4240

Szczegóły
Tytuł 4240
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4240 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4240 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4240 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Juliusz Verne Wyprawa do wn�trza Ziemi Prze�o�y�a Ludmi�a Duninowska Tytu� orygina�u francuskiego �Voyage au centre de la Terre� Rozdzia� I W niedziel� 24 maja 1863 roku wuj m�j, profesor Lidenbrock, wr�ci� w wielkim po�piechu do swego domu pod numerem 19 na K�nigsstrasse, jednej z najstarszych ulic wiekowej dzielnicy Hamburga. S�u��ca Marta by�a zapewne przekonana, �e mocno sp�ni�a si� z obiadem, kt�ry zaczyna� dopiero perkota� na p�ycie kuchennej. ��adna historia! - pomy�la�em sobie. - Je�eli wujaszek, najbardziej niecierpliwy cz�owiek, jakiego znam, jest g�odny, narobi zaraz wielkiego krzyku!� - Jak to? - zawo�a�a ze zdziwieniem Marta, uchylaj�c drzwi od jadalnego pokoju. - Pan Lidenbrock ju� przyszed�? - Tak, Marto, ale na obiad jeszcze czas; nie ma drugiej, dopiero co wybi�a pierwsza trzydzie�ci u �wi�tego Micha�a. - To dlaczego pan profesor wraca? - Zapewne zaraz nam to wyja�ni. - Oto on! Uciekam... Prosz� mu tam przem�wi� do rozs�dku, panie Akselu. I poczciwa Marta powr�ci�a do swego kulinarnego laboratorium. Zosta�em sam. Lecz przem�wi� do rozs�dku temu najbardziej pop�dliwemu spo�r�d profesor�w - nie, na to nie mog�em si� zdoby� przy moim troch� niezdecydowanym charakterze. Ju�-ju� zamierza�em wycofa� si� ostro�nie do swego pokoiku na g�rze, gdy skrzypn�y drzwi frontowe, odg�os zamaszystych krok�w rozleg� si� na drewnianych schodach i pan domu, min�wszy szybko jadalni�, wpad� jak szalony do swego gabinetu. Ale w czasie tej kr�tkiej chwili cisn�� w k�t lask� z ci�k�, masywn� ga�k�, na st� - szeroki, w�ochaty kapelusz, siostrze�cowi za� rozkaza� dono�nym g�osem: - Chod� tu do mnie, Akselu! Nie zd��y�em ruszy� si� z miejsca, a ju� profesor wo�a�, wyra�nie zniecierpliwiony: - No jak, jeszcze ci� tu nie ma?! Po�pieszy�em do gabinetu mego gro�nego opiekuna. Czuj� si� w obowi�zku wyja�ni�, �e Otto Lidenbrock bynajmniej nie by� z�ym cz�owiekiem, ale je�eli nie zajd� jakie� nieprzewidziane zmiany - co jest ma�o prawdopodobne - wuj m�j pozostanie a� do �mierci niebywa�ym dziwakiem. By� profesorem tutejszego uniwersytetu, prowadzi� wyk�ady z mineralogii i na ka�dym przynajmniej ze dwa razy wpada� w okropn� z�o��. Nie chodzi�o mu wcale o to, by s�uchacze ucz�szczali pilnie na jego wyk�ady, okazywali wielkie zainteresowanie przedmiotem i osi�gali z czasem sukcesy na polu naukowym - nie przejmowa� si� tego rodzaju drobiazgami. Wyk�ada� �podmiotowo�, u�ywaj�c okre�lenia filozofii niemieckiej, dla w�asnej satysfakcji, a nie z my�l� o innych. By� to uczony nale��cy do typu egoist�w, studnia wiedzy, kt�rej ko�owr�t skrzypia�, kiedy chcia�o si� co� z niej wydoby�, jednym s�owem - sk�piec. Zdarzaj� si� w Niemczech tacy profesorowie. Na nieszcz�cie wuj m�j mia� pewn� trudno�� w wys�awianiu si�, co nie tyle dawa�o mu si� we znaki w gronie najbli�szych, ile wtedy, gdy wyst�powa� publicznie. Trzeba przyzna�, �e by�a to nader przykra wada dla m�wcy. W czasie wywod�w w Johanneum profesor cz�stokro� zacina� si�, stacza� walk� z jakim� opornym s�owem, kt�re stawa�o mu sztorcem w gardle, jednym z owych s��w, kt�re potrafi� sprzeciwia� si�, p�cznie� i wydostaj� si� wreszcie z ust jako przekle�stwo - to znaczy w zgo�a nienaukowej formie. I tu w�a�nie tkwi� pow�d wybuch�w z�o�ci mego wuja. W mineralogii istnieje mn�stwo nazw trudnych do wym�wienia, surowych termin�w, kt�re razi�yby ucho poety. Nie chc� �le si� wyra�a� o tej ga��zi wiedzy, daleki jestem od tego. Lecz gdy stanie si� oko w oko z krystalizacj� romboidaln�, z wulfenitem, tungstytem wolframowym lub tytanianem cyrkonu, nawet najbardziej wy�wiczony j�zyk mo�e sprawi� zaw�d. Ot� ca�e miasto wiedzia�o o tej sk�din�d wybaczalnej wadzie wymowy wuja i wykorzystywano to, czyhano na krytyczne momenty jego wyk�ad�w, a w�wczas wuj wpada� we w�ciek�o��, audytorium natomiast za�miewa�o si�, co by�o doprawdy bardzo niesmaczne i ra��ce. Je�li s�uchacze nap�ywali t�umnie na wyk�ady Lidenbrocka, wielu spo�r�d nich ucz�szcza�o na nie pilnie g��wnie dlatego, aby ubawi� si� kosztem wybuch�w z�o�ci profesora. Tak czy owak, wuja mego zaliczy� nale�a�o w poczet prawdziwych uczonych, co raz jeszcze pragn� podkre�li�. Chocia� nieraz niszczy� okazy manipuluj�c nimi zbyt gwa�townie, obok talentu geologa posiada� te� oko mineraloga. Gdy operowa� m�otkiem, stalowym rylcem, namagnesowan� ig��, dmuchawk� czy flaszk� z kwasem, azotowym, by� mistrzem w swoim zawodzie. Po prze�amie, wygl�dzie, twardo�ci, topliwo�ci, d�wi�ku, zapachu i smaku danego minera�u potrafi okre�li� bez wahania, do jakiej kategorii nale�y. Tote� nazwisko Lidenbrock wymawiano ze czci� w zak�adach naukowych i krajowych towarzystwach geologicznych. Uczeni tej miary, co Humphry Davy, Humboldt i Sabin�, nie omieszkali z�o�y� mu swego uszanowania, gdy go�cili przejazdem w Hamburgu. Becquerel, Ebelman, Brewster, Dumas, Milne-Edwards ch�tnie zasi�gali jego rady co do najbardziej pasjonuj�cych problem�w z dziedziny fizyki i chemii. Ta ga��� wiedzy zawdzi�cza�a mu niejedno donios�e odkrycie, a w 1853 roku ukaza�y si� w Lipsku �Problemy krystalografii� profesora Ottona Lidenbrocka, wielkie dzie�o in folio z rycinami, kt�re jednak przynios�o wydawcy znaczne straty materialne. Ponadto wuj mia� w swojej pieczy, jako kustosz, muzeum mineralogiczne ambasadora rosyjskiego, pana Struve, cenne zbiory, g�o�ne w ca�ej Europie. Tak wygl�da�a z grubsza osobisto��, kt�ra wzywa�a mnie tak niecierpliwie. Wyobra�cie sobie poza tym m�czyzn� ciesz�cego si� �elaznym zdrowiem, wysokiego i szczup�ego, z jasn� jak u m�odzie�ca czupryn�, co ujmowa�o mu co najmniej dziesi�� lat. Jego wielkie oczy biega�y nieustannie za szk�ami du�ych okular�w; nos, d�ugi i cienki, przypomina� wyostrzon� kling�; z�o�liwi twierdzili nawet, �e by� namagnesowany