Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (09) - Kult
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (09) - Kult |
Rozszerzenie: |
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (09) - Kult PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (09) - Kult pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (09) - Kult Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Preston Douglas, Child Lincoln - Pendergast (09) - Kult Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Douglas Preston
Lincoln Child
Kult
Przełożyła Danuta Górska
Pendergast (tom: 9)
2012
Wersja elektroniczna
Strona 3
Spis treści
Strona tytułowa
Dedykacja
Podziękowania
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
Strona 4
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
Strona 5
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75
76
77
78
79
80
81
82
83
84
85
Epilog
Od autorów
Przypisy
Strona 6
Lincoln Child dedykuje tę książkę
swojej córce Veronice
Douglas Preston dedykuje tę książkę
Karen Copeland
Strona 7
Podziękowania
Za liczne i rozmaite przysługi chcielibyśmy podziękować
następującym osobom: Jaime Levine, Jamie Raab, Kim Hoffman,
Kallie Shimek, Mariko Kaga, Jonowi Couchowi, Claudii Rülke,
Ericowi Simonoffowi, Matthew Snyderowi oraz wszystkim
w wydawnictwie Grand Central Publishing i spoza wydawnictwa,
którzy pomagają dostarczać nasze książki do rąk czytelników.
Jesteśmy ogromnie wdzięczni tym, którzy pomogli stworzyć stronę
internetową Pendergasta Corrie Swanson, włącznie z Carmen Elliott,
Nadine Waddell, Cheryl Deering, Ophelia Julien, Sarah Hanley,
Kathleen Munsch, Kerry Opel, Mauren Shockey i Lewem Lashmittem.
Wznosimy toast dwudziestojednoletnim lagavulinem za wasz
wyjątkowy talent i gust literacki.
I jak zawsze wyrażamy nieskończoną i nieprzemijającą wdzięczność
naszym rodzinom za ich miłość i wsparcie.
Czytelnicy znający górny Manhattan zauważą, że pozwoliliśmy sobie
na pewne zmiany w Inwood Hill Park.
Rozumie się samo przez się, że wszystkie osoby, miejsca, publiczne
i prywatne instytucje, korporacje i urzędy państwowe oraz
organizacje religijne opisane w Kulcie są albo fikcyjne, albo
wykorzystane w fikcyjnym charakterze. W szczególności wierzenia
i rytuały przedstawione na kartach powieści stanowią całkowitą fikcję
i pod żadnym względem nie miały przypominać religii czy kultów
Strona 8
istniejących w rzeczywistości.
Douglas Preston, Lincoln Child
Strona 9
1
‒ Nie mogę w to uwierzyć, Bill. A ty? Powiedzieli mi prawie
dwanaście godzin temu i wciąż nie wierzę.
– Lepiej uwierz, skarbie. ‒ William Smithback junior rozplątał
tyczkowate kończyny, wyciągnął się na kanapie w salonie i objął
żonę. ‒ Zostało jeszcze trochę porto?
Nora napełniła mu kieliszek. Podniósł go do światła, podziwiając
głęboką purpurową barwę. Wino kosztowało go sto dolarów
i z pewnością było tyle warte. Łyknął i odetchnął.
– Jesteś wschodzącą gwiazdą w muzeum. Tylko poczekaj. Za pięć
lat zrobią cię dziekanem nauk ścisłych.
– Nie wygłupiaj się.
– Noro, to trzeci pełny rok cięć budżetowych… a oni dają twojej
ekspedycji zielone światło. Ten twój nowy szef nie jest głupi.
Smithback zanurzył nos we włosach żony. Nawet po tak długim
czasie ciągle podniecał go ten zapach ‒ odrobina cynamonu, szczypta
jałowca.
– Tylko pomyśl: następnego lata wrócimy do Utah na wykopki. To
znaczy jeśli możesz się zwolnić.
– Mam cztery tygodnie urlopu. W „Timesie” zapłaczą się z tęsknoty,
ale muszą beze mnie wytrzymać. ‒ Pociągnął następny łyk,
posmakował wina. ‒ Nora Kelly: ekspedycja numer trzy. Nie mogłaś
dostać lepszego prezentu na rocznicę. Popatrzyła na niego ironicznie.
Strona 10
– Myślałam, że dzisiejsza kolacja to był prezent na rocznicę.
– I słusznie.
– Wspaniały prezent. Dzięki.
Smithback mrugnął do niej. Zabrał Norę do swojej ulubionej
restauracji, Café des Artistes na Zachodniej Sześćdziesiątej Siódmej.
