyladowali w jeziorze albo w rzece. Prawdopodobnie w rzece. Powierzchnia jeziora nie falowalaby w ten sposob. Zimny prysznic na krotko ja sparalizowal i spowodowal, ze skrzywila sie z bolu, lecz kiedy otworzyla oczy, mogla znow widziec. Reflektory hondy rzeczywiscie zgasly, lecz tarcze i wskazniki na tablicy rozdzielczej wciaz jeszcze sie jarzyly. Najwyrazniej stala sie ofiara slepoty histerycznej, a nie rzeczywistego, fizycznego uszkodzenia. Widziala niewiele, ale tez niewiele bylo do zobaczenia na dnie spowitego mrokiem wawozu. Odlamki lsniacego szkla obramowywaly wybita przednia szybe. Woda na zewnatrz szemrala i falowala lsniac srebrzyscie, na jej mrocznej powierzchni unosily sie skomplikowane naszyjniki, lodowe klejnoty. Brzegi rzeki tonely w ciemnosciach, tylko przypominajace upiory platy sniegu okrywaly nagie skaly, ziemie i zarosla. Honda zdawala sie sunac po rzece: woda siegala do polowy wysokosci maski, potem rozdzielala sie w ksztalcie litery "V" i splywala po obu stronach tak, jak splywalaby po dziobie statku, chlupiac o ramy bulajow. Plyneli w dol rzeki, za chwile z pewnoscia prad stanie sie bardziej gwaltowny, znoszac ich na skaly lub w strone wodospadu. W mgnieniu oka Lindsey pojela ekstremalnosc ich sytuacji, lecz wciaz jeszcze odczuwala taka ulge z powodu cofniecia sie slepoty, ze byla wdzieczna za widok czegokolwiek. Wstrzasana dreszczami uwolnila sie z krepujacych ja pasow bezpieczenstwa i ponownie dotknela Hatcha. W dziwnych plamach swiatla rzucanego przez lampki na tablicy rozdzielczej jego twarz byla smiertelnie blada: oczy zapadniete, skora woskowa, wargi pozbawione kolorow. Krew ciekla (ale, dzieki Bogu, nie tryskala) z rozciecia na prawej stronie glowy. Potrzasnela nim delikatnie, potem troche mocniej, wolajac jego imie. Samochod znoszony byl z pradem w dol rzeki. Nie bedzie im latwo - jezeli w ogole okaze sie to mozliwe - wydostac sie z tej pulapki. Zwlaszcza teraz, gdy zaczal poruszac sie szybciej. Ale przynajmniej musza byc przygotowani, aby wygramolic sie na zewnatrz, gdy doplynie on do jakiejs skaly lub zatrzyma sie na chwile przy jednym z brzegow. Szansa ucieczki moze trwac krotko. Hatch nie dawal sie docucic. Raptownie samochod przechylil sie ostro do przodu. Lodowata woda znow chlusnela przez roztrzaskana przednia szybe; byla tak zimna, ze podzialala troche jak wstrzas elektryczny, paralizujac Lindsey na moment. Przod samochodu zanurzyl sie teraz glebiej. Woda ciagle wlewala sie do srodka, wznoszac sie szybko ponad kostki Lindsey, do pol lydki. Toneli. -Hatch! - krzyczala potrzasajac nim mocno, nie zwazajac na jego rany. Rzeka wlewala sie do wnetrza, podnoszac sie juz do poziomu foteli. Piana, w ktorej zalamywalo sie bursztynowe swiatlo padajace z tablicy rozdzielczej, wygladala jak girlandy zlotawych, bozonarodzeniowych swiecidelek. Lindsey uklekla na swoim fotelu i spryskala woda twarz Hatcha w desperackiej nadziei, iz przywroci mu w ten sposob przytomnosc. Lecz on pograzyl sie w glebszych pokladach nieswiadomosci niz podczas zwyklego, spowodowanego wstrzasem omdlenia; byc moze w spiaczce tak glebokiej, jak oceaniczny row. Wirujaca woda siegala teraz dolnej krawedzi kierownicy. Lindsey zapamietale szarpala pasy bezpieczenstwa Hatcha probujac je z niego zerwac, niejasno rejestrujac goraca fale bolu, ktory odczula zdzierajac sobie kilka paznokci. -Hatch, do diabla! Woda siegala do w polowy kierownicy i honda prawie znieruchomiala. Byla teraz zbyt ciezka, by poddac sie stalemu naciskowi znajdujacej sie za nia wody. Hatch mial sto siedemdziesiat osiem centymetrow wzrostu i wazyl siedemdziesiat dwa i pol kilograma. Byl przecietnych rozmiarow, ale rownie dobrze moglby byc olbrzymem. Stanowil teraz balast odporny na jej wszelkie wysilki, byl praktycznie nie do poruszenia. Ciagnac, pchajac, szarpiac pasy Lindsey walczyla, by go uwolnic. Zanim w koncu udalo jej sie go wyplatac, woda podniosla sie juz powyzej tablicy rozdzielczej, wyzej niz do polowy jej klatki piersiowej. Hatchowi siegala jeszcze wyzej, tuz pod brode, poniewaz osunal sie w fotelu. Rzeka byla przerazliwie lodowata i Lindsey czula, ze cieplo wycieka z jej ciala jak krew tryskajaca z rozerwanej tetnicy. Rownoczesnie cialo dretwialo z zimna, czula bol miesni. Mimo wszystko z zadowoleniem przyjela podnoszacy sie poziom wody, ktory nada Hatchowi pewna wypornosc i tym samym ulatwi wymanewrowanie go spod kierownicy i wydostanie przez rozbita przednia szybe na zewnatrz. Przynajmniej taki miala plan. Lecz gdy pociagnela Hatcha, wydawal sie ciezszy niz kiedykolwiek. Woda siegala juz jego warg. -Ruszaj sie, do diabla - powiedziala z wsciekloscia. - Bo sie utopisz. 