i przyci�ga� �elazne opi�ki, co by�o oczywist� potwarz�, przyci�ga� bowiem jedynie tabak�, prawd� m�wi�c - w poka�nych ilo�ciach. Je�li dodam jeszcze, �e wuj stawia� s��niste kroki, odmierzone nieomal z matematyczn� dok�adno�ci�, �e id�c zaciska� mocno pi�ci - nieomylny znak gwa�townego temperamentu - b�dziecie mieli pe�ny obraz tego cz�owieka, niezbyt zach�caj�cy z towarzyskiego punktu widzenia. Mieszka� we w�asnym ma�ym domku na K�nigsstrasse, zbudowanym na po�y z ceg�y, na po�y z drzewa, o z�bkowanej �cianie szczytowej; domek sta� nad jednym z owych kr�tych kana��w krzy�uj�cych si� w najstarszej dzielnicy Hamburga, kt�ra na szcz�cie ocala�a podczas po�aru w 1842 roku. Wprawdzie stary dom pochyli� si� nieco i wypina� brzuch na przechodni�w, nosi� te� dach cokolwiek na bakier jak m�odzieniec nale��cy do studenckiej korporacji swoj� czapk�, a jego pion pozostawia� wiele do �yczenia, na og� jednak trzyma� si� nie�le dzi�ki s�dziwemu wi�zowi, kt�ry wkleszczy� si� w jego fasad� i na wiosn� wciska� w okna swoje kwitn�ce ga��zki. Wuj m�j, jak na niemieckiego profesora, by� do�� zamo�nym cz�owiekiem. Dom by� jego niepodzieln� w�asno�ci� wraz ze wszystkim, co zawiera�. Zawiera� za� przede wszystkim chrze�niaczk� profesora, m�odziutk� siedemnastoletni� Gret� rodem z podhamburskiej wsi, s�u��c� Mart� oraz mnie. B�d�c siostrze�cem profesora, a w dodatku sierot�, zosta�em jego pomocnikiem i laborantem, bior�cym udzia� w jego do�wiadczeniach. Przyznam szczerze, �e zasmakowa�em w naukach geologicznych, zami�owanie do mineralogii mia�em po prostu we krwi i nigdy nie nudzi�em si� w towarzystwie moich cennych kamieni. S�owem, mo�na by�o p�dzi� szcz�liwy �ywot w owym domku przy K�nigsstrasse, mimo gwa�townego charakteru jego w�a�ciciela, kt�ry zreszt� kocha� mnie po swojemu, aczkolwiek mi�o�� ta przejawia�a si� w spos�b do�� szorstki. Cz�owiek ten bowiem nie umia� czeka�, stale mu si� �pieszy�o, i to o wiele bardziej ani�eli przyrodzie. Gdy w kwietniu zasadzi� w fajansowych donicach w salonie flance rezedy lub powoju, co rano regularnie poci�ga� je za listki dla przy�pieszenia ich wzrostu. Skoro si� mia�o do czynienia z takim dziwakiem, nie pozostawa�o nic innego, jak by� mu powolnym. Tote� po�pieszy�em do jego gabinetu. Rozdzia� II Gabinet ten by� prawdziwym muzeum. Znajdowa�y si� tam wszystkie okazy kr�lestwa minera��w, opatrzone etykietami i poszeregowane z ogromn� dok�adno�ci� wed�ug trzech wielkich dzia��w na minera�y rudne, skalne i energetyczne. Jak dobrze zna�em wszystkie te mineralogiczne cacka! Ile� razy, zamiast zbija� b�ki z r�wie�nikami, wola�em okurza� grafity, antracyty, okazy w�gla kamiennego, brunatnego i torfu! By�y tam r�wnie� pr�bki smo�y ziemnej, �ywice, sole organiczne, kt�re trzeba by�o chroni� od najmniejszego nawet py�ku. A te metale - pocz�wszy od �elaza, sko�czywszy na z�ocie - kt�rych wzgl�dna warto�� znika�a wobec absolutnej r�wno�ci wszystkich tych okaz�w w obliczu nauki! Nie m�wi� ju� o wszelkich kamieniach - wystarczy�yby w zupe�no�ci na wybudowanie drugiego takiego domu jak nasz, nawet z dodatkowym pokojem, kt�ry tak bardzo by mi si� przyda�! Lecz wchodz�c wtedy do gabinetu, nie mia�em czasu my�le� o owych cudach. Ca�� uwag� skoncentrowa�em na osobie wuja. Siedzia� zag��biony w swoim przepa�cistym, obitym aksamitem fotelu i trzyma� w r�ku ksi��k� wpatruj�c si� w ni� z niek�amanym zachwytem. - C� to za ksi��ka! C� to za ksi��ka! - powtarza� raz po raz. Okrzyk ten przypomnia� mi, �e w wolnych od zaj�� chwilach profesor Lidenbrock by� tak�e zapalonym bibliofilem; ale ksi��ka dopiero wtedy nabiera�a warto�ci w jego oczach, kiedy by�a bia�ym krukiem albo - co najmniej - kiedy nikt nie m�g� jej odcyfrowa�. - No i co? - rzek� do mnie. - Nie widzisz, co tutaj mam? Przecie� ta ksi�ga to bezcenny skarb! Natrafi�em na ni� dzisiaj rano, szperaj�c w kramie �yda Heveliusa. - Wspania�a! - odpowiedzia�em z wymuszonym entuzjazmem. W rzeczy samej, po co wszczyna� tyle ha�asu z powodu starego tomiku in quarto, kt�rego grzbiet i ok�adka zrobione by�y ze �le wyprawionej sk�ry ciel�cej, z powodu tej po��k�ej ksi��czyny, przy kt�rej wisia�a wyblak�a zak�adka? Jednak�e wykrzykniki profesora, wyra�aj�c najwy�szy podziw, nie ustawa�y ani na chwil�. - Sp�jrz - m�wi� odpowiadaj�c sam sobie na zadawane przez siebie pytania - czy� nie jest pi�kna? Tak, po prostu cudowna! C� za oprawa! Czy ta ksi��ka �atwo si� otwiera? Tak jest! I pozostaje otwarta w dowolnym miejscu! A czy si� dobrze zamyka? Tak, gdy� ok�adka i stronice tworz� zwart� ca�o�� i nigdzie nie rozdzielaj� si� ani nie odstaj�. A ten grzbiet, kt�ry po up�ywie siedmiuset lat nie ma najmniejszego nawet za�amania! M�wi�c to wuj na przemian otwiera� i zamyka� star� ksi��czyn�. Chc�c nie chc�c musia�em spyta� go o jej tre��, jakkolwiek mnie to wcale nie interesowa�o. - A jaki� jest tytu� tego wspania�ego dzie�a? - spyta�em z gorliwo�ci� zbyt pe�n� zapa�u, aby mog�a by� szczera. - Jest to kronika - odpar� wuj z rosn�cym o�ywieniem - �Heims-Kringla� Snorre Turlesona, s�ynnego pisarza islandzkiego z XII wieku; zawiera dzieje ksi���t norweskich, kt�rzy rz�dzili na Islandii. - Naprawd�?! - zawo�a�em z udanym zachwytem. - Zapewne jest to przek�ad na j�zyk niemiecki? - C� za pomys�! - oburzy� si� profesor. - Przek�ad?! A co by mi przysz�o z przek�adu? Po kiego licha mi przek�ad? To jest dzie�o oryginalne, w j�zyku islandzkim, w tym wspania�ym narzeczu, zarazem prostym i bogatym, kt�re pozwala na najprzer�niejsze kombinacje gramatyczne i liczne odmiany s��w! - Podobnie jak j�zyk niemiecki! - zr�cznie podsun��em wujowi. - Tak jest - potwierdzi� wzruszaj�c ramionami - z t� r�nic� jednak, �e chocia� w j�zyku islandzkim istniej� trzy rodzaje, podobnie jak w greckim, imiona w�asne odmieniaj� si� tak jak w �acinie. - Ach! - zawo�a�em, zachwiany nieco w mej oboj�tno�ci. - A czy czcionki w tej ksi��ce s� pi�kne? - Czcionki?! Co te� ci przysz�o do g�owy, nieszcz�sny ch�opcze? Czy� tu mo�e by� mowa o