KOONTZ DEAN R. Przelecz Smierci DEAN R. KOONTZ Przelozyl Jacek Grabowski (Hideaway) Data wydania oryginalnego 1992 Data wydania polskiego 1994 Gerdzie.Na zawsze. CZESC I ULAMEK SEKUNDY Zycie jest darem, ktory trzeba zwrocic,a z jego posiadania winna brac sie radosc. Jest diabelnie krotkie, to fakt. Trudno sie pogodzic z tym, ze ta ziemska procesja ku ostatecznej ciemnosci jest podroza odbyta, kregiem zamknietym, dzielem sztuki wyidealizowanym, melodii slodkim rytmem, bitwa wygrana. KSIEGA ZLICZONYCH SMUTKOW ROZDZIAL PIERWSZY 1 Po drugiej stronie ciemnego walu gor caly swiat grzmial i szumial. Wokol szalala burza, lecz Lindsey Harrison noc wydawala sie martwa i glucha. Drzac wcisnela sie glebiej w fotel.Zwarte rzedy prastarych, wiecznie zielonych drzew porastaly zbocza lezace po obu stronach szosy, ustepujac czasami miejsca rzadkim skupiskom ogoloconych z lisci klonow i brzoz, wyciagajacych ku niebu pokrecone, czarne konary. Jednak ani ten rozlegly las, ani potezne skaly, do ktorych przywieral, nie lagodzily pustki mroznej, marcowej nocy. Gdy honda zjezdzala w dol kreta, niebezpieczna droga, drzewa i kamienne zbocza zdawaly sie przeplywac obok, jakby byly tylko urojeniami pozbawionymi rzeczywistej tresci. Niesiony gwaltownymi podmuchami drobny, suchy snieg padal ukosnie w snopy swiatel reflektorow. Lecz burza takze nie mogla wypelnic prozni. Pustka, jaka odczuwala Lindsey, tkwila wewnatrz niej. Noc, jak zawsze, wypelnial chaos tworzenia. Jedynym martwym miejscem byla jej dusza. Spojrzala na Hatcha. Pochylal sie do przodu, lekko zgarbiony nad kierownica, patrzac badawczo przed siebie z wyrazem twarzy, jaki dla kazdego innego bylby nieodgadniony, lecz Lindsey po dwunastu latach malzenstwa z latwoscia mogla odczytac, o czym on mysli. Hatch, swietny kierowca, nie przestraszyl sie zlych warunkow na drodze. Bez watpienia myslal, tak jak i Lindsey, o dlugim weekendzie, ktory spedzili wlasnie nad jeziorem Big Bear. Jeszcze raz probowali odzyskac we wzajemnych stosunkach te beztroske, ktora kiedys byla ich udzialem. I znow im sie to nie udalo. W dalszym ciagu krepowal ich lancuch przeszlosci. Smierc piecioletniego syna spowodowala niewyobrazalne wrecz obciazenie emocjonalne. Mysl o dziecku napierala na umysl, szybko niszczac kazda chwile pogody ducha, miazdzac kazdy odruch radosci. Jimmy nie zyl od ponad czterech i pol roku - tyle trwalo jego zycie - a mimo to jego smierc byla dla nich rownie wielkim ciezarem teraz, jak w dniu, gdy poniesli te bolesna strate. Hatch westchnal lekko i spojrzal przez zachlapana przednia szybe. Oblepione sniegiem wycieraczki z trudem przesuwaly sie po szkle. Zwrocil wzrok na Lindsey i usmiechnal sie blado; byl to zaledwie cien prawdziwego usmiechu, wyprany z wesolosci, raczej grymas pelen znuzenia i melancholii. Wydawalo sie, ze chcial cos powiedziec, lecz widac zmienil zdanie i z powrotem skupil uwage na szosie. Trzy pasy drogi - dwa w gore, jeden w dol - majaczyly za ruchoma zaslona sniegu. Droga prowadzila podnozem zbocza, krotki odcinek prostej konczyl sie szerokim, zaslonietym zakretem. Nie wyjechali jeszcze z gor San Bernardino, droga stanowa jeszcze raz opadala stromo w dol. Gdy wjechali w zakret, krajobraz wokol nich sie zmienil: zbocze po prawej stronie wznioslo sie w gore pod nieco ostrzejszym katem, po lewej stronie drogi zial czarny wawoz. Brzeg przepasci otaczala biala, metalowa bariera, ledwo widoczna pod pokrywajacym ja sniegiem. Sekunde przed wyjsciem z zakretu Lindsey ogarnelo przeczucie niebezpieczenstwa. Powiedziala: -Hatch... Byc moze Hatch rowniez cos wyczul, gdyz w chwili, gdy Lindsey sie odezwala, nacisnal delikatnie hamulec, zmniejszajac nieco predkosc. Tuz za zakretem pochyly odcinek prostej blokowala stojaca ukosem duza, dostawcza ciezarowka z piwem. Zatrzymala sie zaledwie pietnascie do osiemnastu metrow przed nimi, tarasujac dwa pasy. Lindsey przemknelo przez mysl: "O Boze!", lecz nie mogla wydac z siebie glosu. Kierowce ciezarowki, jadacego z dostawa do jednego z osrodkow narciarskich w okolicy, najwidoczniej zaskoczyla burza sniezna, ktora rozpoczela sie pol dnia wczesniej niz przewidywali meteorolodzy. Opony wielkiego pojazdu, pozbawione przeciwsnieznych lancuchow, bezskutecznie krecily sie po oblodzonej nawierzchni, gdy kierowca desperacko walczyl o odzyskanie kontroli nad swym osiemnastokolowcem. Klnac pod nosem, ale poza tym jak zawsze opanowany, Hatch zmniejszyl nacisk na pedal hamulca. Nie odwazyl sie wcisnac go do oporu, nie chcac ryzykowac wprowadzenia hondy w smiertelny korkociag. Kierowca dostawczego samochodu oslepiony blaskiem reflektorow spojrzal przez boczna szybe. Przez wirujace platki sniegu Lindsey dostrzegla tylko blady owal twarzy mezczyzny i dwa czarne jak wegiel otwory w miejscach, gdzie powinny byc oczy; upiorne oblicze, tak jakby za kierownica tego pojazdu siedzial jakis zlosliwy duch. Lub smierc we wlasnej osobie. Hatch kierowal sie ku zewnetrznemu z dwoch wznoszacych sie w gore pasow ruchu, jedynej nie zablokowanej czesci szosy. Lindsey zastanawiala sie, czy z przeciwnej strony jedzie jakis inny pojazd, skryty przed nimi za ciezarowka. Nawet przy zmniejszonej predkosci nie przezyliby czolowego zderzenia. Pomimo wysilkow Hatcha honda zaczela sie slizgac. Tyl zarzucil w lewo i Lindsey stwierdzila, ze odwraca sie od tarasujacego szose samochodu. Rowny, niekontrolowany ruch slizgowy byl podobny do zmieniajacych sie w zlym snie obrazow. Ogarnely ja mdlosci i mimo ze byla przypieta pasami bezpieczenstwa, instynktownie oparla prawa reke o drzwi, a lewa o tablice rozdzielcza, napinajac miesnie. -Trzymaj sie - powiedzial Hatch, skrecajac kierownice w te strone, w ktora znosilo samochod; mial nadzieje w ten sposob odzyskac kontrole nad pojazdem. Honda obrocila sie o trzysta szescdziesiat stopni w przyprawiajacym o mdlosci korkociagu, zupelnie jak karuzela bez muzyki: dookola... dookola... Znow ukazala sie ciezarowka. Przez moment, gdy suneli spirala w dol, Lindsey byla pewna, ze ich samochod bezpiecznie przeslizgnie sie obok wielkiego osiemnastokolowca. Teraz mogla juz spojrzec zza tego kolosa: droga ponizej byla wolna. W tym wlasnie momencie Hatch zawadzil przednim zderzakiem o tyl ciezarowki. Rozlegl sie przerazliwy zgrzyt metalu. Honda zatrzeslo; zdawalo sie, ze eksplozja odrzucila pojazd od miejsca zderzenia. Samochod trzasnal tylem w bariere. Zeby Lindsey uderzyly o siebie tak mocno, ze poczula w szczekach iskry bolu, dochodzace az do skroni, a reka przycisnieta do tablicy rozdzielczej wygiela sie bolesnie w nadgarstku. Jednoczesnie pas bezpieczenstwa, przeciagniety na ukos przez klatke piersiowa od prawego ramienia do lewego biodra, zaciagnal sie nagle tak ciasno, ze stracila dech. Samochod odbil sie od bariery z impetem nie wystarczajacym do ponownego zderzenia sie z ciezarowka, ale znow wykonal pelny obrot. Gdy zeslizgiwali sie korkociagiem obok ciezarowki, Hatch walczyl o odzyskanie kontroli nad samochodem, ale kierownica wyrywala mu sie gwaltownie z rak. Krzyknal czujac, ze zdziera mu skore z dloni. Nagle ten dosc lagodny spadek drogi wydal sie jej stromym urwiskiem, przypominal sliska oblodzona rynne zjezdzalni w wesolym miasteczku. Lindsey krzyknelaby, gdyby tylko mogla. Mimo ze pas bezpieczenstwa nieco sie poluzowal, linia bolu przecinala ukosem jej klatke piersiowa, uniemozliwiajac zaczerpniecie powietrza. W tym momencie wstrzasnela nia wizja hondy zeslizgujacej sie do nastepnego zakretu, przebijajacej z trzaskiem bariere, spadajacej w przepasc. Ten obraz byl tak przerazajacy, ze odczula go jak uderzenie. Gdy honda wyszla z drugiego obrotu, uderzyla calym bokiem po stronie kierowcy w bariere i zsuneli sie jakies dziewiec lub dwanascie metrow, nie tracac z nia kontaktu. Przy akompaniamencie skrzypienia, piszczenia, zgrzytania metalu o metal strzelily w gore fontanny zoltych iskier, unoszac sie wsrod platkow sniegu jak roje swietlikow, ktore przedostaly sie przez petle w czasie i pojawily sie o niewlasciwej porze roku. Samochod zatrzymal sie, lewym przednim rogiem uniesiony w gore, najwidoczniej zahaczony o slupek bariery. Przez chwile panowala cisza tak gleboka, ze Lindsey poczula sie na poly ogluszona. Nigdy dotad nie doznala tak obezwladniajacego uczucia ulgi. Wtedy honda znow sie poruszyla. Zaczela sie przechylac na lewo. Bariera ustepowala, byc moze oslabiona rdza lub erozja pobocza. -Na zewnatrz! - krzyknal Hatch, mocujac sie z zapieciem pasow bezpieczenstwa. Lindsey nie starczylo nawet czasu na uwolnienie sie z wlasnych pasow badz chwycenie za klamke u drzwi, gdy bariera sie rozpadla i samochod zsunal sie do wawozu. Nawet wtedy, gdy to sie juz naprawde dzialo, nie mogla uwierzyc. Umysl potwierdzal zblizanie sie smierci, podczas gdy serce uparcie domagalo sie niesmiertelnosci. Przez prawie piec lat nie pogodzila sie ze smiercia Jimmy'ego, z tym wiekszym trudem przychodzilo jej zaakceptowanie bliskosci wlasnego konca. W brzeku odrywanych slupkow balustrady honda zesliznela sie bokiem po zboczu pokrytym skorupa lodu, a nastepnie, gdy skarpa stala sie bardziej stroma, zaczela koziolkowac. Lindsey przypieta pasami, rzucana bolesnie z boku na bok, z trudem lapala oddech. Jej serce tluklo sie w piersi. Z nadzieja czekala na jakies drzewo, glaz, cokolwiek, co powstrzymaloby upadek, lecz skarpa wygladala na zupelnie gladka. Nie pamietala, ile razy samochod przekoziolkowal - moze tylko dwa razy - poniewaz pojecia gora i dol, lewo i prawo stracily jakiekolwiek znaczenie. Uderzyla glowa w sufit tak mocno, ze omal nie stracila przytomnosci. Nie wiedziala, czy to ona zostala podrzucona w gore, czy tez dach zapadl sie do srodka na jej spotkanie, wiec sprobowala glebiej wcisnac sie w fotel bojac sie, ze podczas nastepnego obrotu dach moze wgiac sie glebiej i zmiazdzyc jej czaszke. Reflektory przecinaly ciemnosc, w swietle tryskaly fontanny sniegu. W tym momencie pekla przednia szyba, opryskujac Lindsey rozbitym na drobne kawaleczki szklem. Nagle wszystko pograzylo sie w zupelnej ciemnosci. Najwidoczniej wysiadly zarowno reflektory, jak i swiatla na tablicy rozdzielczej, odbijajace sie dotad w blyszczacej od potu twarzy Hatcha. Samochod jeszcze raz przetoczyl sie na dach i tak juz pozostal. W odwroconej pozycji zeslizgiwal sie dalej w bezdenna przepasc z ogluszajacym halasem, zupelnie jakby tysiac ton wegla wsypywano do metalowej rynny. Mrok byl nieprzenikniony, gesty, Lindsey miala wrazenie, ze oboje z Hatchem znajduja sie w pozbawionym okien budynku, spadajacym z blyskawiczna szybkoscia po torach gorskiej kolejki. Nawet snieg, zazwyczaj blyszczacy w ciemnosciach, stal sie niewidoczny. Zimne platki kasaly jej twarz, gdy lodowaty wicher wciskal je przez rame pozbawiona przedniej szyby, lecz Lindsey nie mogla ich ujrzec, nawet gdy zmrozily jej rzesy. Starajac sie opanowac rosnaca panike zastanawiala sie, czy nie zostala oslepiona przez implodujace szklo. Slepota. Tego obawiala sie najbardziej. Byla artystka. Czerpala natchnienie z tego, co zaobserwowaly oczy, a jej cudownie zreczne rece przetwarzaly inspiracje w dzielo sztuki. Coz moglby namalowac niewidomy malarz? Na co moglaby liczyc, gdyby nagle zostala pozbawiona zmyslu, na ktorym najbardziej polegala? W chwili gdy zaczela krzyczec, samochod uderzyl o dno wawozu i przewrocil sie z powrotem na kola, ladujac w normalnej pozycji z mniejszym wstrzasem niz sie spodziewala. Zatrzymal sie prawie delikatnie, jakby stanal na miekkiej poduszce. -Hatch? - powiedziala Lindsey zachrypnietym glosem. Po kakofonicznym ryku, towarzyszacym ich zsuwaniu sie po scianie wawozu, czula sie na poly ogluszona, niezbyt pewna czy panujaca wokol nadnaturalna cisza byla prawdziwa, czy tylko jej sie tak wydawalo. -Hatch? Spojrzala na lewo, tam gdzie powinien sie znajdowac, ale nie mogla go dojrzec - ani czegokolwiek innego. Byla slepa. -O Boze, nie. Prosze. Poczula zawrot glowy. Miala wrazenie, ze samochod obraca sie i unosi jak latawiec w powietrzu, nurkujacy w pradach termicznych pod letnim niebem. -Hatch! Brak odpowiedzi. Kolejny zawrot glowy. Samochod kolysal sie jeszcze mocniej niz przedtem. Lindsey ogarnal lek, ze straci przytomnosc. Jesli Hatch jest ranny, moze wykrwawic sie na smierc, gdy ona nie bedzie w stanie mu pomoc. Siegnela na oslep i dotknela Hatcha, zwinietego na fotelu kierowcy. Jego glowa byla zwieszona na ramieniu, pochylona ku niej. Dotknela twarzy meza, ale sie nie poruszyl. Cos cieplego i lepkiego pokrywalo prawy policzek i skron. Krew. Z rany na glowie. Drzacymi palcami dotknela jego ust i zalkala z ulga, gdy poczula goracy oddech miedzy lekko rozchylonymi wargami. Byl nieprzytomny, ale nie martwy. Macajac bez powodzenia przy mechanizmie zwalniajacym pasy bezpieczenstwa Lindsey uslyszala dzwieki, ktorych nie umiala rozpoznac. Delikatne poklepywanie. Pozadliwe lizanie. Dziwny, plynny chichot. Zamarla na moment, skupiajac sie, by okreslic zrodlo tych obezwladniajacych halasow. Nagle bez ostrzezenia honda przechylila sie w przod, przez rozbita przednia szybe na kolana Lindsey wpadl strumien lodowatej wody. Gdy arktyczna kapiel zmrozila ja do szpiku kosci, zaskoczona stracila oddech; zdala sobie sprawe, ze wcale nie ma zawrotow glowy. Samochod sie poruszal. Unosil sie na wodzie. Wyladowali w jeziorze albo w rzece. Prawdopodobnie w rzece. Powierzchnia jeziora nie falowalaby w ten sposob. Zimny prysznic na krotko ja sparalizowal i spowodowal, ze skrzywila sie z bolu, lecz kiedy otworzyla oczy, mogla znow widziec. Reflektory hondy rzeczywiscie zgasly, lecz tarcze i wskazniki na tablicy rozdzielczej wciaz jeszcze sie jarzyly. Najwyrazniej stala sie ofiara slepoty histerycznej, a nie rzeczywistego, fizycznego uszkodzenia. Widziala niewiele, ale tez niewiele bylo do zobaczenia na dnie spowitego mrokiem wawozu. Odlamki lsniacego szkla obramowywaly wybita przednia szybe. Woda na zewnatrz szemrala i falowala lsniac srebrzyscie, na jej mrocznej powierzchni unosily sie skomplikowane naszyjniki, lodowe klejnoty. Brzegi rzeki tonely w ciemnosciach, tylko przypominajace upiory platy sniegu okrywaly nagie skaly, ziemie i zarosla. Honda zdawala sie sunac po rzece: woda siegala do polowy wysokosci maski, potem rozdzielala sie w ksztalcie litery "V" i splywala po obu stronach tak, jak splywalaby po dziobie statku, chlupiac o ramy bulajow. Plyneli w dol rzeki, za chwile z pewnoscia prad stanie sie bardziej gwaltowny, znoszac ich na skaly lub w strone wodospadu. W mgnieniu oka Lindsey pojela ekstremalnosc ich sytuacji, lecz wciaz jeszcze odczuwala taka ulge z powodu cofniecia sie slepoty, ze byla wdzieczna za widok czegokolwiek. Wstrzasana dreszczami uwolnila sie z krepujacych ja pasow bezpieczenstwa i ponownie dotknela Hatcha. W dziwnych plamach swiatla rzucanego przez lampki na tablicy rozdzielczej jego twarz byla smiertelnie blada: oczy zapadniete, skora woskowa, wargi pozbawione kolorow. Krew ciekla (ale, dzieki Bogu, nie tryskala) z rozciecia na prawej stronie glowy. Potrzasnela nim delikatnie, potem troche mocniej, wolajac jego imie. Samochod znoszony byl z pradem w dol rzeki. Nie bedzie im latwo - jezeli w ogole okaze sie to mozliwe - wydostac sie z tej pulapki. Zwlaszcza teraz, gdy zaczal poruszac sie szybciej. Ale przynajmniej musza byc przygotowani, aby wygramolic sie na zewnatrz, gdy doplynie on do jakiejs skaly lub zatrzyma sie na chwile przy jednym z brzegow. Szansa ucieczki moze trwac krotko. Hatch nie dawal sie docucic. Raptownie samochod przechylil sie ostro do przodu. Lodowata woda znow chlusnela przez roztrzaskana przednia szybe; byla tak zimna, ze podzialala troche jak wstrzas elektryczny, paralizujac Lindsey na moment. Przod samochodu zanurzyl sie teraz glebiej. Woda ciagle wlewala sie do srodka, wznoszac sie szybko ponad kostki Lindsey, do pol lydki. Toneli. -Hatch! - krzyczala potrzasajac nim mocno, nie zwazajac na jego rany. Rzeka wlewala sie do wnetrza, podnoszac sie juz do poziomu foteli. Piana, w ktorej zalamywalo sie bursztynowe swiatlo padajace z tablicy rozdzielczej, wygladala jak girlandy zlotawych, bozonarodzeniowych swiecidelek. Lindsey uklekla na swoim fotelu i spryskala woda twarz Hatcha w desperackiej nadziei, iz przywroci mu w ten sposob przytomnosc. Lecz on pograzyl sie w glebszych pokladach nieswiadomosci niz podczas zwyklego, spowodowanego wstrzasem omdlenia; byc moze w spiaczce tak glebokiej, jak oceaniczny row. Wirujaca woda siegala teraz dolnej krawedzi kierownicy. Lindsey zapamietale szarpala pasy bezpieczenstwa Hatcha probujac je z niego zerwac, niejasno rejestrujac goraca fale bolu, ktory odczula zdzierajac sobie kilka paznokci. -Hatch, do diabla! Woda siegala do w polowy kierownicy i honda prawie znieruchomiala. Byla teraz zbyt ciezka, by poddac sie stalemu naciskowi znajdujacej sie za nia wody. Hatch mial sto siedemdziesiat osiem centymetrow wzrostu i wazyl siedemdziesiat dwa i pol kilograma. Byl przecietnych rozmiarow, ale rownie dobrze moglby byc olbrzymem. Stanowil teraz balast odporny na jej wszelkie wysilki, byl praktycznie nie do poruszenia. Ciagnac, pchajac, szarpiac pasy Lindsey walczyla, by go uwolnic. Zanim w koncu udalo jej sie go wyplatac, woda podniosla sie juz powyzej tablicy rozdzielczej, wyzej niz do polowy jej klatki piersiowej. Hatchowi siegala jeszcze wyzej, tuz pod brode, poniewaz osunal sie w fotelu. Rzeka byla przerazliwie lodowata i Lindsey czula, ze cieplo wycieka z jej ciala jak krew tryskajaca z rozerwanej tetnicy. Rownoczesnie cialo dretwialo z zimna, czula bol miesni. Mimo wszystko z zadowoleniem przyjela podnoszacy sie poziom wody, ktory nada Hatchowi pewna wypornosc i tym samym ulatwi wymanewrowanie go spod kierownicy i wydostanie przez rozbita przednia szybe na zewnatrz. Przynajmniej taki miala plan. Lecz gdy pociagnela Hatcha, wydawal sie ciezszy niz kiedykolwiek. Woda siegala juz jego warg. -Ruszaj sie, do diabla - powiedziala z wsciekloscia. - Bo sie utopisz. 2 Bill Cooper, ktoremu w koncu udalo sie sciagnac z drogi swoj pojazd, zaczal wzywac pomoc przez radio CB. Odezwal sie jakis kierowca, ktory oprocz radia CB dysponowal takze telefonem komorkowym i obiecal powiadomic wladze pobliskiego miasteczka Big Bear.Bili odwiesil sluchawke aparatu, wyjal spod siedzenia wielka latarke na szesc baterii, wyposazona w dlugi uchwyt, i wyszedl z kabiny. Na zewnatrz szalala burza sniezna. Zimny wiatr przenikal przez podbita welna kurtke z denimu, lecz ostry chlod zimowej nocy byl niczym w porownaniu z przerazeniem, jakie ogarnelo go na widok hondy zsuwajacej sie wraz z uwiezionymi w niej pasazerami w dol szosy, tuz przy krawedzi rozpadliny. Zoladek Billa przeszyl lodowaty skurcz strachu. Mezczyzna przebiegl w poprzek przez sliska nawierzchnie i popedzil skrajem szosy do wyrwy w balustradzie. Mial nadzieje, ze ujrzy honde ponizej, zahaczona o jakis pien. Lecz na zboczu nie bylo ani jednego drzewa. Po poprzednich burzach pozostala tylko gladka pokrywa sniegu, na ktorej widnial slad pozostawiony przez zeslizgujacy sie pojazd. Billa ogarnelo obezwladniajace poczucie winy. Znowu pil. Nieduzo. Tylko pare lykow z piersiowki, ktora nosil przy sobie. Wtedy, gdy rozpoczynal jazde pod gore, mial pewnosc, ze jest trzezwy. Teraz nie byl juz tego taki pewien. Czul sie... niewyraznie. I nagle glupota wydalo mu sie wyjezdzanie z dostawa przy tak szybko pogarszajacej sie pogodzie. Otchlan rozwierajaca sie pod jego stopami sprawiala wrazenie bezdennej, i ten widok wywolal w Billu uczucie, ze oglada miejsce potepienia, do ktorego sam trafi, gdy zakonczy sie jego wlasne zycie. Sparalizowalo go takze poczucie daremnosci, ktore czasami opanowuje nawet najlepszych z ludzi - chociaz im zazwyczaj zdarza sie to w sypialni o trzeciej nad ranem, gdy dreczeni poczuciem samotnosci gapia sie na pozbawione znaczenia cienie na suficie. Wtedy rozchylila sie na moment zaslona sniegu i jakies trzydziesci lub czterdziesci metrow ponizej ujrzal dno wawozu, nie tak gleboko, jak sie tego obawial. Przeszedl przez wylom w balustradzie, majac zamiar zsunac sie w dol stromego zbocza i pomoc pozostalym przy zyciu. O ile tacy sie tam jeszcze znajdowali. Zawahal sie jednak stojac na waskiej polce na krawedzi stoku, poniewaz po whisky mial zawroty glowy, ponadto nie mogl dojrzec miejsca, w ktorym zatrzymal sie samochod. W dole, wsrod sniegu, wila sie czarna wstazka. Tu urywaly sie slady pozostawione przez pojazd. Bili w zdumieniu mrugal oczami; chwile trwalo, nim przypomnial sobie, ze w dole plynela rzeka. Samochod wpadl do wody. Po niezwykle obfitych opadach sniegu kilka tygodni temu temperatura sie podniosla, wywolujac przedwczesnie prawdziwie wiosenne roztopy. Rzeka plynela nieprzerwanie, gdyz zima wrocila niedawno i nie zdazyla ponownie skuc jej lodem. Woda miala zaledwie kilka stopni powyzej zera. Pasazerowie - nawet jesliby przetrwali wypadek i unikneli smierci przez utoniecie - i tak by szybko zamarzli. O Chryste, gdybym byl trzezwy, to przeciez przy takiej pogodzie bym zawrocil. Jestem zarozumialym blaznem, pomyslal. Zapijaczonym dostawca piwa, ktory nie ma nawet na tyle rozsadku, zeby przy piwie pozostac. Blazen, z powodu ktorego umieraja ludzie. Poczul, ze zbiera mu sie na wymioty. Wpatrywal sie w napieciu w ciemny wawoz, az wreszcie dojrzal po prawej stronie tajemniczy blask, jakby pochodzacy z innego swiata, dryfujacy jak widmo z biegiem rzeki. Bursztynowe swiatlo przygasalo i ponownie rozjasnialo sie w padajacym sniegu. Bili pomyslal, ze musza to byc wewnetrzne swiatla znoszonej w dol rzeki hondy. Skulony pod uderzeniami lodowatego wiatru, trzymajac sie kurczowo balustrady, by sie nie posliznac i nie wypasc poza krawedz, Bili przemykal zboczem w tym samym kierunku, co unoszony z pradem samochod. Staral sie nie stracic go z oczu. Pojazd dryfowal poczatkowo szybko, potem wolniej, coraz wolniej. Wreszcie sie zatrzymal, byc moze zablokowany przez wystajace z dna rzeki skaly lub jakis wystep na brzegu. Swiatlo gaslo powoli, zupelnie jakby akumulator sie wyczerpywal. 3 Mimo ze Hatcha nie krepowaly juz pasy bezpieczenstwa, Lindsey nadal nie mogla go poruszyc, byc moze dlatego, ze jego ubranie zaczepilo sie o cos, czego nie mogla dojrzec, lub jego stopa zaklinowala sie pod pedalem hamulca albo wygiela sie do tylu i zostala uwieziona pod fotelem.Woda siegala powyzej nosa Hatcha. Lindsey nie mogla juz wyzej uniesc glowy meza. Teraz oddychal rzeka. Puscila jego ciezkie, bezwladne cialo. Miala nadzieje, ze brak powietrza spowoduje, iz Hatch zacznie sie krztusic i kaszlec, i w koncu odzyska przytomnosc. Zreszta nie miala juz sil, by dluzej z nim walczyc. Intensywny chlod zmrozil ja do szpiku kosci. Z przerazajaca szybkoscia tracila czucie w konczynach. Samochod znieruchomial. Spoczywal na dnie rzeki calkowicie wypelniony i obciazony woda, tylko pod plytka kopula dachu znajdowal sie babel powietrza. Chcac zlapac oddech, wcisnela swa twarz w te przestrzen. Wydawala z siebie wywolane przerazeniem dziwne dzwieki, podobne do beczenia zwierzecia. Probowala sie opanowac, ale nie byla w stanie. Dziwaczne, przefiltrowane przez wode swiatlo z tablicy przyrzadow zaczelo blaknac, z bursztynowego stawalo sie metnozolte. Mroczna czesc jej duszy chciala sie poddac, opuscic ten swiat i przeniesc sie do lepszego. Miala wrazenie, ze slyszy wlasny cichy glosik, mowiacy: "Nie walcz, przeciez nie ma juz po co zyc, Jimmy jest martwy od tak dawna, od tak bardzo dawna; teraz Hatch jest martwy lub umierajacy... Po prostu odpusc, poddaj sie, moze obudzisz sie z nimi w Niebie...". Glos byl urzekajacy, hipnotyczny. Przemknelo jej przez mysl, ze powietrza moze starczyc najwyzej na kilka minut, moze nawet krocej. Jesli natychmiast sie nie wydostanie, to umrze w samochodzie. "Hatch nie zyje, pluca ma pelne wody, za chwile stanie sie pokarmem dla ryb, wiec odpusc, poddaj sie... O co ci chodzi, Hatch nie zyje..." - odezwal sie glosik. Zaczerpnela powietrza, ktore szybko nabralo cierpkiego, metalicznego posmaku. Byla w stanie wciagac tylko male hausty, tak jakby jej pluca wyschly i skurczyly sie. Jesli w ciele Lindsey pozostala jeszcze odrobina ciepla, to nie zdawala sobie z tego sprawy. Czula, ze zamarza, jej zoladek skrecil sie w ataku nudnosci, lecz nawet wymioty podchodzace do gardla byly lodowate; za kazdym razem, gdy je w sobie dlawila, czula sie tak, jakby przelykala ohydna breje zimnego sniegu. "Hatch nie zyje, Hatch nie zyje..." -Nie - zaprotestowala ze zloscia chrapliwym szeptem. - Nie. Nie. Takie zaprzeczenie obudzilo w niej gniew, podobny do gwaltownej burzy: Hatch nie moze byc martwy. To nie do pomyslenia. Nie Hatch, ktory nigdy nie zapomnial o urodzinach czy o rocznicy slubu; ktory kupowal jej kwiaty zupelnie bez powodu, nigdy nie tracil panowania nad soba i rzadko podnosil glos. Nie Hatch, ktory zawsze znajdowal czas na wysluchiwanie opowiesci o cudzych problemach i umial wyrazac wspolczucie; ktory nigdy nie zamknal portfela przed przyjacielem w potrzebie i ktorego najwieksza wada bylo to, ze byl tak cholernie, nieprawdopodobnie naiwny. On nie moze, nie wolno mu. On nie jest martwy. Biegal codziennie osiem kilometrow, stosowal niskokaloryczna diete, jadal mnostwo owocow i warzyw, unikal kofeiny. Do diabla, czy to sie w ogole nie liczy? W lecie smarowal sie olejkiem do opalania, nie palil, nigdy nie pil wiecej niz dwa piwa lub dwa kieliszki wina w ciagu jednego wieczoru i bral wszystko zbyt lekko, by miec klopoty z sercem spowodowane stresami. Czyz samozaparcie i samokontrola zupelnie sie nie licza? Czyz akt stworzenia swiata zostal tak dokumentnie spieprzony, ze juz w ogole nie ma sprawiedliwosci? Dobrze, w porzadku, mowi sie, ze dobrzy ludzie umieraja mlodo, co z pewnoscia bylo prawda jesli chodzi o Jimmy'ego. A Hatch, ze swoja jeszcze nie skonczona czterdziestka, wedlug wszelkich standardow takze byl mlody. W porzadku, zgoda. Ale mowi sie takze, ze cnota jest sama sobie nagroda. A tu, do jasnej cholery, mamy cale mnostwo cnot, caly gowniany stos cnot. To powinno cos znaczyc; chyba ze Bog wcale nie slucha, chyba ze Go to zupelnie nie obchodzi, chyba ze swiat jest jeszcze bardziej okrutny niz Lindsey sadzila. Nie chciala tego zaakceptowac. Hatch. Nie. Byl. Martwy. Zaczerpnela tyle powietrza, ile tylko zdolala. Zanurkowala w wode w tej samej chwili, w ktorej zgaslo ostatnie swiatlo, ponownie pograzyla sie w ciemnosciach, przecisnela sie nad tablica rozdzielcza i przez brakujaca przednia szybe wydostala sie na maske samochodu. Teraz byla nie tylko slepa, ale pozbawiona praktycznie wszystkich pieciu zmyslow. Nie slyszala niczego poza dzikim lomotem wlasnego serca, gdyz woda skutecznie tlumila wszelkie dzwieki. Z wielkim trudem mogla mowic lub rozrozniac zapachy. Znieczulajace dzialanie lodowatej rzeki zostawilo jej tylko resztke zmyslu dotyku, czula sie wiec tak, jakby byla bezcielesnym duchem oczekujacym na ostateczny *wyrok, zawieszonym w czyms, co tworzylo atmosfere Czyscca. Wychodzac z zalozenia, ze rzeka nie moze byc duzo glebsza niz wysokosc samochodu, i ze nie bedzie musiala na dlugo wstrzymywac oddechu przed dotarciem na powierzchnie, jeszcze raz ponowila probe uwolnienia Hatcha. Lezac na masce, trzymajac sie kurczowo obramowania przedniej szyby jedna zdretwiala reka i walczac z naturalna wypornoscia swego ciala, siegnela ponownie do wnetrza i po omacku szukala w ciemnosci, az umiejscowila kierownice, a potem meza. W koncu ponownie zrobilo jej sie goraco, lecz nie bylo to zyciodajne cieplo. To pluca zaczely ja palic z braku powietrza. Chwycila oburacz kurtke Hatcha i pociagnela go ze wszystkich sil ku sobie - ku jej zaskoczeniu wyplynal ze swego fotela; juz nie byl nie do poruszenia, nagle plawny i nieskrepowany. Zahaczyl o kierownice, ale tylko na moment, po czym wyskoczyl na zewnatrz przez przednia szybe, gdy Lindsey przesliznela sie do tylu na masce samochodu, by mu zrobic miejsce. Goracy, pulsujacy bol wypelnil jej klatke piersiowa. Potrzeba zaczerpniecia oddechu stala sie przytlaczajaca, lecz sie jej oparla. Gdy Hatch znalazl sie na zewnatrz samochodu, Lindsey objela go i nogami wypchnela na powierzchnie. Na pewno sie utopil, a ona trzymala sie kurczowo zwlok. Lecz ta makabryczna mysl wcale nie byla odpychajaca. Jesli udaloby jej sie wydostac go na brzeg, moglaby zastosowac sztuczne oddychanie. Choc szansa przywrocenia mu przytomnosci byla watla, jednak pozostala jeszcze resztka nadziei. Dopoki sie nie wyczerpie cala nadzieja Lindsey, Hatch nie bedzie naprawde martwy, nie bedzie trupem. Wynurzyla sie na powierzchnie. Uderzyl ja podmuch wiatru, tak lodowatego, ze w porownaniu z nim scinajaca szpik w kosciach woda wydala jej sie prawie ciepla. Gdy powietrze dostalo sie do plonacych pluc, serce Lindsey zaczelo uderzac nierowno, bol scisnal klatke piersiowa, z wielkim trudem zaczerpnela powietrza po raz drugi. Plynac w pozycji pionowej i ciasno obejmujac Hatcha, Lindsey zachlysnela sie, gdy fala chlusnela jej prosto w twarz. Klnac wyplula wode. Przyroda zdawala sie byc wielka, wroga bestia. Lindsey przylapala sie na tym, ze jest wsciekla na rzeke i na burze, zupelnie tak, jakby byly one swiadomymi, rozmyslnie dzialajacymi przeciwko niej istotami. Probowala ustalic, gdzie sie znajduje, lecz nie bylo to latwe w ciemnosciach, przy wyjacym wietrze, bez stalego gruntu pod nogami. Ujrzala brzeg rzeki, niewyraznie swiecacy w snieznym plaszczu i usilowala tam dotrzec plynac na boku i holujac Hatcha. Lecz prad okazal sie zbyt silny, by mogla mu sie oprzec, nawet gdyby plynela uzywajac obu rak. Byli znoszeni wraz z Hatchem w dol rzeki, raz po raz wciagani przez podwodne wiry, po czym znow wyrzucani pradem na powierzchnie. Zderzali sie z polamanymi galeziami drzew i kawalami lodu, ktore takze niosl gwaltowny prad, spychajac cala te mase w kierunku groznego wodospadu czy tez smiertelnie niebezpiecznych bystrzyn. 4 Zaczal pic, gdy opuscila go Myra. Nigdy nie potrafil poradzic sobie bez kobiet. No tak, ale czyz Bog Wszechmogacy, gdy nadejdzie czas Sadu, nie potraktuje z pogarda takiego usprawiedliwienia?Bill Cooper, wciaz trzymajac sie balustrady, przykucnal niezdecydowanie na krawedzi zbocza i z przejeciem patrzyl w dol, na rzeke. Swiatla hondy znikly za zaslona padajacego sniegu. Nie smial oderwac wzroku od dna wawozu, by sprawdzic, czy szosa nie nadjezdza ambulans. Obawial sie, ze gdy ponownie spojrzy na rzeke, nie bedzie umial odnalezc punktu, w ktorym zgasly swiatla, i wtedy wysle ratownikow w niewlasciwe miejsce na brzegu. W zamazanym, czarno-bialym pejzazu brak bylo wyraznych punktow orientacyjnych. -Pospieszcie sie - wyszeptal. Wiatr smagal jego twarz, zlepial sniegiem wasy i sprawial, ze lzawily mu oczy. Zawodzil przy tym tak glosno, ze zagluszyl syreny nadjezdzajacych karetek ratunkowych. Bili uslyszal je dopiero wtedy gdy wyjechaly zza zakretu, blyskajac reflektorami i migajacymi, czerwonymi swiatlami ostrzegawczymi. Bili podniosl sie, machajac ramionami, by zwrocic ich uwage, lecz w dalszym ciagu nie odrywal wzroku od rzeki. Pojazdy zjechaly na pobocze. Poniewaz jedna z syren ucichla wczesniej niz druga, domyslil sie, ze byly tam dwa pojazdy. Prawdopodobnie ambulans pogotowia i woz policyjny. Poczuja od niego whisky. A moze w tym wietrze i zimnie nie poczuja. Tak, za to, co zrobil, zasluzyl na smierc - ale jesli nie dane mu bylo umrzec, nie sadzil, aby mial byc ukarany utrata pracy. Czasy byly ciezkie. Recesja. Nielatwo znalezc dobra posade. Odblaski rzucane przez obracajace sie swiatla ostrzegawcze nadaly calej scenie charakter obrazu obserwowanego za pomoca stroboskopu. Wszystko wygladalo jak fragment nieudanego technicznie filmu. Padajace z gory szkarlatne platki sniegu wygladaly jak rozpylona krew cieknaca ze zranionego nieba. 5 Rozkolysana rzeka, szybciej niz Lindsey sadzila, zepchnela ja i Hatcha na wygladzone przez wode skaly, ktore jak rzad wyszczerbionych zebow sterczaly posrodku nurtu. Zaklinowali sie w szczelinie tak waskiej, ze prad nie mogl ich dalej znosic. Wokol pienila sie i bulgotala woda, lecz opierajac sie o skaly, Lindsey mogla wreszcie przestac walczyc ze smiertelnie niebezpiecznymi wirami.Opuscily ja sily, jej miesnie zwiotczaly i nie reagowaly na polecenia. Z trudem podtrzymywala glowe Hatcha, by jego twarz nie znalazla sie w wodzie, choc teraz, gdy przestala juz walczyc z rzeka, czynnosc taka powinna byc latwym zadaniem. Nie byla w stanie wypuscic go z objec, jednak utrzymywanie glowy meza nad woda bylo dzialaniem zupelnie bezsensownym. Nie mogla sie dluzej oszukiwac, ze jeszcze zyje. Z kazda minuta przywrocenie mu zycia za pomoca sztucznego oddychania stawalo sie coraz mniej prawdopodobne. Lecz ona sie nie podda. Nie. Sama byla zdziwiona tym gwaltownym i nieoczekiwanym przyplywem nadziei, tuz przed wypadkiem myslala, ze juz wszystko przepadlo. Chlod przeniknal Lindsey do glebi, paralizujac jej cialo i swiadomosc. Probowala skupic sie na ulozeniu planu, dzieki ktoremu moglaby wydostac sie na brzeg, jednak nie byla w stanie zebrac mysli. Czula sie jak pod wplywem narkotyku. Wiedziala, ze zamarzaniu towarzyszy ospalosc, ze zasniecie narazi ja na glebokie omdlenie, a w konsekwencji spowoduje smierc. Postanowila za wszelka cene nie zasnac i zachowac przytomnosc - lecz w tym momencie zdala sobie sprawe, ze wlasnie zamknela powieki. Skulila sie ze strachu. Przerazenie napielo jej miesnie. Goraczkowo mrugajac, przypatrywala sie bacznie Hatchowi i wypolerowanym przez wode otoczakom. Jej rzesy byly pokryte szronem, ktory juz nie topnial od ciepla jej ciala. Bezpieczny brzeg byl oddalony zaledwie o cztery i pol metra. Gdyby zeby skalne znajdowaly sie blizej siebie, moglaby przeciagnac cialo Hatcha na brzeg, nie pozwalajac, by wpadlo w szczeline i poplynelo w dol rzeki. Jej wzrok dostatecznie przystosowal sie do ciemnosci, wiec zauwazyla, ze dzialajace przez wieki prady wyzlobily posrodku granitowego walu, w ktorym byla zaklinowana, szeroka na poltora metra dziure. Znajdowala sie w polowie drogi miedzy Lindsey a brzegiem rzeki. Lsniac pod koronkowym szalem lodu ciemna woda przyspieszala, tworzac lej skierowany ku wyrwie; bez watpienia po drugiej stronie buchala ze straszliwa sila. Lindsey zdawala sobie sprawe, ze jest zbyt slaba, by przedostac sie przez ten straszliwy wir. Wraz z Hatchem zostaliby porwani ku pewnej smierci. W chwili, gdy wieczny sen ponownie zaczal wydawac sie jej bardziej kuszacy niz prowadzenie bezcelowej walki przeciw wrogim silom natury, na szczycie wawozu, kilkaset metrow w gore rzeki, spostrzegla dziwne swiatla. Byla tak zdezorientowana, a jej umysl tak znieczulony przez zimno, ze przez moment pulsujaca, karmazynowa luna wydawala jej sie niesamowita, tajemnicza, wrecz nadprzyrodzona. Miala wrazenie, ze spoglada w gore na cudowny blask unoszacej sie w powietrzu boskiej obecnosci. Dopiero po dluzszej chwili zdala sobie sprawe, ze to, co widzi wysoko w gorze, na szosie, to pulsowanie swiatel ostrzegawczych ambulansu lub wozu policyjnego. Potem dostrzegla niedaleko zblizajace sie snopy swiatla z latarek, jak srebrne miecze przecinajace ciemnosc. Ratownicy zeszli po scianie wawozu. Znajdowali sie byc moze o sto metrow od niej, w miejscu, gdzie zatonal samochod. Zawolala. Z jej gardla wydobyl sie na zewnatrz tylko ochryply szept. Sprobowala ponownie, z nieco lepszym wynikiem, lecz nie uslyszeli jej w zawodzacym wietrze, gdyz swiatla latarek w dalszym ciagu przesuwaly sie tam i z powrotem na tym samym odcinku nad wzburzonym nurtem. Hatch znow wyslizgiwal sie z jej objec. Jego twarz znalazla, sie pod woda. Raptownie przerazenie Lindsey ponownie zmienilo sie we wscieklosc. Byla wsciekla na kierowce ciezarowki za to, ze dal sie zaskoczyc w gorach burzy snieznej; wsciekla na siebie za to, ze jest tak slaba; wsciekla na Hatcha z powodow, ktorych nie potrafila okreslic; wsciekla na lodowata rzeke i na Boga za gwalt i niesprawiedliwosc panujace w Jego wszechswiecie. Lindsey znalazla wiecej sily w zlosci niz w przerazeniu. Zgiela swe na wpol zamarzniete palce, chwycila mocniej Hatcha, ponownie wyciagnela jego glowe z wody i wydala krzyk, ktory byl glosniejszy niz zwiastujacy smierc ryk wiatru. W gorze swiatla latarek, wszystkie jednoczesnie, zwrocily sie w jej kierunku. 6 Ludzie, ktorych odnaleziono posrodku nurtu, wygladali na martwych. Ich twarze, oswietlone latarkami, na tle ciemnej wody wygladaly jak widma - blade, polprzezroczyste, nierealne.Lee Redman, zastepca szeryfa okregu San Bernardino, przeszkolony w prowadzeniu akcji ratunkowych w najtrudniejszych sytuacjach, przedzieral sie przez wode wzdluz kamiennego walu, by wyciagnac ich na brzeg. Byl przywiazany do polcalowej, splecionej jak cuma nylonowej liny, mogacej wytrzymac ciezar rzedu tysiaca osmiuset kilogramow, solidnie umocowanej do pnia grubej sosny. Asekurowalo go dwoch ratownikow. Zrzucil podbita futrem kurtke, ale nie pozbyl sie munduru ani butow. W tych gwaltownych pradach plywanie bylo i tak niemozliwe, wiec nie musial sie martwic, ze ubranie bedzie mu krepowac ruchy. Nawet przemoknieta odziez ochroni go przed atakami lodowatych fal, zmniejszajac predkosc, z jaka bedzie tracil cieplote ciala. Jednakze nie minela nawet minuta od wejscia do rzeki i Lee byl zaledwie w polowie drogi ku znajdujacej sie w dramatycznej sytuacji parze, gdy poczul sie tak, jakby do jego krwiobiegu wstrzyknieto jakas substancje oziebiajaca. Nie wyobrazal sobie, ze mogloby byc mu jeszcze zimniej niz teraz, gdyby nago zanurkowal w tych lodowatych pradach. Oczywiscie wolalby zaczekac na Grupe Ratownictwa Zimowego, ktora juz tu jechala - na ludzi doswiadczonych w wyciaganiu narciarzy przysypanych lawinami i ratowaniu nierozwaznych lyzwiarzy, pod ktorymi zalamal sie cienki lod. Beda mieli ze soba izolowane kombinezony do nurkowania i wszelki potrzebny sprzet. Lecz sytuacja byla zbyt rozpaczliwa, aby mozna bylo czekac; ludzie w rzece nie dotrwaja do przybycia wyspecjalizowanych ratownikow. Redman dotarl do poltorametrowej szczeliny, przez ktora woda pedzila tak, jakby byla zasysana przez potezna pompe. Prad zbil go z nog, ale asekurujacy z brzegu mezczyzni trzymali line mocno napieta, popuszczajac dokladnie z taka predkoscia, z jaka sie posuwal, dzieki czemu nie zostal wciagniety w wyrwe. Wzniosl rece nad wzburzona rzeka, nabierajac przy tym do ust wody tak przejmujaco zimnej, ze az rozbolaly go zeby, lecz zdolal uchwycic sie skaly po drugiej stronie szczeliny. Minute pozniej, lapiac z trudem oddech i dygoczac gwaltownie, Lee dotarl do uwiezionej wsrod skal pary. Mezczyzna byl nieprzytomny, lecz kobieta zachowala swiadomosc. Ich twarze to znikaly, to znow sie ukazywaly w swietle kierowanych z brzegu latarek. Oboje znajdowali sie w okropnym stanie. Cialo kobiety bylo jakby wyblakle, zupelnie pozbawione kolorow, tak ze naturalna fosforescencja kosci jasniala jak wewnetrzne swiatlo, ukazujac pod skora zarysy jej czaszki. Wargi miala tak biale jak zeby; oprocz zmoczonych czarnych wlosow, jedynie jej oczy byly ciemne, zapadniete jak u trupa, a w spojrzeniu czail sie przeszywajacy bol. W tych warunkach nie potrafil okreslic jej wieku, nie umial powiedziec czy byla brzydka, czy atrakcyjna, ale natychmiast zauwazyl, ze znajdowala sie u kresu wytrzymalosci, przy zyciu trzymala ja wylacznie sila woli. -Prosze wziac najpierw mego meza - zachrypiala popychajac nieprzytomnego mezczyzne w ramiona Lee. Jej glos sie zalamywal. - Doznal obrazen glowy i potrzebuje pomocy. Pospiesz sie pan, do diabla! Jej zlosc nie urazila Lee. Wiedzial, ze w rzeczywistosci nie byla ona przeznaczona dla niego i ze dala jej sile do przetrwania. -Prosze sie trzymac, pojdziemy wszyscy razem. - Podniosl glos, by przekrzyczec ryk wiatru i huk fal. - Prosze nie opierac sie rzece, nie lapac sie skal ani utrzymywac stop na dnie. Tym z brzegu bedzie latwiej nas wyciagnac, jesli pozwolimy sie unosic wodzie. Wygladalo na to, ze zrozumiala. Lee spojrzal do tylu, na brzeg. Gdy swiatlo latarek skupilo sie na jego twarzy, krzyknal: -Gotowi! Teraz! Ratownicy zaczeli ciagnac line, do ktorej byl przywiazany nieprzytomny mezczyzna, wyczerpana kobieta i Lee Redman. 7 Po wyciagnieciu z wody Lindsey kolejno tracila i odzyskiwala przytomnosc. Chwilami zdawalo sie jej, ze oglada tasme magnetowidowa, przewijana szybko do przodu od jednej przypadkowo wybranej sceny do innej, z szarobiala nicoscia miedzy poszczegolnymi sekwencjami.Gdy z trudem lapiac oddech lezala na ziemi, przykleknal przy niej mlody sanitariusz z oszroniona broda. Skierowal jej prosto w oczy swiatlo cienkiej latarki sprawdzajac, czyjej zrenice jednakowo sie rozszerzaja. Zapytal: -Czy pani mnie slyszy? -Oczywiscie. Gdzie jest Hatch? -Czy wie pani, jak sie pani nazywa? -Gdzie jest moj maz? Trzeba go reanimowac. -Zajmiemy sie nim. No wiec, czy wie pani, jak sie pani nazywa? -Lindsey. -W porzadku. Czy jest pani zimno? Pytanie wydawalo sie glupie, ale wtedy zdala sobie sprawe z tego, ze juz nie marzla. W rzeczywistosci w jej konczynach pojawilo sie dosyc nieprzyjemne cieplo. Nie bylo to ostry bol jak przy poparzeniach. Czula sie tak, jakby jej konczyny zanurzono w zracej cieczy, ktora stopniowo rozpuszczala skore i zostawiala nie osloniete zakonczenia nerwow. Wiedziala, i nikt nie musial jej tego wyjasniac, ze jej niezdolnosc do odczuwania ukaszen nocnego powietrza byla oznaka pogorszenia sie stanu fizycznego. Niesli ja na noszach, poruszajac sie szybko wzdluz brzegu. Lezac mogla spogladac jedynie na mezczyzne trzymajacego nosze przy jej stopach. Pokrywa sniezna odbijala swiatla latarek. W tej dziwnej poswiacie niewyraznie widziala zarysy twarzy obcego, w ktorej niepokojacym blaskiem blyszczaly jego twarde jak stal oczy. To miejsce i chwila, przypominajace rysunek weglem, dziwnie ciche, pelne zjawiskowego ruchu i tajemnicy, mialy cechy koszmaru. Lindsey czula, ze jej serce bije szybciej. Przygladala sie mezczyznie. Charakterystyczny dla snow brak logiki przyoblekl w ksztalty jej strach, i nagle byla pewna, ze juz nie zyje, a tajemnicze postacie dzwigajace nosze, to nie zywi ludzie, lecz nosiciele zwlok, ktorzy umieszcza jej cialo na pokladzie lodzi, ktora przewiezie ja przez Styks do krainy zmarlych i potepionych. Lindsey przywiazano do noszy i w pozycji prawie pionowej wciagano po pokrytej sniegiem, pochylej scianie wawozu. Dwaj mezczyzni - jeden po prawej, drugi po lewej stronie - brneli po kolana przez zaspy, tuz obok noszy, pilnujac, aby nie spadla lub nie przekrecila sie twarza do lodowatego podloza. Czerwona luna swiatel ostrzegawczych zblizala sie powoli. Gdy Lindsey znalazla sie w karmazynowym kregu, uslyszala nad soba szorstkie glosy ratownikow i trzaski radiostacji. W chwili, gdy poczula ostry zapach spalin wydzielanych przez pojazdy ekipy, wiedziala juz, ze ocaleje. Brakowalo zaledwie ulamka sekundy, pomyslala, a wszystko by sie udalo... Choc Lindsey majaczyla z wyczerpania, byla calkiem zdezorientowana, a wspomnienia ostatnich wydarzen gmatwaly sie i mieszaly, zachowala jednak na tyle przytomnosci umyslu, aby wyrazone w ten sposob podswiadome pragnienie wyprowadzilo ja z rownowagi. Brakowalo sekundy, a wszystko by sie udalo? Jedyna rzecza, od ktorej dzielily ja sekundy, byla smierc. Czy w dalszym ciagu rozpacz z powodu straty Jimmy'ego byla tak wielka, ze nawet po pieciu latach jej wlasna smierc wydawala sie mozliwym do zaakceptowania sposobem uwolnienia od ciezaru wlasnego nieszczescia? W takim razie dlaczego nie poddalam sie pradowi rzeki? Dlaczego po prostu sie nie poddalam? - myslala Lindsey ogarnieta zdziwieniem. Oczywiscie, Hatch. Hatch jej potrzebowal. Ona sama byla gotowa opuscic ten padol w nadziei, ze znajdzie sie w innym, lepszym swiecie. Ale nie mogla podjac podobnej decyzji za Hatcha, a w takich okolicznosciach rezygnacja z walki o wlasne zycie oznaczalaby jego smierc. Nosze zostaly przeciagniete nad krawedzia wawozu i polozone na szosie, tuz przy ambulansie. Czerwony snieg wirowal, opadajac na twarz Lindsey. Sanitariusz o ogorzalej twarzy i pieknych niebieskich oczach nachylil sie nad nia. -Wszystko bedzie dobrze. -Wcale nie chcialam umrzec - powiedziala. W rzeczywistosci nie mowila tego do mezczyzny. Spierala sie sama ze soba, probujac zaprzeczyc temu, ze rozpacz po stracie syna skazila jej uczucia do tego stopnia, iz skrycie pragnela sie z nim polaczyc poprzez wlasna smierc. Jej wyobrazenie o samej sobie nie zawieralo pojecia "samobojca", byla wiec zaskoczona, doznala tez uczucia odrazy odkrywajac, ze pod wplywem skrajnego stresu moglaby rozwazyc taka mozliwosc. Brakowalo ulamka sekundy, a to by sie wlasnie udalo... Zapytala: - Chcialam umrzec? -Pani bedzie zyla - zapewnil ja sanitariusz odwiazujac wraz z drugim mezczyzna liny od noszy. Przygotowywal Lindsey do zaladowania do sanitarki. - Najgorsze juz minelo. Najgorsze minelo. ROZDZIAL DRUGI 1 Pol tuzina policyjnych i ratunkowych pojazdow zaparkowalo w poprzek dwoch pasow gorskiej szosy. Ruch pod gore i w dol odbywal sie trzecim pasem, regulowany przez umundurowanych funkcjonariuszy. Lindsey widziala, ze jacys ludzie gapia sie na nia z przejezdzajacego dzipa, lecz po chwili pojazd skryl sie w tumanach sniegu i pioropuszach ciezkich spalin.W ambulansie moglo sie zmiescic dwoch pacjentow. Lindsey umieszczono na wozku na kolkach przymocowanym do lewej sciany dwiema sprezynowymi klamrami, zabezpieczajacymi przed przetoczeniem sie podczas ruchu. Hatcha polozono na wozku z drugiej strony. Dwaj sanitariusze wskoczyli do karetki i zatrzasneli za soba szerokie drzwi. Gdy sie poruszali, rekawy i nogawki ich bialych, ocieplanych nylonowych kombinezonow ocieraly sie o siebie, wydajac serie swistow, ktore w tej zamknietej przestrzeni wydawaly sie wyjatkowo glosne. Wlaczono syrene i ambulans ruszyl. Sanitariusze z wprawa balansowali w rytm kolysania pojazdu. Pewnie trzymali sie na nogach. Stojac w waskim przejsciu miedzy wozkami, obaj mezczyzni odwrocili sie do Lindsey. Na kieszeniach kurtek wyszyte byly ich nazwiska: David O'Malley i Jerry Epstein. Z osobliwym polaczeniem rutynowej obojetnosci i uprzejmosci, wynikajacej z zaciekawienia, przystapili do badania, wymieniajac miedzy soba uwagi medyczne szorstkimi, pozbawionymi emocji glosami. Gdy zwracali sie bezposrednio do niej, ich glosy nabieraly lagodnych, dodajacych otuchy tonow. Ta niejednoznacznosc ich zachowania raczej zaalarmowala niz uspokoila Lindsey, lecz byla zbyt slaba i rozbita, by wyrazic swoje zaniepokojenie. Czula sie calkiem bezsilna. Rozdygotana. Przypomniala sobie surrealistyczny obraz zatytulowany "Ten swiat i nastepny", ktory namalowala zeszlego roku. Centralna postacia byl idacy po linie cyrkowy akrobata, trapiony niepewnoscia. W tej chwili swiadomosc byla zawieszona wysoko lina, ktorej niepewnie sie czepiala. Proba przemowienia do sanitariuszy, jesli mialaby sie skladac z wiecej niz jednego czy dwoch slow, moglaby naruszyc jej watla rownowage i spowodowac zapasc. Choc umysl Lindsey byl zbyt przytepiony, by mogla zrozumiec wiekszosc tego, o czym mowili sanitariusze, zorientowala sie jednak, ze cierpi na hipotermie, prawdopodobnie takze ma odmrozenia, i ze sie o nia martwia. Slabo wyczuwalny, nieregularny puls. Plytki oddech. Byc moze owa tak latwa ucieczka od rzeczywistosci wciaz jeszcze byla mozliwa. Jesli naprawde tego chciala. Bylo jej wszystko jedno. Jesli istotnie od czasu pogrzebu Jimmy'ego podswiadomie pragnela smierci, to teraz nie miala juz na nia szczegolnej, wyraznej ochoty - choc z drugiej strony ta mysl byla w pewnej mierze pociagajaca. Niech sie z nia dzieje, co ma byc; w obecnym stanie jej uczucia byly tak samo odretwiale jak wszystkie piec zmyslow, wlasny los byl jej dosc obojetny. Wychlodzenie ciala stlumilo instynkt przetrwania jakby narkotycznym calunem, podobnym do upojenia alkoholowego. W tej wlasnie chwili zobaczyla lezacego na wozku Hatcha. Nagly niepokoj o niego wyrwal ja z tego transu. Byl blady. Ale nie bialy. Jego twarz miala ow niezdrowy odcien szarosci. Mial zamkniete oczy i lekko otwarte usta - wygladal tak, jakby przesunal sie po nim jezor ognia, nie pozostawiajac niczego miedzy skora a koscmi z wyjatkiem popiolow strawionego ciala. -Prosze - powiedziala. - Moj maz. - Ze zdumieniem uslyszala wlasny glos przypominajacy ciche, chropawe krakanie. -Najpierw pani - powiedzial O'Malley. -Nie, Hatch. Hatch... potrzebuje... pomocy. -Najpierw pani - powtorzyl O'Malley. Jego stanowczosc troche ja uspokoila. Choc Hatch tak zle wygladal, to musialo z nim byc wszystko w porzadku, musial widocznie jakos zareagowac na zabiegi reanimacyjne; zapewne byl w lepszym stanie niz ona, gdyz w przeciwnym razie najpierw zajeliby sie nim. To oczywiste. Mysli Lindsey ponownie zmetnialy. Poczucie naglej potrzeby dzialania, ktore ja przed chwila ogarnelo, teraz oslablo. Zamknela oczy. 2 Pozniej...W odretwieniu, w jakim znajdowala sie Lindsey, glosy sanitariuszy wydawaly sie rytmiczne, a nawet melodyjne, przypominaly kolysanke. Jednak coraz bardziej bolesne klucie w konczynach i bezceremonialne zachowanie sanitariuszy wkladajacych jej pod boki male, podobne do poduszek przedmioty, utrzymywaly ja na jawie. Czymkolwiek byly te rzeczy - przypuszczala, ze to jakies elektryczne czy tez chemiczne wkladki rozgrzewajace - promieniowaly lagodnym cieplem, znacznie rozniacym sie od plonacego w jej rekach i nogach ognia. -Hatch rowniez potrzebuje ogrzania - powiedziala ochryple. -On ma sie dobrze, niech sie pani o niego nie martwi - stwierdzil Epstein. Gdy mowil, z jego ust wydobywaly sie male, biale obloczki. -Lecz on jest zimny. -Wlasnie taki powinien byc. Chcemy, zeby byl wlasnie w takim stanie. -Ale nie za zimny, Jerry - rzekl O'Malley. - Nyebern wcale nie chce dostac loda na patyku. W tkance moga sie utworzyc krysztaly lodu, a wtedy nastapi uszkodzenie mozgu. Epstein pochylil sie do malego, na wpol otwartego okna, oddzielajacego tyl sanitarki od przedniej czesci pojazdu, i zawolal glosno do kierowcy: -Mike, wlacz ogrzewanie. Lindsey byla ciekawa, kim mogl byc Nyebern, zaniepokoily ja tez slowa "uszkodzenie mozgu". Lecz byla zbyt slaba i znuzona, by moc sie skupic i wylowic jakis sens z tego, co powiedzieli. Jej pamiec dryfowala ku wspomnieniom z dziecinstwa, ale byly one tak dziwne i znieksztalcone, ze musiala przesliznac sie ponad krawedzia przytomnosci i zapasc w polsen, w ktorym jej podswiadomosc mogla wyczyniac koszmarne sztuczki z przeszloscia. ...ujrzala siebie w wieku pieciu lat, podczas zabawy na lakach za domem. Strome zbocze bylo znajome w ogolnych zarysach, lecz w jej pamiec wkradl sie jakis nienawistny czynnik i wtracil sie do szczegolow, zlosliwie zmieniajac kolor trawy; byla czarna jak brzuch pajaka. Platki wszystkich kwiatow byly jeszcze czarniejsze, z karmazynowymi precikami, ktore polyskiwaly jak wielkie krople krwi... ...zobaczyla siebie siedmioletnia, na szkolnym placu zabaw o zmierzchu, lecz tak samotna, jak nigdy sie to nie zdarzylo w prawdziwym zyciu. Wokol niej staly szeregi rozmaitych hustawek, splatany gaszcz przyrzadow do wdrapywania sie i zjezdzalni, rzucajacych kruche cienie w specyficznym, pomaranczowym swietle konczacego sie dnia. Te przyrzady sluzace do zabawy wygladaly teraz dziwnie zlowieszczo. Promieniowaly wrogoscia, tak jakby w kazdej chwili mogly zaczac sie poruszac w poszukiwaniu krwi do smarowania, z glosnym zgrzytem i szczekiem, z jarzacym sie na ich krawedziach i bocznych powierzchniach niebieskim ogniem sw. Elma. Robotyczne wampiry z aluminium i stali... 3 Co pewien czas do uszu Lindsey dochodzil jakby z pewnej odleglosci dziwny krzyk, ponury bek wielkiej, tajemniczej bestii. W koncu, poprzez zamroczenie, dotarlo do niej, ze ten dzwiek nie pochodzi ani z jej wyobrazni, ani z oddali, lecz jego zrodlo znajduje sie dokladnie nad nia. Nie byl to glos zwierzecia, lecz syrena ambulansu; wlaczano ja na krotko w momentach, gdy trzeba bylo ostrzec nieliczne pojazdy, ktore zapuscily sie na zasypana sniegiem trase.Sanitarka zatrzymala sie wczesniej, niz Lindsey sie tego spodziewala, widocznie jej poczucie czasu bylo tak samo rozregulowane, jak i inne srodki percepcji. Epstein naglym ruchem otworzyl tylne drzwi karetki, podczas gdy O'Malley zwalnial klamry, ktore unieruchamialy wozek Lindsey. Gdy wyniesli ja z ambulansu z zaskoczeniem ujrzala, ze nie jest, tak jak sie tego spodziewala, w szpitalu w San Bernardino, lecz na parkingu przed malym centrum handlowym. O tak poznej porze plac byl calkiem opustoszaly. Stal tu tylko ambulans i, co ja zdziwilo, duzy helikopter, ktorego bok zdobil czerwony krzyz w bialym kregu i litery skladajace sie na napis: POWIETRZNA SLUZBA SANITARNA. Noc byla zimna, wiatr hulal po czarnej nawierzchni placu. Znajdowali sie u podnoza gor ponizej linii sniegu, wciaz jednak w duzej odleglosci od San Bernardino. Gdy Epstein i O'Malley przekazywali pospiesznie Lindsey pod opieke dwom mezczyznom stojacym obok smiglowca, kola wozka zaskrzypialy na gladkim asfalcie. Silnik helikoptera chodzil na wolnych obrotach. Smigla obracaly sie leniwie. Obecnosc maszyny gotowej do startu sprawila, ze blysk zrozumienia przeszyl gesta mgle zaciemniajaca umysl Lindsey. Zdala sobie sprawe, ze albo ona, albo Hatch znajduje sie w gorszym stanie niz sadzila. Tylko krytyczna sytuacja mogla usprawiedliwic sprowadzenie tak kosztownego srodka transportu. I najwyrazniej udawali sie gdzies dalej niz do szpitala w San Bernardino, byc moze do jakiegos centrum medycznego, specjalizujacego sie w medycynie urazowej. Gdy tylko oswiecila ja ta mysl, zaczela pragnac, by zgasla, teraz rozpaczliwie szukala pocieszenia w zamgleniu umyslu. Sanitariusze ze smiglowca wniesli ja do helikoptera. Jeden z nich, przekrzykujac halas silnika, zawolal: -Alez ona zyje! -Jest w zlym stanie - stwierdzil Epstein. -Tak, masz racje, wyglada beznadziejnie - odparl sanitariusz ze smiglowca - ale wciaz zyje. Nyebern czeka na sztywnego. O'Malley rzekl: -To ten drugi. -Maz - wyjasnil Epstein. -Zaraz go przyniesiemy - powiedzial O'Malley. Lindsey miala swiadomosc tego, ze w tej krotkiej wymianie zdan ujawniono ogromna ilosc informacji, lecz nie byla w stanie jasno tego zrozumiec. A moze po prostu wcale nie chciala zrozumiec. Gdy ja przeniesli do helikoptera, przelozyli na jedne ze znajdujacych sie tam noszy i przypieli pasami do pokrytego winylem materaca, ponownie naplynely przerazajace, poprzekrecane wspomnienia z dziecinstwa: ...miala dziewiec lat i uczyla swojego psa Boo aportowania, ale gdy rozbrykany labrador przyniosl z powrotem czerwona gumowa pilke i polozyl ja u stop Lindsey, nie byla to juz pilka, lecz pulsujace serce, z wlokacymi sie z tylu porozrywanymi zylami i tetnicami. Wydawalo sie pulsowac nie dlatego, ze bylo zywe, ale dlatego, ze w jego rozkladajacych sie komorach klebilo sie robactwo i padlinozerne chrzaszcze... 4 Helikopter wzniosl sie w powietrze. Z powodu gwaltownego wiatru poruszal sie nie jak statek powietrzny, lecz jak lodz miotajaca sie na wzburzonych falach. Lindsey zaczely nekac nudnosci.Sanitariusz, ktorego twarz byla ukryta w cieniu, przykladajac stetoskop do piersi Lindsey nachylil sie. Drugi, patrzac na Hatcha, krzyczal cos w mikrofon helmofonu. Jednak nie rozmawial z pilotem znajdujacym sie w przedniej czesci kabiny, lecz najwidoczniej z lekarzem przyjmujacym w jakims szpitalu, w ktorym oczekiwano na ich przybycie. Jego slowa byly szatkowane przez halas wirnikow tnacych powietrze nad ich glowami. Glos drzal jak u zdenerwowanego nastolatka. ...lekkie obrazenia glowy... zadnych smiertelnych ran... widoczna przyczyna smierci... wydaje sie byc... utoniecie... Po drugiej stronie smiglowca, tuz przy noszach Hatcha, drzwi byly uchylone na kilka cali i Lindsey zdala sobie sprawe z tego, ze drzwi po jej stronie rowniez byly niezupelnie domkniete, stwarzajac arktyczny przeciag. To wyjasnialo takze, dlaczego ryk wiatru na zewnatrz i loskot wirnikow byly tak ogluszajace. Dlaczego chcieli, by bylo tu tak zimno? Sanitariusz zajmujacy sie Hatchem w dalszym ciagu krzyczal do helmofonu: ...usta-usta... reanimacja mechaniczna... O2 i CO2 bez rezultatow... epinefryna nie podzialala... Prawdziwy swiat, nawet obserwowany poprzez zaslony majakow, stawal sie zbyt rzeczywisty. Nie podobalo jej sie to. Jej znieksztalcone, wykoslawione senne obrazy, przy calej swej wynaturzonej okropnosci byly bardziej pociagajace niz obserwowanie tego, co sie dzialo we wnetrzu helikoptera, byc moze dlatego, ze na te koszmary wynurzajace sie z podswiadomosci, byla w stanie wywrzec jakis wplyw, nie miala jednak zadnego wplywu na rzeczywiste zdarzenia. ...byla na studniowce, tanczac w ramionach Joeya Delvecchio, chlopca, z ktorym w owych dniach stale sie spotykala. Znajdowali sie pod ogromnym baldachimem serpentyn z karbowanej bibuly, upstrzonej cekinami niebieskiego, bialego i zoltego swiatla rzucanego przez obracajacy sie nad parkietem tanecznym przezroczysty, krysztalowy zyrandol. To byla muzyka lepszych czasow, zanim rock and roll zaczal tracic swa dusze; przed disco, New Age i hiphopem; wtedy, gdy Elton John i "The Eagles" byli u szczytu swych mozliwosci; gdy wciaz jeszcze nagrywali "The Isley Brothers", "The Doobie Brothers", a Stevie Wonder i Neil Sedaka wrocili w wielkim stylu na scene; muzyka wciaz zywa, wszystko i wszyscy tak pelni zycia, swiat wypelniony nadzieja i mozliwosciami, dzis juz od dawna zapomnianymi. Tanczyli wolno przy melodii Freddy'ego Fendera, calkiem niezle wykonywanej przez miejscowy zespol. Lindsey przepelniala radosc, szczescie i poczucie pomyslnosci - zanim nie uniosla glowy znad ramienia Joeya, nie spojrzala w gore i nie zobaczyla, zamiast jego twarzy, rozkladajacego sie oblicza trupa o zoltych zebach wystajacych spomiedzy wyschnietych, czarnych warg, o dziobatym, pokrytym pecherzami i cieknaca wydzielina ciele, z nabieglymi krwia, wytrzeszczonymi oczami, i ohydna ciecza wyplywajaca z gnijacych miejsc. Chciala krzyknac i oderwac sie od niego, lecz mogla tylko dalej tanczyc, sluchajac zbyt slodkich, romantycznych tonow melodii "Nim spadnie nastepna lza". Zdawala sobie sprawe, ze widzi jak Joey bedzie wygladal: kilka lat pozniej zginal w Libanie podczas eksplozji, jaka miala miejsce w barakach marynarki wojennej. Czula, jak smierc przenika w nia z jego zimnego ciala. Wiedziala, ze powinna wyrwac sie z jego objec, zanim smiertelna fala zupelnie ja zaleje. Lecz gdy rozpaczliwie rozgladala sie wokol za kims, kto moglby jej pomoc, zobaczyla, ze Joey nie byl jedynym martwym tancerzem. Sally Ontkeen, ktora za osiem lat miala umrzec z powodu przedawkowania kokainy, przesliznela sie obok Lindsey w zaawansowanym stadium rozkladu. Plasala w ramionach swego chlopca, ktory usmiechal sie do niej, jakby nie zdawal sobie sprawy, ze trzyma w objeciach psujace sie cialo. Jack Winslow, szkolna gwiazda futbolu, ktory za niecaly rok mial zginac w spowodowanym pijanstwem wypadku samochodowym, obracal niedaleko nich swa partnerke; mial obrzmiala twarz, zabarwiona na purpurowo-zielono, a jego czaszka byla zmiazdzona po lewej stronie. Tak wygladal po wypadku. Przemowil do Joeya i Lindsey zgrzytliwym glosem, ktory nie nalezal do Jacka Winslowa, lecz do jakiejs istoty na przepustce z cmentarza, majacej wiazadla glosowe zeschniete jak nie nasmarowane struny: -Co za noc! Czlowieku, co za noc! Lindsey zadrzala, ale nie wylacznie z powodu lodowatego wiatru wyjacego przez nie domkniete drzwi smiglowca. Sanitariusz, z twarza wciaz ukryta w cieniu, mierzyl jej cisnienie. Lewe ramie Lindsey nie znajdowalo sie juz pod kocem. Rekawy bluzki i swetra zostaly rozciete, ukazujac naga skore. Opaska cisnieniomierza byla ciasno owinieta wokol bicepsu i zabezpieczona samoprzylepnymi paskami. Trzesly nia dreszcze, dygotala tak, ze sanitariusz pomyslal, iz moga to byc skurcze miesni towarzyszace konwulsjom. Chwycil gumowy klin ze stojacej w poblizu tacy z przyborami i probowal umiescic w jej ustach, by nie pogryzla badz nie polknela jezyka. Odepchnela jego reke. -Umre. Uspokojony, ze to nie agonia, sanitariusz rzekl: -Nie, nie jest z pania tak zle, ma sie pani calkiem dobrze, wszystko bedzie w porzadku. Nie zrozumial, co miala na mysli. Zniecierpliwiona, powiedziala: -Wszyscy umrzemy. Taki wlasnie byl sens sennych koszmarow. Smierc trwala przy niej od dnia urodzin, staly towarzysz, ktorego nie dostrzegla az do dnia gdy zmarl Jimmy, i ktorego obecnosci nie chciala uznac az do dzis, gdy zginal Hatch. Miala wrazenie, ze serce kurczy sie w jej piersi jak piesc. Znow poczula bol, odmienny niz wszystkie inne katusze, ktore przechodzila, znacznie glebszy. Pomimo przerazenia, majakow i wyczerpania, ktore w sumie byly tarczami broniacymi Lindsey przed przerazliwym naporem rzeczywistosci, dotarla do niej wreszcie prawda. Byla calkiem bezradna, mogla juz ja tylko zaakceptowac. Hatch utonal. Hatch nie zyl. Reanimacja nie dala efektu. Hatch odszedl na zawsze. ...miala dwadziescia piec lat, lezala oparta na poduszkach w lozku na oddziale polozniczym szpitala sw. Jozefa. Pielegniarka niosla do niej male, owiniete w kocyk zawiniatko, jej dziecko, jej syna, Jamesa Eugene'a Harrisona; nosila go pod sercem przez dziewiec miesiecy, kochala go z calej duszy, nim ujrzala po raz pierwszy. Usmiechnieta pielegniarka delikatnie umiescila zawiniatko w ramionach Lindsey, i Lindsey czule odchylila na bok brzeg obszytego atlasem niebieskiego, bawelnianego kocyka. Spostrzegla, ze kolysze w ramionach drobny szkielecik o pustych oczodolach. Kosci palcow dziecka byly zgiete w charakterystycznym gescie niemowlecym. Jimmy urodzil sie z obecna w nim smiercia, tak jak wszyscy. Za niecale piec lat rak upomni sie o niego. Mala, kosciana twarzyczka dziecka-szkieletu wykrzywila sie w bezglosnym grymasie placzu... 5 Lindsey slyszala, jak lopaty smiglowca przecinaja powietrze. Nie znajdowala sie juz we wnetrzu maszyny. Spoczywala na wozku, ktory toczono przez parking w strone duzego budynku z oswietlonymi jasno oknami. Pomyslala, ze powinna wiedziec, co to jest, lecz nie potrafila kojarzyc i nic ja to nie obchodzilo. Zreszta bez znaczenia, dokad i dlaczego ja wioza.Przed nia otworzyly sie na osciez drzwi, odslaniajac przestrzen oswietlona zoltym blaskiem. Znajdowala sie tam grupa mezczyzn i kobiet. Lindsey zostala w pospiechu wepchnieta w krag swiatla miedzy ciemne sylwetki... dlugi hol... pokoj pachnacy spirytusem i jakimis srodkami dezynfekujacymi... ludzie o wyraznych obliczach, coraz wiecej nowych twarzy... lagodne, lecz ponaglajace glosy... rece chwytajace ja, unoszace... z wozka, na lozko... lezala lekko pochylona do tylu, z glowa ponizej poziomu ciala... rytmiczne piski i trzaski aparatury elektronicznej... Chciala, zeby wszyscy sobie poszli i zostawili ja w spokoju. Sama. Po prostu niech sobie pojda. I niech wylacza swiatla, jak beda wychodzic. Zostawiaja w ciemnosci. Pragnela ciszy, bezruchu, spokoju. Zaatakowal ja wstretny zapach amoniaku. Podraznil jej nozdrza i sprawil, ze otworzyla gwaltownie oczy. Zaczely lzawic. Mezczyzna w bialym fartuchu trzymal cos pod jej nosem i uwaznie zagladal jej w oczy. Gdy zaczela sie dusic i miec nudnosci od tego odoru, oddal ten przedmiot brunetce w bialym kitlu. Ostry smrod szybko sie ulotnil. Lindsey byla swiadoma ruchu wokol niej, pojawiajacych sie i znikajacych twarzy. Wiedziala, ze stanowi centrum zainteresowania, obiekt pospiesznego badania, lecz jej to nie obchodzilo, nie potrafila sie na to zdobyc. Wszystko bylo bardziej podobne do snu niz jej prawdziwe sny. Wokol niej wznosila sie i opadala miekka fala glosow, pulsujac rytmicznie jak przybrzezne fale szepczace na piaszczystym brzegu: -Wyrazna bladosc skory... sinica warg, paznokci, koniuszkow palcow, malzowin usznych... -Slaby, zanikajacy puls... oddech plytki... -Cisnienie krwi jest tak cholernie niskie, ze nie moge uzyskac odczytu... -Czy te dupki nie zastosowaly wobec niej terapii na wypadek szoku? -Alez tak, przez cala droge. -Mieszanka tlenu i dwutlenku wegla. I zrobcie to szybko! -Epinefryna? -Tak, przygotujcie ja. -Epinefryna? A co bedzie, jesli ma jakies obrazenia wewnetrzne? Nie zobaczysz krwotoku, jesli go ma. -Do diabla, musze zaryzykowac. Ktos polozyl dlon na jej twarzy, jakby probujac ja przykryc. Lindsey poczula, ze wtykaja jej cos w nozdrza. Przez chwile nie mogla oddychac. Co ciekawe, wcale jej to nie obchodzilo. Potem chlodne, suche powietrze zasyczalo jej w nosie i zdawalo sie wymuszac rozszerzanie jej pluc. Mloda blondynka, cala ubrana na bialo, nachylila sie nisko nad nia, poprawila inhalator i usmiechnela sie ujmujaco. -Zaczynamy, kochanie. Czujesz to? Kobieta byla piekna, nieziemska, o niezwykle melodyjnym glosie, oswietlona od tylu zlota poswiata. Niebianska zjawa. Aniol. -Moj maz nie zyje - zacharczala Lindsey. -Wszystko bedzie w porzadku, kochanie. Po prostu odprez sie, oddychaj tak gleboko, jak tylko mozesz, wszystko bedzie w porzadku. -Nie, on nie zyje - upierala sie Lindsey. - Nie zyje i odszedl, na zawsze odszedl. Nie oklamuj mnie, aniolom nie wolno klamac. Po drugiej stronie lozka mezczyzna w bialym kitlu przecieral lodowato zimnym wacikiem umoczonym w spirytusie lewe ramie Lindsey. Zwracajac sie do aniola, Lindsey powtorzyla: -Nie zyje i odszedl. Aniol przytaknal ze smutkiem. Niebieskie oczy dziewczyny byly pelne milosci, tak jak oczy aniola. -Odszedl, kochanie. Lecz moze tym razem nie jest to jeszcze ostateczny koniec. Smierc jest zawsze koncem. Jakzez smierc moglaby nie byc koncem? Wbito igle w lewe ramie Lindsey. -Tym razem - powiedzial miekko aniol - wciaz jeszcze jest szansa. Mamy tu specjalny program, prawdziwy... Jakas kobieta wpadla do pokoju i przerwala im, krzyczac w podnieceniu: -Nyebern jest juz w szpitalu! Ogolne westchnienie ulgi, prawie jak cicha owacja, rozleglo sie wsrod zgromadzonych w pokoju. -Gdy sie z nim skontaktowali, jadl kolacje w Marina Del Reya. Musial pedzic nieprzytomnie, by wrocic tutaj tak szybko. -Widzisz, moja droga? - powiedzial aniol do Lindsey. - Jest szansa. Wciaz jeszcze jest szansa. Bedziemy sie modlic. I co z tego? - pomyslala z gorycza Lindsey. - W moim przypadku modlitwy nigdy dotad nie odniosly skutku. Nie oczekuj cudow. Martwi pozostaja martwymi, a zywi jedynie czekaja, by do nich dolaczyc. ROZDZIAL TRZECI 1 Kierujac sie zasadami okreslonymi przez doktora Jonasa Nyeberna, zawartymi w dokumentach biura Projektu Medycyny Ozywiania, personel dyzurny Glownego Szpitala Okregowego w Orange przygotowal sale operacyjna na przyjecie ciala Hatchforda Benjamina Harrisona. Przygotowania rozpoczeto w tej samej chwili, w ktorej sanitariusze znajdujacy sie na miejscu wypadku w gorach San Bernardino poinformowali, ze ofiara utonela w zamarzajacej wodzie, lecz odniosla jedynie drobne obrazenia, co czynilo "pacjenta" doskonalym obiektem do badan Nyeberna. W czasie gdy helikopter ladowal na przyszpitalnym parkingu, standardowy zestaw narzedzi i przyrzadow sali operacyjnej zostal zasilony przez "sztuczne serce" i inne urzadzenia potrzebne zespolowi reanimacyjnemu.Ustalono, ze zabieg nie zostanie przeprowadzony, jak zazwyczaj, w izbie przyjec. Panujace tam warunki nie pozwalaly na wygospodarowanie odpowiedniej ilosci miejsca, aby poza naplywem zwyklej liczby pacjentow mogli sie zajac jeszcze Harrisonem. Jonas Nyebern byl kardiochirurgiem, w jego zespole pracowalo wielu operatorow o wysokich kwalifikacjach, procedura ozywiania rzadko jednak wymagala interwencji chirurgicznej. Jedynie wykrycie powaznych obrazen wewnetrznych wymagaloby operowania Harrisona, stad korzystanie z sali operacyjnej bylo bardziej sprawa wygody niz koniecznosci. Gdy Jonas po dokladnym umyciu rak wszedl na sale z korytarza oddzialu chirurgii, jego zespol juz czekal. Poniewaz los zabral mu zone, corke i syna, pozbawiajac go rodziny, a wrodzona niesmialosc zawsze powstrzymywala go od nawiazywania przyjazni poza kregiem zawodowym, ci ludzie byli nie tylko jego kolegami, lecz takze jedynymi osobami na swiecie, przy ktorych nie czul sie skrepowany i na ktorych mu naprawde zalezalo. Helga Dorner stala przy szafkach z narzedziami na lewo od Jonasa, w swietle rzucanym przez rzad halogenowych zarowek, umieszczonych nad stolem operacyjnym. Byla znakomita pielegniarka, wyspecjalizowana w chorobach ukladu krazenia. Jej szeroka twarz i mocne cialo przywodzily na mysl przesiaknieta sterydami, radziecka gwiazde biezni, za to jej oczy i dlonie byly najdelikatniejsze w swiecie, jak u Madonny namalowanej przez Rafaela. Z poczatku pacjenci sie jej obawiali, wkrotce zaczynali ja szanowac, na koniec zas otaczali uwielbieniem. Z powaga charakterystyczna dla chwil takich jak ta, Helga nie usmiechnela sie, lecz pokazala Jonasowi wyciagniete w gore kciuki. Obok "sztucznego serca" stala Gina Delilo, trzydziestoletnia dyplomowana pielegniarka i technik chirurgiczny, ktora dla jakichs niejasnych powodow skrywala swa niezwykla fachowosc i poczucie odpowiedzialnosci za zuchowata powierzchownoscia. Wygladala jak zywcem wzieta z jednego ze starych filmow o Gidget czy o zabawach na plazy, popularnych dziesiatki lat temu. Tak jak reszta zespolu, Gina ubrana byla w zielony szpitalny kitel oraz bawelniany czepek, ktory skrywal jej jasne wlosy, ale ponad lnianymi pokrowcami o elastycznych brzegach okrywajacymi jej buty, wystawaly jasnorozowe, siegajace kostek skarpetki. Naprzeciw siebie po dwoch stronach stolu operacyjnego stali doktor Ken Nakamura i doktor Kari Dovell, lekarze nalezacy do personelu szpitala, posiadajacy cieszace sie powodzeniem prywatne gabinety. Ken, ktory zrobil specjalizacje w medycynie wewnetrznej i neurologii, byl rzadkim, bo podwojnym skarbem. Prawda jest, ze codzienne stykanie sie z kruchoscia ludzkiej fizjologii doprowadza niektorych lekarzy do pijanstwa, u innych zas powoduje takie zobojetnienie, ze staja sie uczuciowo odizolowani od swoich pacjentow; Ken bronil sie w zdrowszy sposob - za pomoca poczucia humoru, ktore czasami bylo troche ekscentryczne, lecz zawsze mialo dobry wplyw na jego psychike. Kari, znakomita specjalistka w medycynie dzieciecej, byla wyzsza o dziesiec centymetrow od Kena, smukla jak trzcina w tych miejscach, gdzie on byl lekko pekaty, lecz tak samo skora do smiechu. Jednakze czasami gleboki smutek malujacy sie w jej oczach niepokoil Jonasa i sprawial, ze zaczynal wierzyc w to, iz samotnosc tak gleboko drazyla jej dusze, ze przyjazn nigdy nie bedzie w stanie ukoic tego cierpienia. Jonas spojrzal po kolei na kazde ze swoich czterech kolegow i kolezanek, lecz nikt sie nie odezwal. W pozbawionym okien pomieszczeniu panowala cisza. Wydawalo sie, ze zachowuja sie calkiem biernie, jakby nie byli zainteresowani tym, co wlasnie mialo sie wydarzyc. Ale zdradzaly ich oczy: byly to oczy astronautow stojacych w sluzie wyjsciowej orbitujacego promu kosmicznego, przygotowujacych sie do spaceru w kosmosie - rozswietlone podnieceniem, zaciekawieniem, poczuciem przygody i niewielka doza niepokoju. Inne placowki dysponowaly dostatecznie wyksztalconym w praktyce reanimacyjnej personelem, aby dac pacjentowi moznosc walki o powrot do zdrowia, lecz Glowny Szpital Okregu Orange byl jednym z trzech centrow w calej poludniowej Kalifornii, ktore mogly sie poszczycic odrebnie finansowanym, dynamicznym projektem nastawionym na maksymalne stosowanie tego typu technik. Harrison byl czterdziestym piatym pacjentem w ciagu czternastu miesiecy od chwili powstania programu, lecz sposob, w jaki umarl, czynil go najbardziej interesujacym. Utoniecie. Z nastepujaca po nim, wywolana bardzo gwaltownie hipotermia. Utoniecie oznaczalo wzglednie niewielkie uszkodzenia cielesne, a czynnik oziebienia drastycznie zwolnil predkosc, z jaka przebiegala posmiertna degeneracja komorek. Stosunkowo dosc czesto Jonas i jego zespol zajmowali sie ofiarami smiertelnych pobic, atakow serca, uduszenia w wyniku zatkania tchawicy lub przedawkowania narkotykow. Ci pacjenci, zanim trafili pod opieke Nyeberna, zazwyczaj odniesli juz przed lub w momencie smierci co najmniej niewielkie, lecz nieodwracalne uszkodzenia mozgu, To niweczylo szanse na przywrocenie ich do zycia w idealnym stanie. Ci zas, ktorzy zgineli w wyniku gwaltownych urazow roznej natury, byli zbyt powaznie ranni, by mozna ich bylo uzdrowic nawet po efektywnej reanimacji. Inni zostali ozywieni i ich stan zostal ustabilizowany tylko po to, by nastepnie zmarli z powodu wtornych infekcji, przeradzajacych sie szybko w szok toksyczny prowadzacy do zgonu. Troje sposrod pacjentow bylo martwych tak dlugo, ze gdy zostali ozywieni, uszkodzenia ich mozgow byly albo zbyt powazne, by byli w stanie odzyskac przytomnosc, albo, jezeli byli przytomni, zbyt rozlegle, by mogli wiesc zycie chocby troche podobne do normalnego. Ogarniety naglym bolem i poczuciem winy Jonas pomyslal o swych niepowodzeniach, o zyciu odtworzonym nie w pelni, o pacjentach, w oczach ktorych widzial udreke bedaca odbiciem wlasnego stanu emocjonalnego... -Tym razem bedzie inaczej. - Glos Kari Dovell byl cichy, szept zaledwie, lecz wyrwal Jonasa z zamyslenia. Jonas przytaknal. Zywil wobec kolegow szczegolnie uczucia. Bardziej przez wzglad na nich niz na siebie chcial, aby zespol osiagnal wielki, nie kwestionowany sukces. -Do dziela - rzekl. Jeszcze gdy to mowil, podwojne drzwi do sali operacyjnej otworzyly sie z hukiem i dwoch sanitariuszy z oddzialu chirurgicznego wtoczylo do srodka wozek ze zwlokami mezczyzny. Szybko i sprawnie przeniesli cialo na lekko pochylony stol operacyjny, traktujac je z wieksza uwaga i szacunkiem, niz to okazaliby zwlokom w innych okolicznosciach, po czym wyszli. Zespol ruszyl do pracy, zanim jeszcze sanitariusze opuscili pomieszczenie. Szybkimi i precyzyjnymi ruchami rozcieli pozostala na martwym mezczyznie odziez, i do nagiego, lezacego na plecach ciala podczepili przewody elektrokardiografu, elektroencefalografii oraz przylepiany do skory termometr z cyfrowym odczytem. Sekundy byly na wage zlota. Minuty byly bezcenne. Im dluzej pacjent pozostawal martwy, tym bardziej malaly szanse przywrocenia go do zycia. Kari Dovell wyregulowala wskazniki EKG, wyostrzajac kontrast. Dla celow nagrania magnetofonowego, wykonywanego podczas calej procedury, powtorzyla glosno to, co wszyscy mogli zobaczyc: -Plaska linia. Brak akcji serca. -Brak fal alfa, brak fal beta - dodal Ken Nakamura, potwierdzajac brak jakiejkolwiek aktywnosci mozgu pacjenta. Po zawiazaniu opaski uciskowej cisnieniomierza wokol prawego ramienia Harrisona, Helga podala odczyt, jakiego sie zreszta spodziewali: -Brak mierzalnego cisnienia krwi. Gina stala za Jonasem, sprawdzajac odczyt termometru cyfrowego. -Temperatura ciala wynosi siedem i osiem dziesiatych stopnia. -Taka niska! - powiedziala Kari, a jej zielone oczy rozszerzyly sie ze zdumienia, gdy spojrzala na trupa. - Przeciez od chwili, gdy wyciagneli go z tego strumienia, musial sie ogrzac juz przynajmniej o piec i pol stopnia. Utrzymujemy tu niska temperature, ale nie az tak niska. Termostat byl nastawiony na siedemnascie i pol stopnia, by zrownowazyc wygode zespolu reanimacyjnego z potrzeba ochrony ofiary przed zbyt szybkim ociepleniem. Przenoszac wzrok z martwego mezczyzny na Jonasa, Kari powiedziala: -Niska temperatura jest konieczna, chcemy, zeby byl zimny, ale nie tak cholernie zimny. Co bedzie, jesli tkanka zamarzla i doznal rozleglych uszkodzen komorek mozgowych? Badajac palce u nog martwego mezczyzny, a potem palce u rak, Jonas poczul sie prawie zaklopotany slyszac swoj wlasny glos: -Brak oznak wskazujacych na powstanie pecherzy... -To o niczym nie swiadczy - odrzekla Kari. Jonas wiedzial, ze to, co wlasnie powiedziala, bylo prawda. Wszyscy to wiedzieli. Nie byloby na to dosc czasu, aby w martwym ciele odmrozonych palcow u rak i nog mogly sie utworzyc pecherze zanim pacjent zmarl. Ale, do diabla, Jonas nie chcial sie poddawac, skoro jeszcze nawet nie zaczeli. -Mimo to nie ma sladow obumarlej tkanki... - stwierdzil. -Poniewaz caly pacjent jest obumarly - dodala zdecydowanie Kari. Czasami wygladala jak niezgrabny ptak o dlugich i cienkich nogach, ktory choc jest panem przestworzy, to na ziemi czuje sie w swoim zywiole. Wiele razy, tak jak teraz, wykorzystywala swoj wzrost jako atut, rzucajac oniesmielajacy cien, spogladajac z gory na adwersarza twardym wzrokiem zdajacym sie mowic: "Niech mnie pan slucha, bo wydziobie panu oczy". Jonas byl o piec centymetrow wyzszy niz Kari, wiec nie mogla patrzec na niego z gory, lecz bardzo niewiele kobiet moglo mu patrzec w oczy z tego samego poziomu, wiec efekt byl taki, ze wydawal sie nieco nizszy. Jonas spojrzal na Kena szukajac poparcia. Neurolog go nie udzielil. -Prawde powiedziawszy, temperatura ciala mogla po smierci spasc ponizej punktu zamarzania, a nastepnie podniesc sie w trakcie drogi tutaj, i w zaden sposob nie bedziemy w stanie tego stwierdzic. Wiesz o tym, Jonas. Jedyna rzecz, jaka z cala pewnoscia mozemy powiedziec o tym facecie to fakt, ze jest bardziej martwy, niz kiedykolwiek byl Elvis. -Jesli w tej chwili jego temperatura wynosi siedem i osiem dziesiatych stopnia... - powiedziala Kari. Ludzkie cialo sklada sie w przewazajacej czesci z wody. Zawartosc wody jest inna w tkance kostnej, inna zas w tkance nerwowej czy lacznej; w kazdym przypadku wody jest wiecej niz czegokolwiek innego. Wiadomo, ze woda zamarzajac rozszerza sie. Gdy wlozy sie do zamrazarki butelke lemoniady, by ja szybko schlodzic, i zostawi sie ja tam zbyt dlugo, pozostanie zamarznieta zawartosc, najezona kawalkami potluczonego szkla. W podobny sposob zamarznieta woda rozsadza scianki komorek mozgowych, a takze wszystkich komorek ciala. Nikt z czlonkow zespolu nie mial zamiaru ozywiac Harrisona tylko po to, by funkcjonowal jako drastycznie ubozsza niz przedtem osobowosc. Zaden lekarz, abstrahujac od pasji leczenia, nie chce walczyc ze smiercia i pokonywac jej w tym celu, by ozywic pacjenta, cierpiacego na rozlegle uszkodzenie mozgu lub takiego, ktory pograzony w glebokiej spiaczce utrzymywany jest przy zyciu wylacznie za pomoca skomplikowanej aparatury. Jonas zdawal sobie sprawe, ze jego slabym punktem byla gwaltowna nienawisc, jaka zywil wobec smierci. To uczucie zawsze mu towarzyszylo w chwilach takich jak ta, i moglo sie przeobrazic w cicha furie, ktora miala duzy wplyw na jego diagnoze. Smierc kazdego pacjenta byla dla niego osobista kleska. Mial sklonnosc do nadmiernego optymizmu przygotowujac sie do reanimacji, ktore w przypadku powodzenia mogly miec bardziej tragiczne nastepstwa, niz gdyby zakonczyly sie fiaskiem. Czworo czlonkow zespolu znalo te jego slabosc. Patrzyli na szefa wyczekujaco. Jesli poprzednio w sali operacyjnej panowalo milczenie, to teraz trwala w niej grobowa cisza. Jonas jasno zdawal sobie sprawe, ze uciekaja bezcenne sekundy. Pacjent byl w sali operacyjnej niecale dwie minuty. Lecz wlasnie te dwie minuty mogly miec decydujace znaczenie. Na stole operacyjnym lezal Harrison, tak martwy, jak tylko martwy moze byc nieboszczyk. Jego skora miala szary odcien, usta oraz paznokcie u rak i nog byly barwy sinoniebieskiej, wargi lekko rozchylone w wiecznym wydechu, cialo zas calkowicie pozbawione sprezystosci, cechujacej zywego czlowieka. Jednakze najwyrazniej nie mial zadnych obrazen, poza dlugim na piec centymetrow, plytkim nacieciem po prawej stronie czola oraz otarciem skory po lewej stronie szczeki i na dloniach. Jak na mezczyzne trzydziestoosmioletniego byl w doskonalej kondycji fizycznej, mial nadwage nie wieksza niz dwa i pol kilograma, wyraznie zaznaczona muskulature, byl harmonijnej budowy. Niezaleznie od tego, co moglo sie stac z komorkami jego mozgu, wygladal na idealnego pacjenta do reanimacji. Dziesiec lat temu lekarz znajdujacy sie w sytuacji Jonasa kierowalby sie zasada "granicy pieciu minut", ktora w tamtych czasach uznana byla za maksymalny czas, w ktorym mozg ludzki moze sie obyc bez tlenu dostarczanego przez krew bez zmniejszenia zdolnosci umyslowych. Jednakze w ciagu ostatniej dekady, gdy techniki reanimacyjne staly sie nowym, ekscytujacym polem dzialania, "granica pieciu minut" byla tak czesto przekraczana, ze ostatecznie zaczeto ja ignorowac. Za pomoca nowych lekow, ktore usuwaly swobodne rodniki, maszyn, ktore mogly oziebiac i podgrzewac krew, duzych dawek epinefryny, i innych sposobow, lekarze mogli przekraczac te bariere i wyrywac pacjentow z glebszych stref krainy smierci. A hipotermia - krancowe ochlodzenie mozgu blokujace szybkie i zgubne zmiany chemiczne nastepujace w komorkach po smierci - mogla wydluzyc czas, po ktorym pacjent wciaz jeszcze mogl zostac reanimowany z pomyslnym skutkiem. Dwadziescia minut - to zdarzalo sie dosc czesto. Trzydziesci - nie bylo beznadziejne. Zanotowano przypadki zakonczonej powodzeniem akcji reanimacyjnej po czterdziestu i piecdziesieciu minutach. W roku 1988 w Utah dwuletnia dziewczynka po wyciagnieciu z lodowatej rzeki zostala przywrocona do zycia bez widocznych oznak uszkodzenia mozgu po co najmniej szescdziesieciu szesciu minutach od chwili smierci, a nie dalej jak w 1991 roku w Pensylwanii dwudziestoletnia kobieta zostala reanimowana i odzyskala pelnie wladz umyslowych po siedemdziesieciu minutach smierci klinicznej. Czworo czlonkow zespolu w dalszym ciagu gapilo sie na Jonasa. Smierc, mowil sobie, to po prostu stan patologiczny. Wiekszosc stanow patologicznych mozna odwrocic odpowiednim leczeniem. Martwy czlowiek to jedno. Ale martwy i zimny - to juz cos zupelnie innego. Jonas zwrocil sie do Giny: -Od jakiego czasu on juz nie zyje? Zadanie Giny polegalo rowniez na utrzymywaniu przez radio lacznosci z sanitariuszami znajdujacymi sie na miejscu wypadku i prowadzeniu zapisow najwazniejszych dla zespolu reanimacyjnego informacji, potrzebnych w chwili podejmowania decyzji. Spojrzala na zegarek - byl to rolex na dziwacznym pasku z rozowej skory, dobranej do koloru skarpetek - i nawet nie zawahala sie, by policzyc: - Szescdziesiat minut. Ale nie wiadomo, ile czasu byl w wodzie, zanim go znalezli. Moglo to byc dluzej. -Lub krocej - powiedzial Jonas. W czasie gdy Jonas podejmowal decyzje, Helga okrazyla stol stajac u boku Giny i razem rozpoczely badanie ciala poszukujac na lewym ramieniu trupa glownej zyly na wypadek, gdyby Jonas zdecydowal sie na reanimacje. Znalezienie naczyn krwionosnych w sflaczalych zwlokach nie bylo latwe, zalozenie gumowej opaski uciskowej nie spowodowaloby wzrostu cisnienia w ukladzie krwionosnym. W ukladzie nie bylo cisnienia. -W porzadku, wchodze w to - powiedzial Jonas. Spojrzal wokol siebie na Kena, Kari, Helge i Gine, dajac im ostatnia szanse, by mogli zaprotestowac. Nastepnie spojrzal na swoj zegarek, timexa, i powiedzial: -Jest godzina 21.12, poniedzialek, 4 marca wieczorem. Pacjent Hatchford Benjamin Harrison jest martwy... lecz nadaje sie do reanimacji. Trzeba im bylo oddac sprawiedliwosc, ze jesli mieli watpliwosci, zadne z nich sie nie zawahalo w chwili, gdy szef podjal decyzje. Mieli prawo - i obowiazek - doradzac Jonasowi przy podejmowaniu decyzji, lecz gdy zostala juz podjeta, wlozyli cala swa wiedze, umiejetnosci i praktyke w prace nad tym, aby stwierdzenie to okazalo sie poprawne. Dobry Boze, pomyslal Jonas, mam nadzieje, ze postapilem slusznie. Gina wklula juz igle w zyle, ktora znalazly wraz z Helga. Razem wlaczyly i wyregulowaly "sztuczne serce", ktore wypompuje krew z ciala Harrisona i stopniowo podgrzeje ja do temperatury trzydziestu siedmiu stopni. Po ogrzaniu krew zostanie wpompowana z powrotem we wciaz sinego pacjenta przez druga rurke polaczona z igla wkluta w zyle udowa. Z chwila rozpoczecia akcji do wykonania bylo mnostwo pilnej pracy: nalezalo obserwowac nie wystepujace w tej chwili u Harrisona oznaki zycia, by zauwazyc pierwsze symptomy reakcji na prowadzona terapie, nalezalo przeanalizowac dotychczasowe zabiegi dokonane przez sanitariuszy, by okreslic, czy podana mu wczesniej dawka epinefryny - hormonu stymulujacego prace serca - byla na tyle duza, by wykluczala w chwili obecnej mozliwosc podania pacjentowi dawki nastepnej. W tym czasie Jonas wyciagnal wozek na kolkach, pelen lekow przygotowanych przez Helge przed dostarczeniem ciala Harrisona, i zaczal obliczac rodzaj i ilosc skladnikow chemicznego koktajlu, majacego usuwac swobodne rodniki w celu powstrzymania degradacji tkanek. -Szescdziesiat jeden minut - powiedziala do wszystkich Gina, uaktualniajac szacunkowo dlugosc czasu, przez ktory pacjent byl martwy. - No, no! Jest to juz dosc dlugi okres rozmow z aniolkami. Sprowadzenie go z powrotem na ziemie nie bedzie tak proste, jak pieczenie kielbasek nad ogniskiem. -Osiem i dziewiec dziesiatych stopnia - zakomunikowala powaznie Helga notujac temperature ciala nieboszczyka, gdy ta powoli podnosila sie do temperatury powietrza panujacej w pomieszczeniu. Smierc jest po prostu stanem patologicznym. A stan patologiczny zazwyczaj mozna usunac za pomoca terapii. Smuklymi dlonmi o dlugich palcach Helga polozyla na genitaliach pacjenta bawelniany recznik chirurgiczny. Jonas rozpoznal w tym gescie nie tyle ustepstwo na rzecz skromnosci, ile raczej spelnienie aktu zyczliwosci, wyrazajacego wazny, nowy stosunek wobec Harrisona. Martwemu czlowiekowi nie zalezy na skromnosci. Martwy czlowiek nie wymaga zyczliwosci. Okazanie szacunku przez Helge bylo forma, za pomoca ktorej chciala okazac, ze wierzy, iz ten czlowiek stanie sie ponownie zywy, ze zostanie przyjety z powrotem do wspolnoty ludzkiej, i ze juz od tej chwili powinien byc traktowany z czuloscia i wspolczuciem, a nie tylko jako interesujacy i stanowiacy wyzwanie przypadek. 2 Chwasty i trawa wybujale podczas wyjatkowo deszczowej zimy siegaly mu do kolan. Chlodny wietrzyk szeptal cos wsrod ziol i kwiatow na lace. Od czasu do czasu nietoperze i nocne ptaki przelatywaly mu nad glowa lub pikowaly nisko i skrecaly w bok, przyciagane przez moment tak, jakby rozpoznawaly podobnego drapiezce, lecz natychmiast, gdy tylko wyczuly potworna roznice miedzy nim a soba, oddalaly sie ogarniete odraza.Stal w wyzywajacej pozie, wpatrujac sie w gwiazdy, przeswiecajace pomiedzy rosnacymi chmurami, przesuwajacymi sie na wschod. Wierzyl, ze wszechswiat byl krolestwem smierci, a zycie jest zjawiskiem tak rzadkim, ze wlasciwie stanowi wybryk natury; uwazal, ze swiat jest miejscem wypelnionym niezliczonymi jalowymi planetami, podzwonnem nie dla mocy tworczych Boga, lecz dla bezplodnosci Jego wyobrazni, a takze triumfem zjednoczonych przeciw Niemu sil ciemnosci. Z dwoch rzeczywistosci wspolistniejacych we wszechswiecie - zycia i smierci - zycie bylo mniej wazne. Istnienie obywatela krainy zywych jest ograniczone do lat, miesiecy, tygodni, dni, godzin. Lecz obywatel krolestwa umarlych jest niesmiertelny. On zyl na pograniczu. Nienawidzil swiata zywych, w ktorym zostal urodzony. Czul wstret do pozorow: znaczenia, obyczajow, moralnosci i cnot, ktorych wyznawcami byli zywi. Hipokryzja zwiazkow miedzyludzkich, w ktorych publicznie glosi sie bezinteresownosc, a prywatnie postepuje egoistycznie, bawila go i jednoczesnie napawala odraza. Wydawalo mu sie, ze kazdy akt zyczliwosci dokonywany jest wylacznie pod katem pozniejszego rewanzu, ktorego mozna bedzie zazadac od obdarowanego. Najwieksza pogarde - a czasami wscieklosc - zywil dla tych, ktorzy mowili o milosci i twierdzili, ze cos takiego odczuwaja. Wiedzial, ze milosc jest podobna do wszelkich innych szlachetnych cnot, wystepujacych w czczej gadaninie rodziny, nauczycieli i ksiezy. Po prostu nie istnieje. Jest mydleniem oczu, sposobem panowania nad innymi, sterowania nimi. Zamiast tego milowal ciemnosc i dziwne niezycie swiata umarlych, do ktorego nalezal, lecz do ktorego jeszcze nie mogl wrocic. Jego wlasciwe miejsce bylo z przekletymi. Czul sie jak u siebie wsrod tych, ktorzy gardzili miloscia, ktorzy wiedzieli, ze jedynym celem egzystencji jest pogon za przyjemnosciami. Najwazniejsze bylo Ja. Nie bylo czegos takiego jak "zlo" czy "grzech". Im dluzej przygladal sie gwiazdom przeblyskujacym pomiedzy chmurami, tym stawaly sie jasniejsze. Wreszcie poczul, ze kazde z malych jak glowki szpilek swiatelek wiszacych w pustce kluje go w oczy. Wywolane tym przykrym wrazeniem lzy zacmily mu wzrok, wiec spojrzal w dol, na ziemie u swych stop. Nawet noca swiat zywych byl zbyt jasny dla niego i jemu podobnych. By widziec, nie potrzebowal swiatla. Jego wzrok przystosowal sie do idealnej czerni smierci, do katakumb Piekla. Dla jego oczu swiatlo stalo sie nie tylko zbyteczne; bylo czyms przykrym, a czasami wrecz odrazajacym. Nie patrzac juz na niebo zszedl z pola, wracajac na popekany chodnik. Jego kroki odbijaly sie gluchym echem w miejscu, ktore kiedys wypelnial gwar i smiech tlumow. Gdy chcial, umial sie poruszac tak cicho, jak kot na lowach. Chmury sie rozstapily i ksiezyc oswiecil ziemie. Skrzywil sie. Rozpadajace sie budowle jego kryjowki rzucaly geste i postrzepione cienie. Swiatlo ksiezyca, ktore kazdemu innemu wydawaloby sie blade, razilo jego oczy, lsnilo na chodniku tak, jakby byl pokryty swiecaca farba. Z wewnetrznej kieszeni kurtki wyjal pare okularow przeciwslonecznych. Zalozyl je. Tak bylo lepiej. Zawahal sie przez chwile niepewny, co powinien zrobic z reszta nocy. Mial dwie mozliwosci: spedzic pozostajace do switu godziny z zywymi lub z umarlymi. Tym razem wybor byl latwiejszy niz zwykle; w nastroju, w jakim sie teraz znajdowal, wolal umarlych. Zszedl z chodnika i skierowal sie ku ruinie, gdzie trzymal umarlych. Swoja kolekcje. 