2 Bill Cooper, ktoremu w koncu udalo sie sciagnac z drogi swoj pojazd, zaczal wzywac pomoc przez radio CB. Odezwal sie jakis kierowca, ktory oprocz radia CB dysponowal takze telefonem komorkowym i obiecal powiadomic wladze pobliskiego miasteczka Big Bear.Bili odwiesil sluchawke aparatu, wyjal spod siedzenia wielka latarke na szesc baterii, wyposazona w dlugi uchwyt, i wyszedl z kabiny. Na zewnatrz szalala burza sniezna. Zimny wiatr przenikal przez podbita welna kurtke z denimu, lecz ostry chlod zimowej nocy byl niczym w porownaniu z przerazeniem, jakie ogarnelo go na widok hondy zsuwajacej sie wraz z uwiezionymi w niej pasazerami w dol szosy, tuz przy krawedzi rozpadliny. Zoladek Billa przeszyl lodowaty skurcz strachu. Mezczyzna przebiegl w poprzek przez sliska nawierzchnie i popedzil skrajem szosy do wyrwy w balustradzie. Mial nadzieje, ze ujrzy honde ponizej, zahaczona o jakis pien. Lecz na zboczu nie bylo ani jednego drzewa. Po poprzednich burzach pozostala tylko gladka pokrywa sniegu, na ktorej widnial slad pozostawiony przez zeslizgujacy sie pojazd. Billa ogarnelo obezwladniajace poczucie winy. Znowu pil. Nieduzo. Tylko pare lykow z piersiowki, ktora nosil przy sobie. Wtedy, gdy rozpoczynal jazde pod gore, mial pewnosc, ze jest trzezwy. Teraz nie byl juz tego taki pewien. Czul sie... niewyraznie. I nagle glupota wydalo mu sie wyjezdzanie z dostawa przy tak szybko pogarszajacej sie pogodzie. Otchlan rozwierajaca sie pod jego stopami sprawiala wrazenie bezdennej, i ten widok wywolal w Billu uczucie, ze oglada miejsce potepienia, do ktorego sam trafi, gdy zakonczy sie jego wlasne zycie. Sparalizowalo go takze poczucie daremnosci, ktore czasami opanowuje nawet najlepszych z ludzi - chociaz im zazwyczaj zdarza sie to w sypialni o trzeciej nad ranem, gdy dreczeni poczuciem samotnosci gapia sie na pozbawione znaczenia cienie na suficie. Wtedy rozchylila sie na moment zaslona sniegu i jakies trzydziesci lub czterdziesci metrow ponizej ujrzal dno wawozu, nie tak gleboko, jak sie tego obawial. Przeszedl przez wylom w balustradzie, majac zamiar zsunac sie w dol stromego zbocza i pomoc pozostalym przy zyciu. O ile tacy sie tam jeszcze znajdowali. Zawahal sie jednak stojac na waskiej polce na krawedzi stoku, poniewaz po whisky mial zawroty glowy, ponadto nie mogl dojrzec miejsca, w ktorym zatrzymal sie samochod. W dole, wsrod sniegu, wila sie czarna wstazka. Tu urywaly sie slady pozostawione przez pojazd. Bili w zdumieniu mrugal oczami; chwile trwalo, nim przypomnial sobie, ze w dole plynela rzeka. Samochod wpadl do wody. Po niezwykle obfitych opadach sniegu kilka tygodni temu temperatura sie podniosla, wywolujac przedwczesnie prawdziwie wiosenne roztopy. Rzeka plynela nieprzerwanie, gdyz zima wrocila niedawno i nie zdazyla ponownie skuc jej lodem. Woda miala zaledwie kilka stopni powyzej zera. Pasazerowie - nawet jesliby przetrwali wypadek i unikneli smierci przez utoniecie - i tak by szybko zamarzli. O Chryste, gdybym byl trzezwy, to przeciez przy takiej pogodzie bym zawrocil. Jestem zarozumialym blaznem, pomyslal. Zapijaczonym dostawca piwa, ktory nie ma nawet na tyle rozsadku, zeby przy piwie pozostac. Blazen, z powodu ktorego umieraja ludzie. Poczul, ze zbiera mu sie na wymioty. Wpatrywal sie w napieciu w ciemny wawoz, az wreszcie dojrzal po prawej stronie tajemniczy blask, jakby pochodzacy z innego swiata, dryfujacy jak widmo z biegiem rzeki. Bursztynowe swiatlo przygasalo i ponownie rozjasnialo sie w padajacym sniegu. Bili pomyslal, ze musza to byc wewnetrzne swiatla znoszonej w dol rzeki hondy. Skulony pod uderzeniami lodowatego wiatru, trzymajac sie kurczowo balustrady, by sie nie posliznac i nie wypasc poza krawedz, Bili przemykal zboczem w tym samym kierunku, co unoszony z pradem samochod. Staral sie nie stracic go z oczu. Pojazd dryfowal poczatkowo szybko, potem wolniej, coraz wolniej. Wreszcie sie zatrzymal, byc moze zablokowany przez wystajace z dna rzeki skaly lub jakis wystep na brzegu. Swiatlo gaslo powoli, zupelnie jakby akumulator sie wyczerpywal. 