czcionkach?! Widocznie wyobra�asz sobie, �e to druk! Ale� to r�kopis, nieuku, i to r�kopis runiczny! - Runiczny? - Tak. Pewno teraz mnie zapytasz, co oznacza to s�owo? - Nawet mi to na my�l nie przysz�o - odpowiedzia�em tonem cz�owieka zranionego w swojej mi�o�ci w�asnej. Lecz wuj nie poprzesta� na tym i zacz�� wyja�nia� mi sprawy, kt�re mnie nic a nic nie obchodzi�y. - Runy - podj�� - to znaki pisarskie u�ywane niegdy� na Islandii, kt�re - jak g�osi tradycja - zosta�y wynalezione przez samego Odyna. Sp�jrz no, bezbo�niku, podziwiaj te znaki powsta�e w wyobra�ni boga! Doprawdy, nie umia�em zdoby� si� na replik� i got�w ju� by�em pa�� na twarz, jako �e tego rodzaju odpowied� winna przypa�� do gustu zar�wno bogom, jak i kr�lom, ma bowiem t� zalet�, �e nie stawia ich nigdy w k�opotliwej sytuacji, gdy nagle pewne niespodziewane wydarzenie skierowa�o rozmow� na inne tory. W tym bowiem momencie ukaza� si� na widowni lepki od brudu pergamin, kt�ry wy�lizn�� si� z ksi��ki i spad� na pod�og�. Wuj rzuci� si� na ten �wistek z po��dliwo�ci� �atw� do zrozumienia. Stary dokument, uwi�ziony by� mo�e od niepami�tnych czas�w w wiekowej ksi�dze, musia� mie� wielk� warto�� w jego oczach. - Co to jest?! - zawo�a�. I jednocze�nie roz�o�y� starannie na stole arkusik pergaminu, d�ugi na pi�� cali, szeroki na trzy, na kt�rym widnia�y ustawione w poprzeczne linijki jakie� dziwaczne gryzmo�y. Oto dok�adna ich kopia. Zale�y mi na tym, by zaznajomi� czytelnika z owymi znakami, one bowiem spowodowa�y, �e profesor Lidenbrock i jego siostrzeniec przedsi�wzi�li najbardziej zdumiewaj�c� wypraw� XIX wieku. Profesor przygl�da� si� d�u�sz� chwil� kolumnie znak�w, po czym orzek� zdejmuj�c okulary: - To pismo runiczne; te znaki s� identyczne z tymi, kt�re figuruj� w r�kopisie Snorre Turlesona! Ale... co one mog� oznacza�? Poniewa� runy by�y w moim poj�ciu wymys�em uczonych dla wprowadzania w b��d naiwnych ludzi, odczu�em pewn� satysfakcj� widz�c, �e wuj nic z tego nie rozumie. Przynajmniej tak mi si� zdawa�o, gdy patrzy�em na ruchy jego palc�w, kt�re drga�y w niepokoj�cy spos�b. - A jednak to j�zyk staroislandzki! - mamrota� pod nosem. Profesor Lidenbrock powinien by� zna� si� na tym doskonale, gdy� uchodzi� za prawdziwego poliglot�. Oczywi�cie, nie m�wi� biegle dwoma tysi�cami j�zyk�w i czterema tysi�cami narzeczy u�ywanych na kuli ziemskiej, ale w ka�dym razie zna� niezgorsz� ich porcj�. Poniewa� stan�� w obliczu komplikacji, mia� w�a�nie pu�ci� wodze swojej wrodzonej pop�dliwo�ci; przewidywa�em, �e lada chwila nast�pi gwa�towna scena, gdy zegar stoj�cy na kominku wydzwoni� godzin� drug�. W tym momencie poczciwa Marta otworzy�a drzwi gabinetu i oznajmi�a: - Zupa na stole. - Niech licho porwie zup� - zawo�a� wuj - i t�, co j� zrobi�a, i tych, co j� b�d� jedli! Marta uciek�a, a ja ulotni�em si� w �lad za ni�: sam nie wiem, kiedy znalaz�em si� na zwyk�ym swoim miejscu w jadalni. Poczeka�em chwil�. Profesor si� nie zjawia�. Po raz pierwszy za mojej pami�ci uchybi� obiadowemu ceremonia�owi. A w dodatku c� to by� za obiad! Zupa z pietruszki, omlet z szynk� zaprawiony ga�k� muszkato�ow�, mostek ciel�cy, do tego kompot ze �liwek, na deser za� krewetki na s�odko, a to wszystko zakropione wybornym winkiem mozelskim! Oto co straci� wujaszek z powodu jednego starego papierzyska! Bowiem, jako oddany mu siostrzeniec, czu�em si� w obowi�zku spo�y� wszystko za niego i za siebie. I sumiennie to wykona�em. - Jeszcze nigdy nic podobnego si� nie zdarzy�o - wydziwia�a Marta podaj�c do sto�u. - Pan Lidenbrock nie przyszed� na obiad! - Po prostu nie do wiary! - To niechybna zapowied� jakiego� wa�nego wydarzenia - stwierdzi�a stara s�u��ca kiwaj�c g�ow�. W moim poj�ciu nie zapowiada�o to niczego, chyba tylko straszliw� scen�, gdy wuj si� dowie, �e z jego obiadu nie pozosta�o ani odrobiny. Poch�ania�em w�a�nie ostatni� krewetk�, kiedy dono�ny g�os oderwa� mnie od rozkoszy deseru. Jeden sus - i ju� by�em w gabinecie. Rozdzia� III Bez w�tpienia jest to pismo runiczne - m�wi� profesor marszcz�c brwi. - Ale w tym tkwi jaki� sekret i ja go wykryj�, w przeciwnym razie... Koniec zdania zast�pi� gwa�townym gestem. - Siadaj tutaj - doda� wskazuj�c pi�ci� st� - i pisz. W mgnieniu oka spe�ni�em jego rozkaz. - Podyktuj� ci kolejno litery naszego alfabetu odpowiadaj�ce znakom islandzkim. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Ale na Boga! Nie wolno ci si� pomyli�! Zacz�o si� dyktowanie. Stara�em si�, jak mog�em; wuj podawa� mi liter� po literze i utworzy�y one zestawienie nast�puj�cych niezrozumia�ych s��w: mm. rnllsesreuelseecJde sgtssmfunteiefniearke kt, samnatrateSSaodrrn emtnaelnuaectrrilSa Atvaar.nscrcieaabs ccdrmieeutulfrantu dt, iacoseiboKediiY Gdy sko�czyli�my nasz� prac�, wuj chwyci� szybko zapisan� przeze mnie kartk� i ogl�da� j� d�ugo i uwa�nie. - Co to mo�e znaczy�? - powtarza� raz po raz. Na honor, nie potrafi�bym mu tego wyja�ni�! Zreszt� wuj nie pyta� mnie o zdanie i w dalszym ci�gu m�wi� sam do siebie: - Jest to tak zwany kryptogram, kt�rego w�a�ciwy sens ukryty jest w�r�d umy�lnie popl�tanych liter; je�li ustawi� je odpowiednio, utworz� zrozumia�e zdanie. I pomy�le� tylko, �e tkwi w tym mo�e wyja�nienie lub wskaz�wka, dotycz�ca jakiego� rewelacyjnego odkrycia! Je�li o mnie chodzi, by�em zdania, �e nie kryje si� tu absolutnie nic, ale wola�em przezornie zatrzyma� t� opini� dla siebie. Tymczasem profesor wzi�� ksi��k� oraz stary pergamin i zacz�� por�wnywa� je ze sob�. - R�kopis i dokument nie zosta�y napisane t� sam� r�k� - stwierdzi�. - Kryptogram jest p�niejszy ani�eli ksi��ka - mam na to niezbity dow�d. Oto pierwsza litera kryptogramu jest podw�jnym M, kt�rego pr�no by szuka� w ksi��ce Turlesona, jako �e t� liter� dodano do alfabetu islandzkiego dopiero w XIV wieku. A wi�c mi�dzy powstaniem ksi��ki a napisaniem dokumentu up�yn�o co najmniej dwie�cie lat. Przyznaj�, �e rozumowanie to wyda�o mi si� do�� logiczne. - Naprowadza mnie to na my�l - ci�gn�� dalej wuj - �e