3 -Szescdziesiat cztery minuty - stwierdzila Gina, patrzac na swoj rolex na rozowym skorzanym pasku. - On sie moze calkiem rozsypac.Jonas nie mogl uwierzyc, jak szybko mijal czas, przelatujac po prostu obok, z pewnoscia szybciej niz zwykle, tak jakby wystapilo jakies fenomenalne przyspieszenie kontinuum. Tak dzialo sie zawsze w sytuacjach, gdy roznice miedzy zyciem a smiercia mierzylo sie w minutach i sekundach. Spojrzal na krew, bardziej niebieska niz czerwona, ktora przez odprowadzajaca rurke z przezroczystego plastyku przeplywala do "sztucznego serca". Przecietne ludzkie cialo zawiera piec litrow krwi. Zanim zespol reanimacyjny upora sie z Harrisonem, jego piec litrow zostanie wielokrotnie przepompowane, podgrzane i przefiltrowane. Ken Nakamura stal przy ekranie podswietlajacym, badajac zdjecia rentgenowskie glowy i klatki piersiowej oraz ultrasonogramy ciala Harrisona zrobione w helikopterze podczas podrozy od podnoza gor San Bernardino do szpitala w Newport Beach. Kari nachylala sie nisko nad twarza pacjenta badajac jego oczy przez oftalmoskop, poszukujac oznak niebezpiecznego nadcisnienia wewnatrz czaszki, ktore moglo wywolac nagromadzenie sie plynu w mozgu. Z pomoca Helgi Jonas napelnil cala serie strzykawek duzymi dawkami roznych srodkow neutralizujacych swobodne rodniki. Witaminy E i C byly skutecznymi lekami usuwajacymi je, posiadaly tez te zalete, ze byly substancjami naturalnymi. Mial zamiar zaaplikowac takze lazeroid. Swobodne rodniki sa poruszajacymi sie szybko, niestabilnymi czasteczkami, ktore wedruja po calym ciele wywolujac reakcje chemiczne niszczace wiekszosc komorek, z ktorymi sie zetknely. Wspolczesna teoria utrzymywala, ze stanowia one podstawowa przyczyne starzenia sie, co wyjasnialoby, dlaczego naturalne leki usuwajace swobodne rodniki, jak witaminy E i C, "doladowuja" system immunologiczny, a w przypadku ich dlugotrwalego zazywania sprzyjaja mlodzienczemu wygladowi oraz zyciu na wyzszych obrotach. Swobodne rodniki sa produktem ubocznym normalnego procesu przemiany materii i zawsze wystepuja w organizmie. Ale gdy cialo jest pozbawione dotlenionej krwi przez dluzszy czas, nawet pod oslona hipotermii, tworza sie w nim duze ilosci swobodnych rodnikow, znacznie przewyzszajace te, z ktorymi normalnie musial sobie radzic organizm. Gdy serce ponownie rozpoczynalo prace, wznowione krazenie przenosilo te niszczycielskie czasteczki przez mozg, gdzie ich dzialanie powodowalo spustoszenie. Witaminowe i chemiczne leki usuwajace swobodne rodniki uporaja sie z nimi, zanim te ostatnie beda w stanie spowodowac jakas nieodwracalna szkode. Przynajmniej taka mieli nadzieje. Jonas umiescil w roznych koncowkach trzy strzykawki, przez ktore mozna bylo podawac leki do glownej dozylnej rurki prowadzacej do uda pacjenta, lecz jeszcze nie wstrzyknal ich zawartosci. -Szescdziesiat piec minut - powiedziala Gina. Juz tak dlugo jest martwy, pomyslal Jonas. Byli juz bardzo blisko dotychczasowego rekordu udanej reanimacji. Pomimo chlodnego powietrza Jonas poczul, jak pot zaczyna mu sie perlic na skorze glowy, pod rzedniejacymi wlosami. Zawsze zbytnio sie angazowal emocjonalnie. Jego nadmierna empatia nie znajdowala aprobaty niektorych kolegow; wierzyli, ze rozsadne proporcje zapewnia zachowanie zawodowego dystansu miedzy lekarzem a tymi, ktorych leczyl. Lecz zaden z pacjentow nie moze byc tylko pacjentem. Kazdego z nich ktos kochal i potrzebowal. Jonas doskonale zdawal sobie sprawe z tego, ze jesli nie udawal mu sie zabieg, to robil zawod wiecej niz jednej osobie, przynoszac bol i cierpienie szerokiej rzeszy krewnych i przyjaciol. Nawet gdy zajmowal sie kims takim jak Harrison, o ktorym nie wiedzial wlasciwie niczego, zaczynal sobie wyobrazac ludzi, ktorych losy byly splecione z zyciem pacjenta, i czul sie wobec nich odpowiedzialny w takim samym stopniu, jakby znal ich blisko. -Facet wyglada w porzadku - powiedzial Ken, odwracajac sie od zdjec rentgenowskich i ultrasonogramow. - Zadnych polamanych kosci, zadnych obrazen wewnetrznych. -Ale te ultrasonogramy zostaly wykonane juz po smierci pacjenta - zauwazyl Jonas - wiec nie pokazuja funkcjonujacych organow. -To prawda. Zrobimy pare wydrukow po reanimacji, by sie upewnic, czy nic nie zostalo porozrywane. Jak dotad wszystko wyglada dobrze. Kari Dovell prostujac sie powiedziala: -Moze bedziemy mieli do czynienia ze wstrzasem mozgu. Trudno to ocenic na podstawie tego, co moge zaobserwowac. -Szescdziesiat szesc minut. -Tu licza sie sekundy. Przygotujcie sie - rzekl Jonas, choc doskonale wiedzial, ze byli gotowi. Pod czepkiem po skorze glowy splywal zimny pot. Przenikaly go dreszcze. Krew pacjenta zaczela plynac przez rurke z przezroczystego plastyku, po czym, podgrzana do trzydziestu siedmiu stopni, wracala do ciala przez zyle udowa, pulsujac zgodnie z wymuszonym rytmem "sztucznego serca". Jonas wcisnal do polowy tloczki trzech strzykawek, wprowadzajac do krwi przeplywajacej przez rurke duza dawke srodkow usuwajacych swobodne rodniki. Odczekal niecala minute, po czym szybko wcisnal tloczki do konca. Helga, zgodnie z jego instrukcjami, przygotowala juz nastepne trzy. Usunal oproznione strzykawki z koncowek w dozylnej rurce i wprowadzil na ich miejsce pelne, nie wstrzykujac na razie zawartosci zadnej z nich. Ken przysunal do stolu operacyjnego przenosny defibrylator. Jesli po reanimacji serce Harrisona zacznie bic nieregularnie - migotanie przedsionkow - mozna przez zastosowanie wstrzasu elektrycznego wymusic normalny rytm. Jednakze byla to strategia ostatniej szansy, gdyz gwaltowna proba zahamowania migotania przedsionkow mogla takze wywrzec ujemny wplyw na stan pacjenta, ktory po sprowadzeniu go z krainy umarlych znajdowal sie w wyjatkowo trudnym stanie. Spogladajac na termometr cyfrowy, Kari stwierdzila: -Temperatura ciala podniosla sie tylko do trzynastu i pol stopnia. -Szescdziesiat siedem minut - poinformowala Gina. -Zbyt wolno - powiedzial Jonas. -Zewnetrzne cieplo? Jonas sie zawahal. -Zrobmy to - poradzil Ken. -Czternascie stopni - rzekla Kari. -Przy takim tempie - powiedziala Helga z niepokojem - minie ponad osiemdziesiat minut, zanim cialo osiagnie cieplote wystarczajaca, zeby serce moglo zaskoczyc. Poduszki rozgrzewajace zostaly wsuniete pod przescieradlo okrywajace stol operacyjny, zanim pacjent znalazl sie na sali. Byly rozlozone wzdluz jego kregoslupa. -W porzadku - powiedzial Jonas. Kari nacisnela nerwowo przelacznik. -Spokojnie - dodal Jonas. Kari wyregulowala wskazniki. Musieli podgrzac cialo, lecz przy zbyt szybkim wzroscie temperatury mogly powstac dodatkowe problemy. Kazda akcja przypominala zawody w przeciaganiu liny. Jonas wstrzyknal do krwi pacjenta dodatkowe dawki witamin E i C, oraz lazeroid. Harrison lezal nieruchomy, bialy. Przywodzil na mysl rzezbe naturalnych rozmiarow umieszczona na oltarzu starej katedry: cialo Chrystusa wyrzezbione z bialego marmuru w pozycji po zlozeniu w grobie - tak On moglby lezec tuz przed najbardziej udanym wskrzeszeniem wszystkich czasow. Poniewaz Kari Dovell odciagnela powieki Harrisona chcac przeprowadzic badanie oftalmoskopowe, jego otwarte oczy patrzyly slepo w sufit, a Gina wpuszczala w nie zakraplaczem sztuczne lzy zabezpieczajace soczewki przed wysuszeniem. Nucila przy tym "Little Surfer Girl". Byla fanka zespolu Beach Boys. W wyrazie oczu Harrisona nie ujrzano zaskoczenia ani przerazenia, jak mozna bylo oczekiwac. Jego spojrzenie bylo prawie spokojne, troche zaciekawione. Harrison wygladal tak, jakby w chwili smierci ujrzal cos, co podnioslo go na duchu. Gina spojrzala na zegarek: -Szescdziesiat osiem minut. Jonas mial chec jej powiedziec, aby zamilkla; tak jakby czas mogl sie zatrzymac, jesli tylko ona przestalaby odliczac minuty. "Sztuczne serce" wpompowywalo i wypompowywalo krew. -Szesnascie i pol stopnia - rzekla Helga karcacym tonem, jakby chciala ukarac nieboszczyka za opieszale tempo, w jakim sie ogrzewal. Plaskie linie na EKG. Plaskie linie na EEG. -No, do roboty - ponaglil Jonas. - Ruszajcie sie. 4 Wszedl do muzeum zwlok nie przez jedne z gornych drzwi, lecz przez wyschnieta lagune. W plytkim wglebieniu na popekanym betonie lezaly trzy gondole. Byly to dziesiecioosobowe modele, dawno temu zrzucone z ciezkiego toru, po ktorym, poruszane mechanizmem lancuchowym, wozily niegdys rozbawionych pasazerow. Nawet noca, w przeciwslonecznych okularach widzial, ze nie mialy dziobow w ksztalcie szyi labedzia, tak jak prawdziwe weneckie gondole, lecz zdobily je zlosliwie patrzace chimery, recznie wyrzezbione w drewnie i jaskrawo pomalowane. Byc moze kiedys budzace przerazenie, lecz teraz polamane, wyblakle i ze zluszczona farba. Wrota do laguny, ktore w lepszych czasach miekko usuwaly sie z drogi przy zblizaniu sie kazdej lodzi, zastygly w bezruchu. Jedne z nich znieruchomialy otwarte, drugie co prawda byly zamkniete, lecz wisialy tylko na dwoch przerdzewialych zawiasach. Wszedl przez otwarte wrota do korytarza, ktory byl jeszcze bardziej mroczny niz noc za jego plecami.Zdjal okulary przeciwsloneczne. Nie potrzebowal ich w tej ciemnosci. Betonowy kanal, po ktorym poruszaly sie kiedys gondole, mial metr glebokosci i dwa i pol metra szerokosci. Waskie wglebienie w dnie kanalu miescilo zardzewialy mechanizm lancuchowy - dlugi ciag tepych, zakrzywionych, pietnastocentymetrowych hakow, ktore ciagnely lodzie, zaczepione o stalowe pierscienie umieszczone na spodach kadlubow. Gdy jeszcze odbywaly sie tu przejazdzki, te haki przykrywala woda, co sprawialo wrazenie, ze gondole rzeczywiscie plynely. Teraz wygladaly jak rzad krotkich i grubych kolcow na grzbiecie jakiegos ogromnego, prehistorycznego gada, ktorego leb znikal w ponurym krolestwie ciemnosci. Pomyslal sobie, ze swiat zywych jest pelen oszustw. Pod pozornym spokojem ukryte sa szkaradne maszyny, wypelniajace swe tajemnicze zadania. Wszedl do wnetrza budynku. Poczatkowo kanal opadal w dol ledwo zauwazalnie, lecz on zdawal sobie z tego sprawe, poniewaz wczesniej wiele razy tedy przechodzil. Ponad nim, po obu stronach kanalu, ciagnely sie betonowe chodniki dla personelu, szerokosci okolo jednego metra. Za nimi znajdowaly sie sciany tunelu, ktore pomalowano na czarno, by mogly sluzyc za tlo dla odgrywanych tu kiepskich teatralnych scenek. Od czasu do czasu chodniki poszerzaly sie tworzac wneki, a w niektorych miejscach nawet cale komnaty. Gdy kanalem jeszcze przesuwaly sie gondole, we wnekach ustawione byly zywe obrazy majace bawic i przerazac: duchy i gobliny, upiory i potwory, szalency z toporami w rekach, stojacy nad rozplaszczonymi cialami swych bezglowych ofiar. W jednym z wiekszych pomieszczen znajdowal sie odtworzony w szczegolach cmentarz, wypelniony poruszajacymi sie sztywno duchami; w innym z duzego latajacego talerza wyskakiwali spragnieni krwi kosmici, wyszczerzajac rzedy potwornie ostrych zebow. Poruszane mechanizmami figury stroily miny, wstawaly i grozily wszystkim przejezdzajacym nagranymi na tasmie glosami, bez konca odtwarzajac te same krotkie, zaprogramowane scenki, za pomoca tych samych groznych slow i warkniec. Nie, nie bez konca. Teraz juz ich nie bylo, zostaly wywiezione przez specjalne ekipy wierzycieli i smieciarzy. Nic nie bylo wieczne. Z wyjatkiem smierci. Trzydziesci metrow ponizej wejscia konczyla sie pierwsza czesc mechanizmu lancuchowego. Podloga tunelu, ktora dotad pochylala sie wrecz niezauwazalnie, teraz opadala ostro w dol, pod katem mniej wiecej trzydziestu pieciu stopni, znikajac w gestych ciemnosciach. W tym miejscu gondole zeslizgiwaly sie z tepych hakow umieszczonych w dnie kanalu i w skrecajacym zoladek przechyle zeglowaly w dol czterdziestopieciometrowej pochylni, wpadajac w polozony ponizej basen z kolosalnym rozbryzgiem wody zalewajacej siedzacych z przodu pasazerow ku wielkiej uciesze tych szczesliwcow - lub spryciarzy - ktorym udalo sie dostac miejsca z tylu. Poniewaz w odroznieniu od zwyklych smiertelnikow byl obdarzony wyjatkowymi zdolnosciami, nawet w calkiem pozbawionym swiatla otoczeniu potrafil dojrzec czesc schodzacej w dol pochylni, choc jego wzrok nie siegal do samego dna. Jego, podobna kociej, zdolnosc widzenia w nocy byla ograniczona: w promieniu trzech lub czterech metrow widzial tak wyraznie, jakby stal w swietle dnia; dalej przedmioty stawaly sie zamazane, coraz mniej wyrazne, jak cienie, az do miejsca gdy ciemnosc w odleglosci jakichs dwunastu lub pietnastu metrow polykala wszystko. Odchylony do tylu dla zachowania rownowagi na stromej scianie, skierowal sie w w glab opuszczonej budowli. Nie obawial sie tego, co mogl ujrzec na dole. Nic juz nie bylo w stanie go przerazic. Byl bardziej obojetny, skamienialy i zdziczaly niz cokolwiek, czym swiat mogl mu zagrozic. Nim przebyl polowe drogi do nizszej komory, wyczul won smierci. Uniosla sie ku niemu w pradach chlodnego, suchego powietrza. Ten fetor go podniecil. Zadne, nawet najbardziej wyszukane perfumy, jakimi bylaby skropiona delikatna skora pieknej kobiety, nie byly w stanie poruszyc go tak, jak owa szczegolna, slodkawa won rozkladajacego sie ciala. 5 W swietle lamp halogenowych biel pokrytych emalia scian sali operacyjnej razila oczy jak arktyczny pejzaz lsniacy w oslepiajacym blasku zimowego slonca. Czlonkowie zespolu odniesli wrazenie, ze w pomieszczeniu zrobilo sie mrozno, zupelnie jakby cialo nieboszczyka obnizalo temperature powietrza. Nyebernem wstrzasnal dreszcz.Helga sprawdzila termometr cyfrowy przylepiony do skory Harrisona. -Temperatura ciala podniosla sie do dwudziestu jeden stopni. -Siedemdziesiat dwie minuty - poinformowala Gina. -Teraz walczymy juz o brazowy medal - powiedzial Ken. - Historia medycyny, Ksiega Rekordow Guinness'a, wystapienia w telewizji, ksiazki, filmy, podkoszulki z nadrukami naszych twarzy, okolicznosciowe czapki, plastikowe ozdoby na trawniki w ksztalcie naszych postaci. -Niektore psy zostaly reanimowane po dziewiecdziesieciu minutach - przypomniala mu Kari. -Aha - zazartowal Ken - ale to byly psy. Poza tym byly calkiem pomylone i gonily za koscmi, a zakopywaly samochody. Gina i Kari cicho sie rozesmialy. Ten dowcip rozluznil napiecie wszystkich, z wyjatkiem Jonasa. Nigdy nie potrafil odprezyc sie nawet na chwile podczas akcji reanimacyjnej, choc zdawal sobie sprawe, ze lekarz pracujacy w takim naprezeniu nerwow nie jest maksymalnie wydajny. Zdolnosc Kena do dawania upustu rozgoraczkowaniu byla godna podziwu i sluzyla dobru pacjenta; jednakze Jonas nie potrafil zachowac sie w ten sposob w czasie akcji. -Dwadziescia dwa stopnie... dwadziescia dwa i pol... To naprawde byla bitwa. Przeciwnik to smierc: sprytna, potezna i nieublagana. Jonas uwazal smierc nie tylko za stan patologiczny czy tez nieuchronne przeznaczenie wszelkich istot zywych, ale za rzeczywista istote chodzaca po swiecie - moze nie te zakapturzona postac z mitow, szkielet z twarza ukryta w cieniach kaptura, tym niemniej obecnosc bardzo realna. -Dwadziescia trzy stopnie - orzekla Helga. Gina dodala: -Siedemdziesiat trzy minuty. Jonas wstrzyknal kolejna doze srodkow usuwajacych swobodne rodniki do krwi pulsujacej w dozylnej rurce. Uwazal, ze wiara w smierc jako w nadprzyrodzona sile obdarzona wlasna wola i swiadomoscia, jego przekonanie, ze czasami chodzi po ziemi w ucielesnionej formie, swiadomosc tego, ze wlasnie teraz znajduje sie, niewidzialna, w tym pomieszczeniu, wydawalyby sie kolegom glupim przesadem. Mogliby go uznac za czlowieka niezrownowazonego lub znajdujacego sie w poczatkowym stadium szalenstwa. Nyeberg byl wszakze pewien swego zdrowia psychicznego. Poza tym jego wiara w smierc opierala sie na empirycznych dowodach. Zobaczyl swego znienawidzonego wroga, gdy mial zaledwie siedem lat, slyszal jego slowa, spojrzal mu w oczy i poczul cuchnacy oddech oraz lodowate dotkniecie na swej twarzy. -Dwadziescia trzy i pol stopnia. -Przygotujcie sie - powiedzial Jonas. Temperatura ciala pacjenta zblizala sie do progu, poza ktorym w kazdej chwili mogl rozpoczac sie proces ozywiania. Kari zakonczyla napelnianie epinefryna strzykawki do podskornego zastrzyku, a Ken wlaczyl defibrylator, by mogl sie naladowac. Gina otworzyla zawor na zbiorniku zawierajacym mieszanke tlenu i dwutlenku wegla oraz uniosla maske urzadzenia dotleniajacego, by sie upewnic, ze dziala. -Dwadziescia cztery stopnie - stwierdzila Helga. - Dwadziescia cztery i pol. Gina spojrzala na zegarek. -Zbliza sie siedemdziesiata czwarta minuta... 6 U stop dlugiej pochylni wszedl do olbrzymiego pomieszczenia wielkosci hangaru lotniczego. Kiedys w tym miejscu, zgodnie z prymitywna wizja projektanta wesolego miasteczka, odtworzone bylo Pieklo. W uformowanych z betonu skalach znajdujacych sie pod scianami umieszczono palniki gazowe, aby imitowaly migoczace ognie.Gaz wylaczono dawno temu. Pieklo bylo teraz czarne jak smola. Ale oczywiscie nie dla niego. Poruszal sie powoli w poprzek betonowej podlogi podzielonej na dwie czesci biegnacym serpentyna kanalem, w ktorym znajdowal sie nastepny mechanizm. Tu gondole przeplywaly przez wode. Pod powierzchnia umieszczono specjalne oswietlenie i rury, z ktorych wydmuchiwano bable powietrza imitujace gotujacy sie olej. Wszystko razem wygladalo jak jezioro ognia. Idac delektowal sie fetorem rozkladu, ktory z kazda sekunda stawal sie coraz rozkoszniej ostry. Kiedys w wyzszych partiach calej tej dekoracji stal tuzin mechanicznych diablow, rozkladajacych ogromne nietoperze skrzydla, spogladajacych w dol iskrzacymi sie oczami, z ktorych rytmicznie strzelaly na przeplywajace gondole nieszkodliwe, karmazynowe promienie. Jedenascie sposrod tych demonow wywieziono, sprzedano do konkurencyjnego miasteczka lub po prostu wyrzucono na zlom. Z niewiadomych przyczyn jeden zly duch pozostal - nieruchomy zlepek pordzewialego metalu, zzartego przez mole plotna, poszarpanego plastyku i umazanych smarem rurek. Wciaz jeszcze tkwil na skalistej iglicy w dwoch trzecich wysokosci pod wysokim sufitem, bardziej patetyczny niz przerazajacy. Przechodzac pod ta zalosna figura nalezaca do wyposazenia wesolego miasteczka pomyslal: ja jestem jedynym prawdziwym demonem tego miejsca. Ta mysl sprawila mu przyjemnosc. Od wielu miesiecy myslac o sobie nie poslugiwal sie imieniem, jakie zostalo mu nadane na chrzcie. Przyjal imie diabla, ktore znalazl w ksiazce o satanistach. Vassago. Jeden z trzech najpotezniejszych demonow-ksiazat Piekiel, ktory odpowiadal tylko przed Jego Szatanskim Majestatem. Vassago. Lubil dzwiek tego imienia. Gdy po raz pierwszy wypowiedzial je na glos, imie splynelo z jego warg tak latwo, ze zdawalo sie, iz nigdy nie reagowal na zadne inne. -Vassago. W ciezkiej ciszy podziemi wrocilo do niego echo odbite od betonowych skal: -Vassago. 7 -Dwadziescia szesc stopni.-Juz cos powinno sie dziac - zauwazyl Ken. Kari poinformowala: -Plaskie linie, tylko plaskie linie. Miala dluga, labedzia, wysmukla szyje, Jonas z latwoscia dostrzegal gwaltowne pulsowanie krwi w tetnicy szyjnej. Spojrzal na szyje Harrisona. Tu nie bylo pulsu. -Siedemdziesiat piec minut - oznajmila Gina. -Jesli teraz ozyje, bedzie to oficjalny rekord - stwierdzil Ken. - Bedziemy zobowiazani do tego, by swietowac, upic sie, zarzygac wlasne buty i robic z siebie durniow. -Dwadziescia siedem stopni. Jonasa ogarnelo uczucie zawodu. Nie odzywal sie - z obawy, ze uzyje nieprzyzwoitego slowa lub wyda z siebie niskie, dzikie i pelne zlosci warkniecie. Wszystkie czynnosci wykonali poprawnie, lecz przegrali. Nienawidzil przegrywac. Nienawidzil Smierci. Nienawidzil barier wspolczesnej medycyny, wszelkich ograniczen ludzkiej wiedzy, a takze wlasnych niedostatkow. -Dwadziescia osiem stopni. Nieoczekiwanie Harrison wciagnal powietrze. Jonas drgnal i spojrzal na monitory. EKG pokazywal kurczowe ruchy serca pacjenta. -Zaczynamy - orzekla Kari. 8 Mechaniczne figury potepiencow - byla ich ponad setka w dniach swietnosci tutejszego Piekla - zniknely wraz z jedenastoma demonami; umilkly rowniez jeki agonii i zawodzenia naglasniane przez mikrofony umieszczone w ich ustach. Jednakze ogolocona sala nie zostala pozbawiona czegos najbardziej istotnego. Goscila cos znacznie odpowiedniejszego niz roboty, bardziej zblizonego do piekielnej rzeczywistosci: kolekcje Vassago.Posrodku pomieszczenia wznosil sie w calym swym majestacie posag Szatana, olbrzymi i srogi. Jama w podlodze o srednicy okolo pieciu metrow miescila w sobie masywna figure Ksiecia Ciemnosci. Nie zostal pokazany od pasa w dol, ale od pepka do czubkow swych pierscieniowatych rogow mierzyl dziewiec metrow. Gdy to wesole miasteczko jeszcze funkcjonowalo, monstrualna rzezba byla ukryta w glebokiej jamie, pod powierzchnia jeziora, po czym wynurzala sie cyklicznie ze swej kryjowki - spadala z niej kaskadami woda, swiecily wielkie oczy, zamykaly sie i otwieraly monstrualne szczeki, zgrzytaly ostre zeby, drgal rozwidlony jezyk - i slychac bylo grzmiacy glos: "Wy, ktorzy tu wchodzicie, porzuccie wszelka nadzieje!" Po tych slowach rozlegal sie zlowrogi smiech. Vassago, bedac chlopcem, kilka razy odbyl przejazdzke gondolami. W tamtych czasach bal sie sztucznego diabla, a zwlaszcza jego szkaradnego smiechu. Gdyby mechanizm nie ulegl korozji i nagle przywrocil do zycia rechoczaca figure, nie zrobiloby to juz wrazenia na Vassago. Teraz byl dorosly i wystarczajaco doswiadczony, by wiedziec, ze Szatan nie potrafi sie smiac. Zatrzymal sie w poblizu wznoszacego sie jak wieza Lucyfera i przygladal sie mu pilnie z mieszanina pogardy i podziwu. Byl banalny, to prawda, taka podrobka z wesolego miasteczka, majaca na celu sprawdzenie wytrzymalosci pecherzy smarkaczy oraz danie kilkunastoletnim dziewczynom okazji do piskow i wtulania sie w ramiona ich glupawo usmiechajacych sie chlopakow. Jednakze musial przyznac, ze bylo to w pewnym sensie dzielo natchnione, poniewaz projektant nie wybral tradycyjnego wizerunku Szatana o pociaglej twarzy, ostrym nosie i cienkich wargach, z gladko zaczesanymi wlosami i kozia brodka, absurdalnie wyrastajaca ze spiczastego podbrodka. Byla to Bestia godna swej nazwy: po czesci gad, po czesci owad, po czesci istota ludzka, dosc odpychajaca, by wzbudzic szacunek, wystarczajaco znajoma, by udawac postac rzeczywista, i dostatecznie obca, by wzbudzac groze. Gruba warstwa kurzu, wilgoci i plesni przytlumila jaskrawe barwy i nadala tej postaci powage upodabniajaca ja do jednej z tych gigantycznych kamiennych statui egipskich odnalezionych w starozytnych, pokrytych piaskiem swiatyniach. Choc przeciez nie wiedzial, jak wyglada Lucyfer, i musial zakladac, ze Ojciec Klamstw przybierze znacznie bardziej mrozaca krew w zylach i straszna postac, niz ta wersja z wesolego miasteczka - potwor z plastyku i styropianu wydal sie Vassago dostatecznie przerazajacy, by uczynic go osrodkiem tajemnego kultu, ktory uprawial w podziemiach. U jego stop, na suchym, wybetonowanym dnie wyschnietego jeziora rozmiescil swa kolekcje - dla wlasnej przyjemnosci i rozrywki, lecz takze w charakterze ofiary zlozonej bogu przerazenia, bolu i zla. Nagie, rozkladajace sie ciala siedmiu kobiet i trzech mezczyzn ustawil tak, aby wygladaly jak znakomite rzezby perwersyjnego Michala Aniola, stanowiace ekspozycje w muzeum smierci. 9 Pojedynczy plytki oddech, krotki skurcz miesnia sercowego i mimowolna reakcja nerwowa, ktora wywolala skurcze prawej reki oraz otwieranie sie i zaciskanie palcow przypominajacych wijace sie nogi zdychajacego pajaka - to byly jedyne symptomy zycia zaobserwowane u pacjenta, ktory natychmiast powtornie znieruchomial w pozie nieboszczyka.-Dwadziescia osiem i pol stopnia - oznajmila Helga. Ken Nakamura zadal pytanie: -Migotanie przedsionkow? Jonas potrzasnal glowa. -To nie migotanie przedsionkow. Jego serce w ogole nie bije. Po prostu czeka. Kari trzymala w rekach strzykawke. -Wiecej epinefryny? Jonas w napieciu patrzyl na monitory. -Zaczekaj. Nie chcemy przywrocic mu zycia tylko po to, by przyspieszyc atak serca z powodu przedawkowania lekow. -Siedemdziesiat szesc minut - powiedziala Gina prawie bez tchu, glosem tak mlodzienczym i pelnym animuszu, jakby podawala wynik w meczu siatkowki. -Dwadziescia dziewiec stopni. Harrison ponownie wciagnal powietrze. Jego serce znow zatrzepotalo, co sprawilo ukazanie sie serii szpicow na ekranie elektrokardiografu. Calym jego cialem wstrzasnely dreszcze. Po czym znow ukazala sie plaska linia. Lapiac uchwyty plusowych i minusowych elektrod defibrylatora, Ken spojrzal wyczekujaco na Jonasa. -Dwadziescia dziewiec i pol stopnia - oglosila Helga. - Jest we wlasciwym obszarze cieplnym i chce wrocic. Jonas poczul, jak kropla potu scieka po jego prawej skroni. Najtrudniejsza czescia akcji, przed siegnieciem po bardziej forsowne metody wymuszonej reanimacji, bylo oczekiwanie, dawanie szansy pacjentowi, by sam dal sobie inicjujacego proces kopniaka. Trzeci skurcz serca zostal zarejestrowany jako krotsza seria szpicow niz poprzednie, i nie towarzyszyla mu, tak jak przedtem, aktywnosc oddechowa. Nie zaobserwowano takze zadnych skurczow miesni. Harrison lezal sflaczaly i zimny. -Nie jest w stanie zrobic przeskoku - stwierdzila Kari Dovell. -Stracimy go - zgodzil sie Ken. -Siedemdziesiat siedem minut - powiedziala Gina. Co prawda nie spedzil czterech dni w grobowcu tak jak Lazarz, zanim Chrystus przywrocil mu zycie, pomyslal Nyeberg, niemniej byl martwy od dluzszego czasu. -Epinefryna - powiedzial. Kari podala strzykawke Jonasowi, ktory zaaplikowal szybko jej zawartosc przez jedna z tych samych koncowek w dozylnej rurce. Ken uniosl plusowe i minusowe elektrody defibrylatora i zajal pozycje nad pacjentem, gotow do zastosowania Harrisonowi wstrzasu elektrycznego. Potezna dawka epinefryny, hormonu robionego z wyciagu nadnerczy owiec, okreslana przez niektorych specjalistow jako "sok reanimacyjny", wstrzasnela Harrisonem tak mocno jak impuls elektryczny, ktory Ken Nakamura gotow byl mu zaaplikowac. Pacjent zaczerpnal powietrza tak, jakby w dalszym ciagu tonal w lodowatej rzece, przeszyl go gwaltowny dreszcz, a jego serce zaczelo bic jak serce krolika, ktorego sciga lis. 10 Vassago ulozyl wszystkie elementy swego makabrycznego zbioru w przemyslana kompozycje. Nie bylo to po prostu dziesiec zwlok rzuconych bezceremonialnie na beton. On nie tylko szanowal smierc, on ja wielbil, z zarem pokrewnym pasji muzycznej Beethovena i plomiennemu oddaniu sztuce Rembrandta. Smierc byla darem, ktory przyniosl mieszkancom Ogrodu. Szatan byl Dawca Smierci i jego bylo krolestwo smierci wiekuistej. Kazde martwe cialo powinno byc traktowane z cala czcia, jaka gorliwi katolicy zachowuja dla Eucharystii. Ich Bog zyje wewnatrz cienkiego platka przasnego chleba, twarz bezlitosnego boga mozna bylo dojrzec w tym wszystkim, co skladalo sie na obraz gnicia i rozkladu.U podstawy dziewieciometrowej figury Szatana znajdowalo sie cialo Jenny Purcell, dwudziestodwuletniej kelnerki, pracujacej na nocnej zmianie w knajpce urzadzonej w wagonit restauracyjnym z lat piecdziesiatych, gdzie szafa grajaca odtwarzala utwory Presley a i Chucka Berry'ego, Lloyda Price'a i Plattersow, Buddy Holly, Connie Francis i The Everly Brothers. Gdy Vassago wszedl tam na hamburgera i piwo, Jenny uznala, ze fajnie wyglada w czarnym ubraniu i okularach przeciwslonecznych w zamknietym pomieszczeniu w srodku nocy. Jego dziecinna twarz, z kontrastujaca silnie zarysowana szczeka i lekkim grymasem okrucienstwa na ustach, geste czarne wlosy spadajace z czola, przypominaly troche mlodego Elvisa. "Jak sie nazywasz?" - zapytala, a on odpowiedzial: "Vassago". Powiedziala: "Ale jak masz na imie?" Odparl: "To wlasnie to, poczatek i koniec." Widac musialo ja to zaintrygowac, pobudzic wyobraznie, gdyz odrzekla: "Aha, chcesz powiedziec, ze masz tylko jedno imie, jak Madonna czy Sting?" Spojrzal na nia twardo zza swych mocno przyciemnionych okularow przeciwslonecznych i powiedzial: "Taak - czy ci to przeszkadza?" Nie przeszkadzalo. W rzeczywistosci poczula do niego pociag. Pomyslala, ze jest "inny", ale dopiero pozniej odkryla, jak bardzo inny byl naprawde. W jego oczach Jenny byla po prostu dziwka. Zabil dziewczyne wpychajac jej dwudziestocentymetrowy sztylet prosto w serce, po czym ulozyl cialo w pozycji obrazujacej rozwiazlosc. Rozebral ja do naga, zwiazal w postawie siedzacej, z szeroko rozwartymi udami i kolanami podciagnietymi w gore. Smukle nadgarstki przywiazal do goleni, by utrzymac cialo wyprostowane. Nastepnie za pomoca kawalkow kabla podciagnal jej glowe daleko do przodu, dalej niz moglaby to zrobic, gdy byla zywa, brutalnie sciskajac jej przepone; zaczepil kable wokol jej ud, aby wiecznie zagladala w szczeline miedzy nogami, rozpamietujac swe grzechy. Jenny byla pierwszym eksponatem w jego kolekcji. Martwa od okolo dziewieciu miesiecy, skrepowana jak szynka w wedzarni, wyschnieta, zmumifikowana lupina, nie budzaca zainteresowania robakow. Nie cuchnela juz tak jak kiedys. Prawde powiedziawszy, w trakcie gnicia i wysychania w tej dziwnej pozycji skurczyla sie w kule i tak malo przypominala istote ludzka, ze myslenie o niej jako o osobie kiedys zyjacej przychodzilo mu z trudem. Nie mogl wiec myslec o niej jako o martwej. Uznal zatem, ze smierc nie przebywa juz w jej szczatkach. Dla Vassago Jenny przestala juz byc trupem i stala sie tylko przedmiotem, martwa rzecza. Chociaz stanowila zaczatek kolekcji, nie budzila w nim obecnie ciekawosci. Interesowal sie wylacznie smiercia. Zywi obchodzili go tylko dlatego, ze nosili w sobie dojrzewajaca zapowiedz smierci. 11 Serce pacjenta oscylowalo miedzy lekkim a ciezkim czestoskurczem, od stu dwudziestu do ponad dwustu czterdziestu uderzen na minute; byl to stan wywolany epinefryna i hipotermia. Tylko ze nie byl to stan przejsciowy. Za kazdym razem, gdy puls slabl, elektrokardiograf pokazywal nasilajaca sie arytmie, ktora mogla doprowadzic wylacznie do wstrzymania akcji serca.Jonas przestal sie pocic, spokojniejszy po tym, jak decyzja walki ze smiercia zostala podjeta. Powiedzial: -Lepiej trzasnij go tym. Nikt nie mial watpliwosci, do kogo skierowane byly te slowa, i Ken Nakamura przycisnal zimne elektrody defibrylatora do piersi Harrisona, obramowujac nimi jego serce. Wyladowanie elektryczne spowodowalo, ze pacjent odbil sie gwaltownie od stolu operacyjnego, a dzwiek podobny do uderzenia metalowym mlotkiem o skorzana sofe - lup! - rozniosl sie po sali. Jonas spojrzal na elektrokardiograf w chwili, gdy Kari odczytywala znaczenie swiatelek przesuwajacych sie po ekranie: -W dalszym ciagu dwiescie na minute, ale pojawil sie juz rytm... stabilizuje sie... stabilizuje. Podobnie elektroencefalograf ukazywal fale mozgowe alfa i beta w przedzialach normalnych dla nieprzytomnego czlowieka. -Wystepuje samoistna akcja pluc - powiedzial Ken. -W porzadku - zadecydowal Jonas - dajmy mu pooddychac i upewnijmy sie, ze komorki jego mozgu otrzymuja wystarczajaca ilosc tlenu. Gina natychmiast nalozyla maske tlenowa na twarz Harrisona. -Temperatura ciala wynosi trzydziesci dwa stopnie - oglosila Helga. Wargi pacjenta w dalszym ciagu byly lekko sine, lecz ta sama smiertelna barwa pod paznokciami zniknela. Miesnie odzyskaly czesciowo zwykle napiecie. Cialo nie bylo juz sflaczale. Gdy czucie wracalo do gleboko schlodzonych konczyn Harrisona, wyczerpane koncowki jego nerwow wywolaly cala serie skurczy i drgawek. Galki oczu poruszaly sie pod zamknietymi powiekami, nieomylna oznaka fazy snu REM. Snil. -Sto dwadziescia uderzen na minute - powiedziala Kari - i spada... jest teraz zupelnie rytmiczny... i bardzo stabilny. Gina spojrzala na zegarek i az zachlysnela sie ze zdumienia. -Osiemdziesiat minut. -Sukinsyn - stwierdzil z niedowierzaniem Ken. - Bije poprzedni rekord o dziesiec minut. Jonas zawahal sie tylko przez chwile, spojrzal na zegar scienny i wyglosil oficjalny komunikat w strone mikrofonu: -Pacjent zostal pomyslnie reanimowany o godzinie dziewiatej trzydziesci dwie w poniedzialek wieczorem, dnia czwartego marca. Wzajemne gratulacje, pomruki, smiech ulgi, byly tym, czym sa okrzyki triumfu wznoszone przez zwyciezcow na polu bitwy. Nie powstrzymywala ich skromnosc, lecz swiadomosc stanu, w jakim znajdowal sie Harrison. Wygrali bitwe ze smiercia, lecz ich pacjent nie odzyskal jeszcze swiadomosci. Zanim sie obudzi i bedzie mozna przetestowac i ocenic jego stan umyslowy, wciaz istniala powazna obawa, ze zostal reanimowany tylko po to, by wiesc zycie w udrece, ograniczony nie dajacym sie usunac uszkodzeniem mozgu. 12 Urzeczony aromatem smierci, czujac sie w mrocznym podziemiu jak w domu, Vassago obchodzil z zachwytem swa kolekcje. Zajmowala jedna trzecia obwodu olbrzymiej figury Lucyfera.Sposrod meskich okazow jeden zostal zabity w chwili, gdy zmienial noca kolo na opustoszalym odcinku Ortega Highway. Drugi spal w swoim samochodzie na parkingu przy publicznej plazy. Trzeci probowal poderwac Vassago w barze w Diana Point. Ta melina nie byla wlasciwie nawet barem dla pedalow; facet byl po prostu pijany, zrozpaczony, samotny - i nieostrozny. Nic nie doprowadzalo Vassago do takiej wscieklosci, jak seksualne potrzeby i podniecenie innych. Seks juz go nie interesowal. Nigdy nie zgwalcil zadnej z kobiet, ktore zabil. Lecz odraza i gniew, wywolane samym postrzeganiem seksualizmu u innych, nie byly wynikiem zazdrosci i nie wywolywalo ich poczucie, ze jego impotencja byla klatwa czy chocby krzywdzacym brzemieniem. Nie, cieszyl sie z tego, ze zostal uwolniony od zadzy i pragnien. Od chwili, gdy zostal "obywatelem pogranicza" i przyjal obietnice grobu, nie zalowal utraty pozadania. Jednakze nie byl calkiem pewien, dlaczego sama mysl o seksie czasami wpedzala go we wscieklosc - dlaczego mrugniecie okiem, krotka spodniczka lub sweter opiety na obfitym biuscie sklanial go do tortur i zabojstwa; przypuszczal, ze dzialo sie tak ze wzgledu na to, iz seks i zycie sa ze soba nierozerwalnie splecione. Po instynkcie samozachowawczym poped plciowy jest najpotezniejszym ludzkim motywem dzialania. Poprzez seks powstaje zycie. Poniewaz nienawidzil zycia w calej jego krzykliwej roznorodnosci, w konsekwencji nienawidzil takze seksu. Wolal zabijac kobiety, poniewaz spoleczenstwo zachecalo je, bardziej niz mezczyzn, do wystawiania na pokaz swego seksualizmu, co czynily za pomoca makijazu, szminki, ponetnych perfum, odkrywajacych cialo ciuchow i kokieterii. Poza tym z lona kobiety pochodzilo nowe zycie, a Vassago zlozyl przysiege, ze bedzie niszczyl zycie wszedzie, gdzie zdola. Od kobiet pochodzilo takze to, czego nienawidzil w sobie; ta iskierka zycia, ktora wciaz w nim kolatala, uniemozliwiajac przejscie do krainy umarlych, do ktorej przynalezal. Sposrod pozostalych szesciu zenskich okazow jego kolekcji, dwie byly gospodyniami domowymi, jedna mloda adwokatka, jedna sekretarka w szpitalu, a dwie studentkami college'u. Chociaz ulozyl kazde zwloki w sposob odpowiedni do osobowosci, ducha i slabostek indywiduum, ktore je kiedys zamieszkiwalo, i chociaz posiadal niemaly talent w tej sztuce, robiac wyjatkowo sprytny uzytek z roznych rekwizytow, byl znacznie bardziej zadowolony z efektu, jaki osiagnal z cialem jednej ze studentek, niz z calej reszty. Doszedlszy do niej, przystanal. Przygladal sie jej w ciemnosci, zadowolony ze swej pracy... *** Margaret...Po raz pierwszy ujrzal ja pozna noca w trakcie jednej ze swych niespokojnych wedrowek, w slabo oswietlonym barze niedaleko miasteczka uniwersyteckiego, w ktorym pociagala cole; moze dlatego, ze nie byla na tyle dorosla, by podano jej piwo, tak jak jej przyjaciolom, a moze nie pila alkoholu. Podejrzewal to drugie. Wygladala dziwnie czysto i obco w dymie i zgielku gospody. Po jej odnoszeniu sie do przyjaciol i po gestach juz z daleka Vassago potrafil dostrzec, ze byla niesmiala dziewczyna, ciezko walczaca, by dopasowac sie do tlumu, chociaz w glebi serca wiedziala, ze nigdy jej sie to w pelni nie uda. Wrzask podnieconych alkoholem kolegow, brzek szkla, ogluszajaca muzyka Madonny, Michaela Jacksona i Michaela Boltona dochodzaca z szafy grajacej, smrod dymu papierosowego i stechlego piwa oraz wilgotne cieplo podnieconych chlopakow z college'u - nic jej nie ruszalo. Siedziala w barze, lecz istniala poza nim, nie splamiona, pelna radosci zycia, bardziej niz wszyscy znajdujacy sie tu mlodzi mezczyzni i kobiety. Byla tak pelna energii, ze zdawala sie blyszczec. Vassago nie mogl uwierzyc, ze zwykla krew krazyla w jej zylach. Jej serce z cala pewnoscia pompowalo esencje samego zycia. Jej witalnosc przyciagnela go. Zgaszenie tak jasno palacego sie ognia sprawiloby mu wiele satysfakcji. Szedl za nia z baru do domu, by sie dowiedziec, gdzie mieszka. Przez nastepne dwa dni skradal sie po kampusie, zbierajac informacje o niej tak pilnie, jak by byl studentem i przygotowywal sie do egzaminu semestralnego. Nazywala sie Margaret Ann Campion. Byla na ostatnim roku, miala dwadziescia lat i specjalizowala sie w muzyce. Potrafila grac na flecie, klarnecie, gitarze i wielu innych instrumentach. Byla chyba najpopularniejsza, najbardziej lubiana studentka na wydziale. Uznawano, ze ma wybitny talent kompozytorski. Jako osoba z natury niesmiala, wiele trudu wlozyla w to, by wyjsc ze swej skorupy. Muzyka wiec nie byla jedynym przedmiotem jej zainteresowan. Wstapila do druzyny sprinterskiej, stala sie druga najszybsza kobieta w zespole, pelna werwy zawodniczka; pisywala o muzyce i filmach do gazetki studenckiej; aktywnie dzialala w kosciele baptystow. Jej zadziwiajaca zywotnosc ujawniala sie nie tylko w zapale z jakim pisala i grala, nie tylko w tej prawie duchowej emanacji, jaka Vassago zauwazyl w barze, lecz takze w wygladzie zewnetrznym. Byla po prostu piekna: cialo bogini seksu ze szklanego ekranu i twarz swietej. Gladka skora. Idealne proporcje kosci policzkowych. Pelne usta, lagodny usmiech. Czyste, niebieskie oczy. Ubierala sie skromnie, probujac ukryc slodka pelnie piersi, kontrastujaca z nimi szczuplosc talii, jedrnosc posladkow i dlugie, prezne nogi. Vassago byl pewien, ze gdyby ja rozebral, ukazalaby mu sie w postaci takiej, jaka przeczuwal od chwili, gdy ja ujrzal po raz pierwszy: fantastyczna reproduktorka, wrzacy kociol energii, w ktorym w koncu zostaloby poczete i uksztaltowane nowe zycie o niespotykanym blasku. Chcial, by umarla. Chcial zatrzymac jej serce, a potem godzinami trzymac ja w ramionach czujac, jak uchodzi z niej cieplo, az do chwili, gdy stalaby sie zimna jak lod. Przypuszczal, ze to jedno morderstwo mogloby wreszcie zapewnic mu przejscie z pogranicza, w ktorym zyl, do krainy umarlych i wykletych, do ktorej nalezal. Tesknil, by sie tam znalezc. Margaret popelnila blad: o jedenastej w nocy poszla sama do pralni znajdujacej sie w budynku, w ktorym mieszkala. Wiele mieszkan wynajeto odpowiednio zamoznym rencistom oraz, ze wzgledu na bliskosc Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, parom i trojkom studentow, ktorzy dzielili sie kosztami najmu. Byc moze roznorodnosc lokatorow, fakt, ze byla to bezpieczna i przyjazna okolica, oraz dobre oswietlenie ulic i calego terenu daly jej zludne poczucie bezpieczenstwa. Gdy Vassago wszedl do pralni, Margaret wlasnie wkladala brudne rzeczy do pralki. Spojrzala na niego z usmiechem, zaskoczona, lecz bez niepokoju, chociaz byl ubrany na czarno i nosil noca okulary przeciwsloneczne. Pomyslala, ze prawdopodobnie jest jeszcze jednym studentem, ktory chce ekscentrycznym wygladem zamanifestowac swa buntownicza dusze i wyzszosc intelektualna. W kazdym kampusie bylo mnostwo osobnikow tego rodzaju, gdyz znacznie latwiej bylo okazac strojem bunt, niz byc prawdziwym intelektualista. -Och, przepraszam pania - powiedzial - nie wiedzialem, ze ktos tu jest. -Nie ma sprawy. Korzystam tylko z jednej pralki - powiedziala. - Sa jeszcze dwie. -Nie, dziekuje, ja juz zrobilem pranie, ale gdy wrocilem do siebie i wyjalem je z kosza stwierdzilem, iz brakuje mi jednej skarpetki, wiec doszedlem do wniosku, ze musiala zostac w jednej z pralek. Nie mialem zamiaru pani przeszkadzac. Przepraszam. Usmiechnela sie troche szerzej. Wydalo jej sie zabawne, ze przyszly James Dean, ubrany na czarno buntownik bez powodu, zachowuje sie tak uprzejmie - a poza tym sam robi pranie i szuka zgubionej skarpetki. W tym momencie stanal za nia. Uderzyl ja w glowe - dwoma mocnymi, ostrymi uderzeniami pozbawil ja przytomnosci. Skrecila sie na podlodze z plytek winylowych, jakby byla sterta brudnej odziezy do prania. Potem, w zdemontowanym Piekle wewnatrz rozsypujacego sie wesolego miasteczka, gdy odzyskala przytomnosc i stwierdzila, ze lezy naga na betonowej podlodze ze zwiazanymi rekami i nogami, nie widzac niczego w pozbawionym swiatla pomieszczeniu, nie probowala targowac sie o swe zycie, tak jak czynily inne ofiary. Nie zaoferowala mu swego ciala, nie udawala, ze podnieca ja jego brutalnosc lub wladza, jaka mial nad nia. Nie zaproponowala mu pieniedzy ani nie twierdzila, ze go rozumie czy tez ze mu wspolczuje, probujac zmienic karzaca reke losu w przyjaciela. Nie krzyczala, nie plakala, nie lamentowala i nie przeklinala. Roznila sie od wszystkich innych tym, ze odnalazla nadzieje i pocieszenie w cichym, pelnym godnosci lancuchu szeptanych modlitw. Ale nie modlila sie o uwolnienie od swego kata i powrot do swiata, z ktorego zostala porwana - tak jakby wiedziala, ze smierc jest nieunikniona. Prosila o to, by rodzina byla na tyle silna, by sobie poradzic ze strata, zeby Bog zaopiekowal sie dwiema mlodszymi siostrami, a nawet o to, by jej morderca uzyskal boza laske i milosierdzie. Vassago ogarnelo uczucie nienawisci. Wiedzial, ze milosc i milosierdzie nie istnieja, ze sa tylko pustymi slowami. On nigdy nie zaznal milosci, ani podczas swego pobytu na pograniczu, ani gdy byl jednym z zywych. Choc czesto udawal, ze kogos kocha - ojca, matke, dziewczyne - by otrzymac to, czego chcial. Oni zawsze dawali sie oszukac. Dac sie oszukac do tego stopnia, by uwierzyc w istnienie milosci u innych, byloby oznaka zgubnej slabosci. Przeciez stosunki miedzyludzkie nie sa niczym innym niz gra, i umiejetnosc przejrzenia oszustwa jest tym, co odroznialo dobrych graczy od glupcow. By pokazac, ze jego nie mozna oszukac i ze jej Bog jest bezsilny, Vassago nagrodzil jej ciche modlitwy dluga i bolesna smiercia. Nareszcie krzyknela. Lecz te krzyki nie zadowolily go, gdyz byly tylko dzwiekami fizycznej agonii; nie rozbrzmiewaly panicznym strachem, wsciekloscia ani rozpacza. Sadzil, ze lepiej sie poczuje gdy ona umrze, ale nienawidzil jej nawet po smierci. Przez kilka minut przyciskal do siebie dziewczyne czujac, jak uchodzi z niej cieplo. Lecz stygnace cialo nie bylo tak porywajace, jak byc powinno. Poniewaz umierala z niezlomna wiara w wiekuiste zycie, oszukala Vassago, pozbawiajac go satysfakcji ujrzenia w jej oczach swiadomosci nadchodzacej smierci. Odepchnal z obrzydzeniem na bok zwiotczale zwloki. *** Obecnie minely dwa tygodnie od chwili, gdy Vassago ja zamordowal. Margaret Campion kleczala teraz w nieustajacej modlitwie na podlodze tego sztucznego zdemolowanego Piekla, stanowiac najnowszy nabytek w kolekcji. Utrzymywala sie w pozycji wyprostowanej, gdyz byla przymocowana do stalowego preta wpuszczonego w otwor, ktory wywiercil w betonie. Naga, odwrocona plecami do gigantycznego diabla z wesolego miasteczka. Byla, jak wiadomo, baptystka, lecz w martwych dloniach sciskala krucyfiks, gdyz Vassago uznal krucyfiks za bardziej efektowny niz zwykly krzyz; trzymala go tak, ze glowa Chrystusa w koronie cierniowej zwrocona byla w kierunku podlogi. Glowa Margaret zostala zas odcieta i przyszyta z powrotem do szyi z obsesyjna starannoscia w taki sposob, aby cialo bylo odwrocone od Szatana, a oczy patrzyly na niego. Wypierala sie trzymanego w dloniach krucyfiksu. Jej postawa byla symbolem hipokryzji, wysmiewala wiare, milosc i pragnienie zycia wiekuistego.Chociaz Vassago nawet w przyblizeniu nie doznal tyle przyjemnosci z zabicia Margaret, ile odczul podczas tego, co z nia zrobil, gdy juz byla martwa, wciaz jednak cieszyl sie, ze ja poznal. Upor i glupota dziewczyny spowodowaly, iz jej smierc byla dla niego mniej satysfakcjonujaca, niz powinna byc. Przynajmniej jednak ta emanacja, ktora widzial wokol niej w barze, zostala stlumiona. Jej irytujaca witalnosc wyczerpana. Jedyna energia, ktorej siedliskiem stalo sie obecnie jej cialo, bylo rojenie sie mnostwa padlinozercow, pozerajacych jej zwloki. W niedlugim czasie bedzie przypominac wysuszona lupine, tak jak kelnerka Jenny, spoczywajaca na poczatku tej ekspozycji. Gdy przygladal sie Margaret, pojawila sie w nim znajoma potrzeba. Wreszcie potrzeba stala sie przymusem. Odwrocil sie plecami do kolekcji, wracajac po wlasnych sladach przez wielkie pomieszczenie i skierowal sie ku rampie prowadzacej do tunelu wlotowego. Zazwyczaj wybranie nowego nabytku, zabicie go i ulozenie w najbardziej satysfakcjonujacej estetycznie pozie uspokoiloby go i nasycilo co najmniej na miesiac. Teraz, nim minely dwa tygodnie, musial szukac nastepnej ofiary. Wszedl po rampie z zalem, opuszczajac strefe czystego zapachu smierci i wkraczajac w powietrze skazone fetorem zycia, jak wampir, ktory jest zmuszony do polowania na zywych, choc woli towarzystwo umarlych. 13 O dziesiatej trzydziesci, prawie godzine po reanimacji, Harrison byl wciaz nieprzytomny. Temperatura jego ciala byla normalna. Oznaki zycia prawidlowe. I chociaz obraz fal mozgowych alfa i beta odpowiadal stanowi czlowieka pograzonego w glebokim snie, nie bylo to jednoznaczne z gleboka spiaczka.Gdy Jonas ostatecznie uznal, ze pacjentowi nie zagraza juz bezposrednie niebezpieczenstwo, polecil przewiezc go do izolatki na czwartym pietrze. Ken Nakamura i Kari Dovell postanowili pojsc do siebie. Zostawiajac Helge i Gine przy pacjencie, Jonas odprowadzil ich najpierw do lazienek, a potem az do drzwi wychodzacych na parking dla personelu. Rozmawiali o Harrisonie i o tym, jakie zabiegi mozna by przeprowadzic na nim rano. Jednak przez wieksza czesc czasu dzielili sie nieistotnymi uwagami o polityce szpitala i plotkami dotyczacymi wspolnych znajomych, zupelnie jakby nie brali przed chwila udzialu w cudzie, ktory tak banalna rozmowe powinien uczynic niemozliwa. Noc za szklanymi drzwiami byla zimna. Zaczal padac deszcz. Kaluze lsnily w zaglebieniach nawierzchni, odbijajac swiatlo latarni. Wygladaly jak roztrzaskane lustra, najezone ostrymi, posrebrzanymi odlamkami. Kari nachylila sie do Jonasa, pocalowala go w policzek i przytulila sie do niego na moment. Zdawalo sie, ze chce cos powiedziec, ale nie jest w stanie znalezc wlasciwych slow. Po czym odsunela sie, postawila kolnierz swego plaszcza i wyszla na wiatr i deszcz. Po wyjsciu Kari, Ken Nakamura rzekl do Jonasa: -Mam nadzieje, ze zdajesz sobie sprawe, iz ona jest dla ciebie idealna partnerka. Przez smugi deszczu widoczne za szklanymi drzwiami Jonas obserwowal ja, jak biegla do swego samochodu. Sklamalby, gdyby powiedzial, ze nigdy nie spojrzal na Kari jak na kobiete. Pomimo wysokiego wzrostu, zbyt dlugich nog i dosc poteznej postury, byla takze kobieca. Czasami podziwial delikatnosc jej nadgarstkow, pelna wdzieku labedzia szyje, ktora zdawala sie nazbyt wiotka, by dzwigac jej glowe. Intelektualnie i emocjonalnie byla silniejsza, niz na to wygladala. W przeciwnym razie nie moglaby sobie poradzic z wieloma przeszkodami i wyzwaniami, co z pewnoscia zablokowaloby jej awans w zawodzie lekarza, w dalszym ciagu zdominowanym przez mezczyzn, ktorych szowinizm - w paru przypadkach - w mniejszym stopniu byl cecha charakteru, a raczej przedmiotem wiary. Ken powiedzial: -Jedyne, co powinienes zrobic, to ja poprosic. -Nie moge - powiedzial Jonas. -Nie mozesz wciaz oplakiwac Marion. -Minely dopiero dwa lata. -Tak, ale kiedys musisz z powrotem zaczac zyc. -Jeszcze nie. -A kiedy? -Nie wiem. Widoczna przez szklane drzwi Kari Dovell wsiadla do swego samochodu. -Ona nie bedzie czekac wiecznie - powiedzial Ken. -Dobranoc, Ken. -Rozumiem aluzje. -To dobrze - powiedzial Jonas. Ken, usmiechajac sie smutno, otworzyl drzwi pociagajac je ku sobie i wpuszczajac do srodka poryw wiatru, ktory rozpylil przejrzyste krople deszczu na szarej, pokrytej kafelkami podlodze. Wybiegl w noc. Jonas odwrocil sie od drzwi i ruszyl przez ciag korytarzy ku windom. Wjechal na czwarte pietro. Nie musial wspominac Kenowi i Kari, ze spedzi noc w szpitalu. Wiedzieli, ze zawsze zostawal na noc po udanej reanimacji. Dla nich medycyna ozywiania byla nowym, fascynujacym polem badan, interesujacym dodatkowym zajeciem obok podstawowej pracy, sposobem poszerzania wiedzy zawodowej i utrzymania elastycznosci umyslow; kazdy sukces przynosil gleboka satysfakcje, przypominal o tym, co bylo glownym powodem, dla ktorego zostali lekarzami - o uzdrawianiu. Lecz dla Jonasa to bylo cos wiecej. Kazda reanimacja byla wygrana bitwa w nie konczacej sie wojnie ze smiercia, nie tylko aktem ozywiania, lecz takze przejawem buntu, piescia gniewnie wymierzona prosto w twarz losu. Medycyna ozywiania byla jego miloscia, jego pasja, jego samookresleniem, jedynym powodem, dla jakiego wstawal rano i zyl dalej w swiecie, ktory inaczej stalby sie zbyt bezbarwny i bezcelowy, by mogl go znosic. Zlozyl podania i propozycje do wielu uniwersytetow, chcac nauczac na ich wydzialach w zamian za utworzenie pod jego nadzorem osrodka badan nad technikami reanimacyjnymi, ktorego znaczna czesc kosztow utrzymania byl w stanie pokryc. Byl znany i powazany zarowno jako kardiochirurg, jak i specjalista od reanimacji, a takze przekonany, ze wkrotce otrzyma posade, jakiej pragnal. Lecz czesto ogarnialo go uczucie niecierpliwosci. Nadzorowanie reanimacji nie dawalo mu juz satysfakcji. Chcial studiowac wplyw krotkoterminowej smierci na ludzkie komorki, badac mechanizmy swobodnych rodnikow i srodkow usuwajacych je, sprawdzac wlasne teorie i szukac nowych sposobow usuwania smierci z tych, w ktorych juz zamieszkala. Na czwartym pietrze dowiedzial sie od pielegniarek, ze Harrisona zabrano do pokoju 518. Byl to pokoj dwuosobowy, lecz znaczna ilosc wolnych lozek w szpitalu gwarantowala, ze w rzeczywistosci bedzie traktowany jako izolatka tak dlugo, jak dlugo Harrison bedzie tego potrzebowal. Gdy Jonas wszedl do sali 518, Helga i Gina wlasnie konczyly zajmowac sie pacjentem, ktory lezal na lozku oddalonym od drzwi, blizej skraplanego deszczem okna. Ubraly go w szpitalna odziez i podlaczyly do elektrokardiografu wyposazonego w funkcje zdalnego pomiaru, dzieki czemu rytm jego serca bedzie odtwarzany na monitorze w pokoju pielegniarek. Butla przezroczystej cieczy zwieszala sie ze stojaka przy lozku, doprowadzajac plyn przez dozylna rurke do lewego ramienia pacjenta. Na jego skorze juz wystapily sine plamy od zastrzykow zaaplikowanych przez sanitariuszy wczesniej tego wieczoru; za pomoca kroplowki podawano glukoze wzbogacona antybiotykiem. Ten srodek mial zapobiec odwodnieniu i chronic przed jedna z wielu infekcji, jakie moglyby zaprzepascic wszystko, co zostalo osiagniete przez zespol reanimacyjny. Helga przygladzila wlosy Harrisona grzebieniem, ktory wlasnie chowala do szuflady nocnej szafki. Gina nakladala delikatnie na jego powieki krem nawilzajacy, by sie nie skleily - niebezpieczenstwo takie grozilo pacjentom, ktorzy spedzili dlugi czas w spiaczce nie otwierajac oczu, i ktorzy cierpieli na niewydolnosc gruczolow lzowych. -Serce w dalszym ciagu pracuje miarowo jak metronom - powiedziala Gina zobaczywszy Jonasa. - Odnosze wrazenie, ze jeszcze przed koncem tygodnia zostanie wypisany i bedzie gral w golfa, tanczyl i robil to, na co bedzie - mial ochote. - Przeciagnela szczotka po zbyt dlugiej, opadajacej na oczy grzywce. - Ma szczescie. -Jak na razie przez godzine - ostrzegl Jonas, ktory dobrze wiedzial, ze smierc lubi draznic sie z nimi udajac, ze sie wycofuje, by potem wracajac w pospiechu wyrwac z rak zwyciestwo. Gdy Gina i Helga poszly do domu, Jonas wylaczyl wszystkie swiatla. Oswietlony jedynie blada poswiata przenikajaca z korytarza i zielonkawym blaskiem monitora elektrokardiografu, pokoj 518 byl pelen cieni. Wokol panowala cisza. Sygnaly dzwiekowe EKG zostaly wylaczone, widac bylo jedynie rytmicznie skaczace swiatlo, przebiegajace bez konca przez ekran. Tylko wiatr jeczal cicho za oknem i deszcz niesmialo stukal o szybe. Jonas stal w nogach lozka, patrzac przez chwile na Harrisona. Chociaz uratowal temu czlowiekowi zycie, niewiele o nim wiedzial. Trzydziesci osiem lat. Wzrost sto siedemdziesiat osiem centymetrow, waga siedemdziesiat dwa i pol kilograma. Brunet, piwne oczy. Doskonala kondycja fizyczna. Ale co z jego wnetrzem? Czy Hatchford Benjamin Harrison byl dobrym czlowiekiem? Porzadnym? Godnym zaufania? Wiernym swej zonie? Czy byl umiarkowanie wolny od zawisci i chciwosci, zdolny do okazania milosierdzia, czy zdawal sobie sprawe z roznicy miedzy dobrem a zlem? Czy mial dobre serce? Czy kochal? W goraczce akcji reanimacyjnej, gdy liczyly sie sekundy, i tak wiele trzeba bylo zrobic w tak krotkim czasie, Jonas nigdy nie myslal o glownym dylemacie etycznym stojacym przed kazdym lekarzem, ktory bral na siebie role wskrzesiciela. To mogloby mu przeszkadzac w pracy, ze szkoda dla pacjenta. Pozniej przychodzil czas na watpliwosci, na zastanawianie sie... Choc lekarz byl moralnie zaangazowany i zawodowo zobowiazany do ratowania zycia, gdzie tylko mogl, to czy wszyscy byli tego warci? Gdy smierc zabierala zlego czlowieka, czyz nie byloby madrzej - i sluszniej z etycznego punktu widzenia - nie przeciwstawiac sie? Jesli Harrison byl zlym czlowiekiem, to za zlo, ktore popelni wracajac do normalnego zycia po wyjsciu ze szpitala, po czesci odpowiedzialny bedzie Jonas Nyebern. Bol, ktory Harrison zada innym, w pewnym stopniu splami takze dusze Jonasa. Na szczescie tym razem dylemat wydawal sie pozorny. Okazalo sie, ze Harrison byl uczciwym obywatelem - szanowanym handlarzem antykami - zonatym z artystka posiadajaca juz pewna renome, ktorej nazwisko Jonas rozpoznal. Dobry artysta musi byc wrazliwy, spostrzegawczy, zdolny do odbierania swiata bardziej subtelnie niz wiekszosc ludzi. Czyz ona nie byla taka? Jezeli wyszlaby za maz za zlego czlowieka, zrozumialaby to i nie pozostalaby jego zona. Tym razem istnialy wszelkie powody, by wierzyc, ze uratowane zostalo zycie, ktore na to zasluzylo. Jonas zyczylby sobie, aby jego dzialania byly zawsze tak sluszne. Odwrocil sie od Harrisona i zrobil dwa kroki w strone okna. Cztery pietra nizej, w swietle latarni widac bylo prawie calkiem opustoszaly parking. Padajacy deszcz burzyl wode w kaluzach, zdawaly sie kipiec, zupelnie jakby podziemny ogien podgrzewal od spodu asfaltowa nawierzchnie. Odnalazl miejsce, w ktorym zaparkowany byl wczesniej samochod Kari Dovell, i gapil sie na nie przez dluzny czas. Podziwial Kari. Podobala mu sie. Czasem snilo mu sie, ze jest z nia, i byl to sen bardzo podnoszacy na duchu. Musial przyznac, ze czasami jej pragnal, i sprawiala mu przyjemnosc mysl, ze ona takze moglaby go pragnac. Ale jej nie potrzebowal. Nie potrzebowal niczego oprocz swej pracy, satysfakcji z pokonywania od czasu do czasu smierci oraz... -Tam... na zewnatrz... cos jest... Te slowa przerwaly mysli Jonasa, lecz byly powiedziane glosem tak slabym, ze nie od razu uprzytomnil sobie, jakie jest jego zrodlo. Obrocil sie, spogladajac w kierunku otwartych drzwi, przypuszczajac, ze dochodzi z korytarza, i dopiero po chwili zdal sobie sprawe, ze to Harrison. Pacjent zwrocil glowe ku Jonasowi, ale jego oczy patrzyly w okno. Podchodzac szybko do lozka Jonas rzucil spojrzenie na elektrokardiograf i zobaczyl, ze serce Harrisona bilo szybko, ale, dzieki Bogu, rytmicznie. -Tam na zewnatrz... cos jest - powtorzyl Harrison. Jego wzrok nie byl skupiony na samym oknie, lecz na jakims odleglym punkcie znajdujacym sie gdzies posrod burzliwej nocy. -To tylko deszcz - zapewnil go Jonas. -Nie. -Tylko lekki zimowy deszcz. -Cos zlego - wyszeptal Harrison. Pospieszne kroki odbily sie echem w korytarzu i przez otwarte drzwi do prawie ciemnego pokoju wpadla mloda pielegniarka. Nazywala sie Ramona Perez, Jonas wiedzial, ze byla kompetentna i zaangazowana. -O, doktorze Nyebern, jak to dobrze, ze pan tu jest. Zestaw do zdalnego odczytu, bicie jego serca... -Stalo sie szybsze, tak, wiem. Wlasnie sie obudzil. Ramona podeszla do lozka i zapalila stojaca lampe, oswietlajac pacjenta. Harrison wciaz patrzyl w dal, poza pokryte kroplami deszczu okno, tak jakby nie zauwazyl obecnosci Jonasa i pielegniarki. Jeszcze ciszej niz poprzednio, znuzonym glosem, powtorzyl: -Tam na zewnatrz cos jest. Potem jego powieki zamrugaly sennie i zamknely sie. -Panie Harrison, czy pan mnie slyszy? - zapytal Jonas. Pacjent nie odpowiedzial. EKG pokazywal szybko spadajaca akcje serca: od stu czterdziestu do stu dwudziestu i do stu uderzen na minute. -Panie Harrison? Dziewiecdziesiat na minute. Osiemdziesiat. -Znowu zapadl w sen - powiedziala Ramona. -Na to wyglada. -Badz co badz tylko spi - powiedziala. - Nie moze juz byc mowy o spiaczce. -To nie spiaczka - zgodzil sie Jonas. -I mowil. Czy to mialo jakis sens? -Tak jakby. Ale to trudno powiedziec - stwierdzil Jonas, nachylajac sie nad porecza lozka, by zbadac powieki mezczyzny, ktore poruszaly sie z powodu gwaltownych ruchow galek ocznych. Faza snu REM. Harrison snil. Na zewnatrz zaczal nagle padac gestszy deszcz. Wiatr przybral na sile i uderzal w okno. -Slowa, ktore slyszalam, byly wyrazne, to nie byl belkot. - powiedziala Ramona. -Nie. To nie byl belkot. Wypowiadal cale zdania. -Wiec nie ma afazji - powiedziala. - To wspaniale. Afazja, zupelny brak zdolnosci mowienia lub rozumienia mowionego czy pisanego jezyka, byla jedna z najbardziej niszczycielskich form uszkodzenia mozgu spowodowanych choroba lub obrazeniami. Dotkniety nia pacjent mogl sie porozumiewac tylko za pomoca gestykulacji, i niedostatki pantomimy wpedzaly go wkrotce w gleboka depresje, z ktorej najczesciej nie bylo powrotu. Harrison najwyrazniej byl wolny od tego przeklenstwa. Jesli takze nie byl sparalizowany, i jesli w jego pamieci nie bylo zbyt wielu dziur, mial wszelkie szanse po temu, by w koncu wstac z lozka i prowadzic normalne zycie. -Nie wyciagajmy pochopnych wnioskow - powiedzial Jonas. - Nie budujmy zadnych falszywych nadziei. On jeszcze musi przejsc dluga droge. Lecz mozesz wpisac do jego akt, ze po raz pierwszy odzyskal przytomnosc o jedenastej trzydziesci, dwie godziny po reanimacji. Harrison mruczal przez sen. Jonas pochylil sie nad lozkiem i przysunal ucho do warg pacjenta. Slowa byly niewyrazne, wydobywaly sie wraz z jego plytkim oddechem. Dzwiek ten przypominal widmowy glos slyszany w kanale radiowym, nadawany ze stacji po drugiej stronie globu, odbity od kaprysnej warstwy inwersyjnej wysoko w atmosferze i przefiltrowany przez przestrzen i zle warunki atmosferyczne. Brzmial tajemniczo i proroczo, choc przede wszystkim nawet w polowie nie byl zrozumialy. -Co on mowi? - zapytala Raniona. W wyciu przybierajacej na sile, szalejacej na zewnatrz burzy Jonas nie byl w stanie wychwycic dostatecznej ilosci slow Harrisona, by miec pewnosc, ale domyslal sie, ze mezczyzna powtarza to samo, co wczesniej: -Tam na zewnatrz... cos jest... Nagle wiatr zagwizdal przerazliwie, a deszcz zabebnil w okno tak mocno, iz wydawalo sie, ze lada chwila roztrzaska szklo. 14 Vassago lubil deszcz. Burzowe chmury pokryly niebo nie zostawiajac zadnych dziur, przez ktore moglby wyjrzec jasno swiecacy ksiezyc. Ulewa przycmila blask lamp ulicznych i nadjezdzajacych z przeciwka samochodow, uspokoila oslepiajace neony i ogolnie stonowala noc w okregu Orange, umozliwiajac mu jazde w lepszych warunkach, niz moglyby mu to zapewnic okulary przeciwsloneczne.Jechal na zachod od swej kryjowki, potem na polnoc wzdluz wybrzeza, poszukujac baru, w ktorym bylyby przycmione swiatla i jedna lub dwie kobiety. W poniedzialki mnostwo lokali bylo zamknietych, a inne o tej porze, pol godziny przed polnoca, nie wygladaly na zatloczone. W koncu znalazl knajpke w Newport Beach, przy Pacific Coast Highway. Byla to wytworna spelunka z baldachimem dochodzacym do ulicy, z rzedem miniaturowych bialych lampek wyznaczajacych linie dachu i neonem reklamujacym TANCE OD SRODY DO SOBOTY - BIG BAND JOHNNY'EGO WILTONA. Newport bylo najzamozniejszym miastem okregu, z najwieksza na swiecie przystania prywatnych jachtow, tak wiec prawie kazda z firm majacych aspiracje do obslugiwania nadzianej klienteli najpewniej miala rowniez przystan. Od srodka tygodnia najprawdopodobniej zapewniony byl parking z chlopakiem do odwozenia samochodow, co nie odpowiadaloby jego celom, gdyz bylby to potencjalny swiadek. Jednakze w deszczowy poniedzialek nie bylo widac zadnej sluzby. Zaparkowal na placu obok klubu i gdy zgasil silnik, zlapal go atak. Poczul sie tak, jakby otrzymal lekki, ale dotkliwy wstrzas elektryczny. Oczy wywrocily mu sie w glowie i przez moment myslal, ze ma konwulsje, gdyz nie byl w stanie oddychac ani przelykac. Wydal bezwiedny jek. Atak trwal zaledwie dziesiec lub pietnascie sekund i zakonczyl sie trzema slowami wypowiedzianymi, jak mu sie zdawalo, wewnatrz jego glowy: -Tam... na zewnatrz... cos jest... To nie byla przypadkowa mysl wywolana krotkim spieciem w jednej z synaps w jego mozgu, gdyz dotarla do niego jako wyrazny glos, o odmiennej barwie i modulacji. Nie byl to rowniez jego wlasny glos, lecz zupelnie obcy. Vassago mial wrazenie czyjejs obecnosci w samochodzie, tak jakby przez jakas kurtyne miedzy swiatami przeszedl duch, aby z nim pogawedzic, obca obecnosc, ktora mimo tego ze niewidzialna, byla prawdziwa. Po czym wszystko skonczylo sie rownie nagle, jak sie zaczelo. Siedzial jeszcze przez chwile, czekajac na nawrot zjawiska. Deszcz walil w dach. Samochod tykal i swistal w trakcie stygniecia silnika. Cokolwiek to bylo, skonczylo sie. Probowal zrozumiec to doswiadczenie. Czy slowa: "Tam na zewnatrz cos jest" - byly ostrzezeniem, metapsychicznym przeczuciem? Grozba? Do czego sie odnosily? Noc na zewnatrz nie wyrozniala sie niczym szczegolnym. Tylko deszcz. Blogoslawiona ciemnosc. Znieksztalcone odbicia lamp elektrycznych i neonow lsnily na mokrej nawierzchni, w kaluzach i w potokach plynacych przepelnionymi rynsztokami. Co jakis czas samochod przejezdzal po Pacific Coast Highway, lecz tak daleko, jak Vassago siegal wzrokiem, nie bylo zadnych pieszych - a widzial w ciemnosciach rownie dobrze jak kot. Po chwili stwierdzil, ze zrozumialby to zdarzenie, gdyby mial je zrozumiec. Rozmyslajac do niczego nie dojdzie. Jesli to byla grozba, z jakiegokolwiek zrodla by nie pochodzila, nie zmartwila go. Nie odczuwal strachu. I to bylo najlepsze. Porzucil swiat zywych, i nawet jezeli ugrzazl na jakis czas na pograniczu po tej stronie smierci, to nic istniejacego na swiecie nie wywolaloby w nim przerazenia. Niemniej jednak ten glos, ktory uslyszal w swoim wnetrzu, byl jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek doswiadczyl. A nie mozna by bylo powiedziec, ze nie doznal wielu dziwnych zdarzen, z ktorymi mogl to porownac. Wysiadl ze swego srebrnego camaro, zatrzasnal drzwi i ruszyl w strone wejscia do klubu. Deszcz byl zimny. W szalejacym wietrze liscie palm grzechotaly jak stare kosci. 15 Lindsey Harrison lezala rowniez na czwartym pietrze, na samym koncu glownego korytarza wiodacego do pokoju, w ktorym znajdowal sie jej maz. Gdy Jonas wszedl i zblizyl sie do lozka, niewiele mogl dostrzec, gdyz w pokoju nie bylo nawet zielonego swiatla z monitora elektrokardiografu. Postac kobiety ledwo majaczyla w mroku.Zastanawial sie, czy powinien probowac ja obudzic. Zaskoczyl go glos: -Kim pan jest? -Myslalem, ze pani spi - powiedzial. -Nie moge spac. -Czy nic pani nie dali? -To nie pomoglo. Tak jak i w pokoju jej meza, deszcz siekl w okno z ponura furia. Jonas slyszal potoki spadajace kaskadami w aluminiowa rynne. -Jak sie pani czuje? - zapytal. -A jak pan sadzi, do diabla?! Jak ja sie czuje? - Miala zamiar wybuchnac gniewem, lecz byla zbyt wyczerpana i zalamana, by to zrobic. Opuscil porecz lozka, usiadl na brzegu materaca i wyciagnal dlon zakladajac, ze jej oczy byly lepiej przystosowane do mroku niz jego. -Prosze mi podac reke. -Dlaczego? -Nazywam sie Jonas Nyebern. Jestem lekarzem. Chce opowiedziec pani o mezu i wydaje mi sie, ze bedzie lepiej, jesli po prostu da mi pani potrzymac swoja reke. Zamilkla. -Dobrze, niech mnie pan zacznie bawic rozmowa - powiedziala. Kobieta byla pewna, ze jej maz nie zyje. Jonas jednak nie mial zamiaru jej dreczyc, zachowujac w tajemnicy wynik akcji reanimacyjnej. Z doswiadczenia wiedzial, ze dobre wiesci mogly byc tak samo wstrzasajace dla odbiorcy, jak zle; nalezalo ja poinformowac o wszystkim bardzo ostroznie i taktownie. Gdy przywieziono ja do szpitala troche bredzila, glownie w wyniku przemarzniecia i szoku, lecz ten stan zostal szybko usuniety po zaaplikowaniu odpowiednich lekow. Juz od kilku godzin dysponowala pelnia wladz umyslowych, dostatecznie dlugo, by przyjac do wiadomosci fakt smierci meza i zaczac poszukiwania sposobu na pogodzenie sie ze strata. Choc byla pograzona w glebokim smutku i daleka jeszcze od przystosowania sie do wdowienstwa, odnalazla juz stopien na emocjonalnym zboczu, w dol ktorego sie osuwala, waska polke, watpliwa rownowage - z ktorej wlasnie mial ja stracic. Niemniej jednak, moze moglby byc z nia bardziej otwarty, gdyby przynosil same dobre wiesci. Niestety, nie mogl obiecac, ze jej maz bedzie zupelnie taki sam jak przedtem, nie naznaczony obecnymi przejsciami, zdolny do podjecia dotychczasowej aktywnosci bez zadnych przeszkod. Potrzebowac beda godzin, a moze calych dni, podczas ktorych beda badac i oceniac Harrisona, zanim podejma ryzyko orzeczenia calkowitego wyzdrowienia. A pozniej moga nastapic tygodnie lub miesiace terapii, bez zadnych gwarancji skutecznosci. Jonas wciaz czekal na jej reke. W koncu podala mu ja bez przekonania. Wedle swojej najlepszej wiedzy szybko nakreslil w ogolnych zarysach podstawy reanimacji. Gdy zaczela pojmowac, dlaczego ja zapoznaje z tym wrecz ezoterycznym tematem, uscisk jej palcow stal sie nagle mocniejszy. 16 W pokoju 518 Hatch tonal w morzu koszmarow, w powodzi zachodzacych na siebie oddzielnych obrazow, pozbawionych owego alogicznego strumienia narracji, ktory zwykle nadaje ksztalt majakom. Gnany wiatrem snieg. Wielkie diabelskie kolo, czasami pokryte swiatecznymi swiatlami, a raz ciemne, polamane, zlowieszczo sterczace wsrod nocy kipiacej deszczem. Aleje drzew przypominajacych strachy na wroble, sekatych i czarnych jak wegiel, obdartych przez zime z lisci. Ciezarowka z piwem stojaca w poprzek pokrytej sniegiem szosy. Tunel z betonowa podloga, prowadzacy stromo w dol, w idealna czern, w cos nieznanego, co napelnilo jego serce paralizujacym przerazeniem. Jego utracony syn, Jimmy, lezacy na szpitalnym przescieradle z ziemista skora, umierajacy na raka. Woda, zimna i gleboka, ciemna i nieprzezroczysta jak atrament, otaczajaca go ze wszystkich stron, siegajaca az po horyzont. Bez mozliwosci ucieczki. Naga kobieta, z glowa odwrocona do tylu, trzymajaca w dloniach krucyfiks...Czesto byl swiadom obecnosci tajemniczej, pozbawionej twarzy postaci ubranej na czarno jak ponury zniwiarz, poruszajacej sie tak plynnie wraz z cieniami, ze sama mogla byc cieniem, pojawiajacej sie na skraju sennych obrazow. Innym razem ow zniwiarz nie byl czescia obrazu, lecz zdawalo sie, ze to Hatch spoglada na swiat oczami kogos innego - oczami, ktore widzialy swiat z cala bezlitosna, skalkulowana praktycznoscia wyglodzonej cmentarnej hieny. W pewnym momencie sen przybral charakter teatralnej scenki, w ktorej Hatch zobaczyl siebie biegnacego po peronie kolejowym, probujacego dogonic wagon pasazerski, oddalajacy sie powoli po torze. Przez jedno z okien pociagu zauwazyl Jimmy'ego, wymizerowanego i z zapadnietymi oczami, chorego, ubranego jedynie w szpitalne ubranie i spogladajacego ze smutkiem na ojca, z jedna reka wzniesiona w gore, tak jakby machal mu na pozegnanie, do widzenia, do widzenia. Hatch rzucil sie rozpaczliwie na pionowa porecz przy schodkach do wagonu Jimmy'ego, lecz pociag przyspieszyl; Hatch stracil rownowage; schody umknely. Drobna, blada twarzyczka Jimmy'ego tracila ostrosc, az wreszcie zniknela, i wraz z przyspieszajacym wagonem pograzyl sie w okropnej nicosci rozciagajacej sie za peronem stacyjnym, w pozbawionej swiatla pustce, z ktorej istnienia Hatch dopiero teraz zdal sobie sprawe. Potem zaczal sie przesuwac obok niego nastepny wagon pasazerski (stuk-puk, stuk-puk), i przezyl wstrzas widzac Lindsey siedzaca przy jednym z okien, wygladajaca na peron z wyrazem zagubienia na twarzy. Zawolal: "Lindsey!" - lecz ona go nie uslyszala lub nie zauwazyla, wygladala tak, jakby byla pograzona w transie, wiec znow zaczal biec, probujac wskoczyc do wagonu (stuk-puk, stuk-puk), ktory odjechal od niego tak samo, jak wagon Jimmy'ego. "Lindsey!" Jego dlon byla oddalona tylko o centymetry od barierki przy schodkach... Nagle barierka i schodki zniknely, i pociag nie byl juz wcale pociagiem. Z nieprawdopodobna plynnoscia charakteryzujaca senne zmiany stal sie gorska kolejka z wesolego miasteczka, startujaca na trase i wywolujaca dreszcze zgrozy. Stuk-puk. Hatch dobiegl do konca peronu, bez powodzenia probujac wskoczyc do srodka, ale uciekla wspinajac sie na pierwsze strome wzniesienie dlugiego, falistego toru. Wtedy minal go ostatni wagon skladu, przyczepiony tuz za wagonem Lindsey. Byl w nim tylko jeden pasazer. Postac w czerni - wokol ktorej gromadzily sie cienie jak kruki na cmentarnym plocie - siedziala w przodzie wagonu z pochylona glowa i twarza skryta za gestymi wlosami, ktore zsunely sie w dol na podobienstwo mnisiego kaptura. Stuk-puk! Hatch krzyknal do Lindsey ostrzegajac ja, by spojrzala do tylu i zobaczyla, kto jedzie w nastepnym wagonie, i blagajac, by byla ostrozna i mocno sie trzymala, na milosc boska, by mocno sie trzymala! Gasienica wagonow dotarla do szczytu, zawisla tam przez moment tak, jakby zatrzymal sie czas, po czym zniknela przy akompaniamencie krzykow po drugiej stronie wzniesienia. Ramona_Perez, ktorej przypadalo podczas nocnej zmiany skrzydlo czwartego pietra, w ktorym byl pokoj 518, stala przy lozku obserwujac pacjenta. Niepokoil ja jego stan, ale nie byla pewna, czy juz teraz powinna pojsc i poszukac doktora Nyeberna. Monitor elektrokardiografu wskazywal, ze jego serce bije raz wolniej, raz szybciej. Raz uderzenia oscylowaly miedzy siedemdziesiecioma do osiemdziesieciu na minute. Jednakze wystepowaly okresowe przyspieszenia, az do stu czterdziestu. Co bylo jednak pozytywne, nie zaobserwowala zadnych oznak arytmii. Przyspieszone bicie serca wplywalo na cisnienie krwi, lecz nie istnialo wyrazne niebezpieczenstwo ataku serca czy wylewu krwi do mozgu zwiazanego ze wzrastajacym gwaltownie nadcisnieniem, poniewaz jego odczyt skurczowy nigdy nie byl niebezpiecznie wysoki. Harrison obficie sie pocil, a wokol jego oczu widnialy ciemne obwodki, jakby nalozone teatralna szminka. Byl przykryty grubymi kocami, a mimo to wstrzasaly nim dreszcze. Palce lewej reki - odkrytej ze wzgledu na kroplowke - kurczyly sie od czasu do czasu, jednak nie na tyle mocno, by naruszyc igle wkluta tuz ponizej zgiecia lokcia. Szeptem powtarzal imie swojej zony, czasem dosc naglaco: -Lindsey... Lindsey... Lindsey... Nie! Harrison najwyrazniej snil, a zdarzenia we snie potrafily w rownym stopniu wywolac reakcje fizjologiczne, co przezycia na jawie. W koncu Ramona zadecydowala, ze przyspieszone bicie serca jest spowodowane wylacznie koszmarami dreczacymi biedaka, i nie jest to symptom prawdziwego rozstroju sercowo-naczyniowego, w zwiazku z czym pacjentowi nie grozi zadne niebezpieczenstwo. Mimo to pozostala przy jego lozku, obserwujac uwaznie Harrisona. 17 Vassago wybral stolik przy oknie, z ktorego mogl obserwowac przystan. Byl w barze dopiero od pieciu minut, a juz zaczal podejrzewac, ze nie jest to dobry teren lowiecki. Atmosfera byla calkiem nieodpowiednia. Zalowal, ze zamowil drinka.W poniedzialkowe wieczory nie bylo muzyki tanecznej, ale w kacie siedzial pianista. Nie gral ani sentymentalnych piosenek z lat trzydziestych i czterdziestych, ani wyszukanie lagodnych aranzacji milego dla ucha rock and rolla, ktore obezwladnialy stalych klientow baru. Napelnial pomieszczenie rownie niezdrowymi podrobkami utworow w stylu New Age, skomponowanymi dla tych, dla ktorych muzyka podworkowa byla zbyt skomplikowana i obciazajaca intelektualnie. Vassago preferowal muzyke mocnego uderzenia, szybka i z zacieciem, od ktorej po plecach przebiegaly ciarki. Od kiedy zostal obywatelem pogranicza, nie znajdowal przyjemnosci w sluchaniu wiekszosci melodii, gdyz irytowaly go wszelkie uporzadkowane struktury. Tolerowal jedynie muzyke atonalna, zgrzytliwa, niemelodyjna. Reagowal na drazniace przejscia, ostro uderzane akordy i piskliwe gitarowe riffy, ktore wstrzasaly nerwami. Podobaly mu sie dysonanse i przerywane wzory rytmiczne. Pobudzala go muzyka, ktora harmonizowala z obrazami krwawej przemocy. Piekny widok za oknem byl dla Vassago rownie irytujacy jak muzyka w barze. Zaglowki i jachty motorowe staly stloczone jedne przy drugich w prywatnych basenach portowych, przycumowane, ze zwinietymi zaglami i zgaslymi silnikami, lekko zanurzone, gdyz przystan byla dobrze zabezpieczona, a burza niezbyt gwaltowna. Niezaleznie od wielkosci statku i wyposazenia niewielu sposrod bogatych wlascicieli mieszkalo w chwili obecnej na lodziach, swiatla jarzyly sie wiec tylko w kilku iluminatorach. Deszcz, tu i tam zamieniany przez latarnie portowe w zywe srebro, uderzal w deski pokladow, perlil sie na lakierze, splywal jak roztopiony metal po masztach. Vassago nie tolerowal piekna ani pocztowkowych obrazkow o harmonijnym ukladzie, gdyz wygladaly falszywie, klamliwie ukazujac swiat. Natomiast pociagaly go wizualne dysonanse, poszarpane ksztalty, sarkazm i rozkladajace sie formy. Pokryte pluszem krzesla i przycmione, bursztynowe oswietlenie baru tworzylo atmosfere zbyt subtelna dla takiego mysliwego jak on. Przytepiala w nim mordercze instynkty. Dokonal przegladu gosci, majac nadzieje, ze znajdzie obiekt odpowiedni do swej kolekcji. Gdyby zobaczyl cos rzeczywiscie znakomitego, co rozbudziloby jego pasje zbieracza, to nieodpowiednia atmosfera nie bylaby w stanie wplynac na jego plany. Paru mezczyzn siedzialo przy barze, lecz nie wydali mu sie szczegolnie interesujacy. Trzej mezczyzni w jego zbiorach zostali r wlaczeni do galerii dlatego, ze akurat znajdowali sie na odludziu, co umozliwilo mu pokonanie ich i zabranie ze soba bez swiadkow. Nie wzdragal sie przed zabijaniem mezczyzn, ale wolal kobiety. Mlode kobiety. Lubil dopadac je, zanim udalo im sie wydac na swiat nowe zycie. Wsrod klientow baru najmlodsze byly cztery dwudziestoparoletnie kobiety siedzace przy oknie, o trzy stoliki od niego. Byly pod dobra data i lekko roztrzepane, pochylaly sie nad stolem tak jakby opowiadaly sobie plotki, rozmawialy z przejeciem, od czasu do czasu wybuchajac salwami smiechu. Jedna z nich byla dostatecznie ladna, by pobudzic niechec Vassago do piekna. Miala ogromne piwne oczy i pewien wdziek, ktory kojarzyl mu sie z lania. Nazwal ja w mysli Bambi. Jej kruczoczarne wlosy byly krotko przyciete, odslanialy polowki uszu. Miala wyjatkowe uszy, duze, ale zgrabnie uksztaltowane. Pomyslal, ze moze bedzie mogl zrobic z nimi cos interesujacego, i obserwowal ja dalej probujac zdecydowac, czy siegala jego standardow. Bambi mowila wiecej niz jej przyjaciolki, byla najglosniejsza z calej grupki. Takze jej smiech byl najbardziej zywiolowy, jak ryk osla. Byla wyjatkowo atrakcyjna, ale nieustanna paplanina i ow irytujacy smiech psuly wrazenie, ktore robil wyglad zewnetrzny. Bylo jasne, ze zachwycal ja dzwiek wlasnego glosu. Przedstawialaby sie znacznie lepiej, gdyby byla glucha i niema. Poczul przyplyw natchnienia i wyprostowal sie w krzesle. Uciecie uszu, wetkniecie ich w martwe usta i zaszycie jej warg doskonale symbolizowaloby zgubna skaze na jej urodzie. Byla to wizja tak prosta, a jednoczesnie tak przekonujaca, ze... -Rum i cola - powiedziala kelnerka, stawiajac szklanke i kladac papierowa serwetke na stole przed Vassago. - Chce pan rachunek? Podniosl glowe i spojrzal na nia, mrugajac oczami. Byla tega kobieta w srednim wieku o kasztanowatych wlosach. Widzial ja calkiem wyraznie przez swoje okulary przeciwsloneczne, ale w goraczce tworczego podniecenia mial trudnosci ze zrozumieniem, co mowi. W koncu zapytal: -Rachunek? Ach, nie. Place gotowka, dziekuje pani. Gdy wyjal portfel, czul, jakby dotykal jednego z uszu Bambi. Gdy przesuwal kciuk tam i z powrotem po gladkiej skorze wyczuwal nie to, co tam bylo, ale to, co wkrotce bedzie moze dostepne jego pieszczotom: delikatnie uksztaltowane krawedzie, tworzace malzowine i platek ucha, wdzieczne zakrzywienia kanalow, ktore skupialy fale dzwiekowe, kierujac je w strone blony bebenkowej... Kelnerka ponownie do niego przemowila podajac cene drinka, i wtedy zdal sobie sprawe z tego, ze robila to juz po raz drugi. Przejezdzal palcami po swym portfelu przez dlugie, zachwycajace sekundy, marzac na jawie o smierci i oszpeceniu. Wylowil szeleszczacy banknot i podal nie patrzac. -To setka - powiedziala. - Nie ma pan drobnych? -Nie, prosze pani, przykro mi - powiedzial z niecierpliwoscia, myslac tylko o tym, by sie jej pozbyc - tylko to. -Bede musiala wrocic do baru, by wydac panu reszte. -W porzadku, oczywiscie. Dziekuje pani. Gdy ruszyla od stolika, ponownie zwrocil uwage na cztery mlode kobiety - i ujrzal, ze wychodza. Zblizaly sie do drzwi, naciagajac po drodze plaszcze. Zaczal sie podnosic z zamiarem ruszenia za nimi, lecz zamarl, gdy uslyszal wlasny glos mowiacy: -Lindsey. Nie wymowil tego imienia zbyt glosno. Nikt w barze nie uslyszal, jak je wypowiadal. Jego reakcja bylo zupelne zaskoczenie. Przez chwile sie wahal, z jedna reka na stole, druga na oparciu krzesla, prawie wstajac na nogi. W czasie gdy trwal sparalizowany w tej niezdecydowanej pozycji, cztery mlode kobiety opuscily klub. Bambi przestala go interesowac tajemniczym imieniem. Lindsey. Ponownie usiadl. Nie znal nikogo o imieniu Lindsey. Nigdy nie znal nikogo o imieniu Lindsey. Nie bylo najmniejszego powodu, aby nagle wypowiadal na glos to imie. Wyjrzal przez okno na przystan. Jachty warte setki milionow dolarow kolysaly sie na wodzie. Zachmurzone niebo wygladalo jak bezlitosne morze. Powietrze wypelnialy geste pasma szarosrebrnych nici, strugi deszczu laczyly ocean z niebem, zapelniajac waska przestrzen, w ktorej mozliwe bylo zycie. Bedac jednym z zywych, a jednoczesnie umarlych, myslal o sobie jako o kims niezwykle madrym i tak bardzo doswiadczonym, jak tylko moglby byc czlowiek zrodzony z kobiety. Zalozyl, ze swiat dla niego nie ma w sobie zadnych niespodzianek, ze juz nie moze go niczego nauczyc. A teraz to. Najpierw atak w samochodzie: "Tam na zewnatrz cos jest!" A teraz Lindsey. Oba doswiadczenia byly rozne: za drugim razem nie slyszal zadnego obcego glosu, lecz swoj wlasny, znajomy. Lecz oba zdarzenia byly tak specyficzne, ze wiedzial, iz mialy ze soba scisly zwiazek. Gdy przygladal sie przycumowanym lodziom, przystani i ciemnosciom, wydalo mu sie to bardziej tajemnicze niz cokolwiek, z czym sie dotychczas zetknal. Uniosl w gore szklaneczke. Pociagnal dlugi lyk rumu z cola. Gdy odstawial drinka na stol, powiedzial: -Lindsey. Szklanka stuknela o blat stolu i omal jej nie przewrocil z zaskoczenia. Nie wymowil tego wcale specjalnie, by zastanowic sie nad znaczeniem. Raczej wyrwalo sie z niego tak jak przedtem, tym razem jakby troche glosniej. Oddychal szybciej. Interesujace. Klub zaczal mu sie wydawac miejscem magicznym. Zdecydowal sie zostac tu przez chwile i poczekac, co jeszcze moze sie zdarzyc. Gdy kelnerka przyszla z reszta, rzekl: -Chcialbym prosic o jeszcze jednego drinka. - Podal jej dwudziestke. - To powinno wystarczyc. I prosze zatrzymac reszte. Zadowolona z napiwku podeszla do baru. Vassago znow spojrzal w okno, lecz tym razem przygladal sie wlasnemu odbiciu w szybie, a nie przystani na zewnatrz. Przycmione swiatla klubu ukazywaly niewyrazny wizerunek. W ciemnym szkle okulary przeciwsloneczne nie byly zbyt dobrze widoczne. Twarz Vassago zdawala sie miec podwojne, rozwarte oczodoly i przypominala naga czaszke. To zludzenie spodobalo mu sie. Ochryplym szeptem, lecz nie na tyle glosno, by zwrocic czyjakolwiek uwage, za to z wiekszym naciskiem niz poprzednio, powiedzial: -Lindsey, nie! Nie spodziewal sie tego ani troche bardziej niz poprzednio, lecz teraz nie bylo to dla niego wstrzasem. Szybko dostosowal sie do faktu wystepowania tych tajemniczych zdarzen i usilowal je zrozumiec. Nic nie moglo zaskoczyc go na dluzej. Ostatecznie, przeciez byl w piekle i wrocil stamtad, nie tylko w tym w wesolym miasteczku, lecz takze w prawdziwym. Tak wiec element dziwacznosci w rzeczywistym zyciu ani go nie przestraszyl, ani nie wzbudzil zgrozy. Wypil trzeci rum z cola. Gdy godzina minela bez zadnych wydarzen i barman obwiescil ostatnia kolejke wieczoru, Vassago wyszedl z baru. Ale ta potrzeba wciaz w nim tkwila: potrzeba mordowania i tworzenia. Czul w brzuchu nieznosny ogien, ktory nie mial nic wspolnego z wypitym rumem, napiecie w piersi twarde jak stal, jakby jego serce bylo mechanizmem zegarowym ze sprezyna napieta do granic wytrzymalosci. Szkoda, ze nie poszedl za kobieta o oczach lani, za Bambi. Czy usunalby jej uszy dopiero wtedy, gdy bylaby juz martwa - czy jeszcze za zycia? Czy bylaby w stanie zrozumiec artystyczne wyznanie, ktorego by dokonywal zszywajac wargi jej pelnych ust? Najprawdopodobniej nie. Nikt w swiecie zyjacych nie mial tyle rozumu czy wnikliwosci, by docenic jego szczegolny talent. Stal przez chwile na prawie opustoszalym parkingu, pozwalajac, by deszcz przemoczyl jego ubranie i przygasil ogien jego obsesji. Byla prawie druga nad ranem. Do switu nie pozostalo wystarczajaco duzo czasu, by udac sie na polowanie. Bedzie musial wrocic do swych katakumb bez nowej zdobyczy do kolekcji. Jezeli mial w ciagu nadchodzacego dnia zazyc choc troche snu, tak by z nadejsciem zmroku byc znow gotowym do lowow, musial przytlumic plomien tworczej energii. W koncu zaczal drzec z zimna. Wewnetrzny zar ustapil przed bezlitosnym chlodem. Uniosl dlon i dotknal policzka. Twarz mial zesztywniala, ale palce jeszcze bardziej, jak u marmurowej reki posagu Dawida, ktorym zachwycal sie na cmentarzu Forest Lawn, gdy byl jeszcze jednym z zywych. Tak juz lepiej. Gdy otworzyl drzwi samochodu, rozejrzal sie jeszcze raz dookola. Podal gesty deszcz. Tym razem z wlasnej woli powiedzial: -Lindsey? Zadnej odpowiedzi. Kimkolwiek byla, jeszcze przeznaczenie nie sprawilo, by skrzyzowaly sie ich drogi. Bedzie musial okazac cierpliwosc. Zetknal sie z czyms tajemniczym i dlatego byl zafascynowany, zaciekawiony. Lecz cokolwiek mialo sie zdarzyc, przyjdzie w swoim czasie. Jedna z zalet zmarlych jest cierpliwosc, a choc wciaz byl jeszcze polzywy, wiedzial, ze znajdzie w sobie sile, by pod tym wzgledem dorownac zmarlym. 