To było idealne miejsce na romantyczną kolację. Miękkie,
uwodzicielskie oświetlenie; przytulne loże; podniecające obrazy
Howarda Chandlera Christy’ego i jako ukoronowanie tego
wszystkiego ‒ boskie jedzenie.
Smithback zorientował się, że Nora na niego patrzy. W jej oczach
i nieśmiałym uśmiechu odczytał obietnicę następnego rocznicowego
prezentu. Pocałował ją w policzek i przyciągnął bliżej.
Westchnęła.
– Dali mi każdego centa, o którego prosiłam.
Smithback mruknął coś w odpowiedzi. Z zadowoleniem przytulał
się do żony i w myślach przeprowadzał autopsję posiłku, który
właśnie skonsumował. Zaostrzył sobie apetyt dwoma dirty martini[1],
po których zamówił półmisek wędlin. A jako danie główne zawsze
wybierał stek béarnaise, słabo wysmażony, z frytkami i smakowitą
porcyjką kremu szpinakowego… i oczywiście Nora hojnie podzieliła
się z nim swoim combrem z sarniny…
– I wiesz, co to znaczy? Będę mogła dokończyć analizę rozszerzania
się kultu Kaczynów[2] na południowym zachodzie.
– To fantastycznie.
Na deser podano im czekoladowe fondue na dwoje, a kolację
zakończył talerz rozkosznie śmierdzących francuskich serów.
Smithback wolną ręką lekko pogładził się po żołądku.
Nora umilkła i leżeli przez chwilę, ciesząc się swoją bliskością.
Smithback zerknął ukradkiem na żonę. Ciepłe uczucie zadowolenia
otuliło go jak koc. Chociaż właściwie nie był religijny, miał ochotę
Strona 11
dziękować Bogu, że mieszka w eleganckim apartamencie
w najwspanialszym mieście świata i ma pracę, o jakiej zawsze marzył.
A w Norze znalazł idealną towarzyszkę. Wiele przeszli przez te lata,
odkąd się poznali, ale kłopoty i niebezpieczeństwa jeszcze bardziej ich
zbliżyły. Nora była nie tylko piękna, smukła, inteligentna, wrażliwa,
niezależna i pracująca zawodowo ‒ okazała się też bratnią duszą,
a raczej siostrzaną duszą. Patrząc na nią, nie mógł powstrzymać
uśmiechu. Była po prostu za dobra, żeby była prawdziwa.
Nora się podniosła.
– Nie mogę się za bardzo rozleniwiać. Przynajmniej na razie.
– Dlaczego?
Wyplątała się z jego objęć i poszła do kuchni po torebkę.
– Muszę jeszcze coś załatwić.
Smithback zamrugał.
– O tej porze?
– Wrócę za dziesięć minut. ‒ Podeszła do kanapy, pocałowała go
i przygładziła kosmyk spadający mu na czoło. ‒ Nie ruszaj się stąd,
wielkoludzie.
– Żartujesz? Będę trwał na posterunku niezłomnie jak skała.
Uśmiechnęła się, pogłaskała go jeszcze raz i ruszyła do drzwi.
– Uważaj na siebie! ‒ zawołał za nią. ‒ Pamiętaj o tych dziwnych
paczuszkach, które dostajemy.
– Nie martw się. Jestem już dużą dziewczynką.
Po chwili drzwi się zamknęły i szczęknął zamek.
Smithback założył ręce za głowę i wyciągnął się z westchnieniem.
Słyszał kroki Nory cichnące w korytarzu; brzęknęła winda. Potem
zapadła cisza, którą mąciły tylko odgłosy miasta.
Domyślał się, dokąd poszła Nora ‒ do cukierni za rogiem. Robili
tam jego ulubione ciasta i zamykali dopiero o północy. Smithback
przepadał zwłaszcza za ich pralinkowym biszkoptem z kremem
Strona 12
śmietankowym z calvadosem; miał nadzieję, że właśnie to ciasto Nora
zamówiła na dzisiejszy wieczór.
Rozwalony na kanapie w przyćmionym świetle słuchał, jak oddycha
Manhattan. Koktajle, które wcześniej wypił, leciutko spowolniły
upływ czasu. Przypomniał sobie wers z opowiadania Thurbera:
„sennie zadowolony, mgliście zadowolony”. Zawsze żywił
niewytłumaczalny sentyment do utworów kolegi dziennikarza Jamesa
Thurbera, oraz tego pisarza fantasy Roberta E. Howarda. Jeden
w jego opinii za bardzo się starał, drugi za mało.