tajemnicze znaki nakre�li� jeden z w�a�cicieli ksi��ki. Ale kto u licha m�g� nim by�? Czy czasem nie umie�ci� swojego nazwiska gdzie� na r�kopisie? Wujaszek zdj�� okulary, wzi�� mocn� lup� i starannie przejrza� pierwsze stronice ksi��ki. Na odwrocie drugiej, poprzedzaj�cej kart� tytu�ow�, dojrza� rodzaj plamy, kt�ra na pierwszy rzut oka sprawia�a wra�enie kleksa. Jednak po dok�adniejszym obejrzeniu mo�na by�o rozr�ni� kilka na p� zatartych znak�w. Wuj zorientowa� si�, �e tu tkwi sedno sprawy, zabra� si� wi�c z zapa�em do badania plamy z atramentu i za pomoc� wielkiej lupy rozpozna� w ko�cu nast�puj�ce znaki runiczne, kt�re odczyta� bez najmniejszego trudu. - Arne Saknussemm! - zawo�a� z triumfem. - Przecie� to nazwisko, i w dodatku islandzkie! Nazwisko uczonego z XVI wieku, s�awnego alchemika! Spojrza�em na wuja pe�en podziwu. - Ci alchemicy - podj�� - tacy jak Awicenna, Roger Bacon, Lulle, Paracelsus, byli prawdziwymi, byli jedynymi uczonymi swojej epoki. Dokonywali zdumiewaj�cych odkry�. Dlaczego Saknussemm nie mia�by ukry� w tym niezrozumia�ym kryptogramie jakiego� zaskakuj�cego wynalazku? Musia�o tak by�. Na pewno tak by�o. Ta hipoteza rozpali�a wyobra�ni� profesora. - Zapewne - o�mieli�em si� wtr�ci� - ale dlaczego ten uczony mia�by zataja� swoje rewelacyjne odkrycie? - Dlaczego? Dlaczego? A czy ja wiem? Czy� Galileusz nie post�pi� w ten spos�b, je�li chodzi o Saturna? Zreszt� zobaczymy! Wydr� sekret tego dokumentu, a zanim go nie odgadn�, nie przyjm� �adnego po�ywienia ani nie za�yj� snu. - Och! - westchn��em. - I ty tak�e, Akselu - dorzuci�. �Do diab�a! - pomy�la�em sobie. - Co za szcz�cie, �e zjad�em obiad za dw�ch!� - Przede wszystkim - doda� jeszcze wuj - trzeba znale�� klucz do tego szyfru. To nie powinno nastr�czy� wielkich trudno�ci. Na d�wi�k tych s��w podnios�em g�ow�. Wuj ci�gn�� dalej sw�j monolog: - Nic �atwiejszego. W tym dokumencie mamy sto trzydzie�ci dwie litery, z czego siedemdziesi�t dziewi�� sp�g�osek i pi��dziesi�t trzy samog�oski. Ot� taki mniej wi�cej stosunek charakteryzuje budow� s��w nale��cych do j�zyk�w po�udniowych, gdy tymczasem j�zyki p�nocne s� o wiele bogatsze w sp�g�oski. A zatem w tym wypadku wchodzi w gr� j�zyk po�udniowy. Trzeba przyzna�, �e by�y to s�uszne wnioski. - Ale o jaki j�zyk chodzi? Tu by�o pole do popisu dla uczonego, kt�rego los obdarzy� g��bokim umys�em analityka. - Ten Saknussemm - ci�gn�� dalej wuj - by� cz�owiekiem wykszta�conym. Ot� skoro nie pisa� w swoim j�zyku ojczystym, musia� wybra� si�� rzeczy j�zyk b�d�cy w obiegu w�r�d ludzi o�wieconych XVI wieku, a wi�c �acin�. Je�li si� myl�, b�d� m�g� przeprowadzi� pr�by w j�zyku hiszpa�skim, francuskim, w�oskim, greckim i hebrajskim. Jednak�e uczeni XVI wieku pisali przewa�nie po �acinie. A wi�c mam prawo twierdzi� z g�ry: to jest �acina. Podskoczy�em na krze�le. Moje wspomnienia dotycz�ce �aciny buntowa�y si� przeciw twierdzeniu, jakoby szeregi tych dziwacznych s��w mog�y nale�e� do melodyjnego j�zyka Wergiliusza. - Tak, to �acina - zapewnia� wuj. - Lecz �acina powik�ana. �Na szcz�cie! - pomy�la�em sobie. - Je�li j� rozwik�asz, dasz dow�d wielkiej przebieg�o�ci�. - Przyjrzyjmy si� dobrze - rzek� profesor si�gaj�c po zapisan� przeze mnie kartk�. - Oto seria stu trzydziestu dw�ch liter zgrupowanych w pozornym nie�adzie. S� tu s�owa z�o�one z samych sp�g�osek, jak na przyk�ad pierwsze �mmrnlls�, inne - przeciwnie - obfituj� w samog�oski, chocia�by pi�te �unteief� albo przedostatnie �oseibo�. Oczywi�cie, ten uk�ad nie jest wynikiem bezmy�lnej kombinacji - powsta� w spos�b �matematyczny�, na skutek nieznanej przyczyny kieruj�cej takim, a nie innym uszeregowaniem liter. Wydaje mi si� pewne, �e pierwotne zdanie zosta�o napisane prawid�owo, a potem odwr�cone wed�ug regu�y, kt�r� nale�y odkry�. Ten, kto posi�dzie klucz szyfru, odczyta swobodnie tekst. Akselu, czy znasz ten klucz? Pytanie to pozosta�o bez odpowiedzi, a istnia�y ku temu wa�ne powody. Wzrok m�j zatrzyma� si� na uroczym portrecie wisz�cym na �cianie, na portrecie Grety. Pupilka mego wuja znajdowa�a si� na�wczas u swojej krewnej w Altonie, a ja cierpia�em ogromnie z powodu jej nieobecno�ci. Mog� ju� teraz wyzna�, �e nadobna wychowanka profesora i jego siostrzeniec kochali si� z ca�ym opanowaniem i spokojem cechuj�cym Niemc�w; zar�czyli�my si� bez wiedzy wuja, zbyt poch�oni�tego geologi�, by zrozumie� tego rodzaju uczucia. Greta by�a czaruj�c� dziewczyn� o z�otych w�osach i b��kitnych oczach, o nieco zbyt powa�nym usposobieniu i statecznym umy�le; je�li o mnie chodzi, uwielbia�em j� po prostu. Dzi�ki podobi�nie ma�ej Grety przerzuci�em si� w mgnieniu oka ze �wiata rzeczywisto�ci w krain� roje� i wspomnie�. Oczyma wyobra�ni ujrza�em towarzyszk� moich prac i rozrywek. Codziennie pomaga�a mi porz�dkowa� cenne kamienie wuja, razem ze mn� opatrywa�a je etykietami. Panna Greta bowiem by�a bardzo mocna w mineralogii i lubi�a zg��bia� zawi�e problemy naukowe. Ile mi�ych godzin sp�dzili�my przy wsp�lnych studiach i jak cz�sto patrzy�em zazdrosnym okiem, gdy dotyka�a nieczu�ych kamieni swoimi �licznymi r�koma! Potem, podczas godzin przeznaczonych na odpoczynek, wychodzili�my razem, szli�my we dwoje cienistymi alejami a� do starego m�yna ze smo�owanego drzewa, kt�ry tak malowniczo wygl�da nad brzegiem jeziora; po drodze gaw�dzili�my trzymaj�c si� za r�ce, opowiada�em jej r�ne historyjki, z kt�rych �mia�a si� z ca�ego serca; w ten spos�b dochodzili�my a� do brzeg�w Elby i gdy przywitali�my �ab�dzie, p�ywaj�ce mi�dzy wielkimi, bia�ymi liliami wodnymi, wracali�my na bulwar stateczkiem parowym. Doszed�em w moich marzeniach do tego w�a�nie momentu, gdy wuj przywo�a� mnie gwa�townie do rzeczywisto�ci, uderzywszy pi�ci� w st�. - Ot� kiedy si� chce popl�ta� litery w zdaniu, pierwsza my�l, jaka si� nasuwa, to napisanie s��w pionowo zamiast poziomo. �A to dopiero!