18 Lindsey obudzila sie wczesnym rankiem we wtorek, godzine po wschodzie slonca. Bolaly ja wszystkie miesnie i stawy, sen wcale nie polepszyl jej stanu. Nie chciala srodkow usmierzajacych. Niezdolna wytrzymac dluzej nalegala, by wzieto ja do pokoju Hatcha. Dyzurna pielegniarka porozumiala sie z Jonasem Nyebernem, ktory jeszcze byl w szpitalu, po czym zawiozla Lindsey korytarzem do pokoju 518.Byl tam Nyebern, rozczochrany, z zaczerwienionymi oczami. Posciel na lozku stojacym blizej drzwi nie byla zlozona, ale zmieta, tak jakby doktor sie na nim wyciagnal, by w nocy choc troche odpoczac. Lindsey slyszala juz wystarczajaco duzo o Nyebernie - troche od niego samego, troche od pielegniarek - by wiedziec, ze byl lokalna legenda. Byl wzietym kardiochirurgiem, lecz w ciagu ostatnich dwoch lat, po stracie zony i dwojki dzieci w okropnym wypadku, poswiecal mniej czasu chirurgii, a wiecej technikom reanimacji. Jego zaangazowanie sie w prace bylo zbyt silne, by nazwac je zwyklym poswieceniem. Byla to raczej obsesja. W spoleczenstwie tak biernym, tak poblazajacym sobie, zajetym wylacznie zaspokajaniem wlasnego ja, latwo bylo podziwiac czlowieka tak bezinteresownie zaangazowanego jak Nyebern, i wszyscy go podziwiali. A Lindsey podziwiala go bezgranicznie. Przeciez uratowal Hatchowi zycie. Nyebern szybko odsunal parawan oslaniajacy lozko przy oknie. Jego zmeczenie zdradzaly jedynie nabiegle krwia oczy i wymiete ubranie. Ujal za uchwyty fotel inwalidzki Lindsey i podwiozl ja do lozka meza. Burza ustapila noca. Promienie porannego slonca blyszczaly miedzy listewkami zaluzji, rzucajac na posciel ukosne pasy cienia i zlotego swiatla. Hatch byl przykryty kocem, spod ktorego widac bylo twarz i jedna reke. Choc skore mial pokryta ciemnymi plamami, uderzala nieslychana bladosc jego cery. Przypatrujac sie mezowi, Lindsey poczula mdlosci. Granatowoczarny siniak otaczal szew zszytej szramy na jego czole. Gdyby nie wykres na monitorze elektrokardiografu i ledwo zauwazalne poruszanie sie piersi Hatcha, uznalaby, ze jest martwy. Lecz byl zywy, zywy! Poczula gwaltowny skurcz w sercu i w gardle, do jej oczu naplynely lzy. Wlasna reakcja zaskoczyla ja. Zaczela szybciej oddychac. Od momentu, gdy ich samochod zsunal sie w przepasc, podczas wszystkich fizycznych i emocjonalnych doswiadczen minionej nocy, Lindsey ani razu nie zaplakala. Wcale nie szczycila sie stoicyzmem; po prostu taka wlasnie byla. Nie, to nie tak. Taka wlasnie musiala sie stac, zmagajac sie z choroba Jimmy'ego. Jej syn umieral na raka dziewiec miesiecy, od dnia diagnozy az do konca, tyle czasu, ile trwala ciaza. Kazdego dnia podczas choroby dziecka Lindsey chciala tylko skulic sie w lozku, naciagnac posciel na glowe i plakac, po prostu pozwolic lzom plynac dlugo, bez konca. Poczatkowo pozwalala sobie na to. Lecz jej lzy przerazaly chlopca i zdala sobie sprawe, ze wszelkie uzewnetrznianie wlasnych uczuc jest pozbawionym skrupulow poblazaniem samej sobie. Nawet gdy plakala w samotnosci, Jimmy to wyczuwal; byl nad wiek rozwiniety i bardzo wrazliwy, a choroba zdawala sie sprawiac, ze z wieksza przenikliwoscia obserwowal otoczenie. Nowe teorie immunologiczne nadawaly wielka wage pozytywnemu nastawieniu, radosci zycia i pewnosci siebie, uznajac je za potezna bron w walce z zagrazajaca zyciu choroba. Nauczyla sie wiec tlumic przerazenie spowodowane perspektywa utraty dziecka. Dawala mu smiech, milosc, odwage - i nigdy zadnego powodu, by watpil w jej pewnosc, ze pokona te straszliwa chorobe. Do czasu smierci Jimmy'ego Lindsey nabrala takiej wprawy w opanowywaniu lez, ze potem nie byla w stanie tak po prostu wlaczyc tego mechanizmu z powrotem. Nie doznajac ulgi, jaka moglby jej przyniesc placz, pograzala sie w rozpaczy. Tracila na wadze - cztery, siedem, dziesiec kilogramow. Zmizerniala. Nie byla w stanie pomyslec o myciu wlosow, przestala troszczyc sie o cere, przestala prasowac swa odziez. Przekonana, ze zawiodla Jimmy'ego, bo najpierw zachecila go, by zdal sie na nia, a potem nie byla dostatecznie silna, by pomoc mu w zwalczaniu choroby, uznala, ze nie zasluguje na czerpanie przyjemnosci z jedzenia, wlasnego wygladu, ksiazek, filmow, czy muzyki. Koniec koncow Hatch, okazujac wielka cierpliwosc i dobroc, pomogl jej dostrzec, ze jej upor w braniu na siebie odpowiedzialnosci za akt slepego losu byl, na swoj sposob, czyms podobnym do choroby Jimmy'ego. Mimo ze wciaz jeszcze nie byla w stanie plakac, jednak wydostala sie z psychicznego dolka, w ktorym sie znalazla. Jednakze od tego czasu zyla na krawedzi, w chwiejnej rownowadze. A teraz lzy, jakie naplynely do jej oczu, pierwsze od drugiego, dlugiego czasu; byly zaskakujace, niepokojace. Oczy zaczely ja piec. Wzrok jej sie zamglil. Z niedowierzaniem uniosla drzaca dlon, by dotknac cieplych sladow na policzkach. Nyebern wyciagnal chusteczke z pudelka stojacego na nocnej szafce i podal ja Lindsey. Ta drobna uprzejmosc podzialala na nia znacznie mocniej, niz mozna sie bylo spodziewac. Z jej gardla wyrwal sie cichy szloch. -Lindsey... Jego glos byl zachrypniety, troche tylko glosniejszy od szeptu. Lecz natychmiast wiedziala, kto do niej przemowil, i ze nie byl to Nyebern. Pospiesznie przetarla oczy i pochylila sie do przodu, dotknela czolem zimnej barierki lozka. Twarz Hatcha byla zwrocona ku niej. Oczy mial otwarte, byly czyste i czujne. -Lindsey... Znalazl w sobie tyle sily, by wydostac prawa reke spod koca i wyciagnac ja ku niej. Siegnela miedzy szczeblami barierki. Ujela jego dlon. Mial sucha skore. Obtarta reke obwiazano cienkim bandazem. Byl zbyt slaby na to, by uscisnac jej palce mocniej, lecz byl cieply! Cieply i zywy. -Placzesz - powiedzial Hatch. I tak bylo. Potok lez. Lecz usmiechala sie przez nie. Przez piec okropnych lat smutek nie byl w stanie uwolnic ani jednej lzy, lecz w koncu tame przerwala radosc. Plakala z radosci i wydawalo sie, ze tak byc powinno, ze wraca jej zdrowie. Poczula, jak znikaja dlugotrwale napiecia, tak jakby rozplatywaly sie wezly, jakby zabliznily sie stare rany. A wszystko dlatego, ze Hatch zyl. Byl martwy, ale ozyl. Gdyby cud nie mogl podniesc jej na duchu, coz innego by moglo? Hatch powiedzial: -Kocham cie. Potok lez stal sie rzeka, oceanem, i uslyszala sama siebie beczaca do niego w odpowiedzi: -Kocham cie. Potem Nyebern polozyl uspokajajaco dlon na jej ramieniu, jeszcze jedna drobna uprzejmosc, ktora wydala sie wielka i spowodowala, ze jeszcze mocniej zaczela plakac. Smiejac sie przez lzy zauwazyla, ze Hatch takze sie usmiecha. -Wszystko w porzadku - powiedzial Hatch zachrypnietym glosem. - Najgorsze... juz minelo. Najgorsze jest... juz za nami... 19 W czasie, gdy przebywal poza zasiegiem promieni slonecznych, Vassago parkowal camaro w podziemnym garazu, w ktorym kiedys stalo mnostwo elektrycznych tramwajow, wozkow i ciezarowek uzywanych przez obsluge wesolego miasteczka. Wszystkich tych pojazdow od dawna juz nie bylo, przeszly na wlasnosc kredytodawcow. Camaro stalo samotnie posrodku ociekajacego wilgocia, pozbawionego okien pomieszczenia.Z garazu Vassago zszedl szerokimi schodami - windy nie dzialaly juz od lat - na jeszcze glebszy poziom. Cale miasteczko wybudowane zostalo nad podziemiami, w ktorych kiedys miescila sie siedziba sluzb ochrony z rzedami monitorow wideo zdolnych ujawnic kazdy szczegol terenu; centrum kontroli ruchu, ktore bylo jeszcze bardziej skomplikowanym gniazdem wysokiej klasy komputerow i monitorow; stolarnia i warsztaty elektryczne, stolowka dla zalogi, szafki i przebieralnie dla setek pracownikow poprzebieranych w kostiumy, pracujacych na kazdej zmianie, izba chorych dla naglych przypadkow i biura. Vassago przeszedl bez wahania przez drzwi prowadzace na ten poziom i poszedl dalej w dol, ku jeszcze nizej polozonym pomieszczeniom na samym dnie kompleksu. Nawet w suchych piaskach poludniowej Kalifornii betonowe sciany na takiej glebokosci wydzielaly wilgotny, wapienny zapach. Nie uciekaly przed nim szczury, tak jak tego sie spodziewal wiele miesiecy temu schodzac po raz pierwszy do podziemnego krolestwa. W ogole nigdzie, przez wszystkie tygodnie, gdy wloczyl sie po mrocznych korytarzach i cichych pomieszczeniach ogromnej budowli, nie widzial tu zadnych szczurow. Choc nie odczuwalby wstretu, gdyby musial dzielic te przestrzen z nimi. Lubil szczury. Byly padlinozercami ucztujacymi na zgniliznie, dozorcami, ktorzy robili blyskawicznie porzadki po przebudzeniu sie smierci. Byc moze nigdy nie najechaly piwnic tego miasteczka, poniewaz po jego zamknieciu miejsce zostalo zupelnie ogolocone. Pozostal tylko beton, plastyk i metal, nie znajdowalo sie tu nic ulegajacego biodegradacji, czym moglyby sie zywic szczury. Troche kurzu, to prawda, kawalki pomietego papieru tu i tam, lecz poza tym pomieszczenie bylo tak sterylne, jak orbitujaca stacja kosmiczna, a wiec calkiem nieciekawe dla szczurowatych. W koncu gryzonie znajda moze jego kolekcje w Piekle, na dnie, i gdy sie najedza, zaczna penetrowac korytarze. Mialby wtedy odpowiednie towarzystwo za dnia, gdy nie mogl swobodnie wypuszczac sie na zewnatrz. Na koncu czwartej i ostatniej kondygnacji schodow, dwa poziomy ponizej podziemnego garazu, Vassago znalazl wejscie. Nie bylo w nim drzwi, tak jak i w calym kompleksie: wywiezli je handlarze i odsprzedali po kilka dolcow za sztuke. Dalej rozpoczynal sie tunel o szerokosci piec i pol metra. Podloga byla rowna, z zoltym pasem wymalowanym posrodku, tak jak szosa - ktora tez i byla w pewnym sensie. Betonowe sciany zakrzywialy sie ku gorze, by sie spotkac tworzac sufit. W czesci tego najnizszego poziomu znajdowaly sie kiedys magazyny, gdzie zgromadzono wielkie ilosci artykulow. Styropianowe kubki i opakowania do hamburgerow, kartonowe pudelka do prazonej kukurydzy i frytek, papierowe serwetki i foliowe paczuszki keczupu i musztardy dla wielu barow z przekaskami rozproszonych po calym terenie. Oficjalne formularze dla biur. Opakowania z nawozem i puszki srodkow owadobojczych dla zespolu pielegnujacego teren. Wszystko to - oraz rozne inne rzeczy, ktorych moglo potrzebowac male miasto - zostalo usuniete dawno temu. Pomieszczenia byly puste. Siec tuneli laczyla komory magazynowe z szybami wind, ktore prowadzily w gore do wszystkich glownych atrakcji i restauracji. Towary mogly byc dostarczane - i obsluga techniczna mogla sie przemieszczac - bez przeszkadzania klientom, ktorzy kupili bilety, i bez niweczenia fantazji, za przezycie ktorej zaplacili. Co trzydziesci metrow na scianach wymalowane byly cyfry dla oznaczenia tras, a na skrzyzowaniach zostaly nawet umieszczone znaki ze strzalkami dla zapewnienia lepszej orientacji: DOM, W KTORYM STRASZY RESTAURACJA "ALPEJSKI SZALAS" KOSMICZNE KOLO GORA WIELKIEJ STOPY Vassago skrecil na skrzyzowaniu w prawo, potem w lewo, potem znowu w prawo. Nawet gdyby jego nadzwyczajny wzrok nie pozwalal mu widziec w tych mrocznych, bocznych korytarzach, to i tak bylby w stanie isc po wybranej trasie, gdyz do chwili obecnej poznal zamarle arterie wesolego miasteczka rownie dobrze, jak wlasne cialo.W koncu doszedl do znaku - MASZYNERIA WESOLEGO MIASTECZKA - umieszczonego obok windy. Nie bylo drzwi do windy, tak zreszta jak i samej kabiny oraz mechanizmu wciagajacego, sprzedanych do powtornego wykorzystania lub na zlom. Lecz szyb pozostal, opadajac jakies poltora metra ponizej podlogi tunelu i prowadzac w gore w ciemnosciach poprzez piec pieter, do poziomu na ktorym miescily sie biura, pomieszczenia strazy i obslugi ruchu, nastepnie do kondygnacji, na ktorej Vassago umiescil swa kolekcje, po czym na drugie i trzecie pietro budowli. Zsunal sie nad krawedzia na dno szybu. Usiadl na starym materacu, ktory przyniosl, by uczynic swoja kryjowke bardziej komfortowa. Gdy odchylil glowe do tylu, mogl dojrzec tylko pare pieter wzwyz nie oswietlonego szybu. Zardzewiale stalowe prety drabinki technicznej niknely w gorze, w ciemnosci. Gdyby wspial sie po szczeblach na najnizszy poziom wesolego miasteczka, wyszedlby w pomieszczeniu dla obslugi za scianami Piekla, z ktorego mozna bylo dotrzec do urzadzen obslugujacych lancuchowy naped gondoli - zanim zostal on na zawsze wywieziony. Drzwi tej komory, zamaskowane betonowym glazem, otwieraly sie na wyschle obecnie jezioro Hadesu, w ktorym jak wieza wznosil sie Lucyfer. Byl w najglebszym punkcie swej kryjowki. Tutaj czul sie jak w domu, o ile gdziekolwiek mogl sie czuc w ten sposob. Tam na zewnatrz, w swiecie zywych, poruszal sie z pewnoscia siebie zamaskowanego wladcy wszechswiata, lecz nigdy nie mial wrazenia, ze do niego nalezal. Chociaz teraz niczego juz sie nie bal, cienki strumyk niepokoju oplatal te minuty, ktore spedzal poza nagimi, czarnymi korytarzami i grobowymi komorami swej kryjowki. Po chwili otworzyl pokrywe mocnej, plastykowej lodowki turystycznej, w ktorej trzymal puszki imbirowego piwa. Zawsze lubil piwo. Zbyt duzym klopotem byloby trzymanie lodu w termosie, pijal wiec cieply napoj. Nie przeszkadzalo mu to. Trzymal tu takze przekaski: batoniki, kubki z maslem orzechowym, wafle, torbe chrupek ziemniaczanych, opakowania krakersow z maslem orzechowym i serem, ciastka. Gdy wkroczyl na pogranicze, cos sie stalo z jego metabolizmem; wygladalo na to, ze moze jesc na co ma ochote, i spalic to nie przybierajac na wadze i nie slabnac. A tym, na co z calkiem niejasnych przyczyn mial ochote, byly przysmaki dziecinstwa. Otworzyl piwo korzenne i pociagnal dlugi lyk cieplego plynu. Wyjal z paczki jedno ciastko. Ostroznie oddzielil pokryte czekolada wafle nie kruszac ich. Krazek bialego lukru pozostal w calosci przyklejony do wafla, ktory trzymal w lewej rece. Znaczylo to, ze gdy dorosnie, bedzie bogaty i slawny. Gdyby przykleil sie do wafla w prawej rece, znaczyloby to, ze bedzie slawny, ale niekoniecznie bogaty, czyli moze byc gwiazda rock and roll'a lub zamachowcem, ktory zabije prezydenta Stanow Zjednoczonych. Gdyby lukier przylgnal do obu wafli, znaczyloby to, ze musi zjesc jeszcze jedno ciastko lub zaryzykowac, ze nie bedzie mial zadnej przyszlosci. Lizac slodki lukier, ktory rozpuszczal sie powoli na jezyku, patrzyl w gore w pusty szyb windy, rozmyslajac, jak interesujace jest to, ze wybral na swa kryjowke porzucone wesole miasteczko, podczas gdy swiat oferowal tak wiele ciemnych i samotnych miejsc. Byl w nim kilka razy jako chlopiec, gdy wesole miasteczko jeszcze funkcjonowalo, ostatni raz osiem lat temu, gdy mial dwanascie lat, niewiele ponad rok przed tym, nim zostalo zamkniete. W ten najbardziej wyjatkowy wieczor swego dziecinstwa popelnil tu swoje pierwsze morderstwo, rozpoczynajac dlugi romans ze smiercia. A teraz wrocil. Zlizal reszte lukru. Zjadl pierwszy czekoladowy wafel. Zjadl drugi. Wyjal nastepne ciastko z torby. Pociagnal lyk cieplego piwa korzennego. Chcialby byc martwy. Calkowicie martwy. To byl jedyny sposob, by rozpoczac swa egzystencje po drugiej stronie. -Gdyby zyczenia byly krowami - powiedzial - codziennie jedlibysmy steki, czyz nie tak? Zjadl kolejne ciastko, dokonczyl piwo korzenne, po czym wyciagnal sie na plecach i ulozyl sie do snu. Spiac - snil. Byly to szczegolne sny o ludziach, ktorych nigdy nie widzial, miejscach, w ktorych nigdy nie byl, zdarzeniach, ktorych swiadkiem nie byl nigdy. Wszedzie wokol niego woda, kawalki unoszacego sie na wodzie lodu, snieg sypiacy gwaltownie w silnym wietrze. Kobieta w fotelu inwalidzkim, smiejaca sie i placzaca jednoczesnie. Szpitalne lozko, pokryte na przemian pasmami cienia i zlotego slonecznego swiatla. Kobieta w fotelu inwalidzkim, smiejaca sie i placzaca. Kobieta w fotelu inwalidzkim, smiejaca sie. Kobieta w fotelu inwalidzkim. Kobieta. CZESC II WSKRZESZENIE Zniwa na polach zyciazaczynaja sie czasem zupelnie poza sezonem, gdy pomyslimy, ze ziemia sie zestarzala i nie potrafimy dostrzec najmniejszego powodu, by wstac do pracy, gdy budzi sie swit, i poddac probie nasze cialo. Gdy po odejsciu jesieni panuje zima, najlepszym wydaje sie wytchnienie, wytchnienie. Lecz pod polami tak zimnymi w zimie czekaja drzemiace nasiona por roku jeszcze nie narodzonych, i dlatego w duszy ukryta jest nadzieja gojaca wszystkie gorzkie krzywdy. Zniwa na polach zycia. KSIEGA ZLICZONYCH SMUTKOW ROZDZIAL CZWARTY l Hatch mial wrazenie, ze czas cofnal sie do czternastego wieku, on sam jest heretykiem sadzonym przez Inkwizycje, a proces toczy sie o jego zycie. W biurze adwokata byli obecni dwaj ksieza. Ojciec Jiminez, choc przecietnego wzrostu, z czarnymi jak wegiel wlosami i jeszcze ciemniejszymi oczami, w czarnej sutannie z koloratka wydawal sie imponujacy, zupelnie jakby byl wyzszy o trzydziesci centymetrow. Stal zwrocony plecami do okna. Kolyszace sie palmy i blekitne niebo Newport Beach za jego plecami nie poprawialy atmosfery panujacej w wylozonym mahoniem i wypelnionym antykami biurze, w ktorym sie zebrali. Sylwetka Jimineza wygladala zlowieszczo. Ojciec Duran nie mial jeszcze trzydziestki, moze najwyzej 25 lat, i byl mlodszy od ojca Jimineza. Szczuply, o ascetycznych rysach twarzy i bladej cerze. Mlody ksiadz wydawal sie byc oczarowany kolekcja wazonow, kadzielnic i misek Satsuma z okresu Meiji zgromadzonych w duzej gablocie po przeciwnej stronie biura. Hatch jednak nie mogl sie pozbyc uczucia, ze Duran tylko udawal zainteresowanie japonska porcelana, a w rzeczywistosci ukradkiem obserwowal jego i Lindsey, siedzacych obok siebie na sofie z okresu Ludwika XVI. Obecne byly takze dwie zakonnice, ktore Hatchowi wydawaly sie grozniejsze niz ksieza. Nalezaly do zakonu, ktory za najodpowiedniejszy stroj uznawal sute, staromodne habity, jakie niezbyt czesto widzi sie w dzisiejszych czasach. Nosily tez nakrochmalone barbety, a ich twarze, obramowane kornetami z bialego lnu, wygladaly wyjatkowo srogo. Siostra Immaculata, ktora kierowala Domem Dziecka im. Sw. Tomasza, przypominala wielkiego czarnego drapieznego ptaka, ktory przysiadl na fotelu po prawej stronie sofy. Hatch wcale by sie nie zdziwil, gdyby nagle wydala z siebie glosne skrzeczenie, wzbila sie do lotu z glosnym trzepotem szat i przeleciala przez pokoj w jego kierunku z zamiarem wydziobania mu oczu. Towarzyszyla jej nieco mlodsza, zywa zakonnica, ktora nieustannie przemierzala tam i z powrotem pokoj, i miala wzrok bardziej przenikliwy, niz tnacy stal promien lasera. Hatch zapomnial jej imienia i myslal o niej jako o Zakonnicy Bez Imienia, poniewaz przypominala mu Clinta Eastwooda grajacego Czlowieka Bez Imienia w starych spaghetti-westernach. Byl niesprawiedliwy, bardziej niz niesprawiedliwy, a takze troche nierozsadny z powodu ogromnego napiecia nerwowego. Wszyscy znajdujacy sie w biurze adwokackim byli tu po to, by pomoc jemu i Lindsey. Ojciec Jiminez, proboszcz kosciola Sw. Tomasza, ktory wnosil wiekszosc pieniedzy do rocznego budzetu sierocinca kierowanego przez siostre Immaculate, w istocie nie byl bardziej zlowieszczy niz ksiadz w filmie "Moja droga", taki latynoski Bing Crosby. Ojciec Duran wygladal na czlowieka niesmialego, o lagodnym usposobieniu, siostra Immaculata przypominala zas drapieznego ptaka nie bardziej niz striptizerke. Zakonnica Bez Imienia szczerze i prawie bez przerwy sie usmiechala, co z nadwyzka rekompensowalo wszelkie negatywne uczucia, jakie ktos moglby wyczytac w jej swidrujacym spojrzeniu. Ksieza i zakonnice probowali podtrzymywac lekka konwersacje; w rzeczywistosci Hatch i Lindsey byli tymi, ktorzy znajdowali sie pod zbytnim napieciem, zbyt zdenerwowani by sprostac sytuacji towarzyskiej. Stawka byla wysoka. To wlasnie wywolywalo nerwowosc Hatcha i bylo niezwykle, gdyz zazwyczaj byl on najbardziej dobrodusznym czlowiekiem, jakiego mozna bylo ujrzec po trzeciej godzinie zawodow w piciu piwa. Chcial, aby spotkanie bylo udane, poniewaz od tego zalezalo szczescie jego i Lindsey, ich przyszlosc, ich powodzenie w nowym zyciu. Ale to takze nie byla zupelna prawda. Znow troche przesadzal. Nic na to nie mogl poradzic. Od kiedy ponad siedem tygodni temu zostal wskrzeszony, przeszli wraz z Lindsey wiele gwaltownych zmian. Przygniatajaca fala rozpaczy, jaka ogarnela ich po smierci Jimmy'ego, nagle opadla. Zdali sobie sprawe z tego, ze wciaz jeszcze sa razem jedynie dzieki medycznemu cudowi. Nie byc wdziecznym za to odroczenie wyroku, nie cieszyc sie w pelni pozyczonym czasem, jaki zostal im ofiarowany, byloby rownoznaczne z okazaniem niewdziecznosci zarowno Bogu, jak i lekarzom. A nawet wiecej - byloby to glupie. Slusznie oplakiwali Jimmy'ego, lecz gdzies po drodze, w miare uplywu czasu pozwolili, by smutek zdegradowal sie do rozczulania nad soba i do chronicznego przygnebienia, co wcale nie bylo wlasciwe. Smierc i reanimacja Hatcha oraz otarcie sie Lindsey o smierc byly potrzebne, by wytracic ich z godnego ubolewania stanu depresji, co uswiadomilo mu, ze byli bardziej uparci niz przypuszczal. Najwazniejsze bylo jednak to, ze otrzasneli sie z niego i w koncu postanowili zajac sie swoim zyciem. Dla obojga z nich zajecie sie swoim zyciem znaczylo ponowne posiadanie w domu dziecka. Pragnienie posiadania dziecka nie bylo sentymentalna proba odtworzenia nastroju, jaki panowal w przeszlosci, ani tez neurotyczna potrzeba zastapienia kims Jimmy'ego, by uporac sie z jego smiercia. Po prostu nadawali sie do tego, by miec dzieci; lubili dzieci, a dawanie dziecku siebie przynosilo im obojgu ogromna satysfakcje. Byli zmuszeni do adopcji. W tym wlasnie tkwil szkopul. Ciaza Lindsey przebiegala z klopotami, a porod byl nadzwyczaj dlugi i skomplikowany. Zycie Jimmy'ego wisialo na wlosku, i gdy wreszcie wydala go na swiat, lekarze poinformowali ja, ze juz nie bedzie w stanie miec wiecej dzieci. Zakonnica Bez Imienia przestala krazyc po pokoju, podciagnela do gory szeroki rekaw i spojrzala na zegarek. -Chyba powinnam pojsc zobaczyc, co ja zatrzymuje. -Daj dziecku jeszcze troche czasu - powiedziala cicho siostra Immaculata. Pulchna biala reka wygladzila faldy na swoim habicie. - Jesli pojdziesz ja sprawdzac, to poczuje, ze jej nie ufasz, ze nie wierzysz, iz potrafi sama o siebie zadbac. W damskiej toalecie nie ma niczego, z czym nie potrafilaby sobie poradzic. Watpie nawet, czy musiala z niej korzystac. Prawdopodobnie chciala po prostu przez kilka minut przed spotkaniem pobyc sama, aby sie uspokoic. Zwracajac sie do Lindsey i Hatcha ojciec Jiminez powiedzial: - Przepraszam za to spoznienie. -Nie ma sprawy - odpowiedzial Hatch tonem zdradzajacym niecierpliwosc. - Rozumiemy to. Sami sie troche denerwujemy. Juz zasiegniecie wstepnych informacji ukazalo im jasno, ze mnostwo - istna armia - malzenstw oczekiwalo na dzieci dostepne do adopcji. Niektore byly trzymane w niepewnosci przez dwa lata. Bedac bezdzietnymi juz przez piec lat, Hatch i Lindsey nie mieli cierpliwosci, by teraz stanac na koncu listy oczekujacych. Pozostaly im tylko dwie mozliwosci, z ktorych pierwsza bylo pokuszenie sie o adopcje dziecka innej rasy: czarnego, Azjaty lub Latynosa. Wiekszosc potencjalnych przybranych rodzicow byla biala i czekala na biale dziecko, o ktorym mozna by pomyslec jako o ich wlasnym, podczas gdy dla niezliczonych sierot pochodzacych z roznych grup mniejszosci rasowych przeznaczone byly zaklady opieki i niespelnione marzenia o staniu sie czescia rodziny. Kolor skory nic nie znaczyl ani dla Hatcha, ani dla Lindsey. Byliby szczesliwi z jakimkolwiek dzieckiem, niezaleznie od jego dziedzictwa. Lecz ostatnimi laty niefortunne "czynienie dobra" w imie praw obywatelskich doprowadzilo do przyjecia szeregu nowych przepisow i zasad wymyslonych po to, by zakazac miedzyrasowych adopcji. Ogromna rzadowa machina biurokratyczna wprowadzala je w zycie z dokladnoscia skostnialego umyslu. Wychodzono z zalozenia, ze zadne dziecko nie moze byc naprawde szczesliwe, jesli wychowuje sie poza swoja grupa etniczna, co bylo pewnym rodzajem elitarnej bzdury - i wstecznego rasizmu - jaka socjologowie i akademicy sformulowali bez konsultacji z osamotnionymi dziecmi, ktore rzekomo zamierzali chronic. Druga mozliwoscia byla adopcja dziecka kalekiego. Kalekich sierot bylo znacznie mniej niz sierot z mniejszosci rasowych - nawet wliczajac w to dzieci, ktorych rodzice gdzies zyli, ale ktore zostaly oddane pod opieke kosciola lub panstwa ze wzgledu na ich stan. Z drugiej strony, choc ich liczba byla nizsza, zapotrzebowanie na nie bylo jeszcze mniejsze niz na dzieci pochodzace z rodzin kolorowych. Posiadaly one te ogromna zalete, ze byly w danej chwili poza sfera zainteresowania jakiejkolwiek grupy nacisku, palacej sie do wprowadzenia politycznie wlasciwych standardow dotyczacych opieki i postepowania. Predzej czy pozniej, nie bylo co do tego watpliwosci, armia kretynow zapewni wprowadzenie praw zakazujacych adopcji zielonookiego, jasnowlosego, gluchego dziecka przez innych rodzicow niz zielonoocy, jasnowlosi i glusi, lecz Hatch i Lindsey mieli szczescie, poniewaz zlozyli swoje podanie jeszcze przed tym, zanim zapanowal chaos. Czasami, gdy myslal o nieznosnych biurokratach, z ktorymi mieli do czynienia szesc tygodni wczesniej, gdy po raz pierwszy zdecydowali sie na adopcje, ogarniala go chec, by wrocic do agencji i przydusic spolecznikow, ktorzy psuli im szyki, po prostu wszczepic im troche zdrowego rozsadku. A czyz wyrazenie tego pragnienia nie wzbudziloby w dobrych zakonnicach i ksiezach z Domu Sw. Tomasza ochoty powierzenia jednej ze swoich owieczek jego opiece? -Wciaz czuje sie pan dobrze? Zadnych trwalych konsekwencji spowodowanych panskimi doswiadczeniami? Je pan i spi dobrze? - pytal ojciec Jiminez, najwyrazniej dla zabicia czasu w trakcie oczekiwania na przybycie podmiotu spotkania, a nie po to, by kwestionowac twierdzenie Hatcha o jego pelnym wyzdrowieniu i dobrym stanie zdrowia. Lindsey - z natury bardziej nerwowa niz Hatch i bardziej niz on sklonna do przesadnych reakcji - pochylila sie do przodu na sofie. Powiedziala troche zbyt gwaltownie: -Hatch jest na szczycie krzywej wyzdrowienia wsrod pacjentow, ktorzy zostali reanimowani. Doktor Nyebern byl zachwycony jego stanem, dal mu znakomite swiadectwo zdrowia, po prostu znakomite. To wszystko bylo w naszym podaniu. Probujac zlagodzic reakcje Lindsey, aby ksieza i zakonnice nie pomysleli, ze protestuje zbyt gwaltownie, Hatch dodal: -Czuje sie wspaniale, naprawde. Kazdemu polecam krotka smierc. To relaksuje, pozwala w sposob bardziej zrownowazony spojrzec na zycie. Wszyscy zasmiali sie uprzejmie. W rzeczywistosci stan zdrowia Hatcha byl doskonaly. Przez cztery dni po reanimacji cierpial na oslabienie, zawroty glowy, nudnosci, ospalosc i pewne luki w pamieci. Lecz sile, pamiec i sprawnosc umyslowa odzyskal w stu procentach. Do normalnego stanu powrocil juz siedem tygodni temu. Przypadkowa uwaga Jimineza na temat snu troche skonsternowala Hatcha i najprawdopodobniej wlasnie to zdenerwowalo Lindsey. Nie byl zupelnie szczery, gdy dal do zrozumienia, ze dobrze sypia, lecz dziwne sny i osobliwy wplyw, jaki mialy na jego emocje, nie byly niczym powaznym, nie wartym chyba wspominania, wiec w zasadzie przeciez nie sklamal ksiedzu. Byli zaledwie o krok od tego, by rozpoczac nowe zycie, nie chcial wiec powiedziec czegos niewlasciwego, co staloby sie powodem jakichkolwiek opoznien. Chociaz w kregach katolickich uwaznie baczono na to, gdzie umieszcza sie dzieci, to jednak sprawy adopcji nie posuwaly sie tak powolnie i nie czyniono takich trudnosci jak w przypadku agencji spolecznych, zwlaszcza - gdy potencjalni rodzice byli solidnymi ludzmi, tak jak Hatch i Lindsey, a przysposabiane niepelnosprawne dziecko nie mialo zadnej innej perspektywy, poza stalym przebywaniem w roznych instytucjach opieki spolecznej. Jeszcze w tym tygodniu moze zaczac sie ich przyszlosc, o ile nie dadza ludziom od Sw. Tomasza, ktorzy byli juz po ich stronie, powodu do zmiany zdania. Hatch byl nieco zaskoczony ostroscia pragnienia, by ponownie zostac ojcem. Czul sie tak, jakby przez ostatnie piec lat byl, w najlepszym wypadku, tylko w polowie zywy. Teraz nagle przepelnila go cala nie wykorzystana przez ten czas energia, ozywila go i spowodowala, ze kolory staly sie bardziej jaskrawe, dzwieki bardziej melodyjne, a uczucia bardziej intensywne; wypelnila go pragnieniem by isc, czynic, widziec, zyc. I znowu byc czyims ojcem. -Zastanawialem sie, czy moglbym pana o cos zapytac - powiedzial do Hatcha ojciec Duran, odwracajac sie od gablotki z porcelana Satsuma. Jego blada cere i ostre rysy ozywialy sowie oczy, pelne ciepla i inteligencji, powiekszone przez grube szkla. - To troche osobiste i dlatego sie waham. -Och, oczywiscie, prosze pytac o wszystko - odparl Hatch. Mlody ksiadz rzekl: -Ludzie, ktorzy przezyli kliniczna smierc trwajaca krotko, minute lub dwie, opowiadaja o... pewnym podobnym przezyciu... -Wrazeniu pospiesznego ruchu przez tunel ze wzbudzajacym podziw i strach swiatlem na koncu - powiedzial Hatch - i uczuciu wielkiego spokoju, jakby nareszcie wracali do domu? -Tak - powiedzial Duran, a jego blada twarz sie rozjasnila. - Wlasnie dokladnie to mialem na mysli. Ojciec Jiminez i zakonnice patrzyli na Hatcha z wyraznym zainteresowaniem. Chcialby moc im powiedziec to, co chcieli uslyszec. Rzucil okiem na Lindsey siedzaca obok niego na sofie, nastepnie popatrzyl wokol siebie na cale zgromadzenie i oznajmil: -Przykro mi, lecz ja nie doswiadczylem przezycia, o ktorym opowiadalo tak wielu ludzi. Waskie ramiona ojca Durana lekko obwisly. -W takim razie czego pan doswiadczyl? Hatch potrzasnal glowa. -Niczego. Szkoda, ze tak sie nie stalo. Byloby to... bardzo budujace, prawda? Lecz pod tym wzgledem mialem nudna smierc. Nie pamietam absolutnie niczego od chwili, gdy stracilem przytomnosc w trakcie koziolkowania samochodu, az do momentu, gdy po paru godzinach obudzilem sie w szpitalnym lozku, patrzac na deszcz bijacy w szybe okienna... Przerwalo mu przybycie Salvatore Gujilio, w ktorego biurze czekali. Gujilio, tegi, wysoki mezczyzna otworzyl na osciez drzwi i wszedl tak, jak robil to zawsze - stawiajac bardzo dlugie kroki oraz zamykajac za soba drzwi szerokim, zamaszystym gestem. Niemozliwy do powstrzymania jak zywiol przyrody, jak tornado - przetoczyl sie przez pokoj, witajac sie ze wszystkimi po kolei. Hatch nie zdziwilby sie, gdyby ujrzal, ze podczas przejscia adwokata meble ruchem wirowym unosza sie w powietrze, a dziela sztuki spadaja ze scian, gdyz wydawalo sie, ze wydziela z siebie dostateczna ilosc energii, by uniesc w powietrze wszystko, co znajduje sie w sferze jego bezposredniego oddzialywania. Mowiac bez przerwy Gujilio objal Jimineza w niedzwiedzim uscisku, energicznie potrzasnal reka Durana i uklonil sie kazdej z zakonnic z zarliwoscia szczerego monarchisty witajacego czlonkow rodziny krolewskiej. Gujilio nawiazywal kontakty z ludzmi niezwykle szybko, zupelnie jakby pod wplywem superkleju wiazaly sie ze soba kawalki stluczonego glinianego dzbanka, i juz podczas ich drugiego spotkania przywital sie i pozegnal z Lindsey obejmujac ja w serdecznym uscisku. Lubila tego czlowieka i nie miala nic przeciwko takim przyjacielskim gestom, lecz powiedziala Hatchowi, ze czula sie jak male dziecko obejmujace zapasnika sumo. -Na milosc Boska, on mnie unosi w powietrze - powiedziala. Tym razem wiec, zamiast wstac na powitanie, zostala na sofie i tylko uscisnela dlon adwokata. Hatch uniosl sie i wyciagnal prawa reke, wiedzac, ze za chwile zniknie w niedzwiedzim uscisku. -Coz za cudowny dzien - rzekl Gujilio. - Szczegolny dzien. Mam nadzieje, przez wzglad na wszystkich, ze przebiegnie gladko jak po masle. Adwokat poswiecal pare godzin tygodniowo sprawom zwiazanym z kosciolem Sw. Tomasza i sierocinca. Najwidoczniej czerpal wielka satysfakcje z laczenia przybranych rodzicow z niepelnosprawnymi dziecmi. -Regina wyszla juz z damskiej toalety i idzie tutaj - powiedzial. - Zatrzymala sie, by pogawedzic przez chwile z moja sekretarka, to wszystko. Mysle, ze jest zdenerwowana i zwleka, by zebrac troche odwagi. Bedzie tu za chwile. Hatch spojrzal na Lindsey. Usmiechnela sie nerwowo i wziela go za reke. -Chce podkreslic - powiedzial Salvatore Gujilio, unoszac sie nad nimi jak jeden z tych gigantycznych balonow w Swieto Dziekczynienia - ze celem tego spotkania jest, abyscie poznali Regine. I aby ona poznala was. Nikt z was nie musi podejmowac decyzji tutaj, dzisiaj. Przemyslicie wszystko i dacie nam znac jutro lub pojutrze, czy ona jest ta wlasciwa. To samo dotyczy Reginy. Ma dzien, aby to przemyslec. -To powazny krok - powiedzial ojciec Jiminez. -Bardzo powazny krok - zgodzila sie siostra Immaculata. Sciskajac dlon Hatcha, Lindsey skinela glowa. -Rozumiemy. Zakonnica Bez Imienia podeszla do drzwi, otworzyla je i wyjrzala na korytarz. Reginy najwyrazniej nie bylo w zasiegu wzroku. Obchodzac swoje biurko, Gujilio stwierdzil: -Przyjdzie, jestem tego pewien. Adwokat umiescil swoje olbrzymie cielsko w krzesle przy swoim biurku, ale poniewaz mierzyl niespelna dwa metry, to siedzac wydawal sie prawie tak wysoki, jakby stal. Gabinet umeblowany byl wylacznie antykami, a biurko bylo w rzeczywistosci stolem z okresu Napoleona II, tak pieknym, ze Hatch chetnie postawilby ten egzemplarz w oknie wystawowym swego sklepu. Za kazdym razem rozmiary Gujilio i niezwykly poziom jego energii sprawialy wrazenie, ze biurko - i wszystkie antyki - sa bardziej kruche niz w rzeczywistosci i stale grozi im niebezpieczenstwo, ze zostana przewrocone lub roztrzaskane na drobne kawalki. Lecz po kilku zaledwie minutach wszystko zdawalo sie byc w tak doskonalej harmonii, ze mialo sie dziwne uczucie, iz mecenas odtworzyl wnetrze, w ktorym przebywal w poprzednim wcieleniu. Cichy, daleki, lecz osobliwy stuk odciagnal uwage Hatcha od adwokata i jego biurka. Zakonnica Bez Imienia odeszla od drzwi ze slowami: - Juz idzie - tak jakby nie chciala, by Regina pomyslala, ze jej szukano. Dzwiek sie powtorzyl. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Rytmiczny, coraz glosniejszy. Lup. Lup. Palce Lindsey zacisnely sie mocniej na dloni Hatcha. Lup. Lup! Zdawalo sie, ze ktos tanczy w rytm nieslyszalnej melodii, stukajac olowiana rura w parkiet korytarza. Zaintrygowany Hatch spojrzal na ojca Jimineza, ktory gapil sie w podloge potrzasajac glowa, w trudnym do odczytania stanie ducha. Gdy dzwiek stal sie glosniejszy i blizszy, ojciec Duran spojrzal ze zdziwieniem na uchylone drzwi, podobnie jak i Zakonnica Bez Imienia. Salvatore Gujilio uniosl sie zaniepokojony ze swego krzesla. Rumiane policzki siostry Immaculaty byly teraz tak biale, jak lniany kornet okalajacy jej twarz. Hatch zdal sobie sprawe z cichego szurania, ktore mozna bylo uslyszec miedzy kazdym z glosnych dzwiekow. Lup! Szuuuurrr... Lup! Szuuuurrr... Gdy dzwieki sie przyblizyly, wywolywany przez nie efekt gwaltownie sie wzmogl, az do tego stopnia, ze umysl Hatcha wypelnily obrazy z setek starych horrorow: "ta-rzecz-z-dna-laguny" zblizajaca sie jak krab do swojej ofiary; "to-cos-z-krypty" wloczace sie po cmentarnej sciezce, pod ksiezycem miedzy kwadra a pelnia; "zjawa-z-innego-swiata" poruszajaca sie na Bog-wie-jakim rodzaju pajak-o-gadzio-mackowatych nog. Lup! Okna zdawaly sie drzec. A moze to jego wyobraznia? Szuuuurrr... Dreszcz przebiegl mu po plecach. Lup! Spojrzal na zaniepokojonego adwokata, krecacego glowa Jimineza, mlodego ksiedza z wytrzeszczonymi oczami, dwie blade zakonnice, nastepnie szybko z powrotem na drzwi, zastanawiajac sie po prostu, z jakim wlasciwie rodzajem kalectwa urodzilo sie to dziecko. Wyobrazil sobie wysoka i pokrecona postac, zaskakujaco podobna do Charlesa Laughtona w "Dzwonniku z Notre Dame", usmiechajaca sie pelnymi klow ustami. Prawie widzial, jak siostra Immaculata odwroci sie ku niemu mowiac: "Widzi pan, panie Harrison, Regina przeszla pod opieke siostr od Swietego Tomasza nie od zwyklych rodzicow, ale z laboratorium, w ktorym naukowcy prowadza pewne naprawde interesujace badania genetyczne..." Od progu padl cien. Hatch zdal sobie sprawe z tego, ze uscisk Lindsey stal sie bolesny. Jego wlasna dlon byla wilgotna od potu. Niesamowite dzwieki ustaly. W pokoju zapadla cisza oczekiwania. Powoli drzwi na korytarz otworzyly sie calkowicie. Regina zrobila krok do srodka. Pociagnela swoja prawa noge, tak jakby byl to balast: szuuuurrr. Nastepnie opuscila ja z hukiem w dol: lup! Zatrzymala sie, by spojrzec na wszystkich. Prowokujaco. Hatch z trudem mogl uwierzyc, ze ona jest zrodlem tego zlowieszczego halasu. Byla mala jak na dziesiecioletnia dziewczynke, troche nizsza i szczuplejsza niz przecietne dziecko w jej wieku. Jej piegowaty, zuchwaly nosek i piekne, ciemnokasztanowe wlosy calkowicie dyskwalifikowaly ja do roli "tej-rzeczy-z-laguny" lub jakiegokolwiek innego przyprawiajacego o ciarki stwora, chociaz w powaznych szarych oczach bylo cos, czego Hatch nie spodziewal sie ujrzec we wzroku dziecka. Swiadomosc doroslego. Niezwykla, wyostrzona spostrzegawczosc. Ale oprocz tego spojrzenia i otaczajacej cala postac aury zelaznego zdecydowania, dziewczynka wydawala sie krucha, wyjatkowo delikatna i podatna na ciosy. Hatchowi przypomniala sie sliczna, osiemnastowieczna czarka z chinskiej porcelany z subtelnym wzorem, ktora aktualnie wystawil na sprzedaz w swoim sklepie w Laguna Beach. Tracona palcem, dzwieczala slodko. Mialo sie przy tym wrazenie, ze rozpadnie sie na tysiac kawalkow, jesli dotknie ja mocniej lub, co gorsza, upusci. Ogladajac to naczynie ozdobione ornamentem przedstawiajacym sceny palacowe i elementy roslinne mialo sie swiadomosc wyjatkowej wartosci artystycznej tego przedmiotu. A takze niezwyklej wytrzymalosci materialu. Zdajac sobie sprawe, ze ta chwila nalezy do niej i tylko do niej, Regina pokustykala w kierunku sofy, na ktorej siedzieli Hatch i Lindsey. Robila mniej halasu, gdy przeszla z parkietu na perski dywan. Miala na sobie biala bluzke, ciemnozielona spodniczke do kolan, zielone podkolanowki, czarne pantofle - a na prawej nodze metalowa klamre, ktora siegala od kostki az ponad kolano i wygladala jak sredniowieczne urzadzenie do tortur. Kulala wyraznie, przy kazdym kroku kolysala sie w biodrach, jakby za chwile miala sie przewrocic. Siostra Immaculata wstala ze swego fotela, rzucajac na Regine spojrzenie pelne dezaprobaty. -Mloda damo, wlasciwie jaki jest powod tego przedstawienia? Nie zwracajac uwagi na ukryte znaczenie zadanego przez zakonnice pytania, dziewczynka odparla: -Bardzo mi przykro, ze sie spoznilam, siostro. Lecz sa pewne dni, gdy czuje sie o wiele gorzej. - Zanim zakonnica zdolala odpowiedziec, dziewczynka odwrocila sie do Hatcha i Lindsey, ktorzy przestali trzymac sie za rece i wstali z sofy. - Czesc, mam na imie Regina. Jestem kaleka. Wyciagnela reke na powitanie. Hatch takze wyciagnal swoja, zanim zdal sobie sprawe z tego, ze jej prawe ramie i dlon nie sa wlasciwie uksztaltowane. Ramie bylo prawie normalne, tylko troche ciensze niz lewe, az do nadgarstka, gdzie kosci skrecily sie dziwacznie. Zamiast calej dloni posiadala tylko dwa palce i kikut kciuka, co jako calosc zdawalo sie miec ograniczona gietkosc. Sciskanie dloni dziewczynki wywolalo w nim dziwne - wyraznie dziwne - ale nie nieprzyjemne uczucie. Szare oczy Reginy intensywnie wpatrywaly sie w Hatcha. Probowala odczytac jego reakcje. Od razu wiedzial, ze niemozliwe bedzie ukrywanie przed nia prawdziwych uczuc; i ulzylo mu, ze jej kalectwo w najmniejszym stopniu nie wzbudzilo w nim odrazy. -Tak sie ciesze, ze moge cie poznac, Regino - powiedzial. - Nazywam sie Hatch Harrison, a to moja zona, Lindsey. Dziewczynka odwrocila sie do Lindsey i z nia takze wymienila uscisk dloni, mowiac: -No coz, wiem, ze jestem dla pani rozczarowaniem. Wy, kobiety spragnione potomstwa, wolicie zazwyczaj male dzieci, by moc je tulic w ramionach... Zakonnica Bez Imienia zlapala dech. -Regino, doprawdy! Siostra Immaculata zdawala sie bliska ataku apopleksji. Zastygla jak zamarzniety na kosc pingwin z rozdziawiona geba i wybaluszonymi w niemym protescie oczami. Zblizajac sie od strony okna, ojciec Jiminez powiedzial: -Panstwo Harrison, przepraszam za... -Nie ma potrzeby za cokolwiek przepraszac - odezwala sie szybko Lindsey, najwyrazniej wyczuwajac, podobnie jak Hatch, ze dziewczynka ich sprawdza. Aby miec jakakolwiek szanse na przejscie tego testu, nie mogli sobie pozwolic na przylaczenie sie do podzialu wedle schematu: dorosli przeciw dziecku. Regina wsliznela sie na fotel. Hatch byl pewien, ze starala sie wygladac na znacznie bardziej niezdarna niz w rzeczywistosci. Zakonnica Bez Imienia delikatnie dotknela ramienia siostry Immaculaty. Ta wyprostowala sie w fotelu, wciaz jednak wygladala jak zamarzniety pingwin. Obaj ksieza przyniesli sobie krzesla stojace przed biurkiem adwokata, a mlodsza zakonnica przyciagnela fotelik stojacy w kacie, tak aby wszyscy mogli usiasc razem. Hatch zdal sobie sprawe z tego, ze jest jedynym, ktory jeszcze stoi. Usiadl na sofie obok Lindsey. Teraz, gdy wszyscy juz zajeli miejsca, Salvatore Gujilio zaproponowal, ze poda cos do picia - pepsi, piwo imbirowe lub wode mineralna - i zrobil to bez uciekania sie do pomocy sekretarki. Wyjal wszystko z barku z napojami, dyskretnie schowanego w rogu swego wylozonego mahoniem eleganckiego gabinetu. Adwokat krzatal sie cicho, szybko i nadzwyczaj zrecznie mimo swej ogromnej masy - ani razu nie wpadajac na zaden mebel, nie przewracajac wazonow, a nawet nie zblizajac sie do lamp od Tiffany'ego. Hatch zdal sobie sprawe, ze ten wielki mezczyzna nie byl wcale postacia przytlaczajaca, przestal byc osrodkiem zainteresowania: nie mogl sie mierzyc z dziewczynka, ktora byla w porownaniu z nim tak filigranowa. -No coz - rzekla Regina do Hatcha i Lindsey, przyjmujac szklanke pepsi od Gujilio i trzymajac ja w lewej rece, tej zdrowej - przyszliscie tutaj, aby sie czegos o mnie dowiedziec, wiec sadze, ze powinnam wam o sobie opowiedziec. Przede wszystkim, rzecz jasna, jestem kaleka. - Wyciagnela szyje i popatrzyla na nich figlarnie. - Wiedzieliscie, ze jestem kaleka? -Wiemy - powiedziala Lindsey. -Wczesniej, zanim tu przyszliscie? -Wiedzielismy, ze masz... pewnego rodzaju problemy - odparl Hatch. -Zmutowane geny - poinformowala Regina. Ojciec Jiminez wydal z siebie ciezkie westchnienie. Wydawalo sie, ze siostra Immaculata chce cos powiedziec. Spojrzala na Hatcha i Lindsey, lecz zdecydowala sie nic nie mowic. -Moi rodzice byli zagorzalymi cpunami - stwierdzila dziewczynka. -Regino! - zaprotestowala Zakonnica Bez Imienia. - Nie wiesz tego na pewno. -Ale to sie da wywnioskowac - powiedziala dziewczynka. - Od dwudziestu lat narkotyki byly przyczyna wiekszosci defektow przy porodzie. Wiedzieliscie o tym? Ja przeczytalam o tym w ksiazce. Mnostwo czytam. Mam bzika na punkcie ksiazek. Nie chce przez to powiedziec, ze jestem molem ksiazkowym. To brzmi ckliwie - nie sadzicie? Ale gdybym byla molem, wolalabym raczej zagniezdzic sie w ksiazce niz w jakims swetrze. Dobrze jest, jesli kalekie dziecko lubi ksiazki, poniewaz one nie pozwalaja robic rzeczy, ktore robia normalni ludzie. Nawet jezeli jest sie zupelnie pewnym, ze potrafi sie je zrobic. Tak wiec ksiazki sa jakby drugim zyciem. Lubie historie z przygodami, gdy bohaterowie udaja sie na biegun polnocny, na Marsa, do Nowego Jorku lub gdziekolwiek. Lubie takze dobre powiesci kryminalne, praktycznie wszystko Agathy Christie, ale najbardziej lubie opowiadania o zwierzetach, a zwlaszcza o mowiacych zwierzetach, jak w "O czym szumia wierzby". Mialam raz mowiace zwierze. Byla to tylko zlota rybka, i oczywiscie w rzeczywistosci to ja mowilam, a nie rybka, poniewaz przeczytalam ksiazke o brzuchomowstwie i nauczylam sie tej sztuki, co jest calkiem przyjemne. Tak wiec siadalam po drugiej stronie pokoju i wrzucalam swoj glos do akwarium rybki. - Zaczela mowic piskliwie, nie poruszajac wargami, i glos zdawal sie wydobywac z Zakonnicy Bez Imienia: - Czesc, nazywam sie Ryba Binky, i jesli sprobujecie polozyc mnie na kanapce i zjesc, to nasram wam na majonez. - Zaczela mowic normalnym glosem nie zwazajac na reakcje siedzacych wokol niej duchownych. - No i tu wlasnie macie jeszcze jeden problem z takimi kalekami jak ja. Pozwalamy sobie czasami na ostrzejszy dowcip, gdyz wiemy, ze nikt nie ma dosc odwagi, by sprac nam dupe. Siostra Immaculata wygladala tak, jakby miala dosc odwagi. W rzeczywistosci jednak tylko wymamrotala niewyrazny zakaz ogladania telewizji przez tydzien. Na Hatchu, ktoremu podczas pierwszego spotkania zakonnica wydala sie rownie przerazajaca jak pterodaktyl, grozne spojrzenia siostry nie robily obecnie zadnego wrazenia, chociaz byly tak przeszywajace. Zarejestrowal je katem oka. Nie mogl oderwac spojrzenia od dziewczynki. Regina mowila dalej wesolo, bez chwili przerwy: -Oprocz tego, ze mam ciety jezyk, powinniscie jeszcze wiedziec o mnie to, ze jestem niezgrabna, kustykam jak Dlugi John Silver - to dopiero byla dobra ksiazka - i najprawdopodobniej porozbijam w waszym domu wszystko, co ma jakakolwiek wartosc. Oczywiscie, niechcacy. Beda to metodyczne zawody w niszczeniu. Macie na to dosc cierpliwosci? Nie moglabym zniesc bezsensownego bicia i zamykania na klucz na poddaszu tylko dlatego, ze jestem biedna, kaleka dziewczynka, ktora nie zawsze potrafi sie kontrolowac. Z ta noga naprawde nie jest tak zle i jesli bede ja dalej cwiczyc, to calkiem niezle sie wyrobi, tylko ze nie mam w niej zbyt wiele sily, ani tez zbyt wiele tego cholernego czucia. - Uniosla w gore swa zacisnieta zdeformowana prawa dlon i trzasnela nia z taka sila o udo prawej nogi, ze az przestraszyla Gujilio, chcacego wlasnie podac piwo imbirowe ksiedzu Duranowi, ktory gapil sie na Regine jak zahipnotyzowany. Uderzyla sie jeszcze raz, tak mocno, ze Hatch az sie skrzywil, i powiedziala: -Widzicie? Martwe miecho. A mowiac o miesie, jestem takze dosyc grymasna. Po prostu nie moge przelknac martwego miesa. Och, nie chce przez to powiedziec, ze jadam zywe zwierzeta. Jesli o mnie chodzi, to jestem wegetarianka, co jeszcze bardziej skomplikuje wam sprawe, nawet jesli przypuscimy, ze nie przeszkadza wam to, iz nie jestem dzieckiem-przytulanka, ktore mozna ladnie ubrac. Moja jedyna zaleta jest to, ze jestem bardzo rozgarnieta, praktycznie geniusz. Lecz nawet to, w przypadku niektorych ludzi, jest wada. Jestem sprytna nad swoj wiek, wiec zachowuje sie niezupelnie jak dziecko... -Z pewnoscia teraz wlasnie tak sie zachowujesz - powiedziala siostra Immaculata i wygladala na zadowolona, ze udalo jej sie wtracic te uszczypliwa uwage. Lecz Regina zignorowala ja: ...a przeciez to, czego przede wszystkim chcecie to dziecko, drogocenna i nieuswiadomiona fajtlapa, ktorej bedziecie mogli pokazac swiat, cieszyc sie obserwujac, jak sie uczy i rozkwita, podczas gdy ja przeszlam juz wiekszosc swojego rozkwitania. To znaczy - intelektualnego rozkwitania. Wciaz jeszcze nie mam cyckow. Nudzi mnie takze telewizja, co oznacza, ze nie bede w stanie wziac udzialu w przyjemnych rodzinnych wieczorach przed telewizorem. Mam tez alergie na koty, gdybyscie przypadkiem jakiegos mieli, a takze jestem uparta, co u dziesiecioletniej dziewczynki doprowadza niektorych do wscieklosci. - Przerwala, pociagnela lyk pepsi i usmiechnela sie do nich. - No to macie. Mysle, ze to byloby na tyle. -Ona nigdy sie tak nie zachowuje - wymamrotal ojciec Jiminez, bardziej do siebie lub do Boga niz do Hatcha i Lindsey. Wypil jednym haustem polowe szklanki wody mineralnej, tak jakby mial zamiar wypic do dna wysokoprocentowy alkohol. Hatch spojrzal na Lindsey. Miala lekko zamglony wzrok. Nie wygladalo na to, aby wiedziala, co powiedziec, wiec ponownie zwrocil uwage na dziewczynke. -Przypuszczam, ze teraz ja z kolei powinienem opowiedziec ci cos o nas. Odstawiwszy na bok swoj napoj, siostra Immaculata wstala i rzekla: - Doprawdy, panie Harrison, nie musi pan sie do tego zmuszac... Hatch zwrocil sie uprzejmie do zakonnicy: - Nie, nie. Wszystko w porzadku. Regina jest troche zdenerwowana... -Nieszczegolnie - powiedziala Regina. -Oczywiscie, ze tak - powiedzial Hatch. -Nie, nie jestem. -Troche zdenerwowana - upieral sie Hatch - podobnie jak i Lindsey. To zrozumiale. - Usmiechnal sie do dziewczynki tak ujmujaco, jak tylko potrafil. - No wiec, sprobujmy... Przez cale zycie interesowalem sie antykami, mialem slabosc do rzeczy, ktore przetrwaly i mialy swoj wlasny styl. Mam sklep z antykami, w ktorym pracuje dwoje ludzi. W ten sposob zarabiam na zycie. Ja sam niezbyt lubie telewizje ani... -Co to za imie, Hatch - przerwala dziewczynka. Zachichotala, jakby dajac do zrozumienia, ze bylo ono zbyt smieszne, by moglo byc czyimkolwiek imieniem oprocz, byc moze, mowiacej zlotej rybki. -Moje pelne imie brzmi Hatchford. -Tak tez jest smieszne. -Mozesz miec o to pretensje do mojej matki - odparl Hatch. - Zawsze myslala, ze moj ojciec zarobi mnostwo pieniedzy i wprowadzi nas do wyzszej klasy spolecznej, i uznala, ze imie Hatchford brzmi jak prawdziwe imie kogos z wyzszej sfery: Hatchford Benjamin Harrison. Jedynym sposobem, ktory moglby sprawic, aby to imie brzmialo lepiej w jej uszach, to gdybym nazywal sie Hatchford Benjamin Rockefeller. -Zrobil to? - zapytala dziewczynka. -Kto on, co zrobil? -Czy twoj ojciec zdobyl fortune? Hatch mrugnal wyraznie do Lindsey i powiedzial: -Wyglada na to, ze mamy przed soba poszukiwacza zlota. -Gdybyscie byli bogaci - powiedziala dziewczynka - to, oczywiscie, rzecz bylaby warta rozwazenia. Siostra Immaculata wypuscila z sykiem powietrze przez zeby, a Zakonnica Bez Imienia przechylila sie do tylu w swym krzesle, zamknela oczy, na jej twarzy odmalowal sie wyraz rezygnacji. Ojciec Jiminez wstal i dziekujac gestem Gujilio za pomoc, podszedl do barku z napojami, by wziac cos mocniejszego niz woda, pepsi czy piwo imbirowe. Poniewaz ani Hatch, ani Lindsey nie wygladali na specjalnie urazonych zachowaniem dziewczynki, nikt z pozostalych nie czul sie upowazniony do przerwania rozmowy lub do dalszego strofowania dziecka. -Obawiam sie, ze nie jestesmy bogaci - odpowiedzial jej Hatch. - Dobrze sytuowani - tak. Niczego nam nie brakuje. Ale nie jezdzimy rollsroyce'em, ani nie nosimy pizam z kawioru. Iskierka szczerego rozbawienia przebiegla przez twarz dziewczynki, lecz szybko ja stlumila. Spojrzala na Lindsey i spytala: -A ty? Lindsey zamrugala oczami. Odchrzaknela. -Hmm, no wiec jestem artystka. Malarka. -Jak Picasso? -Ten styl - nie, ale artystka jak on - tak. -Widzialam kiedys obraz przedstawiajacy gromade psow grajacych w pokera - powiedziala dziewczynka. - Czy to ty go namalowalas? -Nie, obawiam sie, ze to nie ja - odparla Lindsey. -To dobrze. To bylo glupie. Widzialam kiedys obraz przedstawiajacy byka i torreadora, byl namalowany na aksamicie w bardzo jaskrawych kolorach. Czy ty malujesz bardzo jaskrawymi kolorami na aksamicie? -Nie - odrzekla Lindsey. - Ale jezeli podobaja ci sie rzeczy tego typu, to moge do twojego pokoju namalowac na aksamicie scene, jakakolwiek zechcesz. Regina zmarszczyla brwi. -Prooo-sze... Raczej wolalabym powiesic na scianie zdechlego kota. Ludzi od Sw. Tomasza nic juz nie bylo w stanie zadziwic. Ksiadz Duran nawet sie usmiechnal, a siostra Immaculata wymruczala "zdechly kot" nie z irytacja, ale jakby zgadzajac sie z tym, ze taki element makabrycznej dekoracji bylby rzeczywiscie odpowiedniejszy od obrazu na aksamicie. -Moj styl - powiedziala Lindsey, palac sie do uratowania swej reputacji po zaproponowaniu namalowania czegos tak tandetnego - jest najczesciej okreslany jako mieszanka neoklasycyzmu i surrealizmu. Wiem ze to dosyc trudne wyrazenie... -Coz, nie przepadam za tym specjalnie - powiedziala Regina, tak jakby miala przynajmniej blade pojecie o tym, czym charakteryzowaly sie te style i do czego moglaby byc podobna ich mieszanka. - Gdybym miala z wami zamieszkac i gdybym miala wlasny pokoj, nie kazalabys mi wieszac mnostwa swoich obrazow na moich scianach, prawda? - To "swoich" wypowiedziane zostalo w taki sposob, aby dac do zrozumienia, ze mimo wszystko wolalaby zdechlego kota, nawet gdyby aksamit nie wchodzil w rachube. -Ani jednego - zapewnila ja Lindsey. -To dobrze. -Czy sadzisz, ze spodobaloby ci sie zamieszkanie z nami? - zapytala Lindsey, a Hatch byl ciekaw, czy taka perspektywa podniecala ja, czy przerazala. Nagle dziewczynka z trudem wstala z fotela, chwiejac sie na nogach tak, jakby miala zaraz upasc glowa do przodu na stolik do kawy. Hatch podniosl sie gotow ja zlapac, pomimo ze podejrzewal, iz wszystko stanowilo czesc roli. Gdy odzyskala rownowage, odstawila swoja szklanke, z ktorej wypila cala pepsi, i powiedziala - Musze isc sie wysikac, mam slaby pecherz. To tez sprawka moich zmutowanych genow. Nigdy nie moge sie pohamowac. Przez wieksza czesc czasu czuje sie tak, jakbym miala popuscic w najbardziej krepujacych miejscach, jak na przyklad tutaj, w biurze pana Gujilio, i jest to jeszcze jedna rzecz, nad ktora prawdopodobnie powinniscie sie zastanowic, zanim wezmiecie mnie do swego domu. Zajmujac sie antykami i sztuka macie pewnie mnostwo ladnych rzeczy; i nie chcielibyscie, aby sie poniszczyly; a oto ja, wpadajaca chwiejnym krokiem na wszystko i rozbijajaca to, lub, co gorsza, dostajaca ostrego ataku pecherza nad czyms bezcennym. Wtedy odeslalibyscie mnie z powrotem do sierocinca, a ja tak przezywalabym to emocjonalnie, ze wdrapalabym sie z trudnoscia na dach i rzucilabym sie w dol; najbardziej tragiczne samobojstwo, ktorego tak naprawde nikt z nas nie chcialby zobaczyc. Milo bylo was poznac. Odwrocila sie i przesuwajac sie gwaltownymi ruchami po perskim dywanie wyszla z pokoju przy akompaniamencie dzwiekow: szuuuurrr... lup! - ktore bez watpienia pochodzily z tej samej studni talentow, co brzuchomowstwo. Jej ciemnokasztanowate wlosy lsnily jak ogien. Wszyscy stali w milczeniu, przysluchujac sie powoli zamierajacym odglosom krokow dziewczynki. W pewnej chwili wpadla na sciane z solidnym trzask!, ktore musialo niezle zabolec, po czym dzielnie "poszurlupala" dalej. -Ona wcale nie ma slabego pecherza - powiedzial ojciec Jiminez, wypijajac lyk ze szklanki pelnej bursztynowego plynu. Wygladalo na to, ze teraz pil burbona. - To nie jest jej problem. -Ona w rzeczywistosci wcale nie jest taka - powiedzial ojciec Duran mrugajac sowimi oczami, ktore wygladaly tak jakby byly zadymione. - Jest czarujacym dzieckiem. Wiem, ze trudno wam w to teraz uwierzyc... -I potrafi chodzic znacznie lepiej niz teraz, nieporownywalnie lepiej - powiedziala Zakonnica Bez Imienia. - Nie wiem, co w nia wstapilo. -Ja wiem - oznajmila siostra Immaculata. Przesunela ze znuzeniem reka po twarzy. Jej oczy mialy wyraz smutku. - Dwa lata temu, gdy miala osiem lat, udalo nam sie umiescic ja u przybranych rodzicow. U pary po trzydziestce, ktorej powiedziano, ze nigdy nie beda mogli miec wlasnych dzieci. Byli przekonani, ze niepelnosprawne dziecko bedzie dla nich wyjatkowym szczesciem. Po czym, po dwoch tygodniach od chwili, gdy Regina u nich zamieszkala i wciaz jeszcze byli w przedadopcyjnej fazie probnej, kobieta zaszla w ciaze. Nagle, mimo wszystko, mieli miec swoje wlasne dziecko, i adopcja nie wydawala im sie madrym posunieciem. -I po prostu przywiezli Regine z powrotem? - zapytala Lindsey. - Po prostu wysadzili ja w sierocincu? To okropne. -Nie moge ich osadzac - odparla siostra Immaculata. - Byc moze czuli, ze nie maja w sobie dosc milosci, aby starczylo jej dla wlasnego dziecka i dodatkowo dla biednej Reginy. W takim wiec przypadku postapili slusznie. Regina nie zasluguje na to, by rosnac w domu, gdzie w kazdej minucie kazdego dnia czulaby, ze jest ta druga, druga do kochania, w pewnym stopniu obca. W kazdym razie odrzucenie ja zalamalo. Duzo czasu minelo, nim odzyskala wiare w siebie. I mysle, ze teraz nie chce ponownie ryzykowac. Stali bez slowa. Slonce za oknami swiecilo jaskrawo. Palmy kolysaly sie leniwie. Miedzy drzewami widac bylo Fashion Island, centrum handlowe i kompleks biurowy Newport Beach, w poblizu ktorego znajdowalo sie biuro mecenasa Gujilio. -Czasami, u dzieci szczegolnie wrazliwych, zle doswiadczenie niweczy mozliwosc skorzystania z drugiej szansy, ktora moglyby miec. Nie chca probowac jeszcze raz. Obawiam sie, ze dotyczy to naszej Reginy. Przyszla tutaj zdecydowana, by was do siebie zrazic i zniweczyc spotkanie, i udalo jej sie to w szczegolnym stylu. -To tak jak ktos, kto cale zycie byl w wiezieniu - powiedzial ojciec Jiminez. - Wychodzi na wolnosc, na poczatku jest bardzo podekscytowany, lecz pozniej stwierdza, ze nie potrafi zyc na zewnatrz. Wiec popelnia przestepstwo tylko po to, aby dostac sie z powrotem za kratki. Wiezienie moze ograniczac jego mozliwosci - ale jest znane, bezpieczne. Salvatore Gujilio zakrzatnal sie, uwalniajac wszystkich od pustych szklanek. Wedlug wszelkich kryteriow byl olbrzymim mezczyzna, ale nawet gdy Regina juz wyszla z pokoju, nie gorowal nad otoczeniem, tak jak wczesniej. Jak gdyby zostal na zawsze pomniejszony porownaniem z wrazliwym, zuchwalym i szarookim dzieckiem. - Tak mi przykro - powiedziala siostra Immaculata, kladac pocieszajaco reke na ramieniu Lindsey. - Sprobujemy jeszcze raz, moja droga. Wrocimy do punktu wyjscia i skojarzymy was z innym dzieckiem, tym razem z tym wlasciwym. 2 Lindsey i Hatch opuscili gabinet Salvatore Gujilio w czwartek po poludniu, dziesiec po trzeciej. Umowili sie, ze nie beda rozmawiac o spotkaniu az do kolacji; przez ten czas zastanowia sie nad wizyta i swoimi wrazeniami. Zadne nie chcialo podejmowac decyzji opartej na emocjach ani wplywac na partnera, by nie podjac dzialan opartych na wstepnych wrazeniach - i potem przez cale zycie tego zalowac.Oczywiscie, nawet w przyblizeniu nie spodziewali sie, ze spotkanie potoczy sie w taki sposob. Lindsey palila sie, by o tym porozmawiac. Zalozyla, ze decyzja juz zapadla, ze dziewczynka podjela ja za nich, i ze dalsze rozwazania nie maja sensu. Lecz umowili sie, ze poczekaja, a Hatch nie wydawal sie sklonny do zlamania tej umowy, wiec ona takze sie nie odzywala. Prowadzila ich nowe czerwone, sportowe mitsubishi. Hatch siedzial w fotelu pasazera, opuscil oslona przeciwsloneczna i jedna reka wystawiona za okno stukal palcami w karoserie. Sluchal nadawanych przez radio starych, zlotych rock and roili. "Prosze, panie listonoszu" wykonywane przez The Marvelettes. Przejechali obok ostatniej z wysmuklych palm daktylowych rosnacych wzdluz Newport Center Drive, obok pokrytych winorosla scian skrecili w lewo na Pacific Coast Highway i skierowali sie na poludnie. Kwietniowy dzien byl cieply, a niebo mialo ten intensywnie niebieski odcien, ktory blizej zachodu nabieral metalicznej poswiaty, przypominajacej niebo na obrazach Maxfielda Parrisha. Na Coast Highway ruch byl niewielki, ocean lsnil jak wielka plachta tkaniny pokrytej zlotymi i srebrnymi cekinami. Lindsey ogarnelo uczucie spokoju. Przez ostatnie siedem tygodni odczuwala radosc zycia, dostepna kazdemu dziecku, ktora jednak wiekszosc ludzi traci w pozniejszym wieku. Ona takze ja utracila, nawet nie zdajac sobie z tego sprawy. Spotkanie ze smiercia bylo wlasnie tym, co przywrocilo jej swiezosc uczuc i radosc pierwszej mlodosci. *** Dwa pietra ponizej Piekla, nagi pod kocem na swym pobrudzonym i zapadnietym materacu, Vassago przesypial cale dnie. Snily mu sie poszarpane ciala i pogruchotane kosci, krew i zolc, rzedy ludzkich czaszek. Czasami snil o umierajacych tlumach, wijacych sie w agonii na wyschnietej ziemi pod czarnym niebem. On spacerowal miedzy nimi jak ksiaze Piekiel pomiedzy zwykla halastra przekletych.Jednakze sny, ktore mial tego dnia, byly dziwne i godne uwagi ze wzgledu na ich calkowita odmiennosc. Ciemnowlosa, ciemnooka kobieta prowadzaca wisniowoczerwony samochod, ogladana przez niewidocznego czlowieka siedzacego w fotelu obok niej. Palmy. Czerwona bugenwille. Ocean blyszczacy w sloncu. *** Sklep "Antyki Harrisona" znajdowal sie na poludniowym krancu Laguna Beach, przy Pacific Coast Highway. Miescil sie w nowoczesnym, dwupietrowym budynku w stylu art deco, ktory interesujaco kontrastowal z osiemnaste - i dziewietnastowiecznymi eksponatami umieszczonymi w duzym oknie wystawowym.Glenda Dockridge, sekretarka Hatcha i kierowniczka sklepu, pomagala Lew Boonerowi, uniwersalnej "zlotej raczce", przy odkurzaniu. W duzym sklepie z antykami odkurzanie bylo podobne do malowania mostu Golden Gate: gdy doszlo sie do konca, byl juz najwyzszy czas, by zaczac wszystko od nowa. Glenda byla w doskonalym nastroju, poniewaz sprzedala zdobiona okuciami z pozlacanego brazu szafe z okresu Napoleona III z malowanymi czarnym lakierem japonskim drzwiami oraz, temu samemu klientowi, dziewietnastowieczny wloski stol ze skladanym blatem i wyszukana intarsjowana mozaika. To byly doskonale transakcje - zwlaszcza biorac pod uwage, ze otrzymywala prowizje od utargu. Hatch przegladnal codzienna poczte, napisal list, obejrzal tez pare osiemnastowiecznych palisandrowych stolikow nocnych inkrustowanych jadeitowymi smokami, ktore nadeszly od dostawcy z Hongkongu. Lindsey pomogla Glendzie i Lew w odkurzaniu. W jej nowym stanie duszy nawet taka niewdzieczna robota byla przyjemnoscia. Dawalo jej to okazje zachwycania sie detalami antykow - kwiatonami lamp z brazu, plaskorzezbami na nodze stolu, recznie malowanymi filizankami nalezacymi do kompletu osiemnastowiecznej angielskiej porcelany. Rozmyslajac nad historia i kulturowym znaczeniem kazdego obiektu, zdala sobie sprawe, ze jej nowe nastawienie do zycia ma wyrazne cechy filozofii zen. *** O zmroku, instynktem wyczuwajac nadejscie nocy, Vassago obudzil sie i usiadl w czyms przypominajacym grob, co bylo jego domem. Byl przepelniony glodem smierci i owladniety potrzeba zabijania.Ostatni obraz, jaki zapamietal ze swego snu, to byl wizerunek kobiety w czerwonym samochodzie. Nie byla juz wcale w samochodzie, lecz w sali, ktorej nie mogl dokladnie dojrzec, stala przed chinskim parawanem i przecierala go biala szmatka. Odwrocila sie, jakby cos do niej powiedzial, i usmiechnela sie. Jej usmiech byl promienny, tak pelen zycia, ze Vassago mial chec mlotem rozwalic jej twarz, wybic zeby, polamac kosci szczeki i sprawic, aby juz nigdy wiecej nie mogla sie usmiechac. W ciagu kilku ostatnich tygodni snila mu sie dwa lub trzy razy. Za pierwszym razem, siedzac w fotelu inwalidzkim, plakala i smiala sie jednoczesnie. Wytezal swa pamiec, lecz nie mogl przypomniec sobie jej twarzy wsrod tych, ktore widzial na jawie. Zastanawial sie, kim byla i dlaczego nawiedzala go podczas snu. Na zewnatrz zapadla noc. Czul, jak zapada. Wielka czarna draperia, ktora kazdego jasnego i swietlistego dnia okrywala po zachodzie swiat calunem smierci. Ubral sie i opuscil swa kryjowke. *** O godzinie siodmej tego wczesnowiosennego wieczoru Lindsey i Hatch byli u Zova, w malej, lecz ruchliwej restauracji w Tustin. Wystroj byl bialo-czarny, mnostwo duzych okien i luster. Obsluga, wyjatkowo zyczliwa i sprawna, byla ubrana na czarno i bialo, dla uzupelnienia wystroju dlugiej sali. Jedzenie, ktore podawano, bylo tak doskonalym doznaniem zmyslowym, ze monochromatyczne bistro wydawalo sie plonac od kolorow.Panujacy tu gwar byl raczej sympatyczny niz dokuczliwy. Nie musieli podnosic glosu, by sie nawzajem slyszec. Czuli sie tak, jakby szmer rozmow stanowil parawan prywatnosci oddzielajacy ich od pobliskich stolikow. Podczas dwoch pierwszych dan - kalmary i zupa z czarnej fasoli - rozmawiali o trywialnych sprawach. Ale gdy podane zostalo glowne danie - dla obojga miecznik - Lindsey nie mogla sie juz dluzej pohamowac. Powiedziala: -No dobrze, w porzadku, mielismy caly dzien, by nad tym rozmyslac. Nie podkoloryzowalismy wzajemnie swych sadow. Wiec powiedz, co sadzisz o Reginie? -A co ty sadzisz o Reginie? -Ty pierwszy. -Dlaczego ja? Lindsey powiedziala - A dlaczego nie? Westchnal gleboko i zawahal sie. - Zwariowalem na punkcie tego dzieciaka. Lindsey miala ochote podskoczyc i zaczac tanczyc. Zachwyt nie do opanowania, jaki ja ogarnal, moglaby wyrazic postac z kreskowki, gdyz jej radosc i podniecenie bylyby bardziej promienne i wyrazne, niz uczucia w prawdziwym zyciu. Miala nadzieje, ze Hatch tak wlasnie zareaguje, ale nie wiedziala, co powie, naprawde nie miala zielonego pojecia, gdyz spotkanie bylo... Coz, jedynym trafnym okresleniem byloby slowo "zniechecajace". -Och, Boze, kocham ja - powiedziala Lindsey. - Jest taka slodka. -To twarda sztuka. -To byla gra. -Zagrala dla nas role, tak, ale mimo wszystko jest twarda. Musiala byc twarda. Zycie nie dalo jej wyboru. -Ale to porzadna twardosc. -To wspaniala twardosc - zgodzil sie. - Wcale nie mowie, ze to mnie odrzucilo. Zachwycilem sie tym, pokochalem ja. -Jest taka inteligentna. -Walczyla tak bardzo, by wydac sie nam niesympatyczna - powiedzial Hatch - a to tylko sprawilo, ze stala sie jeszcze bardziej sympatyczna. -Biedne dziecko. Bala sie, ze znow zostanie odrzucona, wiec przeszla do ataku. -Gdy uslyszalem, jak nadchodzi korytarzem, pomyslalem, ze to... -Godzilla! - powiedziala Lindsey. -Co najmniej. A jak ci sie podobala gadajaca zlota rybka Binky? -Nasram na majonez! - powiedziala Lindsey. Oboje sie rozesmiali, az ludzie wokol nich odwrocili sie, by popatrzec, moze z powodu ich smiechu, a moze dlatego, ze uslyszeli cos z tego, co powiedziala Lindsey, a to tylko sprawilo, ze zaczeli sie smiac jeszcze glosniej. -Bedzie niesfornym dzieckiem - powiedzial Hatch. -Bedzie jak marzenie. -To nie takie proste. -Bedzie. -Jest jeden problem. -Co takiego? Zawahal sie. -A jesli ona nie zechce byc z nami? Usmiech zamarl na twarzy Lindsey. -Zechce. Przyjdzie do nas. -Moze nie zechce. -Nie badz pesymista. -Mowie tylko, ze musimy sie takze przygotowac na rozczarowanie. Lindsey zdecydowanie potrzasnela glowa. -Nie. To sie uda. Musi sie udac. Mielismy juz w zyciu wiecej pecha i przykrych chwil, niz na nas przypada. Zaslugujemy na cos lepszego. Kolo sie odwrocilo. Znowu bedziemy miec rodzine. Zycie bedzie sie toczyc szczesliwie, bedzie wspaniale. Najgorsze jest juz za nami. 3 Na czwartkowa noc Vassago wynajal pokoj w motelu.Zazwyczaj uzywal ktorejs z toalet znajdujacych sie na terenie opuszczonego wesolego miasteczka. Co wieczor myl sie uzywajac butelkowanej wody i mydla w plynie. Golil sie zwykla brzytwa, uzywajac przy tym pianki do golenia w aerozolu i kawalka potluczonego lustra, ktore znalazl w jakims kacie. Gdy noca padalo, lubil sie kapac pod golym niebem, pozwalajac, by deszcz splywal po nim. Jezeli burzy towarzyszyly pioruny, to szukal najwyzszego punktu na brukowanej centralnej alei, w nadziei, ze dostapi laski Szatana i zostanie przywolany do krainy umarlych za pomoca jednej iskrzacej sie wiazki elektrycznosci. Lecz pora deszczowa w poludniowej Kalifornii juz sie skonczyla i nie nalezalo spodziewac sie opadow az do grudnia. Jezeli wczesniej zasluzy sobie na powrot do grona przekletych, to sposobem jego wyzwolenia ze znienawidzonego swiata zywych bedzie jakas inna niz grom sila. Raz w tygodniu, czasami dwa, wynajmowal pokoj w motelu, by skorzystac z prysznica i wykapac sie staranniej, niz to bylo mozliwe w prymitywnych warunkach jego kryjowki. Nie robil tego z powodu przywiazania do higieny. Brud mial w sobie wielki urok. Powietrze i woda Hadesu, za powrotem do ktorych tesknil, same w sobie byly brudem niezwykle roznorodnym. Lecz jezeli mial sie poruszac miedzy zywymi i zerowac na nich, powiekszac swoja kolekcje, ktora byc moze zapewni mu powtorne przyjecie do krolestwa przekletych, to istnialy pewne konwenanse, ktorych trzeba bylo przestrzegac, by nie sciagnac na siebie zbytniej uwagi. Nalezalo wiec zachowac pewien stopien czystosci. Vassago korzystal zawsze z tego samego motelu, "Blekitne Niebo", podniszczonej dziury na poludniowym krancu Santa Ana, w ktorym nie ogolony recepcjonista przyjmowal tylko gotowke, nie pytal o personalia i nigdy nie patrzyl na twarze gosci, jakby bojac sie tego, co moglby zobaczyc w ich oczach lub oni w jego wlasnych. Okolica byla bagnem, pelnym handlarzy narkotykow i ulicznic. Vassago byl jednym z nielicznych mezczyzn, ktorzy wynajmowali pokoj nie ciagnac ze soba prostytutki. Tym niemniej zatrzymywal sie tylko na godzine lub dwie, taki zreszta panowal tu zwyczaj, i korzystal z tej samej anonimowosci co klienci, ktorzy chrzakajac i pocac sie, z halasem przewracali sie na lozkach w sasiednich pokojach. Nie moglby wytrwac tam przez cala dobe, chociazby tylko ze wzgledu na to, ze swiadomosc szalonego parzenia sie dziwek i ich frajerow napelniala go zloscia, niepokojem i obrzydzeniem do zywych, ich pilnych potrzeb i szalonych rytmow. Atmosfera utrudniala jasne myslenie, i czynila odpoczynek niemozliwym, chociaz gdy byl jeszcze w pelni zywy, perwersja i obled tego miejsca byly jedyna rzecza, jaka sie rozkoszowal. Zreszta zaden inny motel czy pensjonat nie bylby bezpieczny. Chcieliby zobaczyc dokumenty. Poza tym mogl poruszac sie miedzy zywymi jak jeden z nich tylko tak dlugo, jak dlugo kontakt byl przypadkowy. Kazdy wlasciciel motelu lub recepcjonista, ktory spotykalby go regularnie, blizej zainteresowalby sie jego charakterem i szybko by sie zorientowal, ze rozni sie on od wszystkich w pewien nieokreslony, ale wyjatkowo niepokojacy sposob. Tak czy owak, nie chcac zwracac na siebie uwagi, glowna siedziba uczynil opuszczone wesole miasteczko. Bylo malo prawdopodobne, by poszukujace go wladze znalazly go tam. Ponadto miejsce to gwarantowalo mu przebywanie w samotnosci, grobowa cisze oraz olbrzymie strefy idealnej ciemnosci, gdzie mogl sie schronic za dnia, gdy jego wrazliwe oczy nie mogly zniesc natarczywego blasku slonca. Motele byly znosne miedzy zmierzchem a switem. Tej przyjemnej cieplej czwartkowej nocy, gdy wyszedl z recepcji motelu "Blekitne Niebo" trzymajac w rece klucz do swego pokoju, zauwazyl pontiaca zaparkowanego w cieniu na koncu parkingu, za ostatnim pawilonem zwroconym wejsciem w strone biura. Vassago widzial ten samochod w niedziele, gdy ostatni raz korzystal z motelu. Mezczyzna odchylil sie do tylu za kierownica, tak jakby spal lub po prostu czekal na kogos, z kim mial sie spotkac. Byl tam z pewnoscia w niedziele wieczorem, lecz wtedy jego twarz skrywal cien nocy. Swiatlo odbijalo sie w przedniej szybie samochodu. Vassago podjechal swym camaro do pawilonu numer 6, znajdujacego sie mniej wiecej w polowie dluzszego ramienia litery L, wedle ktorej ustawione byly domki. Zaparkowal i wszedl do wnetrza. Mial ze soba czyste czarne ubranie - tylko takie nosil. W pokoju nie zapalil swiatla. Nigdy tego nie robil. Przez chwile stal oparty plecami o drzwi, myslac o pontiacu i o mezczyznie za kierownica. Mogl byc po prostu handlarzem narkotykow sprzedajacym towar z samochodu. Ilosc handlarzy dzialajacych w tej okolicy przekraczala liczbe karaluchow rojacych sie w scianach podupadajacego motelu. Lecz gdzie byli jego klienci o bystrych, nerwowych oczach, sciskajacy portfele wypchane poplamionymi banknotami...? Vassago rzucil rzeczy na lozko, wlozyl okulary przeciwsloneczne do kieszeni kurtki i wszedl do malej lazienki. Smierdziala pospiesznie rozchlapanym srodkiem dezynfekujacym, co nie moglo jednak zamaskowac bukietu ohydnych biologicznych zapachow. Prostokat bladego swiatla znaczyl okno powyzej tylnej scianki prysznica. Odsunawszy na bok szklane drzwi, ktore glosno zazgrzytaly przesuwajac sie w zardzewialej prowadnicy, wszedl do kabiny. Gdyby okno bylo zamkniete na stale lub dzielone pionowo na dwie czesci, krzyzowaloby to jego plany. Lecz uchylilo sie od gory na zewnatrz na zardzewialych zawiasach. Chwycil za porecz nad glowa, przesliznal sie przez okno i zeskoczyl na ziemie. Znajdowal sie w waskiej alejce na tylach motelu. Zatrzymal sie, by ponownie zalozyc okulary przeciwsloneczne. Pobliska sodowa latarnia uliczna rzucala zolte jak mocz, oslepiajace swiatlo, ktore draznilo jego oczy jak niesiony wiatrem piasek. Okulary zlagodzily ostrosc tego blasku, widzial teraz wyrazniej. Poszedl na prawo, do konca rzedu pawilonow, skrecil w boczna uliczke, nastepnie jeszcze raz na prawo na rogu, okrazajac motel. Przesliznal sie obok krotszego konca skrzydla budynku w ksztalcie litery L i przeszedl wzdluz krytego od gory podestu przed ostatnimi domkami, az znalazl sie z tylu za pontiakiem. W tym momencie panowal tu zupelny spokoj. Nikt nie wchodzil ani nie wychodzil. Mezczyzna za kierownica siedzial z jedna reka wystawiona przez otwarte okno samochodu. Gdyby spojrzal w boczne lusterko, zauwazylby zblizajacego sie Vassago, lecz jego uwaga byla skupiona na pokoju numer 6 w drugim skrzydle L. Vassago jednym gwaltownym szarpnieciem otworzyl drzwi i facet doslownie zaczal wypadac na zewnatrz. Vassago uderzyl go mocno w twarz, uzywajac lokcia jak tarana, co bylo bardziej skuteczne niz uzycie piesci, o ile cios byl dostatecznie celny. Facet doznal wstrzasu, ale nie stracil przytomnosci. Wstal wiec, probujac wziac sie z Vassago za bary. Mial spora nadwage i byl dosc powolny. Kolano wbite mocno w jego krocze spowolnilo go jeszcze bardziej. Facet przybral pozycje modlitewna, oslaniajac sie rekami, a Vassago cofnal sie o krok i go kopnal. Obcy padl na bok, wiec Vassago wymierzyl mu jeszcze jednego kopniaka, tym razem w glowe. Facet zupelnie stracil przytomnosc, byl nieruchomy jak kamien. Slyszac za soba czyjs przyspieszony oddech, Vassago odwrocil sie i zobaczyl blond dziwke z kreconymi wlosami, w spodniczce mini, i faceta w srednim wieku, w tanim garniturze i kiepskiej peruce. Wychodzili z najblizszego pokoju. Gapili sie na mezczyzne lezacego na ziemi. Na Vassago. Odwzajemnil im spojrzenie. Weszli z powrotem do pokoju i cicho zamkneli za soba drzwi. Nieprzytomny mezczyzna byl ciezki, wazyl jakies dziewiecdziesiat kilogramow, ale Vassago byl dosc silny, by go dzwignac. Przeniosl faceta na druga strone samochodu i zaladowal na fotel dla pasazera. Nastepnie usiadl za kierownica, uruchomil pontiaca i opuscil "Blekitne Niebo". Kilka przecznic dalej skrecil w ulice, przy ktorej stal rzad jednakowych, calkiem obdrapanych domow, wybudowanych przed trzydziestu laty. Stare drzewa laurowe rosly po obu stronach nierownych chodnikow i nadawaly dzielnicy, pomimo widocznego zaniedbania, znamie wdzieku. Zatrzymal pontiaca przy krawezniku. Wylaczyl silnik i swiatla. Poniewaz w poblizu nie bylo zadnych latarni ulicznych, zdjal okulary przeciwsloneczne, by przeszukac nieprzytomnego mezczyzne. W kaburze ukrytej pod marynarka znalazl naladowany rewolwer. Postanowil go zachowac dla siebie. Obcy mial przy sobie dwa portfele. Jeden - grubszy - zawieral trzysta dolarow w gotowce, ktore Vassago skonfiskowal. Byly w nim takze karty kredytowe, fotografie ludzi, ktorych nie znal, paragon z pralni chemicznej, "kup-dziesiec-wez-jeden-zadarmo" - karta do dziurkowania ze sklepu z mrozonym jogurtem, prawo jazdy stwierdzajace tozsamosc mezczyzny jako Mortona Redlowa z Anaheim oraz niewazne drobiazgi. Drugi portfel byl bardzo cienki, okazalo sie, ze nie jest to prawdziwy portfel, lecz skorzany futeral na dokumenty. Vassago znalazl w przegrodce licencje na prace Redlowa w charakterze prywatnego detektywa i pozwolenie na noszenie ukrytej broni. W skrytce na rekawiczki Vassago natrafil tylko na slodkie baloniki i powiesc detektywistyczna w miekkiej oprawie. W oparciu miedzy siedzeniami znalazl gume do zucia, jeden batonik i skladana mape okregu Orange, wydana przez firme "Thomas Brothers". Przez chwile przygladal sie mapie, nastepnie uruchomil silnik i odjechal od kraweznika. Kierowal sie ku Anaheim, pod adres wypisany na prawie jazdy Redlowa. Gdy przebyli juz ponad polowe drogi, Redlow zaczal stekac i podrygiwac, tak jakby mial odzyskac przytomnosc. Trzymajac kierownice jedna reka, Vassago wyciagnal rewolwer zabrany mezczyznie i zdzielil go po glowie. Redlow natychmiast sie uspokoil. 4 Jednym z pieciorga dzieci, zajmujacych wraz z Regina miejsca przy tym samym stole w jadalni, byl Carl Cavanaugh. Mial osiem lat i dokladnie tak sie zachowywal. Byl paralitykiem przykutym do krzesla inwalidzkiego, co mozna by uwazac za dostateczne uposledzenie, lecz on pogarszal jeszcze wszystko przez to, ze byl kompletnym becwalem. Zanim podano talerze na stol, Carl powiedzial:-Naprawde lubie piatkowe popoludnia, a wiecie dlaczego? - Nie dal nikomu szansy na wyrazenie braku zainteresowania. - Poniewaz w czwartek wieczorem dostajemy zawsze fasole i zupe grochowa, wiec w piatek po poludniu mozna puscic pare naprawde ostrych pierdow. Pozostale dzieci skrzywily sie z niesmakiem. Regina po prostu go zignorowala. Becwal czy nie, Carl mial racje: czwartkowa kolacja w Domu Dziecka im. Sw. Tomasza skladala sie nieodmiennie z zupy z luskanego grochu, szynki, zielonej fasoli i ziemniakow w ziolowo-maslanym sosie. Na deser podawano kwadracik owocowej galaretki z kleksem falszywej bitej smietany. Czasami zakonnice pozwalaly sobie na lyk sherry lub po prostu wariowaly, zbyt dlugo widac chodzac w swych ciezkich habitach; jesli tracily kontrole nad soba, to w czwartek mozna bylo dostac kukurydze zamiast zielonej fasoli, a jesli naprawde sie zapomnialy, nawet pare waniliowych ciastek jako dodatek do galaretki. W ten czwartek jadlospis nie kryl zadnych niespodzianek, lecz Reginy nie obchodzilo - moglaby tego nawet nie zauwazyc - czy podano filet mignon czy, na odwrot, krowie placki. No coz, prawdopodobnie jednak zauwazylaby krowi placek na swoim talerzu, chociaz nie zmartwiloby jej, gdyby zostal podany zamiast zielonej fasoli. Nie lubila zielonej fasoli. Lubila szynke. Sklamala, gdy powiedziala Harrisonom, ze jest wegetarianka. Sadzila, ze takie kaprysy w kwestii jadlospisu wydadza im sie jeszcze jednym powodem, by stanowczo od razu odrzucic jej kandydature, a nie pozniej, gdy to bardziej bedzie bolalo. Podczas posilku nie mogla sie skupic najedzeniu ani na rozmowach innych dzieci przy stole, wciaz myslala o spotkaniu, w ktorym brala udzial tego popoludnia w gabinecie pana Gujilio. Zepsula wszystko. Beda musieli wybudowac Muzeum Slawnych Glupcow chocby tylko po to, by stanal tam jej pomnik; ludzie przyjezdzajacy z calego swiata, z Francji, Japonii i Chile beda tu przychodzic tylko po to, by ja obejrzec. Przyjda tu uczniowie, calymi klasami naraz, ze swymi nauczycielami, by ja poznac i nauczyc sie, czego nie nalezy robic i jak nie nalezy sie zachowywac. Rodzice beda pokazywac palcami jej pomnik i zlowieszczo przestrzegac swe dzieci: -Za kazdym razem, gdy pomyslicie, ze jestescie tacy bystrzy i sprytni, po prostu przypomnijcie ja sobie i pomyslcie, ze wy tez moglibyscie tak skonczyc. Pomnik smiesznosci, wysmiewany z politowaniem i obrzucany obelgami. W polowie rozmowy zdala sobie sprawe, ze Harrisonowie sa wyjatkowymi ludzmi. Prawdopodobnie nigdy nie potraktowaliby jej tak, jak zostala potraktowana przez Dotterfieldow, ktorzy ja zaakceptowali, wzieli do swego domu, a potem po dwoch tygodniach odrzucili, gdy odkryli, ze beda miec wlasne dziecko. Bez watpienia dziecko Szatana, ktore pewnego dnia zniszczy swiat i zwroci sie nawet przeciwko Dotterfieldom, palac ich zywcem w blysku ognia tryskajacego z jego demonicznych, swinskich oczek. (Uff. Nie zycz zle drugiemu. Mysl jest rownie zla, jak czyn. Zapamietaj to do spowiedzi, Reg). W kazdym razie Harrisonowie byli inni, z czego zaczela sobie zdawac sprawe powoli - co za idiotka - a w czym sie upewnila, gdy pan Harrison rzucil dowcip o pizamach z kawioru i pokazal, ze ma poczucie humoru. Lecz ona byla juz tak zaangazowana w swoja role, ze jakos nie mogla przestac byc przykra - byla taka kretynka - nie potrafila sie wycofac, nie umiala zmienic tonu. Prawdopodobnie teraz Harrisonowie pili z radosci, ze unikneli o wlos nieszczescia; a moze kleczeli w kosciele, lejac lzy ulgi, odmawiajac rozaniec i dziekujac Matce Przenajswietszej za wstawiennictwo. Oszczedzila im popelnienia bledu. Nie adoptowali tej okropnej dziewczyny! Nie kupili kota w worku. Gowno. (Ups, wulgaryzm. Lecz nie jest to tak wielki grzech, jak wzywanie imienia Pana Boga na daremno. Czy w ogole warto o tym wspominac w konfesjonale?) Pomimo braku apetytu i grubianskich dowcipow Carla Cavanaugha zjadla wszystko, ale tylko dlatego, ze policjantki Boga, zakonnice, nie pozwolilyby jej odejsc od stolu, dopoki wszystko nie zniknie z talerza. Owocem znajdujacym sie w cytrynowej galaretce byla brzoskwinia, co sprawilo,' iz zjedzenie deseru bylo ciezka proba. Nie mogla zrozumiec, jak ktos mogl pomyslec, ze cytryna i brzoskwinia pasuja do siebie. W porzadku, zakonnice nie byly zbyt swiatowe, ale przeciez, na milosc boska, nie prosila je, by sie nauczyly, jakie wino nalezy podawac do pieczonej poledwicy z dziobaka. (Przepraszam, Boze). Ananas i cytrynowa galaretka - oczywiscie. Gruszka i cytrynowa galaretka - w porzadku. Nawet banan i cytrynowa galaretka. Lecz wkladanie brzoskwini do cytrynowej galaretki bylo, jej zdaniem, czyms takim jak wyjecie rodzynek z ryzowego kleiku i zastapienie ich kawalkami arbuza. Na milosc boska. (Przepraszam, Boze). Udalo jej sie zjesc deser tylko dlatego, ze zaczela sobie wmawiac, iz mogloby byc gorzej; zakonnice moglyby podac zdechla mysz w polewie czekoladowej. Dlaczego jednak wlasnie zakonnice mialyby to robic - nie miala zielonego pojecia. Niemniej jednak wyobrazanie sobie gorszej sytuacji niz ta, w jakiej sie znajdowala, bylo sztuczka, ktora dobrze funkcjonowala - technika autoperswazji, ktorej wczesniej uzywala juz wiele razy. Wkrotce znienawidzona galaretka zniknela i bylo jej wolno opuscic stolowke. Po kolacji wiekszosc dzieci poszla do sali zabaw pograc w monopol czy cos podobnego, albo do sali telewizyjnej poogladac pomyje, ktore nadawala durna skrzynka. Lecz ona, jak zwykle, wrocila do swego pokoju. Wiekszosc wieczorow spedzala na lekturze. Ale nie dzisiaj. Miala zamiar spedzic ten wieczor uzalajac sie nad soba i medytujac nad swoja cudownie odegrana rola swiatowej klasy idiotki (dobrze, ze glupota nie jest grzechem), tak aby nigdy nie zapomniala, jaka byla glupia i pamietala, aby juz nigdy wiecej nie zrobic z siebie takiego osla. Idac po wylozonych plytkami korytarzach prawie tak szybko, jak dziecko majace zdrowe nogi, przypomniala sobie, jak niezgrabnie wtoczyla sie do gabinetu adwokata. Rumieniec wyplynal na jej policzki. W swoim pokoju, ktory dzielila z niewidoma dziewczynka imieniem Winnie, gdy wskoczyla do lozka i przewrocila sie na plecy, przypomniala sobie, jak niezgrabnie siadla na fotel w obecnosci panstwa Harrisonow. Poczerwieniala jeszcze bardziej i zakryla twarz obiema dlonmi. -Reg - wyszeptala cicho - jestes najwieksza kretynka na swiecie. - (Jeszcze jedna rzecz na liscie do nastepnej spowiedzi, poza klamstwem, oszukiwaniem i wymawianiem imienia Pana Boga na daremno: wielokrotne uzywanie wulgaryzmow). - Gowno, gowno, gowno! (To bedzie dluga spowiedz). 5 Gdy Redlow odzyskal przytomnosc poczul bol tak dotkliwy, ze w ogole nie mogl myslec. Mial wrazenie, ze jego glowa jest potrzaskana na kawalki. Jedno oko bylo tak zapuchniete, ze nie mogl go prawie otworzyc. Wargi, popekane i obrzmiale, byly odretwiale i wydawaly sie ogromne. Bolaly go szyja i brzuch, a jadra po uderzeniu kolanem, ktore otrzymal w krocze, pulsowaly tak nieznosnie, ze pomysl wstania i przejscia paru krokow spowodowal atak nudnosci.Powoli przypomnial sobie, co sie stalo. Ten skurwiel go zaskoczyl. Nastepnie zdal sobie sprawe, ze nie lezy juz na parkingu przy motelu, lecz siedzi w jakims fotelu. I po raz pierwszy sie przestraszyl. Nie tylko siedzial w fotelu. Byl do niego przywiazany. Sznury krepowaly jego piers i talie, a takze uda, przytwierdzajac go do siedzenia. Rece mial przymocowane do oparc fotela w dwoch miejscach: ponizej lokci i w nadgarstkach. Bol macil jego mysli. Lecz teraz strach je oczyscil. Mruzac prawe oko i usilujac otworzyc napuchniete lewe, badal ciemnosc. Przez moment myslal, ze znajduje sie w jednym z pokoi motelu "Blekitne Niebo", w poblizu ktorego prowadzil inwigilacje, majac nadzieje na znalezienie smarkacza. Nastepnie rozpoznal swoj wlasny salon. Nie widzial zbyt wiele. Lecz mieszkajac tu od osiemnastu lat potrafil zidentyfikowac wzory otaczajacej go nocnej poswiaty na szybach okien, zamazane kontury mebli, cienie wsrod cieni o roznej glebi i ten nieuchwytny, wyjatkowy zapach wlasnego domu, ktory natychmiast rozpoznawal: tak jak w puszczy wilk rozpoznaje zapach swojej nory. Wprawdzie tego wieczoru nie czul sie jak wilk. Raczej jak zajac, ktory trzesie sie odkrywszy, iz na niego poluja. Przez pare sekund wydawalo mu sie, ze jest sam, i zaczal szarpac sznury. Wtedy jednak sposrod innych cieni podniosla sie ciemna postac i podeszla do niego. Rozroznial tylko sylwetke swego przeciwnika. Zdawala sie stapiac z zarysami mebli lub zmieniac sie, tak jakby ten ktos byl istota polimorficzna, mogaca przybierac rozne ksztalty. Lecz wiedzial, ze to byl ten szczeniak: wyczuwal te sama odmiennosc i obcosc, ktora zarejestrowal, gdy pierwszy raz skierowal wzrok na tego skurwysyna w niedziele, w "Blekitnym Niebie", zaledwie cztery dni temu. -Wygodnie panu, panie Redlow? Przez ostatnie trzy miesiace, podczas ktorych poszukiwal tego dziwaka, w Redlowie obudzila sie niezwykla ciekawosc dotyczaca szczeniaka; probowal wywnioskowac, czego chce, czego potrzebuje, co mysli. Pokazywal rozne jego fotografie niezliczonej rzeszy ludzi, na przygladanie sie im stracil wiecej niz troche swego wlasnego czasu. Zastanawial sie, jaki glos przynalezy do tej wybitnie przystojnej, choc odpychajacej twarzy. Brzmial zupelnie inaczej, niz to sobie wyobrazal; nie byl zimny i stalowy jak glos maszyny zaprojektowanej po to, by udawac czlowieka, ani jak gardlowe i dzikie warczenie bestii. Byl raczej kojacy, lagodny, przyjemny dla ucha. -Panie Redlow, czy pan mnie slyszy? Bardziej niz wszystko inne, w zaklopotanie wprawiala Redlowa jego uprzejmosc i ukladnosc. -Przepraszam za to, iz postapilem z panem tak obcesowo, ale naprawde nie dal mi pan wyboru. Nic w jego glosie nie wskazywalo na to, ze udawal lub kpil. Byl po prostu chlopcem, ktorego wychowano tak, by zwracal sie do starszych z powazaniem i szacunkiem; nawyk, ktorego nie mogl sie pozbyc nawet w takich okolicznosciach. Detektywa ogarnelo prymitywne, zabobonne uczucie, ze oto przebywa w obecnosci istoty, ktora co prawda potrafi udawac czlowieka, lecz nie ma nic wspolnego z gatunkiem ludzkim. Ledwo poruszajac popekanymi wargami, Morton Redlow wybelkotal: -Kim jestes i czego, do diabla, chcesz? -Pan wie, kim jestem. -Nie mam najmniejszego pieprzonego pojecia. Zaszedles mnie od tylu. Nie widzialem twojej twarzy. Jestes nietoperzem, czy co? Dlaczego nie wlaczysz swiatla? Ciemny ksztalt poruszyl sie, szczeniak zblizyl sie i przystanal jakis metr do fotela. -Zostal pan wynajety, by mnie odnalezc. -Zostalem wynajety, by obserwowac faceta o nazwisku Kirkaby. Leonard Kirkaby. Zona podejrzewa, ze ja oszukuje. I tak wlasnie robi. W kazdy czwartek przyprowadza swoja sekretarke do "Blekitnego Nieba" na male to i owo. -Widzi pan, prawde mowiac, troche trudno mi w to uwierzyc... "Blekitne Niebo" jest dla facetow z nizszych warstw i dla tanich kurew, a nie dla wysoko postawionych pracownikow firm i ich sekretarek. -Moze podniecaja go wlasnie takie miejsca, gdzie moze traktowac dziewczyne jak kurwe. Ktoz to, do diabla, moze wiedziec? W kazdym razie ty nie jestes Kirkaby. Znam jego glos. Brzmi zupelnie inaczej niz twoj. Nie jest mlody. Poza tym to wielka klucha. Nie bylby w stanie zalatwic mnie w taki sposob, jak ty. Szczeniak milczal przez chwile. Po prostu patrzyl na Redlowa. Nastepnie zaczal chodzic po pokoju. W zupelnej ciemnosci. Bez wahania, ani razu nie wpadajac na meble. Jak niespokojny kot. Tyle ze jego oczy sie nie jarzyly. Wreszcie powiedzial: -Co tez pan mowi, to po prostu wielka pomylka? Redlow zdawal sobie sprawe, ze jesli chce pozostac przy zyciu ma jedna szanse - musi przekonac smarkacza, by uwierzyl, ze facet o nazwisku Kirkaby mial chetke na swoja sekretarke i ze rozwscieczona zona szukala dowodow, by wziac rozwod. Tylko nie mial pojecia, jaki ton przybrac, by sprzedac te bajke. W przypadku wiekszosci osob Redlow posiadal nieomylne wyczucie, wiedzial, w jaki sposob je omamic, jak sprawic, ze przyjma nawet najbardziej nieprawdopodobna teze za prawde. Lecz ten szczeniak byl inny; ani nie myslal, ani nie reagowal jak zwykly czlowiek. Redlow zdecydowal sie strzelic z grubej rury. -Sluchaj, dupku, chcialbym wiedziec kim jestes albo przynajmniej jak, do cholery, wygladasz, bo jak sie to skonczy, znajde cie i rozwale ten twoj pieprzony leb. Szczeniak przez chwile milczal, zastanawial sie nad jego slowami. Potem sie odezwal: -W porzadku, wierze panu. Redlow odprezyl sie z ulga, lecz to tylko wzmoglo bol, wiec napial miesnie i usiadl wyprostowany. -To przykre, ale pan sie po prostu nie nadaje do mojej kolekcji - stwierdzil szczeniak. -Kolekcji? -Nie ma w panu dostatecznie duzo zycia. -O czym ty mowisz? - zapytal Redlow. -Jest pan wypalony. Rozmowa zaczela przybierac dziwny obrot. Redlow niczego nie rozumial, co sprawilo, ze poczul sie nieswojo. -Prosze mi wybaczyc, ale wydaje mi sie, ze jest pan za stary do tego typu roboty. Tak jakbym sam tego nie wiedzial, pomyslal Redlow. W tej samej chwili zdal sobie sprawe, ze poza jednym poczatkowym pociagnieciem, nie sprawdzil ponownie krepujacych go sznurow. Zaledwie kilka lat temu po kryjomu, ale stale napinalby sie pod nimi, probujac rozciagnac wezly. Teraz byl bierny. -Jest pan muskularnym mezczyzna, lecz stal sie pan troche zbyt miekki, urosl panu brzuch i jest pan powolny. Z panskiego prawa jazdy wiem, ze ma pan piecdziesiat cztery lata. Starzeje sie pan. Dlaczego wciaz pan to robi, trzyma sie tego uparcie? -To wszystko, co mam - powiedzial Redlow i byl dostatecznie przytomny, by wlasna odpowiedz go zaskoczyla. Mial zamiar powiedziec: "Tylko to potrafie". -No coz, tak, prosze pana, wiem - powiedzial szczeniak, majaczac nad nim w ciemnosci. - Jest pan dwukrotnie rozwiedziony, bezdzietny, i obecnie nie mieszka pan z zadna kobieta. Prawdopodobnie zadna nie mieszkala z panem juz od lat. Przepraszam, ale gdy byl pan nieprzytomny buszowalem troche po domu, chociaz zdaje sobie sprawe, ze nie bylo to z mojej strony wlasciwe. Przepraszam. Po prostu chcialem pana poznac, sprobowac zrozumiec, co pan z tego ma. Redlow sie nie odezwal. Nie rozumial, ku czemu to wszystko zmierza, i bal sie powiedziec cos niewlasciwego, by szczeniak nie wybuchnal jak korek od szampana. Ten skurwysyn jest oblakany. Nigdy nie bylo wiadomo, co moze spowodowac przepalenie sie bezpiecznika u takiego wariata. Przez ostatnie lata szczeniak przeprowadzil jakas samoanalize i wygladalo na to, ze teraz chce przeanalizowac Redlowa z powodow, ktorych nawet prawdopodobnie sam nie umialby wyjasnic. Moze najlepszym wyjsciem bedzie, jesli pozwoli mu sie wygadac. Niech wyrzuci to z siebie. -Czy chodzi panu o pieniadze, panie Redlow? -Chcesz wiedziec, ile zarabiam? -Wlasnie o to mi chodzi, prosze pana. -Wiedzie mi sie nie najgorzej. -Nie jezdzi pan dobrym samochodem ani nie nosi pan drogich ubran. -Nie lubie sie afiszowac. -Bez urazy, prosze pana, ale pana dom tez nie jest zbyt wytworny. -Moze i nie jest, ale ma czysta hipoteke. Szczeniak stal teraz dokladnie nad nim, powoli pochylajac sie przy kazdym pytaniu tak, jakby widzial Redlowa w ciemnym pokoju. Z uwaga studiowal tiki i skurcze na jego twarzy. To dziwaczne. Nawet w ciemnosci Redlow wyczuwal, ze tamten pochyla sie nad nim, ze jest coraz blizej, blizej, blizej. -Ma czysta hipoteke - powiedzial szczeniak w zadumie. - Czy to jest cel panskiej pracy, panskiego zycia? By moc kiedys powiedziec, ze splacil pan hipoteke takiej rudery jak ten dom? Redlow chcial mu powiedziec, zeby sie odczepil, lecz nagle stracil pewnosc, ze granie twardziela jest dobrym pomyslem. -Czy na tym polega sens zycia, prosze pana? Czy na tym to polega? Czy z tego wlasnie powodu tak bardzo je pan ceni, tak kurczowo pan sie go trzyma? Czy wlasnie dlatego wy, milosnicy zycia, borykacie sie ze wszystkim - tylko po to, by zgromadzic sterte przedmiotow i zwyciesko wycofac sie z gry? Przykro mi, prosze pana, ale ja po prostu tego nie rozumiem. Zupelnie nie rozumiem. Serce detektywa bilo zbyt mocno. Walilo bolesnie w potluczone zebra. Przez lata nie traktowal wlasciwie swego serca, za duzo hamburgerow, za duzo papierosow, za duzo piwa i burbona. Co ten szaleniec probuje zrobic - zagadac go na smierc, czy przestraszyc smiertelnie? -Wyobrazam sobie, iz ma pan paru klientow, ktorzy nie zycza sobie, by w panskich aktach pozostal slad, ze pana wynajeli. I ktorzy placa gotowka. Czy jest to uzasadnione przypuszczenie, prosze pana? Redlow odchrzaknal i probowal nie dac poznac po swoim glosie, ze sie boi. -Tak. Pewno. Jest paru takich. -I zysk polega na zatrzymaniu tych pieniedzy, unikajac opodatkowania, o ile to mozliwe, co oznacza niewplacanie ich do banku. Szczeniak stal teraz tak blisko, ze detektyw mogl wyczuc zapach z jego ust. Z jakiegos powodu oczekiwal, ze bedzie on kwasny, wstretny. Lecz byl to slodki zapach, tak jakby ten smarkacz jadl po ciemku czekoladki. -Wiec przypuszczam, ze ma pan tu gdzies w domu ladny schowek. Czy to prawda, prosze pana? Cieply powiew nadziei zlagodzil zimne dreszcze, ktore przez pare ostatnich minut wstrzasaly Redlowem. Jesli tu chodzi o pieniadze, to moze sobie z nim poradzic. To mialo jakis sens. Teraz potrafil zrozumiec pobudki smarkacza i dojrzec sposob, w jaki tego wieczoru ujdzie z zyciem. -Tak - powiedzial detektyw. - Sa tu pieniadze. Wez je. Wez je i idz sobie. W kuchni jest kubel na smieci wylozony plastykowa torba. Podnies torbe ze smieciami, pod nia jest brazowa papierowa torba pelna gotowki, na dnie wiadra. Cos zimnego i szorstkiego dotknelo prawego policzka detektywa, i on uchylil sie przed tym. -Obcegi - powiedzial dzieciak i detektyw poczul, jak szczeki zaciskaja sie na jego ciele. -Co ty robisz? Szczeniak przekrecil obcegi. Redlow wrzasnal z bolu. -Stoj, stoj! Przestan! Cholera. Prosze, przestan, nie! Gnojek przestal. Odsunal obcegi. Powiedzial: -Przykro mi, prosze pana, ale po prostu chce, by pan zrozumial, ze jezeli w wiadrze na smieci nie ma zadnej gotowki, to nie bede z tego rad. Jezeli w tym przypadku pan sklamal, to wszystko inne takze jest klamstwem. -Jest tam - zapewnil go pospiesznie Redlow. -To nieladnie klamac, prosze pana. To niedobrze. Dobrzy ludzie nie klamia. Przeciez tego was ucza, prawda? -Idz, sprawdz, zobaczysz, ze tam jest - powiedzial rozpaczliwie Redlow. Smarkacz przez lukowate przejscie wyszedl z salonu do jadalni. Ciche odglosy krokow po plytkach podlogi w kuchni odbijaly sie echem. Rozlegl sie stukot i szelest, gdy torba ze smieciami zostala wyciagnieta z wiadra na smieci. Redlow zaczal sie gwaltownie pocic sluchajac, jak szczeniak wraca przez czarne jak smola pokoje. Gdy znow pojawil sie w salonie, jego sylwetka odznaczala sie na tle bladoszarego prostokata okna. -W jaki sposob widzisz? - zapytal detektyw, skonsternowany nutka histerii we wlasnym glosie. Tak bardzo sie staral panowac nad soba. Starosc. - Masz specjalne okulary do patrzenia w nocy, czy cos takiego? Jakies urzadzenie wojskowe? Jak, do diabla, moglbys zdobyc cos takiego? Ignorujac go, szczeniak powiedzial: -Nie jest tego wiele, czego chce lub potrzebuje, po prostu jedzenie i ubranie na zmiane. Jedyne pieniadze, jakie mam, uzyskuje wtedy, gdy powiekszam swoja kolekcje. Biore to, co eksponat ma przy sobie. Czasem jest tego nieduzo, ledwie kilka dolarow. Pana pieniadze naprawde mi pomoga. Naprawde. Ta suma powinna mi wystarczyc na tyle, ile zajmie mi powrot do miejsca, do ktorego naleze. Czy pan wie, panie Redlow, gdzie ja przynaleze? Detektyw nie odpowiedzial. Szczeniak schylil sie ponizej parapetu okna i zniknal z pola widzenia. Redlow wpatrywal sie w ciemnosc, probujac wysledzic jego ruchy i domyslic sie, dokad poszedl. -Wie pan, panie Redlow, gdzie ja przynaleze? - powtorzyl tamten. Redlow uslyszal, ze odsuwa na bok jakis mebel. Byc moze stolik obok sofy. -Przynaleze do Piekla - powiedzial szczeniak. - Bylem tam przez chwile. Chce wrocic. Jakie zycie pan wiodl, panie Redlow? Czy sadzi pan, ze jak wroce do Piekla, to moze tam pana spotkam? -Co robisz? - zapytal Redlow. -Szukam gniazdka do pradu - powiedzial smarkacz odsuwajac na bok kolejny mebel. - O, tutaj jest. -Gniazdko do pradu? - zapytal Redlow wstrzasniety. - Po co? Przerazajacy dzwiek przedarl sie przez ciemnosc: wrrrrr. -Co to bylo? - zapytal Redlow. -Po prostu sprawdzam, prosze pana. -Co sprawdzasz? -Ma pan w kuchni wszelkie rodzaje garnkow, patelni i przyborow kuchennych. Przypuszczam, ze naprawde lubi pan gotowac, prawda? - Dzieciak ponownie wstal, pojawiajac sie na tle kurtyny niklej, szarej jak popiol poswiaty widocznej przez szybe okienna. - Gotowanie... Czy to zainteresowanie pojawilo sie u pana przed drugim rozwodem, czy dopiero teraz? -Co sprawdzales? - ponownie zapytal Redlow. Smarkacz podszedl do fotela. -Jest jeszcze wiecej pieniedzy - powiedzial z zapamietaniem Redlow. Teraz byl juz przesiakniety potem. Sciekal po nim strumykami. - W sypialni. - Smarkacz znow sie nad nim pochylil, tajemniczy i nieludzki ksztalt. Wydawal sie czarniejszy niz ciemnosc, czarna dziura w ksztalcie czlowieka, czarniejsza niz czern. - W szszafie. Jest tam dddrewniana podloga. - Pecherz detektywa stal sie nagle pelen. Wypelnil sie w jednej chwili jak balon, grozac peknieciem. - Wyjmij buty i smieci. Unies tylne deski pppodlogi. - Zanosilo sie na to, ze sam sie obsika. - Jest tam pudelko z pieniedzmi. Trzydziesci tysiecy dolarow. Wez je. Prosze. Wez je i idz sobie. -Dziekuje panu, ale naprawde ich nie potrzebuje. Mam juz dosyc, az nadto. -O, Jezu, pomoz mi - powiedzial Redlow i z rozpacza uswiadomil sobie, ze od dziesiatkow lat byl to pierwszy raz, gdy zwrocil sie do Boga, pierwszy, gdy o Nim pomyslal. -Pomowmy o tym, dla kogo pan naprawde pracuje, prosze pana. -Powiedzialem ci... -Lecz ja oszukalem pana udajac, ze uwierzylem. Wrrrrrr. -Co to jest? - zapytal Redlow. -Sprawdzam. -Co sprawdzasz, do cholery? -Dziala zupelnie dobrze. -Co to jest?! Cos ty przyniosl?! -Elektryczny noz do krojenia miesa - oznajmil szczeniak. 6 Hatch i Lindsey udali sie po kolacji do domu nie wyjezdzajac na autostrade. Jechali wolno nabrzezem, droga wiodaca na poludnie z Newport Beach, sluchajac radia i spiewajac razem z takimi starymi, zlotymi przebojami jak "New Orlean", "Whispering Bells" czy "California Dreamin". Lindsey nie mogla sobie przypomniec, kiedy ostatni raz zestroili sie z radiem, choc dawnymi czasy ciagle to robili. Gdy Jimmy mial trzy lata, znal wszystkie slowa do "Pretty Woman". Gdy mial cztery lata, potrafil zaspiewac "Fifty Ways to Leave Your Lover", pamietal dokladnie caly tekst. Po raz pierwszy od pieciu lat mogla myslec o Jimmym i wciaz miec nastroj do spiewu.Mieszkali w Laguna Niguel, na poludnie od Laguna Beach, po wschodniej stronie ciagnacych sie nad brzegiem wzgorz. Z ich okien nie bylo widac oceanu, ale dochodzila tu morska bryza, ktora lagodzila letnie upaly i zimowe chlody. W ich sasiedztwie - tak jak w wiekszosci skupisk ludzkich na poludniu okregu - wszystko zostalo zaprojektowane tak dokladnie, ze wydawalo sie, iz to projektanci obiektow wojskowych zbudowali osiedle mieszkaniowe. Lecz krete uliczki, zelazne latarnie uliczne pokryte sztuczna zielona patyna, malownicze kepy palm, zakarand i wydzielajacych benzoes fikusow oraz starannie utrzymane pasy zieleni z klombami roznokolorowych kwiatow byly tak kojace dla oczu i duszy, ze wojskowy porzadek panujacy w otoczeniu nie byl przytlaczajacy. Jako artystka Lindsey wierzyla, ze ludzkie dlonie sa rownie zdolne do tworzenia wielkiego piekna jak natura, i ze zdyscyplinowanie jest podstawa tworzenia prawdziwej sztuki, poniewaz zadanie sztuki, to ujawnianie tresci w chaosie zycia. Dlatego tez rozumiala pobudki projektantow, ktorzy przez wiele godzin trudzili sie, by opracowac uklad osiedla, zajmujac sie nawet takimi szczegolami, jak stalowe kratki w ulicznej kanalizacji. Jednopietrowy dom, w ktorym zamieszkali dopiero po smierci Jimmy'ego, zbudowany w stylu srodziemnomorskim - zreszta cale osiedle bylo utrzymane w tym stylu - z czterema sypialniami i pracownia, wylozony byl kremowa sztukateria, mial meksykanski dach kryty dachowkami. Dwa duze fikusy rosly po obu stronach sciezki prowadzacej od wejscia. Lampy ogrodowe oswietlaly klomby niecierpkow i petunii znajdujace sie przed kwitnacymi na czerwono krzewami azalii. Wjezdzajac do garazu odspiewali ostatnie takty "You Send Me". Wzieli, jedno po drugim, kapiel, Hatch wlaczyl opalany gazem kominek w salonie, a Lindsey nalala dla obojga po szklaneczce "Baileys Irish Cream" z lodem. Usiedli na sofie przed kominkiem, opierajac nogi na duzej otomanie. Wszystkie wyscielane meble w domu byly nowoczesne, o miekkich liniach i w jasnych, naturalnych kolorach. Kontrastowaly przyjemnie i stanowily dobre tlo dla wielu znajdujacych sie w pokoju antykow i obrazow Lindsey. Sofa, takze bardzo wygodna, byla dobrym miejscem do prowadzenia rozmow i, co Linsdey odkryla dopiero teraz, wspanialym miejscem do przytulania sie. Ku jej zaskoczeniu, przytulanie przerodzilo sie w pieszczoty coraz goretsze, tak jakby byli para nastolatkow. Ogarnela ja namietnosc, jakiej nie czula od lat. Ubrania opadly z nich powoli, jak w filmie, az zostali nadzy, nie wiedzac nawet dokladnie, jak do tego doszlo. Nastepnie zlaczyli sie, poruszajac sie wspolnie w jedwabistym rytmie, skapani w migoczacym swietle padajacym od kominka. Jego radosna naturalnosc, wzrastajaca od sennego ruchu do zapierajacej dech naglosci, byla zupelnym odejsciem od sztywnego i wyplywajacego z poczucia obowiazku uprawiania milosci, jakie bylo ich udzialem przez ostatnie piec lat. Lindsey miala wrazenie, iz jest to sen, fragment hollywoodzkiego filmu erotycznego. Lecz gdy przesunela rekami po ramionach Hatcha, gdy sie unosila na spotkanie kazdego z jego pchniec, gdy szczytowala, potem jeszcze raz, i gdy poczula, jak cos sie w niej uwalnia i roztapia, od twardego zelaza do plynnej fali, miala cudowna, wyrazna swiadomosc, ze to nie bylo zludzenie. W rzeczywistosci nareszcie otworzyla oczy po dlugim, mrocznym snie, i dzieki temu wyzwoleniu byla po raz pierwszy od lat zupelnie obudzona. Snem, a raczej koszmarem, ktory ostatecznie dobiegl konca, bylo jej zycie przez ostatnie piec lat. Zostawiajac za soba rzeczy rozrzucone po podlodze i plonacy kominek poszli na gore, by znow sie kochac w ogromnym chinskim lozu w ksztalcie san, mniej gwaltownie niz poprzednio, za to bardziej czule, przy akompaniamencie czulych slowek, ktore zdawaly sie tworzyc tekst i melodie cichej piosenki. Mniej naglacy rytm pozwalal uswiadomic sobie subtelna strukture skory, zdumiewajaca gietkosc miesni, twardosc kosci, podatnosc warg i bicie ich serc. Gdy fala ekstazy wzniosla sie na szczyt i opadla w ciszy, ktora potem nastapila, slowa "kocham cie" byly prawie zbyteczne, a jednak brzmiace dla ucha jak muzyka, i jakie upragnione. Ten kwietniowy dzien, od slonecznego poranka do zanurzenia sie w strefe snu, byl jednym z najlepszych w ich zyciu. Jak na ironie noc, ktora po nim nastapila, dziwna i przerazajaca, okazala sie jedna z najgorszych w zyciu Hatcha. *** O jedenastej Vassago skonczyl z Redlowem i rozporzadzil jego cialem w sposob, ktory go najzupelniej zadowolil. Nastepnie wrocil do motelu "Blekitne Niebo" pontiakiem detektywa, wzial dlugi goracy prysznic, ktory zamierzal wziac wczesniej tego wieczoru, przebral sie w czysta odziez i wyszedl z postanowieniem, by juz nigdy tam nie wrocic. Jezeli Redlow odkryl to miejsce, nie bylo juz bezpieczne.Odjechal camaro o kilka przecznic i porzucil je na ulicy, wsrod walacych sie, przemyslowych budynkow, gdzie bedzie moglo stac nie ruszone przez pare tygodni, zanim zostanie skradzione lub odholowane przez policje. Uzywal go przez miesiac. Przedtem woz nalezal do jednej z kobiet, ktorej cialo dolaczyl do swojej kolekcji. Zmienial kilkakrotnie tablice rejestracyjne, zawsze kradnac nowe z zaparkowanych samochodow rano, tuz przed switem. Wrociwszy na piechote do motelu, odjechal stamtad pontiakiem Redlowa. Nie byl on tak sexy jak srebrne camaro, ale doszedl do wniosku, ze moze mu niezle sluzyc przez pare tygodni. Pojechal do neopunkowego klubu o nazwie "Rozerwij To" w Huntington Beach, gdzie ustawil woz w najciemniejszym koncu parkingu. Znalazl w bagazniku torbe z narzedziami, uzyl srubokreta i obcegow, by zdjac tablice rejestracyjne, ktore zamienil z tablicami poobijanego szarego forda zaparkowanego obok. Po czym przestawil pojazd na drugi koniec placu. Znad morza nadplywala zimna i wilgotna mgla. Palmy i slupy telefoniczne zniknely, jakby rozpuscila je kwasowosc mgly, latarnie uliczne dryfowaly w mroku jak upiorne swiatla. Wnetrze klubu bylo takie, jakie mu sie podobalo. Halasliwe, brudne i ciemne. Smierdzace dymem, rozlanym alkoholem i potem. Czlonkowie zespolu walili w struny mocno, nasycali wsciekloscia kazdy akord, zmieniali melodie w skowyt, zdeformowany poglos. Powtarzali do oporu otepiajace, powtarzajace sie frazy, z dzika pasja, grajac kazdy kawalek tak glosno, ze z pomoca poteznych wzmacniaczy drzaly brudne szyby w oknach. Vassago czul, jak mu oczy nabiegaja krwia. Tlum byl pelen wigoru, nacpany najrozmaitszymi prochami, niektorzy byli tylko pijani, wielu zas w stanie pobudzenia i agresji. Ulubionym kolorem byl czarny, wiec stroj Vassago doskonale tu pasowal. Ponadto nie on jeden nosil okulary przeciwsloneczne. Niektorzy, i to zarowno mezczyzni jak i kobiety, byli punkami, nosili wlosy ulozone w krotkie kolce, ale widac bylo, ze nikt z obecnych nie jest zwolennikiem frywolnej kwiecistosci, wielkich kolcow, kogucich grzebieni czy farbowania wlosow na jaskrawy kolor, co powinno stanowic nieodlaczny atrybut punka. Na zatloczonym parkiecie ludzie popychali sie, potracali wzajemnie, w niektorych przypadkach dochodzilo do zaczepek, poruszali sie bez wdzieku, dosc topornie. Stanawszy przy porysowanym, poplamionym, brudnym barze Vassago wskazal na corone, jeden z szesciu gatunkow piw ustawionych w rzedzie na polce. Zaplacil i wzial butelke od barmana, nie muszac zamieniac ani slowa. Pijac uwaznie przygladal sie tlumowi. Tylko kilku klientow sposrod calego tlumu rozmawialo ze soba. Wiekszosc byla posepna i milczaca, nie tylko dlatego, ze lomoczaca muzyka utrudniala konwersacje. Nalezeli do nowej fali wyalienowanej mlodziezy, zniecheconej nie tylko do spoleczenstwa, ale i do siebie nawzajem. Zywili przekonanie, ze nie liczy sie nic oprocz wlasnego zadowolenia, ze nie warto o niczym rozmawiac, ze sa ostatnim pokoleniem na swiecie, ktory zdaza do zaglady, i nie maja zadnej przyszlosci. Znal rozne neopunkowe bary. Ten jednak byl jednym z dwoch tylko prawdziwych w okregach Orange i Los Angeles - obszarze, ktory wielu pracownikow izb handlowych lubilo nazywac Southland. Inne dostarczaly rozrywki ludziom, ktorzy chcieli na troche zmienic styl zycia, tak samo jak niektorzy zamozni dentysci czy ksiegowi lubili zakladac recznie zdobione wysokie buty, wyplowiale dzinsy, koszule w kratke i olbrzymie kapelusze, by pojsc do baru country-and-western i udawac, ze sa kowbojami. W "Rozerwij To" nie bylo udawania i kazdy spotykany patrzyl prowokujaco w oczy probujac zdecydowac, czy chce teraz od ciebie seksu czy przemocy i czy mozesz mu dac jedno i drugie. Jesli okazaloby sie, ze w gre wchodza obie mozliwosci, wielu z nich zapewne wybraloby przemoc. Niektorzy szukali czegos, co przewyzsza przemoc i seks, nie majac jasnego wyobrazenia, o co im wlasciwie chodzi. Vassago moglby im wskazac dokladnie to, czego szukali. Poczatkowo jednak nie dostrzegl nikogo, kto spodobalby mu sie dostatecznie, by nadawal sie na eksponat do powiekszenia kolekcji. Nie byl prymitywnym morderca, gromadzacym zwloki. Ilosc nie miala dla niego wiekszego znaczenia; byl bardziej zainteresowany jakoscia. Koneser smierci. Jezeli chcial zarobic na swoj powrot do piekla, musial to uczynic skladajac wyjatkowa ofiare. Jego kolekcja winna byc niepospolita zarowno pod wzgledem ogolnej kompozycji, jak i charakteru poszczegolnych elementow. Poprzedni okaz zdobyl w "Rozerwij To" trzy miesiace temu. Byla to dziewczyna, ktora obstawala przy tym, iz jej imie brzmi Neon. W jego samochodzie, gdy probowal uderzeniem pozbawic ja przytomnosci, jeden cios nie wystarczyl. Opierala sie z dodajaca mu animuszu dzikoscia. Nawet pozniej, na najnizszym poziomie jego lochow, gdy odzyskala przytomnosc, opierala sie zawziecie, choc miala zwiazane nadgarstki i kostki. Wila sie i walczyla, gryzac go, dopoki nie roztrzaskal jej czaszki o betonowa podloge. Wlasnie skonczyl pic swoje piwo, gdy zauwazyl kobiete, ktora przypominala mu Neon. Fizycznie byly zupelnie rozne, lecz duchowo takie same: twarde sztuki, wpadajace w irytacje z powodow, ktorych same nie rozumialy, z doswiadczeniem zyciowym przekraczajacym wiek i cala z utajona gwaltownoscia tygrysie. Neon miala metr szescdziesiat dwa wzrostu i byla brunetka o nieciekawej cerze. Ta zas blondynka po dwudziestce, wyzsza o dziesiec centymetrow, szczupla i dlugonoga, miala przykuwajace uwage oczy tego samego odcienia co czysty, niebieskawy gazowy plomien. Jej spojrzenie bylo lodowate. Nosila postrzepiona kurtke z czarnego denimu nalozona na obcisly czarny sweter, krotka czarna spodnice i wysokie buty. Poniewaz w tych kregach bardziej zachwycano sie postawa niz inteligencja, wiedziala, jak sie nosic, by wywolac najwieksze wrazenie. Poruszala sie z ramionami cofnietymi do tylu i glowa hardo uniesiona. Jej opanowanie bylo odstraszajace jak najezony kolcami pancerz. Chociaz wielu mezczyzn znajdujacych sie w pomieszczeniu patrzylo na nia wzrokiem wyrazajacym pragnienie, zaden nie smial podejsc, gdyz zdawalo sie, ze bylaby zdolna dokonac kastracji jednym slowem lub samym tylko spojrzeniem. Jednak wlasnie ow silny seksualizm kobiety zainteresowal Vassago. Mezczyzni beda zawsze do niej ciagnac - zauwazyl, ze ciagle jeszcze sie jej przygladaja - a niektorzy nie dadza sie odstraszyc. Miala w sobie dzika zywotnosc, przy ktorej nawet Neon wydawala sie niesmiala. Gdy obrona zostanie przelamana, okaze sie lubiezna i odrazajaco plodna, juz niebawem stanie sie gruba, napeczniala od nowego rosnacego w niej zycia: dzika klacz zarodowa. Zdecydowal, ze ma dwa glowne slabe punkty. Pierwszym z nich bylo jej calkowite przekonanie, ze przewyzsza wszystkich ludzi spotkanych na drodze, i ze z tego powodu jest nietykalna i bezpieczna; bylo to przekonanie podobne do tego, ktore pozwalalo niegdys czlonkom rodziny krolewskiej spacerowac wsrod ludu z absolutna pewnoscia, ze kazdy czlowiek cofnie sie do tylu z respektem lub ze strachu padnie na kolana. Drugim slabym punktem byl stan agresji, ktora osiagnela taki poziom, ze Vassago mial wrazenie, ze widzi, jak na jej gladkiej jasnej skorze ukazuja sie iskry wyladowan elektrycznych. Ciekawe, w jaki sposob moglby zaplanowac jej smierc, tak by najlepiej oddac jej slabosci. Nasunelo mu sie kilka dobrych pomyslow. Przyszla tu z grupa szesciu mezczyzn i czterech kobiet, choc nie wygladalo, zeby byla z kimkolwiek z nich zwiazana. Vassago myslal, jak do niej podejsc, gdy, niezupelnie go zaskakujac, podeszla do niego. Wiedzial, ze ich spotkanie bylo nieuniknione. Ostatecznie byli dwojgiem najniebezpieczniejszych ludzi na tej sali. Zespol wlasnie zrobil sobie, przerwe. Poziom decybeli opadl do punktu, w ktorym przebywanie we wnetrzu klubu przestalo byc juz zabojcze dla kotow. Blondynka podeszla do baru. Wcisnela sie miedzy Vassago i stojacego obok mezczyzne, zamowila piwo i zaplacila za nie. Wziela butelke od barmana i odwrocila sie bokiem, by znalezc sie twarza w twarz z Vassago. Spojrzala na niego znad otwartej butelki, z ktorej unosily sie wstegi zimnej pary. Powiedziala: -Slepy jestes? -W pewnym sensie, panienko. -Panienko? - spojrzala z niedowierzaniem. Wzruszyl ramionami. -Po co ci okulary przeciwsloneczne? - zapytala. -Bylem w Piekle. -A coz to ma znaczyc? -Pieklo jest zimne, ciemne. -Naprawde? W dalszym ciagu nie rozumiem, po co ci te okulary. -Tam na dole mozna sie nauczyc widziec w zupelnej ciemnosci. -Wyjatkowo interesujaca bzdura. -Tak wiec obecnie jestem wrazliwy na swiatlo. -A to juz naprawde nieprzecietna bzdura. Nie odpowiedzial. Wypila pare lykow piwa, nie spuszczajac z niego wzroku. Podobal mu sie sposob, w jaki pracowaly miesnie jej szyi, gdy przelykala. Po chwili odezwala sie: - Czy to twoj staly repertuar, czy tez wymyslasz, jak leci? Ponownie wzruszyl ramionami. -Obserwowales mnie - powiedziala. -No i? -Masz racje. Tutaj kazdy dupek obserwuje mnie przez caly czas. Wpatrywal sie badawczo w jej intensywnie niebieskie oczy. Stwierdzil, ze moglby je najpierw wyciac, a nastepnie wlozyc z powrotem odwrotnie, tak aby patrzyla do wnetrza wlasnej czaszki. Komentarz do jej zaabsorbowania sama soba. *** We snie Hatch rozmawial z piekna blondynka o niezwykle lodowatym spojrzeniu. Na jej bialej jak porcelana skorze nie widac bylo najmniejszej skazy. Oczy przypominaly wypolerowany lod odbijajacy czyste zimowe niebo. Stali przy barze w dziwnym lokalu, ktorego nigdy wczesniej nie widzial. Patrzyla na niego znad otwartej butelki piwa, ktora trzymala - i ktora wlasnie podniosla do ust - tak, jak moglaby trzymac czlonek. Lecz sarkastyczny sposob, w jaki z niej upila lyk i oblizala brzeg butelki, zdawal sie byc w rownym stopniu grozba, jak erotycznym zaproszeniem. Nie mogl doslyszec tego, co powiedziala, i dotarlo do niego zaledwie pare slow, ktore sam powiedzial:...w Piekle... zimne, ciemne... wrazliwy na swiatlo... - Blondynka patrzyla na niego i z pewnoscia to on mowil, jednak slowa nie byly wypowiedziane jego glosem. Nagle stwierdzil, iz koncentruje sie na jej oczach, i zanim zdal sobie sprawe z tego, co robi, wyciagnal noz sprezynowy i otworzyl go. Blondynka nie zareagowala - tak jakby nie czula bolu, jakby byla juz martwa, gdy szybkim pociagnieciem noza wyjal jej lewe oko z oczodolu. Odwrocil je w palcach i wlozyl z powrotem, slepym koncem na zewnatrz a niebieska soczewka patrzaca do wnetrza... Hatch usiadl. Nie mogl zlapac oddechu. Jego serce bilo jak mlot. Zsunal nogi z lozka i wstal, czujac sie tak, jakby musial od czegos uciec. Ale tylko oddychal ciezko nie wiedzac, dokad mialby biec, by znalezc bezpieczne schronienie. Zapadli w sen nie gaszac zapalonej nocnej lampki przy lozku, przedtem - nim zaczeli sie kochac - narzucili tylko recznik na klosz, by zlagodzic swiatlo. Pokoj byl dostatecznie dobrze oswietlony, by mogl zobaczyc Lindsey spoczywajaca na brzegu lozka w zmietej poscieli. Lezala tak nieruchomo, ze odniosl wrazenie, iz nie zyje. Ogarnelo go przerazajace uczucie: on ja zabil! Sprezynowym nozem. Wtedy Lindsey sie poruszyla i powiedziala cos niewyraznie przez sen. Hatchem wstrzasnal dreszcz. Spojrzal na swoje dlonie. Trzesly sie. *** Vassago byl tak zachwycony swa artystyczna wizja, ze opanowalo go pragnienie, by dokonac calej operacji juz tutaj, w barze, na oczach tlumu. Pohamowal sie jednak.