Z jakiegoś powodu jego myśli pomknęły spiralą do tamtego letniego
dnia, kiedy poznał Norę. Powróciły wszystkie wspomnienia: Arizona,
jezioro Powell, rozpalony parking, wielka limuzyna, w której
przyjechał. Pokręcił głową i zachichotał. Myślał wtedy, że Nora Kelly
to kawał suki: świeżo upieczona pani doktor, przeczulona na punkcie
własnej ważności. No, ale on też nie zrobił najlepszego wrażenia,
zachował się jak kompletny palant i kropka. To było cztery lata temu
czy może pięć… o rany, jak ten czas leci!
Za drzwiami rozległo się szuranie, potem klucz szczęknął w zamku.
Nora tak szybko wróciła?
Czekał, aż drzwi się otworzą, ale zamiast tego klucz znowu
szczęknął, jakby Nora nie mogła sobie poradzić z zamkiem. Może
jedną ręką przytrzymywała ciasto? Chciał już wstać, żeby jej pomóc,
kiedy drzwi otwarły się ze skrzypnięciem i w przedpokoju rozległy się
kroki.
– Ciągle tu jestem, zgodnie z obietnicą ‒ zawołał. ‒ Niezłomny jak
skała. I twardy jak skała. Wszystko dla ciebie.
Następny krok. I następny. Jakoś nie przypominały kroków Nory:
zbyt powolne i ciężkie, i chwiejne, jakby ktoś się zataczał.
Smithback usiadł prosto. W małym holu majaczyła jakaś postać
obrysowana światłem padającym z korytarza. Była za wysoka i za
Strona 13
szeroka w ramionach jak na Norę.
– Kto ty jesteś, do cholery? ‒ zapytał Smithback.
Szybko włączył lampę na podręcznym stoliku. Rozpoznał przybysza
niemal natychmiast. Albo zdawało mu się, że rozpoznał. Twarz
wyglądała jakoś nie tak: szara, napuchnięta, niemal gąbczasta. Jakby
facet był chory… albo gorzej.
– Colin? ‒ powiedział Smithback. ‒ To ty? Co robisz w moim
mieszkaniu?
Wtedy zobaczył rzeźnicki nóż.
W jednej chwili zerwał się z kanapy. Postać, szurając nogami,
zastąpiła mu drogę. Nastała krótka, okropna chwila zawieszenia.
Potem nóż skoczył do przodu z przerażającą szybkością i przebił
powietrze w miejscu, które Smithback zajmował przed niecałą
sekundą.
– Co jest, kurwa!? ‒ wrzasnął dziennikarz.
Nóż znowu śmignął w powietrzu i Smithback przewrócił się na
stolik do kawy, rozpaczliwie próbując się uchylić przed ciosem.
Pozbierał się z podłogi i odwrócił przodem do napastnika, na ugiętych
nogach, z rozłożonymi rękami, z rozczapierzonymi palcami. Szybko
rozejrzał się za jakąś bronią. Nic. Przybysz stał pomiędzy nim
a kuchnią; gdyby go ominął, mógłby złapać nóż, wyrównać szanse.
Lekko przechylił głowę, wystawił łokieć i zaatakował. Postać
zatoczyła się do tyłu od impetu natarcia, ale w ostatniej chwili nóż
trafił w ramię Smithbacka i ciął głęboko od łokcia do barku.
Smithback skulił się z okrzykiem bólu i zdziwienia i w tej samej
chwili poczuł w krzyżu przeraźliwie zimną stal.
Wbijała się niemal przez wieczność, docierała do jego najbardziej
wewnętrznych narządów, przeszywała go bólem, jakiego doznał
przedtem tylko raz w życiu. Zachłysnął się, upadł na podłogę,
próbował uciec; poczuł, że nóż się wysuwa i ponownie zagłębia
Strona 14
w ciele. Plecy nagle zrobiły się mokre, jakby ktoś go oblewał ciepłą
wodą.
Zbierając resztki sił, dźwignął się na nogi i desperacko natarł na
przeciwnika, okładając go gołymi pięściami. Nóż raz i drugi ciachnął
go po knykciach, ale Smithback już tego nie czuł. Postać cofnęła się
pod nawałą ciosów. Smithback dostrzegł okazję i odwrócił się, żeby
uciec do kuchni. Ale podłoga przekrzywiała się szaleńczo pod nogami,
a w piersiach przy każdym oddechu coś dziwnie bulgotało. Zatoczył
się do kuchni, łapiąc powietrze i walcząc o utrzymanie równowagi.