� - pomy�la�em sobie. - Trzeba zobaczy�, jak to wygl�da. Akselu, skre�l jakie� zdanie na kartce, ale zamiast uszeregowa� litery jedna za drug�, umie�� je kolejno w pionowych kolumnach, w ten spos�b, aby na ka�d� przypad�o pi�� czy sze�� liter. Zorientowa�em si� szybko, o co wujowi chodzi, i niezw�ocznie napisa�em od g�ry do do�u: kmamae ocrolt cidjak h�zaGo abomr - Dobrze - rzek� profesor nie czytaj�c tego, co nakre�li�em. - Teraz uszereguj te s�owa w linii poziomej. Spe�ni�em jego rozkaz i otrzyma�em nast�puj�ce zdanie: �kmamae ocrot cidjak h�zaGo abomr�. - Doskonale! - rzek� wuj wyrywaj�c mi kartk� z r�ki. - Teraz to ju� nabra�o cech starego dokumentu; samog�oski s� pomieszane ze sp�g�oskami w takim samym nie�adzie, s� nawet du�e litery w �rodku s��w zupe�nie jak na starym pergaminie Saknussemma. Chc�c nie chc�c musia�em przyzna�, �e te uwagi s� bardzo trafne. - Ot� - rzek� wuj zwracaj�c si� do mnie - a�eby przeczyta� zdanie, kt�re przed chwil� napisa�e�, a kt�rego tre�ci nie znam, wystarczy odczyta� kolejno pierwsz� liter� ka�dego s�owa, potem drug�, potem trzeci� i tak dalej. I wuj ku swojemu, a tak�e ku mojemu wielkiemu zdumieniu przeczyta�: �Kocham ci� bardzo, moja ma�a Gretko�. - Co? - zdziwi� si� profesor. Tak jest. Z typowym roztargnieniem zakochanego skre�li�em bezwiednie to kompromituj�ce wyznanie! - Ach, wi�c ty kochasz Gret�! - rzuci� wuj tonem surowego opiekuna. - Tak... Nie... - wyj�ka�em. - Ach, wi�c ty kochasz Gret� - powt�rzy�, ale tym razem ju� machinalnie. - Wobec tego zastosujmy moj� metod� do tego dokumentu. Wuj, poch�oni�ty na nowo swymi absorbuj�cymi dociekaniami, zd��y� ju� zapomnie� o moich nieostro�nych s�owach. Nazywam je nieostro�nymi, cho� wiedzia�em, �e umys� uczonego nie by� w stanie poj�� tego rodzaju sercowych spraw. Ale na szcz�cie donios�y dokument wzi�� g�r�. Gdy profesor mia� rozpocz�� decyduj�c� pr�b�, oczy jego zacz�y ciska� b�yskawice poprzez szk�a okular�w, palce, ujmuj�c dokument, mocno dr�a�y - by� wyra�nie wzruszony. Wreszcie odchrz�kn�� i powa�nym g�osem, podaj�c kolejno pierwsze litery, potem drugie i trzecie ka�dego s�owa, podyktowa� mi nast�puj�cy szereg liter: mmessunka SenrA. icefdoK. Segnittamurtn ecertserrette, rotaivsadua, ednecsedsadne lacartniiiluJsiratracSarbmutabiledmek meretarcsilucoYsleffenSnl W miar� jak ko�czy�em pisa�, ogarnia� mnie niepok�j, w tych literach bowiem, podawanych jedna po drugiej, nie mog�em jako� dopatrzy� si� sensu; a czeka�em przecie�, �e profesor wyg�osi z emfaz� zdanie we wspania�ej �acinie! Kt� to m�g� przewidzie�! Nagle st� zachwia� si� pod gwa�townym uderzeniem pi�ci, a� prysn�� atrament i pi�ro wylecia�o mi z r�ki. - To nie to! - krzykn�� wuj. - To nie ma najmniejszego sensu! Po czym przelecia� przez gabinet jak bomba, zbieg� ze schod�w jak lawina, wyskoczy� na K�nigsstrasse i pop�dzi� przed siebie co si� w nogach. Rozdzia� IV Wyszed�?! - zawo�a�a Marta przybiegaj�c na odg�os zatrza�ni�tych drzwi, kt�re profesor zamkn�� tak gwa�townie, �e ca�y dom zadr�a�. - Tak - odpowiedzia�em - i to na dobre! - A obiad? - spyta�a stara s�u��ca. - Nie b�dzie jad� obiadu. - A kolacja? - Nie b�dzie jad� kolacji! - Jak to? - j�kn�a Marta za�amuj�c r�ce. - Nie, zacna Marto, nie b�dzie jad� ani on, ani nikt z domownik�w! Wuj Lidenbrock skaza� nas wszystkich na przymusow� diet�, a� do chwili kiedy odcyfruje pewne stare bazgro�y zupe�nie niemo�liwe do odcyfrowania. - Jezu mi�osierny! Nie pozosta�o nam wi�c nic innego, jak umrze� z g�odu! Nie �mia�em przyzna�, �e wobec despotyzmu wuja czeka nas nieuchronnie taki los. Stara s�u��ca, powa�nie zaniepokojona, powr�ci�a lamentuj�c do kuchni. Gdy pozosta�em sam, przysz�o mi na my�l, by uda� si� do Grety i opowiedzie� jej wszystko. Ale jak tu opu�ci� dom? A je�li wuj mnie zawo�a? Je�eli b�dzie chcia� wzi�� si� na nowo do tego logogryfu, do tej �amig��wki, kt�rej na pewno nie podj��by si� rozwi�za� nawet grecki kr�l Edyp! Co b�dzie, je�eli nie odpowiem na jego wezwanie? Najrozs�dniej by�o zosta� tu, na miejscu. W�a�nie pewien mineralog z Besangon nades�a� nam kolekcj� geod krzemionkowych celem przeprowadzenia klasyfikacji. Wzi��em si� wi�c do roboty. Sortowa�em, wypisywa�em etykiety, rozmieszcza�em w gablotkach wszystkie te kamienie, w kt�rych wn�trzu znajdowa�y si� ma�e kryszta�y. Lecz to zaj�cie nie zaprz�ta�o ca�kowicie mojej uwagi; sprawa starego dokumentu nie dawa�a mi spokoju. G�owa mi p�on�a, opanowa� mnie jaki� niezrozumia�y niepok�j. Przeczuwa�em blisk� katastrof�. Nie up�yn�a godzina, a moje geody by�y ju� posegregowane i u�o�one. W�wczas zag��bi�em si� w wielkim aksamitnym fotelu, odrzuciwszy w ty� g�ow� i bezw�adnie opu�ciwszy r�ce. Zapali�em fajk� o d�ugim, zagi�tym cybuchu; jej rze�biona lulka wyobra�a�a najad�* [*Najada - w mitologii greckiej boginka opiekuj�ca si� �r�d�em lub strumieniem.] le��c� w nonszalanckiej pozie; zabawia�em si� obserwowaniem procesu zw�glania, skutkiem kt�rego najada zmienia�a si� stopniowo w prawdziw� Murzynk�. Od czasu do czasu nas�uchiwa�em, czy ze schod�w nie dolatuje odg�os krok�w. Ale wsz�dzie panowa�a kompletna cisza. Gdzie wuj m�g� si� teraz znajdowa�? Wyobra�a�em sobie, �e p�dzi przed siebie pod wspania�ymi drzewami alei wiod�cej do Altony, gestykuluj�c, fechtuj�c si� lask�, gwa�townym ruchem kosz�c trawy, �cinaj�c g�owy ostom i zak��caj�c spok�j samotnie spaceruj�cym bocianom. Czy wr�ci z min� zwyci�zcy, czy te� zniech�cony? Kto we�mie g�r� - on czy owa nieodgadniona tajemnica? Zastanawiaj�c si� nad tym, machinalnie uj��em kartk� papieru, na kt�rej uszeregowana by�a niezrozumia�a seria nakre�lonych przeze mnie liter. Powtarza�em raz po raz: �Co to mo�e oznacza�?