3 Mimo ze Hatcha nie krepowaly juz pasy bezpieczenstwa, Lindsey nadal nie mogla go poruszyc, byc moze dlatego, ze jego ubranie zaczepilo sie o cos, czego nie mogla dojrzec, lub jego stopa zaklinowala sie pod pedalem hamulca albo wygiela sie do tylu i zostala uwieziona pod fotelem.Woda siegala powyzej nosa Hatcha. Lindsey nie mogla juz wyzej uniesc glowy meza. Teraz oddychal rzeka. Puscila jego ciezkie, bezwladne cialo. Miala nadzieje, ze brak powietrza spowoduje, iz Hatch zacznie sie krztusic i kaszlec, i w koncu odzyska przytomnosc. Zreszta nie miala juz sil, by dluzej z nim walczyc. Intensywny chlod zmrozil ja do szpiku kosci. Z przerazajaca szybkoscia tracila czucie w konczynach. Samochod znieruchomial. Spoczywal na dnie rzeki calkowicie wypelniony i obciazony woda, tylko pod plytka kopula dachu znajdowal sie babel powietrza. Chcac zlapac oddech, wcisnela swa twarz w te przestrzen. Wydawala z siebie wywolane przerazeniem dziwne dzwieki, podobne do beczenia zwierzecia. Probowala sie opanowac, ale nie byla w stanie. Dziwaczne, przefiltrowane przez wode swiatlo z tablicy przyrzadow zaczelo blaknac, z bursztynowego stawalo sie metnozolte. Mroczna czesc jej duszy chciala sie poddac, opuscic ten swiat i przeniesc sie do lepszego. Miala wrazenie, ze slyszy wlasny cichy glosik, mowiacy: "Nie walcz, przeciez nie ma juz po co zyc, Jimmy jest martwy od tak dawna, od tak bardzo dawna; teraz Hatch jest martwy lub umierajacy... Po prostu odpusc, poddaj sie, moze obudzisz sie z nimi w Niebie...". Glos byl urzekajacy, hipnotyczny. Przemknelo jej przez mysl, ze powietrza moze starczyc najwyzej na kilka minut, moze nawet krocej. Jesli natychmiast sie nie wydostanie, to umrze w samochodzie. "Hatch nie zyje, pluca ma pelne wody, za chwile stanie sie pokarmem dla ryb, wiec odpusc, poddaj sie... O co ci chodzi, Hatch nie zyje..." - odezwal sie glosik. Zaczerpnela powietrza, ktore szybko nabralo cierpkiego, metalicznego posmaku. Byla w stanie wciagac tylko male hausty, tak jakby jej pluca wyschly i skurczyly sie. Jesli w ciele Lindsey pozostala jeszcze odrobina ciepla, to nie zdawala sobie z tego sprawy. Czula, ze zamarza, jej zoladek skrecil sie w ataku nudnosci, lecz nawet wymioty podchodzace do gardla byly lodowate; za kazdym razem, gdy je w sobie dlawila, czula sie tak, jakby przelykala ohydna breje zimnego sniegu. "Hatch nie zyje, Hatch nie zyje..." -Nie - zaprotestowala ze zloscia chrapliwym szeptem. - Nie. Nie. Takie zaprzeczenie obudzilo w niej gniew, podobny do gwaltownej burzy: Hatch nie moze byc martwy. To nie do pomyslenia. Nie Hatch, ktory nigdy nie zapomnial o urodzinach czy o rocznicy slubu; ktory kupowal jej kwiaty zupelnie bez powodu, nigdy nie tracil panowania nad soba i rzadko podnosil glos. Nie Hatch, ktory zawsze znajdowal czas na wysluchiwanie opowiesci o cudzych problemach i umial wyrazac wspolczucie; ktory nigdy nie zamknal portfela przed przyjacielem w potrzebie i ktorego najwieksza wada bylo to, ze byl tak cholernie, nieprawdopodobnie naiwny. On nie moze, nie wolno mu. On nie jest martwy. Biegal codziennie osiem kilometrow, stosowal niskokaloryczna diete, jadal mnostwo owocow i warzyw, unikal kofeiny. Do diabla, czy to sie w ogole nie liczy? W lecie smarowal sie olejkiem do opalania, nie palil, nigdy nie pil wiecej niz dwa piwa lub dwa kieliszki wina w ciagu jednego wieczoru i bral wszystko zbyt lekko, by miec klopoty z sercem spowodowane stresami. Czyz samozaparcie i samokontrola zupelnie sie nie licza? Czyz akt stworzenia swiata zostal tak dokumentnie spieprzony, ze juz w ogole nie ma sprawiedliwosci? Dobrze, w porzadku, mowi sie, ze dobrzy ludzie umieraja mlodo, co z pewnoscia bylo prawda jesli chodzi o Jimmy'ego. A Hatch, ze swoja jeszcze nie skonczona czterdziestka, wedlug wszelkich standardow takze byl mlody. W porzadku, zgoda. Ale mowi sie takze, ze cnota jest sama sobie nagroda. A tu, do jasnej cholery, mamy cale mnostwo cnot, caly gowniany stos cnot. To powinno cos znaczyc; chyba ze Bog wcale nie slucha, chyba ze Go to zupelnie nie obchodzi, chyba ze swiat jest jeszcze bardziej okrutny niz Lindsey sadzila. Nie chciala tego zaakceptowac. Hatch. Nie. Byl. Martwy. Zaczerpnela tyle powietrza, ile tylko zdolala. Zanurkowala w wode w tej samej chwili, w ktorej zgaslo ostatnie swiatlo, ponownie pograzyla sie w ciemnosciach, przecisnela sie nad tablica rozdzielcza i przez brakujaca przednia szybe wydostala sie na maske samochodu. Teraz byla nie tylko slepa, ale pozbawiona praktycznie wszystkich pieciu zmyslow. Nie slyszala niczego poza dzikim lomotem wlasnego serca, gdyz woda skutecznie tlumila wszelkie dzwieki. Z wielkim trudem mogla mowic lub rozrozniac zapachy. Znieczulajace dzialanie lodowatej rzeki zostawilo jej tylko resztke zmyslu dotyku, czula sie wiec tak, jakby byla bezcielesnym duchem oczekujacym na ostateczny *wyrok, zawieszonym w czyms, co tworzylo atmosfere Czyscca. Wychodzac z zalozenia, ze rzeka nie