-Wiec czego chcesz? - zapytala po wypiciu nastepnego lyku piwa. -Od czego - od zycia? -Ode mnie. -A jak myslisz? -Dreszczu rozkoszy - powiedziala. -Czegos wiecej. -Domu i rodziny? - zapytala z sarkazmem w glosie. Nie odpowiedzial od razu. Potrzebowal czasu do namyslu. Z nia gra nie byla prosta, byl to inny rodzaj ryby. Nie chcial powiedziec czegos niewlasciwego i pozwolic jej urwac sie z haczyka. Wzial nastepne piwo, upil troche z butelki. Czterech czlonkow zespolu wspomagajacego podeszlo do sceny, zeby grac w czasie, gdy tamci mieli przerwe. Wkrotce rozmowa znow stanie sie niemozliwa. Co gorsza, gdy zabrzmi grzmiaca muzyka, poziom energii na sali sie podniesie, przekraczajac poziom energii wiazacej go z blondynka. Moze nie byc juz tak podatna na sugestie, aby razem wyszli. W koncu odpowiedzial na jej pytanie, opowiedzial jej klamstwo o tym, co chcialby z nia zrobic: - Czy znasz kogos, kogo chcialabys ujrzec martwym? -A kto nie zna? -Powiedz, o kim myslisz? -O polowie ludzi, ktorych w zyciu spotkalam. -Chodzi o jedna osobe w szczegolnosci. Zaczela sobie zdawac sprawe, co sugeruje. Wypila jeszcze jeden lyk piwa, przytrzymala usta i jezyk na brzegu butelki. -Co to? Jakas gra, czy cos takiego? -Tylko jesli tego chcesz, panienko. -Jestes dziwny. -Nie lubisz tego? -Moze jestes glina. -Naprawde tak sadzisz? Utkwila wzrok w jego okularach przeciwslonecznych, choc nie byla w stanie dojrzec niczego, poza niewyraznym zarysem jego oczu za mocno przyciemnionymi szklami. -Nie. Nie jestes glina. -Seks nie jest dobrym poczatkiem - powiedzial. -Nie jest? -Na poczatek lepsza jest smierc. Zrobmy razem troche smierci, a potem zrobmy razem troche seksu. Nie uwierzylabys, jakie to sie staje intensywne. Nic nie powiedziala. Muzycy wniesli na scene instrumenty. -Czy ten jeden, ktorego smierci chcialabys w szczegolnosci - to mezczyzna? -Aha. -Czy mieszka w zasiegu jazdy samochodem? -Dwadziescia minut jazdy stad. -Wiec zrobmy to. Muzycy zaczeli stroic instrumenty, choc wydawalo sie to czynnoscia pozbawiona sensu, biorac pod uwage rodzaj uprawianej przez nich muzyki. Byloby jednak lepiej, gdyby zagrali cos porzadnego i gdyby okazali sie w tym dobrzy, gdyz byl to rodzaj klubu, w ktorym klienci nie zastanawiaja sie dlugo, czy dolozyc czlonkom zespolu, gdyby im sie cos nie spodobalo. Blondynka zapytala -Mam troche PCP. Chcesz wziac troche ze mna? -Anielski pyl? On krazy w moich zylach. -Masz samochod? -Chodzmy. Wychodzac przepuscil ja w drzwiach. -Jestes dziwnym sukinsynem. - Rozesmiala sie. *** Wedlug budzika stojacego na nocnej szafce byla pierwsza dwadziescia osiem w nocy. Chociaz Hatch przespal zaledwie kilka godzin, byl teraz calkiem przytomny. Nie mial najmniejszej ochoty na sen.Poza tym czul suchosc w ustach. Zupelnie tak, jakby jadl piasek. Musial sie czegos napic. Przycmiona lampa swiecila wystarczajaco jasno, by trafil do szafy z ubraniami i po cichu otworzyl wlasciwa szuflade, nie budzac przy tym Lindsey. Drzac na calym ciele, wyjal z szuflady bluze i naciagnal ja na siebie. Ubrany byl tylko w spodnie od pizamy, lecz czul, ze cienka gora od pizamy nie stlumi dreszczy. Otworzyl drzwi sypialni i wyszedl na korytarz. Obejrzal sie za siebie, na pograzona we snie zone. Wygladala pieknie w lagodnym bursztynowym swietle, ciemne wlosy na bialej poduszce, twarz odprezona, wargi rozchylone, jedna reka podlozona pod brode. Jej widok ogrzal go lepiej niz bluza. Pomyslal o latach, jakie stracili pograzeni w zalu, i lek spowodowany dziwnym snem odsunal przyplyw skruchy. Przyciagnal ostroznie drzwi, zamknely sie za nim bezglosnie. W korytarzu na pierwszym pietrze panowal polmrok, lecz slabe swiatlo przenikalo na schody z foyer na parterze. Przenoszac sie z sofy w salonie na loze w ksztalcie san nie wylaczyli swiatla. Jak para napalonych nastolatkow. Usmiechnal sie na te mysl. Schodzac w dol po schodach przypomnial sobie koszmarny sen i usmiech spelzl z jego twarzy. Blondynka. Noz. Oko. To wygladalo tak realistycznie. Na dole zatrzymal sie nasluchujac. Cisza panujaca w domu byla nienaturalna. Zastukal knykciem w slupek poreczy schodow tylko po to, by uslyszec jakis dzwiek. Stuk wydal mu sie cichszy niz powinien. Cisza, ktora po nim nastapila, byla jeszcze glebsza niz przedtem. -Hatch, ten sen naprawde napedzil ci stracha - powiedzial wyraznie i dzwiek wlasnego glosu podzialal na niego uspokajajaco. Jego bose stopy zabawnie klapaly na debowej podlodze korytarza, a potem jeszcze nieco glosniej na wykladanej plytkami podlodze kuchni. Jego pragnienie roslo z sekundy na sekunde. Wyjal z lodowki puszke pepsi, otworzyl ja z trzaskiem, przechylil glowe do tylu, zamknal oczy i pociagnal porzadny lyk. Napoj nie smakowal jak cola. Smakowal jak piwo. Marszczac brwi, otworzyl oczy i spojrzal na puszke. To nie byla wcale puszka. To byla butelka piwa, tej samej marki co we snie: "Corona". Ani on, ani Lindsey nie pijali corony. Gdy mieli ochote na piwo, co zdarzalo sie zreszta rzadko, kupowali heinekena. Przeszyl go dreszcz strachu, ciarki przebiegly mu po plecach. Raptem zauwazyl, ze wykladana plytkami podloga kuchni zniknela. Stal teraz bosymi stopami na zwirze, czul ze male, ostre kamyczki wciskaja mu sie w stopy. Jego serce zaczelo bic szybciej, rozejrzal sie po kuchni, goraczkowo pragnac znalezc dowod, ze znajduje sie we wlasnym domu, ze wszystko jest na swoim miejscu. Bladzil spojrzeniem po znajomych bialawych szafkach z brzozowego drewna, po ciemnych granitowych plytach kontuaru, zmywarce do naczyn, blyszczacej przedniej czesci wbudowanej w sciane kuchenki mikrofalowej, zyczac sobie, by koszmar sie cofnal. Lecz ciagle widzial zwir pod swoimi stopami. Wciaz trzymal corone w prawej rece. Odwrocil sie do zlewu chcac spryskac twarz zimna woda, lecz zlewu juz tam nie bylo. Polowa kuchni zniknela, zastapiona przez przydrozny bar, przed ktorym stal rzad zaparkowanych samochodow, a potem... ...kuchnia zniknela zupelnie. Stal teraz na otwartym powietrzu w kwietniowa noc, przed nim gesta mgla czerwieniala od swiatel neonu znajdujacego sie gdzies za jego plecami. Szedl wzdluz wysypanego zwirem parkingu, mijajac sznur zaparkowanych samochodow. Nie byl juz boso, mial na sobie czarne buty na gumowej podeszwie. Uslyszal kobiecy glos mowiacy: -Na imie mam Lisa. A ty? Odwrocil glowe i zobaczyl wysoka blondynke. Szla obok, dotrzymujac mu kroku. Zamiast jej odpowiedziec, przytknal piwo do ust, wypil ostatnie pare lykow i rzucil pusta butelke na zwir. -Na imie mam... ...odetchnal z ulga, gdy zimna pepsi wyplynela z rzuconej puszki i utworzyla kaluze wokol jego bosych stop. Zwir zniknal. Powiekszajaca sie kaluza coli lsnila na podlodze jego kuchni, wylozonej kafelkami koloru brzoskwiniowego. *** Siedzac w pontiacu Redlowa Lisa powiedziala Vassago, aby jechal autostrada San Diego w kierunku poludniowym. Gdy zmierzali na wschod zamglonymi lokalnymi ulicami i wreszcie znalezli wjazd na autostrade, wydobyla ze swojej torebki kapsulki czegos, co wedlug niej bylo PCP, i splukali to reszta piwa.PCP jest srodkiem uspokajajacym dla zwierzat, ktory czesto wywoluje u ludzi efekt wrecz przeciwny, wprowadzajac ich w stan niszczycielskiego szalu. Interesujace bedzie obserwowanie wplywu tego narkotyku na Lise, ktora zdawala sie miec sumienie weza, pojecie moralnosci bylo jej zupelnie obce, patrzyla na swiat z nienawiscia i pogarda, a poczucie wyzszosci nie wykluczalo obsesji samobojczych. Byla juz teraz tak wypelniona energia, ze wydawalo sie, iz za chwile wybuchnie. Podejrzewal, ze pod wplywem PCP bylaby zdolna do niezwyklych ekscesow, do przemocy, gwaltownych porywow i krwawej destrukcji, co obserwowalby z prawdziwa przyjemnoscia. -Dokad jedziemy? - zapytal, gdy pedzili autostrada na poludnie. Reflektory wwiercaly sie w biala mgle, ktora skrywala swiat i sprawiala, ze poza nia moze sie znajdowac taki krajobraz, jaki tylko sobie wyobraza. Wszystko, kazdy ksztalt moglby wynurzyc sie z mgly i pojawic tuz przy nich. -El Toro - powiedziala. -On tam mieszka? -Aha. -Kto to? -Potrzebne ci nazwisko? -Nie, prosze pani. Dlaczego chcesz, by umarl? Przygladala mu sie przez chwile. Stopniowo jej wargi rozwarly sie w usmiechu, jakby poruszajacy sie wolno niewidzialny noz wycinal rane. Male, biale zeby wygladaly jak ostrza. Zeby piranii. -Naprawde to zrobisz, tak? - zapytala. - Po prostu wejdziesz tam i zabijesz faceta, by dowiesc, ze powinnam cie pozadac. -Nie dlatego, by czegos dowiesc - powiedzial. - Po prostu dlatego, ze to moze byc zabawne. Tak jak ci powiedzialem... -Najpierw zrobmy razem troche smierci, potem zrobmy razem troche seksu - dokonczyla za niego. Tylko dlatego, by dalej mowila, i by czula sie przy nim coraz swobodniejsza, spytal: -Czy on mieszka w bloku, czy ma wlasny dom? -A jakie to ma znaczenie? -Jest znacznie wiecej sposobow dostania sie do domu, i sasiedzi nie sa tak blisko. -To dom - powiedziala. -Dlaczego chcesz, by umarl? -Chcial mnie, a ja go nie chcialam, lecz wydawalo mu sie, ze tak czy owak moze wziac to, co chce. -To nielatwo wziac cokolwiek od ciebie. Jej oczy staly sie jeszcze zimniejsze. -Gdy bylo juz po wszystkim, musieli temu skurwysynowi zalozyc szwy na twarzy. -Lecz mimo to dostal, czego chcial? -Byl wiekszy ode mnie. Odwrocila sie od Vassago i wpatrzyla w droge przed nimi. Powiala bryza z zachodu i tumany mgly nie wirowaly juz leniwie wsrod nocy. Przesuwaly sie szybko nad autostrada jak fale dymu z rozleglego pozaru, jakby cala linia wybrzeza byla w ogniu, cale miasta zostaly obrocone w popiol, a ich ruiny jeszcze sie tlily. Vassago patrzyl na jej profil myslac, ze chcialby pojechac z nia do El Toro i zobaczyc, jak gleboko dla zemsty zabrnelaby w zbrodnie. Nastepnie przekona ja, by poszla wraz z nim do jego kryjowki i wlaczyla sie, z wlasnej wolnej woli, do jego kolekcji. Czy uswiadamiala to sobie, czy nie, chciala smierci. Bylaby wiec wdzieczna za ten slodki bol, ktory stalby sie dla niej przepustka do krainy wiecznego potepienia. Ta kobieta o bladej skorze kontrastujacej z jej czarnym strojem, wypelniona tak intensywna nienawiscia, ze az nia promieniowala, stanowilaby widok nieporownany idac ku swemu przeznaczeniu i akceptujac zabojczy cios. Dobrowolna ofiara wsrod kolekcji Vassago. Jednakze wiedzial, ze nie wyrazilaby zgody na jego zachcianke i nie umarlaby dla niego, nawet gdyby sama chciala smierci. Umarlaby tylko wowczas, gdyby doszla do wniosku, ze samobojstwo jest jej najglebszym pragnieniem. W chwili, w ktorej zdalaby sobie sprawe, czego on naprawde od niej chce, ostro by go zaatakowala. Trudniej byloby ja kontrolowac - i sprawilaby jeszcze wiecej klopotow niz Neon. Wolal zabierac kazdy nowy eksponat do swego muzeum smierci jeszcze za zycia, wypuszczac z niego tchnienie pod wrogim spojrzeniem Lucyfera. Lecz wiedzial, ze z Lisa nie mogl sobie pozwolic na taki luksus. Nie byloby latwo ja pokonac, nawet naglym nieoczekiwanym ciosem. A gdyby stracil przewage, stalaby sie zawzietym przeciwnikiem. Nie niepokoilo go to, ze ona moze go zranic. Nic, nawet perspektywa bolu, nie bylo w stanie go przerazic. Prawde powiedziawszy, kazdy cios, ktory by zadala, kazda rana, ktora by w nim otworzyla, spowodowalaby dreszcz rozkoszy, bylaby czysta przyjemnoscia. Problem stanowilo to, ze mogla sie okazac dostatecznie sprawna, by mu uciec, a nie mogl sobie pozwolic na takie ryzyko. Nie obawial sie, ze doniesie na niego glinom. Zyla w subkulturze, ktora odnosila sie do policji podejrzliwie i z pogarda, wrzala do niej nienawiscia. Jednakowoz, gdyby wysliznela sie z jego rak, stracilby szanse dolaczenia tak cennego eksponatu do swojej kolekcji. Byl przekonany, ze ogromna sila jej perwersji bylaby ofiara, ktora zapewnilaby mu wreszcie powtorne przyjecie do Piekla. -Czy juz cos czujesz? - zapytala, patrzac przed siebie w mgle, w ktora ladowali sie z niebezpieczna predkoscia. -Troche - powiedzial. -Ja niczego nie czuje. - Otworzyla torebke i zaczela ja przetrzasac w poszukiwaniu innych tabletek i kapsulek. - Potrzebujemy jakiegos dopalacza, ktory pomoglby, aby prochy porzadnie kopnely. W czasie gdy Lisa byla pochlonieta poszukiwaniem odpowiedniego srodka dla wzmocnienia PCP, Vassago zaczal prowadzic lewa reka, a prawa siegnal pod siedzenie, by wyciagnac rewolwer, ktory zabral Mortonowi Redlowowi. Spojrzala w gore dokladnie w chwili, gdy dzgnal lufa jej lewy bok. Jezeli nawet wiedziala, co sie dzieje, nie okazala zaskoczenia. Wystrzelil dwa razy, zabijajac ja na miejscu. *** Hatch wytarl rozlana pepsi papierowymi recznikami. W chwili gdy podszedl do kuchennego zlewu, by umyc rece, wciaz jeszcze sie trzasl, ale juz nie tak gwaltownie jak przedtem.Przerazenie, ktore przez krotki czas w calosci go pochlonelo, ustapilo miejsca ciekawosci. Niepewnie dotknal brzegu zrobionego z nierdzewnej stali zlewu, a nastepnie kurka, tak jakby mogly zniknac pod dotknieciem jego reki. Usilowal zrozumiec, w jaki sposob sen mogl trwac po przebudzeniu. Jedynym wyjasnieniem, ktorego nie mogl zaakceptowac, bylo pomieszanie zmyslow. Odkrecil wode, wyregulowal ciepla i zimna, wypompowal z pojemnika troche plynnego mydla, zaczal namydlac rece i popatrzyl w okno nad zlewem, ktore wychodzilo na tyl domu. Podworko zniknelo. Na jego miejscu znajdowala sie autostrada. Kuchenne okno stalo sie przednia szyba samochodu. Otulona mgla i tylko czesciowo widoczna w promieniach reflektorow nawierzchnia toczyla sie ku niemu tak, jakby dom pedzil po niej z predkoscia stu kilometrow na godzine. Wyczul czyjas obecnosc obok siebie, tam gdzie nie powinno byc niczego oprocz zwyklej kuchenki. Gdy odwrocil glowe, zobaczyl blondynke szperajaca w swojej torebce. Zdal sobie sprawe z tego, ze w rece trzyma cos twardszego niz mydlana piana, i spojrzal w dol na rewolwer... ...kuchnia przestala istniec w mgnieniu oka. Hatch byl w samochodzie, pedzacym jak rakieta po pokrytej mgla autostradzie, i wpychal lufe rewolweru w bok blondynki. Z przerazeniem poczul, ze w chwili gdy podniosla na niego wzrok, jego palec pociagnal za spust raz, w potem drugi. Zostala odrzucona na bok podwojnym uderzeniem, podczas gdy rozrywajacy uszy huk wystrzalow brzmial we wnetrzu samochodu. *** Vassago nie mogl przewidziec tego, co potem nastapilo.Bron musiala byc zaladowana pociskami magnum, gdyz oba strzaly przedarly sie przez cialo Lisy znacznie gwaltowniej, niz sie spodziewal, i rzucily nia o drzwi po stronie pasazera. Albo drzwi nie byly dokladnie zamkniete, albo jedna z kul przebila kobiete na wylot i uszkodzila klamke, gdyz rozwarly sie na osciez. Wiatr wdarl sie do pontiaca z rykiem bestii, i Lisa wypadla na zewnatrz, w ciemnosc. Vassago wcisnal hamulec i spojrzal w tylne lusterko. Gdy tylem samochodu zaczelo rzucac, zauwazyl cialo koziolkujace po nawierzchni. Zamierzal sie zatrzymac, wrzucic wsteczny bieg i wrocic po nia, lecz nawet o tej martwej nocnej godzinie na autostradzie byly jeszcze inne samochody. Jakies osiemset metrow za soba zobaczyl dwie pary reflektorow, jasne plamy we mgle, lecz z kazda sekunda wyrazniejsze. Kierowcy natkneliby sie na cialo wczesniej, niz on zdolalby do niego dojechac i zgarnac do pontiaca. Zdejmujac stope z hamulca i naciskajac na gaz zarzucil samochodem mocno na lewo, przez dwa pasy ruchu, nastepnie skoczyl nim z powrotem na prawo, chcac, by drzwi sie zatrzasnely. Zatrzesly sie w ramie, ale juz sie nie otworzyly. Klamka musiala byc przynajmniej czesciowo sprawna. Chociaz widocznosc zmniejszyla sie do okolo trzydziestu metrow, rozpedzil pontiaca do stu trzydziestu kilometrow, pedzac na oslep jak kula w wirujaca mgle. Drugim zjazdem opuscil autostrade i natychmiast zwolnil. Opuszczal te okolice zwyklymi drogami tak szybko, jak to bylo mozliwe, przestrzegajac ograniczen predkosci, gdyz kazdy glina, ktory by go zatrzymal, z pewnoscia zauwazylby krew rozbryzgana po tapicerce i na szybie drzwi po stronie pasazera. *** W tylnym lusterku Hatch ujrzal cialo koziolkujace po nawierzchni drogi, znikajace we mgle. Nastepnie przez krotka chwile widzial wlasne odbicie, od nasady nosa do brwi. Nosil okulary przeciwsloneczne, mimo ze jechal noca. Nie. On ich nie nosil. Nosil je kierowca samochodu, a odbicie, na ktore patrzyl, nie bylo odbiciem jego twarzy. Chociaz mial wrazenie, ze jest kierowca, zdal sobie sprawe, ze to nie on, poniewaz nawet niewyrazny zarys oczu, ktory dostrzegl za przyciemnionymi szklami, wystarczyl, by go przekonac, ze byly to oczy dziwne, niepokojace i zupelnie niepodobne do jego wlasnych. Potem......znow stal przy kuchennym zlewie, dyszac ciezko. Z jego gardla wydobywaly sie zdlawione dzwieki. Byl calkiem oslupialy z powodu naglej zmiany otoczenia. Za oknem widac bylo tylko podworko, otulone mgla i noca jak kocem. -Hatch? Odwrocil sie zaskoczony. Lindsey stala w drzwiach owinieta w szlafrok. -Czy cos sie stalo? Wycierajac namydlone rece w bluze sprobowal cos powiedziec, lecz przerazenie odebralo mu glos. Podbiegla do niego. -Hatch? Przycisnal ja mocno do siebie, otoczyla go ramionami, dopiero teraz w jej objeciach zdolal wykrztusic: -Zastrzelilem ja, wypadla z samochodu. Boze Wszechmogacy. Odbijala sie od autostrady jak szmaciana lalka! 7 Na prosbe Hatcha Lindsey zaparzyla dzbanek kawy. Znajomy, wyborny aromat stanowil doskonale antidotum na wrazenie, jakie wywarly na nim dziwaczne wydarzenia tej nocy. Bardziej niz cokolwiek innego zapach ow przywrocil poczucie normalnosci i pomogl Hatchowi uspokoic nerwy. Wypili kawe przy stole ustawionym w rogu kuchni.Hatch nalegal, by Lindsey opuscila zaluzje w najblizszym oknie. Powiedzial: -Mam uczucie... ze cos tam jest na zewnatrz... i nie chce, by to zagladalo do srodka. Nie byl w stanie wyjasnic, co rozumie przez "cos". Hatch opowiedzial wszystko, co mu sie przydarzylo od kiedy obudzil sie ze snu o blondynce, sprezynowym nozu i wyjetym oku. Lindsey znalazla tylko jedno wyjasnienie. -Niezaleznie, jak to wyglada, nie byles calkiem rozbudzony, gdy wstales z lozka. Byles w transie. Nie obudziles sie az do chwili, gdy weszlam do kuchni i zawolalam cie po imieniu. -Nigdy nie bylem lunatykiem - powiedzial. Zignorowala jego sprzeciw. - Nigdy nie jest za pozno... -To nie jest przekonujace. -Wiec jakie jest twoje wyjasnienie? -Nie mam zadnego. -W takim razie lunatyzm - stwierdzila. Utkwil wzrok w bialej porcelanowej filizance, ktora obejmowal obiema dlonmi, tak jak Cyganka probujaca przewidziec przyszlosc z wzorow swiatla odbijajacych sie na czarnej powierzchni naparu. -Czy snilo ci sie kiedys, ze jestes kims innym? -Chyba tak - powiedziala. Spojrzal na nia powaznie. -Zadne "chyba". Czy ogladalas sen oczami kogos obcego? Czy pamietasz jakis konkretny sen, o ktorym moglabys mi opowiedziec? -No coz... nie. Lecz jestem pewna, ze musialam kiedys miec taki sen. Po prostu zapomnialam. Przeciez sny sa jak dym. Znikaja tak szybko. Kto pamieta je przez dluzszy czas? -Ja bede pamietal ten sen przez reszte zycia - powiedzial. *** Chociaz wrocili do lozka, zadne z nich nie moglo teraz zasnac. Byc moze czesciowo z powodu kawy. Pomyslala, ze chcial wypic kawe w nadziei, iz odejdzie sen, odsuwajac mozliwosc nawrotu koszmaru. No coz, podzialalo.Oboje lezeli na plecach wpatrujac sie w sufit. Poczatkowo nie mial ochoty wylaczac nocnej lampki przy lozku, choc niechec ta ujawnila sie jedynie w wahaniu, z jakim nacisnal przelacznik. Hatch przypominal dziecko, ktore jest dostatecznie duze, by odroznic prawdziwe strachy od falszywych, lecz nie na tyle, by nie poddac sie niektorym sposrod tych ostatnich; przekonane, ze pod lozkiem przyczail sie jakis potwor, lecz wstydzace sie to powiedziec. Lampa byla wylaczona, jedynie blask latarni ulicznych wpadal do sypialni przez szczeliny miedzy zaslonami. Linsdey udzielil sie niepokoj Hatcha. Doszla do wniosku, ze latwo sobie wyobrazic, iz niektore z cieni na suficie sie poruszaja - formy przypominajace nietoperze, jaszczurki, pajaki, doskonale sie maskujace i majace zle intencje. Rozmawiali cicho, o niczym konkretnym, milknac co jakis czas. Oboje wiedzieli, o czym chcieliby rozmawiac, lecz obawiali sie tego. W przeciwienstwie do niepokojacych cieni na suficie i stworow gniezdzacych sie pod lozkami dzieci, ten strach byl prawdziwy. Uszkodzenie mozgu. Od chwili przebudzenia sie w szpitalu po reanimacji Hatch miewal zle sny, naruszajace poczucie bezpieczenstwa i pewnosc. Nie miewal ich kazdej nocy. Jego sen mogl pozostac nie zaklocony przez dluzszy czas, na przyklad trzy lub cztery noce pod rzad. Lecz z tygodnia na tydzien zdarzaly sie coraz czesciej, a intensywnosc doznan wzrastala. To nie byly ciagle te same, powtarzajace sie sny, ale zawieraly podobne elementy. Przemoc. Przerazajace nagie, gnijace ciala, zastygle w osobliwych pozycjach. Obrazy senne byly zawsze pokazywane z punktu widzenia obcego, ciagle tej samej tajemniczej postaci, tak jakby Hatch byl duchem znajdujacym sie w mocy jakiegos czlowieka, ktory jednak nie mogl go calkiem kontrolowac. Zazwyczaj koszmary zaczynaly sie lub konczyly - lub konczyly i zaczynaly - w tym samym otoczeniu: grupa dziwacznych budynkow i jakichs nieprawdopodobnych urzadzen, ktorych nie byl w stanie zidentyfikowac, wszystkie nie oswietlone i widziane najczesciej jako rzedy zaskakujacych sylwetek na tle nocnego nieba. Widzial takze przepastne pomieszczenia i labirynty betonowych korytarzy, w jakis sposob widoczne, choc nie posiadaly okien ani sztucznego oswietlenia. Otoczenie, jak powiedzial Lindsey, bylo znajome, lecz ciagle nieuchwytne, gdyz nigdy nie ujrzal dostatecznie duzo, by moc je rozpoznac i nazwac. Az do dzisiejszej nocy probowali sie sami przekonywac, ze to utrapienie bedzie krotkotrwale. Hatch byl, jak zwykle, pelen dobrych mysli. Zle sny nie sa niczym szczegolnym. Wszyscy je maja. Najczesciej wywolane sa stresem. Nalezy zlagodzic stres, a koszmary ustapia. Lecz nie ustepowaly. A teraz przybraly nowy i gleboko niepokojacy obrot: trans lunatyczny. A moze zaczynal miec na jawie halucynacje, w ktorych pojawialy sie te same postacie zaklocajace mu sen? Krotko przed switem Hatch siegnal pod kocem po reke Lindsey i mocno ja uscisnal. - Wszystko bedzie w porzadku. To nic, naprawde. To tylko sen. -Pierwsza rzecza, jaka zrobisz rano, bedzie telefon do Nyeberna - powiedziala z sercem zamierajacym z niepokoju. - Nie bylismy z nim szczerzy. Powiedzial, abys dal mu natychmiast znac, gdyby pojawily sie jakies symptomy... -To nie jest przeciez zaden symptom - odparl, robiac dobra mine do zlej gry. -Symptomy fizyczne lub psychiczne - dodala, nie chcac niczego zaniedbac, gdyby z nim cos jednak bylo nie w porzadku. -Zrobiono wszystkie testy, wiekszosc z nich po dwa razy. Wydali mi swiadectwo zdrowia. Zadnego uszkodzenia mozgu. -Wiec nie masz sie czego obawiac, prawda? I nie ma powodu, by odkladac wizyte u Nyeberna. -Gdyby bylo jakies uszkodzenie mozgu, okazaloby sie to od razu. To nie jest cos, co ujawnia sie po uplywie pewnego czasu. Milczeli przez chwile. Przestala sobie wyobrazac, ze wsrod cieni na suficie pelza cos groznego. Falszywe strachy ulotnily sie z chwila, gdy wypowiedziala nazwe najwiekszego rzeczywistego zagrozenia, przed ktorym staneli teraz twarza w twarz. W koncu spytala: -A co z Regina? Zastanawial sie przez chwile nad jej pytaniem. Po czym stwierdzil: -Mysle, ze powinnismy to kontynuowac, wypelnic dokumenty - oczywiscie zakladajac, ze ona zechce do nas przyjsc. -A jezeli... bedziesz mial klopoty? I jesli twoj stan sie pogorszy? -Zanim zalatwimy formalnosci i bedziemy mogli wziac ja do domu, minie pare dni. Do' tego czasu bedziemy juz mieli wyniki badan. Jestem pewien, ze wszystko bedzie w porzadku. -Zbyt lekko do tego podchodzisz. -Stres zabija. -A jesli Nyebern stwierdzi, iz cos jest nie tak...? -Wtedy, jezeli to bedzie konieczne, poprosimy o zwloke. Chodzi o to, ze jesli im teraz powiemy, ze klopoty nie pozwalaja mi zalatwiac formalnosci, to moga sie zaczac zastanawiac, czy aby jestesmy odpowiedni. Moglibysmy zostac odrzuceni i stracic szanse na adoptowanie Reginy. Dzien byl tak cudowny, od spotkania w gabinecie Salvatore Gujilio do zblizenia przed ogniem, a potem jeszcze raz, w starym chinskim lozku w ksztalcie san. Przyszlosc przedstawiala sie tak rozowo, najgorsze bylo juz za nimi. Lindsey byla oszolomiona tym, ze nagle znow pograzyli sie we wstretnym koszmarze. Powiedziala: -Hatch, kocham cie. W ciemnosci przysunal sie do niej i wzial ja w ramiona. Jeszcze dlugo po wschodzie slonca lezeli obejmujac sie bez slowa. Wszystko zostalo powiedziane. *** Wzieli prysznic, ubrali sie, zeszli na dol i wypili po filizance kawy przy stole w kuchni. Rankami sluchali zawsze radia, stacji nadajacej wylacznie wiadomosci. Dzieki temu wlasnie uslyszeli o Lizie Blaine, blondynce, ktora minionej nocy zostala dwukrotnie postrzelona i wyrzucona z samochodu jadacego autostrada San Diego - dokladnie w tym samym czasie, gdy Hatch stojac w kuchni mial wizje pociaganego spustu i ciala koziolkujacego po nawierzchni za samochodem. 8 Z niezrozumialych powodow Hatch musial zobaczyc to miejsce na autostradzie, gdzie zostalo znalezione cialo martwej kobiety. Byc moze cos zaskoczy - to bylo jedyne wyjasnienie, jakie mogl podac.Siadl za kierownica ich nowego, czerwonego mitsubishi. Ruszyli na polnoc nadbrzezna szosa, potem bocznymi drogami na wschod do centrum handlowego South Coast Plaza, gdzie wjechali na autostrade San Diego w kierunku poludniowym. Chcial dotrzec na miejsce zbrodni z tej samej strony, co ubieglej nocy morderca. O dziewiatej pietnascie poranny szczyt powinien juz nieco slabnac, niemniej jednak wszystkie pasy ruchu byly jeszcze wciaz zatkane. Zatrzymujac sie co chwila, posuwali sie na poludnie w mgielce spalin. Nie musieli ich wdychac dzieki klimatyzacji we wnetrzu. Nie czuc bylo zapachu morskiego powietrza, ktore noca nadplywalo falami znad Pacyfiku. Galezie drzew poruszaly sie w podmuchach wiosennego wiatru, a ptaki pikowaly po bezchmurnym, jaskrawo-blekitnym niebie, kreslac w przestrzeni skomplikowane wzory. Pogoda byla piekna, trudno bylo przypuscic, by w taki dzien ktokolwiek mogl myslec o smierci. Przejechali obok wyjazdu na MacArthur Boulevard, nastepnie na Jamboree, i z kazdym obrotem kol Hatch czul, jak napinaja mu sie miesnie szyi i barkow. Owladnelo nim niesamowite uczucie, ze istotnie przejezdzal ta trasa zeszlej nocy, gdy mgla okrywala lotnisko, hotele, budynki biurowe i wzgorza w oddali, chociaz w rzeczywistosci byl w domu. -Jechali do El Toro - powiedzial, i byl to szczegol, ktory przypomnial sobie dopiero w tej chwili. Albo byc moze dopiero teraz uswiadomil to sobie, wiedziony jakims szostym zmyslem. -Moze ona tam mieszkala. Albo on... Hatch odparl marszczac brwi: -Nie sadze. Gdy posuwali sie wolno do przodu wsrod stloczonych na drodze samochodow, zaczal sobie przypominac nie tylko szczegoly snu, ale i to niezwykle uczucie, owa niepokojaca atmosfere oczekiwania na przemoc. Jego dlonie zaczely sie slizgac po kierownicy. Byly wilgotne i zimne. Wytarl je w koszule. -Wydaje mi sie, ze w pewnym sensie ta blondynka byla prawie tak samo niebezpieczna jak ja... jak on... -Co masz na mysli? -Nie wiem. To po prostu uczucie, ktore mialem wtedy. Sloneczny blask odbijal sie od karoserii pojazdow tloczacych sie zarowno na pasach wiodacych na polnoc, jak i na poludnie w dwoch olbrzymich rzekach stali, chromu i szkla. Temperatura na zewnatrz miala okolo dwudziestu siedmiu stopni. Lecz Hatchowi bylo zimno. W chwili gdy mineli tablice informujaca, ze zblizaja sie do wyjazdu na Culver Boulevard, Hatch pochylil sie lekko do przodu. Prawa reka puscil kierownice i siegnal pod siedzenie. -Wlasnie w tym miejscu siegnal po bron... wyciagnal ja... Ona szukala czegos w swojej torebce... Nie bylby zbyt zaskoczony, gdyby pod swoim siedzeniem znalazl bron. Wciaz jeszcze z przerazajaca jasnoscia pamietal, w jak plynny sposob zlaly sie ze soba ubieglej nocy sen i rzeczywistosc, nastepnie sie rozdzielily i ponownie polaczyly. Dlaczego nie teraz, w swietle dnia? Westchnal z ulga, gdy stwierdzil, ze miejsce pod jego fotelem jest puste. -Gliny - oznajmila Lindsey. Hatch byl tak pochloniety odtwarzaniem zdarzen z koszmaru, ze nie od razu zdal sobie sprawe, o czym mowi Lindsey. Wtedy zobaczyl bialoczarne policyjne pojazdy zaparkowane wzdluz autostrady. Umundurowani funcjonariusze chodzili po poboczu i szperali w rosnacej opodal suchej trawie, z napieciem badajac pokryta pylem ziemie. Najwyrazniej przeprowadzali szeroko zakrojone poszukiwanie dowodow, probujac znalezc cos, co jeszcze procz ciala kobiety moglo wypasc z samochodu zabojcy. Zauwazyl, ze wszyscy gliniarze nosili okulary przeciwsloneczne, podobnie jak on i Lindsey. Slonce swiecilo ostro, promienie razily wzrok. Zabojca takze nosil takie okulary, Hatch widzial to we wstecznym lusterku. Dlaczego, na milosc Boska, nosil je w ciemnosci, w gestej mgle? Okulary przeciwsloneczne noca, przy zlej pogodzie, to bylo cos wiecej niz ekscentrycznosc. To bylo niesamowite. Hatch trzymal w dalszym ciagu w rece wyimaginowana bron, wyciagnieta spod siedzenia. Poniewaz posuwali sie znacznie wolniej niz zabojca, nie dotarli jeszcze do miejsca, w ktorym wystrzelono z rewolweru. Samochody pelzly prawie tracajac sie zderzakami nie dlatego, ze tlok w godzinie szczytu byl wiekszy niz zwykle, lecz dlatego, ze kierowcy zwalniali, by popatrzec na policje. Byla to, wedle okreslenia reporterow radiowych podajacych wiadomosci o ruchu kolowym, "kolumna jelopow". -On tutaj naprawde niezle pedzil - powiedzial Hatch. -W gestej mgle. -I w okularach przeciwslonecznych. -Bzdura - powiedziala Lindsey. -Nie. Ten facet jest sprytny. -Moim zdaniem to idiotyzm. -Nieustraszony. - Hatch probowal wcielic sie w skore czlowieka, w ktorego ciele przebywal podczas koszmarnej wizji. Nie bylo to latwe. W zabojcy bylo cos calkowicie obcego i stanowczo opierajacego sie analizie. -On jest niezwykle zimny... zimny i ciemny w srodku... On nie mysli tak jak ja czy ty... - Hatch z trudem znajdowal slowa, ktore moglyby oddac mysli i odczucia zabojcy. - Brudny. - Potrzasnal glowa. - Nie chodzi mi o to, ze nie byl umyty. Nic podobnego. To bardziej tak jakby... no, tak jakby byl splugawiony. - Westchnal i poddal sie. - W kazdym razie jest calkowicie nieustraszony. Niczego sie nie boi. Wierzy, ze nikt nie moze mu zrobic krzywdy. Ale w jego przypadku to nie to samo, co brawura. Poniewaz... w jakis sposob ma racje. -Co chcesz przez to powiedziec? Ze nie mozna go zranic? -Nie. Niezupelnie. Lecz nic, cokolwiek bys mu zrobila... nie mialoby dla niego znaczenia. Lindsey skrzyzowala ramiona na piersi, - To, co o nim mowisz, brzmi... nieludzko. Policjanci poszukiwali dowodow na odcinku dlugosci czterystu metrow, dokladnie na poludnie od wyjazdu na Culver Boulevard. Hatch minal ich, samochody zaczely poruszac sie szybciej. Wyimaginowana bron w jego prawej rece zdawala sie przybierac bardziej materialne ksztalty. Prawie czul, jak sciska w dloni zimna stal. Gdy skierowal niewidzialny rewolwer w Lindsey i spojrzal na nia, wzdrygnela sie. Widzial ja wyraznie, lecz w jego pamieci pojawila sie takze twarz blondynki, ktora spojrzala na niego znad otwartej torebki, majac zbyt malo czasu na jakakolwiek reakcje, nawet na zaskoczenie. -Tutaj, dokladnie tutaj, dwa strzaly, tak szybko jak ja... jak on byl w stanie nacisnac spust - powiedzial Hatch wzdrygajac sie, poniewaz znacznie latwiej bylo mu odtworzyc wspomnienie przemocy, niz nastroj i pelna zlych intencji dusze bandyty. - Zrobil w niej wielkie dziury. - Widzial to tak wyraznie. - Jezu, to bylo okropne. - Naprawde sie tym przejal. - Sposob, w jaki rozerwaly ja kule. Huknelo jak grom, jakby nastapil koniec swiata. - Poczul w ustach gorzki smak kwasow zoladkowych. - Impet odrzucil ja na drzwi, umarla natychmiast, lecz drzwi otworzyly sie na osciez. Nie spodziewal sie, ze sie otworza. Chcial ja miec, byla czescia jego kolekcji, lecz w jednej chwili zniknela wsrod nocnych ciemnosci, toczac sie jak smiec niesiony wiatrem po asfalcie. Pod wrazeniem snu wcisnal do oporu pedal hamulca, tak jak zrobil to zabojca. -Hatch, nie! Jeden samochod, potem drugi i trzeci skrecil w bok tuz przy nich w blyskach chromu i lsniacego w sloncu szkla, trabiac klaksonami i ledwo unikajac zderzenia. Otrzasajac sie ze wspomnienia koszmaru Hatch przyspieszyl i po chwili zrownal sie ze strumieniem pojazdow. Mial swiadomosc, ze kierowcy z innych samochodow przygladaja mu sie w zdumieniu. Nie zwracal uwagi na ich badawcze spojrzenia, gdyz odniosl wrazenie, ze znalazl trop, tak jakby byl psem gonczym. W rzeczywistosci to, za czym podazal, nie bylo zapachem. Bylo to nieokreslone cos, co wskazywalo mu droge, byc moze jakies psychiczne wibracje, zaklocenia w eterze spowodowane obecnoscia zabojcy. Cos, co jak pletwa rekina przecielo powierzchnie morza, lecz w eterze slad pozostal dluzej niz na wodzie. -Zastanawial sie, czy po nia nie wrocic. Ale stwierdzil, ze to calkiem beznadziejne, wiec pojechal dalej - rzekl Hatch, majac swiadomosc, ze jego glos staje sie niski, chrapliwy, tak jakby ujawnial bolesna tajemnice. -Wtedy ja weszlam do kuchni, a ty wydawales dziwne, zdlawione dzwieki - powiedziala Lindsey. - Zaciskales dlonie na brzegu kontuaru tak mocno, jakbys chcial rozlupac granit. Pomyslalam, ze masz atak serca... -Jechal bardzo szybko - mowil Hatch, przyspieszajac tylko nieznacznie - sto pietnascie, sto trzydziesci, a nawet szybciej, pragnac uciec, zanim kierowcy samochodow jadacych za nim zauwaza cialo. Zdajac sobie sprawe z tego, ze on juz nie tylko spekuluje na temat tego, co zrobil zabojca, Lindsey powiedziala: -Przypominasz sobie wiecej, niz ci sie snilo. Mowisz o tym, co zdarzylo sie pozniej, po tym jak weszlam do kuchni i obudzilam cie. -Nie przypominam sobie - powiedzial ochryple. -Wiec co robisz? -Wyczuwam... -Teraz? -Tak. -Jak? -W jakis sposob. - Nie umial tego lepiej wyjasnic. - Jakos tak... - wyszeptal, wciaz sunac wstega przecinajaca plaski teren, ktora wydawala sie ciemniec w jasnym blasku slonca, tak jakby zabojca rzucal cien o wiele wiekszy niz jego postac; cien, ktory pozostawal przez pare godzin po jego odejsciu. -Sto trzydziesci... sto czterdziesci... prawie sto czterdziesci piec kilometrow na godzine... widzac zaledwie na odleglosc trzydziestu metrow przed soba. - Gdyby we mgle byly jakies samochody, morderca zderzylby sie z nimi z ogromna sila. - Nie zjechal na nastepnym wyjezdzie, chcial odjechac jeszcze dalej... ciagle jechal... jechal... Hatch ledwo zdazyl zwolnic na czas, by wyjechac z autostrady na droge numer 133, ktora wawozami wiodla do Laguna Beach. W ostatniej chwili zbyt mocno nacisnal na hamulec i szarpnal kierownica w prawo. Gdy zjezdzali z autostrady, mitsubishi posliznal sie, ale Hatch zmniejszyl predkosc i natychmiast odzyskal pelna kontrole nad pojazdem. -Zjechal w tym miejscu? - zapytala Lindsey. -Tak. Hatch skrecil w prawo na nowej drodze. -Czy pojechal do Laguna? -Wydaje mi sie... ze nie. Na skrzyzowaniu, przed ktorym znajdowal sie znak stopu, wyhamowal az do zupelnego zatrzymania sie samochodu. Zjechal na pobocze. Przed nimi lezala otwarta przestrzen, wzgorza porosniete rzadka podeschnieta trawa. Gdyby ruszyl prosto przez skrzyzowanie, dotarlby do Laguna Canyon, gdzie zwolennikom rozwoju nie udalo sie jeszcze zniszczyc calej roslinnosci, by postawic wiecej jednakowych domkow osiedlowych. Polacie terenu pokryte niskimi zaroslami i rosnacymi tu i tam debami rozciagaly sie po obu stronach prowadzacej wawozem drogi az do Laguna Beach. Zabojca mogl skrecic zarowno w lewo, jak i w prawo. Hatch rozejrzal sie, szukajac jednego z tych niewidzialnych znakow, ktore doprowadzily go az do tego miejsca. Po chwili Lindsey powiedziala: -Nie wiesz, dokad stad pojechal? -Do kryjowki. -Co? Hatch zamrugal oczami, nie rozumiejac, dlaczego uzyl tego wlasnie slowa. -Pojechal z powrotem do swojej kryjowki... w ziemi... -W ziemi? - zapytala Lindsey. Z zaklopotaniem rozejrzala sie po wyschnietych wzgorzach. ...w ciemnosc... -Chcesz powiedziec, ze wjechal gdzies pod ziemie? ... w zimna, zimna cisze... Hatch siedzial przez chwile gapiac sie bezmyslnie przed siebie. Kilka samochodow przejechalo przez skrzyzowanie. Tu konczyl sie trop. Zabojcy nie bylo; to wiedzial, lecz nie wiedzial, dokad mezczyzna pojechal. Nie dotarlo do niego nic wiecej - poza, dziwne, slodkim smakiem czekoladowych ciastek, tak intensywnym, jakby wlasnie ugryzl jedno z nich. 9 W Laguna Beach zjedli "W szalasie" spoznione sniadanie zlozone z frytek, jajek, bekonu i tostow z maslem. Od czasu reanimacji Hatch przestal sie przejmowac poziomem cholesterolu, nie myslal o skutkach biernego wdychania dymu z papierosow palonych przez innych. Przypuszczal, ze kiedys znow nadejdzie taki dzien, w ktorym drobne problemy zaczna sie wydawac wielkimi, a on bedzie spozywal duzo owocow i warzyw, zacznie obrzucac groznymi spojrzeniami palaczy wydmuchujacych w jego strone dym i otwierac butelke dobrego wina z mieszanina radosci i ponurej swiadomosci konsekwencji zdrowotnych zwiazanych ze spozywaniem alkoholu. W tej jednak chwili tak wysoko cenil sobie zycie, ze przestal sie martwic jego powtorna utrata - i to bylo powodem, dla ktorego byl tak zdecydowany nie dopuscic, by senne koszmary i smierc blondynki wpedzily go w szalenstwo.Pozywienie wywieralo naturalny efekt uspokajajacy. Kazdy kes jajka uspokajal jego nerwy. -W porzadku - powiedziala Lindsey, przykladajac sie do swego sniadania z troche mniejszym apetytem niz Hatch - przypuscmy, ze mimo wszystko nastapilo pewnego rodzaju uszkodzenie mozgu. Ale drobne. Tak drobne, ze nigdy nie wyszlo na zadnym z testow. Nie na tyle grozne, by spowodowac paraliz, utrate mowy lub cos w tym rodzaju. W rzeczywistosci, dzieki niesamowitemu usmiechowi losu, szansie jednej na miliard, to uszkodzenie mozgu dalo dziwaczny efekt, ktory moze nawet okazac sie korzystny. Moglo doprowadzic do kilku nowych polaczen w tkance mozgowej i zrobic z ciebie medium. -Bzdura. -Dlaczego? -Nie jestem medium. -Wiec jak to nazwiesz? -Nawet gdybym byl medium, to nie powiedzialbym, ze to jest korzystne. Poniewaz pora sniadania juz minelo, w restauracji nie bylo zbyt tloczno. Najblizsze stoliki byly puste. Mogli omawiac poranne wydarzenia bez obawy, ze ktos ich uslyszy, ale mimo wszystko Hatch wciaz rozgladal sie dookola z zaklopotaniem. Tuz po reanimacji Harrisona wokol Glownego Szpitala Okregowego w Orange zaroilo sie od dziennikarzy, a przez kilka dni po wypisaniu Hatcha reporterzy wrecz biwakowali przy schodach prowadzacych do jego domu. Ostatecznie pozostawal w stanie smierci klinicznej dluzej niz ktokolwiek z zyjacych, co dawalo mu prawo do wiecej niz kwadransa rozglosu, ktore wedle Andy'ego Warhola mialo sie stac przeznaczeniem kazdego czlowieka w ogarnietej mania slawy Ameryce. Nie zrobil niczego, by osiagnac slawe. Nie chcial jej. To nie on wywalczyl swoj powrot z krainy smierci; Lindsey, Nyebern i zespol reanimacyjny przywlekli go z powrotem. Byl osoba prywatna. Zadowalal sie cichym uznaniem dobrych handlarzy antykow, ktorzy znali jego sklep i czasami z nim handlowali. Prawde powiedziawszy, gdyby jedyna osoba darzaca go uznaniem byla Lindsey, i gdyby cieszyl sie slawa tylko w jej oczach wylacznie z tego powodu, ze byl dobrym mezem - zupelnie by mu to wystarczylo. Wytrwale odmawial udzielania wywiadow dziennikarzom, az w koncu przekonal ich, by pozostawili go w spokoju i udali sie w pogon za jakimkolwiek innym nowo narodzonym dwuglowym kozlem - lub czyms w tym rodzaju - ktory byl im potrzebny do zapelnienia miejsca w gazecie lub minuty na antenie pomiedzy reklamami dezodorantow. Gdyby teraz sie wygadal, ze wrocil z krainy umarlych obdarzony dziwna moca umozliwiajaca mu laczenie sie z umyslem psychotycznego mordercy, ponownie opadlyby go roje dziennikarzy. To bylo nie do zniesienia. Latwiej byloby przetrwac plage zabojczych pszczol lub najazd wyznawcow Hare Krishna z kubkami do zbierania datkow i oczami szklistymi od duchowej transcendencji. -Jezeli nie jest to jakas zdolnosc nadzmyslowa - upierala sie Lindsey - to co to jest? -Nie wiem. -To nie jest wystarczajaco dobre wyjasnienie. -To moze minac, juz nigdy sie nie powtorzyc. To mogl byc zwykly przypadek. -Sam w to nie wierzysz. -No coz... chce w to wierzyc. -Musimy sie z tym jakos uporac. -Dlaczego? -Trzeba probowac jakos to zrozumiec. -Dlaczego? -Nie pytaj "dlaczego" jak piecioletnie dziecko. -Dlaczego? -Hatch, badz powazny. Zginela kobieta. Mogla nie byc pierwsza ofiara. Ani ostatnia. Odlozyl widelec na swoj prawie pusty talerz i przelknal troche soku pomaranczowego, by popic frytki. -Dobrze, w porzadku, to jest jak wizja medium, dokladnie tak, jak to pokazuja na filmach. Ale to jest takze cos wiecej. Az skora mi cierpnie. Przymknal oczy probujac znalezc jakas analogie. Gdy ja znalazl, podniosl powieki i rozejrzal sie po restauracji, chcac sie upewnic, ze zadni nowi goscie tymczasem nie weszli i nie usiedli obok nich. Spojrzal z zalem na swoj talerz. Jajka zaczely stygnac. Westchnal. -Slyszalas - powiedzial - co mowia o blizniakach jednojajowych, rozdzielonych przy urodzeniu i wychowywanych tysiace kilometrow jedno od drugiego przez calkowicie rozne przybrane rodziny? Ze gdy dorosna, to i tak beda prowadzic podobne zycie? -No pewnie. Slyszalam o tym. I co z tego? -Nawet wychowywane oddzielnie, w zupelnie roznych srodowiskach, wybiora podobne zawody, osiagna ten sam poziom zarobkow, ozenia sie z podobnymi kobietami, dadza swoim dzieciom takie same imiona. To niesamowite. I nawet jezeli nie wiedza, ze sa blizniakami, nawet jezeli kazdemu z nich powiedziano w momencie adopcji, ze jest jedynym dzieckiem, wyczuja sie nawzajem poprzez tysiace kilometrow. Istnieje miedzy nimi wiez, ktorej nikt nie potrafi wyjasnic. -A coz to ma wspolnego z toba? Zawahal sie, po czym wzial widelec. Wolal jesc niz mowic. Jedzenie bylo bezpieczniejsze. Ale ona nie pozwoli, by tak latwo sie wykrecil. Jego jajka sie scinaly. Jego srodki uspokajajace. Odlozyl widelec. -Czasami - powiedzial - widze w czasie snu oczami tego faceta, a teraz moge nawet czasami wyczuc go tam, na zewnatrz, gdy jestem rozbudzony, i jest to dokladnie tak, jak te nadzmyslowe bzdury w filmach. Ale czuje takze te... te wiez z nim, ktorej naprawde nie potrafie ci wyjasnic lub opisac, bez wzgledu na to, jak bardzo bys mnie popedzala. -Chyba nie chcesz powiedziec, ze jestescie blizniakami czy cos w tym rodzaju? -Nie, wcale nie. Mysle, ze on jest ode mnie duzo mlodszy, byc moze ma tylko dwadziescia czy dwadziescia jeden lat. I nie ma miedzy nami zadnych wiezow krwi. Ale to jest wlasnie ten rodzaj wiezi, te mistyczne brednie o blizniakach, tak jakbym mial z tym facetem cos wspolnego, jakas istotna ceche. -Co na przyklad? -Nie wiem. Chcialbym to wiedziec. - Przerwal. Postanowil byc zupelnie szczery. - A moze wlasnie nie chce. *** Pozniej, gdy kelnerka zabrala puste talerze i przyniosla mocna czarna kawe, Hatch powiedzial:-W zadnym wypadku nie pojde do glin, by zaoferowac im pomoc, jezeli wlasnie o tym myslisz. -To jest powinnosc... -Tak czy owak nie wiem nic, co mogloby im pomoc. Podmuchala na swoja goraca kawe. -Wiesz, ze prowadzil pontiaca. -Nie sadze, zeby to byl jego samochod. -Wiec czyj? -Moze skradziony. -Czy to takze wyczules? -Tak. Ale nie wiem, jak wyglada, jak sie nazywa i gdzie mieszka. Czyli nie wiem nic uzytecznego. -A co, jesli cos takiego do ciebie dotrze? Jezeli zobaczysz cos, co mogloby pomoc glinom? -Wtedy zadzwonie i powiem im to anonimowo. -Potraktuja informacje bardziej powaznie, jesli podasz im ja wraz ze swoim nazwiskiem. Czul sie zbezczeszczony wtargnieciem tego nieznajomego psychopaty w swoje zycie. To zbezczeszczenie wywolalo jego zlosc i obawial sie tej zlosci bardziej niz nieznajomego, ponadnaturalnych aspektow obecnej sytuacji czy tez perspektywy uszkodzenia mozgu. Lekal sie tego, iz w jakiejs krytycznej sytuacji ujawni sie w nim gwaltowne usposobienie swego ojca, czekajace tylko, by sie uzewnetrznic. -To jest przypadek morderstwa - powiedzial. - W sledztwie dotyczacym morderstwa potraktuja powaznie kazda informacje, nawet jezeli bedzie anonimowa. Nie pozwole, zeby moje nazwisko znow sie znalazlo w naglowkach gazet. *** Opuscili restauracje i pojechali przez miasto do "Antykow Harrisona", gdzie czesc najwyzszego pietra zajmowalo atelier Lindsey. Jedno miala w domu. Gdy malowala, regularna zmiana otoczenia przyczyniala sie do tworzenia nowych dziel.W samochodzie, patrzac na blyszczacy od slonca ocean, Lindsey poruszyla sprawe, o ktora dopytywala sie przy sniadaniu. Wiedziala, ze jedyna powazna wada charakteru Hatcha jest tendencja do niefrasobliwosci. Smierc Jimmy'ego byla jedyna zla rzecza w jego zyciu, ktorej nigdy nie byl w stanie zracjonalizowac, zminimalizowac, i wyrzucic z pamieci. Lecz nawet w tym przypadku probowal raczej stlumic zal niz stawic mu czolo. Gdyby dano mu czas, i to niezbyt wiele, zaczalby bagatelizowac wage tego, co mu sie wlasnie przydarzylo. -Mimo wszystko powinienes pojsc na wizyte do Nyeberna. -Sadze, ze tak. -Stanowczo tak. -Jezeli mam uszkodzenie mozgu, jezeli stad wlasnie bierze sie to mediumiczne cos, to sama powiedzialas, ze jest to uszkodzenie dobroczynne. -Lecz ono moze byc zwyrodnieniowe, moze sie pogarszac. -Naprawde nie sadze, by tak bylo - powiedzial. - Poza tym czuje sie swietnie. -Nie jestes lekarzem. -W porzadku - powiedzial. Zahamowal przed swiatlami przy przejsciu na plaze publiczna w samym sercu miasta. -Zadzwonie do niego. Ale dzis po poludniu mamy sie zobaczyc z Gujilio. -Mimo to mozesz gdzies wcisnac Nyeberna, jezeli bedzie mial dla ciebie wolny czas. Ojciec Hatcha byl tyranem o wybuchowym temperamencie i ostrym jezyku, rozsmakowanym w ujarzmianiu swej zony i utrzymywaniu w ryzach swego syna stosowaniem regularnych dawek slownych obelg, wyrazanych w formie zlosliwych kpin, zjadliwego sarkazmu lub po prostu zwyczajnych grozb. Cokolwiek albo nawet zupelny brak bodzca potrafilo wyprowadzic ojca Hatcha z rownowagi, poniewaz skrycie doskonale sie czul w stanie rozdraznienia i aktywnie poszukiwal jego nowych zrodel. Byl czlowiekiem, ktory wierzyl, ze nie jest mu przeznaczone byc szczesliwym - i zapewnil, iz jego przeznaczenie sie spelnilo. Sprawial, ze on sam i wszyscy wokol niego byli nieszczesliwi. Byc moze obawiajac sie, ze w nim takze istnieje potencjalnie morderczy, zly charakter, a moze tylko dlatego, ze mial juz dosc niepokojow w swoim zyciu, Hatch swiadomie staral sie byc tak lagodny - jak jego ojciec byl nerwowy, tak przemile tolerancyjny - jak jego ojciec byl umyslowo ograniczony, tak wspanialomyslny - jak jego ojciec byl zawziety, tak zdecydowany poddawac sie wszystkim razom zadawanym przez zycie - jak jego ojciec byl zdecydowany oddawac nawet wyimaginowane ciosy. W rezultacie byl najsubtelniejszym czlowiekiem, jakiego Lindsey znala, najsubtelniejszym w latach swietlnych czy tez w jakich to jednostkach mierzy sie subtelnosc: garsciach, pelnych wiadrach, milach. Jednakze czasami Hatch raczej odwracal sie plecami do nieprzyjemnosci, z ktorymi nalezalo sie uporac, niz podejmowal ryzyko zetkniecia sie z jakimkolwiek negatywnym uczuciem, ktore choc troche przypominaloby charakter jego starego. Swiatla zmienily sie z czerwonych na zielone, lecz trzy mlode kobiety w bikini byly jeszcze na pasach. Obladowane sprzetem plazowym, kierowaly sie w strone oceanu. Hatch nie tylko czekal, az przejda. Obserwowal je z usmiechem uznania za sposob, w jaki ich ksztalty wypelnialy kostiumy. -Cofam to - powiedziala Lindsey. -Co? -Wlasnie myslalam, jaki z ciebie mily facet, az zbyt mily, ale najwyrazniej jestes kawal lubieznego drania. -Tym niemniej milego drania. -Zadzwonie do Nyeberna, gdy tylko przyjedziemy do sklepu - stwierdzila Lindsey. Jechal w gore wzgorza przez centrum miasta, obok starego hotelu "Laguna". -W porzadku. Ale jestem diabelnie pewien tego, ze nie powiem mu, iz nagle stalem sie medium. To porzadny facet, ale nie bedzie w stanie usiedziec spokojnie, majac takie informacje. Wiem, ze nastepna rzecza bedzie moja twarz w calosci pokrywajaca okladke National Enquirer. Poza tym nie jestem medium. A przynajmniej niezupelnie. Do diabla! Nie wiem, czym jestem, poza lubieznym draniem. -Wiec co chcesz mu powiedziec? -Dostatecznie duzo o moich snach, zeby zdal sobie sprawe, jak sa dreczace i dziwne, aby mogl przepisac mi te wszystkie testy, ktore powinienem zrobic. Wystarczy? -Sadze, ze to bedzie musialo wystarczyc. *** W glebokiej jak w grobowcu czerni swej kryjowki, lezac nago na poplamionym, nierownym materacu i prawie zasypiajac, Vassago zobaczyl blask slonca, piasek, morze, i trzy dziewczyny w bikini przed przednia szyba czerwonego samochodu.Snil, i wiedzial, ze sni, co bylo osobliwym doznaniem. Przewrocil sie na drugi bok. Zobaczyl takze kobiete o ciemnych wlosach i ciemnych oczach o ktorej snil wczoraj. Siedziala za kierownica tego samego samochodu. Pojawiala sie takze w innych snach, raz w fotelu inwalidzkim, gdy smiala sie i plakala jednoczesnie. Interesowala go duzo bardziej niz skapo ubrane plazowe kroliczki, poniewaz byla nadzwyczaj zywotna. Promieniejaca. Poprzez nieznajomego mezczyzne prowadzacego samochod Vassago wiedzial, ze ta kobieta rozwazala kiedys rzucenie sie w objecia smierci, zawahala sie stojac przed wyborem aktywnego lub pasywnego samobojstwa, i odrzucila przedwczesne odejscie... ...woda, wyczul wypelniony woda grobowiec, zimny i duszacy, z ktorego z ledwoscia udalo sie uciec... ...po czym stala sie jeszcze bardziej pelna zycia, energiczna i zywa niz przedtem. Oszukala smierc. Wyparla sie diabla. Vassago nienawidzil ja za to, poniewaz wlasnie w sluzeniu smierci odnalazl sens wlasnego zycia. Probowal dotknac ja poprzez cialo mezczyzny prowadzacego samochod. Nie udalo mu sie. To byl tylko sen. Snow nie mozna kontrolowac. Gdyby udalo mu sie jej dosiegnac, sprawilby, ze pozalowalaby, iz zrezygnowala ze stosunkowo bezbolesnej smierci przez utoniecie, ktora mogla stac sie jej udzialem. ROZDZIAL PIATY l Po przeprowadzce do Harrisonow Regina stwierdzila, ze najprawdopodobniej umarla i poszla do Nieba. Miala jednak wlasna lazienke, a nie wierzyla, by ktokolwiek mial wlasna lazienke tam w gorze, gdyz w Niebie nikt czegos takiego nie potrzebowal. Co nie znaczy, ze mieszkancy Nieba mieli chroniczne zaparcie czy cos w tym rodzaju, a ponadto z pewnoscia, na milosc boska (przepraszam, Boze), nie zalatwiali swych potrzeb publicznie, gdyz nikt o zdrowym umysle nie chcialby pojsc do Nieba, gdyby bylo tam trzeba nieustannie patrzec pod nogi. Po prostu nie istnialy tu zadne troski ziemskiej egzystencji. W Niebie nie mialo sie nawet ciala; funkcjonowalo sie najprawdopodobniej wylacznie w postaci kuli duchowej energii, czegos w rodzaju balonu wypelnionego zlotym, jarzacym sie gazem, krazacego wsrod aniolow i wyslawiajacego Boga - co wydawalo sie dosc dziwaczne; te wszystkie jarzace sie i spiewajace balony. Jedynym sposobem, ktory nalezaloby zastosowac w zakresie eliminacji odpadkow, to wypuszczenie od czasu do czasu pewnej ilosci gazu, ktory nawet by brzydko nie pachnial, prawdopodobnie jak slodkie kadzidlo w kosciele lub perfumy. Pierwszy dzien w domu Harrisonow, pozne poniedzialkowe popoludnie dwudziestego dziewiatego kwietnia, zapamieta na zawsze. Byli tacy serdeczni. Nawet nie wspomnieli prawdziwego powodu, dla ktorego dali jej do wyboru sypialnie na pierwszym pietrze i gabinet na parterze, ktory mozna bylo zamienic w sypialnie. -Jedna z rzeczy przemawiajacych na korzysc gabinetu - powiedzial pan Harrison - jest widok z okna. Jest ladniejszy niz widok z pokoju na gorze. Podprowadzil Regine ku wielkim oknom wychodzacym na ogrod rozany, obramowany wielkimi paprociami. Widok istotnie byl piekny. Pani Harrison dodala: -I mialabys tutaj te wszystkie polki na ksiazki, ktore moglabys wypelniac stopniowo wlasnymi zbiorami, skoro lubisz czytac. Choc nie napomkneli o tym nawet jednym slowem, niepokoili sie, ze chodzenie po schodach bedzie dla niej dodatkowym problemem. Lecz schody nie przeszkadzaly jej tak bardzo. W rzeczywistosci lubila schody, kochala schody, wrecz ubostwiala schody. W sierocincu umieszczono ja na parterze. Gdy miala osiem lat, zdala sobie sprawe z tego, ze dostala to pomieszczenie ze wzgledu na klapiaca obrecz na nodze i zdeformowana prawa reke. Natychmiast wiec zazadala, aby przeniesiono ja na drugie pietro. Zakonnice nie chcialy o tym slyszec, wiec sie wsciekla, ale one wiedzialy, jak sobie z tym radzic; sprobowala miazdzacego szyderstwa, ale zakonnic nie mozna bylo zmiazdzyc; podjela zatem strajk glodowy, i w koncu zgodzily sie spelnic jej zadanie na zasadzie proby. Mieszkala na drugim pietrze przez ponad dwa lata i ani razu nie skorzystala z windy. Gdy w domu Harrisonow zdecydowala sie na sypialnie na pierwszym pietrze, nawet jej nie ogladajac, zadne z nich nie probowalo jej od tego odwiesc ani nie wyrazilo na glos obaw, czy sobie poradzi, ani nawet nie mrugnelo. Pokochala ich za to. Dom byl cudowny - kremowe sciany, jasna boazeria, nowoczesne meble przemieszane z antykami, chinskie wazy i wazony, wszystko jak z obrazka. Gdy wzieli ja na przechadzke po domu, Regina poczula sie rzeczywiscie okropnie niezdarna, tak jak twierdzila podczas spotkania w gabinecie pana Gujilio. Poruszala sie z przesadna ostroznoscia w obawie, ze moglaby przewrocic jakis cenny przedmiot i wywolac reakcje lancuchowa, karambol, ktory ogarnalby caly pokoj, po czym przez otwarte drzwi naruszylby porzadek w nastepnym pokoju, stamtad zas rozszerzylby sie na caly dom! Jeden przepiekny skarb wpadajacy na drugi. Walacy sie domek z kart. Dwustuletnie wyroby z porcelany, antyczne meble, zmieniajace sie w stos bezwartosciwych smieci. Kurz i pyl pozostaly ze zbioru o wielkiej wartosci. Byla tak pewna, iz to sie zdarzy, ze przechodzac przez pokoje lamala sobie glowe nad forma przeprosin, ktore bedzie musiala wyglosic, gdy katastrofa stanie sie faktem juz dokonanym, gdy ostatnia przesliczna krysztalowa czarka na slodycze rozbije sie o ostatni polamany stol stanowiacy niegdys wlasnosc krola Francji. "Ups!" nie wydawalo sie odpowiednie, tak jak i "Jezu Chryste!" Oni zapewne sadzili, ze adoptowali dziewczynke - dobra katoliczke, a nie ordynarna prostaczke i poganke (wybacz mi, Boze). "Ktos mnie popchnal" - takze bylo nieodpowiednie, gdyz bylo klamstwem, a klamstwo to bilet do Piekla. Co prawda podejrzewala, ze i tak skonczy w Piekle, skoro nie potrafila sie powstrzymac od uzywania w myslach imienia Pana Boga nadaremno i od uzywania brzydkich slow. Nie, ona nie zmieni sie w balon pelen jarzacego sie, zlotego gazu. Sciany w calym domu byly ozdobione obrazami i Regina zauwazyla, ze te najpiekniejsze mialy w prawym dolnym rogu ten sam podpis: Lindsey Sparling. Choc byla tak nieokielznana, to miala dosc sprytu, by sie domyslic, ze imie Lindsey nie bylo tam umieszczone przypadkowo i ze "Sparling" musi byc panienskim nazwiskiem pani Harrison. Byly to najdziwniejsze i najpiekniejsze obrazy, jakie Regina kiedykolwiek widziala. Niektore jasne, radosne tak, ze budzily usmiech, niektore zas ciemne, sklaniajace do refleksji. Miala ochote zatrzymac sie przed kazdym, chcac je chlonac, ale obawiala sie, ze panstwo Harrison uznaja ja za lizusa, udajacego tylko zainteresowanie, by przeprosic w ten sposob za dowcipy na temat obrazow na aksamicie, na ktore sobie pozwalala w gabinecie pana Gujilio. W jakis sposob udalo jej sie przejsc przez caly dom nie niszczac niczego. Ostatni pokoj byl przeznaczony dla niej. Wiekszy niz ktorykolwiek z pokoi w sierocincu, ponadto nie musiala go z nikim dzielic. W oknach byly zaluzje. Umeblowanie skladalo sie z biurka w rogu pokoju i krzesla, regalu na ksiazki, fotela z podnozkiem, szafek nocnych z odpowiednio dobranymi lampkami nocnymi - i z zupelnie niezwyklego lozka. -Pochodzi z okolo 1850 roku - rzekla pani Harrison, gdy Regina powoli przesunela reke po pieknym lozku. -Angielskie - dodal pan Harrison. - Mahon recznie malowany, pod kilkoma warstwami lakieru. Wymalowane w nogach lozka, na listwach bocznych i przy wezglowiu ciemnoczerwone i ciemnozolte roze oraz szmaragdowozielone liscie byly jak zywe; nie wyroznialy sie jaskrawoscia na tle ciemnego drewna, lecz lsnily jak pokryte rosa. Byla pewna, iz moglaby poczuc ich zapach, gdyby przylozyla nos do platkow. Pani Harrison stwierdzila: -Moze jest troche za stare dla mlodej dziewczyny, troche zbyt staroswieckie... -Tak, oczywiscie - zgodzil sie pan Harrison - mozemy odeslac je do sklepu, sprzedac i pozwolic ci wybrac cos, co ci sie spodoba, cos nowoczesnego. Ten pokoj byl po prostu umeblowany jako pokoj goscinny. -Nie - zaprotestowala gwaltownie Regina. - Ono mi sie podoba, naprawde. Czy moglabym je zatrzymac? To znaczy... mimo ze jest tak drogie? -Nie jest az tak drogie - odezwal sie pan Harrison - i oczywiscie mozesz zatrzymac wszystko, cokolwiek zechcesz. -Mozesz tez pozbyc sie tego, co ci sie nie bedzie podobalo - oznajmila pani Harrison. -Oczywiscie, oprocz nas - powiedzial pan Harrison. -To prawda - pokiwala glowa pani Harrison. - Obawiam sie, iz nalezymy do niezbywalnego wyposazenia tego domu. Serce Reginy bilo tak mocno, ze z trudnoscia mogla zlapac oddech. Szczescie. I strach. Wszystko bylo takie wspaniale - ale z pewnoscia to nie potrwa dlugo. Nic, co jest az tak dobre, nie moze trwac dlugo. Rozsuwane, lustrzane drzwi umieszczono w jednej ze scian sypialni. Pani Harrison pokazala Reginie szafe znajdujaca sie za tymi drzwiami. Najwieksza szafe na swiecie. Gwiazdom filmowym potrzebna jest szafa tej wielkosci. Albo jednemu z tych mezczyzn, o ktorych czytala, ze lubia sie przebierac w damskie stroje - trzeba miec wtedy zarowno damska, jak i meska odziez. Lecz byla stanowczo zbyt obszerna jak na jej potrzeby; zmiesciloby sie w niej dziesiec razy wiecej rzeczy, niz miala. Z zaklopotaniem spojrzala na dwie tekturowe walizki, jakie przyniosla ze soba od Sw. Tomasza. Zawieraly wszystko, co posiadala. Po raz pierwszy w zyciu zdala sobie sprawe, ze jest biedna. Doprawdy, dziwne, ze nie dotarlo to do niej wczesniej. Byla sierota, ktora niczego nie odziedziczyla. Niczego procz niesprawnej nogi i wykreconej prawej dloni z dwoma brakujacymi palcami. Jakby czytajac w myslach Reginy pani Harrison zaproponowala: -Chodzmy na zakupy. Pojechali do centrum handlowego South Coast Plaza. Kupili jej cale mnostwo ubran, ksiazek, wszystko, co tylko chciala. Regina bala sie, ze wydaja zbyt duzo i ze przez nastepny rok, by zrownowazyc swoj budzet, beda musieli jesc fasole - nie lubila fasoli - lecz jej aluzje dotyczace oszczedzania w ogole do nich nie docieraly. W koncu powstrzymala ich udajac, ze chodzenie zaczyna jej sprawiac klopoty. Po opuszczeniu centrum handlowego udali sie na kolacje do wloskiej restauracji. Wczesniej jadla dwa razy na miescie, ale tylko w barze z gotowymi daniami, ktorego wlasciciel podejmowal wszystkie dzieci z sierocinca hamburgerami i frytkami. Teraz byla w prawdziwej restauracji. Znajdowalo sie tu tak wiele nowych rzeczy wartych poznania, ze trudno jej bylo jednoczesnie jesc, rozmawiac i cieszyc sie wszystkim. Krzesla, noze i widelce nie byly zrobione z twardego plastyku. Dan nie serwowano na talerzach z papieru czy styropianu, a napoje podawano w szklanych naczyniach, co oznaczalo, ze bywalcy prawdziwych restauracji nie sa tak niezgrabni jak ci korzystajacy z barow, i mozna im bylo powierzyc latwo tlukaca sie zastawe. Kelnerki nie byly nastolatkami, przynosily zamowione potrawy do stolikow, zamiast podawac je nad kontuarem przy kasie. I nie kazaly za nic placic przed posilkiem! Pozniej, w domu Harrisonow, gdy Regina rozpakowala swoje rzeczy, umyla zeby, zalozyla pizame, zdjela z nogi obrecz i polozyla sie, oboje przyszli powiedziec jej dobranoc. Pan Harrison usiadl na brzegu lozka i wyjasnil, ze na poczatku wszystko moze wydawac sie dziwne, nawet niepokojace, ale juz wkrotce bedzie sie czuc jak w domu. Nastepnie pocalowal ja w czolo i rzekl: -Slodkich snow, ksiezniczko. Potem pani Lindsey przysiadla na krawedzi lozka. Opowiadala przez chwile o tym, co beda robic razem w ciagu nastepnych dni. Po czym pocalowala Regine w policzek, mowiac: -Dobranoc, kochanie. Wychodzac z pokoju na korytarz wylaczyla gorne swiatla. Nikt przedtem nie calowal Reginy na dobranoc, wiec nie wiedziala, jak sie zachowac. Niektore z zakonnic byly serdeczne; lubily od czasu do czasu obdarzyc dziecko czulym usciskiem, ale zadna z nich nie byla chetna do rozdawania calusow. Odkad Regina mogla siegnac pamiecia, miganie swiatel w sypialniach stanowilo sygnal, ze trzeba byc w lozku za pietnascie minut, a gdy swiatla gasly, kazde z dzieci samo musialo okryc sie kocem. Tego wieczoru zostala dwukrotnie otulona i dwa razy pocalowana na dobranoc. Byla zbyt zaskoczona, by oddac pocalunek ktoremukolwiek z nich, co, jak sobie teraz zdala z tego sprawe, powinna byla uczynic. -Jestes wyjatkowa gapa, Reg - powiedziala na glos. Lezac w swym wspanialym lozku, ozdobionym malowanymi rozami, Regina zaczela sobie wyobrazac rozmowe, jaka dokladnie w tej minucie Harrisonowie prowadza we wlasnej sypialni: -Czy pocalowala cie na dobranoc? -Nie, a ciebie pocalowala? -Nie. Moze jest zimna jak ryba. -Moze jest psychopatycznym, demonicznym dzieckiem. -Jak ten dzieciak w "Omenie". -Wiesz, czego sie obawiam? -Ze zasztyletuje nas na smierc podczas snu. -Schowajmy wszystkie noze kuchenne. -Lepiej schowajmy takze wszystkie mechaniczne narzedzia. -Masz jeszcze pistolet w swojej nocnej szafce? -Tak, ale pistolet jej nie powstrzyma. -Dzieki Bogu, mamy krucyfiks. -Bedziemy spac na zmiane. -Wyslij ja jutro z powrotem do sierocinca. -Beznadziejna gapa - powiedziala Regina. - Cholera. - Westchnela. - Przebacz mi, Boze. - Nastepnie zlozyla rece i zaczela sie cicho modlic: - Drogi Panie Boze, jesli przekonasz Harrisonow, aby dali mi jeszcze jedna szanse, juz nigdy wiecej nie powiem slowa "cholera" i postaram sie byc lepsza. - Nie wygladalo to na dostatecznie dobry uklad z punktu widzenia Boga, wiec dorzucila dla zachety: - W dalszym ciagu bede utrzymywac wysoka przecietna w szkole, nigdy wiecej nie wloze galaretki owocowej do chrzcielnicy i powaznie zastanowie sie nad wstapieniem do klasztoru. - Ciagle nie dosc dobrze. - I bede jesc fasole. - To powinno wystarczyc. Bog byl prawdopodobnie dumny z fasoli. Przeciez to On stworzyl wszelkie jej gatunki. Jej odmowa jedzenia fasoli zielonej, perlowej, ryzowej, czarnej czy tez jakiegokolwiek innego gatunku, zostala bez watpienia odnotowana w Niebie, gdzie mieli zapisane w Wielkiej Ksiedze Uchybien Wobec Boga: "Regina, aktualnie lat dziesiec, mysli, ze Bog popelnil wielki blad stwarzajac fasole". Ziewnela. Czula, ze jej szanse u Harrisonow sie poprawily, a takze polepszyly sie jej uklady z Bogiem, chociaz jej osobisty stosunek do zmiany diety wcale sie nie zmienil. Tak czy owak, zasnela. 2 Podczas gdy Lindsey myla twarz, zeby i szczotkowala wlosy w lazience, Hatch siedzial na lozku czytajac gazete. Najpierw przejrzal artykul na temat nauki, gdyz w dzisiejszych czasach tu wlasnie mozna bylo znalezc prawdziwe rewelacje. Nastepnie przerzucil kolumny poswiecone rozrywce i przeczytal swoje ulubione historyjki komiksowe, a na koniec dopiero zainteresowal sie strona tytulowa, na ktorej najnowsze wyczyny politykow byly opisane w sposob przerazajacy i dodatkowo zaprawione czarnym humorem, jak zwykle. Na trzeciej stronie dostrzegl artykul o Billu Cooperze, dostawcy piwa, ktorego ciezarowke napotkali ustawiona w poprzek gorskiej drogi tej fatalnej, snieznej marcowej nocy.Kilka dni po reanimacji Hatch uslyszal, ze kierowca ciezarowki zostal oskarzony o to, iz prowadzil woz pod wplywem alkoholu, i ze zawartosc procentowa alkoholu w jego krwi byla dwukrotnie wyzsza, niz ta, ktora wedle prawa wystarczala, by go skazac. George Glover, adwokat Hatcha, zapytal, czy chce wytoczyc Cooperowi lub firmie, dla ktorej pracowal, sprawe cywilna, lecz Hatch nie lubil sie procesowac. Poza tym obawial sie, ze ugrzeznie w posepnym i skomplikowanym swiecie adwokatow, prokuratorow i sal sadowych. Zyl. I tylko to sie liczylo. Oskarzenie o jazde po pijanemu zostanie wniesione bez jego udzialu. Wedlug niego wystarczajace bylo, iz system zajmie sie ta sprawa. Otrzymal dwa listy od Williama Coopera, pierwszy juz czwartego dnia po reanimacji. Byly to najwyrazniej szczere, choc dosc rozwlekle przeprosiny czlowieka, ktory plaszczac sie szukal rozgrzeszenia. Koperte dostarczono do szpitala, gdzie Hatch byl poddawany fizykoterapii. Niech mnie pan zaskarzy, jesli pan chce - napisal Cooper - zasluguje na to. Dalbym panu wszystko, co posiadam, choc nie mam wiele i nie jestem czlowiekiem bogatym. Ale niezaleznie od tego, czy mnie pan zaskarzy czy nie, mam najszczersza nadzieje, ze w swym sercu znajdzie pan wielkodusznie przebaczenie. Gdyby nie geniusz doktora Nyeberna i jego wspanialego zespolu, bylby pan na pewno w grobie, a ja mialbym pana na swoim sumieniu do konca zycia. Piszac w tym tonie zapelnil odrecznie cztery strony maczkiem; czasami tekst byl zupelnie niemozliwy do odcyfrowania. Hatch odpowiedzial krotko, zapewniajac Coopera, ze nie zamierza wnosic oskarzenia i nie zywi wobec niego zadnej urazy. Przekonywal go takze, aby zasiegnal porady w sprawie terapii antyalkoholowej, o ile jeszcze tego nie zrobil. Kilka tygodni pozniej, gdy Hatch wrocil do domu i podjal prace, a dziennikarze dali mu juz spokoj, nadszedl drugi list. To wrecz nieprawdopodobne, ale prosil Hatcha o pomoc, by ponownie mogl otrzymac prace jako kierowca ciezarowki. Zostal bowiem wyrzucony z firmy w nastepstwie zarzutow, jakie zebrala przeciw niemu policja. Bylem juz dwukrotnie zlapany na jezdzie po pijanemu, to prawda - napisal Cooper - ale wtedy jechalem wlasnym samochodem, a nie ciezarowka, w czasie wolnym, a nie podczas godzin pracy. Teraz nie mam juz pracy, a zalatwiaja takze sprawe odebrania mi prawa jazdy, co zrujnuje mi zycie. Po pierwsze: jak mam dostac nowa prace bez prawa jazdy? Wyobrazam sobie, wnoszac z panskiej uprzejmej odpowiedzi na moj pierwszy list, ze jest pan dobrym chrzescijaninem i dzentelmenem, wiec gdyby zabral pan glos w mojej obronie, bardzo by to pomoglo. Ostatecznie przeciez sie pan nie przekrecil, a ponadto uzyskal pan dzieki tej calej sprawie duzy rozglos, co w znacznym stopniu musialo pomoc panskim interesom w handlu antykami. Zdziwiony i nienormalnie wsciekly, Hatch odlozyl ten list ad acta, nie odpowiadajac ani slowem. Szybko wyrzucil go z pamieci, gdyz przestraszyl sie wlasnej wscieklosci jaka go ogarnela, gdy sie zastanawial nad sprawa Coopera. Obecnie, wedle krotkiej notki zamieszczonej na trzeciej stronie gazety, adwokatowi Coopera udalo sie oddalic wszelkie zarzuty postawione kierowcy, bazujac na jednym jedynym bledzie technicznym w procedurze policyjnej. Artykul zawieral trzyzdaniowy opis wypadku i idiotyczna wzmianke o Hatchu jako o czlowieku, ktory osiagnal rekord dlugosci w pozostawaniu w stanie smierci klinicznej przed reanimacja. Zupelnie tak, jakby on sam zaaranzowal te dramatyczna sytuacje w nadziei zdobycia miejsca w nowym wydaniu Ksiegi Swiatowych Rekordow Guinness'a. Inne rewelacje umieszczone w tej notce sprawily, ze Hatch zaklal glosno i usiadl wyprostowany w lozku. Jego zlosc doszla do szczytu, gdy przeczytal, ze Cooper zamierza oskarzyc swego pracodawce o bezprawne zwolnienie go i oczekuje, ze wroci na poprzednio zajmowane stanowisko lub, jesli mu sie to nie uda, otrzyma pokazna rekompensate. Wycierpialem wiele upokorzen ze strony mego bylego pracodawcy, w wyniku czego rozwinal sie u mnie powazny stres i znacznie pogorszyl sie moj stan zdrowia. To powiedzial reporterom Cooper - najwidoczniej recytujac napisane przez adwokata oswiadczenie, ktore wykul na pamiec. Przeciez nawet pan Harrison pisal, by mi doniesc, ze uwaza, iz nie jestem winien wydarzeniom tamtej nocy. Hatch zerwal sie z lozka i stanal na nogi. Byl wsciekly, czul, ze twarz mu plonie, trzasl sie tak, ze nie mogl tego opanowac. To absurdalne. Ten pijany lobuz probowal odzyskac prace wykorzystujac w tym celu uprzejmy list Hatcha, mylnie interpretujac jego slowa. Chcial wszystkich umyslnie wprowadzic w blad. Ten czlowiek byl zupelnie pozbawiony skrupulow. -Co za cholerny tupet! - wyrzucil z siebie Hatch przez zacisniete zeby. Zmial strone, na ktorej byla wydrukowana notka, reszte gazety rzucil na podloge, wypadl z sypialni i zbiegl po schodach przeskakujac po dwa stopnie. W gabinecie rzucil zgnieciona strone na biurko, z trzaskiem otworzyl drzwi szafy i wyszarpnal jedna z szuflad, w ktorych przechowywal dokumenty. Zachowal listy pisane reka Coopera. Nie uzyl on papieru z nadrukiem, lecz Hatch pamietal, ze kierowca ciezarowki podal w obu listach adres zwrotny i numer telefonu. Harrison byl tak roztrzesiony, ze nie mogl znalezc wlasciwej teczki z aktami - z nadrukiem "Sprawy rozne". Zaklal cicho lecz soczyscie nie mogac jej odszukac, zaczal przerzucac papiery, wreszcie wyciagnal ja ze stosu. Gdy przegladal zawartosc teczki, jakies listy wysunely sie i spadly na podloge u jego stop. W drugim liscie Coopera numer telefonu byl starannie wypisany u gory kartki. Hatch polozyl otwarta teczke na szafce i popedzil do telefonu na biurku. Reka trzesla mu sie tak gwaltownie, ze nie mogl przeczytac numeru, polozyl wiec list na bibularzu, w swietle rzucanym przez biurowa lampke z brazu. Wykrecil numer Coopera, zamierzajac mu powiedziec ostro, co sadzi o jego postepowaniu. Linia byla zajeta. Nacisnal kciukiem przycisk, rozlaczyl sie, uzyskal sygnal i znow sprobowal. Wciaz zajete. -Skurwysyn! - Odlozyl z trzaskiem sluchawke, ale poderwal ja z powrotem, gdyz nic innego nie mogl zrobic, by sie wyladowac. Wykrecil numer trzeci raz, uzywajac specjalnego przycisku. Oczywiscie, wciaz bylo zajete, poniewaz minelo najwyzej pol minuty od chwili, gdy zadzwonil po raz pierwszy. Trzasnal sluchawka w widelki z taka sila, ze omal nie uszkodzil telefonu. Z jednej strony byl zaskoczony dzikoscia wlasnego czynu, ktory wydal mu sie teraz dziecinny. Lecz bylo w tym cos, co pozostalo poza kontrola i swiadomosc, ze posunal sie zbyt daleko, wcale nie pomagala mu wziac sie w garsc. -Hatch? Podniosl wzrok zaskoczony i ujrzal Lindsey, stojaca w szlafroku w drzwiach oddzielajacych gabinet od foyer. -Co sie stalo? - Lindsey zmarszczyla brwi. -Co sie stalo? - powtorzyl, jego furia wzrosla, tak jakby ona byla w zmowie z Cooperem, jakby tylko udawala, ze nie wie o tym, co sie ostatnio wydarzylo. - Powiem ci, co sie stalo! Spuscili tego skurwiela Coopera z haczyka! Skurwysyn mnie zabija, zrzuca z tej cholernej drogi i zabija mnie, a nastepnie zeslizguje sie z haczyka i ma czelnosc wykorzystywac list, ktory do niego napisalem, by odzyskac prace! - Chwycil zmieta gazete i potrzasnal nia przed nosem Lindsey prawie oskarzycielsko, tak jakby doskonale wiedziala, co sie w niej znajduje. - Odzyskac prace! Aby mogl zepchnac kogos innego z pieprzonej drogi i zabic takze jego! Lindsey, zaniepokojona i zmieszana, wkroczyla do gabinetu. -Spuscili go z haczyka? Jak? -Blad techniczny. Czy to nie wspaniale? Glina robi blad ortograficzny w jednym wyrazie w raporcie, czy cos w tym rodzaju, i facet wychodzi na wolnosc! -Kochanie, uspokoj sie... -Uspokoic sie? Uspokoic sie? - Ponownie potrzasnal zmieta gazeta. - Czy wiesz, co tu jeszcze pisza? Ten duren sprzedal swa historyjke temu lichemu pismidlu, temu samemu, ktore uganialo sie za mna i z ktorym nie chcialem miec nic do czynienia. A teraz ten pijany skurwysyn sprzedaje im historie o... - Hatch byl tak wsciekly, ze az parskal slina; rozlozyl gazete, znalazl artykul i przeczytal z niego -...o "swoich katuszach psychicznych i swej roli w akcji ratunkowej, ktora ocalila zycie panu Harrisonowi". Jaka to on spelnil role w akcji ratunkowej? Poza tym, ze uzyl swego radia CB, by wezwac pomoc po tym, jak zlecielismy z drogi, co by sie przede wszystkim nigdy nie zdarzylo, gdyby jego tam nie bylo! Nie tylko zatrzymal prawo jazdy i prawdopodobnie wroci do pracy, ale jeszcze robi pieniadze na tej calej cholernej sprawie! Gdybym mogl dostac skurwiela w swoje rece, to przysiegam, ze bym go zabil! -Chyba nie mowisz tego powaznie - powiedziala calkiem zaszokowana. -Mozesz byc pewna, ze tak! Nieodpowiedzialny, chciwy skurwiel. Chcialbym go kopnac pare razy w leb, zeby wbic mu troche rozumu, wrzucic go do tej lodowatej rzeki... -Kochanie, scisz troche glos... -Dlaczego, do cholery, mialbym sciszac glos w swoim wlasnym... -Obudzisz Regine. Ale nie napomknienie imienia dziewczynki wytracilo go ze slepej wscieklosci, lecz widok siebie samego w lustrzanych drzwiach szafy za plecami Lindsey. Tak naprawde wcale nie widzial siebie. Przez moment widzial mlodego mezczyzne o gestych, czarnych wlosach opadajacych na czolo, ubranego na czarno i noszacego okulary przeciwsloneczne. Wiedzial, ze spoglada na morderce, ale morderca zdawal sie byc nim. W tym momencie byli jednym i tym samym. Ta szalencza mysl - i obraz mlodego mezczyzny - minely po sekundzie czy dwoch, pozostawiajac Hatcha gapiacego sie na swe wlasne odbicie. Mniej oszolomiony halucynacja, niz tym chwilowym pomieszaniem tozsamosci, Hatch wpatrzyl sie w lustro i to, co teraz zobaczyl, przerazilo go nie mniej, niz postac mordercy, ktorego widzial przez krotka chwile. Wygladal, jakby mial dostac ataku apopleksji. Mial zmierzwione wlosy. Jego twarz byla czerwona i wykrzywiona wsciekloscia, a jego oczy... dzikie. Przypominal swego ojca, co bylo nie do pomyslenia i nie do zniesienia. Nie potrafil sobie przypomniec, kiedy ostatni raz byl tak zly. Faktycznie, nigdy nie byl wsciekly az do takiego stopnia. Az do tej chwili myslal, ze w ogole nie jest zdolny do takiego wybuchu gniewu lub do zlosci tak intensywnej, by mogla do niego doprowadzic. -Ja... ja nie wiem, co sie stalo. Upuscil zmieta gazeta. Odbila sie od blatu biurka i opadla na podloge z szorstkim, szeleszczacym dzwiekiem, ktory wywolal w jego umysle niewytlumaczalnie zywy obraz... ...suche, brazowe liscie, spadajace w podmuchach wiatru na popekana nawierzchnie drogi w rozsypujacym sie, opuszczonym wesolym miasteczku. ...i przez chwile byl tam, chwasty kielkowaly w szczelinach w asfaltu, wiatr przesuwal obok zeschle liscie, ksiezyc rzucal oslepiajacy blask przez skomplikowane, otwarte podpory trasy gorskiej kolejki. Po czym ponownie znalazl sie w swoim biurze, opierajac sie lekko o biurko. -Hatch? Zamrugal oczami, niezdolny wypowiedziec ani slowa. -Co sie stalo? - zapytala, podchodzac szybko do niego. Dotknela ostroznie jego ramienia, tak jakby myslala, ze moze rozleciec sie od dotkniecia - albo moze jakby oczekiwala, ze na jej dotkniecie odpowie agresja i nieoczekiwanym uderzeniem. Wzial ja w ramiona i mocno przycisnal. -Lindsey, przepraszam. Nie wiem, co sie stalo, co we mnie wstapilo. -Nie ma sprawy. -Nie, jest sprawa. To bylo takie... takie gwaltowne. -Po prostu sie zdenerwowales, to wszystko. -Przepraszam - powtorzyl przygnebiony. Nawet jezeli nie zrobilo to na niej wrazenia czegos innego procz zlosci, wiedzial, ze to bylo cos wiecej, cos dziwnego, jakas przerazajaca wscieklosc. Rozpalona do bialosci. Psychopatyczna. Poczul, ze znajduje sie na krawedzi, tak jakby hustal sie nad brzegiem przepasci, tylko pietami stojac na trwalym gruncie. *** Vassago rozroznial cien, jaki rzucal posag Lucyfera nawet w absolutnej ciemnosci. Widok kolekcji sprawial mu satysfakcje, czesto z radoscia spogladal na zwloki ulozone w ponizajacych pozycjach. Byl oczarowany owym organicznym kolazem, ktory stworzyl, widokiem unizonych postaci i wydobywajacym sie z nich smrodem. Jego sluch nie byl nawet w przyblizeniu tak ostry jak wzrok, ale nie wierzyl, ze ciche, wilgotne dzwieki rozkladu, ktore wywieraly na niego taki wplyw, jaki na wielbiciela muzyki moglyby miec dzwieki utworow Beethovena, byly czystym zludzeniem.Gdy nagle opanowala go zlosc, nie byl pewien, skad sie wziela. Z poczatku byl to rodzaj delikatnej wscieklosci, calkiem osobliwie nie ukierunkowanej. Doznal satysfakcji, cieszyl sie tym stanem, staral sie, by urosla. W jego myslach pojawil sie na moment obraz gazety. Nie mogl jej wyraznie dostrzec, lecz cos, co zostalo tam wydrukowane obudzilo gniew. Przymruzyl oczy, tak jakby to moglo mu pomoc odczytac slowa. Wizja minela, lecz gniew pozostal. Sycil sie nim tak, jak szczesliwy czlowiek swiadomie przeciaga smiech poza jego naturalne granice tylko dlatego, ze dzwiek smiechu wprawia go w dobry nastroj. Wyrwaly mu sie slowa: -Co za cholerny tupet! Nie mial pojecia, skad sie wzial ten okrzyk, tak jak nie mial pojecia, czemu wymowil na glos imie "Lindsey" w tej restauracji w Newport Beach, pare tygodni temu, gdy zaczely sie owe dziwaczne doznania. Gniew wypelnil go energia tak nagle, ze odwrocil sie od swojej kolekcji i przeszedl na ukos przez ogromna sale, wspial sie pod gore po rampie, z ktorej spuszczaly sie kiedys ozdobione gargulcami gondole, i wynurzyl sie na zewnatrz, w noc, gdzie blask ksiezyca zmusil go do zalozenia okularow przeciwslonecznych. Nie mogl ustac w miejscu. Musial sie ruszac, ruszac. Szedl opuszczona centralna aleja, nie byl pewien, kogo albo czego szuka, ale ciekaw, co sie jeszcze zdarzy. Chaotyczne obrazy przesuwaly sie w jego umysle, lecz zaden nie zatrzymal sie dostatecznie dlugo, by mogl mu sie przyjrzec: gazeta, zapelniony ksiazkami gabinet, szafka na dokumenty, odrecznie pisany list, telefon... Szedl coraz szybciej, skrecajac gwaltownie w kolejne alejki lub w waskie przejscia miedzy rozpadajacymi sie budynkami, bezowocnie poszukujac czegos, co przyblizyloby mu wyrazniej zrodlo obrazow, ktore pojawialy sie i szybko znikaly. Gdy minal gorska kolejke, zimny blask ksiezyca padal przez platanine poprzecznych belek i odbijal sie od szyn, sprawiajac, ze blizniacze, stalowe tasmy wygladaly jak tor z lodu. Gdy Vassago uniosl wzrok, by popatrzec na te monolityczna - i nagle tajemnicza - strukture, wyrwal mu sie gniewny okrzyk: -Wrzucic go do tej lodowatej rzeki! Jakas kobieta rzekla: -Kochanie, scisz troche glos. Choc dobrze wiedzial, ze jej glos dochodzil z jego wnetrza, jako akustyczny dodatek do urywkowych wizji, Vassago odruchowo spojrzal za siebie, by ja zobaczyc. Byla tam. W szlafroku. Stojac przy drzwiach, ktorych nie powinno byc tam, gdzie byly: brakowalo otaczajacych je scian. Po prawej i po lewej stronie drzwi oraz nad nimi byla tylko noc. Ciche wesole miasteczko. Ale za drzwiami, za stojaca w nich kobieta, bylo cos, co wygladalo na foyer jakiegos domu, maly stolik, na ktorym stal wazon z kwiatami, krete schody wiodace na pierwsze pietro. Byla to kobieta, ktora dotad widzial wylacznie w swych snach, najpierw w fotelu inwalidzkim, a ostatnio w czerwonym samochodzie na zalanej sloncem szosie. Gdy zrobil krok w jej kierunku, stwierdzila: -Obudzisz Regine. Zatrzymal sie, nie dlatego, izby bal sie obudzic Regine - kim ona, do diabla, byla - i nie dlatego, ze wciaz jeszcze nie chcial zajac sie ta kobieta (bo przeciez naprawde tego chcial, byla tak pelna zycia!), lecz dlatego, ze po lewej stronie drzwi do "strefy polcienia" ujrzal duze lustro, unoszace sie w niesamowity sposob w nocnym powietrzu. Zobaczyl w nim wlasne odbicie, tylko ze to nie byl on, lecz mezczyzna, ktorego nigdy przedtem nie widzial. Mial jego wzrost, ale chyba byl ze dwa razy starszy, szczuply i w dobrej kondycji, jego twarz byla wykrzywiona wsciekloscia. Wyraz wscieklosci zastapily szok i wstret, poczym obaj, Vassago i mezczyzna z lustra, odwrocili sie ku kobiecie stojacej w drzwiach. -Lindsey, przepraszam - rzekl Vassago. Lindsey. Imie, ktore wypowiedzial trzy razy w restauracji w Newport Beach. Az do chwili obecnej nie laczyl go z kobieta, ktora, bezimienna, pojawiala sie tak czesto w jego snach. -Lindsey - powtorzyl Vassago. Tym razem mowil z wlasnej woli, nie powtarzal tego, co powiedzial mezczyzna w lustrze, i wygladalo na to, iz w ten sposob zniweczyl wizje. Lustro i odbicie rozpadly sie na miliard kawalkow, tak jak drzwi i ciemnooka kobieta. Wsrod nocy znow ukazalo sie ciche i zalane swiatlem ksiezyca wesole miasteczko. Vassago wyciagnal reke w strone, gdzie stala kobieta. -Lindsey. - Pragnal jej dotknac. Byla tak pelna zycia. - Lindsey. Chcial rozciac jej cialo i objac obiema rekami jej bijace serce, az jego rownomierne jak metronom pulsowanie zwolni... zwolni... zwolni az do zupelnego zatrzymania. Chcial trzymac w swych dloniach jej serce, gdy ucieknie z niego zycie i smierc wezmie je we wladanie. *** Hatcha zalala fala wscieklosci. Zmial w kule gazete i wrzucil ja do kosza na smieci stojacego przy biurku, nie rzuciwszy nawet okiem na notke o kierowcy ciezarowki. Cooper byl patetycznym facetem, dazacym do kleski; facetem, ktory wczesniej czy pozniej sam spowoduje, iz spotka go wlasciwa kara. I to bedzie gorsze niz cokolwiek, co Hatch moglby mu zrobic.Lindsey zebrala listy porozrzucane na podlodze przed szafka na dokumenty. Wlozyla je z powrotem do teczki z napisem "Sprawy rozne". List Coopera lezal na biurku. Gdy Hatch go podniosl, spojrzal na adres, wypisany odrecznie nad numerem telefonu. Duch gniewu powrocil. Lecz byl to tylko cien prawdziwej furii, ktory po chwili, tak jak duch, zniknal. Hatch wlozyl list do teczki, ktora Lindsey schowala do szafki. *** Stojac na wietrze w cieniu rzucanym przez urzadzenia gorskiej kolejki, Vassago czekal na wizje. Noc byla ciemna, rozswietlal ja tylko blask ksiezyca.Byl zaintrygowany tym, co mu sie zdarzylo, nie czul jednak zaskoczenia. Podrozowal w zycie pozagrobowe. Wiedzial, ze inny swiat istnieje, oddzielony od rzeczywistego najciensza z zaslon. Nie zadziwily go wiec zdarzenia, jakie kto inny okreslilby jako nadprzyrodzone. W chwili, gdy wlasnie uznal, ze ow zagadkowy epizod sie skonczyl, w jego umysle zamigotal jeszcze jeden obraz. Ujrzal pojedyncza strone odrecznie napisanego listu. Bialy papier w linie. Niebieski atrament. Na gorze kartki bylo umieszczone nazwisko: William X. Cooper. I adres w miescie Tustin. -Wrzucic go do tej lodowatej rzeki - wymamrotal Vassago w jakis sposob wiedzac, ze to wlasnie William Cooper byl obiektem nie ukierunkowanego gniewu, jaki go opanowal, gdy napawal sie widokiem swojej kolekcji w podziemiach wesolego miasteczka, i jaki pozniej laczyl go z mezczyzna zobaczonym w lustrze. Byl to gniew, ktory zaakceptowal i wzmocnil, gdyz chcial zrozumiec, dlaczego odczuwa czyjes doznania, ale takze dlatego, iz gniew byl drozdzami w chlebie przemocy, a przemoc stanowila podstawe diety Vassago. Od gorskiej kolejki poszedl bezposrednio do podziemnego garazu. Staly tam dwa samochody. Pontiac Mortona Redlowa byl zaparkowany w odleglym, najciemniejszym kacie. Vassago nie korzystal z niego od ostatniego czwartku, odkad zabil Redlowa, a potem blondynke. Chociaz wierzyl, ze mgla zapewnila mu dostateczna oslone, niepokoil sie, ze swiadkowie, ktorzy widzieli kobiete wypadajaca na autostrade, mogli takze w przelocie zauwazyc pontiaca. Tesknil za powrotem do krainy wiecznej nocy i wiecznego potepienia, pragnal znow przebywac miedzy takimi jak on, ale nie chcial zostac zastrzelony przez policje, zanim nie ukonczy swego dziela. Wierzyl, ze jezeli jego kolekcja nie bedzie ukonczona w chwili jego smierci, to zostanie uznany za niezdatnego do pozostania w Piekle i zatrzymany w swiecie zyjacych. Drugim samochodem byla perlowoszara honda nalezaca do pewnej kobiety, Renaty Desseux, ktora ogluszyl uderzeniem w tyl glowy na parkingu centrum handlowego w sobote, po fiasku z blondynka. To ona, w miejsce Lisy, stala sie najnowszym eksponatem w jego zbiorach. Zdjal z Hondy tablice rejestracyjne i wrzucil do bagaznika. Zastapil je tablicami skradzionymi ze starego forda na peryferiach Santa Ana. Poza tym hondy byly tak popularne, ze w samochodzie tego typu czul sie bezpiecznie i anonimowo. Opuscil parking, przejechal przez w wiekszosci nie zamieszkane wschodnie wzgorza okregu zdazajac w kierunku zlotych swiatel, ktore wypelnialy niziny na polnocy i poludniu od wzgorz po ocean tak daleko, jak mogl siegnac wzrokiem. Urbanistyczna narosl. Cywilizacja. Tereny lowieckie. Rozleglosc poludniowej Kalifornii - owe tysiace kilometrow kwadratowych, dziesiatki milionow ludzi, nawet nie liczac okregu Ventura na polnocy i okregu San Diego na poludniu - byla sprzymierzencem Vassago w kwestii wyboru okazow do kolekcji bez wzbudzenia zainteresowania policji. Trzy z jego ofiar pochodzily z okregu Los Angeles, dwie z Riverside, reszta z Orange. Ponadto aktow przemocy dokonywal na przestrzeni wielu miesiecy. Posrod