� Pr�bowa�em ��czy� litery w s�owa. Bezskutecznie. Czy si� je grupowa�o po dwie, po trzy, po pi��, czy po sze�� - nie dawa�o to �adnego rezultatu; wprawdzie czternasta, pi�tnasta i szesnasta litera tworzy�y angielskie s�owo ice, a osiemdziesi�ta czwarta, osiemdziesi�ta pi�ta i osiemdziesi�ta sz�sta uk�ada�y si� w s�owo sir. Wreszcie w �rodku dokumentu w drugim i trzecim wierszu zauwa�y�em s�owa mutabile, ira, nec, atra. �Do diab�a! - pomy�la�em sobie. - S�dz�c z tych s��w wuj ma jednak racj�, je�li chodzi o j�zyk dokumentu. A nawet w czwartym wierszu dostrzegam jeszcze s�owo luco, kt�re oznacza �wi�ty gaj. Co prawda w trzecim mo�na si� dopatrzy� s�owa tabiled o czysto hebrajskim brzmieniu, a w ostatnim wierszu wyraz�w mer, arc, m?re - rdzennie francuskich�. Mo�na by�o naprawd� straci� g�ow�! Cztery r�ne j�zyki w tym absurdalnym zdaniu! Jaki� m�g� istnie� zwi�zek mi�dzy s�owami: �l�d, pan, z�o��, �wi�ty gaj, zmienny, morze, �uk i matka�? Jedynie pierwsze i ostatnie kojarzy�y si� ze sob�: nic dziwnego, �e w dokumencie pisanym na Islandii mowa by�a o �morzu lodowym�. Niewiele to jednak pomaga�o w zrozumieniu ca�o�ci kryptogramu. S�owem, boryka�em si� z trudno�ciami nie do pokonania; m�zg m�j by� rozgor�czkowany, wzrok b��dzi� niespokojnie po kartce papieru: rzek�by�, �e sto trzydzie�ci dwie litery unosi�y si� wok� mnie niby owe iskierki, snuj�ce si� przed oczyma, gdy krew gwa�townie uderzy nam do g�owy. Sta�em si� jak gdyby ofiar� halucynacji, brakowa�o mi tchu. Odruchowo zacz��em wachlowa� si� kartk� papieru i obie jej strony miga�y mi na przemian przed oczami. Jakie� by�o moje zdumienie, kiedy podczas jednego z tych szybkich obrot�w, w chwili gdy kartka zwr�cona by�a do mnie odwrotn� stron�, wyda�o mi si�, �e dostrzegam ca�kiem czytelne s�owa, s�owa �aci�skie, mi�dzy innymi craterem i terrestre. Nagle dozna�em ol�nienia: dzi�ki tym wska�nikom odgad�em prawd�, odkry�em klucz szyfru. Mo�na by�o biegle odczyta� dokument nawet bez odwracania kartki, tak jak by�, tak jak zosta� mi podyktowany. Wszystkie m�dre kombinacje profesora okaza�y si� trafne: mia� racj� - i co do uk�adu liter, i co do j�zyka dokumentu! Tak niewiele brakowa�o, a by�by odczyta� od pocz�tku do ko�ca to �aci�skie zdanie, los jednak mnie przed chwil� ujawni� ten sekret! �atwo poj��, jak by�em poruszony. Za�mi�o mi si� w oczach. Wzrok odm�wi� mi pos�usze�stwa. Rozpostar�em kartk� na stole. Wystarczy�o rzuci� na ni� okiem, by posi��� tajemnic�. Wreszcie uda�o mi si� zapanowa� nad sob�. Dla uspokojenia nerw�w zmusi�em si� do dwukrotnego okr��enia pokoju, po czym zag��bi�em si� znowu w wielkim fotelu. - Zabierajmy si� do czytania! - zawo�a�em wci�gn�wszy w p�uca poka�ny zapas powietrza. Pochyli�em si� nad sto�em; przesuwa�em palec kolejno od jednej litery do drugiej i - bez zatrzymania, bez chwili wahania - odczyta�em g�o�no ca�e zdanie. Jakie� zdumienie, jaki strach mnie ogarn��! Czu�em si� tak, jakby ugodzi� we mnie nag�y cios. Jak to! To, o czym dowiedzia�em si� przed chwil�, zosta�o naprawd� dokonane? Istnia� cz�owiek na tyle zuchwa�y, �e dotar� a� do... - Ach! - zawo�a�em zrywaj�c si� z miejsca. - Nie! Po stokro� nie! Wuj nie dowie si� o tym! Tylko by tego brakowa�o, �eby us�ysza� o takiej podr�y! Chcia�by jej tak�e zakosztowa�! Nic by nie powstrzyma�o takiego jak on zapami�ta�ego geologa! Pojecha�by nie bacz�c na nic, za wszelk� cen�, wbrew wszystkim i wszystkiemu! A co gorsza, zabra�by mnie ze sob� i nie powr�ciliby�my nigdy. Przenigdy! Ogarn�o mnie trudne do opisania podniecenie. - Nie, nie, do tego nie dojdzie - powiedzia�em sobie energicznie. - I skoro le�y w mojej mocy przeszkodzi� wujowi, by podobna my�l przysz�a mu do g�owy - przeszkodz� mu. Obracaj�c dokument, m�g�by przypadkiem odkry� tajemnic�. A wi�c zniszcz� go! Resztki �aru tli�y jeszcze w kominku. Chwyci�em nie tylko kartk� papieru, ale tak�e i pergamin z r�kopisem Saknussemma. Ju� dr��c� r�k� mia�em rzuci� to wszystko na �arz�ce si� w�gle i zniszczy� raz na zawsze gro�n� tajemnic�, gdy nagle otworzy�y si� drzwi gabinetu i ukaza� si� w nich wuj. Rozdzia� V Ledwie starczy�o mi czasu, by rzuci� na st� �w nieszcz�sny dokument. Profesor Lidenbrock wydawa� si� mocno czym� zaabsorbowany. My�l, kt�ra ow�adn�a nim ca�kowicie, nie dawa�a mu chwili spokoju; widocznie w czasie spaceru rozpatrzy� i przeanalizowa� ca�� spraw�, wezwa� na pomoc niewyczerpane zasoby swojej wyobra�ni i wraca� teraz celem zastosowania nowej jakiej� kombinacji. Istotnie, usiad� w fotelu i z pi�rem w r�ku zacz�� uk�ada� formu�ki przypominaj�ce dzia�ania algebraiczne. �ledzi�em wzrokiem jego rozdygotan� r�k�, bacznie obserwowa�em ka�dy jego ruch. Czy przypadkiem nie dojdzie do jakich� niespodziewanych rezultat�w? Dr�a�em z niepokoju, niepotrzebnie zreszt�, skoro bowiem jedyna w�a�ciwa kombinacja by�a ju� znaleziona, wszelkie inne poszukiwania si�� rzeczy musia�y spe�zn�� na niczym. Przez trzy d�ugie godziny wuj pracowa� bez s�owa, nie podnosz�c g�owy, to �cieraj�c, to bior�c si� zn�w do roboty, przekre�laj�c i zn�w zaczynaj�c po raz tysi�czny. Wiedzia�em dobrze, �e je�li mu si� uda u�o�y� litery wed�ug wszelkich mo�liwych zestawie�, w ko�cu zdo�a zbudowa� w�a�ciwe zdanie. Ale wiedzia�em tak�e, �e z dwudziestu liter mo�na utworzy� dwa kwintyliony, czterysta trzydzie�ci dwa kwadryliony, dziewi��set dwa tryliony, osiem miliard�w, sto siedemdziesi�t sze�� milion�w, sze��set czterdzie�ci tysi�cy kombinacji. Tymczasem w tym zdaniu by�y, sto trzydzie�ci dwie litery i dawa�y one liczb� r�nych zda� sk�adaj�c� si� co najmniej ze stu trzydziestu trzech cyfr, liczb� prawie niemo�liw� do wyliczenia i kt�rej si� nie da oszacowa�. Wobec tego uspokoi�em si� co do tego sposobu rozwi�zania problemu, sposobu wymagaj�cego heroicznych zaiste wysi�k�w. Tymczasem czas p�yn�� niepostrze�enie, zapad�a noc, ucich�y ha�asy uliczne; wuj, wci�� pochylony nad swoj� prac�, nie dostrzega� nic, nie zauwa�y� nawet zacnej Marty, kt�ra w pewnej chwili uchyli�a drzwi, nie dos�ysza� jej g�osu, kiedy zapyta�a: - Czy pan b�dzie jad� dzi� kolacj�? Tote� Marta odesz�a nie otrzymawszy odpowiedzi; co do mnie czas jaki� opiera�em si� ogarniaj�cej mnie senno�ci, w ko�cu jednak uleg�em i zasn��em wtulony w r�g kanapy, gdy tymczasem wuj wci�� oblicza� i przekre�la�. Gdy obudzi�em si� nazajutrz rano, wuj Lidenbrock, niezmordowana ofiara w�asnej gorliwo�ci, �l�cza� jeszcze nad swoj� prac�. Zaczerwienione jego oczy, bladosina twarz, w�osy