Śliskimi palcami namacał szufladę z nożami. Ale chociaż zdołał ją
otworzyć, zobaczył cień padający na blat kuchenny… a potem
następny straszliwy cios trafił go głęboko między łopatki. Próbował
się wyrwać, ale nóż ciągle wznosił się i opadał, wznosił się i opadał,
szkarłatne ostrze lśniło coraz słabiej w miarę, jak dogasało światło…
„Wszystko odeszło, na stos mnie składają; uczta skończona, lampy
dogasają…”[3].
Drzwi windy rozsunęły się i Nora wyszła na korytarz. Szybko się
uwinęła, przy odrobinie szczęścia Bill będzie jeszcze leżał na kanapie,
może czytając tę powieść Thackeraya, którą się zachwycał przez cały
tydzień. Ostrożnie balansowała pudełkiem z ciastem, sięgając po
klucze; na pewno się domyślił, dokąd poszła, ale trudno zrobić komuś
niespodziankę w pierwszą rocznicę…
Coś było nie tak. Pochłonięta własnymi myślami dopiero po chwili
się zorientowała, o co chodzi: drzwi mieszkania były szeroko otwarte.
I ktoś stamtąd wyszedł. Rozpoznała go. Ubranie miał zakrwawione,
przesiąknięte krwią. W ręku trzymał duży nóż. Przystanął i spojrzał
na nią. Krew z noża kapała obficie na podłogę.
Instynktownie, bez namysłu Nora upuściła ciasto i klucze i rzuciła
się na niego. Sąsiedzi wychodzili teraz z mieszkań, słyszała ich
podniesione, przerażone głosy. Napastnik podniósł nóż, ale Nora
Strona 15
odtrąciła jego rękę i walnęła go pięścią w splot słoneczny. Odepchnął
ją, aż poleciała na ścianę naprzeciwko i uderzyła głową o twardy mur.
Upadła na podłogę, mroczki zatańczyły jej przed oczyma. Mężczyzna
zbliżył się, powłócząc nogami i unosząc nóż. Rzuciła się w bok, kiedy
nóż opadł; mężczyzna kopnął ją złośliwie w głowę i znowu zamierzył
się nożem. W korytarzu rozległy się krzyki. Ale Nora ich nie słyszała;
nie docierały do niej żadne dźwięki, tylko rozmazane obrazy. A potem
one też znikły.
Strona 16
2
Porucznik Vincent D’Agosta stał w zatłoczonym korytarzu przed
drzwiami dwupokojowego mieszkania. Poruszył ramionami pod
brązową marynarką, próbując odkleić od ramion poliestrową koszulę.
Był wściekły, a wściekłość mu nie pomoże. Wpłynie na jego
postępowanie i zmniejszy jego zdolności obserwacyjne.
Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze, próbując się pozbyć
gniewu.
Drzwi mieszkania się otworzyły i wyszedł chudy, przygarbiony
człowieczek z kępką włosów na łysej czaszce. Taszczył torbę ze
sprzętem i popychał przed sobą aluminiową walizkę przypiętą pasami
do wózka na bagaże.
– Skończyliśmy, poruczniku.
Chudzielec wziął podkładkę od innego funkcjonariusza i podpisał
wyjście, a po nim jego asystent.
D’Agosta spojrzał na zegarek. Trzecia rano. Kryminalistycy
poświęcili dużo czasu na badanie miejsca przestępstwa. Specjalnie się
starali, bo wiedzieli, że on i Smithback znali się od dawna. Irytowało
go, że mijali go ze spuszczonymi głowami, rzucali mu ukradkowe
spojrzenia, próbowali odgadnąć, jak to przyjął. I czy zrezygnuje z tej
sprawy. Wielu detektywów z wydziału zabójstw tak by zrobiło ‒
choćby dlatego, że coś takiego powodowało komplikacje na procesie.
Nie wyglądało dobrze, kiedy obrona wzywała cię na świadka.
Strona 17
„Zmarły był pańskim przyjacielem? No, no, co za interesujący zbieg
okoliczności”. Departament policji nie lubił, kiedy takie rzeczy się
zdarzały.
Ale D’Agosta nie zamierzał tego zostawić. Nigdy. Poza tym sprawa
była oczywista. Sprawca był już skazany, przyłapali go na gorącym
uczynku. Musieli tylko znaleźć drania.