setek osob, o ktorych zaginieciu zgloszono w tym czasie, kilka przypadkow nie moglo wplynac na statystyke az tak, by zaalarmowac opinie publiczna lub postawic wladze w stan gotowosci. Do takiego dzialania sklanial go takze fakt, ze przelom wieku i tysiaclecia jest, jak wiadomo, okresem wielkich niepokojow. Wielu ludzi zmienia prace, sasiadow, przyjaciol i malzonkow, malo lub wrecz wcale nie troszczac sie o stabilizacje. W rezultacie mniejsza liczba osob mogla zauwazyc, ze ktos zniknal; mniej bylo obywateli sklonnych nekac wladze, by uzyskac konkretna odpowiedz. W wiekszosci przypadkow ci, ktorzy znikali, odnajdowali sie w zupelnie innych, nowych warunkach i sytuacjach, ktore wybrali sobie sami. Mlody menedzer znuzony monotonia zycia i pracy w korporacji, mogl sie zatrudnic jako krupier w ktoryms z kasyn Vegas lub Reno, mloda matka - zmeczona dzieckiem i rozczarowana postepowaniem infantylnego meza - mogla skonczyc rozdajac karty, drinki lub tanczac w stroju topless w tym samym miescie, zyjac chwila, zrzucajac z siebie przeszlosc tak, jakby typowa egzystencja czlonkow klasy sredniej byla czyms rownie wstydliwym jak przeszlosc kryminalna. Innych, gleboko tkwiacych w roznych uzaleznieniach, znajdowano w tanich, zaszczurzonych hotelach wynajmujacych pokoje na tygodnie calym legionom czlonkow kontrkultury o szklistych oczach. Poniewaz byla to Kalifornia, wielu z zaginionych dolaczylo w koncu do ktorejs ze wspolnot religijnych w okregu Marin lub w Oregonie, by oddawac czesc nowemu bogu lub nowemu wcieleniu starego boga, a nawet jakiemus facetowi o przebieglych oczach, ktory oglaszal, ze on wlasnie jest bogiem. Nadchodzily nowe czasy, lekcewazono tradycje. Kazdy mogl obrac taki styl zycia, na jaki mial ochote. Nawet ktos taki jak Vassago. Gdyby zostawial za soba slady w postaci cial ofiar, powiazalyby je ze soba podobienstwo i metoda popelnienia morderstwa. Policja zorientowalaby sie, ze w okolicy grasuje grozny, wyjatkowo przebiegly przestepca, a wtedy utworzono by specjalna grupe operacyjna, by go ujac. Lecz jedynymi cialami, ktorych nie zabral do podziemi, byly ciala Lisy i prywatnego detektywa. Na podstawie tych dwoch trupow nie mozna bylo wydedukowac zadnego modelu, gdyz zgineli w zupelnie odmienny sposob. Poza tym zwloki Mortona Redlowa moga zostac nie odnalezione jeszcze przez pare tygodni. Jedynymi nicmi laczacymi Redlowa z blondynka byly rewolwer detektywa, z ktorego zostala zastrzelona, i samochod, z ktorego wypadla. Samochod stal ukryty w najciemniejszym kacie garazu opuszczonego od dawna wesolego miasteczka. Rewolwer znajdowal sie w styropianowej lodowce razem z czekoladowymi ciastkami i wafelkami na samym dnie szybu windy, dwa pietra nizej. Nie zamierzal go uzywac. Gdy dotarl daleko na polnoc w glab okregu i przybyl pod adres, ktory zobaczyl w swej wizji na odrecznie napisanym liscie, byl nie nie uzbrojony. William X. Cooper - kimkolwiek, do wszystkich diablow, byl i jezeli naprawde istnial - mieszkal w atrakcyjnym kompleksie polozonym wsrod ogrodow, zwanym Palm Court. Nazwa tego miejsca i ulicy byly wyrzezbione na estetycznej, drewnianej tabliczce, podswietlonej z przodu. Vassago przejechal przez Palm Court, na rogu skrecil w prawo i zaparkowal dwie przecznice dalej. Nie chcial, aby ktokolwiek zapamietal honde stojaca przed budynkiem. Poczatkowo nie zamierzal zabijac Coopera, mial zamiar z nim porozmawiac, zadac mu kilka pytan. Pragnal dowiedziec sie czegos o tej ciemnowlosej, ciemnookiej suce Lindsey. Lecz wchodzil w sytuacje, ktorej nie rozumial, musial wiec podjac wszelkie srodki ostroznosci. Poza tym, prawde mowiac, w ostatnich dniach zabil wiekszosc osob, z ktorymi chcial tylko porozmawiac. *** Po zamknieciu szuflady z dokumentami i zgaszeniu swiatla w gabinecie Hatch i Lindsey zatrzymali sie przy pokoju Reginy, by sie upewnic, czy wszystko jest w porzadku. Podeszli cicho do lozka. W swietle wpadajacym z korytarza przez uchylone drzwi ujrzeli, ze dziewczynka spi spokojnie. Zacisnieta piastke podlozyla pod brode. Oddychala rowno, jej wargi byly lekko rozchylone. Jezeli snila, to musialo to byc cos przyjemnego.Patrzac na nia Hatch poczul, ze sciska mu sie serce. Byla taka bezbronna. Trudno uwierzyc, ze kiedys on sam byl tak mlody. Mlodosc byla niewinnoscia. Wychowany w nienawisci, pod twarda ciemiezaca reka ojca, zatracil wrazliwosc juz w mlodym wieku w zamian za intuicyjne zrozumienie jego anormalnej psychiki. To pozwolilo mu przetrwac w domu, w ktorym gniew i brutalna dyscyplina byly konsekwencja niewinnych pomylek i nieporozumien. Wiedzial, ze Regina nie moze byc az tak krucha, na jaka wyglada. Zycie, jakie bylo jej udzialem, wymagalo wyjatkowej odpornosci. Tym niemniej oboje - dziecko i mezczyzna - mimo owej pozornej odpornosci byli wrazliwi. W rzeczywistosci w tej wlasnie chwili Hatch czul, ze w jakis sposob jest slabszy niz dziewczynka. Gdyby mial wybierac miedzy kalectwem - chroma noga i zdeformowana dlonia - a tym uszkodzeniem, jakie sie dokonalo w glebokich strefach jego mozgu, bez wahania wybralby ulomnosc fizyczna. Po ostatnich doswiadczeniach, wlaczajac w to niezrozumiala eskalacje gniewu az do slepej furii, Hatch odkryl, ze nie panuje nad soba. Od czasu, gdy jako maly chlopiec mial wciaz przed oczami przerazajacy przyklad swego ojca, niczego nie bal sie tak, jak utraty kontroli nad soba. Nie zawiode cie, obiecal spiacemu dziecku. Spojrzal na Lindsey, ktorej zawdzieczal zycie - zycie ich obojga, przed i po reanimacji. W myslach zlozyl jej taka sama obietnice: "Nie zawiode cie". Zastanawial sie, czy bedzie umial dotrzymac obietnic. Pozniej, w ich sypialni, gdy po ciemku lezeli w lozku, Lindsey stwierdzila: -Doktor Nyebern powinien jutro miec wyniki testow. Hatch spedzil wieksza czesc soboty w szpitalu, oddajac probki krwi i moczu, poddajac sie badaniom, robionym przy uzyciu urzadzen rentgenowskich i ultrasonografow. W pewnej chwili przyczepiono mu wiecej elektrod niz stworowi, ktorego Frankenstein napelnial energia z latawcow wyslanych wysoko podczas burzy z piorunami. -Gdy z nim dzisiaj rozmawialem, powiedzial, ze wszystko wyglada dobrze. Jestem pewien, ze reszta testow rowniez da taki sam wynik. Cokolwiek sie ze mna dzieje, nie ma to nic wspolnego z jakimkolwiek umyslowym czy fizycznym uszkodzeniem, spowodowanym wypadkiem lub... smiercia kliniczna. Jestem zdrowy. -Mam nadzieje, ze tak wlasnie jest. -Po prostu wszystko jest w porzadku. -Naprawde tak sadzisz? -Tak, naprawde tak sadze. Naprawde. - Zastanawial sie, dlaczego udaje mu sie tak gladko klamac. Byc moze dlatego, ze to klamstwo w zamierzeniu nie mialo na celu sprawienia jej przykrosci. Chcial tylko uspokoic Lindsey, by mogla zasnac. -Kocham cie - powiedziala. -Ja tez cie kocham. W ciagu kilku minut - na cyfrowym zegarze stojacym przy lozku dochodzila polnoc - zasnela, cicho pochrapujac. Hatch nie mogl zasnac. Obawial sie, ze jutro dowie sie czegos niedobrego o swojej przyszlosci - lub jej braku. Spodziewal sie, ze doktor Nyebern z ponurym wyrazem na poszarzalej twarzy doniesie mu przygnebiajaca wiesc o jakims znaczacym cieniu wykrytym w tym czy innym placie mozgu Hatcha, o skupisku martwych komorek, zmianie patologicznej, torbieli lub guzie. O smiertelnym zagrozeniu. Nie do zoperowania. O czyms, co z pewnoscia jeszcze sie pogorszy. Jego pewnosc siebie wzrastala powoli od czasu, gdy przebrnal przez wydarzenia czwartkowej nocy i piatkowego poranka; gdy snila mu sie smierc blondynki, i pozniej, gdy rzeczywiscie podazal tropem zabojcy do zjazdu na trase numer 133 z autostrady San Diego. Koniec tygodnia byl spokojny, minal bez szczegolnych wydarzen. Dzien, ktory wlasnie sie skonczyl, ozywiony przybyciem Reginy, byl niezapomniany. Potem zauwazyl w gazecie artykul o Cooperze i stracil nad soba panowanie. Nie powiedzial Lindsey o wizerunku nieznajomego, ktory ujrzal w lustrze. Tym razem nie mogl juz udawac, ze znajdowal sie w transie lunatycznym, miedzy snem a jawa. Byl calkowicie przytomny, co oznaczalo, ze odbicie w lustrze bylo halucynacja. Zdrowy, nie uszkodzony mozg, nie jest podatny na halucynacje. Nie podzielil sie z nia tym przerazajacym doswiadczeniem, gdyz wiedzial, ze jutro, po otrzymaniu wynikow testow, bedzie dostatecznie duzo powodow do strachu. Nie mogac zasnac, znowu zaczal myslec o historii opisanej w gazecie, chociaz wcale nie chcial tego ponownie przetrawiac. Probowal skierowac swoja mysl ku czemu innemu, lecz wracala natretnie, jakby wciaz dotykal jezykiem bolacego zeba. Mial wrazenie, ze jest zmuszany do myslenia o kierowcy ciezarowki, tak jakby gigantyczny magnes nieublaganie sciagal jego mysli w tym kierunku. Byl zupelnie skonsternowany, gdy poczul, jak ponownie wzbiera w nim zlosc. Co gorsza, prawie od razu gniew eksplodowal, przeradzajac sie w furie i tak intensywny glod przemocy, ze musial zacisnac piesci i szczeki, i walczyc, by nie wydac z siebie pierwotnego okrzyku wscieklosci. *** Z napisow na rzedach skrzynek pocztowych stojacych przy wysypanej zuzlem drodze, wiodacej do glownego wejscia, Vassago dowiedzial sie, ze William Cooper mieszka w apartamencie dwadziescia osiem. Przeszedl na dziedziniec, na ktorym rosly palmy, fikusy, paprocie. Jaskrawe swiatlo razilo jego wzrok. Wszedl po schodach na balkon na pierwszym pietrze, otaczajacy jednopietrowy budynek.W zasiegu wzroku nie bylo nikogo. Wokol panowala cisza. Chociaz minela juz polnoc, w apartamencie Coopera palilo sie swiatlo. Vassago slyszal grajacy cicho telewizor. Okno po prawej stronie drzwi bylo zasloniete zaluzjami. Listewki nie byly zsuniete. Vassago zajrzal do kuchni, oswietlonej jedynie slaba zaroweczka umieszczona pod okapem kuchennym. Po lewej stronie drzwi znajdowalo sie duze okno od salonu. Zaslony nie byly calkowicie zaciagniete. Przez szpare miedzy nimi widac bylo mezczyzne spoczywajacego w duzym fotelu. Nogi polozyl na stoliku przed telewizorem. Glowe mial pochylona na jedna strone, twarza do okna. Zdawalo sie, ze spi. Obok oproznionej do polowy butelki Jacka Danielsa stala szklanka zawierajaca na dnie resztke zlotawego plynu. Torba chrupek lezala na podlodze, czesc zawartosci wysypala sie na zoltozielony dywan. Vassago zbadal wzrokiem balkon. Ani po prawej stronie, ani po lewej, ani tez po drugiej stronie dziedzinca nie spostrzegl nikogo. Wciaz bylo pusto. Chcial otworzyc okno do salonu, ale albo prowadnice byly skorodowane, albo bylo zamkniete. Zrobil krok na prawo, w strone kuchni. Zatrzymal sie przy drzwiach i, nie majac wlasciwie nadziei, nacisnal klamke. Nie byly zamkniete na klucz. Jednym pchnieciem otworzyl drzwi, wszedl do srodka - i zamknal je za soba na klucz. Mezczyzna w fotelu, prawdopodobnie Cooper, nawet sie nie poruszyl, gdy Vassago zaciagal szczelnie zaslony w duzym oknie salonu. Teraz nikt, przechodzac przez balkon, nie bedzie w stanie zajrzec do srodka. Upewniwszy sie najpierw, ze w kuchni, jadalni i salonie poza Cooperem nie ma nikogo, Vassago przemknal cicho jak kot przez lazienke i dwie sypialnie (jedna nie urzadzona), ktore skladaly sie na reszte apartamentu. Mezczyzna w fotelu byl sam. Na komodce w sypialni Vassago zauwazyl portfel i pek kluczy. W portfelu znalazl piecdziesiat osiem dolarow, ktore zabral, i prawo jazdy wystawione na nazwisko William X. Cooper. Fotografia w dokumencie przedstawiala mezczyzne o pare lat mlodszego i, oczywiscie, trzezwego. Vassago wrocil do salonu, zamierzajac obudzic Coopera, by dowiedziec sie od niego paru rzeczy. Kim jest Lindsey? Gdzie mieszka? Gdy podchodzil do fotela, bez zadnej przyczyny poczul, jak przeplywa przez niego nagly strumien gniewu. Nie bylo to jego wlasne uczucie. Czyzby funkcjonowal tak jak radio, odbierajac uczucia innych osob? Gniew, ktory teraz porazil go nagle, mial te sama czestotliwosc, co furia, jakiej doznal zaledwie godzine temu, gdy przygladal sie swoim zbiorom. Teraz, tak jak przedtem, zaakceptowal ten stan, zasilil ten strumien swoja wsciekloscia. Zastanowil sie, czy tak jak poprzednio bedzie mial wizje. Lecz gdy stal, patrzac na spiacego Williama Coopera, gniew zbyt gwaltownie buchnal szalencza furia, i stracil nad soba kontrole. Chwycil butelke po whisky, stojaca na stoliku przy fotelu. *** Lezac sztywno w lozku z piesciami zacisnietymi tak, ze czul, jak paznokcie wbijaja mu sie bolesnie w dlonie, Hatch doznal nieprawdopodobnego uczucia: cos wtargnelo do jego umyslu. Przeblysk gniewu byl jak uchylenie drzwi: waziutka jak wlos szpara byla wystarczajaca, by to cos po drugiej stronie mialo za co uchwycic i wyrwac je z zawiasow. Poczul, jak z sila huraganu wdziera sie w niego cos nie nazwanego, bezksztaltna sila, nie posiadajaca wyraznych cech, wyznaczona jedynie przez nienawisc. Byla to furia huraganu, tajfunu, wykraczala poza zwyczajne ludzkie wymiary. Wiedzial, ze on sam jest zbyt krucha i mala istota, by pomiescic cala zlosc, jaka wtloczyla sie w niego. Czul, jakby zaraz mial wybuchnac, rozerwac sie na strzepy, jakby nie byl czlowiekiem, lecz krysztalowym naczyniem. *** Butelka z reszta whisky trzasnela z taka sila w glowe spiacego mezczyzny, ze rozlegl sie dzwiek przypominajacy strzal z dubeltowki. Plyn i ostre kawalki szkla z brzekiem wzbily sie fontanna w gore, opadly deszczem, obryzgaly odbijajac sie telewizor, meble i sciany. Powietrze wypelnil aromat destylowanego z zacieru kukurydzianego trunku. Lecz oprocz niego mozna bylo wyczuc zapach krwi. Poraniona twarz Coopera obficie krwawila.Mezczyzna nie tylko spal. Zostal brutalnie pozbawiony swiadomosci. W rece Vassago pozostala jedynie szyjka od butelki, zakonczona trzema ostrymi szpicami, ociekajacymi whisky. Przypominaly blyszczace trucizna zeby jadowitego weza. Wzniosl wysoko nad glowe to narzedzie zbrodni, po czym opuscil je w dol, wydajac z siebie gwaltowny syk wscieklosci, a szklany waz wgryzl sie gleboko w twarz Williama Coopera. *** Gniew, ktory eksplodowal w Hatchu jak wulkan, nie byl podobny do niczego, czego wczesniej doswiadczyl. Przerastal najgwaltowniejsze ataki wscieklosci jego ojca. Prawde powiedziawszy, sam nie bylby w stanie wywolac w sobie podobnego natezenia emocji, z tego samego powodu, z jakiego nie mozna wytworzyc kwasu siarkowego w papierowym kotle: naczynie zostaloby rozpuszczone przez substancje, jaka powinno zawierac. Wlal sie w niego potok lawy - gniewu pod wysokim cisnieniem, tak goracy, ze chcial krzyczec; rozpalony do bialosci nie mial nawet czasu na krzyk. Jego swiadomosc zostala unicestwiona. Zapadl w litosciwa, pozbawiona snow ciemnosc, w ktorej nie bylo ani gniewu, ani strachu. *** Vassago zdal sobie sprawe, ze wrzeszczy dzika piesn bez slow. Po dwunastu czy dwudziestu uderzeniach szklana bron calkiem sie rozpadla. Przez dluzsza chwile sciskal pobielalymi palcami reszte szyjki od butelki. W koncu puscil ja niechetnie. Warczac glucho rzucil sie na fotel pokryty sztuczna skora, przewrocil go zrzucajac martwego mezczyzne na zoltozielony dywan. Chwycil stojacy obok stolik i rzucil nim w telewizor: na ekranie przed sadem wojskowym siedzial Humphrey Bogart, obracajac w swej twardej jak podeszwa dloni kilka kulek z lozyska i rozmawiajac o truskawkach. Nastapila implozja i Bogart przemienil sie w deszcz zoltych iskier, ktorych widok na nowo rozpalil w Vassago ogien niszczycielskiego szalenstwa. Kopnieciem przewrocil stolik do kawy, zdarl ze scian plakaty sieci supermaketow "K Mart", wybil szklo z ich ram, zmiotl z obramowania kominka rzad tanich, ceramicznych ozdobek. Z najwyzsza satysfakcja kontynuowalby dzielo zniszczenia, demolujac cale mieszkanie; mial chec wyciagac naczynia z szaf kuchennych i rozbijac je, przeksztalcajac wszystkie szklanki w blyszczace skorupy, chcial wydostac jedzenie z lodowki i rzucac nim o sciany, tluc meblami, az wszystko zostaloby porozbijane i porozlupywane; powstrzymal go jednak dzwiek syreny, na razie jeszcze odlegly, lecz zblizajacy sie szybko, ktorego znaczenie przedarlo sie nawet przez mgle krwiozerczego szalu macacego jego mysli. Skierowal sie ku drzwiom, po czym odwrocil sie od nich zdajac sobie sprawe, ze na dziedziniec mogli wyjsc ludzie. Mogli tez obserwowac go ze swoich okien. Wybiegl z salonu, przebiegl krotkim korytarzykiem do okna sypialni, odsunal zaslony i spojrzal na dach biegnacego wzdluz calego budynku garazu. Za nim znajdowala sie aleja, ograniczona murem. Przekrecil klamke w dwuczesciowym oknie, przesunal w gore dolna polowke, przecisnal sie na zewnatrz, opadl na dach garazu, przetoczyl sie do jego krawedzi, spadl na nawierzchnie alei i wyladowal na miekkich nogach jak kot. Przy skoku spadly mu okulary przeciwsloneczne, zgarnal je z ziemi i szybko zalozyl. Ruszyl sprintem w lewo, na tyly nieruchomosci. Dzwiek syreny byl teraz glosniejszy, duzo glosniejszy, bardzo bliski. Gdy dobiegl do wysokiego na dwa i pol metra betonowego muru otaczajacego posiadlosc, wdrapal sie nan szybko ze zrecznoscia pajaka, ledwie muskajac stopami porowata powierzchnie. Po chwili byl po drugiej stronie, w alei prowadzacej do garazy nalezacych do nastepnego budynku. Biegl tak alejami, wybierajac droge w tym labiryncie instynktownie, az wydostal sie na ulice, na ktorej zaparkowal perlowoszara honde. Wsiadl do samochodu, uruchomil silnik i odjechal tak spokojnie, jak potrafil. Byl spocony. Dyszal ciezko, az zaparowaly szyby. Upajal sie owa aromatyczna mieszanka whisky, krwi i potu. Byl ogromnie podniecony. Tak calkowicie zaspokojony aktem przemocy, ktorego dokonal, ze walil piescia o kierownice wydajac z siebie salwy smiechu, ktory przemienial sie w wycie.Przez chwile jechal ulicami na chybil-trafil, nie majac pojecia dokad zmierza. Gdy przebrzmial ten jego dziki smiech, gdy serce przestalo bic jak podczas wyscigow, Vassago zorientowal sie, gdzie sie znajduje, i ruszyl na poludniowy wschod, w strone swojej kryjowki. Jezeli William Cooper byl w stanie powiedziec mu cokolwiek o kobiecie imieniem Lindsey, to ta droga byla juz dla Vassago zamknieta na zawsze. Nie martwil sie jednak. Nie wiedzial, co sie z nim dzialo, dlaczego Cooper, Lindsey czy mezczyzna w lustrze nadnaturalnym sposobem znalezli sie w sferze jego uwagi. Byl jednak pewien, ze jesli tylko zaufa swemu mrocznemu bogu, to w koncu wszystko stanie sie jasne. Zaczal sie zastanawiac, czy przypadkiem Pieklo nie zwrocilo go swiatu zywych po to, by posluzyc sie nim do usuniecia ludzi, ktorych smierci pragnal bog ciemnosci. Byc moze wcale nie zostal wykradziony, lecz wyslany z misja niszczenia, co dopiero teraz powoli stawalo sie zrozumiale. Jezeli tak sie sprawy mialy, to z przyjemnoscia sluzyl za narzedzie mrocznemu i poteznemu bostwu, za powrotem do ktorego tesknil. Z niecierpliwoscia oczekiwal na nastepne zadanie, jakie zostanie mu przydzielone. *** Krotko przed switem, po kilku godzinach glebokiego snu, w ktory zapadl jak w bezdenna studnie, Hatch obudzil sie nie wiedzac, gdzie sie znajduje. Przez chwile dryfowal w chaosie, po czym wydostal sie na brzeg pamieci: sypialnia, Lindsey oddychajaca cicho przez sen u jego boku, szary jak popiol pierwszy brzask na szybach okien przywodzacy na mysl drobny, srebrny pyl.Na wspomnienie owego niezrozumialego, nieludzkiego ataku wscieklosci, jaki przewalil sie przez niego paralizujac go calkowicie, Hatch zesztywnial ze strachu. Probowal sobie przypomniec, dokad doprowadzil go wznoszacy sie spirala gniew, w jakim akcie przemocy osiagnal apogeum, lecz jego pamiec byla czysta. Zdawalo mu sie, ze po prostu stracil przytomnosc, tak jakby ta nienaturalnie intensywna wscieklosc przeciazyla obwody w jego mozgu i spalila jeden lub dwa bezpieczniki. Stracil przytomnosc - czy urwal mu sie film? Roznica miedzy tymi dwoma przypadkami byla zasadnicza. Jezeli stracil przytomnosc, mogl lezec wyczerpany cala noc w lozku, nieruchomy jak kamien na dnie morza. Lecz jezeli urwal mu sie film i pozostal przytomny, lecz nieswiadomy tego, co robil w psychopatycznej malignie, to jedynie Bog wiedzial, co mogl uczynic. Nagle poczul, ze Lindsey znajduje sie w smiertelnym niebezpieczenstwie. Usiadl w lozku, serce bilo mu jak mlot. Spojrzal na nia. Padajace z okna swiatlo switu bylo zbyt slabe, by widzial ja wyraznie. Byla tylko ciemnym ksztaltem na poscieli. Siegnal do lampy przy lozku, lecz sie zawahal. Bal sie tego, co moze zobaczyc. Nigdy nie skrzywdzilbym Lindsey, nigdy, pomyslal zdesperowany. Lecz pamietal jeszcze zbyt dobrze, iz poprzedniego wieczoru przez pewien czas nie byl soba. Zdawalo sie, ze jego zlosc na Coopera otworzyla jakies drzwi wewnatrz niego, wpuszczajac do srodka potwora, ktory wynurzyl sie z bezmiernej ciemnosci rozciagajacej sie poza tym swiatem. Dygoczac, przekrecil w koncu wylacznik. W swietle lampy dostrzegl Lindsey, piekna jak zawsze, spiaca ze spokojnym usmiechem na twarzy. Z ulga wylaczyl lampe - i pomyslal o Reginie. Silnik trwogi ponownie zawyl na wysokich obrotach. To absurdalne. Z pewnoscia nie mogl zrobic krzywdy Reginie, skoro nie skrzywdzil Lindsey. Byla bezbronnym dzieckiem. Zastanawiajac sie nad tym, nie mogl powstrzymac drzenia. Wysunal sie z lozka nie budzac zony. Zdjal szlafrok z oparcia fotela, okryl sie nim i po cichu opuscil pokoj. Boso wszedl na korytarz, na ktorym dwa male okienka wpuszczaly poranne swiatlo, i udal sie do pokoju Reginy. Najpierw poruszal sie szybko, potem zwolnil, przytloczony ciezkim przerazeniem, zupelnie jakby jego stopy tkwily w zelaznych butach. W myslach ujrzal obraz przedstawiajacy malowane w kwiaty mahoniowe lozko spryskane krwia, czerwona posciel przesiaknieta krwia. Przez chwile mial niesamowite wrazenie, ze znajdzie dziecko z kawalkami szkla tkwiacymi w poranionej twarzy. Niezwykla wyrazistosc tego obrazu przekonala go, ze gdy urwal mu sie film, rzeczywiscie musial zrobic cos nieprawdopodobnego. Gdy uchylil drzwi i zajrzal do pokoju dziewczynki, spala rownie spokojnie jak Lindsey, w tej samej pozycji, w jakiej widzial ja wczoraj wieczorem, gdy wraz z Lindsey patrzyli na nia przed pojsciem do lozka. Zadnej krwi. Zadnego potluczonego szkla. Przelykajac z trudnoscia sline przymknal drzwi i wrocil korytarzem do miejsca, w ktorym znajdowal sie pierwszy swietlik. Stal w promieniach niklego, porannego swiatla, patrzac w gore przez przyciemnione szyby na niebo o nieokreslonej barwie - tak jakby wytlumaczenie tego, co sie z nim dzialo, mialo nagle zostac wypisane na niebie. Nie dotarlo do niego zadne wyjasnienie. Stal pelen watpliwosci i niepokoju. Przynajmniej Lindsey i Regina byly cale i zdrowe, nie tkniete przez obecnosc istoty, z ktora polaczyl sie wczoraj wieczorem. Przypomnial sobie ogladany kiedys stary film o wampirach, w ktorym zasuszony ksiadz przestrzegal mloda kobiete, ze takie istoty moga wejsc do jej domu tylko wowczas, gdy je zaprosi - lecz ze sa przebiegle i przekonywujace, sa w stanie naklonic nawet najostrozniejszych do wypowiedzenia tego smiertelnego zaproszenia. W jakis sposob miedzy Hatchem a psychopata, ktory zabil mloda jasnowlosa kobiete imieniem Lisa, istniala wiez. Nie mogac rozladowac swej zlosci na Williama Coopera wzmocnil te wiez. Jego gniew byl kluczem, ktory otworzyl drzwi. Ulegajac gniewowi, "wyslal zaproszenie", takie jak to, przed ktorym ksiadz ostrzegal mloda kobiete. Nie potrafil wyjasnic, skad wiedzial, ze to prawda. Byl jednak tego calkiem pewien, czul to calym soba. Blagal tylko Boga, by mogl go zrozumiec. Czul sie zagubiony. Maly, bezsilny i przerazony. I chociaz Lindsey i Reginie udalo sie przetrwac noc bezpiecznie, to teraz jeszcze lepiej zrozumial, ze obie znajduja sie w wielkim niebezpieczenstwie. Rosnacym z kazdym dniem. Z kazda godzina. 3 Przed switem trzydziestego kwietnia Vassago wyszedl na powierzchnie i umyl sie przy uzyciu butelkowanej wody i mydla w plynie. Wraz z pierwszym brzaskiem skryl sie bezpiecznie w najglebszej czesci swego labiryntu. Lezal na materacu patrzac w gore szybu windy i raczac sie ciastkami czekoladowymi i cieplym piwem korzennym. Nastepnie otworzyl jeszcze pare torebek wafli.Morderstwo dawalo mu zawsze mnostwo satysfakcji. Straszliwe wewnetrzne cisnienie znajdowalo ujscie w trakcie zadawania morderczego ciosu. Co wazniejsze - kazda zbrodnia stanowila akt buntu przeciwko wszystkiemu, co swiete, przeciw przykazaniom boskim, prawom, zasadom i irytujaco nieznosnemu systemowi zachowan, ktorymi istoty ludzkie poslugiwaly sie dla podtrzymania fikcji ukazujacej zycie jako cos drogocennego i posiadajacego wyjatkowe znaczenie. Zycie jest banalne i tanie. Nic oprocz wrazen i szybkiego zaspokojenia wszelkich pragnien nie ma znaczenia, a naprawde potrafia to zrozumiec tylko jednostki silne i wolne. Po kazdym zabojstwie Vassago czul sie wolny jak wiatr i potezniejszy od stalowej maszyny. Az do pewnej wyjatkowej, wspanialej nocy, gdy mial dwanascie lat, byl jednym z masy niewolnikow, z trudem posuwajacych sie, jak stado glupcow, przez zycie, zgodnie z zasadami tak zwanej cywilizacji, nie majacymi zadnego sensu. Udawal, ze kocha swa matke, ojca, siostre i cala chmare krewnych, jednak nie zywil do nich innych uczuc, niz do obcych spotykanych na ulicy. W dziecinstwie, gdy byl juz na tyle duzy, by zaczac myslec o podobnych sprawach, zastanawial sie, czy cos bylo z nim nie w porzadku, czy w jego strukturze nie brakowalo jakiegos istotnego elementu. Gdy przygladal sie sobie odgrywajacemu gre zwana "milosc", poslugujacemu sie strategia falszywego uczucia i bezwstydnego pochlebstwa, byl zdumiony tym, ze inni przyjmowali to za dobra monete. Sam slyszal nieszczerosc we wlasnym glosie, wyczuwal oszukanczy charakter kazdego gestu i wyraznie zdawal sobie sprawe z falszu kryjacego sie w kazdym udajacym serdecznosc usmiechu. I wtedy pewnego dnia uslyszal nagle oszustwo w ich glosach i zobaczyl je w ich twarzach, i zdal sobie sprawe, ze takze nikt z nich nigdy nie doswiadczyl milosci ani zadnego ze wznioslejszych uczuc, ku ktorym powinna byla aspirowac cywilizowana osoba - bezinteresownosci, mestwa, poboznosci, pokory i calej reszty tego beznadziejnego katechizmu. Oni wszyscy takze odgrywali role. Pozniej doszedl do wniosku, ze wiekszosc z nich, nawet dorosli, nigdy nie mieli tak rozwinietej jak on intuicji. Pozostawali w nieswiadomosci, nie zdawali sobie sprawy, ze inni sa dokladnie tacy sami. Kazdy myslal, ze jest jedynym, ktoremu czegos brakuje, i ze musi dobrze grac swa role, inaczej bowiem zostanie odkryty i napietnowany, jako cos gorszego rodzaju. Bog probowal stworzyc swiat milosci, ale nie udalo mu sie to, nakazal wiec stworzonym przez siebie istotom udawac doskonalosc, jaka On nie byl w stanie ich przepoic. Zdawszy sobie sprawe z tej oszalamiajacej prawdy, Vassago zrobil pierwszy krok ku wolnosci. Mial dwanascie lat. Wtedy wlasnie, pewnej letniej nocy zrozumial ostatecznie, ze aby byc naprawde, calkowicie wolnym, musi dzialac zgodnie ze swoimi potrzebami, zaczac zyc inaczej niz reszta ludzkiego stada, majac jedynie na wzgledzie wylacznie wlasna przyjemnosc. Musi korzystac z tej wladzy nad innymi, jaka posiadl moca swego wgladu w prawdziwa nature swiata. Tej nocy nauczyl sie, ze moznosc zabijania bez skrupulow byla najczystsza forma wladzy, i ze korzystanie z tej wladzy bylo najwyzsza przyjemnoscia... W tamtych dniach, jeszcze zanim umarl, a potem wrocil z martwych i wybral dla siebie imie ksiecia-demona Vassago - imie, na ktore reagowal i pod ktorym zyl brzmialo Jeremy. Jego najlepszym przyjacielem byl Tod Ledderbeck, syn doktora Sama Ledderbecka, ginekologa, ktorego Jeremy nazywal "szparkonowalem", gdy chcial rozwscieczyc Toda. Rankiem tego czerwcowego dnia pani Ledderbeck zabrala Jeremy'ego i Toda do "Swiata Fantazji", dosyc duzego wesolego miasteczka, ktore na przekor wszelkim oczekiwaniom dosc skutecznie konkurowalo z Disneylandem. Lezalo wsrod wzgorz, kilka kilometrow na wschod od San Juan Capistrano, troche na uboczu - tak samo jak i Magiczna Gora, ktora wznosila sie jakby w odosobnieniu, zanim otoczyly ja polnocne przedmiescia Los Angeles, i tak jak Disneyland zdawalo sie umieszczone w samym srodku niczego, gdy zostalo skonstruowane na terenach rolnych niedaleko obskurnego miasta Anaheim. Obiekt wybudowano za japonskie pieniadze, co niepokoilo niektorych ludzi wierzacych, ze Japonczycy ktoregos dnia wykupia caly kraj, krazyly takze plotki o zaangazowaniu w budowe pieniedzy mafii, co sprawilo, ze to miejsce stalo sie jeszcze bardziej tajemnicze i przyciagajace. Ostatecznie jednak liczylo sie, ze atmosfera byla wspaniala, jazdy wyjatkowo ciekawe, a szybkie dania barowe niezwykle pomyslowe. "Swiat Fantazji" byl miejscem, gdzie Tod chcial spedzic dwunaste urodziny w towarzystwie najlepszego przyjaciela, bez rodzicielskiego nadzoru, od rana do dziesiatej wieczorem, a Tod zazwyczaj dostawal to, co chcial, gdyz byl dobrym dzieckiem; wszyscy go lubili, a on doskonale wiedzial, jak nalezy grac w te gre. Pani Ledderbeck wysadzila ich przy glownej bramie i krzyknela w slad za nimi, gdy juz pedzili oddalajac sie od samochodu: -Zabiore was stad dokladnie o dziesiatej! Tutaj! Punktualnie o dziesiatej! Zaplacili za bilety i weszli na teren wesolego miasteczka. Tod spytal: -Co chcesz robic najpierw? -Nie wiem. A ty? -Przejedziemy sie "Skorpionem"? -Tak! -Tak! Ruszyli z miejsca, pedzac w strone polnocnego kranca, gdzie w slodkim, falujacym przerazeniu unosila sie na tle czystego, blekitnego nieba trasa "Skorpiona - Gorskiej Kolejki z Zadlem!", jak glosila reklama telewizyjna. Miasteczko nie bylo jeszcze zatloczone i nie musieli sie przeciskac wezowymi ruchami miedzy powolnymi jak krowy stadami ludzi. Ich tenisowki walily glosno o asfalt i kazde uderzenie gumy o nawierzchnie bylo wrzaskiem wolnosci. Przejechali sie na "Skorpionie" wyjac i wrzeszczac, gdy wagonik spadal kamieniem w dol, podjezdzal w gore, obracal sie do gory nogami i ponownie spadal jak kamien w dol. Gdy jazda sie skonczyla, podbiegli od razu do stacyjki poczatkowej i przejechali sie jeszcze raz. Wtedy, tak jak i teraz, Jeremy kochal predkosc. Skrecajace zoladek ostre zakrety podczas przejazdzek w wesolym miasteczku byly dziecinna namiastka przemocy, ktorej nieswiadomie pragnal. Po dwoch turach na "Skorpionie", w nastroju oczekiwania, majac tyle jeszcze innych rozkoszy - ped, spadanie, petle - w perspektywie, Jeremy byl we wspanialym nastroju. Lecz Tod zepsul ten dzien. Gdy schodzili juz w dol po rampie kolejki, objal ramieniem Jeremy'ego i powiedzial: -Czlowieku, to najwspanialsze urodziny na calym swiecie, tylko ty i ja. Ich kolezenstwo, tak jak i wszystkie, bylo zupelnym falszem. Oszustwem. Jeremy nienawidzil tego calego sztucznego, glupiego gadania, lecz Tod tryskal radoscia. Najlepsi przyjaciele. Bracia krwi. Ty i ja przeciwko calemu swiatu. Jeremy nie byl pewien, co go dotknelo do zywego: czy to, ze Tod powtarzal mu caly czas, iz sa dobrymi kumplami i zdawal sie myslec, iz Jeremy daje sie na to nabrac - czy to, ze czasami Tod wydawal sie tak glupi, ze sam sie na to nabieral. Ostatnio Jeremy zaczal podejrzewac, iz niektorzy ludzie tak dobrze graja swoje role, ze nie zdaja sobie sprawy, ze to tylko gra. Wprowadzaja w blad nawet samych siebie gadaniem o przyjazni, milosci i wspolczuciu. Tod stawal sie coraz bardziej podobny do tych beznadziejnych dupkow. Najlepszy przyjaciel to po prostu facet, ktory robi dla ciebie rzeczy, jakich nie zrobilby dla kogos innego nawet za tysiac lat. Przyjazn byla takze wzajemnym porozumieniem obronnym, sposobem polaczenia sil przeciwko tlumom wspolobywateli, ktorzy w przeciwnym razie wymierzyliby ci policzek i wzieli od ciebie wszystko, na co mieliby ochote. Wszyscy wiedzieli, ze wlasnie na tym polega przyjazn, lecz nikt nigdy nie mowil o tym prawdy, a juz w najmniejszym stopniu Tod. Pozniej, idac z "Domu, w Ktorym Straszy" do atrakcji zwanej "Stwor z Bagien", zatrzymali sie przy budce, gdzie sprzedawano lody w polewie czekoladowej posypane siekanymi orzechami. Usiedli na plastykowych krzeslach przy plastykowym stole, pod czerwonym parasolem, majac za plecami akacje i sztuczne wodospady, lizac lody. Z poczatku wszystko bylo swietnie, ale Tod musial to zepsuc. -Wspaniale jest przyjsc do wesolego miasteczka bez doroslych, no nie? - mowil Tod z pelnymi ustami. - Mozesz jesc lody przed obiadem, tak jak teraz. Do diabla! Jesli chcesz, mozesz je takze jesc na obiad i po obiedzie! Nie ma nikogo, kto by ci gledzil, ze nie bedziesz mial apetytu lub ze sie rozchorujesz. -Tak, to wspaniale - zgodzil sie Jeremy. -Posiedzmy tu i zjedzmy tyle lodow, az sie porzygamy. -To mi sie podoba. Lecz nie zmarnujmy tego. -Hmm? Jeremy wytlumaczyl, co ma na mysli: -Chodzi o to, ze gdy bedziemy rzygac, zebysmy nie wymiotowali po prostu na ziemie. Upewnijmy sie, ze narzygamy na kogos. -Tak! - ucieszyl sie Tod, lapiac od razu watek. - Na kogos, kto na to zasluguje, kto jest rzeczywiscie wart tego, by na niego narzygac. -Na przyklad tamte dziewczyny - powiedzial Jeremy, wskazujac na dwie ladne nastolatki przechodzace obok. Byly ubrane w biale szorty i jaskrawe letnie bluzki, i byly tak pewne swojej urody, ze chcialo sie na nie narzygac, nawet jezeli niczego sie nie zjadlo i jedynym, co mozna bylo osiagnac, byly suche nudnosci. -Albo te stare pierdy - powiedzial Tod, wskazujac na starsza pare kupujaca w poblizu lody. -Nie, na nich nie - powiedzial Jeremy. - Oni wygladaja, jakby ktos juz na nich narzygal. Tod uznal to za swietny dowcip, zakrztusil sie ze smiechu, Na swoj sposob Tod byl w porzadku. -Smieszny jest ten lod - powiedzial, gdy przestal sie krztusic. Jeremy mu dogryzl: Co jest w nim takiego smiesznego? -Wiem, ze lody robi sie z mleka, ktore pochodzi od krow. A czekolade z ziaren kakaowych. Ale czyje jadra tluka, zeby potem nimi te lody posypac? Tak, na swoj sposob stary Tod byl w porzadku. Ale wlasnie wtedy, gdy najglosniej sie smiali i czuli sie po prostu swietnie, nachylil sie nad stolem, stuknal lekko Jeremy'ego w glowe i rzekl: -Ty i ja, Jer, bedziemy zawsze blisko siebie, bedziemy przyjaciolmi, dopoki nie nakarmia nami robakow. Prawda? On w to naprawde wierzyl. Nabieral sam siebie. Byl tak durnowato owazny, ze Jeremy chcial narzygac na niego. Zamiast tego powiedzial: -I co teraz zrobisz? Bedziesz probowal pocalowac mnie w usta? Szczerzac zeby, nie wyczuwajac irytacji Jeremy'ego i wrogiego nastawienia, Tod odparl: -Pocaluj swoja babcie w dupe. -Pocaluj swoja babcie w dupe. -Moja babcia nie ma dupy. -Tak? To na czym siada? -Na twojej twarzy. Dokuczali sobie nawzajem przez cala droge do "Stwora z Bagien". Ta atrakcja byla dosyc kiepska sztuczka kuglarska, dobra jedynie do tego, by z niej zartowac. Przez chwile Tod byl rozentuzjazmowany ta zabawa. Jednakze pozniej, gdy wyszli z "Gwiezdnej Bitwy", Tod znow zaczal mowic o nich jako o "dwoch najlepszych rakietowych dzokejach w calym wszechswiecie", co wprawilo Jeremy'ego w pewne zaklopotanie, tak bylo glupie i dziecinne. Zirytowalo go takze cos innego: byl to jeszcze jeden sposob mowienia, ze "jestesmy kumplami, bracmi krwi, przyjaciolmi". Co innego, gdyby wsiedli na "Skorpiona" i zaraz po starcie Tod stwierdzilby: "To nic, to po prostu niedzielna przejazdzka dla dwoch najlepszych rakietowych dzokejow we wszechswiecie"; albo jadac w glab "Swiata Gigantow" objalby Jeremy'ego ze slowami: "Dwoch najlepszych rakietowych dzokejow we wszechswiecie da rade nawet pieprzonemu gigantowi, prawda, bracie?" Jeremy chcial mu powiedziec: sluchaj, pacanie, jedynym powodem, dla ktorego jestesmy przyjaciolmi, jest to, ze twoj stary i moj stary pracuja, powiedzmy, w podobnych zawodach, wiec zostalismy rzuceni sobie w objecia. Nienawidze tego calego gowna, przyjacielskich usciskow, wiec odpusc sobie. Posmiejmy sie troche i cieszmy sie tym, co mamy. Dobra? Ale nie powiedzial niczego w tym rodzaju, gdyz dobrzy "gracze w zycie" nigdy nie przyznawali sie do tego, iz wiedza, ze to tylko gra. Jezeli pozwolisz innym graczom dostrzec, ze nie obchodza cie zasady ani reguly, wyklucza cie z gry. Idz do wiezienia. Idz prosto do wiezienia. Nie wymkniesz sie z tego. Koniec zabawy. O siodmej tego wieczoru, gdy zjedli dostateczna ilosc roznych przedziwnych dan mogacych wywolac z gruntu interesujace wymiociny, gdyby rzeczywiscie zdecydowali sie na kogos narzygac, Jeremy byl juz zmeczony bzdurami o rakietowych dzokejach i tak rozsierdzony przyjacielskimi szturchancami Toda, ze nie mogl sie doczekac nadejscia godziny dziesiatej i pani Ledderbeck, ktora miala ich zabrac spod bramy w swoim kombi. Byli na "Stonodze", pedzac jak wiatr przez jeden z czarnych jak smola odcinkow trasy, gdy Tod o jeden raz za duzo wspomnial o dwoch najlepszych rakietowych dzokejach we wszechswiecie i Jeremy postanowil go zabic. Gdy tylko blysnela mu ta mysl, wiedzial, ze musi zamordowac swego "najlepszego przyjaciela". Wydawalo sie to wlasciwe. Jezeli zycie bylo czyms w rodzaju ksiazki o niezliczonych stronach, zawierajacej zasady gry, to tak dlugo nie dostarczy ono calej cholernej uciechy, dopoki nie znajdzie sie sposobu lamania zasad, a mimo wszystko wciaz bedzie sie mialo mozliwosc uczestniczenia w grze. Kazda gra byla nudna, jezeli gralo sie w nia zgodnie z zasadami - "Monopol", rummy 500, baseball. Lecz jesli skradles bazy, zwedziles karty, nie dajac sie przy tym zlapac, lub zmieniles liczbe oczek na kostce korzystajac z chwili, gdy ten drugi facet sie zagapil, to nawet calkiem beznadziejna gra mogla sie stac naprawde ciekawa. A w grze w zycie morderstwo, ktore uchodzi plazem, bylo najbardziej interesujace. Gdy "Stonoga" zapiszczala zatrzymujac sie na koncowym peronie, Jeremy rzekl: -Zrobmy to jeszcze raz. -No jasne - zgodzil sie Tod. Popedzili korytarzem spieszac sie, by wydostac sie na zewnatrz i stanac w kolejce do wejscia. Miasteczko wypelnilo sie w ciagu dnia ludzmi i oczekiwanie na jakakolwiek przejazdzke trwalo teraz co najmniej dwadziescia minut. Gdy wyszli z pawilonu "Stonogi", niebo na wschodzie bylo czarne, ciemnoniebieskie nad glowa i pomaranczowe na zachodzie. Do "Swiata Fantazji" zmierzch przychodzil wczesniej i trwal dluzej niz w zachodniej czesci okregu, gdyz miedzy wesolym miasteczkiem a odleglym brzegiem morza wznosily sie rzedy wysokich, zaslaniajacych slonce wzgorz. Pasma wzniesien rysowaly sie teraz czarno na tle pomaranczowych niebios, zupelnie jak zrobione w niewlasciwym czasie dekoracje na Halloween. Z nadejsciem nocy w "Swiecie Fantazji" zmienil sie nastroj. Oswietlenie w stylu bozonarodzeniowym ukazywalo w ogolnym zarysie trasy kolejek i budynki. Biale, migoczace swiatla przydawaly swiatecznego blasku wszystkim drzewom, podczas gdy para niezsynchronizowanych reflektorow miotala strumienie blasku po osniezonym szczycie sztucznej "Gory Wielkiej Stopy". Wszedzie jarzyly sie neony we wszelkich mozliwych barwach, a na "Marsjanskiej Wyspie" wystrzaly laserowych promieni w jaskrawych kolorach kierowaly sie na chybil-trafil w ciemniejace niebo, tak jakby odpieraly atak statkow kosmicznych. Cieply wiaterek, pachnacy prazona kukurydza i pieczonymi orzeszkami ziemnymi, kolysal girlandami proporcow. Melodie pochodzace z roznych okresow, w najrozmaitszych gatunkach wyciekaly z pawilonow, rock and roll grzmial na parkiecie tanecznym urzadzonym na wolnym powietrzu na poludniowym krancu miasteczka, z innego miejsca dochodzily skoczne dzwieki swingujacego bigbandu. Ludzie smiali sie i plotkowali, a na trasach przejazdzek krzyczeli ze strachu. -Tym razem "na szalenca" - rzekl Jeremy, gdy wraz z Todem pedzili sprintem na koniec kolejki oczekujacych na przejazdzke "Stonoga". -Aha - pokiwal glowa Tod - "na szalenca"! "Stonoga" byla gorska kolejka poruszajaca sie w zamknietych przestrzeniach, tak jak "Kosmiczna Gora" w Disneylandzie, z ta roznica, ze zamiast strzelac w gore, w dol i wokol jednego ogromnego pomieszczenia, przedzierala sie blyskawicznie przez serie dlugich tuneli, z ktorych czesc byla oswietlona, a czesc nie. Porecz przy siedzeniu, umieszczona tam dla pozbawienia pasazerow mozliwosci ruchu, byla dostatecznie ciasno umocowana, by stanowic dobre zabezpieczenie, lecz jezeli dzieciak byl szczuply i zwinny, mogl wygiac sie w taki sposob, by przecisnac sie pod nia, nastepnie wygramolic sie w gore i stanac w rynnie przeznaczonej na nogi. Potem wystarczylo pochylic sie ku poreczy, zlapac ja za plecami - lub zaczepic o nia ramionami jak hakami - jadac "na szalenca". Bylo to glupie i niebezpieczne, z czego Jeremy i Tod doskonale zdawali sobie sprawe. Ale tak czy owak robili to juz kilka razy, nie tylko na "Stonodze", ale takze na innych kolejkach w innych wesolych miasteczkach. Jazda "na szalenca" wzmagala podniecenie co najmniej o tysiac procent, zwlaszcza w czarnych jak smola tunelach, w ktorych nie mozna bylo zobaczyc, co bedzie za chwile. -Rakietowi dzokeje! - oznajmil Tod, gdy byli w polowie kolejki. Nalegal, by przybic z Jeremy'm "piatke", najpierw z dolu, a potem z gory, choc wygladali przez to jak para dupkowatych dzieciakow. - Zaden rakietowy dzokej nie boi sie jezdzic "na szalenca" "Stonoga", prawda? -Jasne - potwierdzil Jeremy. Centymetr po centymetrze przesuneli sie przez glowne wejscie, az wreszcie weszli do pawilonu. Przerazliwe wrzaski, jakie wydawali pasazerowie wagonikow, ktore juz wystrzelily w strone tunelu, odbijaly sie echem i wracaly do nich. Wedlug legendy (tworzone przez dzieci legendy krazyly po kazdym wesolym miasteczku, w ktorym funkcjonowala podobna kolejka) pewien chlopiec zabil sie jadac "na szalenca" na "Stonodze", gdyz byl zbyt wysoki. Sufit tunelu na oswietlonych odcinkach byl wysoki, lecz mowiono, ze w jednym miejscu w nie oswietlonym korytarzu opadal w dol - byc moze dlatego, ze przechodzily tam rury klimatyzacji, moze inzynierowie zmusili wykonawce do dolozenia jeszcze jednej podpory, ktorej nie bylo w planach, a moze architekt po prostu byl bezmozgowcem. Tak czy owak, ten wysoki chlopiec stojac trzasnal glowa w sufit, nie widzac nawet, ze sie zbliza. W jednej chwili zdruzgotalo mu twarz i pozbawilo glowy. Wszystkie niczego nie podejrzewajace dupki jadace za nim zostaly opryskane krwia, mozgiem i polamanymi zebami. Jeremy nie uwierzyl w to nawet przez minute. "Swiat Fantazji" nie zostal zbudowany przez facetow, ktory mieli w glowach sieczke zamiast mozgu. Musieli wyobrazic sobie, ze dzieciaki wynajda sposob na wydostanie sie spod poreczy przy siedzeniach, poniewaz nie bylo niczego, z czym nie daly sobie rady, i musieli zaprojektowac wysokie sufity na calej trasie. Legenda mowila takze, ze ow niski wystep byl gdzies w jednej z nie oswietlonych czesci tunelu, pokryty plamami krwi i cetkami zaschnietego mozgu, Ale to byly juz duby smalone. Dla kazdego jadacego "na szalenca", stojacego prosto, prawdziwym niebezpieczenstwem bylo wypadniecie z wagonika, gdy pokonywal ostry zakret lub nieoczekiwanie przyspieszal. Jeremy ocenil, ze na trasie "Stonogi" jest szesc lub osiem szczegolnie ostrych zakretow, gdzie Tod Ledderbeck bedzie mogl latwo runac w dol z wagonika, przy minimalnej tylko pomocy. Ludzie posuwali sie powoli do przodu. Jeremy nie byl zniecierpliwiony ani przestraszony. Gdy dotarli blizej wejsciowej bramki, ogarnelo go podniecenie, ale takze wieksza pewnosc siebie. Nie trzesly mu sie rece. Nie odczuwal tremy. Po prostu chcial to zrobic. Sala, w ktorej wsiadalo sie do kolejki, przypominala grote z fantastycznymi stalaktytami i stalagmitami. Dziwne, niesamowite stwory o blyszczacych oczach plywaly w mrocznych glebinach sadzawek, a zmutowane krabyalbinosy poszukiwaly zdobyczy na brzegach, siegajac wielkimi, ohydnymi kleszczami ku ludziom zgromadzonym na peronie dla wsiadajacych, i klapiac na nich groznie. Nie mialy jednak dostatecznie dlugich ramion, by zlapac cos na obiad. Kazdy sklad mial szesc wagonikow, a w kazdym mogly jechac dwie osoby. Wagoniki byly pomalowane jak czlony stonogi; pierwszy mial wielka owadzia glowe z poruszajacymi sie szczekami i wielofasetkowymi, czarnymi oczami; nie taka z kreskowki, lecz naprawde grozna, potworna glowe; ostatni wagonik ozdobiono zakrzywionym zadlem, ktore przypominalo raczej odwlok skorpiona niz tylna czesc stonogi. Za kazdym razem wsiadano jednoczesnie do dwoch kolejek stojacych jedna za druga, i obie wpadaly do tunelu w odstepie zaledwie kilku sekund. Cala operacja byla sterowana komputerowo, co eliminowalo jakiekolwiek niebezpieczenstwo, ze jedna z kolejek moze uderzyc w tyl drugiej. Jeremy i Tod znajdowali sie w dwunastce klientow, ktorych pracownik obslugi skierowal do pierwszej kolejki. Tod chcial wsiasc do pierwszego wagonika, ale sie nie udalo. To bylo najlepsze miejsce do jazdy "na szalenca", gdyz oni pierwsi spadaliby kamieniem w dol, w ciemnosc, w strumienie zimnej pary z wentyli w scianach. Oprocz tego, czescia uciechy zwiazanej z jazda "na szalenca" byl pokaz, a pierwszy wagonik stanowil doskonala scene dla ekshibicjonistow; pasazerowie w pozostalych pieciu wagonikach podczas jazdy oswietlonymi odcinkami trasy stanowili przymusowa publicznosc. Poniewaz pierwszy wagonik zostal zajety, pobiegli do szostego. Jazda w ostatnim, by odczuc kazdy spadek i zakret szyn, byla prawie tak dobra w pierwszym, poniewaz piski jadacych z przodu podnosily poziom adrenaliny i oczekiwan. W srodkowych wagonikach kolejki po prostu nie wypadalo jechac "na szalenca". Porecze ochronne przy siedzeniach opuscily sie automatycznie i cala dwunastka pasazerow zajela miejsca. Pracownik obslugi przeszedl wzdluz peronu sprawdzajac naocznie, czy wszystkie porecze zatrzasnely sie we wlasciwych miejscach. Jeremy'emu ulzylo, ze nie wsiedli do pierwszego wagonika. Mieliby za soba swiadkow. W ciemnych jak wnetrze grobowca nie oswietlonych czesciach tunelu nie mogl dostrzec wlasnej reki trzymanej dwa centymetry przed oczami, bylo wiec malo prawdopodobne, aby ktokolwiek dostrzegl, ze wypycha Toda z wagonika. Ale to stanowilo naruszenie zasad na duza skale, a on w ogole nie chcial ryzykowac. Teraz potencjalni swiadkowie byli bezpiecznie usadowieni przed nimi, gapiac sie prosto przed siebie; w rzeczywistosci trudno by im bylo patrzec do tylu, poniewaz kazde siedzenie bylo wyposazone w wysokie oparcie, by zapobiec zlamaniu karku podczas gwaltownego hamowania w przypadku ewentualnej kolizji. Gdy pracownik obslugi sprawdzil porecze, odwrocil sie i dal sygnal operatorowi siedzacemu za konsola umieszczona na skale po prawej stronie wjazdu do tunelu. -Zaczynamy - powiedzial Tod. -Zaczynamy - zgodzil sie Jeremy. -Rakietowi dzokeje! - krzyknal Tod. Jeremy zacisnal zeby. -Rakietowi dzokeje! - powtorzyl Tod. Co, do diabla. Jeszcze jeden raz nie zaszkodzi. Jeremy zawyl: -Rakietowi dzokeje! Kolejka ruszyla z peronu dla wsiadajacych, ale nie z owa szarpana niepewnoscia wiekszosci gorskich kolejek - potezne uderzenie sprezonego powietrza wystrzelilo ja do przodu z duza predkoscia, jak kule z lufy. Rozleglo sie wiuut!, od ktorego omal nie popekaly im bebenki w uszach. Zostali przyparci do swych siedzen, przelecieli jak blyskawica obok operatora i wpadli w czarna paszcze tunelu. Ogarnela ich kompletna ciemnosc. Mial wtedy tylko dwanascie lat. Nie umarl. Nie byl w Piekle. Nie wrocil. W ciemnosci byl tak slepy jak kazdy inny czlowiek, jak Tod. Wagonik przelecial przez wahadlowe drzwi i popedzil w gore dlugiej pochylni dobrze oswietlonego toru, jadac z poczatku dosc szybko, lecz stopniowo zwalniajac, az w koncu ledwo sie poruszal. Z obu stron zagrazaly im blade, biale slimaki wielkosci doroslego czlowieka, stajace deba i wrzeszczace na nich okraglymi otworami gebowymi pelnymi zebow, ktore wirowaly jak ostrza w maszynce do miesa. Wznosili sie na wysokosc piatego lub szostego pietra, pod ostrym katem, a inne mechaniczne monstra szwargotaly, hukaly, warczaly i skowyczaly na pasazerow kolejki; wszystkie byly blade i oblesne, mialy albo jarzace sie, albo slepe, czarne oczy; stwory, jakie mozna sobie wyobrazic zyjace na glebokosci kilku kilometrow pod powierzchnia ziemi - jezeli zupelnie nie mialo sie pojecia o nauce. To pierwsze wzniesienie bylo miejscem, gdzie "szalency" musieli zajac pozycje stojaca. Chociaz na trasie "Stonogi" bylo kilka innych wzniesien, zadna inna czesc trasy nie zapewniala dostatecznie dlugiego okresu spokoju, podczas ktorego mozna bylo dokonac bezpiecznego wymkniecia sie spod poreczy. Jeremy wygial sie, wykrecajac sie w gore po oparciu siedzenia i wysuwajac sie centymetr po centymetrze nad porecz, lecz Tod z poczatku sie nie poruszyl. -No, ruszaj sie, balwanie, musisz zajac miejsce, zanim dojedziemy do szczytu. Tod wygladal na zaniepokojonego. - Jesli nas zlapia, to wykopia nas z wesolego miasteczka. -Nie zlapia nas. Na drugim koncu trasy kolejka bedzie zjezdzac powoli z gory przez koncowy odcinek ciemnego tunelu, dajac jezdzcom sposobnosc uspokojenia sie. W ciagu tych ostatnich kilku sekund, przed powrotem do sztucznej jaskini, gdzie rozpoczynala sie jazda, mozna bylo wdrapac sie ponownie przez porecz i wcisnac sie jak lyzka do butow na swoje siedzenie. Jeremy wiedzial, ze potrafi to zrobic; nie bal sie, ze zostanie zlapany. Tod takze nie musi sie obawiac, czy uda mu sie wrocic z powrotem pod porecz, poniewaz w tym czasie Tod bedzie juz martwy; juz nigdy nie bedzie musial sie o nic martwic. -Nie chce zostac wykopany za jazde "na szalenca" - zaprotestowal Tod, gdy kolejka przebyla juz polowe drogi na tym dlugim, bardzo dlugim poczatkowym wzniesieniu. - To byl przyjemny dzien i mamy jeszcze kilka godzin do czasu, az mama po nas przyjedzie. Zmutowane szczury-albinosy skrzeczaly na nich ze sztucznych skalnych wystepow po obu stronach. Jeremy powiedzial: -Dobra, no to rob, jak chcesz, jestes zupelnie bez jaj. - W dalszym ciagu wyplatywal sie spod poreczy. -Nie o to chodzi - bronil sie Tod. -No jasne, pewnie. -Nie jestem. -Gdy we wrzesniu zacznie sie szkola, bedziesz mogl wstapic do Klubu Mlodych Gospodyn Domowych. Nauczysz sie gotowac, haftowac serweteczki i ukladac kwiatki. -Jestes duren, wiesz? -Ooooch, teraz zlamales mi serce! - jeknal szyderczo Jeremy, gdy juz wyciagnal obie nogi spod poreczy ochronnej i przykucnal na siedzeniu. - Wy, dziewczyny, dobrze wiecie, jak zranic uczucia faceta. -Swirus. Kolejka sunela po zboczu z twardym stukotem i klekotem tak charakterystycznym dla gorskich kolejek, ze sam ten dzwiek mogl sprawic, iz serce zaczynalo bic szybciej, a zoladek drzec. Jeremy przelazi nad porecza ochronna i stanal w rynnie, twarza do przodu. Spojrzal przez ramie na Toda, ktory siedzial nachmurzony. Nie dbal tak bardzo o to, czy Tod przylaczy sie do niego, czy nie. Zdecydowal juz, ze zabije chlopaka, i jezeli nie bedzie mial okazji dokonac tego w "Swiecie Fantazji" w jego dwunaste urodziny, to predzej czy pozniej zrobi to gdzies indziej. Sama mysl o tym dawala mnostwo frajdy. Jak w tej piosence w reklamie telewizyjnej, w ktorej keczup Heinz'a byl tak gesty, ze wydawalo sie, iz wylewanie go z butelki zajmuje cale godziny: oczeeekiiiwaaanieee. Koniecznosc czekania przez kilka dni czy nawet tygodni, by miec nastepna dobra okazje do zabicia Toda sprawi tylko, iz zabojstwo bedzie jeszcze wieksza frajda. Wiec nie dokuczal juz wiecej Todowi, po prostu popatrzyl na niego pogardliwie. Oczeeeekiiiiwaaaanieeee. -Nie boje sie - upieral sie Tod. -Aha. -Po prostu nie chce zepsuc tego dnia. -No pewnie. -Swirus - powtorzyl Tod. Jeremy stwierdzil: -Rakietowy dzokeju, pocaluj mnie w dupe. Ta obelga wywolala mocny efekt. Tod byl tak przywiazany do wlasnej mistyfikacji zwiazanej z przyjaznia, ze faktycznie mogl sie gryzc nie wiedzac, jak wlasciwie powinien zachowywac sie prawdziwy przyjaciel. Jego szeroka i otwarta twarz wyrazala nie tylko morze krzywdy, ale takze dziwna rozpacz, ktora zaskoczyla Jeremy'ego. Byc moze jednak Tod rozumial, o co chodzilo w zyciu, ze bylo ono tylko brutalna gra, w ktorej kazdy z graczy koncentrowal sie na czysto egoistycznym zadaniu i zalezalo mu tylko na tym, by wyjsc z niej zwyciesko, i moze stary Tod byl tym wstrzasniety, przerazony, i trzymal sie kurczowo ostatniej nadziei - idei przyjazni. Jezeli mozna by grac w te gre z jednym lub dwoma partnerami, jezeli nawet rzeczywiscie wszyscy na swiecie byli przeciwko twojemu malemu zespolowi, to bylo to do zaakceptowania, lepsze niz "caly swiat przeciwko tobie". Tod Ledderbeck i jego dobry kumpel Jeremy przeciwko reszcie ludzkosci - to bylo nawet dosyc romantyczne i zabawne, lecz Tod Ledderbeck sam - to oczywiscie musialo spowodowac, ze go ruszylo. Tod wygladal najpierw jak porazony, potem sie zdecydowal. Niepewnosc ustapila miejsca dzialaniu i chlopiec zaczal sie szybko poruszac, wykrecajac sie wsciekle zza poreczy ochronnej. -No dalej, dawaj - popedzal go Jeremy. - Jestesmy juz prawie na szczycie. Tod przesliznal sie jak wegorz nad porecza, prosto w rynne na nogi, gdzie stal juz Jeremy. Zaczepil przy tym stopa o mechanizm ochronny poreczy i omal nie wypadl z wagonika. Jeremy zlapal go i wciagnal z powrotem do srodka. To nie bylo miejsce, w ktorym Tod powinien wypasc. Nie poruszali sie dostatecznie szybko. Co najwyzej zarobilby pare guzow. Stali juz obok siebie, z nogami rozstawionymi szeroko na podlodze, opierajac sie plecami o porecz, spod ktorej sie wymkneli, z dlonmi zacisnietymi na poreczy, szczerzac do siebie zeby. Kolejka dotarla do szczytu wzniesienia. Przewalila sie przez wahadlowe drzwi do nastepnego odcinka nie oswietlonego tunelu. Trasa pozostawala plaska dokladnie przez tyle czasu, ile bylo trzeba, aby podniesc napiecie jezdzcow o kilka stopni. O-czee-kii-waa-nieee. Gdy Jeremy nie mogl juz dluzej wstrzymywac oddechu, przedni wagonik przechylil sie mocno przez krawedz i jadacy w nim ludzie wrzasneli w ciemnosci. Nastepnie, raz za razem, przechylal sie drugi, i trzeci, i czwarty, i piaty wagonik... -Rakietowi dzokeje! - krzykneli zgodnie Jeremy i Tod. ... i ostatni szosty wagonik podazyl za poprzednimi gwaltownym spadkiem, z kazda sekunda nabierajac szybkosci. Wiatr wizgal obok nich, rozwiewal ich wlosy. Potem byl nagly zakret w prawo, w najmniej spodziewanym momencie, lekkie wzniesienie, by podrzucic w gore zoladek, kolejny zakret w prawo pod takim katem, ze wagoniki polozyly sie zupelnie na boku, szybciej, szybciej, nastepnie odcinek prostej i znow wzniesienie. Wykorzystujac predkosc wlasna wagonik wzniosl sie wyzej niz dotychczas, zwalniajac przed szczytem, zwalniajac, zwalniajac... O-czee-kii-waa-nieee. Przewalili sie nad krawedzia i popedzili w dol, w dol, w dol, zupelnie w dol, tak gwaltownie i szybko, ze Jeremy mial wrazenie, ze wypadl z niego zoladek, pozostawiajac dziure w srodku ciala. Wiedzial, co ma sie teraz zdarzyc, tym niemniej stracil oddech. Kolejka zrobila petle, odwracajac sie do gory nogami. Jeremy wcisnal mocno stopy w podloge i scisnal porecz za plecami tak, jakby probowal stopic swe cialo ze stala, gdyz czul sie, jakby mial wypasc prosto na te czesc trasy, ktora wprowadzila ich w petle, i roztrzaskac czaszke o lezace w dole szyny. Wiedzial, ze sila dosrodkowa utrzymalaby go na miejscu, mimo ze stal tam, gdzie nie powinien, ale to, co wiedzial, nie mialo znaczenia: uczucia maja zawsze znacznie wieksza wage niz wiedza, emocje znacza wiecej niz intelekt. Zakonczyli petle wpadajac przez inna pare wahadlowych drzwi na drugie oswietlone wzniesienie, dzieki olbrzymiej predkosci nabierali wysokosci przed nastepna seria spadkow i ostrych zakretow. Jeremy spojrzal na Toda. Stary rakietowy dzokej byl lekko zielony. -Nie ma juz wiecej petli! - Tod usilowal przekrzyczec stukot kol kolejki. - Najgorsze jest juz za nami! Jeremy wybuchnal smiechem. Pomyslal: najgorsze jest jeszcze wciaz przed toba, pusty lbie. A przede mna jest wciaz jeszcze najlepsze. O-czee-kii-waa-nieee. Tod takze sie smial, ale z pewnoscia z innego powodu. Na szczycie drugiego wzniesienia klekoczace wagoniki przepchnely sie przez trzecie wahadlowe drzwi, powracajac do ciemnego jak grob swiata, ktory rozemocjonowal Jeremy'ego, gdyz wiedzial, ze Tod Ledderbeck wlasnie zobaczyl ostatnie swiatlo w swoim zyciu. Kolejka miotala sie w lewo i w prawo, rzucala sie w gore i spadala kamieniem w dol, przekrecala sie na bok w serii korkociagow. Przez caly czas Jeremy czul Toda obok siebie. Stykali sie golymi ramionami, ich barki obijaly sie o siebie, gdy przechylali sie zgodnie z ruchem kolejki. Po kazdym takim kontakcie Jeremy'ego przeszywal prad glebokiej rozkoszy, wlosy na ramionach i karku stawaly mu deba, dostawal gesiej skorki. Wiedzial, ze posiada ostateczna wladze nad tym chlopcem, wladze zycia i smierci, i ze jest inny niz wszystkie niezguly i ciamajdy tego swiata, poniewaz nie boi sie korzystac z tej wladzy. Czekal na odcinek przed koncem trasy, gdzie, jak wiedzial, falujacy ruch kolejki zapewni jezdzcom "na szalenca" najwiekszy stopien chwiejnosci. Do tego czasu Tod bedzie sie juz czul pewnie - najgorsze jest juz za nami - i latwiej bedzie go zaskoczyc. Zblizanie sie do miejsca zabojstwa zapowiadal jeden z najniezwyklejszych trickow - zakret o trzysta szescdziesiat stopni na pelnej predkosci, gdy przez caly czas wagoniki lezaly na boku. Gdy zatocza kolo i wyrownaja poziom, natychmiast wjada na serie szesciu wzgorz, niskich lecz polozonych razem, tak ze kolejka bedzie sie poruszac jak gasienica na haju, szarpiac sie w gore-w dol-w gore-w dol-w gore-w dol-w gore-w dol w strone ostatniej pary wahadlowych drzwi, przez ktore dostana sie do jaskini, skad zaczeli jazde. Kolejka zaczela sie przechylac. Weszli w trzystuszescdziesieciostopniowy zakret. Wagonik polozyl sie na boku. Tod probowal zachowac postawe wyprostowana, ale pochylil sie lekko na Jeremy'ego, ktory znajdowal sie po wewnetrznej stronie wagonika zakrecajacego w prawo. Teraz, gdy najgorsze bylo juz za nimi, stary rakietowy dzokej wrzeszczal jak syrena alarmu przeciwlotniczego, robiac co tylko mogl, by sie wyszalec. O-czeee-kiii-waaa-nieeee. Jeremy ocenil, ze sa w jednej trzeciej drogi po kole... w polowie... w dwoch trzecich... Trasa powrocila do poziomu. Wagoniki przestaly walczyc z grawitacja. Z nagloscia, ktora prawie pozbawila tchu Jeremy'ego, kolejka wpadla na pierwsze z szesciu wzgorz i wystrzelila w gore. Prawa reka, bardziej oddalona od Toda, puscil porecz. Kolejka runela w dol. Zwinal prawa dlon w piesc. I prawie tak szybko, jak spadala w dol, kolejka popedzila w gore, ku szczytowi drugiego wzgorza. Jeremy machnal piescia zadajac sierpowy cios i ufajac, ze natrafi na twarz Toda. Kolejka zaczela spadac. Jego piesc trafila w cel, uderzajac Toda mocno w twarz. Poczul, ze lamie mu nos. Kolejka ponownie wystrzelila w gore, Tod krzyczal, ale wsrod wrzaskow pozostalych pasazerow nikt nie znalazlby w jego glosie niczego szczegolnego. Przez mgnienie oka Tod prawdopodobnie bedzie myslal, ze palnal w ten niski wystep, gdzie, wedlug legendy, tamtemu chlopcu urwalo glowe. W panice pusci sie poreczy. Przynajmniej taka wlasnie nadzieje mial Jeremy, wiec gdy tylko uderzyl starego rakietowego dzokeja, a kolejka zaczela opadac w dol trzeciego wzgorza, Jeremy takze puscil porecz i rzucil sie ku swemu najlepszemu przyjacielowi, chwytajac go, unoszac i popychajac z calych sil. Poczul, ze Tod probuje zlapac go pelna garscia za wlosy, lecz potrzasnal wsciekle glowa i popchnal mocniej, dostal kopniaka w biodro... ...kolejka wystrzelila w gore na czwartym wzgorzu... ...Tod wypadl przez krawedz, w ciemnosc, z dala od wagonika, tak jakby wypadl w gleboka przestrzen kosmiczna. Jeremy zaczal sie przewracac w slad za nim, machnal z zapamietaniem rekami w nieprzeniknionej czerni w poszukiwaniu poreczy, znalazl ja, przytrzymal sie... ...w dol, kolejka runela w dol czwartego wzgorza... ...Jeremy'emu wydalo sie, iz uslyszal ostatni wrzask Toda, a potem solidny trzask, gdy uderzyl w sciane tunelu i spadl na tory, po ktorych przejechala kolejka, chociaz mogla to byc rowniez wyobraznia... ...w gore, kolejka wystrzelila w gore piatego wzgorza kolyszacym sie ruchem, ktory sprawil, ze Jeremy mial ochote zwymiotowac... ...Tod byl albo martwy tam, z tylu, w ciemnosci, albo ogluszony, polprzytomny. Moze probowal wstac na nogi... ...w dol piatego wzgorza, i Jeremy byl rzucany w przod i w tyl, prawie stracil chwyt, po czym kolejka wzniosla sie w gore, na szczyt szostego i ostatniego wzgorza... ...a jezeli nie byl martwy, to moze zaczal sobie wlasnie zdawac sprawe, ze nadjezdzala druga kolejka... ...w dol, w dol szostego wzgorza i na ostatnia prosta. Jak tylko poczul, ze jest na rownym gruncie, Jeremy wdrapal sie z powrotem przez porecz ochronna i zaczal wkrecac pod nia najpierw lewa, potem prawa noge. W ciemnosci pedzila im na spotkanie ostatnia para drzwi. Za nimi bedzie swiatlo, jaskinia i pracownicy obslugi, ktorzy zauwaza, ze jechal "na szalenca". Zaczal sie wic jak szalony, by przecisnac biodra przez szpare miedzy oparciem siedzenia a porecza. Tak naprawde nie bylo to zbyt trudne. Latwiej bylo wsliznac sie pod porecz niz wydostac sie spod niej. Uderzyli w wahadlowe drzwi - bang! - i zjechali ze stale zmniejszajaca sie predkoscia ku peronowi dla wysiadajacych, polozonemu trzydziesci metrow od bramy, przez ktora weszli do gorskiej kolejki. Na peronie dla wsiadajacych stloczyli sie ludzie i wielu z nich przygladalo sie kolejce, ktora wyjechala z otworu tunelu. Przez moment Jeremy oczekiwal, ze wskaza na niego palcami z okrzykiem "morderca!". Wlasnie w chwili, gdy kolejka zblizyla sie zwalniajac do bramek dla wysiadajacych i zupelnie sie zatrzymala, w calej jaskini zamrugaly czerwone swiatla awaryjne, wskazujac droge do wyjsc. Komputerowy glos oglaszajacy awarie dobiegal z glosnikow umieszczonych wysoko na sztucznych formacjach skalnych: "Stonoga" zostala zatrzymana w wyniku awarii. Wszyscy jadacy sa proszeni o pozostanie na swoich miejscach... Gdy porecz zostala automatycznie zwolniona na koncu trasy, Jeremy stanal na siedzeniu, chwycil balustrade i wyciagnal sie na peron dla wysiadajacych. ...wszyscy jadacy proszeni sa o pozostanie na swoich miejscach, az przybeda pracownicy obslugi i wyprowadza panstwa z tuneli... Umundurowani pracownicy stojacy na peronach patrzyli jeden na drugiego szukajac wskazowek i zastanawiajac sie, co sie stalo. ...wszyscy jadacy pozostana na swoich miejscach... Z peronu Jeremy spojrzal do tylu, w kierunku tunelu, z ktorego jego kolejka wlasnie wjechala do pieczary. Zobaczyl druga kolejke przejezdzajaca przez wahadlowe drzwi. ...wszystkich pozostalych gosci uprasza sie o przejscie w sposob uporzadkowany do najblizszego wyjscia... Nadjezdzajaca kolejka nie poruszala sie ani szybko, ani gladko. Trzesla sie, prawie wyskakujac z szyn. Podczas jednego ze wstrzasow Jeremy zobaczyl, co blokowalo przednie kola i zmuszalo pierwszy wagonik do podskiwania na torach. Ludzie na peronie musieli takze to zobaczyc, gdyz nagle zaczeli wrzeszczec; nie byly to krzyki rozbawienia, jakie sie slyszy podczas karnawalu, lecz wrzask pelen przerazenia i odrazy. ...wszyscy jadacy pozostana na swoich miejscach... Kolejka podrygiwala spazmatycznie, az zatrzymala sie zupelnie, nie dojechawszy do peronu dla wysiadajacych. Cos zwieszalo sie z dzikiej paszczy owada sterczacej z przodu pierwszego wagonika, zlapane w sidla poszczerbionych szczek. Byly to resztki starego rakietowego dzokeja, ladny kasek akurat na jeden raz dla monstrualnego insekta. ... wszystkich pozostalych gosci uprasza sie o przejscie w sposob uporzadkowany do najblizszego wyjscia... -Nie patrz na to, synu - powiedzial wspolczujaco jeden z pracownikow obslugi, odwracajac Jeremy'ego od tego makabrycznego widowiska. - Na milosc Boska, wyjdz stad. Zszokowany personel na tyle doszedl juz do siebie, ze zaczal kierowac oczekujacy tlum w strone drzwi wyjsciowych, oznaczonych jarzacymi sie czerwonymi znakami. Gdy Jeremy zdal sobie sprawe, ze nie umie opanowac podniecenia, usmiecha sie jak glupek od ucha do ucha i jest zbyt przepelniony radoscia, by moc udatnie grac role osieroconego najlepszego przyjaciela nieboszczyka, przylaczyl sie do tlumu, ktory przebiegal w panicznym pospiechu poszturchujac sie i popychajac. W nocnym powietrzu kolorowe lampki w dalszym ciagu mrugaly, promienie laserow strzelaly w czarne niebo, teczowe neony swiecily ze wszystkich stron, a tysiace ludzi kontynuowalo gonitwe za przyjemnosciami, nie majac zielonego pojecia o tym, ze miedzy nimi spaceruje Smierc. Jeremy ruszyl sprintem jak najdalej od "Stonogi". Przemykal przez tlum, ledwo unikajac zderzenia i nie majac pojecia dokad biegnie. Po prostu biegl, dopoki nie znalazl sie daleko od poszarpanego ciala Toda Ledderbecka. W koncu przystanal przy sztucznym jeziorze, po ktorym buczac poruszalo sie kilka poduszkowcow z pasazerami jadacymi na "Marsjanska Wyspe". Czul sie tak, jakby sam znalazl sie na Marsie, lub na jakiejs innej obcej planecie, gdzie grawitacja byla mniejsza niz na Ziemi. Byl zupelnie lekki, gotow poszybowac w gore, w gore i w dal. Usiadl na betonowej lawce, by sie zakotwiczyc, plecami do jeziora, twarza do obsadzonej kwiatami promenady, ktora przechodzila nie konczaca sie defilada, i poddal sie przyprawiajacemu o zawrot glowy smiechowi, ktory musowal w nim jak pepsi we wstrzasnietej butelce. Ten smiech trysnal z niego dlugimi strumieniami kipiacego chichotu, az musial sie przytrzymac i odchylic na oparcie lawki, by nie spasc. Ludzie spogladali na niego, jacys starsi panstwo zatrzymali sie, by zapytac, czy sie nie zgubil. Jego smiech byl tak intensywny, ze az sie krztusil, a lzy strumieniami splywaly po jego twarzy. Pomysleli ze plakal - dwunastoletni ciamajda, ktory zgubil rodzicow, a byl zbytnim ciapa, by sobie samemu poradzic. To nieporozumienie sprawilo tylko, ze zaczal sie smiac jeszcze glosniej. Gdy smiech sie uspokoil, usiadl wyprostowany na lawce, gapiac sie na swoje stopy w adidasach i obmyslajac bzdure, ktora przedstawi pani Ledderbeck, gdy przyjedzie o dziesiatej, by zabrac ich obu - zakladajac, ze urzednicy z wesolego miasteczka nie zidentyfikuja ciala i nie skontaktuja sie z nia wczesniej. Byla osma. -Chcial jechac "na szalenca" - wymamrotal Jeremy do swych adidasow - i probowalem go od tego odwiesc, ale mnie nie sluchal, nazwal mnie balwanem, idiota, gdy nie chcialem sie do niego przylaczyc. Przepraszam, pani Ledderbeck, doktorze Ledderbeck, ale on czasami wyrazal sie w ten sposob. Myslal, ze w ten sposob jego mowa brzmi fajowo. - Jak dotad niezle, ale potrzebowal wiecej drzenia w swym glosie. - Ja nie chcialem jechac "na szalenca", wiec poszedl na "Stonoge" sam. Czekalem przy wyjsciu, i gdy ci wszyscy ludzie wypadli biegiem na zewnatrz, mowiac o porozrywanym i pokrwawionym ciele, wiedzialem, kto to musi byc i... i... rozumieja panstwo, po prostu cos jakby we mnie peklo. Cos we mnie peklo. - Personel obslugujacy wsiadajacych nie bedzie pamietal, czy Tod wybral sie na przejazdzke sam, czy z jakims chlopcem; codziennie mieli do czynienia z tysiacami pasazerow, wiec nie beda w stanie sobie przypomniec, kto byl sam, a kto nie. - Tak mi przykro, pani Ledderbeck, powinienem byl wybic mu to z glowy. Powinienem byl zostac z nim i jakos go powstrzymac. Czuje sie tak glupio, tak... tak bezradnie. Jak moglem pozwolic mu wsiasc na "Stonoge"? Co ze mnie za najlepszy przyjaciel? Niezle. Trzeba to jeszcze troche dopracowac. Bedzie musial uwazac, by nie przedramatyzowac. Lzy, lamiacy sie glos. Ale bez dzikich szlochow, bez gwaltownych gestow. Byl pewien, ze mu sie uda. Byl teraz Mistrzem Gry. Gdy tylko poczul, ze jego opowiesc brzmi przekonujaco, zdal sobie sprawe, ze jest glodny. Doslownie trzasl sie z glodu. Poszedl do baru z przekaskami i kupil hotdoga z dodatkami - cebula, przyprawy, chili, musztarda, keczup - i pozarl go lapczywie jak wilk. Popil oranzada. Ciagle sie trzasl. Zjadl lody, oblozone ciastkami z maki owsianej i posypane czekolada. Przestal sie trzasc na zewnatrz, ale wciaz drzal w srodku. Nie ze strachu. To byly cudowne, wspaniale dreszcze, przypominajace drzenie w brzuchu, jakiego doswiadczal przez ostatni rok, gdy spojrzal na dziewczyne i pomyslal o tym, ze moze byc z nia, lecz lepsze od tego w stopniu nie do opisania. I bylo to troche podobne do przejmujacych dreszczy, ktore piescily jego kregoslup, gdy przesliznal sie pod barierka ochronna i stal na samej krawedzi piaszczystego klifu w parku Laguna Beach, spogladajac w dol na fale rozbijajace sie o skaly. Czul, jak ziemia kruszy sie pod czubkami jego butow, a potem osypuje sie juz pod srodkami podeszew... Czekal, czekal, zastanawiajac sie, czy podstepny grunt nie ustapi nagle i nie zrzuci go na skaly daleko w dole, zanim bedzie mial czas, by skoczyc do tylu i zlapac barierke, lecz mimo to czekal... czekal. Lecz to wzruszenie bylo lepsze niz wszystkie pozostale razem wziete. Z minuty na minute wzrastala - zamiast opadac - wewnetrzna goraczka zmyslow, ktorej morderstwo Toda nie stlumilo, a tylko dodalo jej paliwa. Jego ciemna zadza stala sie nagla potrzeba. Ruszyl w poszukiwaniu zdobyczy w glab wesolego miasteczka, szukajac zaspokojenia. Byl troche zaskoczony tym, ze "Swiat Fantazji" dalej krecil sie, jakby na "Stonodze" nic sie nie stalo. Spodziewal sie, ze cale wesole miasteczko zostanie zamkniete, nie tylko ta jedna trasa. Teraz uswiadomil sobie, ze pieniadze sa wazniejsze niz zaloba po jednym martwym kliencie. I jezeli ci, ktorzy widzieli zmaltretowane cialo Toda, przekazali wiadomosc innym, to zostala najprawdopodobniej zlekcewazona, potraktowana jako nowa wersja starej legendy. Poziom frywolnosci w wesolym miasteczku nie opadl w zauwazalny sposob. Wreszcie Jeremy zdobyl sie, by przejsc obok "Stonogi". Trzymal sie na dystans, wciaz bowiem nie ufal sobie, nie wiedzial, czy zdola ukryc podniecenie wywolane osiagnieciem i zachwyt nowa pozycja, jaka tym sposobem osiagnal. Mistrz Gry. Przed pawilonem rozciagnieto miedzy stojakami lancuchy, by powstrzymac ciekawskich, ktorzy chcieliby tu wejsc. Na drzwiach wejsciowych byl wywieszony napis "ZAMKNIETE Z POWODU REMONTU". Ale nie chodzilo o remont starego Toda. Rakietowy dzokej nie nadawal sie juz do naprawy. Nigdzie nie bylo widac sanitarki. Nigdzie nie bylo widac karawanu. Ani policji. Dziwne. Wtedy przypomnial sobie audycje w telewizji o podziemiach pod "Swiatem Fantazji": tunele remontowe, magazyny, komputerowe centra kontroli tras i centra sluzby bezpieczenstwa, tak jak w Disneylandzie. Chcac uniknac przeszkadzania placacym za bilety klientom i sciagania uwagi ciekawskich, prawdopodobnie w tej chwili tunelami wprowadzali gliny i pracownikow z biura koronera zabierajacych zwloki. Dreszcze we wnetrzu Jeremy'ego nasilily sie. Zadza. Potrzeba. Byl Mistrzem Gry. Nikt nie mogl go tknac. Rownie dobrze mogl dac troche wiecej zajecia glinom i pracownikom koronera, zapewnic im wiecej rozrywki. Szedl dalej czujny, szukajac okazji. Znalazl ja w miejscu najmniej spodziewanym, gdy zatrzymal sie przy meskiej toalecie. Przy jednej z umywalek stal facet okolo trzydziestki, przegladajac sie w lustrze i czeszac swoja gesta blond czupryne, blyszczaca od specjalnego kremu do wlosow. Na polce pod lustrem ulozyl kilka osobistych drobiazgow: portfel, kluczyki od samochodu, malutka buteleczke odswiezacza do ust w aerozolu, oprozniona do polowy paczke pastylek "Dentyne" (ten facet mial hopla na punkcie przykrego zapachu z ust) i zapalniczke. Zapalniczka natychmiast przyciagnela uwage Jeremy'ego. Nie byla to zwykla plastykowa jednorazowka, lecz metalowy model, w ksztalcie kromki chleba, z gorna czescia na zawiasach, ktora odchylala sie do tylu, odslaniajac zapalajace kolko i knot. Sposob, w jaki swiatla jarzeniowe lsnily na jej miekkich krzywiznach sprawial, ze wygladala jak przedmiot pochodzacy z innego swiata, swiecacy wlasnym, niesamowitym blaskiem: swiatlo przewodnie widoczne jedynie dla oczu Jeremy'ego. Wahal sie chwile, potem podszedl do pisuarow. Gdy skonczyl i zaciagnal zamek blyskawiczny, blondyn stal przy umywalce wciaz jeszcze sie czeszac. Jeremy zawsze myl rece po wyjsciu z toalety, poniewaz tak wlasnie robia kulturalni ludzie. To jedna z zasad, ktorych przestrzega dobry gracz. Stanal obok strojnisia, przy sasiedniej umywalce. Namydlal rece plynem z dozownika, nie mogac oderwac oczu od zapalniczki lezacej na polce zaledwie o kilka centymetrow od niego. Pomyslal, ze chyba powinien odwrocic wzrok. Facet mogl sie zorientowac, ze Jeremy chce zwedzic te cholerna zapalniczke. Lsniace, srebrne kontury tego przedmiotu urzekly go. Gapil sie na nia, splukujac piane z rak. Wydalo mu sie, ze slyszy kruchy trzask pozerajacych wszystko plomieni. Facet wlozyl portfel do tylnej kieszeni spodni, po czym pozostawiajac inne przedmioty na polce odwrocil sie i podszedl do jednego z pisuarow. Gdy Jeremy mial wlasnie siegnac po zapalniczke, do toalety weszli ojciec z kilkunastoletnim synem. Mogli wszystko spieprzyc, ale weszli do kabin i zamkneli za soba drzwi. Jeremy wiedzial, ze to jest znak. "Zrob to", mowil znak. "Wez ja i wyjdz, zrob to, zrob to." Jeremy rzucil okiem na mezczyzne przy pisuarze, chwycil zapalniczke i wyszedl nie osuszajac dloni. Nikt za nim nie wybiegl. Mocno sciskajac zapalniczke w prawej rece wyruszyl w glab wesolego miasteczka na lowy, szukajac czegos odpowiedniego na podpalke. Jego zadza byla tak intensywna, ze dreszcze rozeszly sie od krocza, brzucha i kregoslupa do rak i nog, ktore w niektorych momentach robily sie z podniecenia jak gumowe. Potrzeba... Po zjedzeniu ostatniego wafelka Vassago zgrabnie zwinal pusta torebke w ciasny rulon, ktory nastepnie skrecil tak, by zajmowal jak najmniej miejsca i wrzucil go do plastykowej torby na smieci, stojacej po lewej stronie styropianowej chlodziarki. Porzadek byl jedna z obowiazujacych regul w swiecie zywych. Sprawialo mu przyjemnosc pograzanie sie we wspomnieniach tamtej wyjatkowej nocy, ktora zdarzyla sie osiem lat temu, gdy mial dwanascie lat. Zmienil sie wtedy juz na zawsze. Teraz jednak byl zmeczony, chcialo mu sie spac. Moze przysni mu sie kobieta imieniem Lindsey. Moze bedzie mial jeszcze jedna wizje, w ktorej ukaze sie ktos z nia zwiazany. W jakis sposob ta kobieta zdawala sie byc czescia jego przeznaczenia; zostal popchniety ku niej przez sily, ktorych dobrze nie rozumial, ale ktore powazal. Nastepnym razem nie popelni takiego bledu jak z Cooperem. Nie pozwoli, by potrzeba przepelnila go do cna. Najpierw zada pytania. Wtedy, gdy otrzyma wszystkie odpowiedzi, i tylko wtedy, uwolni cudowny strumien krwi, a wraz z nim jeszcze jedna dusze, by dolaczyla do niezliczonych rzesz przebywajacych poza granicami znienawidzonego swiata zywych. 4 We wtorek rano Lindsey zostala w domu, by spedzic troche czasu w atelier. Hatch zawiodl Regine do szkoly, potem zamierzal sie spotkac z wykonawca projektu budowlanego w North Tustin, ktory poszukiwal starych urn i wazonow z porcelany Wedgwood. Po obiedzie mial wizyte u doktora Nyeberna, ktory powinien go poinformowac o wynikach sobotnich testow. Lindsey obliczyla, ze do czasu gdy Hatch wroci z Regina do domu, ona wlasnie skonczy plotno, nad ktorym pracowala przez ubiegly miesiac.Przynajmniej taki byl plan, lecz los i zle duszki - a takze jej wlasne przyzwyczajenia - sprzysiegly sie, by przeszkodzic w jego realizacji. Przede wszystkim zepsul sie ekspres do kawy. Lindsey musiala godzine majstrowac, by znalezc i usunac usterke. Byla dosc zreczna i na szczescie ekspres dal sie naprawic. Nie mogla rozpoczac dnia "bez porcji kofeiny, ktorej dawka pobudzala do pracy jej serce. Wiedziala, ze kawa jej szkodzi, ale to samo odnosilo sie do kwasu akumulatorowego i cyjanku, a przeciez nie pijala zadnego z nich, co wskazywalo, ze w kwestii niewlasciwych nawykow zywieniowych posiada wiecej samokontroli, niz to jest konieczne; do diabla, w tym wzgledzie byla twarda jak skala! W chwili gdy weszla do atelier na pierwszym pietrze niosac kubek i pelny termos kawy, swiatlo wpadajace przez polnocne okna bylo wrecz idealne. Miala wszystko, czego jej bylo potrzeba: swoje farby, pedzle i szpachle. Miala szafke z przyborami. Miala taboret z regulowanym siedzeniem, sztaluge i wieze stereo ze stosem plyt kompaktowych Gartha Brooksa, Glenna Millera i Van Halen, co w jakis dziwny sposob zdawalo sie odpowiednim podkladem muzycznym dla malarza laczacego w swej tworczosci elementy neokl asycyzmu i surrealizmu. Jedyne, czego nie posiadala pod reka, bylo zainteresowanie praca i mozliwosc koncentracji. Uwage Lindsey rozpraszal duzy czarny pajak, ktory zwiedzal gorny prawy rog najblizszego okna. Nie lubila pajakow, ale mimo wszystko nie chciala ich zabijac. Bedzie musiala zlapac go w sloik i pozniej wypuscic na zewnatrz. Pelzl do gory nogami w poprzek gornej czesci okna do lewego rogu, ale gdy tylko tam dotarl, natychmiast stracil zainteresowanie owym terytorium i powrocil do prawego rogu, gdzie drgal, zginajac swe dlugie nogi. Zdawal sie odczuwac w tym wlasnie miejscu przyjemnosc, dostepna tylko pajakom. Lindsey spojrzala na swoj obraz. Prawie gotow, byl jedna z jej najlepszych prac, brakowalo tylko tych kilku ostatnich, subtelnych pociagniec pedzlem. Lecz zwlekala z otworzeniem farb i wzieciem do reki pedzla. Malowanie pochlanialo ja w tej samej mierze, co niepokoj. Oczywiscie, niepokoila sie stanem zdrowia Hatcha - zarowno fizycznym, jak i psychicznym. A takze obawiala sie nieznajomego mezczyzny, ktory zabil blondynke, i niesamowitego zwiazku miedzy tym okrutnym bandyta a jej Hatchem. Pajak pelzl w dol po framudze okna ku prawemu rogowi parapetu. Wiedziony jakims pajeczym zmyslem porzucil rowniez i ten zakatek, i jeszcze raz wrocil do gornego prawego rogu. Jak wiekszosc ludzi, Lindsey uwazala, ze osoby obdarzone zdolnosciami mediumicznymi stanowia dobry material do filmowych trillerow, natomiast w normalnym zyciu sa szarlatanami. A jednak sama szybko zasugerowala, ze jasnowidztwo moze wytlumaczyc to, co dzialo sie z Hatchem. Gdy protestowal, twierdzac ze wcale nie jest medium, zaczela obstawac przy swej hipotezie jeszcze uporczywiej. Teraz, przenoszac wzrok z pajaka i spogladajac z uczuciem zawodu na stojace przed nia nie dokonczone plotno, zdala sobie sprawe, dlaczego w piatek w samochodzie, gdy podazali sladem zabojcy droga do Laguna Canyon, stala sie takim szczerym obronca realnego dzialania. Jezeli Hatch ostatnio stal sie medium, to w koncu zacznie odbierac sygnaly od roznych ludzi, i jego wiez z morderca nie bedzie czyms wyjatkowym. Ale jezeli nie, jezeli wiez miedzy nim a tym potworem byla glebsza i jeszcze bardziej niezwykla niz przypadkowe jasnowidzenie, przy czym sie upieral, to tkwili po sama szyje w czyms nieznanym. A nieznane jest o cale pieklo bardziej przerazajace niz to, co mozna opisac i zdefiniowac. Ponadto jezeli wiez miedzy nim a bandyta byla bardziej tajemnicza i osobista, niz gdyby tylko stanowil medium, to konsekwencje mogly sie okazac dla Hatcha katastrofalne. Jaki uraz psychiczny moze wyniknac z tak bezposredniego choc krotkotrwalego kontaktu z umyslem bezlitosnego mordercy? Czy wiez miedzy nimi byla zrodlem skazenia, tak jak kazda, rownie intymna, wiez biologiczna? Jezeli tak, to czy wirus szalenstwa moze popelznac przez eter i zarazic Hatcha? Nie. To absurdalne. Nie jej maz. Czlowiek godny zaufania, zrownowazony, dobroduszny i przy zdrowych zmyslach. Pajak widac postanowil wziac w posiadanie gorny prawy rog okna. Zaczal przasc pajeczyne. Lindsey przypomniala sobie wczorajszy atak gniewu Hatcha, ktorym wybuchl na widok notki wydrukowanej w gazecie o Cooperze. Brutalna wscieklosc malujaca sie na twarzy. Niespokojny, rozgoraczkowany wzrok. Jeszcze nigdy nie widziala go takim stanie. Jego ojca - tak, ale nie Hatcha. Wiedziala, ze niepokoil sie, iz byc moze odziedziczyl jakies cechy po ojcu, nigdy jednak nie dostarczyl na to dowodow. I moze wczoraj wieczorem takze nie byl to dowod. To, co zobaczyla, moglo stanowic czesc wscieklosci mordercy, wsaczajacej sie w Hatcha dzieki wiezi, jaka istniala miedzy nimi... Nie. Ze strony Hatcha nie musiala obawiac sie niczego. Byl dobrym czlowiekiem, najlepszym, jakiego kiedykolwiek spotkala. Byl studnia dobroci, tak gleboka, ze szal mordercy rozpuscilby sie w niej i przestalby wywolywac jakiekolwiek skutki. Bialawa nitka wysuwala sie z odwloku pajaka, ktory pracowicie snul siec w rogu okna. Lindsey wyjela z szuflady w swej szafce szklo powiekszajace, przez ktore zaczela sie przygladac pajeczakowi. Jego wrzecionowate nogi pokryte byly setkami sterczacych drobnych wloskow, widocznych tylko przez soczewke, a wstretne, fasetkowe oczy widzialy wszystko wokol. Zuchwa pracowala bezustannie, jakby w oczekiwaniu pierwszej muchy, jaka zaplacze sie w pulapke. Chociaz Lindsey rozumiala doskonale, ze pajak - podobnie jak ona - stanowi czesc przyrody, jednakze to stworzenie budzilo w niej odraze. Byla to ta czesc przyrody, nad ktora wolala sie nie zastanawiac: owa czesc zwiazana z polowaniem i zabijaniem, zerowaniem na zywych istotach. Odlozyla szklo powiekszajace na parapet okna i zeszla na dol, do spizarni po sloik. Chciala zlapac pajaka i wyniesc go z domu, zanim zaszyje sie bezpiecznie w jakims kacie. Schodzac ze schodow spojrzala w okno znajdujace sie obok drzwi wejsciowych i zauwazyla samochod listonosza. Wyjela poczte ze skrzynki przy krawezniku: kilka rachunkow, dwa katalogi sprzedazy wysylkowej i ostatnie wydanie "Arts American". Byla w takim nastroju, ze skorzystalaby z kazdej wymowki byle nie pracowac, co bylo u niej niezwykle, gdyz kochala swa prace. Zapominajac, ze zeszla na dol po sloik, w ktorym miala zamiar przetransportowac pajaka, wziela poczte ze soba do atelier i usadowila sie w starym fotelu w rogu, z kubkiem kawy i "Arts American". Gdy tylko rzucila okiem na spis tresci, dostrzegla artykul o sobie. Byla zaskoczona. Magazyn juz przedtem pisal o jej pracach, ale zawsze wiedziala wczesniej o tym, ze cos na jej temat mialo sie ukazac. Zazwyczaj autor tekstu chcial jej zadac pare pytan, nawet jezeli nie przeprowadzal bezposredniego wywiadu. Nastepnie zobaczyla nazwisko autora i skrzywila sie. S. Steven Honell. Zanim przeczytala pierwsze slowa, wiedziala, ze stala sie celem ostrego ataku. Honell byl powiesciopisarzem, ktorego utwory mialy dobre recenzje. Od czasu do czasu pisal takze o sztuce. Mial ponad szescdziesiat lat i nigdy sie nie ozenil. Flegmatyczny facet, jako mlody czlowiek zadecydowal wyrzec sie wygod zwiazanych z zona i rodzina dla dobra wlasnej tworczosci. Twierdzil, ze po to, by dobrze pisac, nalezy miec, tak jak pustelnicy, pociag do przebywania w samotnosci. W izolacji czlowiek jest zmuszony do stawienia czola samemu sobie w sposob bardziej bezposredni i szczery, niz to mozliwe w zamecie przeludnionego swiata, a takze do stawienia czola wlasnej naturze. Mieszkal w doskonalym odosobnieniu najpierw w polnocnej Kalifornii, potem w Nowym Meksyku. Stosunkowo niedawno osiedlil sie we wschodniej stronie czesci okregu Orange, na koncu kanionu Silverado, wsrod porosnietych krzakami i kalifornijskimi debami wzgorz i wawozow, gdzie z rzadka mozna bylo spotkac chaty w stylu rustykalnym. We wrzesniu zeszlego roku Lindsey i Hatch pojechali do restauracji polozonej w zabudowanej czesci kanionu Silverado. Podawano tu mocne trunki i dobre steki. Zajeli jeden ze stolikow w pomieszczeniu barowym, wylozonym sosnowa boazeria, kolumny z wapienia podpieraly strop. Nietrzezwy siwowlosy mezczyzna, siedzacy przy barze, rozprawial o literaturze, sztuce i polityce. Opinie, zdecydowane w tonie, wyrazal zjadliwym jezykiem. Z poblazliwosci, jaka barman i goscie znajdujacy sie w pomieszczeniu barowym okazywali gburowi, Lindsey domyslila sie, ze jest stalym klientem i miejscowym dziwakiem, ktory sam opowiada o sobie dwa razy wiecej historyjek, niz opowiadaja o nim inni. Lindsey rozpoznala te twarz. S. Steven Honell. W swoim czasie przeczytala niektore z jego powiesci. Spodobaly sie jej. Podziwiala jego oddanie sie sztuce; ona nie potrafila wyrzec sie milosci, malzenstwa i dzieci dla malarstwa, mimo iz tworczosc byla dla niej rownie wazna, jak powietrze i woda. Sluchajac Honella zalowala, ze nie poszli z Hatchem na kolacje gdzie indziej, poniewaz nigdy juz nie bedzie w stanie czytac prac tego autora nie przypominajac sobie niektorych zjadliwych uwag, jakie wypowiadal o ksiazkach i wspolczesnych mu kolegach po piorze. Z kazdym drinkiem stawal sie coraz bardziej przykry, zlosliwy, folgujacy swym najciemniejszym instynktom i coraz bardziej rozmowny. Alkohol ujawnil gadatliwego glupca, ukrytego wewnatrz chodzacej legendy o malomownosci; ten, kto chcialby sprawic, by zamilkl, musialby uzyc weterynaryjnej strzykawki napelnionej dawka srodka usypiajacego przeznaczona dla konia, lub wrecz magnum kaliber 0.357. Lindsey zaczela jesc pospiesznie, gdyz zadecydowala, ze zrezygnuja z deseru i opuszcza towarzystwo Honella mozliwie jak najszybciej. Wtedy ja rozpoznal. Od dluzszego czasu zerkal na nia przez ramie, mruzac swe kaprawe oczka. W koncu chwiejnym krokiem podszedl do ich stolika. -Przepraszam, czy pani jest malarka? Lindsey Sparling? Wiedziala, ze pisywal o sztuce amerykanskiej, ale nie wydawalo jej sie, ze moze znac jej prace lub twarz. -Tak, to ja - odparla, majac nadzieje, ze jednak on nie powie, iz podobaja mu sie jej prace, i ze sie nie przedstawi. -Bardzo mi sie podobaja pani prace - powiedzial. - Nie chce jednak zawracac pani glowy komplementami. - Ale gdy tylko sie odprezyla i podziekowala, przedstawil sie, musiala wiec powiedziec, ze jej takze podobaja sie jego powiesci, co tez uczynila, chociaz obecnie widziala je w innym swietle niz poprzednio. Nie wydawal sie teraz kims, kto dla swej sztuki wyrzekl sie milosci rodzinnej, wygladal raczej na czlowieka niezdolnego do milosci. Byc moze w odosobnieniu znalazl wiecej mozliwosci tworczych; mial jednak takze wiecej czasu na podziwianie samego siebie i rozwazanie olbrzymiej ilosci dziedzin, w ktorych gorowal nad szarym tlumem. Probowala ukryc niesmak, mowila zarliwie jedynie o jego powiesciach, ale zdawalo sie, ze wyczul dezaprobate. Zakonczyl szybko spotkanie i wrocil do baru. Przez reszte wieczoru nie spojrzal ani razu w jej strone. I nie rozprawial juz wiecej o niczym z goscmi zgromadzonymi przy barze, wpatrujac sie glownie w zawartosc kieliszka. Teraz, siedzac w fotelu w swym atelier z egzemplarzem "Arts American" w rece, spojrzala na nazwisko Honella i poczula, jak sciska ja w dolku. Widziala tego wielkiego czlowieka w stanie nietrzezwosci, gdy odslonil wiecej swojego prawdziwego ja, niz lezalo to w jego usposobieniu i zwyczajach. Co gorsza, byla osoba majaca juz pewne dokonania, obracala sie w kregach, w ktorych mogla spotkac jego znajomych. Stanowila wiec zagrozenie. Jednym ze sposobow zneutralizowania jej ewentualnego dzialania bylo opublikowanie celnego artykulu - nawet jezeli mialby byc krzywdzacy - atakujacego istote jej pracy; pozniej moglby utrzymywac, ze pobudka wszystkiego, co o nim opowiada jest uraza, tak wiec prawdziwosc wersji Lindsey jest watpliwa. Wiedziala, czego moze sie po nim spodziewac, i Honell jej nie zaskoczyl. Jeszcze nigdy nie czytala recenzji tak zjadliwej, a jednoczesnie napisanej tak przebiegle, by uniknac oskarzen o niechec osobista. Gdy skonczyla, zamknela magazyn i odlozyla z wystudiowanym spokojem na maly stolik obok fotela. Nie cisnela nim przez caly pokoj, gdyz wiedziala, ze tak gwaltowna reakcja sprawilaby zapewne przyjemnosc Honellowi, gdyby mogl ja widziec -Do diabla z tym! Po chwili jednak zlapala magazyn i rzucila nim przez pokoj z cala sila, na jaka ja bylo stac. Pacnal ciezko o sciane i upadl na podloge. Praca znaczyla dla niej tak wiele. Skladaly sie na to intelekt, uczucia, talent i kunszt. Jesli nawet obraz nie okazal sie tak dobry, jak chciala, to przeciez, zaden akt tworzenia nie przychodzi latwo. Trudnosci sa zawsze jego czescia. A takze ujawnianie z siebie samej wiecej niz by nalezalo. Radosc i rozpacz w rownych proporcjach. Krytyk mial wszelkie prawa, by dzielo mu sie nie podobalo, o ile jego osad zasadzal sie na glebokiej analizie i zrozumieniu tego, co artysta probowal przekazac. Ale to nie byla autentyczna krytyka. To byly po prostu inwektywy. Zolc. Jej praca duzo dla niej znaczyla, a on obrzucil ja blotem. Poruszona tym wydarzeniem i pelna gniewu, wstala i zaczela chodzic po pokoju. Wiedziala, ze ulegajac napadowi zlosci pozwala wygrac Honellowi; byla to wlasnie taka reakcja, jaka chcial z niej wydobyc swa krytyka, brutalna i bolesna. Lecz nic na to nie mogla poradzic. Szkoda, ze nie bylo przy niej Hatcha i nie mogla podzielic sie z nim swym wzburzeniem. Jego obecnosc miala bardziej uspokajajace dzialanie niz szklaneczka burbona. Miotala sie po atelier, az wreszcie podeszla do okna. Tlusty czarny pajak zdolal juz uplesc gesta, mocna siec w gornym prawym rogu. Przypomniala sobie, ze miala przeciez przyniesc sloik ze spizarni. Wziela do reki szklo powiekszajace i zaczela sie przygladac, filigranowej konstrukcji osmionogiego lowcy, polyskujacej jak macica perlowa. Pulapka byla tak delikatna jak koronka, tak ponetna. Lecz ow zywy warsztat tkacki, ktorego byla dzielem, byl silnym, zdecydowanym, szybkim drapiezca. Jego lsniacy tulow blyszczal jak kropla gestej, czarnej krwi, a silne zuchwy poruszaly sie w oczekiwaniu na cialo jeszcze nie zlapanej zdobyczy. Pajak i Steven Honell nalezeli do tego samego gatunku, zupelnie jej obcego. Nie potrafila ich zrozumiec. Kazdy z nich tkal swa pajeczyne w ciszy i odosobnieniu. Obaj nie proszeni wsaczyli do jej domu przewrotnosc, jeden poprzez slowa w magazynie, drugi waska szpara we framudze okna. Obaj byli jadowici, wstretni. Odlozyla szklo powiekszajace. Nie mogla zrobic niczego z Honellem, ale mogla poradzic sobie z pajakiem. Z pudelka z przyborami wyjela dwie chusteczki jednorazowe i jednym szybkim ruchem zmiotla pajeczyne, rozgniatajac przy tym pajaka. Wrzucila zmiete chusteczki do kosza na smieci. Zazwyczaj lapala pajaki do sloika i starajac sie nie uszkodzic delikatnie wynosila je na zewnatrz, teraz nie miala jednak zadnych skrupulow. Prawde powiedziawszy, gdyby Honell zjawil sie w atelier w chwili, gdy jego obrzydliwy atak byl wciaz jeszcze swiezy w jej pamieci, moglaby zareagowac rownie szybko i gwaltownie. Podeszla do sztalugi, spojrzala na nie dokonczone plotno i nagle wiedziala juz, jakie powinno byc ostatnie pociagniecie. Otworzyla tuby z farbami, po czym wziela do reki pedzel. Nie po raz pierwszy motywacja do pracy byl niesprawiedliwy cios lub prymitywna zniewaga. Lindsey byla ciekawa, ilu artystow wykonalo swe najlepsze dziela wowczas, gdy mieli ochote rozbic je na glowach krytykow, ktorzy probowali intrygowac lub umniejszyc ich znaczenie. Lindsey zaczynala pracowac nad obrazem. Po jakichs dziesieciu minutach naplynela mysl, ktora wciagnela ja znow w strumien rozterek, ktore rozpoczely sie wraz z przybyciem poczty i numerem "Arts American". Honell i pajak nie byli jedynymi stworami, ktore wtargnely bez zaproszenia do jej domu. W pewien sposob dostal sie tu takze morderca w okularach przeciwslonecznych, w tajemniczy sposob zlaczony z Hatchem. A jesli on rownie dobrze wie o istnieniu Hatcha, jak Hatch o jego egzystencji? Moze znalezc sposob, by wysledzic Hatcha i naprawde wedrzec sie do ich domu, z zamiarem spowodowania szkod znacznie wiekszych niz pajak czy Honell. 