zmierzwione niespokojn� r�k�, wypieki na policzkach - wszystko to �wiadczy�o dostatecznie, jak straszliw� walk� musia� stacza� z trudno�ciami nie do przezwyci�enia, ile cierpie� i umys�owego wysi�ku kosztowa�y go te nocne godziny. Budzi� we mnie niek�aman� lito��. Aczkolwiek w moim poj�ciu zas�ugiwa� na wym�wki, ogarn�o mnie wzruszenie. Biedny profesor by� tak op�tany swoim pomys�em, �e przesta� si� z�o�ci�, wszystkie jego si�y �ywotne skoncentrowa�y si� na jednym punkcie, a poniewa� zabrak�o im zwyk�ego uj�cia, zachodzi�a obawa, �e nap�r ich lada chwila got�w rozerwa� go na strz�py. Mog�em jednym ruchem rozlu�ni� �elazn� obr�cz �ciskaj�c� mu skronie. Lecz nie uczyni�em tego. Mia�em dobre serce, dlaczeg� wi�c milcza�em w tak wyj�tkowych okoliczno�ciach? Przede wszystkim dla dobra samego wuja. �Nie, nie - powtarza�em w k�ko - nie powiem ani s�owa! Znam go dobrze, chcia�by tam pojecha�; nic by go nie powstrzyma�o. Ma wybuchowy temperament i aby dokona� tego, czego nie dokonali inni geologowie, got�w zaryzykowa� �ycie. B�d� milcza�, zachowam sekret, kt�ry mi los powierzy�; wyjawienie tej tajemnicy poci�gn�oby za sob� niechybn� �mier� profesora Lidenbrocka. Niech odkryje ten sekret sam, je�eli tylko potrafi. Nie chc� wyrzuca� sobie w przysz�o�ci, �e przy�o�y�em r�k� do jego zguby�. Powzi�wszy t� decyzj�, skrzy�owa�em r�ce i czeka�em cierpliwie. Nie przewidzia�em jednak pewnego wydarzenia, jakie zasz�o w kilka godzin p�niej. Gdy Marta chcia�a wyj�� z domu, by uda� si� na targ, zasta�a drzwi zamkni�te, a wielkiego klucza nie by�o w zamku. Kto go wyj��? Oczywi�cie wuj, kiedy wr�ci� wczoraj ze swojej nag�ej ekskursji. Czy zrobi� to umy�lnie, czy przez nieuwag�? Czy chcia� nas skaza� na g�odowanie? Tego by�oby za wiele! Jak to, Marta i ja mieliby�my pokutowa� z powodu sprawy, kt�ra nas nic a nic nie obchodzi�a? Niestety tak! Przypomnia�em sobie nawet pewien gro�ny precedens. Kilka lat temu, kiedy wuj pracowa� nad swoim wielkim dzie�em z zakresu mineralogii, nie tkn�� przez czterdzie�ci osiem godzin po�ywienia i ca�y dom musia� mu towarzyszy� w tej �naukowej� diecie. Ja osobi�cie dosta�em w�wczas kurcz�w �o��dka, raczej nieprzyjemnych dla ch�opca do�� �ar�ocznego z natury. Odnios�em wra�enie, �e �niadania nie b�dzie, tak jak wczoraj nie by�o kolacji. Jednak�e postanowi�em zachowa� si� dzielnie i nie ust�pi� pod naciskiem g�odu. Marta traktowa�a ca�� spraw� bardzo powa�nie i by�a ni� biedaczka ogromnie strapiona. Mnie martwi� przede wszystkim - ze zrozumia�ych wzgl�d�w - przymusowy areszt domowy. Wuj pracowa� bez przerwy, a wyobra�nia jego zagubi�a si� w idealnym �wiecie oderwanych docieka�; przebywa� z dala od ziemi i bez w�tpienia poza obr�bem potrzeb doczesnych. Ko�o po�udnia g��d zaczai dokucza� mi porz�dnie. Marta w prostocie ducha wyjad�a poprzedniego dnia wszystkie zapasy ze spi�arni; w domu nie pozosta�o absolutnie nic do jedzenia. Jednak�e trzyma�em si� dzielnie. Uwa�a�em to za punkt honoru. Wybi�a godzina druga. Sytuacja stawa�a si� �mieszna, wr�cz nie do zniesienia. Zaczyna�em sobie t�umaczy�, �e przeceniam wag� dokumentu, �e wuj i tak nie uzna go za wiarogodny, �e b�dzie go uwa�a� za zwyk�� mistyfikacj�, �e w najgorszym wypadku - je�li chcia�by mimo wszystko pr�bowa� szcz�cia - powstrzyma si� go wbrew jego woli, wreszcie �e mo�e przecie� sam odkry� klucz szyfru, a wtedy na nic si� nie przyda moja wstrzemi�liwo��. Te argumenty, kt�re w przeddzie� by�bym odrzuci� z oburzeniem, wyda�y mi si� teraz doskona�e, co wi�cej, by�em zdania, �e post�pi�em niedorzecznie, czekaj�c tak d�ugo, i postanowi�em wyzna� wszystko wujowi. Gdy zastanawia�em si� w�a�nie, jak tu ostro�nie przyst�pi� do rzeczy, profesor wsta� i w�o�y� kapelusz przygotowuj�c si� do wyj�cia. Jak to, mia�by wyj�� z domu i zamkn�� nas znowu?! Za nic w �wiecie! - Wuju! - zawo�a�em. Zdawa�o si�, �e nie dos�ysza�. - Wuju! - powt�rzy�em podnosz�c g�os. - Co? - zapyta� niby cz�owiek obudzony nagle ze snu. - No i jak z tym kluczem? - Z jakim kluczem? Z kluczem od drzwi? - Ale� nie! - wykrzykn��em. - Z kluczem szyfru! Profesor zerkn�� na mnie spod okular�w i zauwa�y� widocznie co� niezwyk�ego w mojej twarzy, gdy� chwyci� mnie gwa�townie za rami� i nie m�wi�c ani s�owa spojrza� na mnie pytaj�cym wzrokiem. Nigdy chyba pytanie nie zosta�o sformu�owane w tak wyra�ny spos�b. Kiwn��em potakuj�co. Ale wuj potrz�sn�� g�ow� z politowaniem, jakby mia� do czynienia z wariatem. W odpowiedzi wykona�em ruch wyra�nie twierdz�cy. W oczach jego pojawi� si� nag�y b�ysk, a r�ka wykona�a gro�ny gest. Ten niemy dialog w podobnych okoliczno�ciach wzbudzi�by zainteresowanie nawet najbardziej oboj�tnego widza. Nie �mia�em m�wi� w obawie, by wuj nie udusi� mnie w pierwszym porywie rado�ci. Ale przynagla� mnie tak usilnie, �e w ko�cu musia�em odpowiedzie�. - Tak, ten klucz... Ot� przypadek zrz�dzi�... - Co?! Co ty m�wisz?! - zawo�a� w niezwyk�ym podnieceniu. - Prosz�, niech wuj czyta - i podsun��em mu zapisan� przeze mnie kartk�. - Ale� to nic nie oznacza! - odpar� mn�c papier w r�ku. - Nic, je�li si� czyta od pocz�tku, ale prosz� spr�bowa� od ko�ca... Nie zd��y�em wypowiedzie� ca�ego zdania, gdy profesor krzykn��, a raczej rykn�� dziko. Dozna� jak gdyby ol�nienia. Twarz zmieni�a mu si� nie do poznania. - Ach, przebieg�y Saknussemmie! - zawo�a�. - A wi�c napisa�e� swoje zdanie wspak! I rzuciwszy si� na kartk� papieru, wzrokiem zamglonym ze wzruszenia, g�osem dr��cym z przej�cia, odczyta� ca�y dokument od ostatniej do pierwszej litery. Brzmia� on jak nast�puje: In Sneffels Yoculis craterem kem delibat umbra Scartaris Julii intra calendas descende, audas viator, et terrestre centrum attinges. Kod feci. Arne Saknussemm. Co z tej kiepskiej �aciny mo�na przet�umaczy� tak: W Jokulu Sneffels zejd� do krateru, kt�ry muska cie� Skartarisa przed kalendami lipcowymi, a dotrzesz, zuchwa�y podr�niku, a� do �rodka Ziemi. Czego dokona�em. Arne Saknussemm. Przeczytawszy to o�wiadczenie wuj podskoczy�, jak gdyby dotkn�� niechc�cy