moze byc duzo glebsza niz wysokosc samochodu, i ze nie bedzie musiala na dlugo wstrzymywac oddechu przed dotarciem na powierzchnie, jeszcze raz ponowila probe uwolnienia Hatcha. Lezac na masce, trzymajac sie kurczowo obramowania przedniej szyby jedna zdretwiala reka i walczac z naturalna wypornoscia swego ciala, siegnela ponownie do wnetrza i po omacku szukala w ciemnosci, az umiejscowila kierownice, a potem meza. W koncu ponownie zrobilo jej sie goraco, lecz nie bylo to zyciodajne cieplo. To pluca zaczely ja palic z braku powietrza. Chwycila oburacz kurtke Hatcha i pociagnela go ze wszystkich sil ku sobie - ku jej zaskoczeniu wyplynal ze swego fotela; juz nie byl nie do poruszenia, nagle plawny i nieskrepowany. Zahaczyl o kierownice, ale tylko na moment, po czym wyskoczyl na zewnatrz przez przednia szybe, gdy Lindsey przesliznela sie do tylu na masce samochodu, by mu zrobic miejsce. Goracy, pulsujacy bol wypelnil jej klatke piersiowa. Potrzeba zaczerpniecia oddechu stala sie przytlaczajaca, lecz sie jej oparla. Gdy Hatch znalazl sie na zewnatrz samochodu, Lindsey objela go i nogami wypchnela na powierzchnie. Na pewno sie utopil, a ona trzymala sie kurczowo zwlok. Lecz ta makabryczna mysl wcale nie byla odpychajaca. Jesli udaloby jej sie wydostac go na brzeg, moglaby zastosowac sztuczne oddychanie. Choc szansa przywrocenia mu przytomnosci byla watla, jednak pozostala jeszcze resztka nadziei. Dopoki sie nie wyczerpie cala nadzieja Lindsey, Hatch nie bedzie naprawde martwy, nie bedzie trupem. Wynurzyla sie na powierzchnie. Uderzyl ja podmuch wiatru, tak lodowatego, ze w porownaniu z nim scinajaca szpik w kosciach woda wydala jej sie prawie ciepla. Gdy powietrze dostalo sie do plonacych pluc, serce Lindsey zaczelo uderzac nierowno, bol scisnal klatke piersiowa, z wielkim trudem zaczerpnela powietrza po raz drugi. Plynac w pozycji pionowej i ciasno obejmujac Hatcha, Lindsey zachlysnela sie, gdy fala chlusnela jej prosto w twarz. Klnac wyplula wode. Przyroda zdawala sie byc wielka, wroga bestia. Lindsey przylapala sie na tym, ze jest wsciekla na rzeke i na burze, zupelnie tak, jakby byly one swiadomymi, rozmyslnie dzialajacymi przeciwko niej istotami. Probowala ustalic, gdzie sie znajduje, lecz nie bylo to latwe w ciemnosciach, przy wyjacym wietrze, bez stalego gruntu pod nogami. Ujrzala brzeg rzeki, niewyraznie swiecacy w snieznym plaszczu i usilowala tam dotrzec plynac na boku i holujac Hatcha. Lecz prad okazal sie zbyt silny, by mogla mu sie oprzec, nawet gdyby plynela uzywajac obu rak. Byli znoszeni wraz z Hatchem w dol rzeki, raz po raz wciagani przez podwodne wiry, po czym znow wyrzucani pradem na powierzchnie. Zderzali sie z polamanymi galeziami drzew i kawalami lodu, ktore takze niosl gwaltowny prad, spychajac cala te mase w kierunku groznego wodospadu czy tez smiertelnie niebezpiecznych bystrzyn. 4 Zaczal pic, gdy opuscila go Myra. Nigdy nie potrafil poradzic sobie bez kobiet. No tak, ale czyz Bog Wszechmogacy, gdy nadejdzie czas Sadu, nie potraktuje z pogarda takiego usprawiedliwienia?Bill Cooper, wciaz trzymajac sie balustrady, przykucnal niezdecydowanie na krawedzi zbocza i z przejeciem patrzyl w dol, na rzeke. Swiatla hondy znikly za zaslona padajacego sniegu. Nie smial oderwac wzroku od dna wawozu, by sprawdzic, czy szosa nie nadjezdza ambulans. Obawial sie, ze gdy ponownie spojrzy na rzeke, nie bedzie umial odnalezc punktu, w ktorym zgasly swiatla, i wtedy wysle ratownikow w niewlasciwe miejsce na brzegu. W zamazanym, czarno-bialym pejzazu brak bylo wyraznych punktow orientacyjnych. -Pospieszcie sie - wyszeptal. Wiatr smagal jego twarz, zlepial sniegiem wasy i sprawial, ze lzawily mu oczy. Zawodzil przy tym tak glosno, ze zagluszyl syreny nadjezdzajacych karetek ratunkowych. Bili uslyszal je dopiero wtedy gdy wyjechaly zza zakretu, blyskajac reflektorami i migajacymi, czerwonymi swiatlami ostrzegawczymi. Bili podniosl sie, machajac ramionami, by zwrocic ich uwage, lecz w dalszym ciagu nie odrywal wzroku od rzeki. Pojazdy zjechaly na pobocze. Poniewaz jedna z syren ucichla wczesniej niz druga, domyslil sie, ze byly tam dwa pojazdy. Prawdopodobnie ambulans pogotowia i woz policyjny. Poczuja od niego whisky. A moze w tym wietrze i zimnie nie poczuja. Tak, za to, co zrobil, zasluzyl na smierc - ale jesli nie dane mu bylo umrzec, nie sadzil, aby mial byc ukarany utrata pracy. Czasy byly ciezkie. Recesja. Nielatwo znalezc dobra posade. Odblaski rzucane przez obracajace sie swiatla ostrzegawcze nadaly calej scenie charakter obrazu obserwowanego za pomoca stroboskopu. Wszystko wygladalo jak fragment nieudanego technicznie filmu. Padajace z gory szkarlatne platki sniegu wygladaly jak rozpylona krew cieknaca ze zranionego nieba. 