5 Hatch zazwyczaj odwiedzal Jonasa Nyeberna w jego gabinecie w szpitalu, lecz w ten wtorek mial umowiona wizyte w przychodni przy Jamboree Road, gdzie lekarz przyjmowal prywatnych pacjentow.Urzadzenie poczekalni zwracalo uwage, ale nie ze wzgledu na szary dywan o krotkim wlosie i standardowe meble, ale z powodu dziel sztuki zawieszonych na scianach. Hatch byl zaskoczony zobaczywszy kolekcje znakomitych starych obrazow olejnych przedstawiajacych sceny religijne: Meka Panska, Ukrzyzowanie, Najswietsza Panna, Zwiastowanie. Zmartwychwstanie... Najbardziej osobliwe bylo nie to, iz malowidla warte byly znaczna sume pieniedzy. Nyebern byl nadzwyczaj popularnym kardiochirurgiem, ponadto pochodzil z zamoznej rodziny. Dziwil fakt, ze przedstawiciel srodowiska lekarskiego, ktore przez kilka ostatnich dziesiecioleci przyjmowalo postawe coraz bardziej agnostyczna, wybral dziela o charakterze religijnym, by ozdobic sciany swego gabinetu. Moglo to przeciez urazic niekatolikow lub niewierzacych. Gdy pielegniarka wyprowadzala Hatcha z poczekalni, odkryl, ze obrazy o tym samym charakterze znajdowaly sie na korytarzach calego apartamentu. Zdumial sie widzac wspanialy olej przedstawiajacy Jezusa w Getsemani powieszony opodal pomalowanej biala emalia wagi z nierdzewnej stali i wykresu ukazujacego idealna wage w zaleznosci od wzrostu, wieku i plci. Po zwazeniu sie i zmierzeniu cisnienia czekal na Nyeberna w malym pomieszczeniu, siedzac przy stole pokrytym papierem. Na jednej ze scian wisiala plansza do badania wzroku i wysmienicie namalowane Wniebowstapienie, w ktorym zrecznosc artysty w operowaniu swiatlem byla tak wyjatkowa, ze scena stala sie trojwymiarowa, a przedstawione na niej postacie wydawaly sie prawie zywe. Nyebern kazal mu czekac najwyzej minute lub dwie. Wszedl do pokoju z szerokim usmiechem. Gdy sciskali sobie na powitanie dlonie, lekarz powiedzial: -Nie chce pana trzymac dluzej w niepewnosci, Hatch. Wszystkie testy daly wynik negatywny. Ma pan czyste swiadectwo zdrowia. Jego slowa nie zostaly przyjete z taka wdziecznoscia, jak powinny. Hatch mial nadzieje, ze wyniki badan wskaza mu droge do zrozumienia jego koszmarow i owego mistycznego zwiazku z czlowiekiem, ktory zabil jasnowlosa kobiete. Jednakze werdykt w najmniejszym stopniu go nie zaskoczyl. Podejrzewal, ze nie bedzie latwo znalezc odpowiedz na te pytania. -Tak wiec twoje koszmary sa tylko tym, czym sa - orzekl Nyebern - i niczym wiecej: po prostu koszmarami. Hatch nie powiedzial mu o wizji, w ktorej ujrzal zastrzelona blondynke, znaleziona pozniej na autostradzie. Jak juz wyjasnil Lindsey, nie chcial po raz wtory stac sie obiektem zainteresowania dziennikarzy, przynajmniej tak dlugo, dopoki nie dowie sie o mordercy tyle, by moc go zidentyfikowac i wskazac policji. Musial wiedziec o nim wiecej niz to, co zobaczyl ubieglego wieczoru w lustrze. Wtedy rzeczywiscie nie bedzie mial wyboru i bedzie musial stanac twarza w twarz z powszechnym zainteresowaniem mediow. -Nie ma pan nawet sladu nadcisnienia wewnatrz czaszki - powiedzial Nyebern - ani nierownowagi elektrochemicznej, zadnych oznak przesuniecia polozenia szyszynki - co moze czasami prowadzic do uporczywych koszmarow, a nawet do halucynacji na jawie... - Przejrzal wszystkie testy, metodyczny jak zwykle. Sluchajac go Hatch zdal sobie sprawe, ze zawsze myslal, iz doktor jest starszy niz w rzeczywistosci. Jonas Nyebern mial w sobie szarosc i powage, ktore sprawialy wrazenie zaawansowanego wieku. Wysoki i chudy, garbil sie i lekko pochylal by ukryc swoj wzrost, dlatego tez postawa bardziej przypominal starszego czlowieka. Naprawde mial piecdziesiat lat. Czasami wokol niego roztaczala sie aura smutku, tak jakby doswiadczyl wielkiej tragedii. Skonczywszy przegladanie testow, Nyebern podniosl wzrok i usmiechnal sie. Byl to cieply usmiech, mimo wciaz unoszacej sie wokol niego aury. - To nie jest problem natury fizycznej. -Czy mozliwe, ze pan cos przeoczyl? -Mozliwe, choc malo prawdopodobne. My... -Jakis maly fragment uszkodzonego mozgu, zaledwie kilkaset komorek... to moglo nie ujawnic sie w testach, a jednak wywolywac powazne konsekwencje. -Jak juz powiedzialem, to malo prawdopodobne. Mysle, ze mozemy przyjac, iz to problem czysto emocjonalny, calkowicie zrozumiala konsekwencja traumy, przez ktora pan przeszedl. Sprobujmy troche standardowej terapii. -Psychoterapii? -Czy ma pan cos przeciwko temu? -Nie. Poza tym, pomyslal Hatch, ze to nie pomoze. To nie jest problem emocjonalny. On jest rzeczywisty. -Znam doskonalego specjaliste, pierwszorzednego. Polubi go pan - mowil Nyebern wyjmujac pioro z kieszonki na piersi i zapisujac nazwisko psycho terapeuty na bloczku z receptami. - Omowie z nim panski przypadek i uprzedze, ze pan zadzwoni. Dobrze? -Tak, oczywiscie. Swietnie. Chcialby moc opowiedziec Nyebernowi wszystko. Ale wtedy doktor moglby uznac, ze Hatch stanowczo potrzebuje terapii. Niechetnie zaczal godzic sie z faktem, ze ani lekarz medycyny, ani psychoterapeuta nie beda w stanie mu pomoc. Jego dolegliwosc byla zbyt dziwaczna, by poskutkowalo standardowe leczenie jakiegokolwiek rodzaju. Byc moze tym, czego potrzebowal, byl guslarz. Albo egzorcysta. Czul sie prawie tak, jakby ubrany na czarno morderca w okularach przeciwslonecznych byl demonem sprawdzajacym jego odpornosc po to, by rozstrzygnac, czy zdola wedrzec sie do jego wnetrza. Pogadali pare minut o sprawach nie zwiazanych z choroba. Hatch, kierujac sie do wyjscia, wskazal Wniebowstapienie. -Piekna rzecz. -Dziekuje. Jest nadzwyczajny, nieprawdaz? -Wloski. -Zgadza sie. -Poczatek osiemnastego wieku? -Ma pan racje - powiedzial Nyebern. - Zna sie pan na sztuce religijnej? -Niezbyt dobrze. Ale mysle, ze wszystkie te prace pochodza z Wloch i z tego samego okresu. -Tak wlasnie jest. Jeszcze jeden obraz lub dwa i bede mogl powiedziec, ze zbior jest kompletny. -To dziwne, ze wisza tutaj - zdumial sie Hatch, podchodzac do obrazu wiszacego obok planszy do badania wzroku. -Tak, wiem o co panu chodzi - odrzekl Nyebern - ale w domu mam zbyt malo miejsca. Tam gromadze wspolczesne obrazy o tematyce religijnej. -Czy znalazl pan cos? -Niezbyt wiele. Motywy religijne nie sa dzis modne wsrod artystow naprawde utalentowanych. Wiekszosc tych scen malowana jest przez wyrobnikow. Lecz tu i owdzie... ktos z prawdziwym talentem szuka natchnienia na starych sciezkach, ujmujac temat z dzisiejszego punktu widzenia. Przeniose tutaj dziela wspolczesne, gdy ten zbior bedzie uzupelniony i gdy sie go pozbede. Hatch odwrocil sie od obrazu i zaczal sie przygladac doktorowi z zawodowym zainteresowaniem. -Zamierza pan to sprzedac? -Och, nie - odparl lekarz, chowajac pioro w kieszonce. Jego smukla, ksztaltna dlon chirurga zastygla na moment w bezruchu, tak jakby zastanawial sie, czy powiedziec prawde. - Dokonam darowizny. Bedzie to juz szosta kolekcja sztuki religijnej, jaka zebralem, a nastepnie podarowalem w ciagu ostatnich dwudziestu lat. Poniewaz Hatch mogl z grubsza ocenic wartosc obrazow, wiszacych na scianach gabinetu lekarza, byl zdumiony rozmiarem tego filantropijnego gestu Nyeberna. -Kto bywal tym obdarowanym szczesliwcem? -No coz, zazwyczaj katolickie uniwersytety, ale w dwoch przypadkach dar otrzymaly inne instytucje koscielne - rzekl Nyebern. Chirurg zapatrzyl sie na obraz Wniebowstapienia, jego wzrok byl utkwiony w oddali, tak jakby za obrazem, za sciana, na ktorej wisial, za najdalszym horyzontem dostrzegal cos... Dlon chirurga wciaz dotykala kieszonki na piersi. -Jest pan bardzo szczodry - stwierdzil Hatch. -To nie jest akt szczodrobliwosci - glos Nyeberna harmonizowal z wyrazem jego oczu. - To akt pokuty. To oswiadczenie wzbudzilo ciekawosc Hatcha, chociaz czul, ze pytanie bylo wtargnieciem w prywatnosc lekarza. -Pokuty za co? Wpatrujac sie w obraz, Nyebern odrzekl: -Nigdy o tym nie rozmawiam. -Nie zamierzalem sie wtracac. Po prostu pomyslalem... -Moze rozmowa na ten temat wyjdzie mi na dobre. Czy sadzi pan, ze to mozliwe... Hatch nie odezwal sie - moze dlatego, ze nie wierzyl, by doktor istotnie wzial pod uwage jego opinie w tej sprawie. -Pokuta - powtorzyl Nyebern. - Najpierw... pokuta za to, ze bylem synem swojego ojca, a takze za to, ze bylem ojcem wlasnego syna. Hatch nie rozumial, w jaki sposob jedno lub drugie mogloby byc grzechem, lecz milczal, pewien, ze lekarz to wyjasni. Zaczynal sie czuc jak ten czlowiek w starym poemacie Coleridge'a, ktory idac na przyjecie weselne zostal zmuszony przez szalonego Starego Zeglarza do wysluchania przerazajacej opowiesci, ktora ten ostatni musial dzielic sie z innymi, poniewaz gdyby zachowal ja tylko dla siebie, stracilby resztke rozsadku, jaka jeszcze posiadal. Wpatrujac sie nieruchomym wzrokiem w obraz, Nyebern ciagnal: - Gdy mialem siedem lat, moj ojciec przezyl zalamanie psychiczne. Zabil moja matke i brata. Ranil moja siostre i mnie. Myslac, ze nie zyjemy, popelnil samobojstwo. -To straszne - powiedzial Hatch myslac o atakach wscieklosci wlasnego ojca. - Jest mi bardzo przykro, doktorze. - Ale jednak nie rozumial, na czym polega grzech, za ktory Nyebern chcial pokutowac. -Pewne psychozy moga miec czasami podloze genetyczne. Gdy zobaczylem oznaki socjopatologicznego zachowania u swego syna, choc byl jeszcze bardzo mlody, powinienem byl wiedziec, co sie zbliza, powinienem byl jakos temu zapobiec. Ale nie umialem zdobyc sie na to, by stawic czolo prawdzie. Bylo to zbyt bolesne. Potem, dwa lata temu, w wieku osiemnastu lat, zadzgal na smierc swoja siostre... Hatch wzdrygnal sie. ... a nastepnie matke - zakonczyl Nyebern. Hatch chcial polozyc reke na ramieniu doktora, lecz cofnal ja gdy wyczul, ze nie jest w stanie ukoic bolu Nyeberna, ze na jego rane nie ma zadnego lekarstwa, nie zablizni sie pod wplywem pocieszenia. Mowil o tej tak osobistej tragedii, lecz najwyrazniej nie szukal u Hatcha wspolczucia. Nagle jego rezerwa wydala sie prawie przerazajaca. Mowil o tej tragedii, gdyz nadszedl czas wydobycia jej z ciemnosci i ponownego zbadania. Opowiedzialby kazdemu, kto znalazlby sie w tym miejscu i czasie zamiast Hatcha - a nawet, gdyby nie bylo nikogo, mowilby do powietrza. -A gdy juz obie byly martwe - ciagnal Nyebern - Jeremy wzial ten sam noz do garazu, rzeznicki noz, umocowal solidnie rekojesc w imadle na moim warsztacie, stanal na taborecie i upadl do przodu, nadziewajac sie na ostrze. Wykrwawil sie na smierc. Prawa dlon lekarza wciaz tkwila nieruchomo przy kieszonce na piersi. Nie wygladal teraz jak czlowiek wahajacy sie, czy powiedziec prawde. Przypominal Hatchowi obraz Chrystusa z odslonietym Swietym Sercem, smukla reka wskazujacego na ow symbol poswiecenia, boskiej laski i wiecznosci. Nyebern oderwal wzrok od obrazu i napotkal spojrzenie Hatcha. -Niektorzy twierdza, ze zlo jest po prostu konsekwencja naszych dzialan; niczym wiecej, jak tylko skutkiem naszej woli. Lecz ja wierze, ze jest jeszcze czyms wiecej. Wierze, ze zlo jest sila bardzo rzeczywista, odmienna energia, obecna w naszym swiecie. Czy pan tez w to wierzy, Hatch? -Tak - bez namyslu i troche ku swemu zdziwieniu odparl Hatch. Nyebern spojrzal na bloczek z receptami, ktory trzymal w lewej rece. Opuscil prawa dlon, oderwal kartke z bloczku i podal ja Hatchowi. -Nazywa sie Foster. Doktor Gabriel Foster. Jestem pewien, ze bedzie w stanie panu pomoc. -Dziekuje - powiedzial dretwo Hatch. Nyebern otworzyl drzwi gabinetu i gestem wskazal Hatchowi, by poszedl przodem. W korytarzu lekarz przystanal. -Hatch? Hatch zatrzymal sie i obejrzal do tylu. -Przepraszam - rzekl Nyebern. -Za co? -Za to, ze moglem powiedziec, czemu ofiarowuje obrazy. Hatch skinal glowa. -No coz, przeciez tylko zapytalem... -Moglem odpowiedziec krotko, w paru slowach. -Hmm? -Moglem po prostu powiedziec, ze uwazam, iz dla mnie jedynym sposobem, by dostac sie do Nieba, jest kupienie sobie wejsciowki. Na zewnatrz, na zalanym sloncem parkingu, Hatch dlugo siedzial w swoim samochodzie, obserwujac ose czy pszczole krazaca nad maska czerwonego samochodu, zupelnie jakby znalazla olbrzymia roze. Rozmowa w gabinecie Nyeberna wydawala sie dziwna, przypominala sen. Hatch czul sie tak, jakby wciaz jeszcze sie nie obudzil. Wyczuwal, ze tragedia Jonasa Nyeberna miala bezposredni zwiazek z jego wlasnymi obecnymi problemami, ale chociaz staral sie dojrzec ten zwiazek, nie mogl go uchwycic. Owad kolysal sie w prawo, w lewo, wciaz zwrocony ku przedniej szybie, tak jakby mogl dojrzec Hatcha w samochodzie i jakby cos go do niego przyciagalo. Wciaz rzucal sie na szybe, odbijal i znow zaczynal krazyc. Bec, krazenie, bec, krazenie, bec-bec, krazenie. To byl bardzo zdecydowany owad. Hatcha ciekawilo, czy nalezal do jednego z tych gatunkow, ktore posiadaja zadlo lamiace sie po wbiciu w cel, skutkiem czego byla pozniejsza smierc osy. Bec, krazenie, bec, krazenie, bec-bec-bec. Jezeli nalezy do jednego z tych gatunkow, to czy w pelni rozumie, jaka nagroda czeka za wytrwalosc? Bec, krazenie, bec-bec-bec. *** Po zbadaniu ostatniego pacjenta tego dnia, sympatycznej trzydziestoletniej kobiety, ktora przyszla na kontrolna wizyte w zwiazku z przeszczepem aorty, jakiego dokonal w marcu ubieglego roku, Jonas Nyebern wszedl do swego gabinetu znajdujacego sie na tylach apartamentu i zamknal drzwi. Usiadl za biurkiem i zaczal szukac w portfelu kawalka papieru, na ktorym zapisany byl numer telefonu, ktorego nie chcial umieszczac w swoim komputerze. Znalazl go, przyciagnal blizej aparat telefoniczny i wystukal siedem cyfr.Po trzecim sygnale wlaczyla sie automatyczna sekretarka, tak jak i podczas jego poprzednich telefonow, wczoraj i dzisiaj rano: - Mowi Morton Redlow. Nie ma mnie w tej chwili w biurze. Po uslyszeniu sygnalu prosze zostawic wiadomosc i numer, pod ktory mozna zadzwonic, a ja odezwe sie tak szybko, jak to tylko bedzie mozliwe. Jonas zaczekal na sygnal, po czym cicho powiedzial: -Panie Redlow, tu doktor Nyebern. Wiem, ze zostawilem wiadomosc. Mialem wrazenie, ze otrzymam od pana raport w zeszly piatek. A juz bezwarunkowo najpozniej do konca tygodnia. Prosze do mnie zadzwonic jak najszybciej. Dziekuje. Odlozyl sluchawke. Zastanawial sie, czy ma powod do niepokoju. Zastanawial sie, czy w ogole ma jakiekolwiek powody, by sie nie niepokoic. 6 Regina usiadla w swojej lawce. Trwala lekcja francuskiego prowadzona przez siostre Mary Margaret. Czula nieprzyjemny zapach pylu kredowego, byla zirytowana twardoscia plastykowego siedzenia i bezmyslnym powtarzaniem formulki: "Hallo, jestem Amerykanka. Czy moze mi pan wskazac droge do najblizszego kosciola, gdzie bede mogla uczestniczyc w niedzielnej mszy swietej?"Tres nudne. Byla wciaz uczennica piatej klasy szkoly podstawowej im. Sw. Tomasza, poniewaz dalsze uczeszczanie do tej szkoly bylo bezwzglednym warunkiem jej adopcji. (Okres probny. Nic nie jest jeszcze postanowione ostatecznie. Moze sie zawalic. Harrisonowie moga dojsc do wniosku, ze zamiast dzieci wola wychowywac papugi dlugoogoniaste, ja oddac, a wziac sobie ptaka. Prosze, Boze, zrob cos, zeby zdali sobie sprawe, ze Ty w swej boskiej madrosci zaprojektowales ptaki tak, zeby wszedzie brudzily. Zapewnij ich o tym, by pojeli, ile bedzie klopotu z utrzymaniem klatki w czystosci). Gdy skonczy podstawowke Sw. Tomasza, przejdzie do szkoly sredniej Sw. Tomasza, gdyz kosciol Sw. Tomasza we wszystkim maczal swoje palce. Oprocz domu opieki nad dziecmi i dwoch szkol mial jeszcze dodatkowo centrum opieki dziennej i sklep z uzywanymi rzeczami. Parafia przypominala przedsiebiorstwo, a ojciec Jiminez byl w pewnym sensie wielkim menedzerem, tak jak Donald Trump, z ta roznica, ze ojciec Jiminez nie obwozil sie z ciziami i nie posiadal na wlasnosc kasyna. Salon bingo chyba sie nie liczyl. (Drogi Boze, ta gadka o wstretnych ptakach - to w zadnym wypadku nie byla zamierzona uwaga krytyczna. Jestem pewna, ze Ty miales swoje powody, by sprawic, zeby ptaki wszedzie brudzily; i tak jak tajemnica Swietej Trojcy jest to po prostu jedna z tych rzeczy, ktorych zwykli ludzie nigdy do konca nie zrozumieja. Bez obrazy.) W kazdym razie nie miala nic przeciwko chodzeniu do szkoly im. Sw. Tomasza, poniewaz zarowno zakonnice, jak i swieccy nauczyciele byli wymagajacy i w rezultacie trzeba bylo sie duzo uczyc. A ona bardzo lubila sie uczyc. Tym niemniej na ostatniej lekcji wtorkowego popoludnia byla juz tak nafaszerowana wiadomosciami i zmeczona, ze gdyby siostra Mary Margaret poprosila, by powiedziala cos po francusku, najprawdopodobniej pomylilaby slowo "kosciol" ze slowem "sciek", co juz jej sie raz wczesniej zdarzylo, ku wielkiej radosci calej klasy, a jej upokorzeniu. (Drogi Boze, pamietaj, prosze, ze sama wymierzylam sobie kare, odmowilam rozaniec za strzelenie tego byka, zeby udowodnic, ze nie mialam niczego zlego na mysli, to byla zwykla pomylka). Gdy rozlegl sie dzwonek oznajmiajacy koniec lekcji, byla pierwsza, ktora poderwala sie z krzesla i pierwsza, ktora wypadla przez drzwi klasy, mimo, ze wiekszosc dzieci w szkole sw. Tomasza nie pochodzila z sierocinca sw. Tomasza i nie byla w zaden sposob niepelnosprawna. Idac do swej szafki na ksiazki, a potem od szafki do wyjscia caly czas sie zastanawiala, czy pan Harrison naprawde bedzie na nia czekal, tak jak obiecal. Wyobrazila sobie, ze stoi na chodniku, dzieci biegaja wokol niej, nie widzi samochodu Harrisona, tlum stopniowo rzednie i oto zostaje sama, samochod wciaz nie nadjezdza, ona czeka jeszcze, gdy slonce zachodzi i na niebie ukazuje sie ksiezyc, jej zegarek tyka, coraz blizej polnocy, a rano/gdy dzieci wracaja, by rozpoczac kolejny dzien nauki, ona po prostu wchodzi do srodka razem z nimi, nikomu nie mowiac, ze Harrisonowie juz jej nie chca. Byl. W czerwonym samochodzie. W rzedzie samochodow kierowanych przez rodzicow innych dzieci. Gdy tylko podeszla, przechylil sie nad siedzeniem, by otworzyc jej drzwi. Gdy weszla do srodka ze swa torba na ksiazki i zamknela drzwi, spytal: -Ciezki dzien? -Aha - przytaknela nagle oniesmielona, choc niesmialosc nigdy nie byla jej glownym problemem. Miala klopot, nie mogla sie polapac w tej calej sprawie. Bala sie, ze nigdy jej sie nie uda zostac w tej rodzinie. Pokiwal glowa. -Te zakonnice. -Aha - zgodzila sie. -Sa twarde. -Twarde. -Te zakonnice sa twarde jak gwozdzie. -Jak gwozdzie - powiedziala kiwajac glowa i zastanawiajac sie, czy kiedykolwiek bedzie w stanie wypowiedziec wiecej niz jeden wyraz. Gdy odjezdzal od kraweznika stwierdzil: -Moge sie zalozyc, ze mozna by ustawic na ringu jakakolwiek zakonnice z mistrzem wagi ciezkiej - moglby to byc nawet sam Muhammad Ali - a znokautowalaby go w pierwszej rundzie. Regina nie byla w stanie przestac sie usmiechac, bez przerwy szczerzyla do niego zeby. -No pewnie - dodal. - Tylko Superman moglby przetrwac walke z zaprawiona w bojach zakonnica. Batman? To pestka! Zwykla zakonnica moglaby wytrzec Batmanem podloge - albo zrobic zupe z calej bandy Zolwi Ninja. -Chca dobrze - odparla, to byly przynajmniej dwa slowa, ale zabrzmialy dosc glupkowato. Lepiej, gdyby w ogole nic nie mowila; nie miala zadnego doswiadczenia w rozmowie ojciec - dziecko. -Zakonnice? - powiedzial. - No coz, oczywiscie ze chca dobrze. Gdyby nie chcialy, nie zostalyby zakonnicami. Zostalyby moze czlonkami mafii, miedzynarodowymi terrorystami, kongresmenami Stanow Zjednoczonych. Nie pedzil do domu jak czlowiek zajety, ktory ma mnostwo rzeczy do zrobienia, lecz jak ktos odbywajacy przejazdzke dla przyjemnosci. Nie jezdzila z nim samochodem dostatecznie duzo, by stwierdzic, czy jezdzil tak zawsze, ale podejrzewala, ze teraz krecil sie po okolicy troche wolniej niz zazwyczaj, by mogli miec wiecej czasu dla siebie, tylko we dwoje. To bylo przemile. Poczula sciskanie w gardle, jej oczy staly sie wilgotne. Och, wspaniale. Drewniany stolek umialby lepiej prowadzic konwersacje niz ona, wiec teraz zaleje sie lzami, co rzeczywiscie scementuje ich wzajemny zwiazek. Z pewnoscia kazdy przybrany rodzic ma desperacka nadzieje, ze dostanie mu sie emocjonalnie niestabilna niemowa, obdarzona dodatkowo fizycznymi problemami - czyz nie tak? Ogolnie wiadomo, ze wszyscy szaleja za takimi dziecmi. Oczywiscie, gdyby zaczela plakac, wlaczylyby sie zdradzieckie zatoki i odkrecilby sie kurek ze smarkami, co z pewnoscia uczyniloby ja jeszcze bardziej pociagajaca. Harrison porzucilby mysl o przejazdzce dla przyjemnosci i skierowalby sie ku domowi z tak olbrzymia predkoscia, ze juz kilometr przed domem musialby wcisnac do konca hamulce, by zapobiec przebiciu sie przez tylna sciane garazu. (Prosze, Boze, pomoz mi teraz. Zauwaz, ze pomyslalam "drewniany stolek" a nie "krowie gowno", wiec chyba zasluguje na troche milosierdzia). Gawedzili o tym i owym. Faktycznie przez jakis czas on mowil, a ona po prostu tylko mruczala jak ssak czlekoksztaltny na przepustce z Zoo. Ale w koncu, ku swemu zaskoczeniu, zdala sobie sprawe z tego, ze mowi pelnymi zdaniami i robi to od dluzszego czasu, czujac sie z nim calkiem swobodnie. Zapytal, kim chcialaby byc, gdy dorosnie, i ona zasypala go gradem slow wyjasniajac, ze niektorzy ludzie zarabiaja na zycie piszac ksiazki, jakie ona lubi czytac, i ze sama juz od roku czy dwoch uklada swoje opowiadania. Przyznala, ze byly to jeszcze rzeczy dosc kiepskie, ale z czasem stana sie lepsze. Byla bardzo rozgarnieta jak na dziesiec lat, rozwinieta nad wiek, ale przeciez nie mogla sie spodziewac, ze zrobi kariere przed skonczeniem osiemnastu, moze szesnastu lat, jesli bedzie miala szczescie. Kiedy pan Christopher Pike rozpoczal publikowanie swoich ksiazek? Gdy mial siedemnascie lat? Osiemnascie? Byc moze byl stary i mial dwadziescia lat, ale z pewnoscia nie starszy. A wiec to bedzie jej cel - zanim skonczy dwadziescia lat zostanie drugim Christopherem Pike'em. Miala caly notes pelen pomyslow na opowiadania. Niektore z nich byly dobre, niektore zenujaco dziecinne, jak opowiadanie o inteligentnej swini z kosmosu, ktore przez pewien czas uwazala za calkiem dobre, ale teraz zobaczyla, ze bylo zupelnie glupie. Gdy zatrzymali sie na podjezdzie przed domem w Laguna Niguel, wciaz jeszcze mowila o pisaniu ksiazek. Harrison wydawal sie naprawde zainteresowany. Stwierdzila, ze moze mimo wszystko jakos jej sie uda, moze Harrisonowie ja zaakceptuja. *** Vassago snil o ogniu. Pstrykniecie zapalniczki w ciemnosci. Suchy zgrzyt kolka zapalajacego, tracego o krzesiwo. Iskra. Biala letnia sukienka mlodej dziewczyny rozkwitajaca plomieniami. "Dom, W Ktorym Straszy" w plomieniach. Krzyki, gdy jezyki pomaranczowego swiatla lizaly upiorna ciemnosc. Tod Ledderbeck zginal w jaskini "Stonogi", a teraz dom plastykowych szkieletow i gumowych upiorow wypelnil sie nagle prawdziwym przerazeniem i smiercia.Juz wczesniej, od czasu dwunastych urodzin Toda, niezliczona ilosc razy snil o tym ogniu. Ten sen dostarczal zawsze najpiekniejszych chimer i fantomow, jakie przesuwaly sie przed jego oczami. Ale tym razem wsrod plomieni pojawily sie obce twarze i obrazy. Znow czerwony samochod. Powazna, piekna dziewczynka o kasztanowych wlosach i wielkich, szarych oczach, jakby zbyt szarych w tej twarzy. Mala dlon, okropnie wykrzywiona, bez trzech palcow. Imie, ktore slyszal juz wczesniej, odbijalo sie echem wsrod skaczacych plomieni i roztapiajacych sie cieni w "Domu, W Ktorym Straszy". Regina... Regina... Regina. *** Wizyta w gabinecie Nyeberna przygnebila Hatcha, zarowno dlatego, ze testy nie ujawnily niczego, co rzuciloby troche swiatla na przyczyny jego dziwnych przezyc, jak rowniez z powodu tego, czego sie dowiedzial o jego zyciu. Lecz Regina byla lekarstwem na przygnebienie, jezeli w ogole istnialo takie lekarstwo. Miala w sobie entuzjazm dziecka; zycie nie zmusilo jej jeszcze, by choc troche spuscila z tonu.Idac od samochodu do frontowych drzwi domu poruszala sie duzo szybciej i sprawniej niz w gabinecie Salvatora Gujilio, ale obrecz na nodze sprawiala, ze szla rytmicznie, jakby uroczyscie. Jaskrawy, zolto-niebieski motyl towarzyszyl jej caly czas, trzepoczac radosnie skrzydlami kilka centymetrow nad jej glowa, tak jakby czul, ze dusza Reginy byla bardzo podobna do jego wlasnej, piekna i rwaca sie do lotu w przestworza. Powiedziala z powaga: -Dziekuje, ze pan po mnie przyjechal, panie Harrison. -Bylo mi bardzo milo, naprawde - odparl rowniez powaznie. Beda musieli zrobic cos w sprawie tego "pana Harrisona" jeszcze przed koncem dnia. Wyczul, ze jej sztywne zachowanie wywolane jest czesciowo obawa przed zbytnim zblizeniem. Ogarnial ja lek, ze moze zostanie odrzucona, jak podczas pierwszej adopcji. Lecz byla to takze obawa przed powiedzeniem czy zrobieniem czegos niewlasciwego, przed nieswiadomym zniszczeniem perspektyw wlasnego szczescia. Dochodzac do frontowych drzwi oznajmil: -Albo Lindsey, albo ja bedziemy czekac na ciebie po szkole kazdego dnia. Dopoki nie dostaniesz prawa jazdy i nie bedziesz wolala jezdzic sama. Podniosla glowe i spojrzala na Hatcha. Motyl nad jej glowa opisywal kola w powietrzu, tak jakby byl zywa korona lub aureola. -Droczy sie pan ze mna, prawda? - spytala. -Coz, obawiam sie, ze tak. Zaczerwienila sie i odwrocila od niego wzrok, tak jakby nie byla pewna, czy droczenie sie jest czyms dobrym, czy zlym. Prawie slyszal jej mysli: "Droczy sie ze mna, bo uwaza, ze jestem sympatyczna, czy dlatego, ze uwaza mnie za beznadziejnie glupia" - lub cos w tym rodzaju. Podczas jazdy ze szkoly do domu Hatch zauwazyl, ze Regina w pewnym stopniu cierpi, ze watpi w siebie, myslac, ze jest w stanie to ukryc, lecz uczucia malowaly sie na jej slicznej, wyrazistej twarzy. Za kazdym razem, gdy wyczuwal brak wiary w siebie, chcial objac ja ramionami, przytulic mocno, rozproszyc jej watpliwosci - co byloby czyms najzupelniej niewlasciwym, gdyby sie zorientowala, ze jej przezycia sa dla niego oczywiste. Byla dumna z tego, ze jest twarda, prezna i niezalezna. Ta postawa byla jej tarcza przed swiatem. -Mam nadzieje, ze troche zartow ci nie przeszkodzi - powiedzial wkladajac w drzwi klucz. - Wlasnie taki juz jestem. Moglbym zapisac sie do towarzystwa Anonimowych Droczycieli, pozbyc sie tego nawyku, ale to trudna sprawa. Kandydatow bija gumowymi wezami i kaza im jesc czarna fasole. Za jakis czas, gdy poczuje, ze jest kochana i ze naprawde jest czescia rodziny, jej wiara w siebie stanie sie niezachwiana. Na razie najlepsza rzecza, jaka mogl dla niej zrobic bylo udawanie, ze widzi ja dokladnie taka, jaka chciala byc - i spokojnie, cierpliwie pomagac jej zakonczyc proces stawania sie osoba zrownowazona i pewna siebie, do czego dazyla. Gdy otworzyl drzwi i weszli do srodka, Regina oznajmila: -Nie cierpie czarnej fasoli, po prostu nie znosze zadnej fasoli, ale ubilam interes z Bogiem. Jezeli da mi... cos, czego szczegolnie pragne, do konca zycia bede jadla wszelkie gatunki fasoli jakie tylko istnieja, bez slowa skargi. W foyer, zamykajac drzwi, Hatch powiedzial: -To bardzo dobra propozycja. Powinno to wywrzec na Bogu wrazenie. -Mam nadzieje. *** We snie Vassago Regina szla w sloncu, z jedna noga w stalowej obejmie. Fruwal nad nia motyl, tak jakby byla kwiatem. Dom otoczony palmami. Drzwi. Spojrzala na Vassago. W jej spojrzeniu widac bylo tak ogromna zywotnosc i niezlomnosc, ze bicie jego serca stalo sie szybsze nawet we snie. *** Znalezli Lindsey na gorze, w pokoju, ktory sluzyl jej jako domowe atelier. Sztaluga byla ustawiona pod takim katem w stosunku do drzwi, zeby Hatch nie mogl zobaczyc obrazu. Bluzka Lindsey wyciagnieta z dzinsow, wlosy w nieladzie, lewy policzek znaczyla plamka rdzawoczerwonej farby. Wyraz jej twarzy swiadczyl, jak Hatch wiedzial z doswiadczenia, iz znajduje sie w ostatnim stadium goraczkowej pracy nad obrazem, ktory stawal sie dokladnie taki, jak chciala.-Czesc, kochanie - zwrocila sie Lindsey do Reginy. - Jak bylo w szkole? Dziewczynka sprawiala wrazenie nieprzytomnej. Tak wygladala zawsze, gdy uzyto wobec niej pieszczotliwego zwrotu. -No coz, w szkole jak w szkole, wie pani. -Mysle, ze ja lubisz. Masz przeciez dobre stopnie. Regina wzruszyla ramionami slyszac ten komplement, wygladala na zaklopotana. Tlumiac impuls, by objac dziecko, Hatch zakomunikowal Lindsey: -Gdy dorosnie, bedzie pisarka. -Naprawde? - rzekla Lindsey. - To pasjonujace. Wiedzialam, ze kochasz ksiazki, ale nie zdawalam sobie sprawy, ze chcesz je pisac. -Ja tez nie wiedzialam - odparla dziewczynka, i nagle tama puscila. Minelo skrepowanie, jakie poczatkowo czula w obecnosci Lindsey. Teraz slowa wylewaly sie z niej. Przeszla przez pokoj i okrazyla sztaluge, by rzucic okiem na prace w toku. - Az do ostatniego Bozego Narodzenia, gdy w sierocincu pod choinke dostalam szesc ksiazek w miekkiej oprawie. Byly to ksiazki przeznaczone dla malych dzieci, ale prawdziwe. Ja juz czytam takie dla dziesiatej klasy, czyli dla pietnastolatkow. Jestem, jak mowia, nad wiek rozwinieta. W kazdym razie te ksiazki byly najlepszym prezentem, jaki dostalam, i pomyslalam, ze byloby przyjemnie, gdyby ktoregos dnia w sierocincu dziewczynka taka jak ja dostala pod choinke moje ksiazki i poczula sie tak, jak ja sie czulam. Nie chodzi o to, ze wydaje mi sie, iz moglabym zostac tak dobrym pisarzem jak pan Daniel Pinkwater czy pan Christopher Pike. Chce powiedziec, ze oni osiagneli szczyt, tak jak Szekspir czy Judy Blume. Ale ja tez umiem wymyslac ciekawe historie, i to wcale nie jest to gowno o inteligentnej swini z kosmosu. Przepraszam. Mialam na mysli lajno. To znaczy, chcialam powiedziec - smiec. Smiec o inteligentnej swini z kosmosu. Wcale nie sa podobne do tego. Lindsey nigdy nie pokazywala Hatchowi - ani nikomu innemu - nie dokonczonego plotna. Nie pozwala na nie patrzec, dopoki nie zostalo zrobione owo ostatnie pociagniecie pedzlem. Chociaz najwyrazniej byla blisko zakonczenia obecnego obrazu, to jednak wciaz jeszcze nad nim pracowala i Hatch byl zaskoczony, ze nawet nie drgnela jej powieka, gdy Regina przeszla obok i stanela przed sztaluga, by popatrzec. Postanowil, ze zadnemu dziecku, tylko z powodu ladnego noska i piegow, nie moga byc przyznane przywileje, ktorych "odmowiono jemu. Odwaznie przeszedl obok sztalugi, by zobaczyc malowidlo. Bylo to znakomite dzielo. Tlo stanowilo niebo usiane gwiazdami, na nim namalowana byla przezroczysta, nieziemsko piekna twarz mlodego chlopca. Nie jakiegokolwiek chlopca. Ich Jimmy'ego. Gdy zyl, malowala go kilka razy. Ale nie robila tego po smierci dziecka - az do dnia dzisiejszego. Byl to wyidealizowany, doskonaly Jimmy, jego twarz moglaby byc twarza aniola. Jego oczy zwrocone byly ku gorze, w strone cieplego swiatla, ktore jak deszcz padalo na niego spoza gornej czesci plotna, a wyraz jego twarzy byl bardziej uduchowiony. To byla ekstaza. Centrum obrazu stanowila czarna roza, nie przezroczysta jak twarz chlopca, lecz przedstawiona w tak drobnych szczegolach, ze Hatch widzial dokladnie delikatna strukture kazdego z aksamitnych platkow. Zielona lodyga byla wilgotna od chlodnej rosy, a kolce zostaly odtworzone z tak ostrymi koncami, ze mialo sie wrazenie, iz przy dotknieciu kaleczylyby jak prawdziwe. Na jednym z platkow blyszczala kropla krwi. Lindsey nasycila unoszaca sie roze aura nadprzyrodzonej mocy, tak ze przyciagala oko, przyciagala uwage, wywierala efekt prawie hipnotyczny. Jednak chlopiec nie patrzyl w dol, na roze; kierowal wzrok w gore, ku promieniujacemu obiektowi, ktory byl widoczny tylko dla niego. Roza, w porownaniu ze zrodlem swiatla w gorze, nie budzila absolutnie zadnego zainteresowania. Od dnia smierci Jimmy'ego az do reanimacji Hatcha Lindsey nie szukala pocieszenia u Boga, Stworcy swiata, ktorym rzadzila smierc. Przypomnial sobie ksiedza polecajacego modlitwe jako droge do akceptacji i psychicznego uzdrowienia, i odpowiedz Lindsey, chlodna i zbywajaca: -Modlitwy nigdy nie skutkuja. Niech ojciec nie oczekuje cudow. Martwi pozostaja martwymi, a zywi tylko czekaja, by do nich dolaczyc. Teraz cos sie w niej zmienilo. Czarna roza na obrazie byla smiercia. Jednak nie miala zadnej wladzy nad Jimmym. Odszedl poza smierc i nie miala ona dla niego zadnego znaczenia. Wznosil sie ponad nia. Lindsey byla w stanie stworzyc ten obraz uzyskujac idealny efekt, a wiec znalazla sposob, by wreszcie pozegnac sie z synem bez skarg, bez goryczy, pozegnac z miloscia i odkryc w sobie nowa wstrzasajaca potrzebe wiary w cos wiecej niz zycie, ktore raz na zawsze konczy sie w zimnej, czarnej dziurze w ziemi. -Jest taki piekny - rzekla Regina przejeta autentycznym lekiem. - W pewien sposob straszny, nie wiem dlaczego... straszny... Ale taki piekny. Hatch oderwal wzrok od obrazu, napotkal spojrzenie Lindsey. Probowal cos powiedziec, ale nie mogl wykrztusic slowa. Od czasu jego reanimacji serce Lindsey sie odrodzilo, tak jak i jego serce, i unaocznili sobie blad, ktory popelniali przez piec lat pograzajac sie w rozpaczy. Ale na jakims podstawowym poziomie nie zaakceptowali tego, ze zycie moze jeszcze okazac sie kiedys tak blogie, jak bylo do czasu tej jednej, malej smierci; tak naprawde nie pozwolili Jimmy'emu odejsc. Teraz, patrzac w oczy Lindsey wiedzial, ze w koncu jej nadzieja ozyla, bez zastrzezen. Caly ciezar smierci syna przytloczyl Hatcha: poniewaz Lindsey potrafila pojednac sie z Bogiem, on musi zrobic to takze. Chcial cos powiedziec, lecz nie mogl; znow spojrzal na obraz, zdal sobie sprawe, ze jesli bedzie tu dluzej, to sie rozplacze. Opuscil pokoj. Sam nie wiedzial, dokad idzie. Zupelnie nie zdajac sobie sprawy, co robi, dotarl na dol, do gabinetu, ktory zaofiarowali Reginie jako sypialnie, otworzyl francuskie drzwi i wyszedl do rozanego ogrodu. W cieplym sloncu poznego popoludnia ogrod prezentowal sie wspaniale, roze byly czerwone, biale, zolte, rozowe i w odcieniu skorki brzoskwini, niektore w pakach, inne pieknie rozwiniete, ale zadna nie byla czarna. Powietrze przepelniala ich czarowna won. Czul slony smak w kacikach ust. Siegnal obiema rekami do najblizszego, uginajacego sie od roz krzaka, zamierzajac dotknac kwiatow, lecz jego rece znieruchomialy. W ramionach tworzacych w ten sposob cos w rodzaju kolyski poczul nagle ciezar. W rzeczywistosci jego ramiona byly puste, lecz brzemie, jakie mu ciazylo, nie bylo zadna tajemnica; pamietal, tak jakby bylo to godzine temu, jak niosl w ramionach zniszczone przez raka cialo swego syna. W ostatnich chwilach przed nienawistna godzina smierci zdjal z Jima kable i rurki, uniosl go z przesiaknietego potem szpitalnego lozka i usiadl w fotelu przy oknie, trzymajac dziecko blisko przy sobie i przemawiajac do niego polglosem, az blade, rozchylone wargi zastygly w bezruchu. Do dnia wlasnej smierci Hatch bedzie pamietal dokladnie moment, gdy czul w swoich ramionach ciezar wycienczonego dziecka. Jimmy byl wychudzony, przez jego polprzezroczysta skore buchal okropny, suchy zar goraczki. Czul go teraz w swych pustych ramionach, tu, w rozanym ogrodzie. Spojrzal w gore, na letnie niebo, i rzekl: -Dlaczego? - Tak jakby byl tam Ktos, kto mogl mu udzielic odpowiedzi. - Byl taki maly. Byl tak cholernie maly. Gdy to mowil, brzemie stawalo sie ciezsze niz kiedykolwiek przedtem, tysiac ton w jego pustych ramionach, byc moze dlatego, ze mimo wszystko wciaz jeszcze nie chcial sie od niego uwolnic. Ale wtedy zdarzyla sie rzecz dziwna - ciezar w jego ramionach zaczal sie powoli zmniejszac i niewidzialne cialo syna zdawalo sie unosic w gore, tak jakby zostalo nareszcie w calosci przemienione w ducha, jakby Jim nie potrzebowal juz pocieszenia czy ukojenia. Hatch opuscil ramiona. Byc moze od tej chwili slodkogorzkie wspomnienia utraconego dziecka stana sie slodkimi wspomnieniami dziecka kochanego. I byc moze w przyszlosci nie beda to juz wspomnienia tak ciezkie, by przygniatac serce. Stal posrod roz. Dzien byl cieply. Swiatlo poznego popoludnia bylo zlote. Niebo idealnie czyste - i calkowicie niezglebione. *** Regina spytala, czy moglaby miec kilka obrazow Lindsey w swoim pokoju i brzmialo to szczerze. Wybraly trzy obrazy. Razem l wbijaly haczyki i wieszaly je tam, gdzie chciala - wraz z trzydziestocentymetrowym krucyfiksem, ktory zabrala ze swego pokoju w sierocincu.Podczas pracy Lindsey rzekla: -Co bys powiedziala na kolacje w naprawde swietnym barze z pizza, ktory dobrze znam? -Tak! - ucieszyla sie dziewczynka. - Uwielbiam pizze. -Robia ja na fajnym, grubym placku z mnostwem sera. -Pepperoni? -Krojona cienko, ale za to cale mnostwo. -Kielbasa? -Pewnie, czemu nie. Chociaz czy jestes pewna, ze to bedzie dobra pizza dla takiej wegetarianki jak ty? Regina oblala sie rumiencem. -Ach, to. Tamtego dnia bylam takim malym gownem. Och, Jezu, przepraszam. Chcialam powiedziec takim dupkiem. To znaczy, takim palantem. -Nie ma sprawy - powiedziala Lindsey. - Wszyscy od czasu do czasu zachowujemy sie jak palanty. -Pani sie tak nie zachowuje. I pan Harrison tez nie. -Oho, tylko poczekaj. - Stojac na taborecie po drugiej stronie lozka Lindsey wbila gwozdz w sciane. Regina trzymala obraz, Lindsey wyjela jej z rak malowidlo mowiac: -Sluchaj, czy zrobisz mi przysluge dzis przy kolacji? -Przysluge? Oczywiscie! -Wiem, ze to jest jeszcze dla ciebie wciaz klopotliwe, caly ten uklad. Nie czujesz sie rzeczywiscie jak w domu i prawdopodobnie nie bedziesz sie jeszcze tak czula przez dlugi czas... -Och, tu jest bardzo milo - zaprotestowala dziewczynka. Lindsey przesunela sznurek i poprawila obraz. Teraz juz wisial prosto. Nastepnie usiadla na taborecie, co spowodowalo, ze akurat znalazly sie z dziewczynka oko w oko. Wziela w swoje rece obie dlonie Reginy, te normalna i te kaleka. - Masz racje - tu jest bardzo milo. Ale obie wiemy, ze to nie to samo co dom. Nie chcialam cie do tego naklaniac. Zamierzalam dac ci wiecej czasu, ale... Nawet jezeli to troche przedwczesne, czy nie wydaje ci sie, ze w czasie kolacji moglabys przestac nazywac nas pania i panem Harrison? Zwlaszcza Hatcha. Wlasnie teraz bedzie to dla niego bardzo wazne, gdybys mogla mowic do niego "Hatch". Dziewczynka spuscila wzrok na ich splecione dlonie. -No coz, przypuszczam... pewnie... to by bylo dobrze. -I wiesz co jeszcze? Zdaje sobie sprawe, ze prosze o znacznie wiecej, niz moge, nim rzeczywiscie dobrze go poznasz. Ale wiesz, co w tej wlasnie chwili byloby dla niego rzecza najlepsza na swiecie? Dziewczynka wciaz patrzyla na ich dlonie. -Co? -Gdybys w jakis sposob potrafila znalezc w swym sercu tyle uczucia, by go nazwac tata. Nie mow od razu tak albo nie. Przemysl to. Ale z powodow, ktorych nie mam teraz czasu wyjasniac, bylaby to cudowna rzecz, jaka bys dla niego zrobila. I zapewniam cie, Regino - to dobry czlowiek. Zrobi dla ciebie wszystko, zaryzykowalby dla ciebie zycie, gdyby bylo trzeba. I nigdy o nic nie poprosi. Bylby zdenerwowany, gdyby sie dowiedzial, ze cie o to prosilam. Ale bardzo cie prosze, zebys sprawe przemyslala. Zapadla dluga cisza. W koncu dziewczynka uniosla wzrok znad ich zlaczonych dloni i skinela glowa. -W porzadku. Przemysle. -Dziekuje ci, Regino. - Wstala z taboretu. - A teraz powiesmy ten ostatni obraz. Lindsey wymierzyla, zaznaczyla olowkiem punkt na scianie i wbila gwozdz. Regina, podajac jej obraz, odezwala sie: -Chodzi po prostu o to, ze przez cale zycie... nigdy nie bylo kogos, kogo nazywalabym mama lub tata. To dla mnie zupelnie nowa rzecz. Lindsey usmiechnela sie. -Rozumiem, kochanie. Naprawde rozumiem. I za jakis czas zrozumie to takze Hatch. *** W plonacym "Domu, W Ktorym Straszy", gdy krzyki o pomoc i wrzaski agonii staly sie glosniejsze, w blasku ognia pojawil sie dziwny obiekt: roza. Czarna roza. Unosila sie w powietrzu, tak jakby utrzymywal ja niewidzialny magik. Nigdy jeszcze Vassago nie spotkal czegos rownie pieknego w swiecie zywych, w swiecie umarlych czy w krolestwie snu. Lsnila przed nim, jej platki tak gladkie i miekkie, jakby byly wyciete z tkaniny nocnego nieba, nie zepsutej przez gwiazdy. Kolce byly rozkosznie ostre, jak szklane igly. Zielona lodyga miala oleisty polysk wezowej skory. Na jednym z platkow spoczywala kropla krwi.Roza zniknela z jego snu, ale pozniej wrocila - i to z kobieta o imieniu Lindsey i dziewczynka o kasztanowych wlosach i lagodnie szarych oczach. Vassago zapragnal, by posiasc wszystkie trzy: czarna roze, kobiete i dziewczynke o szarych oczach. *** Hatch odswiezyl sie przed kolacja, Lindsey byla jeszcze w lazience. Usiadl wiec sam na brzegu jej lozka i przeczytal artykul S. Stevena Honella w "Arts American". Mogl przejsc do porzadku dziennego nad kazda prawie zniewaga dotyczaca siebie, ale jesli ktos atakowal Lindsey, jego reakcja zawsze byl gniew. Nie potrafil traktowac z dystansem recenzji, nawet jesli sama mowila, ze zgadza sie z krytyka. Czytajac zjadliwa, uszczypliwa i wyjatkowo glupia diatrybe Honella, okreslajaca cala jej kariere jako "zmarnowany wysilek", Hatch z kazda chwile stawal sie coraz bardziej zly.Podobnie jak zeszlej nocy, jego gniew nagle przeksztalcil sie w wulkan ognistej wscieklosci. Zacisnal mocno szczeki, rece mu sie trzesly. Wzrok zamglil sie lekko, tak jakby patrzyl na wszystko przez migoczace fale goraca, i musial mrugac i mruzyc oczy, by moc odczytac slowa wydrukowane w magazynie. Tak jak zeszlej nocy, gdy lezal w lozku, teraz takze poczul, jakby gniew otworzyl drzwi, przez ktore weszlo do jego wnetrza cos - nieczysty duch znajacy tylko wscieklosc i nienawisc. A moze tkwil z nim caly czas, a gniew go obudzil? Nie byl sam we wlasnym wnetrzu, swiadom cudzej obecnosci pelznacej jak pajak waska szczelina miedzy wewnetrzna strona czaszki a powierzchnia mozgu. Chcial odlozyc magazyn i odzyskac rownowage. Ale czytal dalej, tracac nad soba panowanie. *** Vassago przemykal sie przez plonacy "Dom, W Ktorym Straszy" nie narazajac sie na niebezpieczenstwo, juz wczesniej zaplanowal trase ucieczki. Raz wydalo mu sie, ze ma lat dwanascie, a raz dwadziescia. Ale w obu przypadkach jego droga byla oswietlona ludzkimi pochodniami: niektore skurczyly sie w ciche, topiace sie kupki na dymiacej podlodze, inne wybuchaly plomieniami akurat, gdy przechodzil obok.Snilo mu sie, ze niosl ze soba magazyn otwarty w tym miejscu, gdzie byl wydrukowany artykul, ktory go zirytowal. Czul nakaz, by go przeczytac. Brzegi czasopisma skrecaly sie od goraca i lada moment mogly wybuchnac plomieniem. Strony poruszaly sie przed oczami Vassago, slowa skakaly; Lindsey. Lindsey Sparling. Teraz znal jej nazwisko. Poczul impuls sklaniajacy, by odrzucil gazete i probowal sie uspokoic. Lecz jeszcze bardziej rozpalil gniew, pozwolil, by zalala go slodka fala wscieklosci. Musi wiedziec cos wiecej. Krawedzie kartek zwijaly sie od goraca. Honell. Nastepne nazwisko. Steven S. Honell. Nie. Najpierw S. S. Steven Honell. Papier zapalil sie. Honell. Pisarz. Wnetrze baru. Kanion Silverado. W dloniach Vassago magazyn zajal sie plomieniem, ktory strzelil mu prosto w twarz... Strzasnal z siebie sen, tak jak wystrzelona kula zrzuca mosiezna luske, i usiadl wyprostowany w swej ciemnej kryjowce. Calkowicie przytomny. Podniecony. Teraz wiedzial juz wystarczajaco duzo, by odnalezc te kobiete. *** Wscieklosc jak ogien przemknela przez Hatcha i zgasla w jednej chwili. Napiete barki obwisly, a dlonie rozluznily sie tak nagle, ze magazyn spadl na podloge u jego stop.Jeszcze przez chwile siedzial na brzegu lozka, oszolomiony i zmieszany. Spojrzal z ulga w strone drzwi lazienki. Dobrze, ze Lindsey nie wyszla, gdy byl... Byl co? W transie? Opetany? Poczul dziwna won. Dym. Spojrzal na egzemplarz "Arts American" lezacy na podlodze u jego stop. Podniosl go z wahaniem. Byl wciaz otwarty na artykule Honella. Chociaz z magazynu nie unosily sie zadne widoczne opary, papier wydzielal mocny zapach dymu. Won palacego sie drewna, papieru, smoly, plastyku... i jeszcze czegos gorszego. Brzegi stron byly zoltobrazowe i kruche, tak jakby zostaly wystawione na dzialanie bardzo wysokiej temperatury i lada moment mialy buchnac plomieniem. 7 Kiedy zastukano do drzwi, Honell siedzial w bujanym fotelu przy kominku. Pil chivas regal i czytal jedna z wlasnych powiesci - zatytulowana Panna Culvert - napisana dwadziescia piec lat temu, gdy mial zaledwie trzydziestke.Raz do roku czytal od nowa kazda ze swoich dziewieciu ksiazek. Wciaz bowiem wspolzawodniczyl z samym soba, bezustannie dazac do doskonalosci, zamiast w miare uplywu lat - tak jak wiekszosc pisarzy - wyciszac swoje ambicje. Stale podnoszenie poziomu bylo trudnym wyzwaniem, poniewaz juz jako debiutant byl bardzo dobry. Za kazdym razem, gdy czytal wlasne prace zaskakiwalo go, iz kompozycja dziela robila znacznie wieksze wrazenie, niz poprzednio. W Pannie Culvert wykorzystal postac zaabsorbowanej soba wlasnej matki, nalezacej do zamoznej klasy sredniej, mieszkajacej w miescie polozonym na poludniu stanu Illinois. Oskarzal zadowolona z siebie i duszaco dobrotliwa "kulture" Srodkowego Zachodu. Naprawde, udalo mu sie uchwycic istote charakteru tej suki. O, i to jeszcze jak! Czytajac teraz Panne Culvert przypomnial sobie bol i przerazenie, z jakim matka przyjela pierwsze wydanie powiesci. Zdecydowal wtedy, ze natychmiast musi wydac ciag dalszy, Pania Towers, powiesc o jej malzenstwie z ojcem, wdowienstwie, a nastepnie drugim zwiazku. Byl przekonany, ze to wlasnie ow ciag dalszy spowodowal smierc matki. Oficjalnie byl to atak serca. Ale zawal musial miec jakas przyczyne, a czas, w ktorym sie zdarzyl, byl zbiezny z wydaniem Pani Towers i uwaga mediow, jaka utwor na sobie skupil. Gdy zapukal nieoczekiwany gosc, Honella ogarnela fala oburzenia. Skrzywil sie z niesmakiem. Wolal towarzystwo bohaterow wlasnych powiesci od nieproszonych gosci. A takze zaproszonych. Wszystkie postacie wystepujace w jego ksiazkach byly troskliwie wysubtelnione, podczas gdy w rzeczywistosci ludzie okazywali sie jacys... niewyrazni, mroczni, skomplikowani. Spojrzal na zegar stojacy na gzymsie kominka. Dziesiec po dziewiatej. Stukanie rozleglo sie ponownie. Tym razem bardziej natarczywe. Prawdopodobnie sasiad. Przerazajaca mysl. Wszystkich sasiadow uwazal za glupcow. Zastanowil sie, czy odpowiedziec. Ale w tych dzikich kanionach uwazali sie za "dobrych sasiadow", nie za pasozyty i natretow, ktorymi w rzeczywistosci byli. Gdyby nie odpowiedzial na pukanie, zebraliby sie wokol domu, zagladajac do okien, z samej tylko prostackiej ciekawosci dotyczacej jego stanu. Boze, nienawidzil ich. Tolerowal tutejszych tylko dlatego, ze ludzi w miescie nienawidzil jeszcze bardziej, a do mieszkancow przedmiesc czul wyjatkowa odraze. Odlozyl na bok szklaneczke i ksiazke, wstal z bujanego fotela i podszedl do drzwi majac zamiar ostro zbesztac tego, kto stal na werandzie. Bogactwo slownika pozwalalo mu w ciagu niecalej minuty upokorzyc kazdego i sklonic, aby szukal schronienia w ucieczce. Przyjemnosc upokarzania bliznich powinna mu zrekompensowac przerwe w lekturze. Gdy odsunal na bok zaslone we frontowych drzwiach, zdziwil sie, iz gosciem jest nie jeden z sasiadow - prawde mowiac byl to ktos, kogo widzial po raz pierwszy. Chlopak mial nie wiecej niz dwadziescia lat, blady jak skrzydla ciem tlukacych sie o klosz lampy na werandzie. Ubrany na czarno, nosil okulary przeciwsloneczne. Honell nie podejrzewal goscia o zle intencje. Kanion, odlegly o niecala godzine jazdy od najgesciej zaludnionych obszarow okregu Orange, mial niewielu mieszkancow z racji swego posepnego krajobrazu i nie najlepszego dojazdu. Przestepczosc nie stanowila problemu, gdyz zlodzieje interesowali sie bardziej zaludnionymi obszarami, gdzie lupy z kradziezy byly obfitsze. Poza tym wiekszosc ludzi zyjacych w tej okolicy nie miala w swych chatach niczego, co byloby warte ryzyka. Mlody czlowiek wydal mu sie intrygujacy. -Czego pan chce? - zapytal, nie otwierajac drzwi. -Czy pan Honell? -To prawda. -S. Steven Honell? -Czy masz zamiar przeksztalcic to sledztwo w tortury? -Prosze mi wybaczyc, ale czy jest pan pisarzem? Student college'u. To musi byc ktos taki. Przed dekada - no coz, prawie przed dwiema - Honella oblegali studenci wyzszych klas college'u, ktorzy chcieli uczyc sie u niego jezyka i literatury angielskiej lub chocby lezec u jego stop z uwielbieniem. Jednakowoz byl to niestaly tlumek, czatujacy na najnowsze trendy, nie majacy prawdziwego zrozumienia dla jego wznioslej sztuki. Do diabla, w tamtych czasach wiekszosc nie umiala nawet dobrze czytac; byli studentami college'u tylko z nazwy. Instytucje, po ukonczeniu ktorych zapisali sie do college'u, prezentowaly poziom niewiele wyzszy niz osrodki dziennej opieki nad osobnikami niedorozwinietymi. Nie nalezalo wiec oczekiwac, ze beda studiowac, predzej byli w stanie poleciec na Marsa machajac ramionami. -Tak. Jestem pisarzem. I co z tego? -Jestem wielkim wielbicielem pana ksiazek. -Sluchales ich z tasmy magnetofonowej, co? -Prosze? Nie, przeczytalem je, wszystkie. Na kasetach magnetofonowych, na ktore wydawcy udzielili licencji bez jego zgody, nagrano powiesci skrocone do dwoch trzecich zawartosci. Parodia. -Aha. Przeczytales je wiec w postaci komiksow, prawda? - stwierdzil kwasno Honell, chociaz zgodnie z tym, co wiedzial, swietokradztwo adaptacji komiksowej nie zostalo jeszcze popelnione. -Przepraszam, ze nachodze pana w taki sposob. Naprawde dlugo sie wahalem, trudno mi bylo zebrac sie na odwage i przyjsc do pana. W koncu dzis wieczorem zdobylem sie na smialosc i... wiedzialem, ze jesli opoznie wizyte, to juz nigdy wiecej sie na to nie zdobede. Jestem pelen szacunku dla panskiego pisarstwa, prosze pana, i gdyby zechcial pan poswiecic troche czasu, tylko troszeczke, by odpowiedziec na moje pytania, bylbym bardzo wdzieczny. Krotka rozmowa z inteligentnym mlodym czlowiekiem w rzeczywistosci moze miec wiecej uroku niz czytanie Panny Culvert. Duzo czasu minelo, odkad ostatni taki gosc przyszedl do polozonej wysoko w gorach siedziby, w ktorej Honell mieszkal nad Santa Fe. Po krotkim wahaniu otworzyl drzwi. -W takim razie wejdz i zobaczymy, czy naprawde rozumiesz zlozonosc mojej prozy. Mlody mezczyzna przekroczyl prog i Honell odwrocil sie, kierujac sie w strone bujanego fotela i chivas. -To bardzo uprzejmie z pana strony - powiedzial gosc zamykajac za soba drzwi. -Mlody czlowieku, uprzejmosc jest cecha jednostek slabych i glupich. Mam inne pobudki. - Gdy dotarl do swego fotela, spojrzal na goscia i rzekl: - Zdejmij te okulary przeciwsloneczne. Okulary przeciwsloneczne noca to najgorszy rodzaj hollywoodzkiej pozy, a nie oznaka dojrzalosci i powagi. -Przepraszam, prosze pana, ale to nie poza. Nosze je tylko dlatego, ze ten swiat jest tak dotkliwie jasniejszy od Piekla - co pan sam w koncu odkryje. Jestem tego pewien. *** Hatch nie mial ochoty na kolacje. Chcial siedziec samotnie z powyginanym w nie wyjasniony sposob od goraca egzemplarzem "Arts American" i wpatrywac sie wen tak dlugo az, na Boga, zrozumie, co sie z nim wlasciwie dzieje. Byl czlowiekiem rozsadnym i myslacym. Nie latwo bylo uznac to zjawisko za nadprzyrodzone. Nie przypadkowo zajmowal sie handlem antykami; odczuwal potrzebe otaczania sie przedmiotami, ktore wytwarzaly atmosfere porzadku i stabilizacji.Dzieci takze laknely stabilizacji, czyli, miedzy innymi, nalezalo przestrzegac regularnych por posilkow. Poszli wiec do baru na pizze, po czym w kinie tuz obok obejrzeli film. Byla to komedia. Chociaz film nie mogl sprawic, by Hatch zapomnial o trapiacych go dziwacznych klopotach, dzwieczny smiech Reginy troche ukoil jego zszarpane nerwy. Pozniej, w domu, gdy ulozyl juz dziewczynke w lozku, pocalowal w czolo, zyczac jej slodkich snow i wylaczyl swiatlo, uslyszal: -Dobranoc... tato. Byl juz w drzwiach jej sypialni, gdy to slowo go zatrzymalo. Odwrocil sie i spojrzal na nia. -Dobranoc - powiedzial, decydujac sie przyjac ow dar w tak samo niewymuszony sposob, w jaki ona go ofiarowala. Obawial sie, ze gdyby zrobil z tego wielka sprawe, juz zawsze nazywalaby go panem Harrisonem. Lecz jego serce wzlecialo z radosci jak ptak. Lindsey rozbierala sie w sypialni. -Nazwala mnie tata. -Kto? -Badz powazna, a jak myslisz? -Ile jej zaplaciles? -Jestes po prostu zazdrosna, gdyz nie nazwala cie jeszcze mama. -Zrobi to wkrotce. Juz sie nie boi. -Ciebie? -Nie boi sie zaryzykowac. Hatch zszedl na dol, by sprawdzic automatyczna sekretarke w kuchni. To smieszne, ze po wszystkim, co mu sie przydarzylo, dodajac do tego problemy, jakie wciaz jeszcze wymagaly uporzadkowania, sam fakt, iz dziewczynka nazwala go tata wystarczyl, by go podniesc na duchu. Zbiegal po schodach przeskakujac po dwa stopnie na raz. Automatyczna sekretarka stala na kontuarze na lewo od lodowki, pod korkowa tablica, na ktorej przyczepiano rozne informacje do zapamietania. Mial nadzieje, ze dostanie odpowiedz od przedsiebiorcy budowlanego, ktoremu dzis rano zlozyl oferte kupna porcelany Wedgwood. Okienko na sekretarce pokazywalo trzy nagrane wiadomosci. Pierwsza pochodzila od Glendy Dockridge, ktora byla jego prawa reka w sklepie. Druga od Simpsona Smitha, przyjaciela i sprzedawcy antykow w Melrose Place w Los Angeles. Trzecia zas od Janice Dimes, przyjaciolki Lindsey. Wszystkie trzy zawieraly to samo: Hatch, Lindsey, Hatch i Lindsey, czy widzieliscie gazete, czy czytaliscie gazete, czy slyszeliscie nowosci o Cooperze, o tym facecie, ktory spowodowal wasz wypadek, o Billu Cooperze, nie zyje, zostal zabity, zostal zabity ubieglej nocy, Hatch poczul sie tak, jakby nie krew, lecz plyn chlodniczy krazyl w jego zylach. Zeszlego wieczoru wsciekl sie na Coopera za to, ze udalo mu sie ujsc bezkarnie, i zyczyl mu smierci. Nie, zaraz. Chcial mu sprawic bol, wrzucic go do tej lodowatej rzeki, ale w rzeczywistosci wcale nie chcial smierci Coopera. A nawet gdyby naprawde zyczyl mu smierci? Przeciez w rzeczywistosci nie on zabil tego czlowieka. To nie jego wina, ze tak sie stalo. Naciskajac przycisk, by skasowac wiadomosci, pomyslal: gliny wczesniej czy pozniej beda chcialy ze mna porozmawiac. Nastepnie zdziwil sie, dlaczego martwi sie policja. Byc moze morderca zostal juz schwytany, a w takim przypadku na niego nie padnie nawet cien podejrzenia. Ale, tak czy owak, dlaczego mialby byc podejrzanym? Nic nie /robil. Nic. Dlaczego poczucie winy pelza przez jego swiadomosc jak "Stonoga" wznoszaca sie centymetr za centymetrem w gore dlugim tunelem? "Stonoga"? Zupelnie zagadkowa natura tego obrazu zmrozila go. Nie potrafil znalezc zrodla. Jakby to nie byla jego wlasna mysl, ale cos, co... odebral. Popedzil schodami w gore. Lindsey lezala w lozku, przykrywajac sie posciela. Gazeta znajdowala sie na jego nocnej szafce, tam, gdzie zawsze. Chwycil ja i szybko przebiegl oczami pierwsza strone. -Hatch? - powiedziala. - Co sie stalo? -Cooper nie zyje. -Co? -Facet prowadzacy ciezarowke z piwem. William Cooper. Zostal zamordowany. Odrzucila posciel i usiadla na brzegu lozka. Znalazl ten artykul na trzeciej stronie. Usiadl obok Lindsey i przeczytali go razem. Wedlug tego, co napisano w gazecie, policja chciala przeprowadzic rozmowe z mlodym mezczyzna lat okolo dwudziestu, o bladej skorze i ciemnych wlosach. Sasiad Coopera dostrzegl go, T jak uciekal aleja na tylach zabudowan Palm Court. Byc moze nosil okulary przeciwsloneczne. W nocy. -To ten sam przeklety morderca, ktory zabil blondynke - oznajmil Hatch z przerazeniem w glosie. - Okulary przeciwsloneczne we wstecznym lusterku. A teraz lapie moje mysli. Dziala uruchamiany moim gniewem, mordujac ludzi, ktorych chcialbym widziec ukaranych. -To sie nie trzyma kupy. To niemozliwe. -A jednak. - Czul mdlosci. Popatrzyl na swoje rece, tak jakby rzeczywiscie mogl ujrzec na nich krew kierowcy ciezarowki. - Moj Boze, naslalem go na Coopera. Byl tak przerazony, tak udreczony poczuciem odpowiedzialnosci za to, co sie stalo, ze rozpaczliwie zapragnal umyc rece, trzec je tak dlugo, az stana sie czyste. Probowal sie podniesc, ale jego nogi byly jak z waty, musial ponownie usiasc. Lindsey byla przerazona i zbita z tropu, ale nie zareagowala na notke w gazecie tak gwaltownie, jak Hatch. Wtedy opowiedzial jej o ubranym na czarno mlodym czlowieku w okularach przeciwslonecznych, ktorego odbicie zobaczyl w lustrzanych drzwiach zamiast wlasnego wizerunku. Bylo to zeszlej nocy w jego gabinecie, gdy zalala go fala wscieklosci na Coopera. Powiedzial takze, ze pozniej, gdy Lindsey zasnela, lezal w lozku rozmyslajac o Cooperze, i nagle jego gniew wybuchnal z sila rozrywajacej arterie furii. Mowil o tym, ze mial uczucie, iz cos w niego wtargnelo i przygniotlo jego ego, co zakonczylo sie utrata swiadomosci. I na dodatek opowiedzial jej szczegolowo, jak wczesniej tego wieczoru niedorzecznie wzmagal sie jego gniew, gdy czytal artykul w "Arts American". Wzial magazyn ze swej nocnej szafki, by pokazac jej zazolcone w nie wyjasniony sposob kartki. Gdy Hatch skonczyl, niepokoj Lindsey wzrosl ogromnie, ale prawdziwa konsternacje wywolalo utrzymywanie tego przez Hatcha w tajemnicy. -Dlaczego ukrywales to przede mna? -Nie chcialem cie niepokoic - odparl wiedzac, jak glupio to zabrzmialo. -Nigdy przedtem niczego przed soba nie ukrywalismy. Zawsze zwierzalismy sie sobie ze wszystkiego. -Przepraszam, Lindsey. Ja po prostu... chodzi po prostu o to... te ostatnie pare miesiecy... koszmarne sny o rozkladajacych sie cialach, przemocy, ogniu... i te ostatnie pare dni, ta cala niesamowitosc... -Od tej chwili - orzekla - nie bedzie juz zadnych tajemnic. -Chcialem ci tylko zaoszczedzic... -Zadnych tajemnic - stwierdzila z naciskiem. -W porzadku. Zadnych tajemnic. -I nie jestes odpowiedzialny za to, co sie zdarzylo z Cooperem. Nawet jezeli miedzy toba a tym morderca istnieje jakis rodzaj wiezi, i nawet jezeli wlasnie z tego powodu Cooper stal sie jego celem, to nie jest to twoja wina. Nie wiedziales, ze gniew na Coopera byl rownoznaczny z wyrokiem smierci. Nie mogles zrobic niczego, zeby temu zapobiec. Hatch spojrzal na osmalony magazyn w jej rekach i przebiegl go dreszcz przerazenia. - Ale to bedzie moja wina, jesli nie bede probowal uratowac Honella. Marszczac brwi zapytala: -Co masz na mysli? -Jesli moj gniew w jakis sposob skupil uwage tego faceta na Cooperze, to dlaczego nie mialby takze skupic jego uwagi na Honellu? *** Honell obudzil sie w swiecie bolu. Roznica byla taka, ze tym razem on ten bol odczuwal - i bylo to cierpienie fizyczne, nie emocjonalne. Krocze bolalo go od kopniecia, jakie otrzymal. Cios w szyje sprawil, iz czul jakby jego przelyk byl pelen tluczonego szkla. Jego glowe rozsadzal bol. Nadgarstki i kostki plonely. Poczatkowo nie mogl zrozumiec dlaczego; wreszcie zdal sobie sprawe, ze jest przywiazany do czterech slupkow, prawdopodobnie do wlasnego lozka, i sznury obcieraja mu skore.Niezbyt wiele widzial, czesciowo dlatego, ze wzrok mial zamglony od lez, ale takze dlatego, ze w czasie ataku stracil szkla kontaktowe. Wiedzial, ze zostal napadniety, ale przez chwile nie mogl sobie skojarzyc przez kogo. Nastepnie pochylila sie nad nim twarz mlodego mezczyzny, z poczatku niewyrazna, jak powierzchnia Ksiezyca ogladana przez niedostrojony teleskop. Chlopiec nachylal sie blizej, jeszcze blizej, az jego twarz, przystojna i blada, okolona gestymi czarnymi wlosami, stala sie ostra. Nie usmiechal sie, jak robia to zwykle psychopaci w filmach i czego oczekiwal Honell. Nie patrzyl takze spode lba, nawet nie marszczyl brwi. Jego twarz byla pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu - moze poza tym ledwo uchwytnym cieniem zawodowej ciekawosci, z jaka entomolog moglby badac jakis nowy, zmutowany okaz znanego gatunku. -Przepraszam pana za to nieuprzejme traktowanie po tym, jak byl pan na tyle mily, by przyjac mnie w swoim domu. Ale dosyc sie spiesze i nie moglem czekac, by dowiedziec sie tego, czego chce, w toku normalnej konwersacji. -Czego tylko sobie zyczysz - wychrypial Honell pojednawczo. Zaszokowalo go, jak drastycznie zmienil sie jego wlasny miodoplynny glos, ktory zawsze stanowil niezawodne narzedzie do uwodzenia, a takze pelen wyrazu instrument szyderstwa. Jego glos byl teraz chrapliwy, przypominajacy mokry gulgot, zupelnie wstretny. -Chcialbym sie dowiedziec, kim jest Lindsey Sparling - powiedzial beznamietnie mlody czlowiek. - I gdzie moge ja znalezc. *** Hatch zdziwil sie, znajdujac numer Honella w ksiazce telefonicznej. Oczywiscie nazwisko pisarza nie bylo obecnie tak znane przecietnemu obywatelowi, jak bylo w latach jego krotkiej chwaly, gdy opublikowal Panne Culvert i Pania Towers. Teraz Honell nie musial sie juz tak bardzo troszczyc o to, by pozostawiono go w spokoju; najwyrazniej publicznosc dawala mu go wiecej, niz pragnal.Gdy Hatch wybieral numer, Lindsey chodzila tam i z powrotem po pokoju. Jasno przedstawila swoje stanowisko: nie sadzila, zeby Honell zrozumial ostrzezenie Hatcha jako cos innego, niz tania pogrozke. Hatch byl tego samego zdania. Ale musial sprobowac. Jednakze zostaly mu oszczedzone upokorzenie i zawod, zwiazane z wysluchiwaniem odpowiedzi Honella: w odleglym kanionie, posrod pustkowia, noca nikt nie odbieral telefonu. Czekal dlugo, dzwonek odezwal sie dwadziescia razy. Zamierzal wlasnie odlozyc sluchawke, gdy uslyszal dzwiek przypominajacy spiecie w przewodach elektrycznych, a w jego umysle mignela seria obrazow: zmieta koldra na lozku, krwawiacy, owiniety sznurem nadgarstek, para przerazonych, nabieglych krwia, krotkowzrocznych oczu... a w tych oczach blizniacze odbicie ciemnej twarzy nachylajacej sie blisko, wyrozniajacej sie jedynie para okularow przeciwslonecznych. Hatch trzasnal sluchawka i odskoczyl gwaltownie od telefonu, tak jakby sluchawka w jego dloni zamienila sie nagle w grzechotnika. -To sie dzieje wlasnie teraz. *** Telefon ucichl.Vassago utkwil w nim wzrok, ale dzwonienie nie powtorzylo sie. Zwrocil teraz uwage na mezczyzne przywiazanego rekami i nogami do mosieznych slupkow lozka. -A wiec jej nazwisko obecnie brzmi Lindsey Harrison? -Tak - wybelkotal stary facet. -Prosze pana, teraz to, czego mi najbardziej potrzeba, to adres. *** Publiczny telefon znajdowal sie przed sklepem z roznymi artykulami, w centrum handlowym, zaledwie trzy kilometry od domu Harrisona. Byl chroniony przed zakloceniami kapturem z pleksiglasu i otoczony oslona przeciwdzwiekowa. Hatch, co prawda, wolalby skorzystac z prawdziwej budki telefonicznej, ale dzis trudno znalezc to urzadzenie pochodzace z czasow, kiedy mniej liczono sie z wydatkami.Zaparkowal przy koncu centrum handlowego, w odleglosci zbyt duzej, by ktokolwiek ze sklepu mogl przez przeszklona sciane dojrzec - i byc moze przypomniec sobie - numery rejestracyjne jego samochodu. Wial zimny, ostry wiatr. Drzewa rosnace przy centrum byly zarazone przylzencami i gwaltowny podmuch unosil martwe, ciasno zwiniete liscie, popychal je po nawierzchni parkingu do stop Hatcha. Wydawaly suchy dzwiek. W zoltej jak uryna lunie swiatel na parkingu wygladaly prawie jak chmara owadow - jakas dziwacznie zmutowana szarancza - posuwajaca sie rojem w kierunku podziemnego gniazda. W sklepie z roznymi artykulami nie bylo duzego ruchu, wszystkie pozostale sklepy w centrum handlowym zamknieto. Hatch przygarbil sie, wsunal glowe i barki w oslone przeciwdzwiekowa telefonu, przekonany, ze nikt go nie podslucha. Nie chcial dzwonic na policje z domu, poniewaz wiedzial, ze maja urzadzenie drukujace numer telefonu kazdego rozmowcy. Jezeli znajda martwego Honella, nie chcial zostac glownym podejrzanym. A jezeli jego zaniepokojenie bezpieczenstwem Honella okazaloby sie nieuzasadnione, nie mial zamiaru znalezc sie w aktach policyjnych jako wariat czy histeryk. Nawet w chwili, gdy wybieral kostka zagietego palca numer i trzymal sluchawke przez chusteczke, by nie pozostawiac odciskow palcow, nie byl pewien, co ma powiedziec. Wiedzial, czego powiedziec nie moze: "Czesc, bylem martwy przez osiemdziesiat minut, nastepnie reanimowany i teraz mam od czasu do czasu skuteczne polaczenie telepatyczne z morderca-psychopata. Sadze, iz powinienem was przestrzec, ze wlasnie znow uderzy". Nie byl przekonany ze wladze moga potraktowac go choc troche powazniej niz faceta, noszacego kapelusz z folii aluminiowej w ksztalcie piramidy, zamierzajacego chronic w ten sposob swoj mozg przed zlowieszczym promieniowaniem, zawracajacego glowe policjantom skargami na zlych, omotujacych umysl kosmitow przebywajacych w sasiedztwie. Zdecydowal sie zadzwonic do biura szeryfa okregu Orange, a nie do jakiegos tam oddzialu miejskiej policji, poniewaz przestepstwa popelnione przez mezczyzne w okularach przeciwslonecznych podpadaly pod kilka obszarow jurysdykcji. Gdy odezwala sie telefonistka w biurze szeryfa, Hatch zaczal szybko mowic, nie pozwalajac jej przerwac, gdyz wiedzial, ze gdyby mieli dostatecznie duzo czasu, mogliby namierzyc go przy telefonie. -Facet, ktory zabil blondynke i wywalil ja na autostrade w zeszlym tygodniu, to ten sam, ktory ubieglej nocy zabil Williama Coopera, a dzis wieczorem zamorduje Stevena Honella, pisarza, jezeli szybko, to znaczy natychmiast, nie dacie mu ochrony. Honell mieszka w kanionie Silverado, nie znam adresu, ale prawdopodobnie podlega waszej jurysdykcji, i jesli nie ruszycie do niego od razu, za chwile bedzie trupem. Odwiesil sluchawke i skierowal sie ku samochodowi, wciskajac chusteczke do kieszeni spodni. Nie czul sie tak uspokojony, jak sie spodziewal. Wydawalo mu sie, ze popelnil wyjatkowe glupstwo. Idac do samochodu poruszal sie pod wiatr. Liscie wawrzynu, z ktorych przylzence wyssaly cala wilgoc, wiatr unosil teraz ku niemu. Szuraly po asfalcie i chrzescily mu pod stopami. Zdawal sobie sprawe, ze jazda tutaj byla strata czasu i ze proba przyjscia z pomoca Honellowi moze okazac sie daremna. Biuro szeryfa potraktuje to prawdopodobnie jak jeszcze jeden glupi kawal. Gdy przyjechal do domu, zaparkowal na podjezdzie bojac sie, by klekot drzwi od garazu nie obudzil Reginy. Gdy wysiadl z samochodu, szczypala go skora na glowie. Stal przez minute bez ruchu, lustrujac cienie wokol domu, w zaroslach, pod drzewami. Nic. Gdy wszedl do kuchni, Lindsey wlasnie nalewala dla niego filizanke kawy. Wzial ja i z wdziecznoscia pociagnal lyk goracego naparu. Nagle zrobilo mu sie zimniej niz wtedy, gdy stal na zewnatrz w nocnym chlodzie. -I co myslisz? - zapytala strapiona. - Potraktowali cie powaznie? -Jak szczanie pod wiatr - powiedzial. *** Vassago wciaz jechal perlowoszara honda, nalezaca przedtem do Renaty Desseux, kobiety ktora spotkal na parkingu centrum handlowego w sobotnia noc, i ktora pozniej dolaczyl do swej kolekcji. To byl porzadny samochod i dobrze sie sprawowal, gdy Vassago zjezdzal kreta droga w dol kanionu od domu Honella, zmierzajac w strone bardziej zaludnionych obszarow okregu Orange.Gdy bral szczegolnie ostry zakret, przemknal obok niego samochod patrolowy z biura szeryfa, kierujac sie w gore kanionu. Syrena nie wyla, ale swiatla ostrzegawcze rzucaly czerwone i niebieskie blaski na lupkowe zbocza i sekate galezie zwieszajacych sie nad droga drzew. Podzielil uwage miedzy wijaca sie droge przed soba i zmniejszajace sie tylne swiatla samochodu patrolowego we wstecznym lusterku. Wreszcie tamten wjechal w zakret pod gore i zniknal. Vassago byl pewien, ze glina gna do Honella. Nie odebrany, dzwoniacy bez konca telefon, ktory przerwal przesluchanie pisarza byl spustem, ktory wprawil w ruch biuro szeryfa. Nie mogl sie jednak domyslic jak ani dlaczego. Vassago nie przyspieszyl. Na koncu kanionu Silverado skrecil na poludnie w Santiago Canyon Road i utrzymal przepisowa predkosc, tak jak nalezalo sie tego spodziewac po kazdym dobrym obywatelu. 8 W lozku, w ciemnosciach, Hatch czul, jak wokol niego rozpada sie swiat. Pozostanie tylko kurz i pyl.Szczescie z Lindsey i Regina bylo w zasiegu wyciagnietej reki. A moze to tylko zludzenie? Czy juz na zawsze obie pozostana poza jego zasiegiem? Zapragnal spojrzec na to wszystko wnikliwie, zyskac nowa perspektywe, by zrozumiec te nadprzyrodzone zdarzenia. Zanim nie pozna natury zla, ktore wkroczylo w jego zycie, nie bedzie mogl z nim walczyc. Przypomnial sobie cichy glos doktora Nyeberna mowiacy: "Wierze, ze zlo jest sila bardzo rzeczywista, energia zgola odmienna niz my, obecnoscia w tym swiecie". Wydawalo mu sie, ze znow czuje zapach utrzymujacego sie w powietrzu dymu ze zbrazowialych od goraca kartek "Arts American". Wlozyl magazyn do biurka w gabinecie na dole, do szuflady zamykanej na klucz. Dolaczyl kluczyk do peku, ktory nosil ze soba. Nigdy wczesniej nie zamykal niczego w biurku. Nie byl pewien, dlaczego zrobil tak tym razem. Chronie dowody, powiedzial sobie. Ale dowody czego? Osmalone kartki magazynu nikomu niczego by nie udowodnily. Nie. To nie dokladnie tak. Istnienie magazynu udowadnialo jemu, jesli nawet nie innym, ze wszystko, co mu sie przytrafialo, to nie tylko wyobrazenia i halucynacje. To, co zamknal w biurku dla spokoju wlasnego umyslu, faktycznie bylo dowodem. Dowodem jego zdrowia psychicznego. Lindsey takze nie spala, albo nie chciala czy tez nie mogla zasnac. Odezwala sie: -A co, jesli ten morderca... Hatch czekal. Nie musial jej prosic, by dokonczyla mysl, gdyz wiedzial, co ma zamiar powiedziec. Po chwili uslyszal dokladnie to, czego sie spodziewal: -A co bedzie, jesli ten morderca jest swiadom twojej obecnosci tak samo, jak ty jego? Jesli przyjdzie po ciebie... po nas... po Regine? -Od jutra zaczniemy przedsiebrac srodki ostroznosci. -Jakie srodki ostroznosci? -Chociazby bron. -Moze nie jest to cos, z czym potrafimy poradzic sobie sami. -Nie mamy innego wyboru. -Moze potrzebna jest nam ochrona policji. -Jakos nie wydaje mi sie, ze postawia duzo ludzi do ochrony jakiegos faceta tylko dlatego, ze twierdzi, iz ma nadprzyrodzona wiez z morderca-psychopata. Wiatr, ktory przerzucal liscie wawrzynu na parkingu centrum handlowego, teraz stukal w luzna klamre rynny. Metal trzaskal cicho o metal. Hatch rzekl: -Gdy umarlem, to dokads poszedlem, zgadza sie? -Co masz na mysli? -Czysciec, Niebo, Pieklo - to sa podstawowe mozliwosci dla katolika, jezeli to, w co wierzymy, jest prawda. -No coz... przeciez zawsze mowiles, ze nie miales zadnych doznan podczas swej prawie-smierci? -Bo nie mialem. Nie potrafie przypomniec sobie niczego z... drugiej strony. Ale to nie oznacza, ze tam nie bylem. -Do czego zmierzasz? -Moze ten morderca nie jest zwyczajnym czlowiekiem. -Zaczynam sie w tym gubic, Hatch. -Byc moze sprowadzilem cos ze soba. -Sprowadziles cos? -Stamtad, gdzie bylem po smierci. -Cos? Ciemnosc miala swoje plusy. Przesadny, prymitywny facet tkwiacy w nim mogl opowiadac o rzeczach, ktore wydawaly sie zbyt glupie, by mowic o nich w dobrze oswietlonym miejscu. -Ducha. Istote. Nie odezwala sie. -Moje przejscie w smierc, a potem powrot, to moglo otworzyc drzwi - ciagnal - i przepuscic cos przez nie. -Cos - powtorzyla jak echo, ale juz bez owej nutki dociekliwosci w glosie, ktora slyszal wczesniej. Wyczul, ze wiedziala co mial na mysli - i ze nie podobala sie jej ta teoria. -I teraz to cos grasuje po swiecie. To by wyjasnialo jego wiez ze mna - i to, ze moze zabijac ludzi, ktorzy wywoluja moj gniew. Przez chwile milczala. Potem stwierdzila: - Jezeli cos zostalo tu sprowadzone, to jest to jawnie czyste zlo. Czy chcesz przez to powiedziec, ze gdy umarles, to poszedles do Piekla i morderca wymknal sie stamtad z toba na barana? -Byc moze. Niezaleznie od tego, co myslisz, nie jestem swiety. Ostatecznie mam krew Coopera na swoich rekach. -To sie zdarzylo po tym, jak umarles i sprowadzono cie z powrotem do swiata zywych. Poza tym nie ponosisz winy za to, co mu sie przytrafilo. -Ale to moj gniew uczynil go celem... -Bzdura - zaprotestowala. - Jestes najlepszym czlowiekiem, jakiego kiedykolwiek znalam. Jezeli kwestia mieszkaniowa w zyciu po smierci to mozliwosc wyboru miedzy Niebem i Pieklem, to zasluzyles sobie na apartament z lepszym widokiem z okna. Jego mysli byly tak posepne, ze zaskoczylo go to, iz ona moze zartowac. Wyciagnal reke pod koldra, znalazl jej dlon i uscisnal -Ja tez cie kocham. -Jezeli chcesz, bym nie zasnela z nudow, wymysl jakas inna teorie. -Dokonajmy po prostu drobnej korekty teorii, ktora juz mamy. Jezeli zycie po smierci istnieje, ale nie jest uporzadkowane w taki sposob, jak twierdza teologowie? Miejsce, z ktorego wrocilem, nie musi wcale byc ani Niebem, ani Pieklem. Po prostu innym miejscem, dziwniejszym niz nasz swiat, rozniacym sie od niego, pelnym nieznanych niebezpieczenstw. -Wcale mi sie to bardziej nie podoba. -Jezeli mam sobie z tym czyms poradzic, musze znalezc sposob wyjasnienia. Nie moge bronic, jezeli nie wiem nawet, gdzie mam kierowac atak. -Musi byc jakies bardziej logiczne wyjasnienie - powiedziala. -Ja to sobie powtarzam. Ale gdy probuje je znalezc, wciaz wracam do nielogicznego. Zaskrzypiala rynna. Wiatr szumial pod okapem i gwizdal w kominie. Hatch zastanawial sie, czy Honell, niezaleznie od tego gdzie sie teraz znajdowal, byl w stanie slyszec wiatr - i czy byl to wiatr z tego, czy z sasiedniego swiata. *** Vassago zaparkowal wprost przed "Antykami Harrisona" na poludniowym krancu Laguna Beach. Sklep znajdowal sie w budynku w stylu art deco. Duze okna wystawowe byly nie oswietlone, minela polnoc. Byla juz sroda.Steven Honell nie umial powiedziec, gdzie mieszkaja Harrisonowie, a po przejrzeniu ksiazki telefonicznej okazalo sie, ze nie ma w niej ich numeru telefonu. Pisarz znal tylko nazwe sklepu i przyblizone polozenie przy Pacific Coast Highway. Adres domowy Harrisonow z pewnoscia byl gdzies w aktach znajdujacych sie w biurze sklepu. Ale dostanie sie do niego bylo trudne. Naklejki na wszystkich oknach i nalepka na frontowych drzwiach ostrzegaly, ze pomieszczenia sa wyposazone w alarm antywlamaniowy i sa strzezone przez firme ochroniarska. Vassago wrocil z Piekla obdarzony zdolnoscia widzenia w ciemnosciach, zwierzeco szybkim refleksem, brakiem jakichkolwiek hamulcow moralnych, co pozwalalo mu popelniac najokropniejsze czyny, i brakiem strachu. Byl przeciwnikiem rownie groznym jak robot. Ale nie potrafil przechodzic przez sciany ani przemieniac swego ciala w pare, a potem znow przybierac ludzka postac i dokonywac tego wszystkiego, co jest w mocy prawdziwego demona. Dopoki nie zasluzy sobie na powrot do Piekla - albo poprzez zgromadzenie doskonalej kolekcji w swym muzeum umarlych, albo przez zabicie tych, dla ktorych zgladzenia zostal poslany - moze dysponowac jedynie umiejetnosciami demona pomniejszego rodzaju, nie wystarczajacymi do pokonania alarmu anty wlamaniowego. Odjechal spod sklepu. W centrum miasta obok stacji benzynowej znalazl budke telefoniczna. Mimo poznej godziny stacja byla jeszcze czynna i oswietlona tak jasno, ze Vassago musial zmruzyc oczy za okularami przeciwslonecznymi. Cmy o dlugich na trzy centymetry skrzydlach fruwaly wokol lamp, rzucajac na ziemie wielkie cienie. Podloga w budce telefonicznej byla zasmiecona niedopalkami papierosow. Mrowki zebraly sie nad martwym zukiem. Do pudelka na monety ktos przykleil tasma napisana odrecznie wiadomosc: NIECZYNNE, ale Vassago to nie obchodzilo, nie zamierzal do nikogo dzwonic. Interesowala go tylko ksiazka telefoniczna, przymocowana do wspornika mocnym lancuchem. Sprawdzil "Antyki". W Laguna Beach funkcjonowalo mnostwo przedsiebiorstw tego rodzaju; byl to prawdziwy raj dla kupujacych. Pilnie przypatrywal sie reklamom. W niektorych umieszczono nazwisko i imie wlasciciela, gdyz w tym biznesie osobista reputacja mogla byc atutem. Vassago natrafil na reklame "Antykow Roberta O. Loffmana", po czym znalazl w spisie jego adres. Podchodzac do samochodu zauwazyl nietoperza nadlatujacego z ciemnosci, przecinajacego lukiem strumien niebiesko-bialego swiatla padajacego od stacji benzynowej, ktory zlapal w locie wielka cme i zniknal gdzies wysoko w ciemnosciach, skad przybyl. Ani napastnik, ani ofiara nie wydaly zadnego dzwieku. *** Loffman mial siedemdziesiat lat, ale w swoich snach czesto miewal osiemnascie. Czul sie wtedy zwawy, zwinny, silny i szczesliwy. To nie byly sny o seksie, nie widzial w nich mlodych kobiet o obfitych biustach, rozwierajacych zapraszajaco swe gladkie uda. Nie byly to sny o potedze, nie rzucal sie w nich ze skalnych scian, nie miewal nieprawdopodobnych przygod. Obrazy byly zwyczajne: spacer po plazy przed zmrokiem, pod bosymi stopami mokry piasek, grzywy piany na falach, tafla wody odbijajaca purpurowo-czerwony zachod slonca. Czasem snilo mu sie, ze letnim popoludniem siedzi na trawie w cieniu palmy daktylowej i patrzy na kolibra wysysajacego nektar z jaskrawych kwiatow rosnacych na klombie. Sam fakt, ze znow byl mlody, zdawal sie wystarczajaco cudowny, by sen przedstawial sie interesujaco.Teraz wlasnie mial osiemnascie lat, lezal w duzym hamaku na werandzie domu w Santa Ana, gdzie sie urodzil i wychowal. Po prostu lagodnie sie hustal i obieral ze skorki jablko, ktore zamierzal zjesc, nic wiecej. Ale to byl piekny sen, bogaty w zapachy i kolory, bardziej zmyslowy, niz gdyby widzial siebie w haremie pelnym rozebranych pieknosci. -Panie Loffman, prosze sie obudzic. Probowal zignorowac ten glos, poniewaz chcial pozostac sam na werandzie. Skupil wzrok na poskrecanej lupinie. -No dalej, ty stary spiochu. Probowal obrac jablko tak, aby lupina stanowila nie przerwana struzke. -Wzial pan tabletki na sen, czy co? Ku wielkiemu zalowi Loffmana weranda, hamak, jablko i nozyk do obierania owocow rozplynely sie w ciemnosci. Jego sypialnia. Ocknal sie z trudem i zdal sobie sprawe z obecnosci intruza. Ledwo widoczna widmowa postac stala obok lozka. Chociaz nigdy dotychczas nie byl ofiara napasci i mieszkal w wyjatkowo spokojnej okolicy, jednak z powodu podeszlego wieku Loffman obawial sie zlodziei. Od pewnego czasu trzymal naladowany pistolet obok lampki przy lozku. Siegnal teraz po bron. Serce bilo mu mocno, gdy po omacku szukal jej na chlodnej, marmurowej powierzchni osiemnastowiecznego, francuskiego kufra zdobionego pozlacanym brazem, ktory sluzyl mu za szafke nocna. Bron zniknela. -Przepraszam pana - odezwal sie intruz. - Nie chcialem pana przestraszyc. Prosze sie uspokoic. Jezeli szuka pan pistoletu, to zauwazylem go, gdy tylko tu wszedlem. Teraz mam go ja. Obcy nie mogl zauwazyc broni nie wlaczajac swiatla, a swiatlo zbudziloby przeciez Loffmana. Byl tego pewien, wiec w dalszym ciagu szukal po omacku broni. W ciemnosciach cos zimnego i tepego wglebilo sie w jego szyje. Szarpnal sie do tylu, lecz zimny przedmiot wciskal sie wciaz w jego cialo, tak jakby widmo widzialo wyraznie w mroku. Zamarl, gdy zdal sobie sprawe, czym byl ten zimny przedmiot: lufa pistoletu. Przylozona do jego jablka Adama. Lufa przesunela sie powoli w gore, pod brode. -Prosze pana, gdybym nacisnal na spust, to panski mozg rozprysnalby sie na desce w glowach lozka. Ale nie chce pana krzywdzic. Nie zamierzam panu sprawiac bolu, oczywiscie jesli bedzie pan ze mna wspolpracowal. Chce tylko, by pan udzielil odpowiedzi na jedno, wazne dla mnie pytanie. Gdyby Robert Loffman rzeczywiscie mial teraz osiemnascie lat, tak jak w swych najlepszych snach, nie moglby cenic swego zycia wyzej niz teraz, gdy mial lat siedemdziesiat i o wiele mniej do stracenia. Byl gotow trzymac sie zycia rownie mocno i wytrwale jak kleszcz. Odpowie na kazde pytanie, zrobi wszystko, by sie uratowac, nawet jesli ucierpi na tym jego duma i godnosc. Probowal przekazac to wszystko zjawie trzymajacej pistolet pod jego broda, ale wydalo mu sie, ze z jego ust wydobyl sie tylko niezrozumialy belkot. -Tak, prosze pana - oznajmil intruz - rozumiem i doceniam panskie nastawienie. Teraz prosze mnie poprawic, jesli sie myle, ale przypuszczam, ze w handlu antykami, bedacym dosc malym w porownaniu z innymi, tworzycie tu, w Laguna, zwarta grupe. Wszyscy sie znacie, spotykacie sie na przyjeciach, jestescie przyjaciolmi. Handel antykami? Loffmana kusilo, by uwierzyc, ze wciaz jeszcze spi i ze jego sen jest po prostu absurdalnym koszmarem. Dlaczego ktos mialby wlamywac sie do jego domu ciemna noca, by porozmawiac o handlu antykami grozac rewolwerem? -Znamy sie wzajemnie, niektorzy z nas sa oczywiscie dobrymi przyjaciolmi, ale niektorzy w tym interesie to lobuzy i zlodzieje - paplal Loffman, niezdolny sie powstrzymac. Mial nadzieje, ze jego rzucajacy sie w oczy strach zaswiadczy o prawdomownosci. Niezaleznie od tego, czy byl to koszmar, czy rzeczywistosc. - Sa tylko zwyklymi kanciarzami, a jezeli ktos ma choc troche poczucia godnosci wlasnej, to nie przyjazni sie z takimi typami. -Czy zna pan pana Harrisona od "Antykow Harrisona"? -O, tak, bardzo dobrze, znam go calkiem niezle, jest szanowanym kupcem, absolutnie godnym zaufania, sympatycznym czlowiekiem. -Czy byl pan u niego w domu? -W jego domu? Tak, naturalnie, trzy czy cztery razy, i on byl tez u mnie. -W takim razie musi pan znac odpowiedz na to wazne pytanie, o ktorym wspomnialem. Czy moze mi pan podac adres pana Harrisona i jasne wskazowki, jak tam dojechac? Loffman odprezyl sie z ulga, gdy zdal sobie sprawe, ze bedzie w stanie dostarczyc intruzowi zadanej informacji. Blysnela mu jednak mysl, ze byc moze wystawia Harrisona na wielkie niebezpieczenstwo. Ale moze mimo wszystko byl to koszmarny sen i ujawnienie adresu Harrisona nie bedzie mialo zadnego znaczenia. Na zyczenie intruza kilka razy powtorzyl adres i powiedzial, jak tam dojechac. -Dziekuje panu. Byl pan bardzo pomocny. Tak jak powiedzialem, sprawianie panu bolu nie jest konieczne. Ale i tak zrobie panu krzywde, gdyz sprawi mi to wielka przyjemnosc. A wiec jednak to byl koszmarny sen. *** Vassago przejechal obok domu Harrisona w Laguna Niguel. Nastepnie zatoczyl kolo i ponownie przejechal obok budynku.Dom bardzo mocno przyciagal uwage; byl w takim samym stylu jak wszystkie pozostale na ulicy, a jednoczesnie w jakis nie do opisania, ale zasadniczy sposob roznil sie od nich, tak ze rownie dobrze moglby byc samotna budowla, wznoszaca sie na zupelnie plaskiej rowninie. Jego okna byly ciemne, a swiatla ogrodowe zostaly najwyrazniej wylaczone przez mechanizm zegarowy. Zreszta nawet gdyby swiatlo lalo sie strumieniami ze wszystkich okien, to dla Vassago ten dom i tak byl latarnia morska. Gdy przejezdzal powoli po raz drugi, poczul, jak przyciaga go niezmierna sila. Jego przeznaczenie, ktore nie moglo byc zmienione, bylo zwiazane z tym domem i mieszkajaca w nim pelna energii zyciowej kobieta. Nic z tego, co zobaczyl, nie sugerowalo istnienia jakiejs pulapki. Czerwony samochod byl zaparkowany na podjezdzie a nie w garazu, ale nie widzial w tym fakcie niczego zlowieszczego. Tym niemniej zdecydowal okrazyc kwartal po raz trzeci, by jeszcze raz dokladnie przyjrzec sie domowi. Gdy skrecil na rogu, strumienie swiatla z jego reflektorow przeszyla samotna, srebrna cma, przez moment jarzac sie jak zar z wielkiego ogniska. Przypomnial sobie nietoperza, ktory wlecial w strumien swiatla stacji benzynowej, by schwytac w powietrzu niefortunna cme i polknac ja zywcem. *** Gdy Hatch nareszcie zasnal, bylo juz dobrze po polnocy. Jego sen byl jak gleboki szyb; zyly snow falowaly jak jasne wstegi mineralow na ciemnych scianach kopalni. Zaden ze snow nie byl ani tak przyjemny, ani dostatecznie groteskowy, by go obudzic.W tej chwili widzial, jak stoi na dnie wawozu o scianach tak stromych, ze wdrapanie sie na nie bylo niemozliwoscia. Ale nawet gdyby zbocza wznosily sie pod katem umozliwiajacym wspinaczke, to nie mozna by sie na nie wedrzec, gdyz zbudowane byly z niezwyklego, sypkiego, bialego lupku ilastego, ktory zdradliwie kruszyl sie i przesuwal. Od zbocza padal blady, bialawy blask. Bylo to jedyne swiatlo, noc byla czarna i bezksiezycowa, gleboka i bezgwiezdna. Hatch miotal sie niespokojnie miedzy poczatkiem a koncem dlugiego, waskiego wawozu, chodzil tam i z powrotem, pelen niejasnych obaw. Nastepnie zdal sobie sprawe z dwoch rzeczy, co sprawilo, ze wloski na karku stanely mu deba. Bialawy lupek nie skladal sie ze skaly i skorup milionow morskich stworzen; byl zrobiony z ludzkich szkieletow, potrzaskanych i sprasowanych, ale tu i owdzie rozpoznawalnych: tam, gdzie polaczone stawami kosci dwoch palcow przetrwaly nacisk lub gdzie to, co wydawalo sie byc norka zwierzecia, okazywalo sie pustym oczodolem. Zaczal byc takze swiadom tego, ze niebo nie bylo puste, ze cos po nim krazy - tak czarne, ze zlewa sie w jedno z niebem, o cicho pracujacych, skorzastych skrzydlach. Nie mogl tego dojrzec, ale czul, ze utkwilo w nim uporczywe spojrzenie, i wyczuwal w nim glod, jaki nie mogl byc nigdy zaspokojony. Hatch nerwowo przewrocil sie na drugi bok, mamroczac w poduszke niezrozumiale dzwieki. *** Vassago spojrzal na samochodowy zegar. Nawet nie patrzac na cyfry instynktownie wyczuwal, ze swit jest odlegly o niecala godzine.Wiedzial, ze teraz nie ma juz dosc czasu, by przed switem dostac sie do domu Harrisonow, zabic meza i zabrac kobiete ze soba do swego podziemia. Nie mogl ryzykowac, by swiatlo dnia zaskoczylo go na otwartej przestrzeni. Wprawdzie nie spalilby sie i nie rozsypal w proch jak zywe trupy w filmach, absolutnie nic tak dramatycznego. Jego oczy byly jednak tak wrazliwe, ze okulary przeciwsloneczne nie zapewnilyby dostatecznej ochrony przed swiatlem slonca. Swit uczynilby go prawie slepym, uniemozliwiajac prowadzenie samochodu i zwracajac na niego uwage kazdego policjanta, ktory dostrzeglby jak niepewnie prowadzi pojazd. W takim oslabionym stanie moglby miec trudnosci, by poradzic sobie z glina. Co wazniejsze, moglby stracic kobiete. Tak czesto ukazywala sie w jego snach, ze stala sie obiektem intensywnego pozadania. Juz wczesniej widzial okazy takiej jakosci, ze byl przekonany iz uwiencza jego kolekcje, a on dzieki temu natychmiast zostanie przyjety do dzikiego swiata wiecznej ciemnosci i nienawisci. I za kazdym razem sie mylil. Ale zadna z tamtych ofiar nie ukazywala mu sie we snie. Ta kobieta byla prawdziwa perla, ta, ktorej poszukiwal. Nie moze ryzykowac pochopnego dzialania nie chcac jej utracic. Potem, gdy ja bedzie mial, pozbawi ja zycia u stop gigantycznego Lucyfera i ulozy jej stygnace zwloki w taki sposob, jaki najlepiej bedzie symbolizowal jej grzechy i slabosci. Okrazajac po raz trzeci dom Harrisonow, rozwazal mozliwosc natychmiastowej jazdy do swej kryjowki, by powrocic tutaj nastepnego wieczoru po zachodzie slonca. Ale ten plan go nie pociagal. Przebywanie blisko Lindsey podniecalo go. Trudno mu bylo stad odejsc. Czul we krwi jej pulsowanie. Przyciagala go jak magnes. Teraz musi ukryc sie blisko niej. Moze w jakims zakamarku w jej wlasnym domu. W miejscu, do ktorego z pewnoscia nie zajrzy podczas dlugiego, jasnego, napelnionego wrogim swiatlem dnia. Zaparkowal honde dwie przecznice od domu Harrisonow i ruszyl obsadzonym po obu stronach drzewami chodnikiem. Wysokie latarnie uliczne oswietlaly jasno chodniki, rzucaly blask na trawniki przed domami. Vassago pewien, ze o tej porze wszyscy jeszcze spia, a wiec malo prawdopodobne, by dojrzeli go skradajacego sie przez krzaki rosnace wokol domu, szukal cicho nie zamknietych na klucz drzwi, nie zatrzasnietego okna. Poczatkowo nie mial szczescia. Wreszcie dotarl do okna znajdujacego sie w tylnej scianie garazu. *** Regine obudzil odglos przypominajacy szuranie. Uslyszala stlumione pukanie, cichy zgrzyt. Jeszcze nie zdazyla sie przyzwyczaic do nowego domu, obudzila sie wiec niepewna, gdzie sie znajduje, wiedziala tylko, ze nie jest to jej pokoj w sierocincu. Znalazla po omacku nocna lampke i wlaczyla ja. Oslepilo ja swiatlo i na sekunde musiala zmruzyc oczy. Oprzytomniawszy, zdala sobie sprawe, ze to ktos sie skrada. Dziwne dzwieki umilkly, gdy wlaczyla swiatlo. To wygladalo jeszcze bardziej podejrzanie.Zgasila swiatlo i zaczela nasluchiwac. Ciemnosc byla teraz wypelniona kolorowymi plamami, swiatlo lampy podzialalo na jej wzrok jak lampa blyskowa aparatu. Dopiero po pewnym czasie zaczela w ciemnosci rozrozniac przedmioty. Dzwieki sie juz nie powtorzyly; ale wydalo jej sie, ze dochodzily z podworka na tylach domu. Lozko bylo wygodne. Pokoj zdawal sie przesiakniety wonia malowanych kwiatow. Otoczona rozami czula sie bezpieczniej niz kiedykolwiek przedtem. Wcale nie miala ochoty wstawac, jednak zorientowala sie, ze Harrisonowie maja jakies problemy i teraz zastanawiala sie, czy te dziwne dzwieki w srodku nocy moga byc z tym w jakis sposob zwiazane. Wczoraj, podczas jazdy ze szkoly, a takze ubieglego wieczoru w czasie obiadu i po filmie wyczula, ze miedzy nimi jest jakies napiecie, ktore oboje probowali przed nia ukryc. I chociaz wiedziala doskonale, ze jest beznadziejna idiotka, przy ktorej kazdy ma prawo czuc sie zdenerwowany, tym razem byla pewna, ze nie ona jest przyczyna ich zdenerwowania. Przed snem pomodlila sie, aby ich klopoty okazaly sie drobne, i aby mozna bylo sobie z nimi szybko poradzic. Przypomniala Bogu o swym bezinteresownym zobowiazaniu dotyczacym jedzenia wszelkich odmian fasoli. Jezeli istnial cien mozliwosci, ze odglosy skradania sie byly zwiazane z niespokojnym stanem umyslu Harrisonow, to Regina miala obowiazek to sprawdzic. Spojrzala na krucyfiks zawieszony nad lozkiem i westchnela. Nie mogla polegac we wszystkim na Jezusie i Marii. Sa tak zapracowani. Maja na glowie caly wszechswiat. Bog pomaga tym, ktorzy sami sobie pomagaja. Wysliznela sie spod koca i podeszla do okna, opierajac sie najpierw o meble, a potem o sciane. Obrecz, ktora za dnia miala na nodze, byla zdjeta i teraz potrzebowala oparcia. Okno wychodzilo na male podworko za garazem, skad zdawaly sie dochodzic owe podejrzane dzwieki. Nocy nie rozjasnialo swiatlo ksiezyca. Cienie drzew i krzewow utrudnialy widzenie. Im dluzej Regina sie przypatrywala, tym mniej mogla dostrzec, tak jakby ciemnosc byla gabka wciagajaca w siebie jej zdolnosc widzenia. Latwo bylo uwierzyc, ze w nieprzeniknionym mroku czai sie zywa i czujna istota. *** Okno garazu nie bylo zamkniete, ale trudno bylo je otworzyc. Zawiasy byly zardzewiale, a rama okienna byla zlepiona farba wraz z framuga. Vassago narobil wiecej halasu, niz sie spodziewal, ale nie sadzil, ze zachowywal sie tak glosno, by przyciagnac uwage mieszkancow. Nastepnie, wlasnie wtedy, gdy zawiasy zaskrzypialy, w oknie na drugim pietrze pojawilo sie swiatlo.Cofnal sie, chociaz swiatlo prawie natychmiast zgaslo. Ukryl sie w wysokich krzakach przy ogrodzeniu. Ujrzal, ze postac zblizyla sie do czarnej tafli okna, widzial ja lepiej, niz gdyby zostawila zapalone swiatlo. To byla dziewczynka, ktora widzial kilka razy w swoich snach, ostatnio razem z Lindsey Harrison. Staly zwrocone do siebie twarzami, a miedzy nimi unosila sie czarna roza, na aksamitnym platku lsnila kropla krwi. Regina. Patrzyl na nia z niedowierzaniem, a potem z rosnacym podnieceniem. Wczesniej tej nocy zapytal Stevena Honella, czy Harrisonowie maja corke, ale pisarz powiedzial, ze slyszal tylko o synu, ktory zmarl przed kilkoma laty. Dziewczynka zdawala sie unosic jak zjawa. Miedzy nia a Vassago rozposcierala sie ciemnosc. W rzeczywistosci byla jeszcze ladniejsza niz w jego snach, tak pelna zycia... Wcale by sie nie zdziwil, gdyby mogla poruszac sie w mroku tak samo swobodnie jak on, choc z innego powodu; promieniowala swiatlem, ktore rozjasnialo najgestsze ciemnosci. Cofnal sie glebiej w zarosla, przekonany, ze dziewczynka posiada zdolnosc widzenia w nocy, tak jak on. Bujne pnacze o purpurowych kwiatach porastalo mocna krate siegajac do parapetu jej okna. Wygladala jak ksiezniczka zamknieta w wiezy, usychajaca z tesknoty za ksieciem, ktory wspialby sie po kracie i ja oswobodzil. Wieza, ktora stala sie jej wiezieniem, bylo zycie; ksieciem, na ktorego czekala - Smierc; a tym, od czego pragnela sie uwolnic - przeklenstwo egzystencji. Vassago powiedzial lagodnie: -Przyszedlem po ciebie. - Ale nie wynurzyl sie z kryjowki. Po paru minutach odeszla od okna. Zniknela. Za czarna tafla okna, w miejscu, w ktorym stala, widniala pustka. Zapragnal gwaltownie jej powrotu, chcial jeszcze raz na nia spojrzec. Regina. Czekal piec minut, a potem jeszcze piec. Ale nie podeszla. W koncu swiadom, ze swit zbliza sie nieublaganie, podkradl sie do garazu. Tym razem okno odchylilo sie cicho na zewnatrz. Otwor byl waski, ale przecisnal sie przezen jak wegorz, lekko zawadzajac ubraniem o drewno. *** Lindsey raz po raz zapadala w polgodzinna drzemke, po czym sie budzila. Spala bardzo niespokojnie. Za kazdym razem, gdy otwierala oczy, czula, ze jest lepka od potu, mimo ze w domu bylo dosc chlodno. Lezacy obok niej Hatch wydawal z siebie dziwne pomruki, jakby przeciw czemus protestowal.Przed switem uslyszala jakis halas dobiegajacy z korytarza i usiadla na lozku, by posluchac. Po chwili poznala dzwiek wody spuszczanej w toalecie. Regina. Ulozyla sie wygodnie na poduszkach, dziwnie uspokojona cichnacym pluskiem. Wydawalo sie tak banalne - zeby nie powiedziec smieszne - zeby z tego czerpac pocieche. Ale minelo juz tyle czasu, odkad w ich domu bylo dziecko. Czula sie bardzo dobrze slyszac, jak dziewczynka zajmuje sie przyziemnymi, zwyczajnymi sprawami; sprawialo to, iz noc wydawala sie mniej grozna. Pomimo ich aktualnych problemow teraz szczescie bylo bliskie. *** Lezac w lozku Regina zastanawiala sie, dlaczego Bog wyposazyl ludzi we wnetrznosci, a w szczegolnosci pecherze. Czy to rzeczywiscie najlepszy projekt z mozliwych, czy tez On lubil troche zartowac?Przypomniala sobie, jak kiedys w sierocincu wstala o trzeciej nad ranem, by pojsc do toalety, spotkala na korytarzu zakonnice i zadala tej dobrej siostrze dokladnie to samo pytanie. Zakonnica, siostra Sarafina, nie byla ani troche zaskoczona. Regina byla wtedy jeszcze zbyt mala, by wiedziec, w jaki sposob zaskoczyc zakonnice; trzeba bylo na to calych lat praktyki. Siostra Sarafina odpowiedziala natychmiast, ze byc moze Bog chcial dac ludziom powod do wstawania w srodku nocy, by mieli jeszcze jedna okazje o Nim pomyslec i dziekowac za zycie, ktore im darowal. Regina usmiechnela sie wtedy i pokiwala glowa, ale stwierdzila, ze siostra Sarafina jest albo zbyt zmeczona, by jasno myslec, albo przyglupia. Bog mial bardzo liczna klase, nie mogl chciec, aby Jego dzieci myslaly o Nim przez caly czas siedzac na sedesie. Zadowolona ze swej wizyty w lazience skulila sie pod kocem w swym malowanym mahoniowym lozku i probowala wymyslic lepsze wyjasnienie od tego, ktorego przed laty udzielila jej zakonnica. Z podworka na tylach domu nie dochodzily juz dziwne halasy i Regina zasnela, nim niewyrazne swiatlo switu dotknelo szyb. *** Wysokie szyby byly wstawione w duze, skladajace sie z kilku czesci drzwi, wpuszczajace niewiele swiatla padajacego od stojacych przed domem latarni. Vassago, zagladajac do wnetrza bez okularow przeciwslonecznych, zauwazyl, ze w przeznaczonym na trzy samochody garazu byl zaparkowany tylko jeden woz, czarny Chevrolet. Rozejrzal sie szybko po pomieszczeniu, ale nie dostrzegl zadnego miejsca nadajacego sie na kryjowke, w ktorej moglby sie schowac przed Harrisonami pozostajac poza zasiegiem slonecznego swiatla az do zapadniecia nastepnej nocy.Wtedy dostrzegl sznurek zwisajacy z sufitu nad jednym z pustych stanowisk do parkowania. Przelozyl reke przez petle i pociagnal delikatnie