Ostatni członkowie ekipy kryminalistycznej wyszli z mieszkania
i podpisali się na formularzu. D’Agosta został sam ze swoimi myślami.
Stał przez chwilę w pustym holu, próbując uspokoić roztrzęsione
nerwy. Potem z trzaskiem nałożył lateksowe rękawiczki, naciągnął
siatkę na rzednące włosy i ruszył do otwartych drzwi. Trochę go
mdliło. Ciało oczywiście zabrano, ale niczego innego nie tknięto. Za
załomem korytarza widział niewielki fragment pokoju w głębi
i jezioro krwi na podłodze; krwawe odciski palców; rozmazany odcisk
ręki na kremowej ścianie.
Ostrożnie przestąpił nad plamą krwi i zatrzymał się w wejściu do
salonu. Skórzana sofa, dwa fotele, przewrócony stolik do kawy,
kolejne skrzepy krwi na perskim dywaniku. Przeszedł na środek
pokoju, powoli stawiając stopy w butach na kauczukowych
podeszwach, przystanął, obrócił się, odtwarzając w wyobraźni scenę,
która tu się rozegrała.
D’Agosta poprosił ekipę, żeby zebrała jak najwięcej próbek
z krwawych plam; pragnął rozszyfrować plątaninę nakładających się
rozbryzgów, rozmazane ślady stóp, zachodzące na siebie odciski
dłoni. Smithback walczył jak lew; niemożliwe, żeby sprawca nie
zostawił tutaj swojego DNA.
Pozornie zbrodnia była prosta. Niezorganizowane, niechlujne
zabójstwo. Sprawca dostał się do mieszkania, posługując się kluczem
uniwersalnym. Smithback był w salonie. Zabójca zadał mu brutalny
cios nożem, z miejsca zyskując nad nim przewagę, a potem walczyli.
Strona 18
Walka przeniosła się do kuchni ‒ Smithback próbował znaleźć broń:
szuflada z nożami była do połowy otwarta, krwawe odciski dłoni
widniały na uchwycie i kontuarze. Ale nie wyjął noża; cholerna
szkoda. Został ponownie dźgnięty z tyłu, kiedy po niego sięgał.
Znowu walczyli. Wtedy już Smithback był ciężko ranny, na podłodze
pełno krwi, ślady ślizgania się bosych stóp. Ale D’Agosta miał
pewność, że sprawca też krwawił. Tracił krew, włosy i tkanki, prychał
i sapał z wysiłku, może pryskał śliną i flegmą. Wszystko tu było
i wiedział, że ekipa kryminalistyczna to znalazła. Nawet wycięli kilka
desek z podłogi, zwłaszcza te ze śladami noża; wycięli kawałki tynku,
zdjęli odciski z każdej powierzchni, zebrali wszelkie włókna, kłaczki
i drobinki brudu.
Spojrzenie D’Agosty wędrowało dalej, przed oczyma duszy
przewijał się film ze zbrodni. W końcu Smithback stracił tyle krwi, że
osłabł wystarczająco, by zabójca zadał coup de grâce: według lekarza
sądowego nóż przebił serce na wylot i zagłębił się na pół cala
w podłodze. Sprawca gwałtownie przekręcił narzędzie zbrodni, żeby
je wyrwać, aż drewno pękło. Na tę myśl D’Agosta znowu
poczerwieniał z gniewu i żalu. Tę deskę również zabrano.
Nie żeby ta dbałość o szczegóły robiła jakąś różnicę ‒ i tak znali
tożsamość sprawcy. Jednak zawsze lepiej zebrać dowody. Nigdy nie
wiadomo, na jakiego sędziego się trafi w tym zwariowanym mieście.
No i te dziwaczne śmiecie, który zostawił zabójca. Zgnieciony
pęczek piór związanych zielonym szpagatem. Strzęp materiału
naszywanego jarmarcznymi cekinami. Maleńki pergaminowy
woreczek kurzu ozdobiony dziwnym deseniem. Zabójca utopił je
w kałuży krwi, niczym ofiary. Oczywiście chłopcy z ekipy wszystkie
zabrali, ale te rzeczy utkwiły mu w pamięci.
Jednego chłopcy z ekipy nie mogli zabrać: pospiesznie
nabazgranego rysunku na ścianie, dwa węże zwinięte wokół jakiejś
Strona 19
dziwnej, kolczastej niby-rośliny, z gwiazdami, strzałkami
i skomplikowanymi liniami i literami tworzącymi słowo DAMBALA.