5 Rozkolysana rzeka, szybciej niz Lindsey sadzila, zepchnela ja i Hatcha na wygladzone przez wode skaly, ktore jak rzad wyszczerbionych zebow sterczaly posrodku nurtu. Zaklinowali sie w szczelinie tak waskiej, ze prad nie mogl ich dalej znosic. Wokol pienila sie i bulgotala woda, lecz opierajac sie o skaly, Lindsey mogla wreszcie przestac walczyc ze smiertelnie niebezpiecznymi wirami.Opuscily ja sily, jej miesnie zwiotczaly i nie reagowaly na polecenia. Z trudem podtrzymywala glowe Hatcha, by jego twarz nie znalazla sie w wodzie, choc teraz, gdy przestala juz walczyc z rzeka, czynnosc taka powinna byc latwym zadaniem. Nie byla w stanie wypuscic go z objec, jednak utrzymywanie glowy meza nad woda bylo dzialaniem zupelnie bezsensownym. Nie mogla sie dluzej oszukiwac, ze jeszcze zyje. Z kazda minuta przywrocenie mu zycia za pomoca sztucznego oddychania stawalo sie coraz mniej prawdopodobne. Lecz ona sie nie podda. Nie. Sama byla zdziwiona tym gwaltownym i nieoczekiwanym przyplywem nadziei, tuz przed wypadkiem myslala, ze juz wszystko przepadlo. Chlod przeniknal Lindsey do glebi, paralizujac jej cialo i swiadomosc. Probowala skupic sie na ulozeniu planu, dzieki ktoremu moglaby wydostac sie na brzeg, jednak nie byla w stanie zebrac mysli. Czula sie jak pod wplywem narkotyku. Wiedziala, ze zamarzaniu towarzyszy ospalosc, ze zasniecie narazi ja na glebokie omdlenie, a w konsekwencji spowoduje smierc. Postanowila za wszelka cene nie zasnac i zachowac przytomnosc - lecz w tym momencie zdala sobie sprawe, ze wlasnie zamknela powieki. Skulila sie ze strachu. Przerazenie napielo jej miesnie. Goraczkowo mrugajac, przypatrywala sie bacznie Hatchowi i wypolerowanym przez wode otoczakom. Jej rzesy byly pokryte szronem, ktory juz nie topnial od ciepla jej ciala. Bezpieczny brzeg byl oddalony zaledwie o cztery i pol metra. Gdyby zeby skalne znajdowaly sie blizej siebie, moglaby przeciagnac cialo Hatcha na brzeg, nie pozwalajac, by wpadlo w szczeline i poplynelo w dol rzeki. Jej wzrok dostatecznie przystosowal sie do ciemnosci, wiec zauwazyla, ze dzialajace przez wieki prady wyzlobily posrodku granitowego walu, w ktorym byla zaklinowana, szeroka na poltora metra dziure. Znajdowala sie w polowie drogi miedzy Lindsey a brzegiem rzeki. Lsniac pod koronkowym szalem lodu ciemna woda przyspieszala, tworzac lej skierowany ku wyrwie; bez watpienia po drugiej stronie buchala ze straszliwa sila. Lindsey zdawala sobie sprawe, ze jest zbyt slaba, by przedostac sie przez ten straszliwy wir. Wraz z Hatchem zostaliby porwani ku pewnej smierci. W chwili, gdy wieczny sen ponownie zaczal wydawac sie jej bardziej kuszacy niz prowadzenie bezcelowej walki przeciw wrogim silom natury, na szczycie wawozu, kilkaset metrow w gore rzeki, spostrzegla dziwne swiatla. Byla tak zdezorientowana, a jej umysl tak znieczulony przez zimno, ze przez moment pulsujaca, karmazynowa luna wydawala jej sie niesamowita, tajemnicza, wrecz nadprzyrodzona. Miala wrazenie, ze spoglada w gore na cudowny blask unoszacej sie w powietrzu boskiej obecnosci. Dopiero po dluzszej chwili zdala sobie sprawe, ze to, co widzi wysoko w gorze, na szosie, to pulsowanie swiatel ostrzegawczych ambulansu lub wozu policyjnego. Potem dostrzegla niedaleko zblizajace sie snopy swiatla z latarek, jak srebrne miecze przecinajace ciemnosc. Ratownicy zeszli po scianie wawozu. Znajdowali sie byc moze o sto metrow od niej, w miejscu, gdzie zatonal samochod. Zawolala. Z jej gardla wydobyl sie na zewnatrz tylko ochryply szept. Sprobowala ponownie, z nieco lepszym wynikiem, lecz nie uslyszeli jej w zawodzacym wietrze, gdyz swiatla latarek w dalszym ciagu przesuwaly sie tam i z powrotem na tym samym odcinku nad wzburzonym nurtem. Hatch znow wyslizgiwal sie z jej objec. Jego twarz znalazla, sie pod woda. Raptownie przerazenie Lindsey ponownie zmienilo sie we wscieklosc. Byla wsciekla na kierowce ciezarowki za to, ze dal sie zaskoczyc w gorach burzy snieznej; wsciekla na siebie za to, ze jest tak slaba; wsciekla na Hatcha z powodow, ktorych nie potrafila okreslic; wsciekla na lodowata rzeke i na Boga za gwalt i niesprawiedliwosc panujace w Jego wszechswiecie. Lindsey znalazla wiecej sily w zlosci niz w przerazeniu. Zgiela swe na wpol zamarzniete palce, chwycila mocniej Hatcha, ponownie wyciagnela jego glowe z wody i wydala krzyk, ktory byl glosniejszy niz zwiastujacy smierc ryk wiatru. W gorze swiatla latarek, wszystkie jednoczesnie, zwrocily sie w jej kierunku. 