w dol, jeszcze, i jeszcze, ale zawsze rownomiernie i cicho, az klapa otworzyla sie na osciez. Zawiasy byly dobrze naoliwione i nie wydaly zadnego dzwieku. Klapa byla szeroko otwarta. Vassago powoli rozlozyl skladajaca sie z trzech czesci drewniana drabine przymocowana do jej tylnej czesci. Zajelo mu to duzo czasu, gdyz wazniejsza byla cisza niz pospiech. Wspial sie na poddasze garazu. Bez watpienia w dachu musialy byc otwory swietlne, ale teraz miejsce wydawalo sie szczelnie zamkniete. Swymi czulymi oczami widzial gladka podloge, mnostwo kartonowych pudel i troche mebli przykrytych pokrowcami. Zadnych okien. Ponad nim, miedzy krokwiami, widac bylo nieheblowane deski dachu. W dwoch miejscach drugiego, prostokatnego pomieszczenia zwieszaly sie z sufitu zarowki; zadnej nie zapalil. Ostroznie, po cichu, jak aktor w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach, wyciagnal sie na brzuchu na podlodze poddasza, siegnal w dol i przez otwor wciagnal skladana drabine. Powoli, bezszelestnie umocowal ja do tylnej czesci klapy. Po czym zasunal ja na miejsce, bez zadnego dzwieku poza ledwo slyszalnym brzekiem mocnej sprezyny, ktora ja dociskala, odgradzajac poddasze od garazu. Zdjal z mebli kilka pokrowcow. Byly tylko troche zakurzone. Zwinal je robiac sobie poslanie miedzy pudlami, po czym ulozyl sie, by zaczekac na przyjscie dnia. Regino. Lindsey. Jestem z wami. ROZDZIAL SZOSTY l W srode rano Lindsey odwiozla Regine do szkoly. Gdy wrocila z powrotem do Laguna Niguel, Hatch siedzial przy stole kuchennym, czyszczac i oliwiac pare pistoletow browning kaliber 9 mm. Kupil bron piec lat temu, prawie zaraz po tym, jak postawiono diagnoze i przypadek Jimmy'ego rozpoznano jako nieuleczalny. Zaczal nagle interesowac sie wskaznikiem przestepczosci, choc nie byl on nigdy - takze wtedy - szczegolnie wysoki w tej czesci okregu Orange. Lindsey wiedziala, choc nigdy tego nie powiedziala, ze Hatch nie boi sie wlamywaczy, lecz choroby, ktora kradla mu syna; poniewaz byl bezradny wobec raka, potajemnie tesknil za wrogiem, ktorego mozna by bylo pokonac za pomoca pistoletu. Browningi byly uzywane tylko na strzelnicach. Hatch nalegal, by Lindsey tez nauczyla sie strzelac. Ale juz od przeszlo roku zadne z nich nie cwiczylo strzelania do celu. -Czy naprawde sadzisz, ze to jest rozsadne? - spytala wskazujac na pistolety. -Tak. - Zacisnal wargi. -Moze powinnismy zadzwonic na policje. -Juz mowilem, dlaczego nie mozemy tego zrobic. -Moze jednak warto sprobowac. -Nie pomoga nam. Nie moga. Wiedziala, ze ma racje. Nie posiadali zadnego dowodu, ze grozi im niebezpieczenstwo. -Poza tym - dodal, nie spuszczajac oczu z pistoletu przy czyszczeniu lufy wyciorem - gdy tylko zaczalem czyscic bron, wlaczylem dla towarzystwa telewizor: Poranne wiadomosci. Telewizor, stojacy na polce na samym koncu zestawu szaf kuchennych, byl wylaczony. Lindsey nie zapytala, co podano w wiadomosciach. Bala sie, ze bedzie zalowac, iz to uslyszala - byla pewna, ze dobrze wie, co Hatch jej powie. Hatch spojrzal na nia znad pistoletu i powiedzial: -Ubieglej nocy znalezli Stevena Honella. Przywiazanego do czterech rogow lozka i zakatowanego na smierc pogrzebaczem od kominka. Lindsey znieruchomiala z przerazenia. Zrobilo sie jej slabo, nie mogla stac. Przyciagnela sobie krzeslo i usiadla. Wczoraj, przez chwile, nienawidzila Stevena Honella tak bardzo, jak jeszcze nikogo w zyciu. Nawet bardziej. Teraz nie czula wobec niego urazy. Tylko litosc. Byl czlowiekiem slabym, ukrywal przed samym soba brak pewnosci, okazujac innym pogarde i wyzszosc. Byl malostkowy i zlosliwy, moze nawet jeszcze gorszy, ale teraz nie zyl; a smierc byla zbyt wielka kara za jego bledy. Oparla rece na stole i sklonila glowe. Nie mogla plakac nad Honellem, niczego w nim bowiem nie cenila - procz talentu. Zniszczenie talentu nie wystarczylo, by wywolac lzy. Lindsey ogarnelo uczucie rozpaczy. -Wczesniej czy pozniej - rzekl Hatch - ten skurwysyn przyjdzie po mnie. Lindsey uniosla glowe, wydawalo sie jej, ze wazy tone. -Dlaczego? -Nie wiem. Byc moze nigdy sie tego nie dowiemy, nigdy tego nie zrozumiemy. Ale on i ja jestesmy w jakis sposob zwiazani, i on w koncu po mnie przyjdzie. -Niech gliny sie tym zajma - powiedziala, swiadoma, ze nie moga oczekiwac pomocy ze strony wladz, nie chciala jednak rozstac sie z nadzieja. -Gliny nie sa w stanie go znalezc - odparl ponuro Hatch. - Jest jak dym. -Nie przyjdzie - upierala sie Lindsey, chcac by jej slowa okazaly sie prawda. -Moze nie jutro. Moze nie za tydzien ani za miesiac. Ale to, ze przyjdzie, jest tak pewne jak to, ze slonce wstaje kazdego ranka. I bedziemy przygotowani na jego przyjscie. -Bedziemy przygotowani? - Nie zrozumiala. -Bardzo dobrze przygotowani. -Przypomnij sobie, co mowiles zeszlej nocy. Spojrzal na Lindsey znad pistoletu i napotkal jej wzrok. -Co takiego? -Ze on moze nie jest zwyklym czlowiekiem, ze moze zabral sie z toba stopem z... skadinad. -Myslalem, ze odrzucilas te teorie. -Istotnie. Nie moge w to uwierzyc. Ale ty? Ty tez? Zamiast odpowiedziec, znow zaczal czyscic browninga. -Jezeli w to wierzysz, chocby nawet w polowie - to na co przyda sie bron? Nie odpowiedzial. -W jaki sposob kule moga powstrzymac zlego ducha? - naciskala. Miala wrazenie, ze budzenie Reginy i jazda z nia do szkoly to po prostu czesc snu, a nie rzeczywistosc, a to, co sie teraz dzieje jest sennym koszmarem. - Jak istota zza grobu moze zostac pokonana zwykla bronia? -To wszystko, co moge zrobic - powiedzial. *** Jonas Nyebern, jak wielu lekarzy, w srody nie przyjmowal ani nie dokonywal operacji. Nigdy jednak nie spedzal tego popoludnia grajac w golfa, zeglujac czy grajac w karty w podmiejskim klubie. Wykorzystywal srody, by odrobic papierkowe zaleglosci, lub pisac prace naukowe i analizowac przypadki zwiazane z Projektem Medycyny Ozywiania.Pierwsza srode maja postanowil spedzic pracujac jakies osiem czy dziesiec godzin w swym gabinecie w domu na Spyglass Hill, gdzie mieszkal od prawie dwoch lat, czyli od czasu, gdy stracil rodzine. Chcial zakonczyc przygotowywanie wykladu, ktory zamierzal wyglosic na konferencji w San Francisco osmego maja. Wielkie okna pokoju wylozonego boazeria z drewna tekowego wychodzily na polozone w dole Corona Del Mar i Newport Beach. Po drugiej stronie czterdziestodwukilometrowego przesmyku wznosily sie urwiste skaly wyspy Santa Catalina. Szaroniebieskie wody Oceanu Spokojnego sprawialy przytlaczajace wrazenie ogromem przestrzeni, bezkresu. Nie zaciagal zaslon, poniewaz ow widok nigdy go nie rozpraszal. Kupil te nieruchomosc w nadziei, ze luksusowy dom i wspanialy pejzaz sprawia, ze pomimo wielkiej tragedii, jaka go spotkala, po pewnym czasie zycie wydawac sie bedzie piekne i warte staran. Tylko praca sprawila, ze tak sie stalo, dlatego tez zawsze od razu sie do niej zabieral, nie rzuciwszy nawet okiem na imponujaca panorame. Tego ranka nie mogl sie skoncentrowac na bialych literach ukazujacych sie na niebieskim tle ekranu komputera. Jego mysli nie byly zwrocone ku bezmiarom wod oceanu, lecz ku jego synowi, Jeremy'emu. Tego pochmurnego wiosennego dnia, dwa lata temu, gdy wrociwszy do domu zastal Marion i Stephanie zadzgane tak brutalnie, ze nie bylo zadnej mozliwosci reanimacji, gdy znalazl w garazu nieprzytomnego Jeremy'ego nadzianego na umocowany w imadle noz i szybko wykrwawiajacego sie na smierc, Jonas nie obciazal odpowiedzialnoscia za ten czyn nieznanego szalenca czy wlamywaczy zaskoczonych na goracym uczynku. Od razu wiedzial, ze morderca jest lezacy na blacie warsztatu chlopiec, z ktorego zycie drobnymi kropelkami wycieka na betonowa podloge. Cos bylo z Jeremym nie tak - czegos w nim brakowalo - od samego poczatku; odmiennosc, ktora w miare uplywu lat zaznaczala sie coraz bardziej, stawala sie coraz bardziej przerazajaca, chociaz Jonas dlugo trwal w przekonaniu, ze postawa i dzialania chlopca sa przejawami zwyklego mlodzienczego buntu. Szalenstwo ojca Jonasa, przeskoczywszy jedno pokolenie, ujawnilo sie w genach Jeremy'ego. Chlopiec przetrzymal wyjecie noza i szalencza jazde karetka do glownego szpitala okregu Orange oddalonego od domu zaledwie o kilka minut jazdy. Zmarl na noszach, gdy wieziono go na sale operacyjna szpitalnym korytarzem. Niedawno Jonas przekonal dyrekcje szpitala do utworzenia specjalnego zespolu reanimacyjnego. Zamiast uzywac "sztucznego serca" do podgrzania krwi martwego chlopca, uzyli go do puszczenia ponownie w obieg w jego ciele ochlodzonej krwi, przyspieszajac drastyczne obnizenie temperatury ciala, by opoznic degeneracje komorek i uszkodzenie mozgu do czasu, gdy mozna bedzie dokonac operacji. Klimatyzacja ustawiona zostala na najnizsza temperature dziesieciu stopni, worki z kruszonym lodem ulozone po bokach pacjenta, a Jonas osobiscie otworzyl rane, by odnalezc - i naprawic - uszkodzenia mechaniczne udaremniajace reanimacje. Moze wtedy wiedzial, dlaczego tak desperacko pragnie uratowac Jeremy'ego, pozniej nigdy nie byl w stanie jasno zrozumiec wlasnych motywow. Poniewaz byl moim synem, myslal czasami Jonas, i dlatego bylem za niego odpowiedzialny. Ale jaka rodzicielska odpowiedzialnosc byl winien mordercy corki i zony? Uratowalem go, tlumaczyl sobie Jonas, by go zapytac dlaczego, by wydusic z niego wyjasnienie. Ale wiedzial, ze nie bylo sensownej odpowiedzi. Ani filozofowie, ani psychologowie - ani nawet sami mordercy - nigdy jeszcze nie byli w stanie dostarczyc wystarczajacego wyjasnienia aktow potwornej, socjopatologicznej przemocy. W rzeczywistosci jedyna przekonywajaca odpowiedzia bylo to, ze czlowiek jest niedoskonaly, skazony i nosi w sobie nasiona wlasnej zaglady. Kosciol nazwalby to dziedzictwem Weza, nawiazujac do czasow Raju i pierwszego grzechu. Naukowcy odwolaliby sie do tajemnic genetyki, biochemii, podstawowych funkcji nukleotydow. Byc moze i jedni, i drudzy mowili o tej samej skazie, tylko opisywali ja za pomoca roznych pojec. Jonasowi wydawalo sie, ze odpowiedz, dana przez naukowcow czy przez teologow, byla zawsze jednako i w rownym stopniu niezadowalajaca, poniewaz nie sugerowala zadnego rozwiazania, zadnego srodka zaradczego. Poza wiara w Boga lub w mozliwosci nauki. Niezaleznie od powodow, jakie sklonily go do podjecia takiego dzialania, Jonas uratowal Jeremy'ego. Chlopiec byl martwy przez trzydziesci jeden minut, co nawet w owych czasach nie bylo absolutnym rekordem, gdyz pewna mloda dziewczyna w Utah zostala reanimowana po przebywaniu w objeciach smierci przez szescdziesiat szesc minut. Ale ona byla mocno oziebiona, podczas gdy Jeremy zmarl cieply, dzieki czemu ten wyczyn byl mimo wszystko swego rodzaju rekordem. Faktycznie ozywienie pacjenta po trzydziestu jeden minutach "cieplej" smierci bylo takim samym cudem, jak reanimacja po osiemdziesieciu minutach "zimnej". Wlasny syn i Hatch Harrison byli najbardziej zdumiewajacymi sukcesami Jonasa - jezeli pierwszy przypadek mozna bylo zakwalifikowac jako sukces. Przez dziesiec miesiecy Jeremy lezal w stanie spiaczki, odzywiany dozylnie, lecz zdolny do samodzielnego oddychania. Poza tym nie potrzebowal zadnych dodatkowych urzadzen utrzymujacych go przy zyciu. Na poczatku tego okresu zostal przeniesiony ze szpitala do doskonalej prywatnej kliniki. Jonas mogl zlozyc pisemny wniosek do sadu o zgode na odlaczenie chlopca od dozylnego odzywiania. Ale wtedy Jeremy zmarlby z glodu i z powodu odwodnienia, a pacjenci pograzeni w spiaczce mogli cierpiec bol przy tak okrutnej smierci, w zaleznosci od glebokosci stuporu. Jonas nie byl przygotowany, by stac sie przyczyna takiego cierpienia. Bardziej podstepnie, na tak glebokim poziomie, ze dopiero o wiele pozniej zdal sobie z tego sprawe, egoistycznie wyobrazal sobie, ze moze bedzie jeszcze w stanie wydobyc z chlopca - zakladajac, ze Jeremy w ogole kiedykolwiek sie obudzi - wyjasnienie socjopatologicznego zachowania, ktore wymykalo sie innym badaczom. Byc moze myslal, ze uzyska wieksza wnikliwosc dzieki unikalnemu doswiadczeniu - analizujac szalenstwo ojca i syna, osierocony i zraniony przez pierwszego, owdowialy przez drugiego. W kazdym razie placil rachunki w prywatnej klinice. I kazdego niedzielnego popoludnia siadal przy brzegu lozka swego syna, utkwiwszy wzrok w jego bladej, nieruchomej twarzy, w ktorej dostrzegal tak wiele wlasnych rysow. Po dziesieciu miesiacach Jeremy odzyskal swiadomosc. Uszkodzenie mozgu wywolalo afazje, nie mogl mowic i czytac. Nie pamietal swego nazwiska ani jak doszlo do sytuacji, w ktorej sie znalazl. Reagowal na swa twarz w lustrze, jakby byla to twarz kogos obcego, nie rozpoznawal ojca. Gdy przybyla policja, by go przesluchac, nie okazal ani winy, ani zrozumienia. Obudzil sie jako tepak, o zdolnosciach intelektualnych ostro zredukowanych w stosunku do tych, jakie posiadal wczesniej. Mial krotka pamiec, latwo tracil watek. Gestami uskarzal sie energicznie na ostry bol oczu, razilo go jaskrawe swiatlo. Badanie okulistyczne ujawnilo dziwna - w rzeczywistosci trudna do wyjasnienia - degeneracje teczowek. Kurczliwa blona czesciowo zanikla. Zwieracz zrenicy - miesien powodujacy kurczenie sie teczowki, zmniejszenie zrenicy i dopuszczanie do oka mniejszej ilosci swiatla - prawie zupelnie obumarl. Zmalal takze rozszerzacz zrenicy, otwierajac teczowke na osciez. Polaczenie miedzy miesniem rozszerzajacym a nerwem okoruchowym zostalo zerwane, nie pozostawiajac oku wlasciwie zadnej mozliwosci redukowania ilosci wpadajacego do niego swiatla. To byl przypadek bez precedensu, zwyrodnienie uniemozliwiajace skuteczna chirurgiczna interwencje. Chlopiec zostal wyposazony w mocno przyciemnione, przymocowane do glowy okulary przeciwsloneczne. Mimo to wolal jednak spedzac dnie w pomieszczeniach, w ktorych zaluzje lub ciezkie zaslony szczelnie zaslanialy okna. Zdumiewajace, ze Jeremy stal sie ulubiencem personelu szpitala rehabilitacyjnego, gdzie zostal z prywatnej kliniki przeniesiony kilka dni po obudzeniu sie. Wszyscy zalowali go z powodu tego nieszczescia z oczami, a takze dlatego, ze ow przystojny chlopiec tak bardzo sie zmienil. Mial teraz lagodne usposobienie niesmialego dziecka. Wczesniejsza arogancja, wyrachowanie i tlaca sie w nim wrogosc znikly bez sladu. Przez ponad cztery miesiace chodzil po korytarzach, pomagal pielegniarkom w prostych czynnosciach, z mizernym skutkiem cwiczyl z logopeda, noca calymi godzinami gapil sie przez okna, jadl dostatecznie dobrze, by nabrac troche ciala, a wieczorami przy wylaczonych swiatlach cwiczyl w sali gimnastycznej. Jego stan fizyczny poprawil sie, a suche jak sloma wlosy nabraly polysku. Gdy Jonas zaczal sie zastanawiac, gdzie umiescic Jeremy'ego, gdy nie bedzie juz mogl korzystac z terapii, chlopiec zniknal. Chociaz wczesniej nie okazywal zadnych sklonnosci do opuszczania terenu szpitala, pewnej nocy wyszedl nie zauwazony i nigdy juz nie wrocil. Jonas zakladal, ze policja szybko znajdzie Jeremy'ego. Ale wladze byly nim zainteresowane jako zaginiona osoba, a nie jako podejrzanym o morderstwo. Gdyby chlopiec po reanimacji odzyskal pelnie wladz umyslowych, uwazaliby, ze jest groznym przestepca, uciekajacym przed sprawiedliwoscia, ale jego nieprzerwana - i najwyrazniej trwala - niesprawnosc umyslowa stanowila swego rodzaju immunitet. Jeremy nie byl juz tym samym czlowiekiem, co w chwili popelnienia morderstwa; z jego zmniejszonymi zdolnosciami umyslowymi, niezdolnoscia do mowienia i czarujaco naiwna osobowoscia, zaden sad przysieglych nigdy by go nie skazal. Dochodzenie w sprawie osob zaginionych bylo zadnym dochodzeniem. Sily policji musialy byc kierowane przeciw pilniejszym i powazniejszym przestepstwom. Chociaz gliny przypuszczaly, ze chlopiec prawdopodobnie zablakal sie, wpadl w rece zlych ludzi i juz zostal wykorzystany czy zabity, to Jonas wiedzial, ze jego syn zyje. Czul, ze osobnik, grasujacy po swiecie, nie jest slodko usmiechajacym sie tepakiem, lecz przebieglym, nadzwyczaj niebezpiecznym chorym umyslowo mlodym mezczyzna. Wszyscy zostali wprowadzeni w blad. Jonas nie mogl udowodnic, ze opoznienie umyslowe Jeremy'ego bylo gra, ale w glebi serca wiedzial, ze dal zrobic z siebie glupca. Zaakceptowal nowego Jeremy'ego, poniewaz nie potrafil zniesc udreki i koniecznosci stawienia czola Jeremy'emu, ktory zabil Marion i Stephanie. Najbardziej obciazajacym dowodem jego wspoludzialu w oszustwie Jeremy'ego bylo to, ze nie poprosil o wykonanie analizy na tomografie, by dokladnie okreslic charakter uszkodzenia mozgu. Wowczas mowil sobie, ze liczy sie sam fakt uszkodzenia mozgu, a nie jego dokladna etiologia, co bylo niezwykla reakcja u lekarza, ale odruchem zrozumialym u ojca, ktory nie chcial stanac twarza w twarz z potworem zyjacym we wnetrzu wlasnego syna. A teraz potwor byl na wolnosci. Jonas nie mial dowodow, ale wiedzial. Jeremy byl gdzies tam, na zewnatrz. Dawny Jeremy. Przez dziesiec miesiecy z pomoca trzech agencji detektywistycznych poszukiwal syna, poniewaz dzielil moralna, choc nie prawna, odpowiedzialnosc za wszelkie przestepstwa, ktore chlopiec popelnil. Pierwsze dwie agencje dotarly donikad, dochodzac na koniec do wniosku, ze ich niezdolnosc znalezienia sladu oznaczala, iz zaden slad nie istnial. Poinformowali go, ze chlopiec najprawdopodobniej juz nie zyje. Trzecia agencja, czyli Morton Redlow, byla firma jednoosobowa. Choc nie dysponowal tak wytwornym biurem jak wieksze agencje, Redlow posiadal determinacje buldoga, co zachecilo Jonasa, bo uwierzyl, ze dokona sie jakis postep. W zeszlym tygodniu Redlow napomknal, ze jest na tropie i pod koniec tygodnia bedzie mial konkretne wiadomosci. Od tego czasu detektyw nie dal znaku zycia. Nie odpowiedzial nawet na pytania nagrane na automatycznej sekretarce. Jonas nie byl w stanie pracowac nad wykladem. Odwrocil sie od komputera i podniosl sluchawke telefonu, chcac raz jeszcze zadzwonic do detektywa. Odezwala sie sekretarka. Ale nie byl juz w stanie zostawic swego nazwiska i numeru telefonu, poniewaz tasma, na ktorej nagrywaly sie naplywajace wiadomosci, byla juz zapelniona. Polaczenie zostalo przerwane. Jonasa ogarnely zle przeczucia. Odlozyl sluchawke, wstal od biurka i podszedl do okna. Byl tak przygnebiony, ze watpil, aby jego nastroj poprawil sie po prostu na skutek ogladania wspanialego widoku, ale chcial sprobowac. Kazdy nowy dzien byl bardziej niepokojacy niz poprzedni, korzystal ze wszystkich dostepnych sposobow, by spac w nocy i wstawac o poranku. Blask slonca iskrzyl sie srebrnymi nitkami na powierzchni oceanu, wygladajacego jak wielki kawal falujacej, niebieskoszarej tkaniny, przetykanej lsniacymi nicmi. Mowil sobie, ze Redlow spoznia sie zaledwie pare dni ze swoim raportem, niecaly tydzien, nie ma sie wiec czym niepokoic. Brak odpowiedzi na wiadomosci nagrane na automatycznej sekretarce mogl oznaczac tylko to, ze detektyw jest chory lub zaabsorbowany klopotami osobistymi. Ale wiedzial. Redlow znalazl Jeremy'ego, i pomimo wszelkich ostrzezen Jonasa nie docenil chlopca. Jacht z bialymi zaglami plynal wzdluz wybrzeza. Za statkiem szybowaly duze, biale ptaki. Nurkowaly w morzu i wzbijaly sie w powietrze. Bez watpienia polowaly na ryby. Pelne gracji i swobodne ptaki to piekny widok, chociaz oczywiscie nie dla ryb. Nie dla ryb. *** Lindsey udala sie do swego atelier znajdujacego sie miedzy sypialnia a pomieszczeniem przylegajacym do pokoju Reginy. Przesunela wysoki taboret od sztalugi do rysownicy, otworzyla blat i zaczela szkicowac nastepny obraz.Czula, ze musi skoncentrowac sie na pracy nie tylko z tego powodu, ze tworzenie moze tak samo ukoic dusze jak podziwianie dziel sztuki, ale dlatego, ze trzymanie sie codziennej rutyny bylo jedynym sposobem na odepchniecie absurdu, jaki zdawal sie wkraczac w ich zycie jak czarna fala powodzi. Tak naprawde nie moze sie zdarzyc nic zlego - zreszta kto wie? - jesli po prostu bedzie dalej malowac, pic codzienna czarna kawe, jesc trzy posilki dziennie, zmywac naczynia, gdy trzeba je bylo zmyc, szczotkowac wieczorem wlosy, brac prysznic i rano uzywac dezodorantu. W jaki sposob morderca - stwor zza grobu - moglby wtargnac w takie zwyczajne zycie? Z pewnoscia upiory i duchy, gobliny i potwory nie mialy zadnej wladzy nad tymi, ktorzy byli nalezycie wypielegnowani, wydezodorowani, nafluorowani, ubrani, najedzeni, zatrudnieni i motywowani. Wlasnie w to chciala wierzyc. Ale gdy probowala zaczac szkicowac, nie byla w stanie opanowac drzenia rak. Honell nie zyl. Cooper nie zyl. Spogladala w okno, oczekujac z niepokojem pajaka. Lecz nie bylo przesuwajacego sie tam i z powrotem czarnego ksztaltu ani nowej koronkowej pajeczyny. Tylko szklo. Korony drzew, a za nimi blekitne niebo. Po chwili do atelier wszedl Hatch. Objal ja od tylu i pocalowal w policzek. Ale byl raczej w powaznym niz romantycznym nastroju. Mial ze soba jeden z browningow. Polozyl pistolet na szafce z przyborami. -Miej go przy sobie, gdy bedziesz wychodzic. On tu nie przyjdzie za dnia. Wiem o tym. Czuje to. Na milosc boska, tak jakby byl wampirem czy czyms w tym rodzaju. Lecz mimo to ostroznosc nie zawadzi, zwlaszcza gdy bedziesz sama. Nie byla przekonana, lecz odparla: -Dobrze. -Wychodze na chwile. Musze cos kupic. -Co? - Obrocila sie na taborecie, patrzac Hatchowi prosto w twarz. -Nie mamy dostatecznej ilosci amunicji. -Oba pistolety maja pelne magazynki. -Oprocz tego chce kupic dubeltowke. -Hatch! Nawet jezeli on przyjdzie, choc prawdopodobnie wcale tak sie nie stanie, to przeciez nie bedzie to wojna swiatowa. Jesli ktos wlamuje sie do twojego domu, to raczej kwestia jednego czy dwoch strzalow, a nie walnej bitwy. Stal przed nia, na jego twarzy malowal sie wyraz kamiennego uporu. -Do ochrony domu najlepsza jest dobra dubeltowka. Nie musisz byc dobrym strzelcem. Trafia go rozrzut. Dokladnie wiem, jakiej mi trzeba. Krotka lufa, pistoletowy uchwyt i... Polozyla dlon plasko na jego piersi, w gescie mowiacym: "stop". -Przerazasz mnie jak wszyscy diabli. -To dobrze. Jesli bedziemy przerazeni, to prawdopodobnie bedziemy bardziej czujni, a mniej nieostrozni. -Jezeli rzeczywiscie sadzisz, ze istnieje jakies niebezpieczenstwo, to nie powinnismy trzymac tu Reginy. -Nie mozemy odeslac jej z powrotem do sierocinca - odparl bez namyslu, tak jakby juz wczesniej sie nad tym zastanawial. -Tylko do czasu, az sie wszystko wyjasni. -Nie. - Potrzasnal glowa. - Regina jest zbyt wrazliwa, przeciez wiesz. Zbyt krucha, zbyt szybko interpretuje wszystko jako dowod odrzucenia. Mozemy nie byc w stanie jej tego wytlumaczyc - a wtedy ona moze nie dac nam drugiej szansy. -Jestem pewna, ze ona... -Poza tym musielibysmy powiedziec cos w sierocincu. Gdybysmy wykombinowali cos, jakies klamstwo - nie potrafie sobie wyobrazic jakie - domysliliby sie, ze ich oszukujemy. Zaczeliby sie zastanawiac, dlaczego to robimy. Wkrotce zaczeliby od nowa rozwazac nasza kandydature. A gdybysmy powiedzieli im prawde i zaczeli plesc o mediumicznych wizjach i telepatycznych wieziach z psychopatycznymi mordercami, to spisaliby nas na straty, uznajac za pare wariatow. Nigdy by jej nam nie oddali. Przemyslal wszystko. Lindsey wiedziala, ze to, co powiedzial, jest prawda. Musnal wargami jej policzek. -Wroce za godzine. Najpozniej za dwie. Gdy wyszedl, przez chwile przygladala sie broni. Nastepnie odwrocila sie ze zloscia i wziela do reki olowek. Oddarla kartke z duzego bloku rysunkowego. Nastepna kartka byla nie zapisana. Biala i czysta. I taka pozostala. Nerwowo przygryzajac warge spojrzala na okno. Nie bylo pajeczyny. Nie bylo pajaka. Tylko szyba. Za nia korony drzew i blekitne niebo. Az do tej chwili nie wiedziala, ze czyste, blekitne, jasne niebo moze byc zlowieszcze. *** Na poddaszu garazu byly dwa otwory wentylacyjne. Skosny dach i gestosc kratki nie pozwalaly, by przedostawal sie przez nie blask slonca, ale nikle swiatlo wpadalo tam wraz z nieuchwytnymi pradami chlodnego, porannego powietrza.To swiatlo nie draznilo Vassago, czesciowo dlatego, ze jego schowek byl zbudowany z pudel i mebli, ktore oszczedzaly mu bezposredniego widoku otworow wentylacyjnych. Powietrze pachnialo suchym drewnem i stara tektura. Nie mogl zasnac. Probowal sie odprezyc. Wyobrazal sobie, jaki wspanialy pozar moglby rozniecic palac to, co znajdowalo sie na poddaszu. Jego podatna wyobraznia bez trudu stworzyla wizje czerwonych plomieni, pomaranczowych spiral, zoltych jezykow ognia oraz ostrego trzasku baniek zywicy eksplodujacych na plonacych krokwiach. Karton, papier pakowy i latwopalne przedmioty znikaly za zaslonami dymu z trzaskaniem podobnym do frenetycznych oklaskow milionowej widowni w ciemnej sali teatralnej. Chociaz ta pozoga istniala tylko w jego imaginacji, odruchowo zmruzyl oczy przed widmowym swiatlem. A jednak wizja tego pozaru nie byla dla niego rozrywka - moze dlatego, ze na poddaszu plonelyby tylko martwe przedmioty, obiekty pozbawione zycia. Jaka z tego przyjemnosc? Osiemnascie osob spalilo sie - lub zostalo stratowane na smierc - w "Domu, W Ktorym Straszy" tej nocy, gdy Tod Ledderbeck stracil zycie w jaskini "Stonogi". Tam to byl pozar! Uniknal wszelkich podejrzen w sprawie smierci rakietowego dzokeja i katastrofy w wesolym miasteczku, ale wstrzasnely nim nastepstwa owej "nocy gier". Tragiczne wydarzenia w "Swiecie Fantazji" zajmowaly pierwsze miejsce wsrod wiadomosci przez co najmniej dwa tygodnie, stanowily glowny temat rozmow w szkole przez prawie miesiac. Wesole miasteczko zostalo na pewien czas zamkniete. Otwarto je ponownie, nie odnoszac sukcesu. Po czym znow zamknieto w celu odnowienia, jeszcze raz otwarto przy utrzymujacej sie wciaz niskiej liczbie gosci. W koncu po dwoch latach zmarlo smiercia naturalna na skutek zlej prasy i calego morza procesow sadowych. Kilka tysiecy ludzi stracilo prace. Pani Ledderbeck przeszla zalamanie nerwowe, chociaz Jeremy uznal, ze z pewnoscia byla to gra, udawanie, ze rzeczywiscie kochala Toda. Taka sama gowniana hipokryzja, jaka widzial u wszystkich wokol. Ale tym, co wstrzasnelo Jeremym, byly inne, bardziej osobiste nastepstwa. Nad ranem owej dlugiej, bezsennej nocy, ktora nastapila po jego przygodach w "Swiecie Fantazji", jasno zdal sobie sprawe z tego, ze sie nie kontrolowal. Nie wtedy, gdy zabijal Toda. To bylo sluszne i wlasciwe, Mistrz Gry udowadniajacy swe wlasne mistrzostwo. Ale od chwili, gdy zrzucil Toda ze "Stonogi", byl pijany wladza, miotal sie po wesolym miasteczku w stanie umyslu, w jakim moglby sie znajdowac po wyzlopaniu calej skrzynki piwa. Byl nietrzezwy, wstawiony, nachlany, totalnie wciety, przymulony, nacpany wladza, gdyz wzial na siebie role Smierci i stal sie czyms, czego bali sie wszyscy. To doswiadczenie nie tylko odurzalo: uzaleznialo; chcial to powtorzyc nastepnego dnia, i jeszcze nastepnego, i kazdego dnia przez reszte swego zycia. Chcial znow kogos podpalic, chcial sie dowiedziec, jakie to uczucie odebrac komus zycie ostra klinga, bronia palna, mlotem, golymi rekami. Tej nocy osiagnal przedwczesna dojrzalosc plciowa, mial erekcje podczas fantazjowania o smierci, orgazm przy projektowaniu kolejnych morderstw. Zaszokowany tym pierwszym seksualnym spazmem i ciecza, jaka sie z niego wydobyla, zrozumial w koncu, tuz przed switem, ze Mistrz Gry musi byc nie tylko zdolny do zabijania bez cienia strachu, musi umiec takze kontrolowac potezna zadze ponownego zabijania, wywolana pierwsza zbrodnia. Morderstwo, ktore uszlo mu plazem, dowiodlo jego wyzszosci nad wszystkimi innymi graczami, ale nie moglo mu sie dalej udawac, jesli straci kontrole, jesli bedzie wpadac w szal, jak jeden z tych facetow, ktorego widzial w dzienniku otwierajacego ogien z polautomatycznej broni do tlumu w centrum handlowym. To nie byl Mistrz. To byl glupiec i pechowiec. Mistrz musi sortowac i wybierac, selekcjonowac swe cele z wielka uwaga i usuwac je pamietajac o swej klasie. Teraz, lezac na poddaszu garazu na stercie pokrowcow pomyslal, ze Mistrz musi byc jak pajak. Dobierac teren lowow. Plesc swa siec. Przyczajac sie, kurczac dlugie nogi. Zrobic z siebie mala, malenka kulke... i czekac. Na poddaszu bylo mnostwo pajakow. Jego wrazliwe oczy dostrzegaly je w mroku. Niektore byly zachwycajaco przedsiebiorcze. Inne zywe, lecz tak sprytnie nieruchome, ze wygladaly jak martwe. Czul, ze laczy go z nimi pokrewienstwo. Jego mali bracia. *** Sklep z bronia wygladal jak prawdziwa forteca. Znak przy frontowych drzwiach ostrzegal, ze pomieszczenia sa chronione multisystemem bezdzwiecznych alarmow, a takze, noca, przez specjalnie w tym celu tresowane psy. Do okien przyspawane byly stalowe prety. Hatch zauwazyl, ze drzwi maja grubosc przynajmniej dziesieciu centymetrow, sa drewniane, ale prawdopodobnie ze stalowym rdzeniem, a trzy zawiasy po ich wewnetrznej stronie zdawaly sie byc takie jak w batyskafie, by mogly gleboko pod powierzchnia morza wytrzymac cisnienie tysiecy ton. Chociaz wiekszosc towarow lezala na odkrytych polkach, to karabiny, dubeltowki i bron reczna znajdowaly sie w zamknietych na klucz szklanych gablotach lub byly starannie przymocowane lancuchami w otwartych regalach. Kamery wideo zainstalowano pod sufitem w kazdym z czterech rogow sali glownej, wszystkie osloniete gruba tafla kuloodpornego szkla.Sklep byl lepiej zabezpieczony niz niejeden bank. Hatch zastanawial sie, czy przypadkiem nie zyje w czasach, gdy bron ma dla zlodziei wiekszy powab niz same pieniadze. Czterej ekspedienci zachowywali sie sympatycznie, odnosili sie uprzejmie do siebie i w przyjacielski sposob do klientow. Nosili koszule wypuszczone na spodnie. Byc moze cenili sobie wygode. A moze kazdy z nich nosil pod koszula reczna bron wetknieta za pas. Hatch kupil dubeltowke mossberg kaliber 12, z krotka lufa i pistoletowym uchwytem, ladowana przez "pompowanie" palakiem otaczajacym spust. -Doskonala bron do ochrony domu - powiedzial sprzedawca. - Jesli ma pan to, to naprawde nie potrzebuje pan niczego wiecej. Hatch pomyslal, ze powinien byc wdzieczny za to, iz zyje w czasach, gdy rzad ochrania i broni swych obywateli nawet przed tak drobnymi zagrozeniami, jak radon w piwnicy czy nieodwracalne dla srodowiska skutki wytepienia jednookiego, zielono-ogoniastego komara. W mniej cywilizowanej epoce - powiedzmy na przelomie stulecia - bez watpienia potrzebowalby arsenalu zawierajacego setki sztuk broni, tony materialow wybuchowych. I kamizelke-kolczuge, jaka nalezaloby miec koniecznie na sobie przy otwieraniu drzwi. Stwierdzil jednak, ze ironia jest forma gorzkiego humoru i raczej mu nie odpowiada. Przynajmniej nie w obecnym nastroju. Wypelnil wymagane federalne i stanowe formularze, zaplacil karta kredytowa i wyszedl z mossbergiem, zestawem do czyszczenia i pudelkami amunicji do browningow, jak rowniez do dubeltowki. Drzwi sklepu zamknely sie za nim z ciezkim lupnieciem, tak jakby opuszczal grobowiec. Wlozyl zakupy do bagaznika mitsubishi, siadl za kierownica, zapalil silnik - i zamarl z reka na dzwigni zmiany biegow. Niewielki parking za przednia szyba zniknal. Sklepu z bronia nie bylo juz na tym miejscu. Sloneczny dzien zgasl, jakby potezny czarodziej rzucil zly czar. Hatch znajdowal sie w dlugim, dziwnie oswietlonym tunelu. Wyjrzal przez boczne okna, odwrocil sie, by sprawdzic, co jest z tylu, lecz zludzenie badz halucynacja - cokolwiek, do diabla, to bylo - otaczalo go, tak realistyczne w szczegolach, jak wczesniej parking. Gdy zwrocil sie twarza do przodu, stanal przed dlugim zboczem, w centrum ktorego znajdowaly sie szyny waskotorowej kolejki. Nagle samochod zaczal sie poruszac, jakby byl wagonikiem wspinajacym sie na to wzgorze. Hatch nacisnal do oporu pedal hamulca. Bez skutku. Zamknal oczy, policzyl do dziesieciu, wsluchal sie w szybsze z kazda sekunda bicie swego serca i probowal sie odprezyc. Bez skutku. Gdy otworzyl oczy, tunel wciaz byl przed nim. Uruchomil silnik. Uslyszal, jak gasnie. Samochod w dalszym ciagu sie poruszal. Cisza, jaka nastapila po tym, kiedy ucichl halas silnika, byla krotka. Pojawil sie nowy dzwiek: stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk. Nieludzki wrzask buchnal z lewej strony i katem oka Hatch zauwazyl cos groznego. Rzucil gwaltownie glowa w te strone. Ku swemu zdziwieniu ujrzal zupelnie obca postac - bialawego slimaka wielkosci czlowieka. Ryczal i wrzeszczal na niego okragla geba pelna zebow, ktore wirowaly jak ostrza w maszynce do miesa. Identyczna bestia wrzeszczala z niszy w scianie tunelu po prawej stronie, jeszcze wiecej bylo ich w przedzie, a za nimi znajdowaly sie potwory o innych ksztaltach - mamroczace, hukajace, warczace i skowyczace, gdy przesuwal sie obok nich. Pomimo calkowitej dezorientacji i przerazenia zdal sobie sprawe, ze groteskowe postacie w tunelu sa mechanicznymi, a nie rzeczywistymi bestiami. I gdy to zrozumial, rozpoznal znajomy dzwiek. Stuk-puk, stuk-puk. Znajdowal sie na trasie gorskiej kolejki poruszajacej sie w zamknietej przestrzeni, siedzial wciaz w swym samochodzie, wznoszac sie z malejaca predkoscia ku punktowi szczytowemu, po ktorym nastepowal stromy spadek. Nie spieral sie z samym soba, ze to niemozliwe, nie probowal sie szczypac w reke, by sie obudzic lub odzyskac zdrowe zmysly. Minal juz etap kategorycznego zaprzeczania. Zrozumial, ze wcale nie musi wierzyc w to doswiadczenie, by nastapil dalszy ciag; nastapi niezaleznie od tego czy Hatch w nie wierzy, czy nie, wiec rownie dobrze mogl zacisnac zeby i probowac przez to przebrnac. To, ze minal juz etap zaprzeczania nie znaczylo jednak, ze nie odczuwal strachu. Byl przerazony, czul, ze za chwile sie zesra. Przez moment rozwazal, czy nie otworzyc drzwi samochodu i wysiasc. Moze wtedy prysnalby czar. Ale nie sprobowal tego. Obawial sie, ze gdy wysiadzie, wcale nie znajdzie sie na parkingu przed sklepem z bronia, ale w tunelu, a samochod potoczy sie dalej w gore bez niego. Utrata kontaktu z malym, czerwonym mitsubishi moglaby okazac sie czyms takim jak zatrzasniecie drzwi do rzeczywistosci, oddaniem sie juz na zawsze we wladanie owej mocy, bez mozliwosci wydostania sie, bez mozliwosci powrotu. Samochod przejechal obok ostatniego mechanicznego monstrum. Osiagnal szczyt. Przejechal przez wahadlowe wrota. Wpadl w ciemnosc. Z tylu zatrzasnely sie drzwi. Samochod wlokl sie z trudem do przodu. Naprzod. Naprzod. I opadl gwaltownie, tak jakby spadal w bezdenna jame. Hatch krzyknal, i w tej chwili ciemnosc zniknela. Z radoscia ujrzal sloneczny, wiosenny dzien. Parking. Sklep z bronia. Dlonie zaciskal na kierownicy tak mocno, ze poczul bol. *** Przez caly ranek Vassago czesciej czuwal niz spal. Ale gdy zapadl w drzemke, znalazl sie ponownie na "Stonodze", wrocila noc chwaly.W czasie dni i tygodni, jakie nastapily po dramacie w "Swiecie Fantazji" bez watpienia dowiodl, ze jest Mistrzem Gry, stosujac zelazna kontrole nad zadza, zmuszajaca go do zabijania. Samo wspomnienie tego, jak zabil, wystarczalo do zmniejszenia gromadzacego sie w nim okresowo napiecia. Setki razy odtwarzal za pomoca wszystkich zmyslow szczegolowo kazda smierc, tlumiac goraca potrzebe. I swiadomosc, ze znow zabije, za kazdym razem, gdy bedzie to mozliwe bez wywolywania podejrzen, stanowila dodatkowy hamulec. Przez dwa lata nie zabil nikogo. Gdy mial czternascie lat, utopil pewnego chlopca na obozie letnim. Dzieciak byl mniejszy i slabszy, ale dzielnie walczyl. Gdy znaleziono w stawie jego cialo unoszace sie twarza w dol, stanowilo to temat rozmow w obozie przez reszte miesiaca. Woda moze wywolac podobny dreszcz rozkoszy jak ogien. Gdy mial szesnascie lat i posiadal juz prawo jazdy, wykonczyl dwoch przejezdnych; obaj byli autostopowiczami. Jednego w pazdzierniku, a drugiego kilka dni przed Swietem Dziekczynienia. Ten, ktorego zalatwil w listopadzie, byl po prostu chlopakiem z college'u jadacym do domu na swieta. Ale tamten, ten drugi, okazal sie inny; drapieznik myslacy, ze natknal sie na glupiego i naiwnego chlopaczka ze sredniej szkoly, ktory dostarczy mu troche mocnych wrazen. W obu przypadkach Jeremy uzyl noza. W wieku siedemnastu lat, gdy odkryl satanizm, nie mogl sie dosc o nim naczytac. Stwierdzil, ze jego tajna filozofia zostala skodyfikowana i stala sie przedmiotem wyznania tajnych kultow. Och, byly to stosunkowo lagodne formy propagowane przez roznych mieczakow szukajacych sposobu, by grac na ludzkiej niegodziwosci dla usprawiedliwienia wlasnego hedonizmu. Ale prawdziwi wyznawcy takze istnieli, oddani tej prawdzie, ze Bogu nie udalo sie stworzyc ludzi na Swoje podobienstwo, ze ogromna wiekszosc spoleczenstwa ma taka wartosc jak stado bydla, ze egoizm jest godny podziwu, a rozkosz stanowi jedyny warty zachodu cel, najwieksza zas przyjemnosc sprawia brutalne wykorzystywanie wladzy, jaka sie ma nad innymi. Jak zapewnila go pewna na wlasny koszt autora opublikowana broszura, najwyzszym wyrazem owej wladzy jest zgladzenie tych, ktorzy go splodzili, co definitywnie unicestwia wiezy "milosci" rodzinnej. Ksiazka mowila, ze konieczne jest mozliwie jak najbardziej brutalne odrzucenie calej hipokryzji zasad, praw i wznioslych uczuc. Ponadto nalezalo zyc zgodnie z zasadami, jakie wyznawali inni ludzie. Wzial sobie do serca owa rade, czym zasluzyl sobie na miejsce w Piekle - skad wyciagnal go z powrotem ojciec. Ale wkrotce bedzie tam znowu. Jeszcze kilka ofiar, szczegolnie te dwie, zapewnia mu powrot do krainy wiecznej ciemnosci. Z miare uplywu dnia poddasze sie nagrzewalo. Kilka tlustych much bzyczalo latajac tam i z powrotem po jego ciemnej kryjowce, i kilka utkwilo na zawsze w necacych, lepkich pajeczynach, zawieszonych pod krokwiami. Wtedy pajaki ruszyly. W cieplej, zamknietej przestrzeni, drzemka Vassago stala sie glebsza, mial wyrazne sny. Ogien i woda, ostrze i kula. *** Kucnawszy przy rogu garazu Hatch siegnal miedzy krzewy azalii i jednym szarpnieciem otworzyl pokrywke skrzynki kontrolnej oswietlenia ogrodowego. Nastawil mechanizm zegarowy tak, zeby zapobiec wylaczeniu sie o polnocy lamp oswietlajacych sciezke i krzaki. Teraz beda sie palic az do wschodu slonca.Zamknal skrzynke, wyprostowal sie i spojrzal na cicha, starannie utrzymana ulice. Otoczenie bylo harmonijne. Wszystkie domy mialy dachy pokryte dachowka w roznych odcieniach brazu i piasku. Ozdobione sztukateria sciany mialy kolor kremowy lub mieszczacy sie w waskiej skali ulozonych we wlasciwym porzadku pasteli, wymienionych w "Zastrzezeniach, zwyczajach i ograniczeniach", ktore wlasciciel nieruchomosci otrzymywal wraz z dokumentem koncesji gruntowej i aktem hipotecznym. Trawniki byly zielone i swiezo przystrzyzone, klomby z kwiatami wypielegnowane, a drzewa starannie przyciete. Trudno bylo uwierzyc, ze ohydna przemoc moglaby wedrzec sie w taka zwykla, przyzwoita spolecznosc, a juz zupelnie niepojete, aby cos nadprzyrodzonego moglo grasowac po tych ulicach. Normalnosc tej okolicy wydawala sie rownie trwala, jak otaczajacy teren kamienny mur. Nie po raz pierwszy uznal, ze Lindsey i Regina moga byc tu zupelnie bezpieczne. Pomyslal tez o sobie. Jesli szalenstwo wtargnelo do tej fortecy normalnosci, to on otworzyl mu drzwi. Moze sam byl szalony; moze jego dziwaczne doswiadczenia nie byly niczym tak imponujacym jak wizje medium, lecz tylko halucynacjami czlowieka oblakanego. Zalozylby sie o wszystko, co posiadal, ze jest zdrowy na umysle - chociaz nie mogl takze wykluczyc niklej mozliwosci, ze przegralby ten zaklad. W kazdym razie - czy byl szalony czy nie - on byl pasem transmisyjnym dla wszelkiej przemocy, ktora w kazdej chwili moze spasc na nich jak deszcz, wiec byloby lepiej, gdyby one wyjechaly, dopoki sie wszystko nie wyjasni, by znalazly sie w pewnej odleglosci od niego, poki nie rozwiaze sie ten straszliwy wezel. Pomysl, by je gdzies wyslac wydawal sie madry i odpowiedzialny - tylko jakis cichy glosik ukryty gdzies gleboko w nim protestowal przeciw takiemu rozwiazaniu. Mial okropne przeczucie - moze bylo to cos wiecej niz przeczucie? - ze morderca nie sciga jego, lecz Lindsey i Regine. Gdyby gdzies wyjechaly, tylko Lindsey i Regina, ten potwor podazylby za nimi, pozostawiajac Hatcha oczekujacego na odkrycie kart, co nigdy by nie nastapilo. W porzadku, w takim razie musza trzymac sie razem. Jak rodzina. Razem w szczesciu i w nieszczesciu. Zanim pojechal do szkoly po Regine, obszedl powoli dom, szukajac usterek w systemie obronnym. Jedyne, co znalazl, to nie zamkniete okno na tylach garazu. Zatrzask byl obluzowany i juz od dawna Hatch myslal, by go naprawic. Wzial narzedzia z szafy w garazu, dosc duzo czasu zajelo mu, zanim solidnie osadzil bolec w uchwycie. Tak jak juz wczesniej powiedzial Lindsey, nie wydawalo mu sie, by czlowiek z jego wizji przyszedl dzisiejszej nocy. Prawdopodobnie nie zjawi sie w tym tygodniu, moze go nie byc przez miesiac lub dluzej, ale w koncu przyjdzie. Nawet jezeli od tej niepozadanej wizyty dziela go jeszcze dni czy tygodnie, czul sie lepiej bedac przygotowanym. 2 Vassago obudzil sie.Nie otwierajac oczu wiedzial, ze nadchodzi noc. Czul, jak drazniace jego wzrok slonce stacza sie po niebosklonie i przeslizguje poza krawedz horyzontu. Gdy w koncu podniosl powieki, ostatnie niknace promienie wpadajace przez otwory wentylacyjne poddasza byly dowodem, ze zaczal sie przyplyw fal nocnych ciemnosci. *** Hatch odkryl, ze nielatwo prowadzic normalne domowe zycie oczekujac na uderzenie wroga, na rozwoj przerazajacych, moze nawet krwawych wydarzen, tak poteznych, ze na czas swego trwania przeslonia rzeczywistosc. Trudno mu bylo siedziec w eleganckiej jadalni, usmiechac sie, jesc z apetytem spaghetti z parmezanem, przekomarzac sie, zartowac, sluchac chichotu rozbawionej mlodej damy o powaznych, szarych oczach - myslal wciaz o naladowanej dubeltowce ukrytej za parawanem, o pistolecie lezacym na lodowce w kuchni, ponad zasiegiem wzroku dziewczynki.Zastanawial sie, w jaki sposob czlowiek w czerni dostanie sie do srodka, gdy juz sie pojawi. Po pierwsze - w nocy. Przychodzil tylko noca. Nie musieli sie go obawiac za dnia. Ale wieczorem? Czy zuchwale zadzwoni, lub podstepnie zapuka do drzwi, gdy oni beda jeszcze na nogach, a swiatla wokol beda zapalone, majac nadzieje zaskoczyc ich o cywilizowanej godzinie, pewnych ze to sasiad przyszedl z wizyta? Czy tez zaczeka az zasna, pogasza lampy, i przeslizgnie sie przez wszelkie zabezpieczenia, by napasc ich niespodzianie podczas snu? Hatch uwazal, ze powinni miec w domu zainstalowany system alarmowy, tak jak w sklepie. Gdy po smierci Jimmy'ego sprzedali stary dom i przeprowadzili sie do nowego, powinni byli od razu zadzwonic do Brinksa. Cenne antyki staly w kazdym pokoju. Ale przez bardzo dlugi czas po stracie syna jakakolwiek inna nie miala dla nich najmniejszego znaczenia. Przy kolacji Lindsey zachowywala sie jak prawdziwy kawalerzysta. Zjadla wielki kopiec rigatoni, miala wilczy apetyt, podczas gdy Hatch siedzial w milczeniu nad pelnym talerzem, i wypelniala chwile napietej ciszy naturalnie brzmiacym, swobodnym paplaniem, robiac wszystko, by zachowac pozory normalnosci. Regina byla dostatecznie spostrzegawcza, by sie zorientowac, ze cos jest nie tak. I chociaz miala tyle odpornosci, by dac sobie rade z wieloma problemami, to skaza w postaci chronicznej niewiary w siebie mogla spowodowac, ze dziewczynka zinterpretuje ich zaklopotanie jako niezadowolenie z jej osoby. Wczesniej Hatch i Lindsey zastanawiali sie, co moga powiedziec dziewczynce o sytuacji, w obliczu ktorej stali. Nie nalezalo trwozyc jej niepotrzebnie. Stwierdzili, ze najlepiej bedzie nie mowic jej nic. Mieszkala tu dopiero od dwoch dni. Nie znala ich dostatecznie dobrze, aby mogli opowiedziec jej te dziwaczna, nieprawdopodobna historie. Gdyby uslyszala o zlych snach Hatcha, jego halucynacjach na jawie, zbrazowialym od goraca magazynie i morderstwach, uznalaby zapewne, ze powierzono ja parze oblakanych. W kazdym razie, na obecnym etapie rzeczywiscie nie bylo zadnej potrzeby, by ostrzegac dziecko. Powinni nad nia czuwac; zlozyli przysiege, ze to wlasnie beda czynic. Hatch z trudem mogl uwierzyc, ze trzy dni temu problem powtarzajacych sie koszmarow nie wydawal sie dostatecznym powodem do opoznienia probnej adopcji. Lecz Honell i Cooper wtedy jeszcze zyli, a moce nadprzyrodzone byly dobrym tematem jedynie dla niezbyt ambitnych filmow i opowiastek w National Enquirer. W polowie kolacji uslyszal halas dobiegajacy z kuchni. Brzek i szuranie. Lindsey i Regina zajete byly zywa rozmowa na temat tego, czy Nancy Drew, dziewczyna-detektyw, bohaterka wielu ksiazek, byla "pacanka", jak twierdzila Regina, czy tez jak na swoje czasy byla sprytna i miala sporo oleju w glowie. To prawda, z dzisiejszego punktu widzenia zdawala sie byc troche staroswiecka. Albo byly zbyt pochloniete dyskusja i nie uslyszaly halasu w kuchni - albo zadnego halasu nie bylo, a tylko on sobie to wyobrazil. -Przepraszam - rzekl, wstajac od stolu - zaraz wroce. Przeszedl przez wahadlowe drzwi do duzej kuchni i rozejrzal sie podejrzliwie po pustym pomieszczeniu. Waska struzka pary unosila sie spod pokrywki garnka z goracym sosem do spaghetti, stojacym na ceramicznej podstawce, na kontuarze obok piecyka. Cos uderzylo miekko w salonie, ktory mial ksztalt litery L, i laczyl sie z kuchnia. Z miejsca, w ktorym stal, widzial tylko czesc pokoju. Przeszedl cicho przez kuchnie, biorac po drodze browning z lodowki. Salon takze byl pusty. Hatch byl pewien, ze tego drugiego halasu wcale sobie nie wyobrazil. Stal przez chwile bez ruchu, rozgladajac sie uwaznie wokol. Swedziala go skora. Odwrocil sie w strone krotkiego korytarza, prowadzacego z salonu do foyer. Nic. Byl sam. Dlaczego wiec czul sie tak, jakby ktos przykladal kostke lodu do jego karku? Stapajac ostroznie, przeszedl korytarzem az do szafy na plaszcze. Byla zamknieta. Po drugiej stronie znajdowal sie buduar. Te drzwi takze byly zamkniete. Jakas sila przyciagala go w strone foyer. Chcial zaufac swemu przeczuciu, ale przedtem powinien sprawdzic, co znajduje sie za zamknietymi drzwiami, do ktorych mial sie obrocic plecami. Gwaltownym szarpnieciem otworzyl drzwi szafy i od razu spostrzegl, ze nikogo tam nie ma. Poczul sie glupio z bronia wycelowana w kilka plaszczy wiszacych na wieszakach, zupelnie jak filmowy glina. Lepiej, by nie byla to ostatnia sekwencja filmu. Czasami, jesli chcial scenarzysta, na koncu pozytywny bohater ginal. Zajrzal do buduaru i stwierdzil, ze takze jest pusty. Skierowal sie do foyer. Niesamowite wrazenie cudzej obecnosci wciaz mu towarzyszylo, ale nie bylo juz tak intensywne. Foyer okazalo sie puste. Rzucil okiem na schody, ale nie zobaczyl tu zywej duszy. Zajrzal do bawialni. Nikogo. Za przejsciem z bawialni do jadalni dojrzal rog stolu. Slyszal jak Lindsey i Regina wciaz dyskutuja o Nancy Drew, ale nie mogl ich zobaczyc. Sprawdzil gabinet, do ktorego wchodzilo sie z foyer. I szafe w gabinecie. Zagladnal pod biurko. Gdy znalazl sie z powrotem w foyer sprawdzil drzwi wejsciowe. Byly zamkniete na klucz, tak jak powinny. Niedobrze. Jesli juz teraz jest tak nerwowy, to, na Boga, w jakim stanie bedzie jutro czy za tydzien? Prawdopodobnie Lindsey codziennie bedzie musiala sciagac go z sufitu na poranna kawe. Tym niemniej, wracajac przez dom ta sama droga, wszedl do salonu, by sprawdzic rozsuwane szklane drzwi, wychodzace na patio i podworko za domem. Byly zamkniete na klucz, przeciwwlamaniowa sztaba zostala wsunieta nalezycie w szyne na podlodze. Przyszedlszy do kuchni sprawdzil drzwi do garazu. Nie byly zamkniete na klucz. Poczul, jakby po skorze glowy pelzaly mu pajaki. Lekkim pchnieciem otworzyl je. W garazu bylo ciemno. Po omacku znalazl wlacznik i zapalil swiatlo. Rzedy jarzeniowek zalaly potokiem ostrego swiatla cale pomieszczenie. W jednej chwili znikly wszelkie cienie. Hatch nie ujrzal tu niczego niezwyklego. Przestapil prog i pozwolil, by drzwi cicho sie za nim zamknely. Ostroznie ruszyl wzdluz pomieszczenia, majac po prawej stronie duze, zwijane do gory segmentowe drzwi, a po lewej tyly dwoch samochodow. Stanowisko posrodku bylo puste. Jego sportowe buty na gumowych podeszwach nie wydawaly zadnego dzwieku. Oczekiwal, ze zaskoczy kogos przykucnietego po drugiej stronie jednego z samochodow, ale nikt sie tam nie ukrywal. Przy koncu garazu, gdy przechodzil obok chevroleta, gwaltownie opadl na podloge i zajrzal pod samochody. Widzial wszystko przez cala dlugosc pomieszczenia, takze pod mitsubishi. Nikt nie chowal sie pod zadnym z pojazdow. Kola tworzyly martwe pola, jednak wygladalo na to, ze nikt nie okrazal samochodow, by znalezc sie poza zasiegiem jego wzroku. Wstal z kleczek i podszedl do drzwi znajdujacych sie w scianie garazu na przeciwko domu. Wychodzilo sie tedy na boczne podworko. Mialy zapadkowy zamek, ktory przesuwalo sie kciukiem. Byl zamkniety. Nikt nie mogl tedy wejsc. Wracajac do kuchni, zatrzymal sie przy tylnej scianie garazu. Sprawdzil tylko dwie szafy magazynowe, ktore byly dostatecznie duze, by mogl sie tam zmiescic dorosly mezczyzna. Zadna z szaf nie byla zajeta. Sprawdzil zatrzask okna, ktory naprawil wczesniej tego dnia. Byl zabezpieczony, bolec siedzial ukryty w zamontowanej pionowo klamrze. Hatch znow poczul sie glupio. Jak dorosly mezczyzna przylapany na dziecinnej zabawie, polegajacej na odgrywaniu roli filmowego bohatera. Jak szybko by zareagowal, gdyby ktos ukrywajacy sie w jednej z wysokich szaf rzucil sie gwaltownie na niego po otwarciu drzwi? Co by sie stalo, gdyby rzucil sie na podloge, by spojrzec pod chevroleta, i tam wlasnie znajdowalby sie mezczyzna w czerni, na wprost niego, oddalony zaledwie o centymetry? Czul zadowolenie, ze nie musial poznac odpowiedzi na zadne z tych niepokojacych pytan. Ale zadajac je sobie nie czul sie glupio, przeciez ow mezczyzna w czerni mogl tam byc naprawde. Wczesniej czy pozniej ten sukinsyn tam bedzie. Hatch mial pewnosc, ze konfrontacja jest nieunikniona. Mozna to bylo nazwac wrazeniem, przeczuciem, bzdura, jesli ktos tak uwazal, ale wiedzial, ze mogl zaufac cichemu wewnetrznemu glosowi. Gdy przechodzil przed maska mitsubishi zauwazyl cos, co wygladalo jak wgniecenie. Zatrzymal sie przekonany, ze to gra swiatel, cien sznura zwieszajacego sie z klapy w suficie. Znajdowala sie dokladnie nad maska. Tracil zwisajacy sznur, ale ow slad na samochodzie nie przesunal sie i nie zaczal tanczyc, tak jak by sie to stalo, gdyby okazal sie po prostu cieniem sznura. Przechylajac sie nad oslona chlodnicy dotknal gladkiej powierzchni metalu i poczul plytkie wglebienie wielkosci jego dloni. Westchnal gleboko. Samochod byl wciaz jeszcze nowy, a juz trzeba pojechac z wizyta do blacharza. Jesli zabierze sie calkiem nowy samochod na zakupy, to godzine po wyjezdzie z salonu samochodowego jakis przeklety glupiec zaparkuje tuz obok i otwierajac drzwi uszkodzi blacharke. To sie zawsze sprawdzalo. Nie widzial jednak tego wklesniecia ani gdy wracal po poludniu do domu ze sklepu z bronia, ani gdy przywiozl Regine ze szkoly. Byc moze z wnetrza samochodu, zza kierownicy, nie bylo ono tak widoczne; moze trzeba bylo stac na zewnatrz, z przodu, patrzac pod odpowiednim katem. Wydawalo sie dostatecznie duze, by mozna je bylo dostrzec z dowolnego miejsca. Probowal dojsc, jak to sie stalo - moze jakis przechodzien rzucil cos na samochod - i wtedy zauwazyl slad stopy. Odcisnal sie na cienkiej jak pajeczyna warstwie kurzu pokrywajacego czerwony lakier. Podeszwa. Ten ktos mial buty prawie takie same jak Hatch. Ktos stanal albo przeszedl po masce mitsubishi. To sie musialo wydarzyc przed szkola, mogl to zrobic tylko smarkacz, by sie popisac przed kolegami. Poniewaz Hatch przewidzial zbyt duzo czasu na zle warunki ruchu, przybyl pod szkole dwadziescia minut przed zakonczeniem zajec. Zamiast czekac w samochodzie, poszedl na maly spacer, by sie w ten sposob troche uspokoic. Prawdopodobnie jakis przemadrzaly dupek ze swoimi kolesiami z przylegajacej do podstawowki szkoly sredniej... Slad stopy byl zbyt duzy, by mogl nalezec do malego dziecka. Pewnie tamci wyslizneli sie z klasy troche wczesniej przed dzwonkiem i popisywali sie przed soba, przeskakujac i wspinajac sie na przeszkody zamiast je obchodzic; tak jakby uciekli z wiezienia, a psy goncze deptaly im... -Hatch? Drgnal z zaskoczenia. Ktos przerwal tok jego mysli wlasnie wtedy, gdy zaczynal do czegos dochodzic. Obrocil sie wokol wlasnej osi i zwrocil sie twarza w kierunku glosu, tak jakby zabrzmial dla niego obco. W drzwiach miedzy garazem a kuchnia stala Lindsey. Spojrzala na bron w jego rece, potem napotkala jego wzrok. -Czy cos jest nie w porzadku? -Zdawalo mi sie, ze cos uslyszalem. -No i? -Nic. - Tak bardzo go zaskoczyla, ze zapomnial o sladzie stopy i wklesnieciu na masce samochodu. Wchodzac za nia do kuchni oznajmil: -Te drzwi byly otwarte. Przedtem zamknalem je na klucz. -Och, Regina jadac ze szkoly zostawila ksiazke w samochodzie. Poszla przed sama kolacja, by ja zabrac. -Powinnas byla sie upewnic, czy zamknela drzwi na klucz. -To tylko drzwi od garazu - wzruszyla ramionami Lindsey. Ruszyla do jadalni. Polozyl reke na ramieniu zony, chcac ja zatrzymac, i odwrocil ja do siebie. - To jest nasz slaby punkt - stwierdzil. Jego troska byla przesadna, zwazywszy tak niewielkie naruszenie zasad bezpieczenstwa. -Czy zewnetrzne drzwi do garazu nie sa pozamykane? -Tak, sa, i te drzwi tez powinny byc zamkniete. -Ale tak czesto chodzi sie tam i z powrotem z kuchni do garazu - mieli w garazu druga lodowke - po prostu wygodniej jest nie zamykac tych drzwi na klucz. Zawsze zostawialismy je nie zamkniete. -Juz wiecej tego nie robimy - rzekl stanowczo. Stali na wprost siebie. Przygladala mu sie z niepokojem. Z pewnoscia myslala, ze on balansuje na cienkiej linie oddzielajacej roztropna ostroznosc od swego rodzaju histerii, raz znajdujac sie po jednej, raz po drugiej stronie. Poza tym to nie ja nawiedzaly koszmary i wizje. Byc moze ta sama mysl przyszla do glowy Lindsey, gdyz skinela glowa i powiedziala: - W porzadku. Przepraszam. Masz racje. Wszedl do garazu i wylaczyl swiatla. Zamknal drzwi, zasunal zapadke - lecz w rzeczywistosci wcale nie poczul sie bezpieczniej. Lindsey skierowala sie ku jadalni. Idac zerknela do tylu, na idacego za nia Hatcha, i wskazujac na trzymany przez niego pistolet, rzekla: - Masz zamiar siasc z tym do stolu? Pomyslal, ze naskoczyl na nia troche zbyt mocno, potrzasnal wiec teraz glowa i wytrzeszczyl oczy, nasladujac wyraz twarzy Christophera Lloyda, by zmniejszyc powage chwili: -Mysle, ze niektore z moich rigatoni wciaz jeszcze zyja. Nie lubie ich jesc zywcem. -No coz, na te okazje masz dubeltowke za parawanem - przypomniala. -Racja! - Polozyl pistolet na lodowce. - A jezeli to nie poskutkuje, to przeciez zawsze moge wyniesc je na podjazd i przejechac samochodem! Pchnieciem otworzyla wahadlowe drzwi i Hatch wszedl za nia do jadalni. Regina podniosla wzrok znad talerza i stwierdzila: - Twoja porcja wystygla. Wciaz nasladujac Christophera Lloyda Hatch oznajmil: - W takim razie przyniose im swetry i cieple rekawice! Regina zachichotala. Hatch uwielbial jej smiech. *** Gdy naczynia po kolacji zostaly pozmywane, Regina poszla do pokoju odrabiac lekcje. - Jutro mam test z historii - powiedziala.Lindsey wrocila do swego atelier, chcac jeszcze troche popracowac. Gdy usiadla przy rysownicy, zobaczyla drugi browning. Lezal na niskiej szafce z przyborami do malowania, gdzie wczesniej tego dnia polozyl go Hatch. Spochmurniala. Nie miala nic przeciwko broni jako takiej, ale to bylo cos wiecej niz tylko reczna bron. Symbol ich bezsilnosci w obliczu owego nieokreslonego zagrozenia, jakie wisialo nad nimi. Trzymanie broni pod reka oznaczalo, iz zdaja sobie sprawe, ze znajduja sie w rozpaczliwej sytuacji i nie maja juz wplywu na wlasny los. Widok weza zwinietego w klebek, lezacego na szafce nie wstrzasnalby nia glebiej. Nie chciala, aby Regina weszla tu i zauwazyla go. Otworzyla pierwsza szuflade szafki i przesunela na bok gumki do wycierania i olowki. Browning ledwo sie miescil w tym plytkim miejscu. Zamknawszy szuflade poczula sie lepiej. Ani przed poludniem, ani po poludniu nie zrobila niczego. Wykonala sporo nieudanych szkicow, ktore prowadzily donikad. Nie musiala myslec o przygotowaniu plotna. Wlasciwie to plyty masonitowej. Pracowala na masonicie, tak jak wiekszosc artystow obecnie, ale wciaz myslala o kazdym prostokacie "plotno", jakby byla wcieleniem zeszlowiecznego malarza i nie mogla wyzbyc sie starych przyzwyczajen. Malowala czesciej farbami akrylowymi niz olejnymi. Masonit byl trwalszy niz plotno, a farby akrylowe zachowywaly kolor znacznie lepiej niz olejne. Oczywiscie, jezeli natychmiast czegos nie zrobi, nie bedzie mialo znaczenia, czy uzywa farb akrylowych, czy sosu pomidorowego. Przede wszystkim trudno nazwac artysta kogos, kto nie moze znalezc fascynujacego pomyslu i kompozycji, uwydatniajacej jego wartosc. Biorac do reki kawalek wegla rysunkowego nachylila sie nad blokiem, ktory lezal otwarty na rysownicy przed nia. Probowala przywolac natchnienie. Po niecalej minucie jej spojrzenie oderwalo sie od kartki, az zaczela wpatrywac sie w okno. Dzis wieczor zaden interesujacy widok nie rozpraszal jej uwagi. Noc za szyba niczym sie nie wyrozniala. Nie bylo widac czubkow drzew kolyszacych sie z gracja w podmuchach wiatru czy skrawka modrego nieba. Ciemnosc zmienila okno w lustro, w ktorym widziala siebie, spogladajaca znad rysownicy. Nie bylo to prawdziwe lustro, odbicie bylo wiec przezroczyste. Jej postac przypominala ducha. Tak jakby Lindsey umarla i wrocila zza grobu, by nawiedzac na ziemi to miejsce, ktore tak dobrze znala. Zaniepokoila ja ta mysl, wiec ponownie skupila uwage na lezacej przed nia czystej kartce. *** Lindsey i Regina poszly na gore, Hatch zas obszedl caly parter, sprawdzajac dokladnie okna i drzwi, by sie upewnic, ze sa zabezpieczone. Zamki sprawdzil przed kolacja. Robienie tego po raz wtory bylo bez sensu. Mimo wszystko zrobil to.Gdy dotarl do pary rozsuwanych szklanych drzwi w salonie, wlaczyl zewnetrzne oswietlenie patio, by zasilic slabe lampy ogrodowe. Tylne podworze bylo teraz dostatecznie jasne, dobrze widzial jego wieksza czesc - jednakze ktos mogl przykucnac wsrod krzakow rosnacych wzdluz ogrodzenia. Stanal przy drzwiach czekajac, czy jakis cien na terenie nieruchomosci sie poruszy. Moze sie mylil. Moze ten facet nigdy po niego nie przyjdzie. A w takim przypadku, po miesiacu, dwoch lub trzech, Hatch najprawdopodobniej calkiem oszaleje z napiecia. Pomyslal, ze moze byloby lepiej, gdyby obcy przyszedl teraz, zeby miec to juz za soba. Przeszedl do stolu stojacego w rogu, przy ktorym jadali sniadanie, i sprawdzil okna. Byly zamkniete. *** Regina wrocila do swej sypialni i podeszla do stojacego w kacie biurka, by przygotowac sie do odrabiania pracy domowej. Ulozyla ksiazki po jednej stronie bibularza, dlugopisy i cienkopis z filcowa koncowka po drugiej, zeszyt posrodku, starannie i rowno.Gdy juz skonczyla przygotowania, pomyslala z niepokojem o Harrisonach. Cos bylo z nimi nie tak. Nie chodzilo o to, ze byli zlodziejami, szpiegami, falszerzami, mordercami lub kanibalami pozerajacymi dzieci. Przez chwile zastanawiala sie nad pomyslem powiesci, w ktorej pewna calkiem beznadziejnie glupkowata dziewczynka zostaje zaadoptowana przez malzenstwo, ktore okazuje sie para zjadajacych dzieci kanibali. Bohaterka znajduje w piwnicy sterte dzieciecych kosci, a w kuchni przepisy na kebab z malej dziewczynki i zupe z dziewczynki, wraz z instrukcja: "Skladniki: jedna delikatna mloda dziewczynka, niesolona; jedna cebula, posiekana; pol kilograma marchwi pokrojonej w kostke...". Dziewczynka poszla na policje, ale nikt nie chcial jej uwierzyc, poniewaz wszyscy wiedzieli, ze opowiada niestworzone historie. No coz, tam byla fikcja, a tu prawdziwe zycie: Harrisonowie wydawali sie calkiem zadowoleni zjadajac pizze, spaghetti i hamburgery. Nacisnela na przycisk, wlaczyla fluoryzujaca lampe na biurku. Chociaz Harrisonom nie miala nic do zarzucenia, to zauwazyla, ze musza miec klopoty, byli spieci i probowali to starannie ukryc. Moze nie mogli uiscic raty splat hipoteki, bank zabierze im dom i wszyscy troje beda musieli zamieszkac w jej pokoju w sierocincu. A moze odkryli, ze pani Harrison ma siostre, o ktorej nigdy wczesniej nie slyszala; zla blizniaczke, taka, jakie ukazywaly sie co jakis czas niespodziewanie w serialach telewizyjnych. Lub byc moze byli winni pieniadze mafii, nie mogli ich zaplacic i beda mieli polamane nogi. Regina wyciagnela slownik z polki z ksiazkami i polozyla go na biurku. Te klopoty, to prawdopodobnie sprawa z mafia. Z tym bedzie mogla sobie calkiem niezle poradzic. Nogi Harrisonow w koncu wydobrzeja; oni dostana dobra lekcje, zeby nie pozyczac pieniedzy od lichwiarzy, a ona sie nimi zaopiekuje, bedzie sprawdzac, czy zazyli lekarstwa, mierzyc co jakis czas temperature, przynosic lody z malym ciasteczkiem w ksztalcie zwierzaka wcisnietym na szczycie kazdej porcji, a nawet, jezeli juz byloby to konieczne, oprozniac kaczki (fuuj!). Wiedziala bardzo duzo o pielegnowaniu chorych, przez cale lata korzystala czesto przy roznych okazjach z tego rodzaju pomocy (Dobry Boze, jezeli tym ich wielkim klopotem jestem ja, to czy moglbys sprawic dla mnie cud i zamienic ten klopot na mafie, tak zeby mnie zatrzymali i byli szczesliwi? W zamian za cud moga polamac takze moje nogi. A przynajmniej przedyskutuj to z facetami z mafii i zobacz, co na to powiedza). Gdy biurko bylo juz calkowicie przygotowane do pracy Regina doszla do wniosku, ze aby sie uczyc, powinna byc wygodniej ubrana. Po przyjsciu do domu zdjela mundurek szkolny i przebrala sie w szare sztruksowe spodnie i jasnozielona, bawelniana bluze z dlugimi rekawami. W pizamie i szlafroku czulaby sie znacznie swobodniej. Poza tym w kilku miejscach, gdzie obrecz dotykala skory, czula swedzenie, wiec chciala ja zdjac na reszte dnia. Gdy otworzyla drzwi szafy, znalazla sie twarza w twarz z przykucnietym mezczyzna, ubranym calkowicie na czarno i noszacym okulary przeciwsloneczne. 3 Robiac jeszcze jeden obchod pomieszczen na dole Hatch zdecydowal, ze pogasi po drodze wszystkie lampy i zyrandole. Przy wlaczonych swiatlach ogrodowych i zewnetrznym oswietleniu domu, bedac w ciemnym wnetrzu dojrzy rzezimieszka, samemu nie bedac widzianym.Zakonczyl swoj patrol w nie oswietlonym gabinecie, ktory postanowil uczynic swoim podstawowym punktem obserwacyjnym. Siedzac w mroku przy duzym biurku, mogl patrzec przez podwojne drzwi na foyer i objac wzrokiem dolna czesc schodow prowadzacych na pietro. Gdyby ktos probowal wejsc do srodka przez okno w gabinecie albo przez przeszklone drzwi prowadzace do ogrodu rozanego, wiedzialby o tym natychmiast. Gdyby intruz przelamal ich zabezpieczenia w innym pomieszczeniu, Hatch przygwozdzilby faceta, gdy ten probowalby wejsc na gore, poniewaz rozproszone swiatlo lamp z korytarza na pietrze oswietlalo schody. Nie mogl byc jednoczesnie wszedzie, a gabinet zdawal sie byc miejscem najlepszym pod wzgledem strategicznym. Polozyl pistolet i dubeltowke na blacie biurka tak, aby znajdowaly sie w zasiegu reki. Nie mogl ich dobrze widziec przy zgaszonym swietle, ale byl w stanie, gdyby cos sie wydarzylo, w mgnieniu oka zlapac jedna z nich. Przecwiczyl to kilka razy, siedzac w obrotowym fotelu zwrocony twarza w strone foyer, nastepnie wyciagajac nagle reke, by schwycic browning, potem mossberg, browning, browning, mossberg, browning, mossberg, mossberg. Za kazdym razem, moze dlatego, ze jego reakcje byly dokladniejsze dzieki wyzszemu poziomowi adrenaliny, jego prawa reka przecinala ciemnosc i precyzyjnie ladowala na uchwycie browninga lub na lozysku mossberga, zaleznie od tego, po co w danej chwili chcial siegnac. Zrecznosc nie sprawila mu jednak satysfakcji, wiedzial, ze nie bedzie w stanie zachowac czujnosci przez dwadziescia cztery godziny na dobe, siedem dni w tygodniu. Musial spac i jesc. Nie poszedl dzisiaj do sklepu i mogl wziac jeszcze kilka dni wolnego, ale nie mogl pozostawic wszystkiego Glendzie i Lew na nieokreslony czas, wczesniej czy pozniej bedzie musial pojsc do pracy. Patrzac realnie, nawet z przerwami na posilki i sen, przestalby byc dobrym strozem znacznie wczesniej, niz musialby wrocic do pracy. Utrzymywanie wysokiego poziomu czujnosci umyslowej i fizycznej bylo wyczerpujace. Za jakis czas bedzie musial rozwazyc wynajecie jednego lub dwoch straznikow z prywatnej firmy ochroniarskiej. Nie wiedzial, ile to moze kosztowac. Ponadto nie wiedzial, na ile godnym zaufania bylby wynajety straznik. Zreszta watpil, czy w ogole bedzie musial podejmowac taka decyzje, gdyz prawdopodobnie ten skurwiel przyjdzie wkrotce, moze nawet dzisiejszej nocy. Na jakims bardzo glebokim poziomie dzieki owej tajemniczej wiezi, ktora ich laczyla, do Hatcha nadplywal niewyrazny przekaz zamiarow tego czlowieka. Tak jakby dziecko mowilo do wnetrza blaszanej puszki jakies slowa, ktore wedrowaly po sznurku do drugiej blaszanki, gdzie docieraly jako zamazane, niewyrazne dzwieki pozbawione sensu z powodu zlej jakosci materialu przewodzacego, ale ktorych zasadnicze znaczenie dalo sie jeszcze rozpoznac. Aktualna wiadomosc dochodzaca po psychicznym laczu nie mogla byc odebrana szczegolowo, ale podstawowe znaczenie brzmialo jasno: nadchodze... nadchodze... nadchodze... Prawdopodobnie po polnocy. Hatch wyczul, ze ich spotkanie bedzie mialo miejsce miedzy ta martwa godzina a switem. Jego zegarek wskazywal teraz dokladnie 7:46. Wyciagnal z kieszeni pek kluczy od domu i od samochodu, odnalazl klucz do biurka, ktory wczesniej dolozyl. Otworzyl zamknieta szuflade i wyjal pociemniale od goraca, przesiakniete dymem wydanie "Arts American", zostawiajac klucz w zamku. Trzymal magazyn w ciemnosci obiema rekami majac nadzieje, ze dotykajac go, jak talizmanu, wzmocni swoj magiczny wzrok, co pozwoli dojrzec kiedy, gdzie i jak przybedzie morderca. Zapach dymu - gorzki, gryzacy, powodujacy mdlosci - uniosl sie z kruchych kartek. *** Vassago pstryknal przelacznikiem gaszac fluoryzujaca lampe na biurku. Przeszedl przez pokoj Reginy do drzwi i wylaczyl takze gorne swiatlo.Polozyl reke na klamce, ale zawahal sie, nie chcial bowiem zostawiac dziewczynki. Byla wysmienita, wspaniala, zywotna. Z chwila gdy chwycil ja w ramiona wiedzial, ze jest nabytkiem tej klasy, ze doskonale uzupelni jego kolekcje, Dzieki niej zdobedzie upragniona wieczna nagrode. Tlumiac krzyk Reginy i zatykajac jej usta dlonia w rekawiczce wepchnal ja gwaltownie do szafy i przycisnal do siebie mocnymi ramionami. Przytrzymywal ja tak, ze nie mogla sie ruszac, nie mogla w nic kopnac, aby zwrocic czyjas uwage. Gdy stracila przytomnosc w jego ramionach, prawie zemdlal, ogarniety zadza, by zabic ja od razu, na miejscu. W szafie. Wsrod stosow miekkich ubran, ktore spadly z wieszakow. Zapach swiezo wypranej bawelny i krochmalu w sprayu. Ciepla won welny. I dziewczynka. Chcial skrecic jej kark, poczuc, jak jej energia zyciowa przeplywa przez jego mocne rece do wnetrza, a przez niego do krainy umarlych. Walka z tym przemoznym pragnieniem zajela mu duzo czasu i w rezultacie jednak prawie ja zabil. Lezala cicha i nieruchoma. W chwili, gdy rozluznil uscisk swej dloni na jej nosie i ustach, pomyslal, ze ja udusil. Ale gdy przylozyl ucho do jej rozchylonych warg, uslyszal i poczul slaby oddech. Przylozyl reke do jej piersi i wyczul regularne, powolne, mocne bicie jej serca. Teraz, spogladajac przez ramie na dziecko, Vassago poskromil potrzebe zabijania przyrzekajac sobie, ze jeszcze na dlugo przed switem bedzie mial te satysfakcje. Teraz musi byc Mistrzem. Sprawowac nad soba kontrole. Kontrola. Otworzyl drzwi i zbadal korytarz na pietrze za pokojem dziewczynki. Zywej duszy. Zyrandol palil sie po drugiej stronie, u szczytu schodow, na wprost wejscia do sypialni, dajac zbyt duzo swiatla jak dla niego. Mial wprawdzie okulary przeciwsloneczne, wciaz jednak musial mruzyc oczy. Nie moze zarznac ani dziecka, ani matki, dopoki nie bedzie mial ich obu w swoim muzeum, gdzie zabil wszystkie ofiary stanowiace obecnie jego kolekcje. Teraz juz wiedzial, dlaczego zostal przyciagniety do Lindsey i Reginy. Matka i corka. Suka i minisuka. Chcac odzyskac swe miejsce w Piekle musial popelnic ten sam czyn, ktorym zasluzyl sobie na wieczne potepienie za pierwszym razem: musi zamordowac matke i i jej corke. Nie mogl po raz wtory zabic wlasnej matki i siostry, wiec wybor padl na Lindsey i Regine. Stojac w drzwiach, wsluchiwal sie w dom. Panowala cisza. Wiedzial, ze artystka nie byla rodzona matka dziewczynki. Wczesniej, gdy Harrisonowie byli w jadalni, przesliznal sie do domu z garazu i mial czas pomyszkowac w pokoju Reginy. Znalazl pamiatki, na ktorych byla nazwa sierocinca, najczesciej wydrukowane na tanim papierze programy inscenizacji teatralnych, wreczane podczas swiatecznych przedstawien, w ktorych dziewczynka grala drobne rolki. Tym niemniej zostal przyciagniety do niej i do Lindsey, jego wladca najwyrazniej uznal je za odpowiednie ofiary. W domu bylo tak cicho, ze bedzie musial poruszac sie bezszelestnie, tak jak kot. Nie bedzie mial z tym problemu. Rzucil okiem na dziewczynke na lozku, widzac ja w ciemnosci lepiej, niz wiekszosc szczegolow zbyt jasno oswietlonego korytarza. Byla wciaz nieprzytomna, usta miala zatkane jednym z szalikow, drugi byl zawiazany wokol jej glowy, by utrzymac knebel na miejscu. Kawalki mocnego sznura, ktore zdjal z pudel na poddaszu garazu, ciasno krepowaly jej nadgarstki i kostki. Kontrola. Pozostawiajac za soba otwarte drzwi do pokoju Reginy, przesuwal sie wzdluz korytarza trzymajac sie blisko sciany, gdzie istnialo najmniejsze prawdopodobienstwo skrzypienia podlogi pokrytej grubym dywanem. Znal rozklad pomieszczen. Zbadal pietro, gdy Harrisonowie konczyli kolacje. Obok pokoju dziewczynki znajdowal sie pokoj goscinny. Teraz bylo tu ciemno. Skradal sie dalej, w strone atelier Lindsey. Poniewaz duzy zyrandol na korytarzu byl dokladnie przed nim, jego cien padal na szczescie na jego slady. W innym przypadku, gdyby kobieta spojrzala w strone korytarza, cie ostrzeglby o nadejsciu obcego. Centymetr po centymetrze podszedl do drzwi atelier i zatrzymal sie. Stojac z plecami przycisnietymi do sciany widzial przed soba miedzy slupkami balustrady lezace ponizej foyer. Stwierdzil, ze na dole nie pala sie swiatla. Zastanawial sie, dokad poszedl Harrison. Wysokie drzwi do sypialni byly otwarte, ale nie palilo sie tam zadne swiatlo. Slyszal drobne halasy dochodzace z atelier Lindsey, wiec sie domyslil, ze najwidoczniej pracowala. Gdyby byl z nia maz, z pewnoscia zamieniliby ze soba pare slow, gdy Vassago przekradal sie korytarzem. Mial nadzieje, ze maz wyszedl w jakiejs sprawie z domu. Nie mial zadnej szczegolnej potrzeby, by zabic tego mezczyzne. Natomiast konfrontacja mogla byc niebezpieczna. Z kieszeni kurtki wyciagnal gietka skorzana palke, wypelniona olowianym srutem, ktora znalazl w zeszlym tygodniu u detektywa, Mortona Redlowa. Byla to swietna maczuga. Dobrze trzymalo sieja w rece. W perlowoszarej hondzie, dwie przecznice stad, pod siedzeniem kierowcy znajdowal sie pistolet i przez chwile zalowal, ze nie wzial go ze soba. Zabral go z mieszkania sprzedawcy antykow, Roberta Loffmana, w Laguna Beach, kilka godzin przed switem dzisiejszego ranka. Ale nie chcial postrzelic kobiety ani dziewczynki. Nawet gdyby tylko je zranil i unieszkodliwil, moglyby wykrwawic sie na smierc, zanim dotarlby z nimi do swej kryjowki i na dol, do muzeum smierci, do oltarza, przed ktorym spoczywaly jego ofiary. A gdyby uzyl broni, by usunac meza, mogl zaryzykowac tylko jeden strzal, moze dwa. Odglosy strzelaniny z pewnoscia dotarlyby do sasiadow, a jej zrodlo zostaloby blyskawicznie zlokalizowane. W tak spokojnej dzielnicy, gdyby uslyszano strzaly, gliny roilyby sie po calej okolicy w ciagu dwoch minut. Palka byla lepsza. Zwazyl ja w prawej rece, by sprawdzic, jak sie ja czuje. Z wielka ostroznoscia przemknal przez framuge drzwi. Przekrzywil glowe. Zajrzal do atelier. Siedziala na taborecie plecami do drzwi. Rozpoznal ja nawet od tylu. Jego serce galopowalo prawie tak szybko jak wtedy, gdy dziewczynka walczyla i tracila przytomnosc w jego ramionach. Lindsey siedziala przy rysownicy z weglem rysunkowym w prawej rece. Zajeta, zajeta, zajeta. Olowek przesuwajac sie po papierze wydawal cichy, suchy syk. *** Lindsey postanowila skupic uwage na czystej kartce papieru rysunkowego, jednak wciaz spogladala w okno. Blokada tworcza prysla dopiero wowczas, gdy sie poddala i zaczela szkicowac to okno. Nie zaslonieta rame. Ciemnosc za szyba. Swoja twarz jak oblicze ducha zajetego straszeniem. Gdy dodala siec pajaka w prawym gornym rogu idea zaczela nabierac ksztaltow, i nagle ogarnela ja ekscytacja. Pomyslala, ze moglaby zatytulowac ten obraz "Pajeczyna Zycia i Smierci" i uzyc surrealistycznej serii symbolicznych przedmiotow, by spoic w temacie wszystkie rogi plotna. Nie plotna, masonitu. A wlasciwie obecnie kartki papieru. Szkic byl wart kontynuowania.Zmienila ulozenie bloku rysunkowego na rysownicy, umieszczajac go nieco wyzej. Teraz, by patrzec znad rysownicy na okno, mogla po prostu unosic lekko oczy, nie musiala ciagle unosic i opuszczac glowy. By dac obrazowi glebie i sprawic, by stal sie ciekawy, nalezalo dodac wiecej elementow niz tylko jej twarz, okno i pajeczyna, to bylo konieczne. W trakcie pracy rozwazyla i odrzucila kilka dodatkowych projektow. Nagle na szybie nad jej wlasnym odbiciem pojawil sie w prawie magiczny sposob inny obraz: twarz, jaka Hatch opisal opowiadajac jeden ze swoich koszmarow. Blada. Kopa czarnych wlosow. Okulary przeciwsloneczne. Przez moment myslala, ze to zjawisko nadprzyrodzone, zjawa na szkle. Chociaz zaparlo jej dech w piersiach, po chwili zdala sobie sprawe, ze widzi jego odbicie tak samo jak wlasne i ze morderca ze snow Hatcha jest w ich domu, wychylajac sie przez drzwi, by na nia popatrzec. Zdusila w sobie impuls, by krzyknac. Gdyby tylko sie zorientowal, ze go zauwazyla, stracilaby te odrobine przewagi, jaka miala, i on juz by zaatakowal, walac, tlukac, wykanczajac ja, nim Hatch zdazylby wejsc na gore. Zamiast tego westchnela glosno i potrzasnela glowa, tak jakby rozczarowana tym, co widzi na papierze rysunkowym. Hatch mogl byc juz martwy. Powoli odlozyla wegiel rysunkowy, nie odrywajac palcow, tak' jakby za chwile chciala go podniesc i kontynuowac prace. Jesli Hatch byl zywy, to w jaki sposob ten skurwiel dostal sie na pietro? Nie. Nie wolno jej myslec, ze Hatch jest martwy, bo zaraz ona sama bedzie martwa, a potem Regina. Dobry Boze, Regina. Siegnela do gornej szuflady szafki z przyborami stojacej obok i gdy dotknela zimnego, chromowanego uchwytu przeszyl ja dreszcz. W oknie ukazalo sie odbicie postaci mordercy, juz nie tylko wychylajacego sie zza framugi, ale wchodzacego zuchwale w otwarte drzwi. Zatrzymal sie arogancko, by popatrzec na nia, najwyrazniej rozkoszujac sie ta chwila. Poruszal sie bezszelestnie. Gdyby nie ujrzala w szybie jego odbicia, nie mialaby zielonego pojecia o jego obecnosci. Wyciagnela szuflade, poczula w dloni bron. Za jej plecami morderca przekroczyl prog. Wyciagnela pistolet z szuflady i gwaltownie obrocila sie na taborecie, unoszac w gore ciezki pistolet, sciskajac go oburacz i celujac w niego. Nie bylaby tak bardzo zaskoczona, gdyby go tam nie bylo i gdyby jej pierwsze wrazenie, ze to tylko zjawa na szybie, okazalo sie prawdziwe. Ale jednak tam byl, jedna noga w pokoju. Wycelowala w niego bron. Powiedziala: -Nie ruszaj sie, skurwysynu. Moze wyczul jej slabosc, a moze wcale go nie obchodzilo czy do niego strzeli, czy nie, w kazdym razie wycofal sie na korytarz juz w chwili, gdy odwrocila sie do niego i kazala mu sie nie ruszac. -Stoj, cholera jasna! Juz go nie bylo. Lindsey strzelilaby do niego bez zastanowienia, bez skrupulow moralnych, ale on poruszal sie tak niezwykle szybko, jak kot odskakujacy w bezpieczne miejsce. Trafilaby najwyzej we framuge. Krzyczac imie Hatcha zsunela sie z wysokiego taboretu i skoczyla do drzwi w chwili, gdy tylko czarny but i lewa stopa mordercy niknely za drzwiami. Ale szybko sie zatrzymala zdajac sobie sprawe z tego, ze on mogl czekac tuz za sciana przy framudze spodziewajac sie, ze ona wybiegnie w panice, a wtedy stanawszy za nia uderzylby ja w tyl glowy lub popchnal ja przez barierke przy schodach, w dol na podloge foyer. Regina. Nie mogla czekac. Mogl szukac Reginy. Wahanie trwalo sekunde. Przelamala strach i wybiegla przez otwarte drzwi, przez caly czas krzyczac imie Hatcha. Wypadla na korytarz i zobaczyla, ze facet biegnie do otwartych drzwi Reginy na drugim koncu korytarza. Tam powinno palic sie swiatlo i Regina powinna sie uczyc. Pokoj byl w srodku ciemny. Lindsey nie miala czasu, by sie zatrzymac i wycelowac. Prawie juz nacisnela spust. Miala nadzieje, ze jedna z kul przygwozdzi skurwiela. Ale w pokoju Reginy bylo ciemno, dziewczynka mogla stac gdziekolwiek. Lindsey obawiala sie, ze jesli nie trafi w morderce, moze zranic dziewczynke kulami przelatujacymi przez otwarte drzwi. Opuscila bron i pobiegla za facetem, wolajac teraz Regine zamiast Hatcha. Morderca zniknal w pokoju dziewczynki zatrzaskujac za soba drzwi poteznym lupnieciem, ktore wstrzasnelo domem. Lindsey uderzyla w nie sekunde pozniej, odbijajac sie od nich. Zamkniete na klucz. Uslyszala, ze Hatch krzyczy jej imie - dzieki Bogu, zyl, zyl - ale nie zatrzymala sie ani nie odwrocila, by spojrzec, gdzie jest. Zrobila krok do tylu i kopnela mocno w drzwi, potem jeszcze raz. Byl to tylko slaby zatrzask, powinien latwo odskoczyc, ale tak sie nie stalo. Miala wlasnie znow kopnac, gdy morderca przemowil do niej zza drzwi. Mowil glosem podniesionym, ale to nie byl krzyk. Byl grozny, ale opanowany, nie bylo ^ nim paniki, strachu, ton jakiego sie uzywa w rozmowach o interesach, tylko lekko podniesiony, przerazajaco lagodny i spokojny: -Odejdz od drzwi, bo zabije te mala suke. *** Nim Lindsey zaczela krzyczec jego imie, Hatch siedzial przy biurku w gabinecie, przy zgaszonych swiatlach, trzymajac oburacz "Arts American". Wizja uderzyla w niego jak wyladowanie, z trzaskiem luku elektrycznego, tak jakby magazyn, ktory sciskal golymi rekami, byl aktywnym kablem mocy.Zobaczyl Lindsey od tylu, siedzaca na wysokim taborecie w swojej pracowni, przy rysownicy, pracujaca nad szkicem. Po chwili nie byla to juz wcale Lindsey. Nagle stala sie inna kobieta. Byla wyzsza, takze widziana od tylu, ale nie na taborecie, tylko w fotelu w innym pokoju, w obcym domu. Robila na drutach. Jaskrawy motek przedzy rozwijal sie powoli z koszyczka stojacego na malym stoliku obok fotela. Hatch pomyslal o niej jako o "matce", chociaz nie byla ona ani troche podobna do jego matki. Spojrzal w dol na swa prawa dlon, w ktorej trzymal noz, ogromny, juz mokry od krwi. Podszedl do jej fotela. Byla nieswiadoma jego obecnosci. Jako Hatch chcial krzyknac i ostrzec ja. Ale jako uzytkownik noza, ktorego oczami widzial to wszystko, chcial tylko napasc na nia z furia, wypruc z niej zycie i tym samym wypelnic zadanie. Podszedl od tylu do jej fotela. Nie uslyszala jego krokow. Uniosl wysoko noz. Uderzyl. Krzyknela. Uderzyl. Probowala wstac z fotela. Przesunal sie dookola niej, i z jego punktu widzenia wygladalo to jak ujecie w fiknie imitujace lot, gladkie szybowanie ptaka lub nietoperza. Pchnal ja z powrotem w fotel, uderzyl. Uniosla rece, by sie zaslonic. Uderzyl. Uderzyl. I teraz, tak jakby byla to petla w filmie, znow znalazl sie za nia z tylu, stojac w drzwiach, tylko ze nie byla to juz "matka", to byla ponownie Lindsey, siedzaca przy rysownicy w swym atelier na pietrze, siegajaca do gornej szuflady szafki z przyborami i otwierajaca ja. Jego spojrzenie przenioslo sie z niej na okno. Ujrzal siebie - blada twarz, ciemne wlosy, okulary przeciwsloneczne - i juz wiedzial, ze go zobaczyla. Okrecila sie dookola na taborecie, uniosla pistolet, lufe wycelowala prosto w jego piers... -Hatch! Jego imie, odbijajace sie echem po domu, zerwalo polaczenie. Poderwal sie z krzesla przy biurku i magazyn wypadl mu z rak. -Hatch! Siegajac w ciemnosc nieomylnie zlapal browning i wypadl z gabinetu. Przebiegl ukosem foyer, wspinajac sie na schody przeskakiwal po dwa stopnie na raz, spogladajac przy tym w gore i probujac dojrzec, co sie dzialo. Uslyszal, ze Lindsey przestala krzyczec jego imie i zaczela wrzeszczec "Regina!". Tylko nie dziecko, Jezu, prosze, nie dziecko. Osiagajac szczyt schodow pomyslal przez moment, ze trzask zamykanych drzwi byl strzalem. Lecz ten dzwiek byl odmienny, trudno go pomylic ze strzalem z broni. Gdy spojrzal w glab korytarza dostrzegl Lindsey odbijajaca sie od drzwi pokoju Reginy z kolejnym trzaskiem. Gdy biegl, by sie do niej przylaczyc, kopnela w drzwi, nastepnie jeszcze raz, a potem odsunela sie od nich. -Ja sprobuje - powiedzial stajac obok. -Nie! Powiedzial, zeby sie odsunac, bo ja zabije. Przez kilka sekund Hatch patrzyl w napieciu na drzwi, doslownie trzesac sie z emocji. Nastepnie chwycil za galke i probowal ja powoli przekrecic. Ale drzwi byly zamkniete na klucz, wiec przylozyl lufe pistoletu do zamka. -Hatch - jeknela Lindsey - on ja zabije. Pomyslal o mlodej blondynce, ktora dostala dwie kule w piers i wyleciala tylem z samochodu na autostrade, a potem przewracala sie, toczyla po nawierzchni drogi we mgle. I o matce cierpiacej od ostrza noza rzeznickiego, gdy upuscila swa robotke, druty i rozpaczliwie walczyla o zycie. Powiedzial: -On ja i tak zabije, odwroc sie. - I nacisnal spust. Drewno i cienki metal rozerwaly sie na drzazgi. Hatch zlapal mosiezna galke, zostala mu w dloni, wiec odrzucil ja na bok. Gdy naparl na drzwi, przesunely sie ze zgrzytem na trzy centymetry do srodka, ale nie dalej. Tani zamek sie rozlecial, ale trzpien, na ktorym byla osadzona galka, wciaz sterczal, widocznie drzwi byly zaklinowane od srodka. Nacisnal na trzpien, ale nie zdolal go poruszyc; najprawdopodobniej podstawiono krzeslo od biurka. Hatch chwycil browning za lufe i uzyl jego konca jako mlotka. Klnac walil w trzpien, przesuwajac go centymetr po centymetrze do srodka. W tej samej chwili, gdy trzpien wpadl do srodka pokoju i stuknal w podloge, Hatch ujrzal w wyobrazni serie blyskawicznie zmieniajacych sie obrazow, na moment zastepujacych widok korytarza na pietrze. Wszystko widzial oczami mordercy: dziwaczny kat, spojrzenie w gore sciany domu, tego domu, sciany na zewnatrz sypialni Reginy. Otwarte okno. Ponizej parapetu klebowisko lodyg milina amerykanskiego. Podobny do tuby kwiat przed jego twarza. Prety kraty pod jego dlonmi, drzazgi wbijajace sie w skore. Kurczowo zacisnieta reka, druga dlon szukajaca nowego chwytu, jedna noga wiszaca w powietrzu, ciezar przytlaczajacy jego barki. Nastepnie zgrzyt, cos peklo. Nagle uczucie niebezpiecznego luzu w geometrycznej pajeczynie, do ktorej przywieral... Halas po drugiej stronie drzwi przywrocil Hatchowi poczucie rzeczywistosci: trzask pekajacego drewna, gwozdzie wyrywane ze zgrzytem metalu, lomot. Wtedy przeplynela przez niego kolejna fala" medialnych obrazow i wrazen. Spadek. Do tylu, w noc. Niedaleko. Uderzenie o ziemie, krotki blysk bolu. Toczenie sie po trawie. Obok niego lezacy bez ruchu maly, skulony ksztalt. Zblizenie, rzut oka na twarz. Regina. Zamkniete oczy. Usta przewiazane szalikiem... -Regina! - krzyknela Lindsey. Gdy rzeczywistosc wskoczyla ponownie na swoje miejsce, Hatch juz walil ramieniem w drzwi sypialni. Przeszkoda po drugiej stronie odsunela sie na bok. Drzwi drgnely i stanely otworem. Wszedl do srodka, macajac palcami po scianie, az znalazl wlacznik swiatla. Pomieszczenie zalal strumien blasku. Hatch przekroczyl przewrocone krzeslo od biurka i zwrocil browning w prawo, potem w lewo. Pokoj byl pusty, o czym juz przeciez wiedzial ze swojej wizji. Wyjrzal na zewnatrz przez otwarte okno na zwalona krate i poplatane pnacza lezace na trawniku. Ani sladu mezczyzny w okularach przeciwslonecznych, ani Reginy. -Cholera! - Hatch popedzil z powrotem, zlapal Lindsey, obrocil ja, popychajac do drzwi, potem na korytarz, w strone schodow. - Ty idz od frontu, ja pojde od tylu. On ja ma, zatrzymaj go, idz juz, idz. - Nie opierala sie, w lot chwycila, co do niej mowil, i sfrunela po schodach. - Strzelaj do niego, powal go, celuj w nogi, nie martw sie tym, ze trafisz Regine, on ucieka! W foyer Lindsey dotarla do frontowych drzwi wlasnie w chwili, gdy Hatch schodzil z ostatniego stopnia i skrecal w krotki korytarz. Rzucil sie do salonu, potem do kuchni, wygladajac przez tylne okna domu. Trawnik i patio byly dobrze oswietlone, nie zauwazyl tam nikogo. Jednym szarpnieciem otworzyl drzwi miedzy kuchnia a garazem, wszedl do srodka, zapalil swiatla. Przebiegl sprintem przez cale pomieszczenie, znalazl sie przy zewnetrznych drzwiach na przeciwleglej scianie jeszcze zanim ostatnia ze swietlowek przestala migac i rozjarzyla sie w calosci. Otworzyl zapadke, wyszedl na zewnatrz, na waskie boczne podworko. Rzucil okiem na prawo. Ani sladu mordercy. Ani sladu Reginy. Dalej byl front domu, ulica i domy stojace naprzeciw, po drugiej stronie ulicy. To bylo terytorium, ktorym zajmowala sie juz Lindsey. Serce tluklo mu sie w piersi jak szalone, z trudem lapal oddech. Ona ma tylko dziesiec lat, tylko dziesiec lat. Odwrocil sie w lewo i pobiegl wzdluz domu za garaz, na tylne podworko, gdzie lezaly polamane kraty i splatany klab milina amerykanskiego. Taka mala, malenstwo. Boze, prosze. Bal sie nastapic na gwozdz, nie chcial, by skaleczenie uczynilo go niezdatnym do dalszej pogoni. Okrazyl wiec rumowisko i zaczal zapamietale przetrzasac teren zaglebiajac sie w zarosla, szukajac za wysokimi krzakami. Na tylnym podworku nikogo nie bylo. Dotarl do skraju nieruchomosci lezacego naprzeciw garazu. Posliznal sie i omal nie upadl, gdy okrazajac rog domu hamowal, ale utrzymal rownowage. Wyciagnal przed siebie trzymana oburacz bron, celowal na sciezke miedzy domem a ogrodzeniem. Tutaj takze nie bylo nikogo. Nie slyszal zadnych dzwiekow dochodzacych z frontu, a z cala pewnoscia nie uslyszal strzalow, co znaczylo, ze Lindsey nie miala wiecej szczescia niz on. Jezeli morderca nie poszedl tamtedy, to jedyna rzecza, jaka mogl zrobic, to przejsc przez ogrodzenie po jednej lub po drugiej stronie i uciec przez nieruchomosc ktoregos z sasiadow. Hatch odszedl od frontu i zlustrowal dwumetrowe ogrodzenie otaczajace tylne podworko, oddzielajace je od stykajacych sie podworek domow lezacych na wschodzie, zachodzie i poludniu. Posrednicy handlu nieruchomosciami nazywali je ogrodzeniem typu poludniowo-kalifornijskiego, w rzeczywistosci byl to mur, bloki betonu wzmocnione stala i otynkowane, nakryte od gory ceglami i pomalowane tak, by harmonizowac z domami. Wiekszosc sasiadow miala takie, byly gwarantami prywatnosci na basenach i podczas pieczenia barbecue. Dobre ogrodzenia czynia ludzi dobrymi sasiadami, z obcych czynia sasiadow - ale tez ulatwiaja intruzom przedarcie sie przez jedna bariere i znikniecie w labiryncie. Hatch odbywal spacer na linie zawieszonej nad otchlania rozpaczy. Zachowywal rownowage dzieki temu, ze mial nadzieje, iz morderca nie moze sie szybko poruszac trzymajac Regine w ramionach. Popatrzyl niezdecydowanie na wschod, na zachod, na poludnie. W koncu ruszyl ku tylnej scianie, ktora znajdowala sie na ich poludniowej flance. Zatrzymal sie dyszac, pochylony do przodu: tajemnicza lacznosc miedzy nim a mezczyzna w okularach przeciwslonecznych zostala przywrocona. Hatch znow patrzyl oczami tamtego mezczyzny, i pomimo okularow przeciwslonecznych noc przypominala bardziej pozny zmierzch. Byl w samochodzie, siedzial za kierownica. Poprawil nieprzytomna dziewczynke ulozona w fotelu pasazera, tak jakby byla manekinem. Nadgarstki zwiazane razem lezaly na jej kolanach, a w postawie wyprostowanej utrzymywaly ja pasy bezpieczenstwa. Po ulozeniu kasztanowatych wlosow tak, by zakrywaly szalik obwiazany naokolo glowy popchnal ja na drzwi, tak ze osunela sie na bok z twarza odwrocona od bocznego okna. Ludzie z przejezdzajacych samochodow nie beda w stanie dostrzec knebla w jej ustach. Wygladala tak, jakby spala. W rzeczywistosci byla blada i nieruchoma. Nagle zaniepokoil sie, czy przypadkiem nie jest martwa. Nie bylo sensu zabierac jej do kryjowki, jezeli byla juz martwa. Mogl rownie dobrze otworzyc drzwi i wypchnac ja, wyrzucic te mala suke juz tutaj. Przylozyl glowe do jej policzka. Jej skora byla cudownie gladka, ale zimna. Przyciskajac czubki palcow do jej szyi wyczul puls, bijacy mocno, tak mocno. Byla zywa, nawet bardziej zywotna niz w jego wizji z motylem unoszacym sie wokol jej glowy. Nigdy przedtem nie zdobyl ofiary o takiej wartosci i byl wdzieczny mocom piekielnym za danie mu tej szansy. Az dygotal na mysl o czekajacej go perspektywie: siegnie gleboko do jej wnetrza i scisnie to silne, mlode serce, ktore bedzie sie kurczyc i walic az do osiagniecia ostatecznego bezruchu, a on przez caly czas wpatrzony w jej piekne szare oczy bedzie obserwowal uchodzace zycie i nadchodzaca smierc... Krzyk Hatcha pelen wscieklosci, udreki i przerazenia zerwal medialny kontakt. Byl z powrotem na swym podworku, trzymajac przed twarza podniesiona prawa reke i patrzac na nia w przerazeniu, tak jakby krew Reginy juz splamila jego drzace palce. Odwrocil sie od muru na tylach domu i pobiegl sprintem wzdluz wschodniej sciany domu ku frontowi. Wszedzie panowala cisza, slychac bylo tylko jego wlasny ciezki i oddech. Wielu sasiadow nie bylo w domach. Pozostali niczego nie uslyszeli, a przynajmniej nic takiego, co by ich wywabilo z mieszkan. Spokoj tutejszej spolecznosci sprawil, ze zachcialo mu sie wrzeszczec z rozpaczy. Jakkolwiek jego wlasny swiat rozpadal sie na kawalki, zdal sobie sprawe, ze wrazenie normalnosci jest dokladnie tym - wylacznie wrazeniem, a nie rzeczywistoscia. Tylko Bog wiedzial, co moglo sie dziac za scianami tych domow, okropnosci rowne tej, jaka stala sie ich udzialem, popelniane nie przez intruza, ale przez czlonkow rodziny na sobie. Gatunek ludzki byl zdolny do tworzenia potworow, a same bestie czesto posiadaly talent ukrywania sie za przekonujacymi maskami zdrowia psychicznego. Gdy Hatch dobiegl do trawnika przed frontem, nigdzie nie bylo widac Lindsey. Popedzil na podjazd, przez otwarte drzwi - znalazl ja na koniec w gabinecie. Stala za biurkiem, przy telefonie. -Znalazles ja? - zapytala. -Nie. Co robisz? -Dzwonie na policje. Wyjmujac sluchawke z jej reki i kladac ja na miejscu powiedzial: -Zanim tutaj przybeda, wysluchaja naszej opowiesci i zaczna cos robic, on ucieknie. Zabierze Regine tak daleko, ze nigdy jej nie odnajda - dopoki nie potkna sie ktoregos dnia o jej martwe cialo. -Ale potrzebujemy pomocy... Chwytajac dubeltowke z biurka i wpychajac bron w jej rece mowil: -Bedziemy scigac skurwiela. Maja w samochodzie. Wydaje mi sie, ze to honda. -Znasz numer rejestracyjny? -Nie. -Czy widziales... -Niczego nie widzialem - powiedzial, szarpnieciem otwierajac szuflade biurka. Chwycil pudelko amunicji i podal jej, rozpaczliwie swiadom uciekajacych sekund. - Lacze sie z nim, Obraz miga raz po raz, ale mysle, ze wiez jest dostatecznie dobra, dostatecznie mocna. - Wyciagnal pek kluczy z zamka w biurku, gdzie je pozostawil, gdy wyciagal z szuflady magazyn. - Mozemy usiasc mu na ogonie, o ile nie pozwolimy by odjechal za daleko. - Biegnac do foyer powiedzial: - Musimy ruszac. -Hatch, zaczekaj! Zatrzymal sie, obrocil sie na piecie i stanal z nia twarza w twarz. Powiedziala: -Ty jedz, gon go, jesli uwazasz, ze mozesz. Ja zostane tutaj i porozmawiam z glinami, rusze ich... -Nie. - Potrzasnal glowa. - Potrzebuje cie do prowadzenia samochodu. Te... te wizje sa jak uderzenie piescia, trace wtedy swiadomosc, gdy to sie dzieje jestem calkiem zdezorientowany. Boje sie, bym nie zjechal samochodem z tej cholernej drogi. Wloz dubeltowke i naboje do mitsubishi. - Wbiegajac na gore po dwa stopnie na raz, krzyknal do niej przez ramie: - I wez latarki! -Dlaczego? -Nie wiem, moze bedziemy ich potrzebowac. Klamal. Troche sie zdziwil, slyszac, jak mowi o latarkach, ale wiedzial, ze w tej chwili kierowala nim podswiadomosc. Domyslal sie, dlaczego latarki sa niezbedne. W koszmarach przez ostatnie kilka miesiecy czesto przemieszczal sie przez przestronne pomieszczenia i labirynt betonowych korytarzy, ktore w jakis sposob byly widoczne, mimo braku okien czy sztucznego oswietlenia. Szczegolnie jeden tunel, opadajacy w dol w idealna czern, w cos nieznanego, napelnial go takim przerazeniem, ze jego serce walilo, jakby mialo peknac. Wlasnie dlatego potrzebowali latarek - poniewaz udawali sie tam, gdzie wczesniej bywal tylko w snach i wizjach. W samo serce koszmaru. Wbiegl w gore po schodach i wpadl do pokoju Reginy, zanim zdal sobie sprawe z tego, ze nie wie, dlaczego tam pobiegl. Zatrzymujac sie tuz za progiem, popatrzyl w dol na zniszczona galke od drzwi i przewrocone krzeslo od biurka, nastepnie na szafe, w ktorej rzeczy spadly z wieszakow i lezaly na stosie, potem na otwarte okno. Nocny podmuch wiatru zaczal poruszac zaslonami. Cos... cos waznego. Wlasnie