butelki lejdejskiej. Jego zapa�, rado��, szczere przekonanie o prawdzie tych s��w by�y doprawdy godne podziwu. Chodzi� tam i z powrotem, �apa� si� r�koma za g�ow�, przestawia� krzes�a, uk�ada� w stos swoje ksi��ki, a nawet - o dziwo! - podrzuca� w g�r� i chwyta� w powietrzu swoje cenne geody. Tu paln�� pi�ci�, tam zn�w co� poklepa�. Wreszcie nerwy jego uspokoi�y si� i opad� na fotel jak cz�owiek wyczerpany zbyt wielkim wy�adowaniem energii. - Kt�ra� to godzina? - spyta� po chwili milczenia. - Trzecia - odpowiedzia�em. - Na �mier� zapomnia�em o obiedzie! Po prostu umieram z g�odu. Siadajmy do sto�u. A potem... - Co potem? - Spakujesz moj� walizk�. - Co?! - krzykn��em. - I swoj�! - dorzuci� nieub�agany profesor wchodz�c do jadalni. Rozdzia� VI Na d�wi�k tych s��w dreszcz przeszed� mi po plecach. Jednak�e opanowa�em si�. Postanowi�em nawet nadrabia� min�. Jedynie argumenty naukowa mog�y powstrzyma� wuja, a na szcz�cie mo�na tu by�o wysun�� niejedn� racj� przemawiaj�c� przeciwko mo�liwo�ci tego rodzaju podr�y. Wyprawa do wn�trza Ziemi! To po prostu szale�stwo! Zachowuj�c jednak moje wywody na odpowiedniejszy moment, zaj��em si� na razie posi�kiem. Pr�no stara�bym si� opisa� z�orzeczenia wuja na widok nienakrytego sto�u. Po chwili wszystko si� wyja�ni�o. Marta odzyska�a wolno��, pobieg�a na targ i zawin�a si� tak szybko, �e za godzin� g��d nasz by� zaspokojony. Powr�ci�a mi za to �wiadomo��, w jak powa�nej znalaz�em si� sytuacji. Podczas posi�ku wuj by� w weso�ym nastroju, wymyka�y mu si� nawet dowcipy charakterystyczne dla uczonych, na og� niegro�ne. Po deserze da� mi znak, bym poszed� z nim do gabinetu. Us�ucha�em go. Usiad� przy jednym ko�cu biurka, a ja przy drugim. - Akselu - rzek� do�� �agodnym tonem - ca�kiem nieg�upi z ciebie ch�opak. Odda�e� mi wielk� przys�ug�, w chwili gdy ju� mia�em da� za wygran�. B�g raczy wiedzie�, jak wielki b��d bym pope�ni�. Nigdy ci tego nie zapomn�, m�j ch�opcze; podzielisz ze mn� s�aw�, kt�r� niechybnie zdob�dziemy. �No, jest w dobrym humorze - pomy�la�em sobie - i nadszed� odpowiedni moment, by t� s�aw� podda� pod dyskusj�. - Przede wszystkim - m�wi� dalej wuj - prosz� ci� usilnie o zachowanie ca�ej sprawy w najg��bszej tajemnicy. Rozumiesz? Budz� niema�� zawi�� w �wiecie uczonych, wielu spo�r�d nich pragn�oby przedsi�wzi�� tego rodzaju wypraw�, o kt�rej dowiedz� si� dopiero po naszym powrocie. - Czy wuj przypuszcza, �e znalaz�oby si� a� tylu �mia�k�w? - Bez w�tpienia! Kt� by si� zastanawia�, gdy chodzi o zdobycie takiego rozg�osu? Gdyby ten dokument by� znany, ca�a armia geolog�w pod��y�aby �ladami Arne Saknussemma. - Co do tego mam powa�ne w�tpliwo�ci. Sk�d mo�emy wiedzie�, czy dokument jest autentyczny? - Jak to! A ksi��ka, w kt�rej znale�li�my go?! - No dobrze, przypu��my nawet, �e istotnie Saknussemm napisa� tych kilka wierszy. Ale czy z tego wynika, �e naprawd� odby� t� podr�, i czy stary pergamin nie zawiera zwyk�ej mistyfikacji? Nieomal �a�owa�em, �e wypowiedzia�em to nieco ryzykowne s��wko; profesor zmarszczy� swoje g�ste brwi i obawia�em si� powa�nie, �e uniemo�liwi�em dalszy ci�g naszej rozmowy. Na szcz�cie obawy moje okaza�y si� p�onne. Na ustach mego srogiego rozm�wcy pojawi� si� jakby cie� u�miechu. - B�dziemy mieli okazj� to sprawdzi� - odpowiedzia�. - Ach! - zawo�a�em cokolwiek speszony. - Niech�e wuj pozwoli mi przynajmniej wy�uszczy� wszystkie moje zastrze�enia co do tego dokumentu; - M�w, ch�opcze, nie kr�puj si�. Daj� ci woln� r�k� w wypowiadaniu swoich opinii. Teraz nie jeste� ju� moim siostrze�cem, lecz koleg�. No, zaczynaj. - Przede wszystkim chcia�bym si� dowiedzie�, co to jest ten Jokul, ten Sneffels i Skartaris? Nigdy o nich nie s�ysza�em. - Nic �atwiejszego. W�a�nie niedawno otrzyma�em z Lipska map� od mego przyjaciela Petermanna; trzeba przyzna�, �e nadesz�a w sam� por�. Si�gnij no tam po trzeci atlas w drugiej przegr�dce wielkiej biblioteki, seria Z, p�ka numer cztery. Wsta�em i dzi�ki tym dok�adnym wskaz�wkom szybko znalaz�em potrzebny atlas. Wuj otworzy�;go i o�wiadczy�: - Oto jedna z najlepszych map Islandii: mapa Hendersona; zdaje si�, �e znajdziemy tu rozwi�zanie wszystkich twoich w�tpliwo�ci. Pochyli�em si� nad map�. - Sp�jrz na t� wysp� sk�adaj�c� si� z wulkan�w - rzek�] profesor - i zwr�� uwag�, �e wszystkie nosz� jedn� nazw�,; mianowicie �Jokul�. To islandzkie s�owo oznacza �lodowiec�, gdy� pod t� szeroko�ci� geograficzn� wi�kszo�� erupcji toruje sobie drog� poprzez warstwy lodu. St�d nazwa �Jokul�, stosowana do wszystkich wulkan�w na wyspie. - Dobrze - odpowiedzia�em. - A c� to jest ten Sneffels? Mia�em nadziej�, �e na to pytanie nie b�dzie odpowiedzi. Myli�em si� jednak. Wuj udzieli� mi dalszych wyja�nie�. - Zwr�� uwag� na zachodnie wybrze�e Islandii. Czy widzisz stolic� Reykjavik? Doskonale. Posuwaj si� teraz w g�r�, wzd�u� niezliczonych fiord�w poszarpanego przez morze wybrze�a, i zatrzymaj si� nieco poni�ej sze��dziesi�tego pi�tego stopnia szeroko�ci geograficznej. Co tam widzisz? - Rodzaj p�wyspu przypominaj�cego ogryzion� ko��, zako�czon� olbrzymi� rzepk�. - Trafne por�wnanie. A czy nic nie widzisz na tej rzepce? - Owszem, g�r�, kt�ra zdaje si� wyrasta� z morza. - To w�a�nie Sneffels. - Sneffels? - Tak jest g�ra wysoka na pi�� tysi�cy st�p* [*Mowa tu o stopie b�d�cej dawn� francusk� miar� d�ugo�ci; liczy�a ona oko�o 32 cm.], jedna z najwi�kszych na wyspie i niew�tpliwie najbardziej godna podziwu na ca�ym �wiecie, skoro krater jej si�ga a� do �rodka kuli ziemskiej. - Ale� to niemo�liwe! - zawo�a�em wzruszaj�c ramionami, oburzony podobnym przypuszczeniem. - Niemo�liwe?! - odpar� profesor Lidenbrock surowo. - A dlaczeg� to? - Bo ten krater jest z pewno�ci� zatarasowany law�, rozpalonymi od�amkami skalnymi i wobec tego... - A je�eli to krater nieczynny? - Nieczynny? - Tak. Obecnie na powierzchni kuli ziemskiej istnieje najwy�ej trzysta czynnych wulkan�w, natomiast nieczynnych jest o wiele wi�cej. Ot� Sneffels zalicza si� do tych ostatnich i w czas