6 Ludzie, ktorych odnaleziono posrodku nurtu, wygladali na martwych. Ich twarze, oswietlone latarkami, na tle ciemnej wody wygladaly jak widma - blade, polprzezroczyste, nierealne.Lee Redman, zastepca szeryfa okregu San Bernardino, przeszkolony w prowadzeniu akcji ratunkowych w najtrudniejszych sytuacjach, przedzieral sie przez wode wzdluz kamiennego walu, by wyciagnac ich na brzeg. Byl przywiazany do polcalowej, splecionej jak cuma nylonowej liny, mogacej wytrzymac ciezar rzedu tysiaca osmiuset kilogramow, solidnie umocowanej do pnia grubej sosny. Asekurowalo go dwoch ratownikow. Zrzucil podbita futrem kurtke, ale nie pozbyl sie munduru ani butow. W tych gwaltownych pradach plywanie bylo i tak niemozliwe, wiec nie musial sie martwic, ze ubranie bedzie mu krepowac ruchy. Nawet przemoknieta odziez ochroni go przed atakami lodowatych fal, zmniejszajac predkosc, z jaka bedzie tracil cieplote ciala. Jednakze nie minela nawet minuta od wejscia do rzeki i Lee byl zaledwie w polowie drogi ku znajdujacej sie w dramatycznej sytuacji parze, gdy poczul sie tak, jakby do jego krwiobiegu wstrzyknieto jakas substancje oziebiajaca. Nie wyobrazal sobie, ze mogloby byc mu jeszcze zimniej niz teraz, gdyby nago zanurkowal w tych lodowatych pradach. Oczywiscie wolalby zaczekac na Grupe Ratownictwa Zimowego, ktora juz tu jechala - na ludzi doswiadczonych w wyciaganiu narciarzy przysypanych lawinami i ratowaniu nierozwaznych lyzwiarzy, pod ktorymi zalamal sie cienki lod. Beda mieli ze soba izolowane kombinezony do nurkowania i wszelki potrzebny sprzet. Lecz sytuacja byla zbyt rozpaczliwa, aby mozna bylo czekac; ludzie w rzece nie dotrwaja do przybycia wyspecjalizowanych ratownikow. Redman dotarl do poltorametrowej szczeliny, przez ktora woda pedzila tak, jakby byla zasysana przez potezna pompe. Prad zbil go z nog, ale asekurujacy z brzegu mezczyzni trzymali line mocno napieta, popuszczajac dokladnie z taka predkoscia, z jaka sie posuwal, dzieki czemu nie zostal wciagniety w wyrwe. Wzniosl rece nad wzburzona rzeka, nabierajac przy tym do ust wody tak przejmujaco zimnej, ze az rozbolaly go zeby, lecz zdolal uchwycic sie skaly po drugiej stronie szczeliny. Minute pozniej, lapiac z trudem oddech i dygoczac gwaltownie, Lee dotarl do uwiezionej wsrod skal pary. Mezczyzna byl nieprzytomny, lecz kobieta zachowala swiadomosc. Ich twarze to znikaly, to znow sie ukazywaly w swietle kierowanych z brzegu latarek. Oboje znajdowali sie w okropnym stanie. Cialo kobiety bylo jakby wyblakle, zupelnie pozbawione kolorow, tak ze naturalna fosforescencja kosci jasniala jak wewnetrzne swiatlo, ukazujac pod skora zarysy jej czaszki. Wargi miala tak biale jak zeby; oprocz zmoczonych czarnych wlosow, jedynie jej oczy byly ciemne, zapadniete jak u trupa, a w spojrzeniu czail sie przeszywajacy bol. W tych warunkach nie potrafil okreslic jej wieku, nie umial powiedziec czy byla brzydka, czy atrakcyjna, ale natychmiast zauwazyl, ze znajdowala sie u kresu wytrzymalosci, przy zyciu trzymala ja wylacznie sila woli. -Prosze wziac najpierw mego meza - zachrypiala popychajac nieprzytomnego mezczyzne w ramiona Lee. Jej glos sie zalamywal. - Doznal obrazen glowy i potrzebuje pomocy. Pospiesz sie pan, do diabla! Jej zlosc nie urazila Lee. Wiedzial, ze w rzeczywistosci nie byla ona przeznaczona dla niego i ze dala jej sile do przetrwania. -Prosze sie trzymac, pojdziemy wszyscy razem. - Podniosl glos, by przekrzyczec ryk wiatru i huk fal. - Prosze nie opierac sie rzece, nie lapac sie skal ani utrzymywac stop na dnie. Tym z brzegu bedzie latwiej nas wyciagnac, jesli pozwolimy sie unosic wodzie. Wygladalo na to, ze zrozumiala. Lee spojrzal do tylu, na brzeg. Gdy swiatlo latarek skupilo sie na jego twarzy, krzyknal: -Gotowi! Teraz! Ratownicy zaczeli ciagnac line, do ktorej byl przywiazany nieprzytomny mezczyzna, wyczerpana kobieta i Lee Redman. 