tutaj, wlasnie teraz, w tym pokoju, cos, czego potrzebowal. Ale co? Przelozyl browning do lewej reki, wytarl spocona prawa dlon o dzinsy. Obecnie ten skurwysyn w okularach przeciwslonecznych zdazyl pewnie zapalic samochod i juz odjezdza stad z Regina, prawdopodobnie po Crown Valley Parkway. Liczyla sie kazda sekunda. Zaczal sie zastanawiac, czy nie pobiegl na gore w panice, a nie dlatego, ze znajdowalo sie tu cos, czego naprawde potrzebowal. Hatch zdecydowal sie jeszcze przez chwile zaufac przymusowi, ktory go tu sprowadzil. Podszedl do biurka w rogu pokoju i pozwolil, aby jego wzrok bladzil po ksiazkach, olowkach i zeszytach. Szafa z ksiazkami obok biurka. Obok niej na scianie jeden z obrazow Lindsey. No juz, dalej. Cos, czego potrzebowal... potrzebowal tak bardzo jak latarek, tak bardzo jak dubeltowki i pudelka z nabojami. Cos. Odwrocil sie, zobaczyl krucyfiks i podszedl prosto po niego. Wdrapal sie na lozko Reginy i zdjal krzyz ze sciany. Zeskoczyl z lozka na podloge. Wyszedl z pokoju i ruszyl korytarzem ku schodom. Scisnal mocno krzyz. Zdal sobie sprawe, ze trzyma go nie jak obiekt kultu religijnego i czci, ale jak bron, siekiere lub topor rzezniczy. W chwili gdy dotarl do garazu, duze segmentowe drzwi rolowaly sie u gory. Lindsey wlaczyla silnik. Gdy Hatch usiadl w fotelu pasazera, Lindsey spojrzala na krucyfiks. -A to do czego? -Bedziemy go potrzebowac. Wyjezdzajac tylem z garazu spytala: - Potrzebowac do czego? -Nie wiem. Gdy samochod wytoczyl sie na ulice, spojrzala dziwnie na Hatcha. - Krucyfiks? -Nie wiem, ale moze bedzie przydatny. Gdy sie z nim polaczylem, byl... odczuwal wdziecznosc dla wszystkich mocy piekielnych, wlasnie tak przebieglo to przez jego umysl, wdziecznosc dla wszystkich mocy piekielnych za oddanie mu Reginy. - Wskazal na lewo. - Tedy. Strach sprawil, ze twarz Lindsey postarzala sie w ciagu ostatnich dziesieciu minut o pare lat. Bruzdy na jej twarzy jeszcze sie poglebily, gdy wrzucila bieg i skrecila samochodem w lewo. -Hatch, z czym my tu wlasciwie mamy do czynienia, z jednym z tych satanistow, sekt, jednym z facetow nalezacych do tych kultow, o ktorych czyta sie w gazetach, ze gdy zlapia jednego z nich, to znajduja odcieta glowe w lodowce i kosci zakopane pod weranda? -Aha, moze cos w tym rodzaju. - Na skrzyzowaniu stwierdzil: - Tutaj na lewo. Moze cos w tym rodzaju... ale mysle, ze gorzej. -Nie damy sobie z tym rady, Hatch. -Do diabla, damy sobie rade - powiedzial ostro. - Nie ma czasu, zeby zajal sie tym ktos inny. A jesli my tego nie zrobimy, to Regina juz nie zyje. Dojechali do skrzyzowania z Crown Valley Parkway, ktora byla szerokim bulwarem o szesciu pasmach ruchu, z pasem zieleni i drzewami posadzonymi posrodku. Godzina nie byla jeszcze pozna i ruch na szosie byl spory, chociaz nie bylo tloku. -W ktora strone? - zapytala Lindsey. Hatch odlozyl swoj browning na podloge. Nie wypuscil z reki krucyfiksu. Trzymal go obiema rekami. Patrzyl w lewo i w prawo, w lewo i w prawo, czekajac na uczucie, na znak, na cokolwiek. Reflektory przejezdzajacych samochodow przesuwaly sie po nich, ale nie sprowadzily zadnego objawienia. -Hatch? - powiedziala zaniepokojona Lindsey. W lewo i w prawo, w lewo i w prawo. Nic. O Jezu. Hatch pomyslal o Reginie. Kasztanowate wlosy. Szare oczy. Jej prawa dlon, zagieta i skrecona jak szpon, dar od Boga. Nie, nie od Boga. Nie w tym wypadku. Nie mozna za wszystko winic Boga. Mogla miec racje: to byl dar od jej rodzicow, spadek po narkomanach. Za nimi zatrzymal sie samochod, czekajac, by wyjechac na glowna droge. Sposob w jaki chodzila, zdecydowana zmniejszyc chromanie. Nigdy nie skrywala swej zdeformowanej dloni, nie wstydzila sie jej, ani nie szczycila, po prostu akceptowala. Chciala byc pisarka. Inteligentne swinie z kosmosu. Kierowca czekajacy za nimi zatrabil. -Hatch? Regina, taka drobna wobec ogromu otaczajacego ja swiata, a jednak zawsze stojaca prosto, z glowa dumnie wzniesiona do gory. Ubila interes z Bogiem. W zamian za cos dla niej cennego obiecala jesc fasole. I Hatch wiedzial, czym byla ta cenna rzecz, choc Regina nigdy tego nie powiedziala: byla nia rodzina i szansa ucieczki z sierocinca. Kierowca ponownie zatrabil. Lindsey drzala. Zaczela plakac. Szansa. Po prostu szansa. To bylo wszystko, czego chciala dziewczynka. Aby juz nigdy nie byc samotna. Szansa spania w lozku wymalowanym w kwiaty. Szansa by kochac, byc kochana, dorastac. Mala, skrecona dlon. Lagodny, slodki usmiech. Dobranoc... tato. Kierowca za nimi trabil naglaco. -W prawo - odezwal sie nagle Hatch. - Skrec w prawo. Lindsey zalkala z ulgi i skrecila w prawo na szose. Prowadzila szybciej niz zazwyczaj, zmieniajac pasy, gdy wymagalo tego natezenie ruchu, przemierzajac rowniny poludniowej czesci okregu w strone odleglych pagorkow i okrytych ciemnoscia nocy gor na wschodzie. Z poczatku Hatch nie byl pewien, czy zrobil cos wiecej, niz tylko zaryzykowal, w jakim kierunku powinni pojechac. Ale wkrotce nadeszlo przekonanie. Bulwar prowadzil na wschod miedzy nie konczacymi sie rzedami domow. Swiatla popstrzyly wzgorza tak, jakby tysiace plomieni pamieci plonelo na roznych kondygnacjach olbrzymich stelazy z wotywnymi swiecami, i z kazdym przejechanym kilometrem wyczuwal coraz mocniej, ze wraz z Lindsey podazaja tropem bestii. Poniewaz zgodzil sie, ze nie bedzie juz miedzy nimi zadnych tajemnic, stwierdzil, ze powinna miec - i zniesc - pojecie o krytycznym polozeniu Reginy. Powiedzial: - To, co on chce zrobic, to trzymac jej bijace serce w swych nagich dloniach przez ostatnie kilka uderzen, czuc, jak uchodzi z niej zycie. -O Boze. -Ona wciaz jeszcze zyje. Ma szanse. Jest jeszcze nadzieja. Wierzyl, ze to, co mowil, jest prawda. Musi w to wierzyc, inaczej oszaleje. Ogarnal go niepokoj na wspomnienie, ze to samo mowil czesto w ciagu tych wszystkich tygodni, zanim rak ostatecznie pokonal Jimmy'ego. CZESC III W DOL MIEDZY UMARLYCH Smierc nie jest wcale przerazajaca tajemnica.Jest dobrze znana i tobie, i mnie. Nie posiada zadnych sekretow, ktore moglyby zaklocic sen porzadnego czlowieka. Nie odwracaj swej twarzy od Smierci. Nie dbaj o to, ze odbiera nam ostatnie tchnienie. Nie boj sie jej, ona nie jest twym panem, poganiajacym ciebie wciaz szybciej i szybciej. Nie jest twym panem, lecz sluga twego Stworcy; co lub Kto stworzyl Smierc, stworzyl tez ciebie -i jest jedyna tajemnica. KSIEGA ZLICZONYCH SMUTKOW ROZDZIAL SIODMY 1 Jonas Nyebern i Kari Dovell siedzieli w fotelach w ciemnym salonie jego domu na Spyglass Hill, spogladajac na miliony swiatel, ktore lsnily za duzymi oknami. Noc byla prawie bezchmurna, widok siegal az do portu Long Beach na polnocy. Cywilizacja rozkrzewila sie jak swiecacy, pozerajacy wszystko grzyb.Butelka chenin blanc byla zanurzona w naczyniu z lodem na podlodze, pomiedzy ich fotelami. Byla to ich druga butelka. Jeszcze nie zjedli kolacji. Zbyt duzo mowil. Spotykali sie ze soba na gruncie towarzyskim raz lub dwa razy w tygodniu juz ponad miesiac. Nie poszli razem do lozka i nie sadzil, aby kiedykolwiek to zrobili. Byla wciaz godna pozadania, z tym rzadkim polaczeniem wdzieku i nieporadnosci, ktore czasami przypominalo mu egzotycznego, dlugonogiego zurawia, nawet pomimo tego, ze byla powaznym i pelnym poswiecenia lekarzem i nigdy nie pozwolila ukrytej w niej kobiecie w pelni soba pokierowac. Jednakze watpil, by oczekiwala fizycznej zazylosci. Byl czlowiekiem nieszczesliwym, zbyt wiele duchow czekalo, by go zaatakowac, gdyby tylko szczescie pojawilo sie w zasiegu jego reki. To, co oboje uzyskali z tego kolezenskiego zwiazku, to wzajemne wysluchiwanie zwierzen, cierpliwosc i szczera sympatia, bez zbytniej ckliwosci. Tego wieczoru mowil o Jeremym, co nie bylo tematem sprzyjajacym romansowaniu, nawet gdyby istniala w tym wzgledzie jakakolwiek perspektywa. Najbardziej niepokoil sie objawami wrodzonego szalenstwa Jeremy'ego, ktorych nie udalo mu sie rozpoznac - lub przyjac - jako objawow. Juz jako dziecko Jeremy byl nadzwyczaj spokojny, wolal samotnosc niz czyjekolwiek towarzystwo. Jonas tlumaczyl to sobie zwykla niesmialoscia. Od najwczesniejszych lat chlopiec nie wykazywal zadnego zainteresowania zabawkami, co zostalo przypisane jego bezspornie wysokiej inteligencji i zbyt powaznej naturze. Lecz teraz te wszystkie nawet nie dotkniete modele samolotow, gry, pilki i skomplikowane zestawy "Malego budowniczego" okazywaly sie niepokojacymi oznakami tego, ze jego zycie w krainie fantazji bylo bogatsze niz jakakolwiek zewnetrzna rozrywka. -Nigdy nie potrafil przyjac uscisku bez lekkiego zesztywnienia - przypominal sobie Jonas. - Gdy oddawal pocalunek, zawsze mial wargi w powietrzu, a nie na policzku. -Mnostwo dzieci ma podobne klopoty z wylewnoscia - tlumaczyla Kari. Wyjela butelke wina z lodu, przechylila ja i ponownie napelnila trzymany przez Jonasa kieliszek. - To moze byc jeszcze jeden aspekt jego niesmialosci. Niesmialosc i skromnosc nie sa wadami, i trudno od ciebie oczekiwac, zebys widzial to w ten sposob. -Ale to nie byla skromnosc - powiedzial przygnebiony. - To byla niezdolnosc, by cos odczuwac, by sie o kogos troszczyc. -Jonas, nie mozesz ciagle sie tak zadreczac. -A jezeli Marion i Stephanie wcale nie byly pierwszymi ofiarami? -Musialy byc. -Ale jesli nie byly? -Chlopiec w tym wieku moze byc morderca, ale nie bedzie umial ukryc morderstwa przez tak dlugi czas. -A jesli zabil kogos po ucieczce ze szpitala rehabilitacyjnego? -Prawdopodobnie sam stal sie ofiara. -Nie. On nie jest typem ofiary. -Prawdopodobnie nie zyje. -Jest gdzies tam, na zewnatrz. Dzieki mnie. Jonas zapatrzyl sie na niezmierna panorame. Cywilizacja lezala przed nim w calej swej migotliwej cudownosci, w calej jaskrawej wspanialosci, fascynujaca i przerazajaca. *** Gdy dojechali do autostrady San Diego, Hatch rzekl: - Na poludnie. On pojechal na poludnie.Lindsey wlaczyla kierunkowskaz, w ostatniej chwili udalo jej sie skrecic na odpowiedni pas. Poczatkowo spogladala na Hatcha, gdy tylko byla w stanie oderwac oczy od drogi oczekujac, ze powie jej, co widzi lub co odbiera. Ale po chwili, czy tego chciala czy nie, skoncentrowala sie na szosie, poniewaz Hatch teraz niczym sie z nia nie dzielil. Podejrzewala, ze jego milczenie oznacza po prostu, iz widzi bardzo malo, ze wiez miedzy nim a morderca byla albo slaba, albo co chwila sie rozlaczala. Nie naciskala wiec, by jej opowiadal, co widzi, poniewaz obawiala sie, ze jezeli rozproszy jego uwage, polaczenie moze sie zupelnie zerwac - i Regina bedzie stracona. Hatch wciaz trzymal w rece krucyfiks. Katem oka Lindsey widziala, jak koniuszki palcow jego lewej dloni nieustannie dotykaja konturow odlanej z metalu postaci, cierpiacej na krzyzu ze sztucznego derenia. Wzrok Hatcha wydawal sie byc zwrocony do wnetrza, tak jakby byl zupelnie nieswiadomy tego, co sie dzieje wokol. Lindsey zdala sobie sprawe, ze zycie stalo sie nagle tak surrealistyczne, jak jeden z jej obrazow. Zjawiska nadprzyrodzone w polaczeniu ze znana ziemska rzeczywistoscia. Kompozycja sklada sie z najzupelniej odmiennych elementow: krucyfiks i bron, mediumiczne wizje i latarki. W swych obrazach wykorzystywala elementy surrealistyczne do naswietlania tematu, natomiast w prawdziwym zyciu kazda interwencja czegos nierealnego wprawiala ja tylko w zaklopotanie i okrywala tajemnica zachodzace zdarzenia. Hatch wzdrygnal sie i pochylil do przodu na ile pozwalaly pasy bezpieczenstwa, tak jakby zobaczyl, ze przez szose przechodzi cos dziwacznego i przerazajacego. W rzeczywistosci nie patrzyl na asfalt przed nimi. Zapadl sie z powrotem w fotel. - Wyjechal na zjezdzie na Ortega Highway. Na wschod. Ten sam zjazd znajdzie sie przed nami za kilka kilometrow. Na wschod, na Ortega Highway. *** Czasami reflektory nadjezdzajacych z przeciwka samochodow zmuszaly go do mruzenia oczu, pomimo mocno przyciemnionych okularow.W czasie jazdy Vassago co chwila zerkal 'okiem na nieprzytomna dziewczynke spoczywajaca w fotelu obok, zwrocona twarza do niego. Jej broda spoczywala na piersi. Chociaz glowa byla pochylona w dol i kasztanowate wlosy spadaly na jedna strone twarzy, mogl dostrzec jej wargi odciagniete do tylu przez szalik przytrzymujacy knebel, krzywizne jej zgrabnego nosa, jedna zamknieta powieke i fragment drugiej - takie dlugie rzesy - oraz czesc gladkiego czola. Jego wyobraznia pracowala intensywnie, chcial wymyslic sposob w jaki moglby ja znieksztalcic, by stworzyc najbardziej efektowna ofiare. Byla doskonala dla jego celow. Piekno, narazone na szwank. Wdziek rysow i kaleka noga, zdeformowana reka. Regina juz teraz byla symbolem omylnosci Boga. Prawdziwe trofeum. Byl zawiedziony, ze nie udalo mu sie dopasc matki, ale nie porzucil jeszcze nadziei, ze ja zdobedzie. Bawil sie mysla, zeby nie zabijac dziecka dzis w nocy. Gdyby pozostawil ja przy zyciu jeszcze przez kilka dni, mialby moze okazje znow probowac zlapac Lindsey. Majac obie moglby pracowac nad nimi jednoczesnie, aby na przyklad przedstawic ich trupy jako szydercza wersje "Piety" Michala Aniola. Moglby je tez rozczlonkowac, a potem pozszywac, tworzac wyjatkowo fantazyjny, sprosny kolaz. Czekal na rade, na jeszcze jedna wizje, zanim zadecyduje, co zrobic. Gdy zjechal na rampe prowadzaca na Ortega Highway i skrecil na wschod, przypomnial sobie Lindsey siedzaca przy rysownicy w swoim atelier. Wygladala jak jego wlasna matka przy robotce tego popoludnia, gdy ja zabil. Usunawszy siostre i matke tym samym nozem i o tej samej godzinie, wiedzial w glebi serca, ze utorowal sobie droge do Piekla i byl o tym tak przekonany, ze zrobil ostateczny krok i przebil sie sam. W ksiazce o satanistach opisano droge prowadzaca do wiecznego potepienia. Zatytulowana "Ukryty", byla dzielem skazanego na kare smierci mordercy, Thomasa Nicene'a, ktory zabil wlasna matke i brata, a nastepnie popelnil samobojstwo. Jego pieczolowicie zaplanowane zstapienie do Otchlani zostalo obrocone wniwecz przez zespol sanitariuszy okazujacy zbyt wiele poswiecenia i majacy troche szczescia. Nicene zostal ozywiony, wyleczony, uwieziony, osadzony, skazany za morderstwo na kare smierci. Igrajace zasadami spoleczenstwo jasno w ten sposob pokazalo, ze wladza smierci, nawet prawo do wyboru wlasnej, nigdy nie zostanie oddana w rece jednostki. Czekajac na egzekucje Thomas Nicene przelal na papier obrazy Piekla, ktore ujrzal wowczas, gdy znajdowal sie na krawedzi, zanim sanitariusze udaremnili mu wstep do wiecznosci. Jego teksty zostaly przeszmuglowane z wiezienia do wspolwyznawcow, ktorzy mogli je wydrukowac i rozpowszechnic. Ksiazka Nicene'a pelna byla mocnych, przekonujacych opisow ciemnosci i zimna - nie goraca klasycznych piekiel - obrazow krolestwa niezmiernych przestrzeni i mroznej pustki. Zagladajac przez wrota Smierci i poza bramy Piekla, Thomas widzial tytaniczne moce pracujace nad tajemniczymi strukturami. Demony kolosalnych rozmiarow i o niezwyklej mocy kroczyly przez nocne mgly po pozbawionych swiatla kontynentach, wypelniajac nieznane misje, wszyscy ubrani na czarno, w kaszkietach lub swiecacych czarnych helmach na glowach. Widzial ciemne morza rozbijajace sie o czarne brzegi pod bezgwiezdnym i bezksiezycowym niebem, ktore wygladalo jak podziemny swiat. Olbrzymie statki, tajemnicze i pozbawione okien, poruszaly sie po mrocznych falach napedzane poteznymi silnikami, wytwarzajacymi halas przypominajacy krzyki udreczonych tlumow. Po przeczytaniu ksiazki Nicene'a Jeremy zdal sobie sprawe, ze jego opisy byly prawdziwsze niz cokolwiek, co na ten temat dotychczas czytal. Zdecydowal, ze pojdzie za przykladem tego wielkiego czlowieka. Marion i Stephanie staly sie jego biletami wejscia do owego egzotycznego i nadzwyczaj atrakcyjnego nizszego swiata, do ktorego nalezal. Przedziurkowal bilety rzeznickim nozem i sam udal sie do tego ciemnego krolestwa, spotykajac dokladnie to, co obiecal Nicene. Nigdy sie nie spodziewal, ze wlasna ucieczka ze znienawidzonego swiata zywych zostanie uniemozliwiona nie przez sanitariuszy, lecz przez jego wlasnego ojca. Wkrotce jednak zasluzy na powrot w szeregi potepionych. Rzucajac okiem na dziewczynke Vassago przypomnial sobie, jakiego uczucia doznal, gdy drzala, a potem nagle zwiotczala w jego gwaltownym uscisku. Przeszyl go dreszcz cudownego-oczekiwania. Zastanawial sie, czy nie zabic swego ojca. W ten sposob mogl sprawdzic, czy ten akt pozwolilby mu ponownie uzyskac obywatelstwo Hadesu. Ale wystrzegal sie swego starego. Jonas Nyebern byl dawca zycia i swiecil takim wewnetrznym swiatlem, jakie Vassago uznal za grozne. Jego najwczesniejsze wspomnienia dotyczace ojca byly scisle zwiazane z obrazami Chrystusa, aniolow, Matki Swietej i cudow, z obrazami, ktore kolekcjonowal Jonas i ktorymi zawsze udekorowany byl ich dom. I zaledwie dwa lata temu jego ojciec wskrzesil go w sposob, w jaki Jezus ozywil zimnego juz Lazarza. W konsekwencji nie myslal o Jonasie tylko jako o wrogu, ale jako o postaci obdarzonej moca, ucielesnieniu tych jasnych sil, ktore przeciwstawialy sie woli Piekla. Ojciec byl bez watpienia chroniony, niedotykalny, zyl otoczony obmierzla laska tego drugiego bostwa. Wtedy jego nadzieje skierowaly sie ku kobiecie i dziewczynce. Jedna ofiara jest w jego rekach, a druga jeszcze nie. Jechal na wschod wzdluz nie konczacego sie szeregu jednakowych domow, ktore powstaly w ciagu szesciu lat, odkad "Swiat Fantazji" zostal zamkniety. Vassago wdzieczny byl za to, ze mnozace sie tlumy kochajacych zycie hipokrytow nie tloczyly sie juz niedaleko jego kryjowki, ktora wciaz jeszcze znajdowala sie w odleglosci kilometrow od ostatniego z nowych osiedli. Gdy juz mineli zaludnione wzgorza i okolica stawala sie coraz mniej zabudowana, choc jeszcze nie calkiem bezludna, Vassago jechal wolniej, niz kiedykolwiek przedtem. Czekal na wizje, ktora powiedzialaby mu, czy ma zabic dziecko zaraz po przybyciu do wesolego miasteczka, czy tez czekac, az matka takze bedzie jego ofiara. Obrociwszy glowe, by jeszcze raz spojrzec na Regine odkryl, ze go obserwowala. Jej oczy blyszczaly odbitym swiatlem tablicy rozdzielczej. Widzial, ze jest przerazona. -Biedne dziecko - powiedzial. - Nie boj sie, dobrze? Nie boj sie. Po prostu jedziemy do wesolego miasteczka, to wszystko. No wiesz, tak jak Disneyland, jak "Magiczna Gora". Jezeli nie bedzie w stanie zdobyc matki, byc moze powinien poszukac innego dziecka, mniej wiecej tego samego wzrostu co Regina, jakiejs szczegolnie ladnej dziewczynki z czterema silnymi, zdrowymi konczynami. Moglby wtedy przerobic te dziewczynke dajac jej reke i noge drugiej, udowadniajac w ten sposob, ze on, zaledwie dwudziestoletni wygnaniec z Piekla, potrafi wykonac lepsza robote niz Tworca. Staloby sie to wspanialym dodatkiem do jego kolekcji, wyjatkowe dzielo sztuki. Wsluchal sie w jednostajna prace silnika. W szum opon po nawierzchni drogi. W cichy gwizd wiatru w oknach. Czekanie na dar. Czekanie na wskazowke. Czekanie, by uslyszec, co ma zrobic. Czekanie, czekanie; wizja, ktora trzeba ujrzec. *** Nim dotarli do zjazdu na Ortega Highway na Hatcha spadla ulewa obrazow jeszcze dziwniejszych niz te, ktore dotychczas widzial. Kazdy z nich trwal zaledwie pare sekund, tak jakby ogladal niemy film. Ciemne morza rozbijajace sie o czarne brzegi pod bezgwiezdnym i bezksiezycowym niebem. Olbrzymie statki, tajemnicze i pozbawione okien, poruszaly sie po mrocznych falach napedzane poteznymi silnikami, ktore wytwarzaly halas podobny do krzyku udreczonych tlumow. Kolosalne, demoniczne postacie, wysokie na trzydziesci metrow, kroczace przez obce pejzaze, czarne kaszkiety splywajace na ich karki, glowy zakute w czarne helmy, wypolerowane jak szklo. Tytaniczne, widziane w przelocie maszyny pracujace nad monumentalnymi strukturami o tak osobliwych wzorach, ze nie bylo mozliwosci domyslic sie ich przeznaczenia i funkcji.Czasami Hatch widzial ten odrazajacy krajobraz ostro, wyraznie, z mrozacymi krew w zylach szczegolami, a czasem tylko jego opis slowami na stronach ksiazki. Jezeli taki pejzaz istnial, musial znajdowac sie na jakims odleglym swiecie, poniewaz nie pochodzil z Ziemi. Jednakze Hatch nigdy nie byl pewien, czy odbiera obrazy rzeczywistego miejsca, czy tylko wyobrazonego. Czasami wszystko to wydawalo sie tak wyrazne jak najblizsza ulica w Laguna, innym razem zas zdawalo sie nieprawdziwe, cienkie jak bibulka. *** Jonas wrocil do salonu z pudelkiem przedmiotow, ktore zachowal z pokoju Jeremy'ego, Polozyl je na podlodze obok fotela. Wyjal z pudelka mala, licho wydrukowana ksiazke zatytulowana "Ukryty" i podal ja Kari.Wziela ja do rak ze wstretem, jakby podal jej rzecz pokryta zaskorupialym brudem. -Masz racje, ze krecisz na to nosem - powiedzial biorac kieliszek wina i podchodzac do okna. - To nonsens. Chory i zwichrowany, ale nonsens. Autor to skazany na smierc morderca, ktory utrzymywal, ze widzial Pieklo. Musze ci powiedziec, ze jego opis w niczym nie przypomina Dantego. Och, jest w tym pewna romantyka i niezaprzeczalna sila wyrazu. Jezeli bylabys mlodym psychopata zywiacym iluzje co do wlasnej wielkosci i posiadajacym inklinacje ku przemocy, z nienaturalnie wysokim poziomem testosteronu towarzyszacym zazwyczaj podobnym stanom umyslu, to Pieklo, ktore on opisuje, staloby sie obiektem twoich nocnych zmaz podczas snow o ostatecznej potedze. Mdlalabys wyobrazajac je sobie. Nie bylabys w stanie usunac z mysli tego obrazu. Moglabys go pragnac, robic wszystko, by stac sie jego czescia i osiagnac wieczne potepienie. Kari odlozyla ksiazke na podloge i wytarla czubki palcow o bluzke. -Powiedziales, ze autor Thomas Nicene zabil swoja matke. -Tak. Matke i brata. Dal przyklad. - Jonas wiedzial, ze juz za duzo wypil. Mimo to pociagnal jeszcze jeden gleboki lyk. Odwracajac sie od okna rzekl: - A wiesz, co sprawia, ze to wszystko jest takie absurdalne, takie patetycznie absurdalne? Jezeli przeczyta sie te cholerna ksiazke, co ja uczynilem pozniej starajac sie zrozumiec, i jesli nie jest sie psychopata sklonnym w nia uwierzyc, to od razu sie widzi, ze Nicene nie opisuje tego, co widzial w Piekle. Czerpie inspiracje ze zrodla tak glupio oczywistego, jak i bezsensownego. Kari, jego Pieklo nie jest niczym innym, jak Imperium Zla z serii "Gwiezdne wojny", troche zmienione, rozwiniete, ukazane przez pryzmat religijnej mitologii, ale to wciaz "Gwiezdne wojny". - Zasmial sie gorzko. Wypil znow lyk wina. - Na milosc boska, jego demony sa tylko trzydziestometrowa wersja Dartha Vadera. Przeczytaj opis Szatana, a potem pojdz na ktorykolwiek z filmow, w ktorych wystepowal Jabba. Jesli wierzyc temu oblakanemu, to stary Jabba byl pierwowzorem Szatana. - Jeszcze jeden kieliszek chenin blanc, jeszcze jeden kieliszek. - Marion i Stephanie umarly... - Lyk. Zbyt duzy. Polowa zawartosci kieliszka zniknela. - ... umarly po to, by Jeremy mogl dostac sie do Piekla i przezyc wielka, ciemna, antybohaterska przygode ubrany w stroj pieprzonego Dartha Vadera. Obrazil ja lub zaniepokoil, prawdopodobnie jedno i drugie. Nie mial takiego zamiaru, zrobilo mu sie przykro. Zreszta wcale nie byl pewien, co bylo jego zamiarem. Moze po prostu chcial sobie ulzyc. Nigdy wczesniej tego nie robil i nie mial pojecia, dlaczego zdecydowal sie zrobic to dzisiaj - a moze dlatego, ze znikniecie Mortona Redlowa przerazilo go do glebi. Zamiast nalac sobie wina, Kari wstala z fotela. - Sadze, ze powinnismy cos zjesc. -Nie jestem glodny - odparl Jonas i dotarlo do niego, ze mowi niewyraznie. - No coz, moze rzeczywiscie powinnismy cos zjesc. -Moglibysmy gdzies pojsc - powiedziala, wyjmujac kieliszek z jego reki i odstawiajac go na najblizszy stolik. W blasku swiatla wpadajacym przez okna wygladala uroczo. - Albo zadzwonic po pizze. -A co bys powiedziala na steki? Mam kilka w zamrazarce. -To zajmie zbyt duzo czasu. -Wcale nie. Po prostu odmrozi sieje w mikrofalowce i rzuci na grill. W kuchni jest duzy grill. -No coz, jesli wlasnie na to masz ochote. Napotkal jej wzrok. Jej spojrzenie bylo jasne, przenikliwe i szczere jak zawsze, ale Jonas dostrzegl w nim wiecej czulosci niz przedtem. To ten sam rodzaj troski, jaka odczuwala wobec malych pacjentow, co czynilo z niej pierwszej klasy pediatre. A moze czulosc dla niego byla w niej zawsze, a on po prostu dotad jej nie zauwazyl. Albo moze pierwszy raz zdala sobie sprawe, jak rozpaczliwie potrzebowal opieki. -Dziekuje ci, Kari. -Za co? -Za to, ze jestes soba - rzekl. Objal ja ramieniem i poprowadzil do kuchni. *** Jednoczesnie z wizjami kolosalnych maszyn, ciemnych morz i gargantuicznych, demonicznych postaci Hatch ujrzal szereg obrazow innego rodzaju. Spiewajace w chorze anioly. Modlaca sie Matka Swieta. Chrystus z apostolami podczas Ostatniej Wieczerzy, Chrystus w Getsemani, Chrystus umierajacy na krzyzu, Chrystus wstepujacy do Nieba.Rozpoznal je jako obrazy, ktore moglby kiedys kolekcjonowac Jonas Nyebern. Pochodzily z innego okresu i prezentowaly inny styl niz te, ktore widzial w jego gabinecie, ale byly utrzymane w tym samym duchu. Nastapilo polaczenie, skrecenie przewodow w jego podswiadomosci, ale jeszcze nie rozumial, co to oznacza. Nastepny obraz: Ortega Highway. Przelotne widoki nocnych krajobrazow rozwijajacych sie po obu stronach kierujacego sie na wschod samochodu. Swiatelka na tablicy rozdzielczej. Zblizajace sie reflektory, zmuszajace go do mruzenia oczu. I nagle Regina. Regina w plamach zoltego swiatla padajacego od tej samej tablicy rozdzielczej. Zamkniete oczy. Glowa pochylona do przodu. Miala w ustach knebel, glowe obwiazana szalikiem. Otwiera oczy. Spojrzawszy w przerazone oczy Reginy Hatch wynurzyl sie ze swych wizji jak plywak wyskakujacy nad powierzchnie wody, by zaczerpnac powietrza. -Ona zyje! Spojrzal na Lindsey, ktora przeniosla wzrok z szosy na jego twarz. - Przeciez nigdy nie mowiles, ze jest inaczej. Az do tej chwili nie zdawal sobie sprawy, ze niezbyt wierzyl w to, iz dziewczynka wciaz jeszcze zyje. Zanim Hatch nabral otuchy widzac jej szare oczy blyszczace w zoltym swietle tablicy rozdzielczej, zostal uderzony jak obuchem nowymi falami jasnowidzenia. Uderzenie bylo mocne, jak cios piesci. Wykrzywione postacie wylaniajace sie sposrod mrocznych cieni. Ludzkie ksztalty w dziwacznych pozach. Zobaczyl kobiete tak wysuszona, ze zdawalo sie, iz moglby ja porwac byle podmuch wiatru; inna w odrazajacym stadium gnicia; zmumifikowana twarz nieokreslonej plci; nabrzmiala zielonoczarna reka uniesiona w przerazliwym gescie blagania. Kolekcja. Jego kolekcja. Ponownie zobaczyl twarz Reginy, otwarte oczy, blyszczace w swietle padajacym z tablicy rozdzielczej. Tak wiele mozliwosci by zeszpecic, okaleczyc, zadrwic z dziela Boga. Regina. Biedne dziecko. Nie boj sie, dobrze? Nie boj sie. Po prostu jedziemy do wesolego miasteczka. No wiesz, jak Disneyland, jak "Magiczna Gora". Jak ladnie bedzie pasowac do mojej kolekcji. Zwloki jako tworzywo dla sztuki, utrzymywane na miejscu przez druty, prety i drewniane pniaki. Zobaczyl zamarle wrzaski, na zawsze ucichle. Szczeki kosciotrupow otwarte w wiecznym wolaniu o litosc. Drogocenna kolekcja. Regina, slodkie dziecko, sliczne dziecko, taka wspaniala zdobycz. Hatch wyszedl z transu szarpiac dziko pasy bezpieczenstwa, gdyz mial uczucie, ze sa krepujacymi go drutami, linami i sznurami. Szarpal pasy, w ten sposob ogarnieta panika ofiara, ktora chciano by pogrzebac zywcem, moglaby rwac spowijajace ja caluny. Zdal sobie sprawe, ze sam krzyczy; wciagal powietrze jakby bojac sie uduszenia, wypuszczal je z siebie natychmiast w poteznych jak eksplozje wydechach. Uslyszal, jak Lindsey wypowiedziala jego imie, zrozumial, ze ja przeraza, ale przez dlugie sekundy nie mogl powstrzymac krzykow czy gwaltownych ruchow, dopoki nie znalazl przycisku zwalniajacego pasy bezpieczenstwa i nie zrzucil ich z siebie. Znalazl sie z powrotem w mitsubishi, kontakt z morderca zostal na chwile zerwany, a okropny widok kolekcji odplynal, chociaz Hatch nie mogl go w zaden sposob zapomniec. Odwrocil sie do Lindsey, przypominajac sobie hart ducha jaki okazala w lodowatych wodach gorskiej rzeki tej nocy, gdy go uratowala. Dzis bedzie potrzebowala calej tej sily, a nawet wiecej. -"Swiat Fantazji" - powiedzial naglaco - tam, gdzie przed laty byl pozar, teraz opuszczony, on tam wlasnie jedzie. Jezu Chryste, Lindsey, jedz tak, jak jeszcze nigdy w zyciu nie jechalas, wcisnij gaz do dechy. Ten skurwysyn, ten szalony zdegenerowany skurwysyn chce ja zabrac na dol, miedzy umarlych. Dodala gazu. Chociaz nie mogla miec pojecia, co mial na mysli, nagle zaczeli pruc na wschod szybciej, niz to bylo bezpieczne. Mineli ostatnie skupiska swiatel, wydostali sie poza zasieg cywilizacji, zanurzali sie w coraz ciemniejsza strefe. *** Podczas gdy Kari przegladala lodowke w poszukiwaniu skladnikow, z ktorych moglaby przyrzadzic salatke, Jonas poszedl do garazu, by wyjac steki z zamrazarki. Wpadajace do garazu przez otwory wentylacyjne chlodne, nocne powietrze podzialalo na niego orzezwiajaco. Przez chwile stal w drzwiach, oddychajac bardzo wolno, by troche rozjasnic umysl.Nie mial apetytu na nic, procz wina, ale nie chcial, by Kari zobaczyla go pijanego. Poza tym, choc na nastepny dzien nie mial zaplanowanej zadnej operacji, nigdy nie bylo pewnosci, czy nagly przypadek nie wystawi na probe umiejetnosci zespolu reanimacyjnego. Jonas czul odpowiedzialnosc za potencjalnych pacjentow. Czasami, gdy opadal go najczarniejszy nastroj, rozwazal porzucenie dziedziny medycyny ozywiania, by skoncentrowac sie na kardiochirurgu. Gdy widzial pacjenta powracajacego do zycia, do pracy, do rodziny lub do sluzby bylo to dla niego najmilsza nagroda. Ale w naglych wypadkach, gdy kandydat do reanimacji lezal na stole - Jonas rzadko cokolwiek o nim wiedzial - zastanawial sie, czy nie sprowadza z powrotem zla, ktorego swiat wlasnie sie pozbyl. Bylo to dla niego cos wiecej niz moralny dylemat; byl to miazdzacy ciezar lezacy na jego sumieniu. Jak dotad, bedac czlowiekiem religijnym - choc mial takze swoje watpliwosci - wierzyl, ze Bog nim pokieruje. Uwazal, ze Bog dal mu umysl i zdolnosci po to, by z nich korzystal, i ze nie powinien uwazac sie za madrzejszego od Boga i odmawiac pomocy jakiemukolwiek pacjentowi. Oczywiscie Jeremy byl nowym, zmiennym czynnikiem w tym rownaniu. Jezeli sprowadzil z powrotem Jeremy'ego, a Jeremy zabil niewinnych ludzi... Sama mysl o tym byla nie do zniesienia. Chlodne powietrze nie wydawalo sie juz orzezwiajace. W porzadku, kolacja. Dwa steki. Filet mignon. Lekko przysmazone, z odrobina sosu Worcester. Salatka bez sosu, tylko skropiona cytryna i posypana czarnym pieprzem. Moze jednak mial apetyt. Nie jadal duzo miesa, byla to wiec rzadka uczta. Jako kardiochirurg niejednokrotnie widzial, jakie byly konsekwencje wysokotluszczowej diety. Podszedl do zamrazarki stojacej w rogu. Pchnal przycisk zwalniajacy zatrzaski, uniosl pokrywe. Wewnatrz lezal Morton Redlow, byly wlasciciel Agencji Detektywistycznej Redlowa, blady i szary, jakby wyrzezbiony z marmuru, ale jeszcze nie pokryty warstwa szronu. Plama krwi zastygla na jego twarzy w krucha skorupe, a w miejscu, gdzie byl nos, ziala okropna pustka. Jego oczy byly otwarte. Na zawsze. Jonas nie cofnal sie. Jako chirurg byl obeznany zarowno z okropnosciami jak i cudami biologii, i byle co go nie odrzucalo. Cos w nim zaniklo, gdy ujrzal Redlowa. Cos w nim umarlo. Jego serce stalo sie tak lodowate, jak serce lezacego przed nim detektywa. W jakis pierwotny sposob wiedzial, ze byl skonczony jako czlowiek. Juz wiecej nie ufal Bogu. Juz nie. Jakiemu Bogu? Ale nie zrobilo mu sie niedobrze ani nie byl zmuszony odwrocic sie z obrzydzenia. Zauwazyl zwiniety list, ktory Redlow sciskal kurczowo sztywna prawa reka. Jonas z latwoscia wyjal zwitek, gdyz palce detektywa skurczyly sie w trakcie zamarzania, zsuwajac sie z papieru, wokol ktorego zacisnal je morderca. Rozwinal list i natychmiast rozpoznal staranny charakter pisma swego syna. Zdretwial. Wywolana spiaczka afazja byla udawana. Opoznienie umyslowe. Nadzwyczaj sprytny fortel. List brzmial: Drogi tato, aby go porzadnie pochowac, beda musieli wiedziec, gdzie znalezc jego nos. Spojrz na jego tylek. Wsadzil nos w moje sprawy, wiec ja wsadzilem go w jego. Gdyby umial sie choc troche zachowac, potraktowalbym go lepiej. Przykro mi, ojcze, jesli trapi cie moje zachowanie. *** Lindsey prowadzila najszybciej jak mogla, dociskajac do oporu pedal gazu mitsubishi. Wyraznie odczuwala najmniejsza wade nawierzchni szosy, nie zaprojektowanej dla jazdy z tak duza predkoscia. Jechali coraz dalej na wschod, ruch stopniowo malal, co zmniejszalo ryzyko wypadku - raz przejechala na druga strone ciaglej linii na samym srodku bardzo ciasnego zakretu.Zapiawszy ponownie pasy bezpieczenstwa, Hatch uzyl samochodowego telefonu, by uzyskac numer gabinetu Jonasa Nyeberna z informacji, nastepnie zadzwonic do niego. Natychmiast odezwala sie dyzurna telefonistka lekarza. Przyjela od Hatcha wiadomosc, ktora zbila ja z tropu. Chociaz dziewczyna zdawala sie byc szczera obiecujac, ze przekaze ja doktorowi, ale Hatch nie byl wcale przekonany, czy jego rozumienie slowa "natychmiast" bylo zgodne z jej interpretacja. Teraz widzial wszystko wyraznie, lecz tez wiedzial, ze nie mogl z rowna ostroscia dostrzegac wielu spraw wczesniej. Pytanie, ktore zadal Jonas w gabinecie w poniedzialek nabralo teraz nowego znaczenia. Nyeberg zapytal, czy Hatch wierzy, ze zlo jest wylacznie rezultatem dzialan czlowieka, czy tez mysli, ze zlo to realna sila, obecnosc, cos, co chodzi po swiecie? Historia, ktora opowiedzial Jonas o stracie zony i corki, zamordowanych przez synapsychopate i o tym, ze syn popelnil samobojstwo, polaczyla sie teraz z wizja kobiety robiacej na drutach. Kolekcja ojca. I syna. Sataniczne aspekty wizji byly tym, czego mozna bylo oczekiwac od zlego syna, bezrozumnie buntujacego sie przeciw ojcu, dla ktorego religia byla osrodkiem zycia. A ponadto - zarowno on, jak i Jeremy Nyebern - zostali cudownie wskrzeszeni, rekami tego samego czlowieka. I to byla ta wiez. -Ale jak mozna to wyjasnic? - zapytala Lindsey, gdy powiedzial jej tylko troche wiecej niz dyzurnej telefonistce lekarza. -Nie wiem. Nie mogl myslec o niczym oprocz tego, co zobaczyl w ostatnich wizjach, z ktorych zreszta zrozumial mniej niz polowe. To co zrozumial i co dotyczylo charakteru kolekcji Jeremy'ego, napelnilo go strachem o Regine. Nie mogac zobaczyc kolekcji tak, jak widzial ja Hatch, Lindsey skoncentrowala sie na tajemnicy wiezi. Pewnym wyjasnieniem - chociaz nie calkowitym - bylo poznanie tozsamosci mordercy w okularach przeciwslonecznych. -A co z wizjami? Co znacza w tym cholernym ukladzie? - nalegala, probujac znalezc sens w zjawiskach nadprzyrodzonych, byc moze w sposob niezbyt odbiegajacy od tego, w jaki znajdowala znaczenie swiata, redukujac go do uporzadkowanych wyobrazen na masonicie. -Nie wiem - odparl. -Ta wiez, ktora pozwala ci go scigac... -Nie wiem. Wziela zakret zbyt szeroko. Samochod zjechal z nawierzchni na zwirowe pobocze. Tyl zaczal sie slizgac, zwir pryskal spod kol i grzechotal o spod wozu. Bariera ochronna mignela blisko, zbyt blisko, pojazdem wstrzasnelo mocno, karoseria uderzyla o bariere. Zdawalo sie, ze Lindsey odzyskala nad nim kontrole wylacznie wysilkiem woli. Przygryzala dolna warge tak mocno, ze wydawalo sie, iz zacznie krwawic. Chociaz Hatch mial swiadomosc obecnosci Lindsey, samochodu i szalenczego tempa, jakie utrzymywali na tej czasami niebezpiecznej, kretej szosie, nie mogl oderwac mysli od tych oburzajacych rzeczy, jakie ujrzal w wizji. Im dluzej myslal, ze Regina mialaby zostac dolaczona do tej makabrycznej kolekcji, tym bardziej strach zmienial sie w gniew. Byl to ten sam gwaltowny gniew; uczucie nie do opanowania, stan, ktory tak czesto widzial u swego ojca. Tym razem jednak skierowany przeciwko czemus, co naprawde zaslugiwalo na nienawisc. Cel wart byl takiej wrzacej wscieklosci. *** Vassago podjechal do drogi prowadzacej do opuszczonego wesolego miasteczka. Przeniosl wzrok z pustej w tej chwili szosy na zwiazana i zakneblowana dziewczynke w fotelu. W tym slabym swietle dostrzegl, ze wytezala wszystkie sily probujac uwolnic sie z wiezow. Jej nadgarstki byly otarte i zaczynaly krwawic. Miala nadzieje, ze sie uwolni, wyrywajac sie z wiezow lub uciekajac, choc jej sytuacja byla najwyrazniej beznadziejna. Co za witalnosc. Rozczulila go.Dziecko bylo wyjatkowe, moze wcale nie bedzie potrzebowal matki, o ile znajdzie taki sposob umieszczenia jej w swojej kolekcji, ktorego rezultatem bedzie dzielo sztuki rownie potezne, jak wszystkie zywe obrazy z uzyciem matki i corki, jakie sobie wyobrazal. Predkosc nie robila na nim wrazenia. Teraz, gdy zjechal z szosy na dluga droge podjazdowa do wesolego miasteczka, przyspieszyl. Niecierpliwil sie chcac wrocic do muzeum martwych w nadziei, ze natchnie go tamtejsza atmosfera, ze pobudzi go odpowiednio. Przed laty czteropasmowy wjazd byl obsadzony z obu stron bujnymi kwiatami, zaroslami i kepami palm. Drzewa i wieksze krzewy zostaly wykopane, przesadzone w donice i wywiezione dawno temu przez agentow kredytodawcow. Kwiaty zeschly sie w pyl, gdy system nawadniajacy teren zostal wylaczony. Poludniowa Kalifornia byla pustynia, przeksztalcona ludzka reka, a gdy jej zabraklo, pustynia ponownie obejmowala we wladanie swoje terytoria. To tyle, jesli chodzi o geniusz ludzkosci, niedoskonalego tworu Boga. Nawierzchnia popekala i pofaldowala sie przez lata, gdy nikt nie zwracal na to uwagi, w niektorych miejscach zaczela znikac pod zaspami piasku. Swiatla reflektorow jego samochodu oswietlily resztki pustynnych zarosli, zbrazowialych po niecalych szesciu tygodniach, ktore minely od konca pory deszczowej, smaganych wiejacym w kierunku zachodnim nocnym wiatrem, nadplywajacym zza wysuszonych wzgorz. Dojezdzajac do budek, w ktorych kiedys pobierano oplaty, zwolnil. Budki blokowaly wszystkie cztery pasy. Pozostawiono je w charakterze bariery chroniacej przed zbyt latwa eksploracja likwidowanego wesolego miasteczka. Opleciono je i polaczono mocnymi, grubymi lancuchami, tak zeby nie mozna ich bylo przeciac zwyklymi nozycami do drutu. Zatoki do parkowania, w przeszlosci strzezone i porzadkowane przez personel, porastaly splatanymi krzakami. Wiatr naniosl tu sterty smieci. Vassago objechal budki. Samochod podskoczyl na krawezniku i przetoczyl sie po wyschnietej na kamien ziemi, na ktorej kiedys rozwijala sie bujna, tropikalna roslinnosc, a nastepnie, objechawszy przeszkode, ruszyl w droge. Przy koncu drogi wjazdowej wylaczyl reflektory. Nie potrzebowal ich, a takze byl teraz niezauwazalny dla policjanta z patrolu drogowego, ktory moglby go zatrzymac za jazde bez swiatel. Natychmiast poczul sie lepiej, nie musial mruzyc oczu. Gdyby jego przesladowcy podjechali blisko, nie mogliby go sledzic wzrokiem. Przejechal na ukos przez ogromny i zupelnie pusty parking, kierujac sie ku drodze przeznaczonej dla pojazdow technicznych w poludniowo-zachodniej czesci ogrodzenia, otaczajacego teren wesolego miasteczka. Gdy honda podskakiwala na wybojach, Vassago szukal w wyobrazni, ktora byla prawdziwa rzeznia psychopatycznego przemyslu, rozwiazania problemow artystycznych zwiazanych z przygotowaniem ofiary z dziecka. Stwarzal i odrzucal pomysl za pomyslem. Taki obraz musi nim wstrzasnac. Podniecic. Jezeli bedzie naprawde dobry, Vassago natychmiast to rozpozna; bedzie poruszony. Gdy z rozkosza wyobrazal sobie torturowanie Reginy, dotarla do niego swiadomosc czyjes obecnosci. Obcego otaczala aura niezwyklej wscieklosci. Vassago nagle zostal jakby wrzucony w kolejna wizje; zalew znanych szczegolow i jeden nowy, decydujacy dodatek: ujrzal Lindsey za kierownica samochodu... telefon w drzacej meskiej rece... a potem przedmiot, ktory natychmiast rozwiazal jego artystyczny dylemat... krucyfiks. Przybite gwozdziami i umeczone cialo Chrystusa w pozie szlachetnego samoofiarowania. Mrugnal powiekami i skasowal ten obraz, spojrzal na skamieniala z przerazenia dziewczynke siedzaca w samochodzie - ja takze skasowal, i w swej wyobrazni ujrzal je polaczone - dziewczynke i ksztalt krzyza. Uzyje Reginy, by sparodiowac Ukrzyzowanie. Tak, swietnie, doskonale. Ale drewniany krzyz, do ktorego bedzie przybita, nie bedzie sie wznosil w gore. Ona musi zostac stracona na brzuchu Weza, pod piersia dziewieciometrowego Lucyfera, w najglebszych rejonach, ukrzyzowana, a jej niewinne swiete serce, odsloniete, stanie sie dekoracja reszty jego kolekcji. Zrobienie z niej tak swietnego uzytku za pomoca okrucienstwa anulowalo potrzebe wlaczenia w to jej matki, bowiem w takiej postaci sama Regina bedzie ukoronowaniem jego pracy. *** Hatch z uporem probowal skontaktowac sie przez telefon komorkowy z departamentem szeryfa okregu Orange. Byly problemy z lacznoscia. Wtem poczul wtargniecie innego umyslu. "Zobaczyl" obraz Reginy znieksztalcanej na wiele sposobow i zaczal sie trzasc z wscieklosci. Nastepnie uderzyla go wizja ukrzyzowania; byla tak potezna, zywa i potworna, ze omal nie stracil swiadomosci. Czul sie jakby ktos chcial zmiazdzyc mu czaszke uderzeniem mlota.Ponaglal Lindsey, by jechala szybciej, nie mowiac jej, co zobaczyl. Slowa nie przechodzily mu przez gardlo. Przerazenie Hatcha wzmoglo sie, gdy dokladnie zrozumial przeslanie, jakie Jeremy zamierzal przekazac popelniajac to bluznierstwo. Czy Bog popelnil blad czyniac Swe Jednorodzone Dziecko mezczyzna? Czy Chrystus nie powinien byc kobieta? Czyz nie kobiety cierpialy najbardziej, stanowiac najwyzszy symbol poswiecenia, laski i niezwyklosci? Bog obdarzyl kobiety wyjatkowa wrazliwoscia, darem rozumienia i czuloscia, by mogly sie troszczyc o potomstwo i wychowywac je - a nastepnie kazal im zyc w swiecie dzikiej przemocy, w ktorym te wlasnie cechy czynily je latwym celem dla osobnikow okrutnych i zdeprawowanych. Ta prawda byla wystarczajaco straszna, ale dla Hatcha znacznie bardziej przerazajace bylo odkrycie, ze oblakany Jeremy Nyebern posiadal tak niezwykla intuicje. Jezeli mordercasocjopata mogl dostrzec taka prawde i pojac jej teologiczne implikacje, to swiat jest jednym wielkim zakladem dla oblakanych. Gdyby wszechswiat byl miejscem, ktorym rzadzi rozum, z pewnoscia szaleniec nie bylby w stanie pojac nawet drobnej jego czesci. Lindsey dotarla do drogi wiodacej do "Swiata Fantazji" i wziela zakret tak szybko i ostro, ze woz zaczal sie slizgac. Przez moment wydawalo sie, ze bedzie dachowal. Ale ustal na kolach. Odkrecila kierownice, wyprostowala kola i nacisnela gaz. Nie Regina. Zadna miara nie moze sie stac, by Jeremy mogl zrealizowal swa dekadencka wizje, poslugujac sie tym niewinnym barankiem. Hatch byl gotow oddac za to zycie. Strach i furia przeplywaly przez niego jednakowo silnymi strumieniami. Plastykowa obudowa sluchawki telefonu komorkowego trzeszczala w jego prawej dloni, nacisk jego palcow mogl rozlupac ja z taka latwoscia, jakby byla skorupka jajka. Przed nimi ukazaly sie budki do pobierania oplat. Lindsey przyhamowala niezdecydowana, wydawalo jej sie, ze dostrzega slady opon na zawianej piaskiem ziemi. W tym samym momencie zobaczyl je Hatch. Skrecila na prawo, samochod podskoczyl na betonowej obudowie tego, co niegdys bylo klombem z kwiatami. Winien trzymac na wodzy swa wscieklosc, nie wolno mu bylo ulec. Tak wlasnie zawsze dzialo sie z jego ojcem. Jezeli nie bedzie w stanie sie kontrolowac, to Regine moze uznac za martwa. Znow probowal polaczyc sie z numerem 911. Z calych sil staral sie zachowac rozsadek. Nie moze sie znizyc do poziomu chodzacego plugastwa, ktorego oczami zobaczyl zwiazane nadgarstki i przerazone oczy dziecka. *** Fala wscieklosci wlewajacej sie w niego po telepatycznym laczu podniecila Vassago, wzmagajac wlasna nienawisc. Stwierdzil, ze nie bedzie czekac, az obie, kobieta i dziecko, znajda sie w jego reku. Perspektywa jednego ukrzyzowania dostarczyla takiej ilosci odrazy i wstretu, ze wiedzial, iz jego artystyczny koncept ma dostateczna sile wyrazu. Gdy juz cialo szarookiej dziewczynki zostanie odpowiednio spreparowane, ponownie otworza sie przed nim bramy Piekla.Musial zatrzymac samochod przy wjezdzie na droge dla pojazdow sluzbowych, przed zamknieta na klodke brama. Juz dawno temu wylanial masywna klodke. Zwisala na haku, sprawiajac wrazenie niedostepnosci. Wysiadl z hondy, otworzyl brame, przejechal na druga strone, znow wysiadl i zamknal ja. Siedzac za kierownica postanowil nie zostawiac wozu w podziemnym garazu. Nie mogl tez isc do muzeum martwych przez katakumby. Nie bylo na to czasu. Powolni, lecz wytrwali paladyni Boga nastepowali mu na piety. Mial tak wiele do zrobienia, tak wiele, w ciagu kilku zaledwie minut. To nie bylo sprawiedliwe. Potrzebowal czasu. Kazdy artysta potrzebuje czasu. By go nie marnowac, przejedzie szerokimi alejkami przeznaczonymi dla pieszych, miedzy rozpadajacymi sie, pustymi pawilonami, potem przez park przed glownym budynkiem, przeprowadzi dziewczynke przez wyschla lagune, do srodka, przez drzwi dla gondoli, tunelem z mechanizmem lancuchowym wciaz jeszcze tkwiacym w betonie, a potem zabierze ja w dol, do Piekla, ta najprostsza trasa. *** Podczas gdy Hatch rozmawial przez telefon z departamentem szeryfa, Lindsey wjechala na parking. Wysokie latarnie byly zgaszone. Asfaltowe rozgaleziajace sie drogi nikly w ciemnosciach. Na wprost, oddalony o kilkaset metrow, stal niegdys blyszczacy, teraz ciemny, chylacy sie ku upadkowi zamek. Tamtedy wchodzili do "Swiata Fantazji" placacy za wstep klienci. Nie zauwazyla samochodu Jeremy'ego Nyeberaa, wiatr zdmuchiwal kurz z nieoslonietej nawierzchni, nie bylo wiec widac sladow opon.Podjechala jak najblizej zamku; zatrzymala sie przed dlugim rzedem kas i betonowych slupkow. Wygladaly jak barykady wzniesione po to, by przeszkodzic przedostaniu sie wrogich czolgow. Hatch z trzaskiem odlozyl sluchawke, a Lindsey nie byla pewna, co ma wnioskowac z zakonczenia rozmowy, ktora przechodzila od blagania do pelnego zlosci zadania. Nie wiedziala, czy gliny przyjada czy nie, lecz jej poczucie wagi sytuacji bylo tak wielkie, ze nie chciala marnowac czasu pytaniami. Po prostu chciala cos robic, dzialac. Zaparkowala samochod w tej samej chwili, gdy zupelnie sie zatrzymal, nie troszczac sie nawet o wylaczenie silnika czy reflektorow. Podobaly jej sie reflektory, male swiatelka przeciw przemoznej nocy. Gwaltownym ruchem otworzyla drzwi, gotowa isc dalej piechota. Lecz Hatch potrzasnal przeczaco glowa. Nie. Podniosl swoj browning z podlogi samochodu. -O co chodzi? - dopytywala sie. -On w jakis sposob przejechal tu samochodem. Mysle, ze szybciej znajdziemy tego dziwaka, jesli pozostaniemy na jego tropie. Wjedziemy do srodka ta sama droga, ktora on sie tu dostal, jesli podtrzymam te wiez jaka jest miedzy nami. Poza tym teren jest cholernie rozlegly, szybciej bedziemy przemieszczac sie samochodem. Siadla ponownie za kierownica, wrzucila bieg i powiedziala: -Gdzie? Zawahal sie tylko przez sekunde, a moze zaledwie przez ulamek sekundy, ale jej sie zdawalo, ze olbrzymia ilosc malych, bezbronnych dziewczynek mogla zostac wymordowana podczas gdy nie odpowiadal. Wreszcie rzekl: -W lewo, jedz na lewo, wzdluz ogrodzenia. 2 Vassago zaparkowal woz przy lagunie, wylaczyl silnik, wysiadl i przeszedl wokol samochodu na strone dziewczynki. Otwierajac drzwi powiedzial:-No i jestesmy, aniolku. Wesole miasteczko, dokladnie tak, jak ci obiecalem. Ale radocha, co? Czyz nie jest ci wesolo? Obrocil ja ku sobie, stanela nogami na ziemi. Wyjal z kieszeni kurtki sprezynowy noz, z trzaskiem go otworzyl i pokazal jej blyszczace ostrze. Sierp ksiezyca byl cienki. Oczy Reginy nie byly tak czule jak jego, lecz dojrzala ostrze. Zobaczyl, ze je zauwazyla, i rozkosza napelnilo go rosnace w jej twarzy i oczach przerazenie. -Oswobodze twoje nogi, zebys mogla isc - zwrocil sie do Reginy obracajac ostrze powoli, powoli, tak ze blask przesuwal sie jak ciecz po krawedzi ostrza. - Chcesz mnie kopnac? Jezeli myslisz, ze mozesz walnac mnie w glowe i ogluszyc uderzeniem by zdazyc uciec, to jestes glupia, aniolku. To ci sie z pewnoscia nie uda, a wtedy bede musial cie pociac, by dac ci nauczke. Czy mnie slyszysz, skarbie? Czy dobrze rozumiesz? Przez tkwiacy w ustach szalik wydala z siebie stlumiony jek. Ten dzwiek stanowil uznanie jego wladzy. -Dobrze - powiedzial. - Dobra dziewczynka. Taka madra. Bedziesz swietnym Jezusem, prawda? Naprawde bedziesz swietnym Jezusikiem. Przecial sznury krepujace jej kostki, nastepnie pomogl jej wydostac sie z samochodu. Nie mogla utrzymac rownowagi, moze dlatego, ze jej miesnie zdretwialy w czasie jazdy, ale on nie zamierzal tracic czasu. Chwytajac jedna reka za zwiazane sznurem nadgarstki przeciagnal ja przed maska samochodu az do sciany otaczajacej lagune. *** Mur otaczajacy lagune mial szescdziesiat centymetrow wysokosci, basen byl dwa razy glebszy. Vassago pomogl Reginie zejsc na betonowe dno. Jego dotyk budzil w niej wstret, wydawalo jej sie, ze przez tkanine rekawic czuje chlod, zimna i wilgotna skore, chciala krzyczec. Zdawala sobie sprawe, ze nie moze wydac glosu, bo knebel ja dlawil. Gdyby zaczela krzyczec, zaczelaby sie dusic. I tak miala klopoty z oddychaniem, musiala wiec pozwolic, by jej pomogl w pokonywaniu muru. Nawet nie dotknal jej reki swoja reka w rekawiczce. Ale gdy zlapal ja za ramie, przez sweter, ten kontakt spowodowal, ze pomyslala, iz zaraz zwymiotuje. Zwalczyla ten odruch, majac zakneblowane usta udusilaby sie wlasnymi wymiocinami.Walczac przez dziesiec lat z przeciwnosciami losu Regina wymyslila mnostwo roznych sztuczek, pomagajacych przetrwac zle czasy. Jednym ze sposobow bylo wyobrazanie sobie, ze moglyby ja spotkac jeszcze bardziej przerazajace okolicznosci niz te, w jakich sie wlasnie znajdowala. Na przyklad mysl o zjadaniu zdechlej myszy zanurzonej w czekoladzie, gdy uzalala sie nad soba z powodu koniecznosci jedzenia galaretki z brzoskwiniami; myslenie o tym, ze jest oprocz innych ulomnosci takze slepa. Po straszliwym szoku, jakiego doznala, gdy zostala odrzucona przez Dotterfieldow w trakcie jej pierwszej adopcji, czesto spedzala cale godziny z zamknietymi oczami, by przekonac sie jak bardzo moglaby cierpiec, gdyby na dodatek byla ociemniala. Ale ta sztuczka teraz nie dzialala, gdyz Regina nie potrafila sobie wyobrazic niczego gorszego, niz przebywanie z tym obcym, ubranym na czarno i noszacym w nocy okulary przeciwsloneczne czlowiekiem, mowiacym do niej "aniolku" i "skarbie". Nie dzialaly inne sposoby. Gdy ciagnal ja niecierpliwie przez betonowe dno laguny powloczyla prawa noga, jakby nie mogla sie szybciej poruszac. Musiala zrobic cos, by zwolnil, musiala zyskac na czasie i wymyslic jakas nowa sztuczke. Ale byla tylko dzieckiem. Zreszta zaden pomysl nie przychodzil jej teraz do glowy, przy calym jej sprycie, choc byla dzieckiem, ktore przez cale dziesiec lat obmyslalo wiele sprytnych sztuczek, by wszyscy sadzili, iz ze wszystkim potrafi dac sobie rade, ze jest twarda, ze nigdy nie zaplacze. Lecz jej zapas sztuczek sie wyczerpal i byla przerazona jak nigdy dotad. Vassago zawlokl ja w strone duzych lodzi podobnych' do weneckich gondoli. Widziala kiedys takie obrazki, ale te mialy smocze lby, tak jak statki Wikingow. Obcy czlowiek ciagnal ja niecierpliwie za ramie. Regina kustykala obok wiekszej od niej, straszliwej, wyszczerzonej glowy weza. Suche liscie i butwiejace papiery lezaly w pustym basenie. W gwaltownych podmuchach wiatru smiecie wirowaly wokol, przypominajac syczacy plusk upiornego morza. -Chodz, skarbie - powiedzial slodkim jak miod, przerazajacym glosem - chce, zebys poszla na swoja Golgote tak jak On. Czy nie uwazasz, ze to swietnie pasuje? A moze prosze o zbyt wiele? Hmmm? Nie nalegam przeciez, zebys niosla swoj wlasny krzyz, prawda? Wiec co powiesz, skarbie? Czy ruszysz w koncu swoja dupe? Byla przerazona, nie umiala teraz ukryc strachu ani powstrzymac lez. Zaczela sie trzasc i plakac, jej prawa noga rzeczywiscie oslabla, tak ze ledwo mogla stac, nie mowiac juz o poruszaniu sie w szybszym tempie, czego ten potwor sie od niej domagal. W przeszlosci w takiej sytuacji zwrocilaby sie do Boga, porozmawialaby z Nim o wszystkim. Gdy byla jeszcze mala, rozmawiala z Bogiem czesto bardzo szczerze. Ale juz zwracala sie do Boga w samochodzie, a On jej nie wysluchal. Przez te wszystkie lata jej rozmowy z Bogiem byly jednostronne, tak, ale wtedy przynajmniej czula, ze On jej slucha, czula tchnienie Jego poteznej obecnosci. Teraz wiedziala, ze On nie slucha. Gdyby byl blisko, to widzac jej rozpacz, tym razem by nie zawiodl. Odpowiedzialby. Bog sie oddalil, nie wiedziala gdzie. Byla tak samotna, jak jeszcze nigdy dotad. Gdy lzy i slabosc tak ja zmogly, ze nie mogla ruszyc noga, Obcy uniosl ja w gore. Byl bardzo silny. Nie byla w stanie mu sie oprzec, ale takze sie go nie trzymala. Po prostu przycisnela ramiona do piersi, zwinela dlonie w piastki i skurczyla sie w sobie. -Niech poniose mego Jezuska - powiedzial - mego slodkiego baranka. Niesienie ciebie jest dla mnie zaszczytem. - W jego slodkich slowach nie bylo ciepla. Tylko nienawisc i szyderstwo. Znala ten ton glosu, slyszala go juz wczesniej. Znala bowiem ludzi, ktorzy udawali, ze zywia do niej przyjacielskie uczucia, a jednak nienawidzili jej, bo byla inna, bo byla kaleka. W ich glosach slyszala to samo i wzdragala sie od tego. Vassago przeniosl ja przez otwarte, polamane, prochniejace drzwi w ciemnosc. Regina poczula sie mala i calkiem bezbronna. *** Lindsey nawet nie pomyslala o tym, by wysiasc z samochodu i sprawdzic, czy mozna otworzyc brame. Gdy Hatch wskazal jej droge, wcisnela pedal gazu do podlogi. Samochod zabuksowal i szarpnal do przodu. Wjechali na teren wesolego miasteczka, z trzaskiem rozwalajac brame, obtlukujac jeszcze bardziej samochod, rozbijajac jeden reflektor.Zgodnie ze wskazowkami Hatcha przejechala droga dla pojazdow sluzbowych przez polowe wesolego miasteczka. Po ich stronie znajdowal sie wysoki plot pokryty pokreconymi, sterczacymi jak szczecina pnaczami, ktore kiedys zakrywaly siatke z grubych drutow, ale zeschly, gdy wylaczono system nawadniajacy. Po prawej stronie byly tory kolejki, ktorych konstrukcja okazala sie zbyt solidna, by mozna je bylo latwo zdemontowac. Staly tu takze budynki o fantastycznych fasadach, podtrzymywanych podporami. Zjezdzajac z drogi mineli dwie budowle i wydostali sie na cos, co bylo kiedys kreta promenada, po ktorej przemieszczaly sie rozbawione tlumy. Najwieksze kolo diabelskie, jakie Lindsey widziala, zniszczone przez wiatr, slonce i lata zaniedbania, wznosilo sie w noc przypominajac kosci Lewiatana obrane do czysta przez padlinozercow. Obok osuszonego basenu, znajdujacego sie przed olbrzymia budowla, zaparkowany byl samochod. -Dom rozrywki - powiedzial Hatch, gdyz widzial go juz wczesniej innymi oczami, w wizji. Mial lamany dach i rozpadajace sie gipsowe sciany. Wygladal jak skladajacy sie z trzech pierscieni namiot cyrkowy. W swiatlach reflektorow Lindsey mogla dostrzec tylko waski fragment budowli, nie spodobalo jej sie to, co zobaczyla. Z natury nie byla zabobonna - chociaz obecne doswiadczenia sprawily, ze nie byla juz tego taka pewna - ale wyczula aure smierci wokol budynku tak wyraznie, jak moglaby poczuc zimne powietrze unoszace sie znad bloku lodu. Zaparkowala za stojacym juz tu samochodem. Za honda. Jej pasazerowie opuscili ja w takim pospiechu, ze przednie drzwi byly otwarte, palily sie wewnetrzne swiatla. Chwytajac swoj browning i latarke wysiadla z mitsubishi, podbiegla do hondy i zajrzala do srodka. Ani sladu Reginy. Odkryla, ze jest pewien poziom, ktorego strach nie moze juz przekroczyc. Miala nerwy na wierzchu. Jej mozg nie byl w stanie przerobic wiekszego naplywu danych, osiagnela juz szczyt przerazenia. Kazdy nowy szok, kazda nowa przerazajaca mysl nie powiekszala juz brzemienia lekow, mozg po prostu wyrzucal stare dane, by zrobic miejsce nowym. Z ledwoscia mogla sobie przypomniec jakies szczegoly zdarzen, ktore mialy miejsce w domu lub w trakcie surrealistycznej jazdy do wesolego miasteczka; wiekszosc z tego juz umknela z jej pamieci, pozostaly zaledwie skrawki wspomnien, dzieki czemu mogla sie skupic na chwili obecnej. Na ziemi, u jej stop, dobrze widoczny w swietle padajacym z otwartych drzwi samochodu i w blasku latarki, lezal poltorametrowy kawalek mocnego sznura. Podniosla go i zauwazyla, ze najpierw byl zawiazany w petle, a nastepnie przeciety na wezle. Hatch wyjal sznur z jej reki. -Zwiazal nim kostki Reginy. Potem chcial, zeby szla o wlasnych silach. -Gdzie sa teraz? Wskazal latarka druga strone wyschnietej laguny, trzy duze, szare, pochylono gondole z fantastycznymi bocianimi gniazdami i pare drewnianych drzwi u podnoza domu rozrywki: jedno skrzydlo wisialo przekrzywione na przerdzewialych zawiasach, drugie bylo szeroko otwarte. Latarka miala cztery baterie, byla dostatecznie mocna, by oswietlic odlegle drzwi, ale nie mogla przeniknac w lezaca za nimi przerazajaca ciemnosc. Lindsey oderwala sie od samochodu i przeszla przez murek otaczajacy lagune. Hatch wolal: -Lindsey, zaczekaj! Ona jednak nie byla w stanie czekac ani chwili dluzej, myslac o Reginie znajdujacej sie w rekach wskrzeszonego, psychopatycznego syna Nyeberna. Gdy Lindsey szla przez lagune, obawa o Regine znacznie przewazala niepokoj, jaki moglaby odczuwac w zwiazku z wlasnym bezpieczenstwem. Zdajac sobie sprawe z tego, ze ona sama musi przetrwac, by dziewczynka miala w ogole jakiekolwiek szanse przezycia, zakreslala latarka szerokie polkola z jednej strony na druga, z jednej strony na druga, obawiajac sie, ze morderca zaatakuje zza jednej z olbrzymich gondoli. Suche liscie, papiery i smiecie tanczyly na wietrze, walcujac w poprzek na dnie suchej laguny, lub unoszac sie w gore i wirujac w takt szybszego rytmu. Nic innego sie nie poruszalo. Hatch zrownal sie z Lindsey w chwili, gdy dotarla do wejscia do domu rozrywki. Zatrzymal sie tylko po to, by uzyc znalezionego przez nia sznura i przywiazac latarke do krucyfiksu. Teraz mogl niesc oba przedmioty w jednej rece. Glowa Chrystusa byla wycelowana ponizej obiektu, na ktory kierowal swiatlo latarki. W prawej rece trzymal browning. Nie wzial ze soba mossberga. Choc gdyby przywiazal do niego latarke, moglby wziac ze soba zarowno pistolet, jak i dubeltowke. Czul, ze krucyfiks jest lepsza bronia niz mossberg. Lindsey nie wiedziala, czemu Hatch zabral ze soba wizerunek Chrystusa zdjety ze sciany w pokoju Reginy. Nie sadzila, aby on sam zdawal sobie z tego sprawe. Brodzili zanurzeni po pas w wielkiej, metnej rzece nieznanego. Hatch, oprocz krzyza, chetnie wzialby ze soba naszyjnik z glowek czosnku, buteleczke wody swieconej, kilka srebrnych kul, wszystko, co mogloby mu pomoc. Zajmujac sie sztuka Lindsey wiedziala zawsze, ze swiat pieciu zmyslow, staly i bezpieczny, nie jest wszystkim, i te idee wcielila we wlasna tworczosc. Teraz po prostu wlaczala ja w pozostale dziedziny zycia, dziwiac sie, czemu nie zrobila tego wczesniej. Weszli do domu rozrywki, trzymajac przed soba obie latarki i tnac ciemnosc strumieniami swiatla. *** Jednak nie wszystkie pomysly Reginy sluzace radzeniu sobie w trudnych sytuacjach zostaly wyczerpane. Wynalazla jeszcze jeden sposob.Odnalazla pokoj, ukryty gleboko w jej umysle, gdzie mogla pojsc, zamknac za soba drzwi i byc bezpieczna, miejsce, o ktorym tylko ona wiedziala, i gdzie nikt nigdy nie mogl jej znalezc. Byl to ladny pokoj ze scianami pomalowanymi na kolor brzoskwiniowy, z lagodnym oswietleniem i lozkiem malowanym w kwiaty. Gdy juz raz tam weszla, drzwi mozna bylo otworzyc jedynie od wewnatrz. Pokoj nie mial okien. Gdy juz znalazla sie w tym najtajniejszym ze wszystkich ustroni, nie mialo znaczenia, co stanie sie z ta druga nia, fizyczna Regina w nienawistnym swiecie na zewnatrz. Prawdziwa Regina byla bezpieczna w swej kryjowce - poza strachem i bolem, poza lzami, niepewnoscia i smutkiem. Nie slyszala niczego, a zwlaszcza jadowicie lagodnego glosu mezczyzny w czerni. Widziala tylko ten pokoj: brzoskwiniowe sciany, malowane lozko i delikatne swiatlo, jasnosc. Nic z zewnatrz nie moglo jej dotknac naprawde, a juz na pewno nie jego biale, szybkie rece, z ktorych wlasnie zrzucil rekawiczki. Co najwazniejsze, jedynym zapachem jaki wypelnial sanktuarium Reginy byla won roz, takich jak te namalowane na lozku. Czysty, slodki aromat. Zaden smrod rzeczy martwych. Ani sladu okropnego dlawiacego zapachu rozkladu, ktory unosil az do gardla potok goryczy i omal jej nie zadusil, gdy miala usta wypelnione zgniecionym, wilgotnym od sliny szalikiem. Nic podobnego, nie, nigdy, nie w jej tajnej kryjowce, jej blogoslawionej kryjowce, nie w jej glebokim i swietym, bezpiecznym i ustronnym niebie. *** Cos sie stalo z dziewczynka. Owa szczegolna witalnosc, ktora czynila ja dla Vassago tak pociagajaca, nagle znikla.Gdy zlozyl ja na podlodze Piekla, oparta plecami o podstawe gorujacego nad wszystkim Lucyfera, najpierw pomyslal, ze stracila przytomnosc. Ale to nie bylo to. Po pierwsze dlatego, ze gdy przykucnal i przylozyl dlon do jej piersi poczul, ze serce trzepocze sie jak zajac, ktory czuje, ze zaciskaja sie na nim szczeki lisa. Nie moglo byc mowy o omdleniu przy tak gwaltownym biciu serca. Poza tym miala oczy otwarte. Patrzyla przed siebie nie widzacym wzrokiem, tak jakby nie znajdowala niczego, na czym moglaby sie skoncentrowac. Oczywiscie, nie mogla widziec Vassago w ciemnosci tak jak on. Poza tym w tych ciemnosciach nie mogla widziec niczego, ale nie to bylo powodem, ze patrzyla przez niego na wskros. Gdy dotknal czubkiem palca rzesy nad prawym okiem, nie uchylila sie, nawet nie mrugnela powiekami. Lzy schly na jej policzkach. Przestala plakac. Katatonia. Ta mala suka zobojetniala na niego, zamknela swoj umysl, stala sie roslina. To zupelnie nie odpowiadalo jego zamiarom. O wartosci ofiary stanowila jej witalnosc. W sztuce Vassago chodzilo o energie, tetniace zycie, bol i przerazenie. Co zdola osiagnac przy pomocy szarookiego Chrystuska, jezeli Regina nie doswiadczy i nie wyrazi swej agonii? Byl na nia tak zly, tak diabelnie wsciekly, ze nie chcial juz wiecej robic sobie z nia ceregeli. Trzymajac jedna dlon na piersi dziewczynki, nad jej zajeczym sercem, wyjal z kieszeni kurtki sprezynowy noz i otworzyl go z trzaskiem. Kontrola. Rozcialby jej piers natychmiast, doswiadczajac przy tym bezgranicznej przyjemnosci i czujac jej serce bijace jeszcze w jego dloniach, gdyby nie to, ze byl Mistrzem Gry, znajacym znaczenie i wartosc samokontroli. Umial odmowic sobie ulotnych wzruszen dazac do siegniecia po bardziej znaczaca i trwala zaplate. Zawahal sie tylko na moment, nim odlozyl noz na bok. Byl ponad to. Zaskoczylo go, ze sie pohamowal. Byc moze do czasu, gdy bedzie gotow wlaczyc ja do swojej kolekcji, Regina wyjdzie z transu. Jezeli nie, to - byl pewien - pierwszy wbijany gwozdz przywroci jej swiadomosc i przeksztalci ja w olsniewajacy wrecz okaz sztuki. Wiedzial, ze miala w sobie potencjal, by sie stac prawdziwym dzielem sztuki. Odwrocil sie od Reginy w strone narzedzi ulozonych na stosie tam, gdzie znajdowal sie ostatni eksponat. Vassago mial tam mlotki i srubokrety, klucze francuskie i szczypce, pily i skrzynke z narzedziami stolarskimi, wiertarke na baterie z kompletem wiertel, sruby i gwozdzie, sznury i druty, wszelkiego rodzaju klamry - wszystko, czego moglby potrzebowac majsterkowicz. Narzedzia kupil u Sears'a, gdy zdal sobie sprawe, ze wlasciwe ulozenie i wystawienie na pokaz kazdego eksponatu bedzie wymagac skonstruowania paru zmyslnych podpor, a w niektorych przypadkach takze specjalnych dekoracji. Z wybranym przez niego tworzywem nie pracowalo sie tak latwo jak z farbami olejnymi, akwarelami, glina czy granitem, gdyz zjawisko grawitacji powodowalo szybkie znieksztalcenie kazdego efektu, jaki udalo mu sie osiagnac. Wiedzial, ze ma malo czasu, ze po pietach depcza mu ci, ktorzy nigdy nie zrozumieli jego sztuki i ktorzy najprawdopodobniej za pare godzin sprawia, ze wesole miasteczko nie bedzie juz jego kryjowka. Ale to nie mialoby zadnego znaczenia, gdyby wykonal jeszcze jedno dzielo, ktore by uzupelnilo kolekcje i zyskalo te najwyzsza nagrode, ktora pragnal zdobyc. W takim razie pospiech. Pierwsza jednak rzecza, jaka powinien zrobic, nim postawi dziewczynke na nogi i zwiaze ja w pozycji stojacej, bylo sprawdzenie, czy w material, z ktorego zostal utworzony brzuch i piers Lucyfera, da sie wbic gwozdz. Wygladalo to na twarda gume lub miekki plastyk. W zaleznosci od grubosci, kruchosci i sprezystosci materialu, gwozdz wejdzie wen tak gladko jak w drewno, odbije sie albo zegnie. Gdyby skora falszywego diabla okazala sie zbyt oporna, to zamiast mlota musialby uzyc wiertarki, a zamiast gwozdzi pieciocentymetrowych srub, ale wyraz artystyczny dziela nie powinien ucierpiec, jesli Vassago przyda starozytnemu rytualowi odrobine nowoczesnosci. Podniosl mlot. Przylozyl gwozdz. Pierwsze uderzenie wbilo go na jedna czwarta dlugosci w brzuch Lucyfera. Drugie uderzenie wtloczylo go do polowy. Tak wiec gwozdzie beda sie swietnie nadawaly. Spojrzal na dziewczynke, ktora wciaz siedziala na podlodze oparta plecami o podstawe figury. Nie zareagowala na uderzenia mlota. Byl zawiedziony, ale jeszcze nie zrozpaczony. Nim uniosl ja do odpowiedniej pozycji, szybko przygotowal wszystko, co bylo mu potrzebne. Pare belek o przekroju piec centymetrow na dziesiec, by sluzyly jako podpory do czasu, az jego eksponat bedzie trwale przymocowany do podloza. Dwa gwozdzie. A takze jeden dluzszy i tak zaostrzony, ze wrecz mozna bylo go nazwac kolcem. Oczywiscie mlot. Predzej. Mniejsze gwozdzie, troche tylko wieksze od gwozdzikow tapicerskich, ktore rozmieszczone rzedem na jej czole, beda wyobrazac korone cierniowa. Noz sprezynowy dla odtworzenia rany po wloczni, ktora zadal sarkastyczny centurion. Co jeszcze? Mysl. No juz, predko. Nie mial octu ani gabki, by ja w nim zamoczyc, dlatego tez nie mogl zaoferowac tego tradycyjnego napoju umierajacym wargom, ale nie sadzil, aby brak tego detalu w jakikolwiek sposob zaszkodzil kompozycji. Byl gotow. *** Hatch i Lindsey znajdowali sie gleboko w tunelu, posuwajac sie do przodu tak szybko, na ile mogli sie odwazyc, ale spowalniala ich koniecznosc oswietlania latarkami najglebszych zakamarkow wielkich jaskin, ktore otwieraly sie po obu stronach. W ruchomych snopach swiatla czarne cienie tanczyly i sfruwaly z betonowych stalaktytow, stalagmitow i innych sztucznych skalnych formacji. Wszedzie jednak bylo pusto.Dwa mocne lupniecia, jak uderzenia mlotem, dotarly do nich echem z dalszych rejonow, jedno zaraz po drugim. Potem zapadla cisza. -Jest gdzies przed nami - szepnela Lindsey - dosc daleko. Musimy isc szybciej. Hatch przyznal jej racje. Ruszyli tunelem do przodu, nie ogladajac juz glebokich pieczar, w ktorych kiedys staly mechaniczne potwory. Przeszli ledwo kilka krokow, gdy Hatch poczul, ze znow nawiazal sie kontakt miedzy nim a Jeremy'm Nyebernem. Wyczul podniecenie szalenca, wstretna i palaca potrzebe. Odebral takze nie zwiazane ze soba obrazy: gwozdzie, kolec, mlot, dwa kawalki belek o przekroju piec centymetrow na dziesiec, garsc gwozdzikow tapicerskich, cienkie stalowe ostrze noza wyskakujace z zaopatrzonej w sprezyne rekojesci... Gniew narastal w nim rownolegle ze strachem. Postanowil jednak nie dopuscic, by macace jego umysl wizje hamowaly ich marsz. Hatch dotarl do konca poziomego tunelu, potknal sie i zrobil kilka krokow w dol pochylni, zanim zdal sobie sprawe, ze kat nachylenia podlogi pod jego stopami radykalnie sie zmienil. W jego nozdrza uderzyla pierwsza fala smrodu, unoszaca sie w gore w naturalnym ciagu powietrza. Zebralo mu sie na wymioty, uslyszal, ze Lindsey takze ogarniaja mdlosci. Z trudem opanowal ten odruch i ciezko przelknal. Wiedzial, co znajduje sie ponizej. Widzial przynajmniej czesc z tego. Fragmenty kolekcji migaly wsrod wizji, ktorych doznawal, gdy jechali szosa. Jezeli teraz nie wezmie sie w garsc z zelazna konsekwencja i nie powstrzyma odrazy, to nie uda mu sie zejsc w glab tej piekielnej jamy, a musi tam isc, by uratowac Regine. Najwidoczniej Lindsey takze to zrozumiala, gdyz znalazla w sobie dosc sily woli, by stlumic nudnosci, i podazyla za nim w dol stromej pochylosci. *** Pierwsza rzecza, jaka przyciagnela uwage Vassago, byla luna swiatla wysoko, w jednej z pieczar, znajdujacej sie daleko w tunelu prowadzacym do zjezdzalni. Tempo, w jakim swiatlo sie przyblizalo bylo dowodem, ze nie bedzie mial czasu na sporzadzenie z Reginy eksponatu do swojej kolekcji, zanim intruzi go dopadna.Wiedzial, kim byli. Widzial ich w swoich wizjach, tak samo jak oni jego. Lindsey i jej maz podazali za nim przez cala droge z Laguna Niguel. Dopiero teraz dotarlo do niego, ze wszystko to jest znacznie bardziej skomplikowane, niz sie wydawalo na poczatku. Rozwazal, czy nie powinien pozwolic, by zeszli po zjezdzalni do Piekla. Moglby ich wtedy zaatakowac od tylu, zabic mezczyzne, unieszkodliwic kobiete, a nastepnie przystapic do podwojnego ukrzyzowania. Ale w mezu tej kobiety bylo cos, co go niepokoilo. Nie potrafil tego okreslic. Teraz zdal sobie sprawe, ze pomimo swej zuchwalosci przez caly czas unikal konfrontacji z Harrisonem. W ich domu, wczesniej tego wieczoru, gdy wciaz jeszcze dysponowal elementem zaskoczenia, powinien byl najpierw zajsc od tylu meza i pozbyc sie go, zanim zajalby sie Regina lub Lindsey. Gdyby tak zrobil, moglby zdobyc za jednym razem zarowno kobiete, jak i dziecko. A w chwili obecnej zapewne z rozkosza oddawalby sie kaleczeniu ich obu. Wysoko w gorze, na krawedzi zjezdzalni, blask rozpadl sie na dwa snopy swiatla. Po krotkiej chwili wahania zaczely sie opuszczac w dol. Vassago wlozyl swe okulary przeciwsloneczne do kieszeni koszuli, zmuszony byl teraz mruzyc oczy przed smagajacymi ciemnosc swietlnymi mieczami. Tak jak poprzednio, zdecydowal sie nie atakowac mezczyzny, postanowil wycofac sie wraz z dzieckiem. Jednak tym razem zaczal watpic w swoja rozwage. Mistrz Gry, pomyslal, musi okazywac zelazna samokontrole i wybierac wlasciwy moment dla udowodnienia swej mocy i wyzszosci. To prawda. Jednak tym razem uderzylo go, ze ten argument jest slabym usprawiedliwieniem unikania konfrontacji. Bzdura. Nie bal sie niczego na tym swiecie. Swiatla latarek wciaz jeszcze byly od niego oddalone, skupione na dnie zjezdzalni, nie dotarly nawet do polowy dlugiej pochylni. Slyszal kroki Hatcha i Lindsey, stawaly sie coraz glosniejsze i wywolywaly echo, gdy Harrisonowie posuwali sie w glab wielkiej sali. Zlapal znajdujaca sie w stanie katatonicznym dziewczynke, podniosl ja, jakby nie wazyla wiecej niz piorko, przerzucil ja sobie przez ramie i ruszyl bezszelestnie przez Pieklo w strone tych formacji skalnych, gdzie, jak wiedzial, ukryte byly drzwi do pomieszczen technicznych. *** -O moj Boze!-Nie patrz na to - rzekl do Lindsey, gdy swiatlo jego latarki przesunelo sie juz po makabrycznej kolekcji. - Nie patrz na to, kryj mnie od tylu, upewnij sie, ze on nas nie okraza. Natychmiast zrobila to, co jej polecil, odwracajac sie tylem od szeregu upozowanych trupow w roznych stadiach rozkladu. Byla pewna, ze jej sny, nawet gdyby miala dozyc stu lat, beda nawiedzac co noc te postacie i twarze. Ale kogo starala sie oszukac - nigdy nie dozyje do setki. Blysnela jej mysl, ze nie uda jej sie nawet przezyc tej nocy. Sam pomysl wciagania przez usta tego powietrza, cuchnacego i nieczystego, wystarczal, by poczula sie bardzo okropnie. Mimo to postepowala w ten sposob, gdyz to minimalizowalo fetor. Ciemnosc byla gleboka, gesta. Zdawalo sie, ze swiatlo latarki z trudem sie przez nia przebija. Byla jak syrop, naplywajacy z powrotem w waski kanal, ktory wyzlobil w niej snop swiatla. Lindsey slyszala, jak Hatch przesuwa sie wzdluz rzedu cial i wiedziala, co wlasnie robi - przyglada sie kazdemu eksponatowi, by sie upewnic, ze Jeremy Nyebern nie upozowal sie wsrod nich, zywy, potwor wsrod trupow, strawionych przez rozklad, czekajacy tylko by skoczyc, gdy beda przechodzic obok niego. Gdzie jest Regina? Lindsey bez przerwy omiatala ciemnosc swiatlem latarki szerokim lukiem, nie dajac zabojczemu skurwielowi szansy. Nie zdolalby sie przesliznac. Ale on byl szybki. Widziala, jak szybki. Lecacy w dol korytarza do pokoju Reginy, zatrzaskujacy za soba drzwi, tak szybki jakby frunal, jakby mial skrzydla, skrzydla nietoperza. I zwinny. W dol, po kracie pokrytej pnaczem, z dziewczynka przerzucona przez ramie, nie tkniety upadkiem, podniosl sie i zniknal wraz z nia w nocy. Gdzie jest Regina? Slyszala, jak Hatch sie oddala, i wiedziala dokad zmierzal; nie tylko przeszedl wzdluz linii cial. Teraz okrazal gorujaca nad wszystkim figure Szatana, by sie upewnic, ze Jeremy Nyebern nie ukryl sie za nia. Robil po prostu to, co musial. Wiedziala o tym, ale mimo wszystko to sie jej nie podobalo ani troche, poniewaz teraz zostala sama z rzedem trupow za plecami. Niektore zwloki byly wyschniete, i gdyby w jakis sposob ci ludzie zostali ozywieni i zaczeli sie do niej chylkiem przyblizac, wydawaliby zapewne takie dzwieki jak szeleszczacy papier; inne znajdowaly sie w bardziej zaawansowanych stadiach rozkladu, ci z pewnoscia ujawniliby swoje zblizanie sie niewyraznymi, wilgotnymi ohydnymi klapnieciami... Ale co to za szalone mysli, do diabla! Oni wszyscy sa martwi. Z ich strony nie ma sie czego obawiac. Martwi pozostaja martwymi. Co prawda nie zawsze sie tak dzieje, prawda? Nie, z jej osobistego doswiadczenia wynikalo, ze nie zawsze. Wciaz jednak omiatala swiatlem latarki przestrzen, opierajac sie impulsowi, by sie obrocic dookola swej osi i skierowac strumien swiatla na gnijace trupy za plecami. Wiedziala, ze powinna raczej oplakiwac ofiary niz sie ich obawiac, odczuwac gniew na mysl o upokorzeniu, torturach, jakie ich spotkaly, ale w obecnej chwili mogla sie tylko bac. Uslyszala, ze Hatch nadchodzi konczac, dzieki Bogu, swoj obchod naokolo posagu. Pare sekund pozniej, gdy znow poczula okropny, metaliczny fetor, zaczela miec watpliwosci, czy to naprawde Hatch, czy tez ktores zwloki zaczynaja sie poruszac. Albo Jeremy. Obrocila sie za siebie i spojrzala raczej przez rzad cial niz na nie; w swietle latarki ukazal sie Hatch. Gdzie jest Regina? Jakby w odpowiedzi na to pytanie ciezkie powietrze przecial charakterystyczny zgrzyt. Na calym swiecie identyczny dzwiek wydaja zardzewiale i nie naoliwione zawiasy. I ona, i Hatch skierowali latarki w te sama strone. Nakladajace sie na siebie punkty swietlne pokazaly, ze oboje osadzili, iz zrodlem dzwieku byla formacja skalna na drugim brzegu zaglebienia, ktore wypelnione woda moglo byc jeziorem, wiekszym niz laguna na powierzchni. Nie zastanawiajac sie ruszyla do przodu. Hatch szepnal jej imie z naciskiem, jakby mowil: "Odsun sie na bok, pozwol, ze ja pojde pierwszy". Ale ona nie mogla juz dluzej czekac, bala sie, ze w przeciwnym wypadku stchorzy i zrejteruje w gore zjezdzalni. Regina zapewne byla miedzy umarlymi. Byc moze oszczedzono jej bezposredniego widoku kolekcji ze wzgledu na awersje owego dziwacznego stroza do swiatla, tym niemniej znajdowala sie tu swiadoma ich obecnosci. Lindsey nie mogla zniesc mysli o przetrzymywaniu niewinnego dziecka w tej rzezni. Wlasne bezpieczenstwo Lindsey przestalo sie liczyc, wazne bylo tylko zycie Reginy. Gdy dotarla do skal i wsrod skaczacych cieni weszla miedzy nie, przecinajac ciemnosci swiatlem latarki, uslyszala zawodzenie odleglych syren. Ludzie szeryfa. Telefon Hatcha zostal wiec potraktowany powaznie. Lecz Regina pozostawala w rekach Smierci. Jezeli dziewczynka jeszcze zyje, moze nie przetrwac do chwili, gdy gliny odnajda wreszcie dom rozrywki, zejda w dol i dotra do legowiska Lucyfera. Tak wiec Lindsey zaglebila sie miedzy skaly z browningiem w jednej, a latarka w drugiej rece, posuwala sie, co chwila ryzykancko wychodzac zza zalomow. Hatch szedl tuz za nia. Nagle natknela sie na drzwi. Metalowe, pokryte smugami rdzy, nie mialy klamki, opatrzone byly metalowa sztaba. Uchylone. Otworzyla je jednym pchnieciem i przeszla przez nie, nie stosujac nawet wybiegu, ktorego powinna sie byla nauczyc ogladajac filmy kryminalne i reportaze telewizyjne. Runela przez prog jak lwica scigajaca drapieznika, ktory osmielil sie powlec gdzies jej lwiatko. Glupio; wiedziala, ze to glupie, ze mogla zostac zabita, ale lwice w ataku macierzynskiej agresji nigdy nie okazuja szczegolnego rozsadku. Zdala sie na instynkt, ktory podpowiadal jej, ze zmusili skurwiela do ucieczki, ze musza kontynuowac poscig, by nie dopuscic, by mial czas na zrobienie z dziewczynka tego, co chcial, i ze powinni go scigac bez wytchnienia, az zapedza go w kozi rog. Po drugiej stronie drzwi, za scianami Piekla, znajdowala sie szeroka na szesc metrow komora, w ktorej kiedys znajdowala sie ^ maszyneria. Teraz lezaly tu sworznie i stalowe plyty, na ktorych te maszyny byly umocowane. Skomplikowane rusztowanie, ozdobione girlandami pajeczyn, wznosilo sie na wysokosc jakichs pietnastu metrow; umozliwialo dostep do innych drzwi i polek, po ktorych mozna sie bylo poruszac wylacznie czolgajac sie, i wystepow, z ktorych prowadzone byly naprawy zespolonego sprzetu oswietleniowego i efektow specjalnych, takich jak generatory zimnej pary czy lasery. Teraz nic tam nie bylo, wszystko zostalo zdemontowane i wywiezione. Ile czasu potrzebowal, by rozciac piers Reginy, chwycic jej bijace serce, by odczuc rozkosz w chwili jej smierci? Minute? Dwie? Prawdopodobnie nie wiecej. Chcac zapewnic jej bezpieczenstwo, musieli byc tak blisko, by czul ich oddech na swym przekletym karku. Lindsey przesunela snop swiatla latarki przez rojaca sie od pajakow gmatwanine stalowych rur, polaczen kolankowych i plyt do chodzenia. Szybko uznala, ze scigany przez nich przestepca nie wspial sie do zadnej kryjowki na gorze. Hatch caly czas trzymal sie blisko, tuz za jej plecami. Oboje dyszeli ciezko, nie z powodu zbytniego zmeczenia, lecz dlatego, ze ich piersi sciskal strach. Lindsey ruszyla w lewo, prosto ku ciemnemu otworowi w betonowej scianie, znajdujacemu sie po drugiej stronie szerokiego na szesc metrow pomieszczenia. Kiedys byl zabity deskami, co prawda niezbyt solidnie, lecz widac trzeba bylo wlozyc sporo wysilku, by dostac sie za przeszkode. Gwozdzie sterczaly ze scian po obu stronach otworu, wszystkie deski oderwano i zlozono w stos na podlodze. Chociaz Hatch wyszeptal znow jej imie, ostrzegajac, by sie nie spieszyla, podeszla prosto do krawedzi pomieszczenia, oswietlila je latarka i odkryla, ze byl to szyb windy. Drzwi, kabina, kable i mechanizm zostaly oddane na zlom, w budynku pozostala dziura, jak po wyrwanym zebie. Skierowala swiatlo w gore. Szyb wznosil sie przez trzy pietra. Kiedys z windy korzystali mechanicy. Lindsey przesuwajac powoli swiatlem latarki z gory na dol po betonowej scianie, zauwazyla zelazne szczeble drabiny. Hatch stanal obok niej. Swiatlo dotarlo do dna szybu, dwa pietra ponizej, gdzie ujrzeli troche smieci, styropianowa lodowke, pare pustych puszek po piwie imbirowym i prawie pelna plastykowa torbe na smieci, wszystko ulozone wokol poplamionego i wygniecionego materaca. Na materacu siedzial skulony Jeremy Nyebern. Obejmowal Regine, trzymajac ja tuz przy swej piersi: stanowila jego tarcze przed kulami. Trzymal w rece pistolet. W chwili, gdy Lindsey skierowala na niego swiatlo latarki, dwa razy nacisnal spust. Pierwsza kula chybila, drugi strzal rozszarpal jej ramie. Rzucilo ja na framuge. Odbijajac sie od drzwi, pochylila sie mimowolnie do przodu, stracila rownowage i zaczela spadac do szybu, w slad za swa latarka, ktora juz chwile wczesniej wypuscila z rak. Spadajac nie wierzyla, ze to sie dzieje naprawde. Nawet gdy uderzyla o dno, ladujac na lewym boku, wszystko wydawalo sie jej nierealne, moze dlatego, ze wciaz jeszcze byla zbyt oszolomiona uderzeniem kuli, by czuc bol, a moze dlatego, ze spadla na materac, na przeciwko Nyeberna, nie mogac wprawdzie zlapac powietrza, ale tez nie lamiac sobie przy tym kosci. Latarka takze wyladowala nie uszkodzona na materacu. Oswietlala szara sciane. Jakby we snie, wciaz jeszcze nie mogac zlapac oddechu, Lindsey wyciagnela powoli prawa reke, by wycelowac w niego bron. Ale nie miala w niej zadnej broni. Browning wysliznal sie z jej dloni w czasie upadku. Gdy Lindsey spadala, Nyebern wodzil za nia swym pistoletem, teraz patrzyla prosto w lufe; byla nieprawdopodobnie dluga, odleglosc od komory nabojowej do wylotu byla jak niezmierzony ocean. Nastepnie Lindsey zobaczyla twarz Reginy, jej szare oczy byly puste, ale za ta droga twarza ukazalo sie drugie, znienawidzone, blade jak mleko oblicze. Oczy Jeremy'ego, nie chronione teraz okularami, byly dzikie i obce. Widziala to spojrzenie, mimo ze swiatlo latarki zmusilo Nyeberna, by zmruzyl powieki. Spotykajac jego wzrok poczula, ze znajduje sie twarza w twarz z obca istota, niezbyt dobrze, z pozoru tylko udajaca czlowieka. No tak, surrealizm, pomyslala. Wiedziala, ze znajduje sie na krawedzi utraty swiadomosci. Miala nadzieje, ze straci przytomnosc, zanim on nacisnie na spust. Chociaz w zasadzie to nie mialo znaczenia. Byla tak blisko, ze pocisk rozerwalby jej twarz, nim dobieglby do jej uszu odglos strzalu. *** Przerazenie Hatcha na widok Lindsey spadajacej w glab szybu blyskawicznie zastapilo uczucie zaskoczenia z powodu tego, co zrobil sekunde pozniej.Zobaczywszy, ze Jeremy wodzi za Lindsey pistoletem, a potem wylot lufy o metr od jej twarzy, Hatch rzucil swoj wlasny browning na sterte desek, ktorymi kiedys zabity byl otwor wiodacy do szybu. Ocenil, ze nie bedzie w stanie zajac dobrej pozycji do czystego strzalu: na drodze znajdowala sie Regina. Wiedzial tez, ze zadna bron nie wyprawi na tamten swiat istoty, ktora stal sie Jeremy. Hatch nie mial czasu zastanawiac sie nad tym niezwyklym zjawiskiem. Gdy tylko odrzucil pistolet, przelozyl krucyfikslatarke z lewej reki do prawej i skoczyl w szyb windy nie zdajac sobie sprawy z tego, co robi. Od tej chwili wszystko potoczylo sie w niesamowitym tempie. Hatchowi zdawalo sie, ze nie spada w dol szybu jak kamien, tak jak powinien, lecz ze szybuje wolno, jakby byl tylko nieco ciezszy od powietrza. Nim dosiegna! dna minelo co najmniej pol minuty. Byc moze jego poczucie czasu zostalo spaczone glebia jego przerazenia. Jeremy zauwazyl, ze Hatch sie zbliza, przesunal wiec pistolet z Lindsey na niego i wystrzelil pozostale osiem naboi. Hatch byl pewien, ze zostal trafiony co najmniej trzy lub cztery razy, chociaz nic nie czul. Wydawalo sie niemozliwoscia, by morderca chybil tyle razy w tak ograniczonej przestrzeni. Byc moze powodem tej fuszerki byla panika strzelca i fakt, ze Hatch stanowil cel ruchomy. W czasie gdy wciaz sfruwal w dol jak puch dmuchawca, poczul raz jeszcze owa szczegolna wiez miedzy soba a Nyebernem, i przez chwile widzial siebie opadajacego oczyma mlodego mordercy. Jednakze tym, co przelotnie dojrzal, nie byl on sam, lecz obraz kogos - lub czegos - nalozony na niego, tak jakby dzielil swe cialo z jakas druga istota. Wydawalo mu sie, ze dostrzegl biale skrzydla zlozone ciasno po bokach. Pod jego wlasna twarza znajdowala sie twarz obcego - oblicze wojownika. Jednak nie byla to twarz, ktora by go przerazila. Byc moze w tym samym czasie Nyebern mial halucynacje i to, co Hatch od niego odbieral, nie bylo obrazem rzeczywistym, lecz zludzeniem. Byc moze. Hatch ponownie patrzyl w dol wlasnymi oczami, ciagle wolno szybujac. Byl pewien, ze widzi takze cos nalozonego na Jeremy'ego Nyeberna, ksztalt i twarz na pol gadzie, a na pol owadzie. Byc moze byla to gra swiatel, pomieszanie cieni z nakladajacymi sie na siebie promieniami swiatla z latarek. Nie mogl jednak wyjasnic wymiany zdan miedzy nim a Nyebernem, czesto sie nad tym zastanawial w nastepnych dniach. -Ktos ty? - zapytal Nyebern, gdy Hatch, pomimo upadku z wysokosci dziewieciu metrow, wyladowal na dnie jak kot. -Uriel - odparl Hatch; to imie slyszal po raz pierwszy. -Jam jest Vassago - powiedzial Nyebern. -Wiem - powiedzial Hatch, chociaz to imie takze slyszal po raz pierwszy. -Tylko ty mozesz odeslac mnie z powrotem. -A gdy zostaniesz odeslany z powrotem przez kogos takiego, jak ja - powiedzial Hatch zastanawiajac sie, kto przemawia jego ustami - to nie wrocisz jako ksiaze. Tam, w dole, bedziesz niewolnikiem, podobnie jak ten glupi i bez serca chlopiec, z ktorym zabrales sie na przejazdzke. Nyebern sie bal. Byl to pierwszy raz, gdy okazal zdolnosc do odczuwania strachu. -A myslalem, ze bylem pajakiem. Z sila, zwinnoscia i oszczednoscia ruchow, o ktore sam siebie nie podejrzewal, Hatch zlapal lewa reka pasek Reginy, oderwal ja od Jeremy'ego Nyeberna, polozyl z boku w bezpiecznym miejscu i jak maczuge spuscil krucyfiks na glowe szalenca. Szklo latarki potluklo sie, obudowa pekla, baterie posypaly sie na ziemie. Po raz drugi uderzyl z calych sil krucyfiksem w czaszke mordercy, trzeci cios okazal sie smiertelny. Gniew, jaki odczuwal Hatch, byl gniewem sprawiedliwym. Gdy bylo juz po wszystkim upuscil krucyfiks, nie czujac winy ani wstydu. Ani troche nie przypominal swego ojca. Mial dziwne uczucie, ze opuszcza go jakas moc, ktorej dotychczas nie byl swiadom. Misja zostala spelniona, rownowaga przywrocona. Wszystko znajdowalo sie teraz na wlasciwym miejscu. Hatch przemowil do Reginy - nie reagowala. Wydawalo sie, ze jest nie tknieta. Nie martwil sie o nia, gdyz w jakis sposob wiedzial, ze nikt z nich nie ucierpi niesprawiedliwie, poniewaz zostali zamieszani w... jakkolwiek sie nazywalo to, w co zostali zamieszani. Lindsey byla nieprzytomna i krwawila. Obejrzal jej ramie i uznal, ze rana nie byla zbyt powazna. Dwa pietra wyzej odezwaly sie glosy. Uslyszal swoje nazwisko. Przybyla policja. Jak zawsze za pozno. No, nie jak zawsze. Czasami... jeden raz byla na miejscu dokladnie wtedy, gdy istniala potrzeba. 3 Znana jest apokryficzna przypowiesc o trzech slepcach badajacych slonia. Pierwszy dotyka tylko traby slonia i z pewnoscia siebie okresla zwierze jako wielkie, podobne do weza stworzenie, bliskie pytonowi. Drugi dotyka tylko uszu zwierzecia i oznajmia, ze to ptak, ktory moze sie wzbijac na wielkie wysokosci. Trzeci slepiec bada tylko zakonczony pedzelkiem wlosow ogon, ktorym slon wlasnie odgania muchy i "widzi" zwierze niezwykle podobne do szczotki do mycia butelek.I tak jest z kazdym doswiadczeniem, ktore wspolnie przezywa grono ludzi. Kazdy odbiera je inaczej i czego innego sie uczy. *** Po wydarzeniach, jakie mialy miejsce w opuszczonym wesolym miasteczku, Jonas Nyebern przestal sie interesowac problemami reanimacji. Jego dzielo przejeli inni i kontynuuja je z sukcesem.Sprzedal na aukcji wszystkie obrazy o tresci religijnej nalezace do nie kompletnych kolekcji, ulokowal pieniadze na kontach przynoszacych mozliwie jak najwyzsze procenty. Chociaz jeszcze przez jakis czas praktykowal jako kardiochirurg, nie odczuwal juz zadowolenia z pracy. Wczesnie przeszedl na emeryture i zaczal sie rozgladac za czyms nowym, co pozwoliloby mu spedzic ciekawie ostatnie dziesieciolecia zycia. Przestal chodzic do kosciola. Nie wierzyl juz, ze zlo jest samoistna moca, realnie obecna w swiecie. Doszedl do wniosku, ze ludzkosc sama jest zrodlem wszelkiego zla. Uwazal jednak, ze z drugiej strony ta sama ludzkosc jest wlasnym - i jedynym - zbawieniem. Zaczal pracowac jako weterynarz. Kazdy pacjent zaslugiwal na to, mu udzielic pomocy. Nigdy sie nie ozenil. Nie byl ani szczesliwy, ani nieszczesliwy, i to mu wystarczalo. *** Regina przez kilka dni pozostawala w stanie katatonii, a potem, gdy juz z niego wyszla, byla nie ta sama. Trudno sie dziwic, nikt przeciez nie jest przez cale zycie taki sam. Zmiana jest jedyna stala. Nazywa sie to dorastaniem.Do Harrisonow zwracala sie "tato" i "mamo", bylo to zgodne z jej wola i stanem uczuc. Kazdego dnia dawala im tyle szczescia, ile oni jej. Nigdy nie spowodowala katastrofy i nie zniszczyla cennych antykow. Nigdy nie wprawiala przybranych rodzicow w zaklopotanie nieznosnym sentymentalizmem czy wybuchami lez; jesli plakala, to z innych zupelnie powodow. Nigdy ich nie upokorzyla, ciskajac w restauracji pelnym talerzem nad glowa prezydenta Stanow Zjednoczonych. Nigdy nie spowodowala pozaru, nie popelniala gaf w kulturalnym towarzystwie, nigdy tez nie wywolala pelnego przerazenia okrzyku: "O Jezu!" wsrod malych dzieci z sasiedztwa swa obrecza na nodze i osobliwa prawa dlonia. A co wazniejsze, to przestala sie martwic, ze moze zrobic ktoras z tych rzeczy (a takze jakies inne). Po pewnym czasie nie potrafila sobie nawet przypomniec, jak wiele energii tracila kiedys na te wymyslone troski. W dalszym ciagu pisala. Rozwijala sie w tym kierunku. W wieku czternastu lat wygrala krajowy konkurs literacki dla nastolatkow. Nagroda byl calkiem ladny zegarek i czek na piecset dolarow. Wykorzystala czesc pieniedzy na prenumerate Publishers Weekly i komplet powiesci Williama Makepeace Thackeraya. Nie pisala juz opowiadan o inteligentnych swiniach z kosmosu, glownie dlatego, ze zaczela pojmowac, iz znacznie dziwniejsze postacie mozna znalezc wokol siebie, wsrod rdzennych Kalifornijczykow. Nie rozmawiala juz z Bogiem. Uwazala, ze paplanie do niego to dziecinada. Poza tym nie potrzebowala juz Jego bezustannej uwagi. Przez jakis czas myslala, ze On odszedl lub ze nigdy nie istnial, ale doszla do wniosku, ze to bylo glupie. Miala swiadomosc Jego nieustannej obecnosci, byl w kwiatach, spiewie ptakow, w puszystym kotku, w lagodnym letnim wietrze. Odnalazla zdanie w ksiazce Dave'a Tysona Gentry'ego, ktore uznala za trafne: "Prawdziwa przyjazn przychodzi wtedy, gdy cisza miedzy dwojgiem ludzi im wystarcza". No coz, ktoz jest najlepszym przyjacielem czlowieka, jezeli nie Bog, i co tak naprawde chcialoby sie Mu powiedziec, albo co On moglby powiedziec, skoro wiadomo bylo, ze zawsze mozecie na siebie nawzajem liczyc. *** Na Lindsey te wydarzenia nie pozostawily szczegolnego pietna. Jej obrazy byly troche lepsze, ale nie az tak bardzo. Przede wszystkim nigdy przedtem nie byla rozczarowana swoimi pracami. Kochala Hatcha nie mniej niz kiedys, prawdopodobnie nie moglaby kochac go bardziej.Jedyne co czula, to skurcz strachu - nigdy wczesniej tego nie doznawala - slyszac, jak ktos wypowiada zdanie: "Najgorsze jest juz za nami". Wiedziala, ze najgorsze nigdy nie jest juz za nami. Najgorsze przychodzi na koncu. Ono jest koncem, jego istota. Nic nie moze byc od tego gorsze. Ale nauczyla sie zyc ze zrozumieniem faktu, iz najgorsze nigdy nie jest juz za nia - a mimo to codzienne zycie wypelnia radosc. Co sie tyczy Boga - nie zastanawiala sie nad ta sprawa. Wychowywala Regine w religii katolickiej, uczeszczajac z nia co tydzien na msze, gdyz zobowiazali sie do tego adoptujac dziecko. Ale nie robila tego wylacznie z obowiazku. Doszla do wniosku, ze kosciol dobrze wplywa na Regine - a Regina moze dobrze wplywac na kosciol. Instytucja, ktora zaliczylaby Regine w poczet swych czlonkow, odkrylaby, ze ulega dzieki niej trwalej i pozytecznej zmianie. Kiedys Lindsey powiedziala, ze modlitwy nie skutkuja, ze zywi zyja tylko po to, by umrzec, ale zmienila nastawienie. Postanowila zaczekac i zobaczyc, co bedzie dalej. *** Hatch w dalszym ciagu z powodzeniem handlowal antykami. Dzien po dniu jego zycie przebiegalo mniej zgodnie z jego zyczeniami. Podobnie jak przedtem, byl nadal czlowiekiem niefrasobliwym. Nigdy sie nie zloscil. Ale roznica byla taka, ze nie mial juz w sobie gniewu, ktory musialby tlumic. Jego lagodnosc byla teraz autentyczna.Od czasu do czasu, gdy problem idealow i autorytetow nabieral wielkiego znaczenia, ktore wymykalo sie pojmowaniu Hatcha, co wprawialo go w nastroj filozoficzny, schodzil do swego gabinetu i wyjmowal z zamknietej na klucz szuflady dwa przedmioty. Jednym z nich byl zbrazowialy egzemplarz "Arts American". Drugim kawalek papieru, ktory pewnego dnia przyniosl ze soba z biblioteki, gdzie badal pewna powazna kwestie. Wypisane byly na nim dwa imiona, pod kazdym linijka tekstu zawierajaca wyjasnienie: "Vassago - zgodnie z mitologia jeden z dziewieciu koronowanych ksiazat Piekiel". Ponizej znajdowalo sie imie, ktorym kiedys przedstawil sie Jeremy'emu Nyebernowi: "Uriel - zgodnie z mitologia jeden z archaniolow, bedacy czlonkiem swity Boga". Patrzyl z uwaga na te przedmioty i starannie je rozwazal, nigdy nie dochodzac do ostatecznych wnioskow. Czasami myslal, ze jezeli bylo sie martwym przez osiemdziesiat minut i wrocilo sie z tej Drugiej Strony bez zadnych wspomnien, to moze dzialo sie tak dlatego, ze osiemdziesiat minut wiedzy bylo czyms wiecej, niz rzut oka w tunel ze swiatlem na koncu, i z tego powodu przerasta mozliwosci czlowieka. I jezeli juz przez uchylona zaslone przyprowadzil ze soba z Tamtej Strony kogos i musial przebywac w jego towarzystwie tak dlugo, az wypelni swoje zadanie po tej stronie, to w gruncie rzeczy archaniol wcale nie byl najgorszym rozwiazaniem. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-06 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/