Najwyraźniej zostało to narysowane krwią Smithbacka.
D’Agosta wszedł do głównej sypialni, obejrzał łóżko, biurko, lustro,
okno wychodzące na południowy wschód, na West End Avenue,
dywan, ściany, sufit. Na drugim końcu pokoju znajdowały się drzwi
do drugiej łazienki, zamknięte. Dziwne, wcześniej były otwarte.
Usłyszał jakiś dźwięk z łazienki. Odkręcanie i zakręcanie wody.
Ktoś z ekipy policyjnej nadal znajdował się w mieszkaniu. D’Agosta
podszedł do drzwi, chwycił klamkę. Zamknięte.
– Hej, ty tam! Co ty wyprawiasz, do cholery?
– Chwileczkę ‒ odpowiedział stłumiony głos.
Zdumienie D’Agosty przerodziło się we wściekłość. Ten idiota
korzystał z łazienki. W zaplombowanym miejscu przestępstwa.
Kurwa, nie wierzę.
– Otwieraj drzwi, człowieku. No już.
Drzwi się otworzyły i w progu stanął agent specjalny A.X.L.
Pendergast, ze stojakiem na probówki w jednym ręku, z pęsetą
w drugim, z lupą jubilerską przymocowaną do opaski na głowie.
– Vincent ‒ rozległ się znajomy gładki głos. ‒ Tak mi przykro, że
spotykamy się ponownie w takich nieszczęśliwych okolicznościach.
D’Agosta wytrzeszczył oczy.
– Pendergast… nie miałem pojęcia, że wróciłeś do miasta.
Agent specjalny zręcznie wsunął pęsetę do kieszeni, schował
probówki i lupę do torby lekarskiej.
– Zabójca nie wszedł tam ani do sypialni. Raczej oczywisty
wniosek, ale chciałem się upewnić.
– To jest teraz sprawa FBI? ‒ zapytał D’Agosta, idąc za
Pendergastem do salonu.
– Nie całkiem.
Strona 20
– Więc znowu działasz jako wolny strzelec?
– Można tak powiedzieć. Byłbym wdzięczny, gdyby na razie tego
nie rozgłaszano. ‒ Odwrócił się. ‒ Twoja opinia, Vincent?
D’Agosta streścił swoją rekonstrukcję zbrodni, podczas gdy tamten
aprobująco kiwał głową.
– Chociaż to i tak bez różnicy ‒ podsumował detektyw. ‒ Wiemy
już, kim jest ten śmieć. Musimy tylko go znaleźć.
Pendergast pytająco uniósł brwi.
– On mieszka w tym budynku. Mamy dwóch naocznych świadków,
którzy widzieli wejście zabójcy, i dwóch, którzy widzieli, jak
wychodził, cały we krwi, ściskając nóż. Po drodze zaatakował Norę
Kelly… właściwie próbował zaatakować, ale odgłosy walki
przyciągnęły sąsiadów i facet uciekł. Dobrze mu się przyjrzeli, to
znaczy sąsiedzi. Nora jest teraz w szpitalu… lekkie wstrząśnienie
mózgu, ale nic jej nie będzie. Zważywszy na okoliczności.
Kolejne lekkie pochylenie głowy.
– Gnojek nazywa się Fearing. Colin Fearing. Bezrobotny brytyjski
aktor. Mieszkanie dwieście czternaście. Raz czy dwa napastował Norę
w westybulu. Dla mnie to wygląda na nieudaną próbę gwałtu. Pewnie
liczył, że zastanie Norę samą w domu, ale zamiast na nią, natknął się
na Smithbacka. Możliwe, że zwędził klucz z szafki portiera. Kazałem
komuś to sprawdzić.
Tym razem nie doczekał się kiwnięcia głową. Napotkał tylko jak
zwykle nieprzeniknione spojrzenie głębokich srebrzystych oczu.
– Tak czy owak sprawa jest oczywista ‒ podjął D’Agosta, który
z niewiadomego powodu poczuł się zepchnięty do defensywy. ‒ Nie
tylko dzięki identyfikacji Nory. Mamy go też na taśmach z ochrony
budynku, występ godny Oscara. Jak wchodził i jak wychodził. Mamy
pełne zdjęcie z przodu, kiedy wychodził, z nożem w ręku,
zakrwawiony, taszczył swój nędzny tyłek przez cały westybul i jeszcze