7 Po wyciagnieciu z wody Lindsey kolejno tracila i odzyskiwala przytomnosc. Chwilami zdawalo sie jej, ze oglada tasme magnetowidowa, przewijana szybko do przodu od jednej przypadkowo wybranej sceny do innej, z szarobiala nicoscia miedzy poszczegolnymi sekwencjami.Gdy z trudem lapiac oddech lezala na ziemi, przykleknal przy niej mlody sanitariusz z oszroniona broda. Skierowal jej prosto w oczy swiatlo cienkiej latarki sprawdzajac, czyjej zrenice jednakowo sie rozszerzaja. Zapytal: -Czy pani mnie slyszy? -Oczywiscie. Gdzie jest Hatch? -Czy wie pani, jak sie pani nazywa? -Gdzie jest moj maz? Trzeba go reanimowac. -Zajmiemy sie nim. No wiec, czy wie pani, jak sie pani nazywa? -Lindsey. -W porzadku. Czy jest pani zimno? Pytanie wydawalo sie glupie, ale wtedy zdala sobie sprawe z tego, ze juz nie marzla. W rzeczywistosci w jej konczynach pojawilo sie dosyc nieprzyjemne cieplo. Nie bylo to ostry bol jak przy poparzeniach. Czula sie tak, jakby jej konczyny zanurzono w zracej cieczy, ktora stopniowo rozpuszczala skore i zostawiala nie osloniete zakonczenia nerwow. Wiedziala, i nikt nie musial jej tego wyjasniac, ze jej niezdolnosc do odczuwania ukaszen nocnego powietrza byla oznaka pogorszenia sie stanu fizycznego. Niesli ja na noszach, poruszajac sie szybko wzdluz brzegu. Lezac mogla spogladac jedynie na mezczyzne trzymajacego nosze przy jej stopach. Pokrywa sniezna odbijala swiatla latarek. W tej dziwnej poswiacie niewyraznie widziala zarysy twarzy obcego, w ktorej niepokojacym blaskiem blyszczaly jego twarde jak stal oczy. To miejsce i chwila, przypominajace rysunek weglem, dziwnie ciche, pelne zjawiskowego ruchu i tajemnicy, mialy cechy koszmaru. Lindsey czula, ze jej serce bije szybciej. Przygladala sie mezczyznie. Charakterystyczny dla snow brak logiki przyoblekl w ksztalty jej strach, i nagle byla pewna, ze juz nie zyje, a tajemnicze postacie dzwigajace nosze, to nie zywi ludzie, lecz nosiciele zwlok, ktorzy umieszcza jej cialo na pokladzie lodzi, ktora przewiezie ja przez Styks do krainy zmarlych i potepionych. Lindsey przywiazano do noszy i w pozycji prawie pionowej wciagano po pokrytej sniegiem, pochylej scianie wawozu. Dwaj mezczyzni - jeden po prawej, drugi po lewej stronie - brneli po kolana przez zaspy, tuz obok noszy, pilnujac, aby nie spadla lub nie przekrecila sie twarza do lodowatego podloza. Czerwona luna swiatel ostrzegawczych zblizala sie powoli. Gdy Lindsey znalazla sie w karmazynowym kregu, uslyszala nad soba szorstkie glosy ratownikow i trzaski radiostacji. W chwili, gdy poczula ostry zapach spalin wydzielanych przez pojazdy ekipy, wiedziala juz, ze ocaleje. Brakowalo zaledwie ulamka sekundy, pomyslala, a wszystko by sie udalo... Choc Lindsey majaczyla z wyczerpania, byla calkiem zdezorientowana, a wspomnienia ostatnich wydarzen gmatwaly sie i mieszaly, zachowala jednak na tyle przytomnosci umyslu, aby wyrazone w ten sposob podswiadome pragnienie wyprowadzilo ja z rownowagi. Brakowalo sekundy, a wszystko by sie udalo? Jedyna rzecza, od ktorej dzielily ja sekundy, byla smierc. Czy w dalszym ciagu rozpacz z powodu straty Jimmy'ego byla tak wielka, ze nawet po pieciu latach jej wlasna smierc wydawala sie mozliwym do zaakceptowania sposobem uwolnienia od ciezaru wlasnego nieszczescia? W takim razie dlaczego nie poddalam sie pradowi rzeki? Dlaczego po prostu sie nie poddalam? - myslala Lindsey ogarnieta zdziwieniem. Oczywiscie, Hatch. Hatch jej potrzebowal. Ona sama byla gotowa opuscic ten padol w nadziei, ze znajdzie sie w innym, lepszym swiecie. Ale nie mogla podjac podobnej decyzji za Hatcha, a w takich okolicznosciach rezygnacja z walki o wlasne zycie oznaczalaby jego smierc. Nosze zostaly przeciagniete nad krawedzia wawozu i polozone na szosie, tuz przy ambulansie. Czerwony snieg wirowal, opadajac na twarz Lindsey. Sanitariusz o ogorzalej twarzy i pieknych niebieskich oczach nachylil sie nad nia. -Wszystko bedzie dobrze. -Wcale nie chcialam umrzec - powiedziala. W rzeczywistosci nie mowila tego do mezczyzny. Spierala sie sama ze soba, probujac zaprzeczyc temu, ze rozpacz po stracie syna skazila jej uczucia do tego stopnia, iz skrycie pragnela sie z nim polaczyc poprzez wlasna smierc. Jej wyobrazenie o samej sobie nie zawieralo pojecia "samobojca", byla wiec zaskoczona, doznala tez uczucia odrazy odkrywajac, ze pod wplywem skrajnego stresu moglaby rozwazyc taka mozliwosc. Brakowalo ulamka sekundy, a to by sie wlasnie udalo... Zapytala: - Chcialam umrzec? -Pani bedzie zyla - zapewnil ja sanitariusz odwiazujac wraz z drugim mezczyzna liny od noszy. Przygotowywal Lindsey do zaladowania do sanitarki. - Najgorsze juz minelo. Najgorsze minelo. ROZDZIAL DRUGI 1 Pol tuzina policyjnych i ratunkowych pojazdow zaparkowalo w poprzek dwoch pasow gorskiej szosy. Ruch pod gore i w dol odbywal sie trzecim pasem, regulowany przez umundurowanych funkcjonariuszy. Lindsey widziala, ze jacys ludzie gapia sie na nia z przejezdzajacego dzipa, lecz po chwili pojazd skryl sie w tumanach sniegu i pioropuszach ciezkich spalin.W ambulansie moglo sie zmiescic dwoch pacjentow. Lindsey umieszczono na wozku na kolkach przymocowanym do lewej sciany dwiema sprezynowymi klamrami, zabezpieczajacymi przed przetoczeniem sie podczas ruchu. Hatcha polozono na wozku z drugiej strony. Dwaj sanitariusze wskoczyli do karetki i zatrzasneli za soba szerokie drzwi. Gdy sie poruszali, rekawy i nogawki ich bialych, ocieplanych nylonowych kombinezonow ocieraly sie o siebie, wydajac serie swistow, ktore w tej zamknietej przestrzeni wydawaly sie wyjatkowo glosne. Wlaczono syrene i ambulans ruszyl. Sanitariusze z wprawa balansowali w rytm kolysania pojazdu. Pewnie trzymali sie na nogach. Stojac w waskim przejsciu miedzy wozkami, obaj mezczyzni odwrocili sie do Lindsey. Na kieszeniach kurtek wyszyte byly ich nazwiska: David O'Malley i Jerry Epstein. Z osobliwym polaczeniem rutynowej obojetnosci i uprzejmosci, wynikajacej z zaciekawienia, przystapili do badania, wymieniajac miedzy soba uwagi medyczne szorstkimi, pozbawionymi emocji glosami. Gdy zwracali sie bezposrednio do niej, ich glosy nabieraly lagodnych, dodajacych otuchy tonow. Ta niejednoznacznosc ich zachowania raczej zaalarmowala niz uspokoila Lindsey, lecz byla zbyt slaba i rozbita, by wyrazic swoje zaniepokojenie. Czula sie calkiem bezsilna. Rozdygotana. Przypomniala sobie surrealistyczny obraz zatytulowany "Ten swiat i nastepny", ktory namalowala zeszlego roku. Centralna postacia byl idacy po linie cyrkowy akrobata, trapiony niepewnoscia. W tej chwili swiadomosc byla zawieszona wysoko lina, ktorej niepewnie sie czepiala. Proba przemowienia do sanitariuszy, jesli mialaby sie skladac z wiecej niz jednego czy dwoch slow, moglaby naruszyc jej watla rownowage i spowodowac zapasc. Choc umysl Lindsey byl zbyt przytepiony, by mogla zrozumiec wiekszosc tego, o czym mowili sanitariusze, zorientowala sie jednak, ze cierpi na hipotermie, prawdopodobnie takze ma odmrozenia, i ze sie o nia martwia. Slabo wyczuwalny, nieregularny puls. Plytki oddech. Byc moze owa tak latwa ucieczka od rzeczywistosci wciaz jeszcze byla mozliwa. Jesli naprawde tego chciala. Bylo jej wszystko jedno. Jesli istotnie od czasu pogrzebu Jimmy'ego podswiadomie pragnela smierci, to teraz nie miala juz na nia szczegolnej, wyraznej ochoty - choc z drugiej strony ta mysl byla w pewnej mierze pociagajaca. Niech sie z nia dzieje, co ma byc; w obecnym stanie jej uczucia byly tak samo odretwiale jak wszystkie piec zmyslow, wlasny los byl jej dosc obojetny. Wychlodzenie ciala stlumilo instynkt przetrwania jakby narkotycznym calunem, podobnym do upojenia alkoholowego. W tej wlasnie chwili zobaczyla lezacego na wozku Hatcha. Nagly niepokoj o niego wyrwal ja z tego transu. Byl blady. Ale nie bialy. Jego twarz miala ow niezdrowy odcien szarosci. Mial zamkniete oczy i lekko otwarte usta - wygladal tak, jakby przesunal sie po nim jezor ognia, nie pozostawiajac niczego miedzy skora a koscmi z wyjatkiem popiolow strawionego ciala. -Prosze - powiedziala. - Moj maz. - Ze zdumieniem uslyszala wlasny glos przypominajacy ciche, chropawe krakanie. -Najpierw pani - powiedzial O'Malley. -Nie, Hatch. Hatch... potrzebuje... pomocy. -Najpierw pani - powtorzyl O'Malley. Jego stanowczosc troche ja uspokoila. Choc Hatch tak zle wygladal, to musialo z nim byc wszystko w porzadku, musial widocznie jakos zareagowac na zabiegi reanimacyjne; zapewne byl w lepszym stanie niz ona, gdyz w przeciwnym razie najpierw zajeliby sie nim. To oczywiste. Mysli Lindsey ponownie zmetnialy. Poczucie naglej potrzeby dzialania, ktore ja przed chwila ogarnelo, teraz oslablo. Zamknela oczy. 2 Pozniej...W odretwieniu, w jakim znajdowala sie Lindsey, glosy sanitariuszy wydawaly sie rytmiczne, a nawet melodyjne, przypominaly kolysanke. Jednak coraz bardziej bolesne klucie w konczynach i bezceremonialne zachowanie sanitariuszy wkladajacych jej pod boki male, podobne do poduszek przedmioty, utrzymywaly ja na jawie. Czymkolwiek byly te rzeczy - przypuszczala, ze to jakies elektryczne czy tez chemiczne wkladki rozgrzewajace - promieniowaly lagodnym cieplem, znacznie rozniacym sie od plonacego w jej rekach i nogach ognia. -Hatch rowniez potrzebuje ogrzania - powiedziala ochryple. -On ma sie dobrze, niech sie pani o niego nie martwi - stwierdzil Epstein. Gdy mowil, z jego ust wydobywaly sie male, biale obloczki. -Lecz on jest zimny. -Wlasnie taki powinien byc. Chcemy, zeby byl wlasnie w takim stanie. -Ale nie za zimny, Jerry - rzekl O'Malley. - Nyebern wcale nie chce dostac loda na patyku. W tkance moga sie utworzyc krysztaly lodu, a wtedy nastapi uszkodzenie mozgu. Epstein pochylil sie do malego, na wpol otwarteg