Prawo Sepow - FELIKS W. KRES
Szczegóły |
Tytuł |
Prawo Sepow - FELIKS W. KRES |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Prawo Sepow - FELIKS W. KRES PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Prawo Sepow - FELIKS W. KRES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Prawo Sepow - FELIKS W. KRES - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Feliks W. Kres
Prawo Sepow
1991
Ksiega pierwszaGAAREOGORDE HORK KEREK czesc I
Z szacunkiem patrzyli uczniowie na siwe skronie i biala jak mleko brode starego mistrza. Chylili glowy. Powaga i szara madrosc otaczaly go od lat; umieli juz dostrzec je nie tylko w pooranej wiekiem twarzy i spokojnym spojrzeniu. Zbyt wielkie, by pomiescic sie w duszy, utworzyly wokol postaci aureole cienia.
Weszli w cien uczniowie.
Otwarta ksiega na stole byla tylko symbolem madrosci. Mistrz nie potrzebowal ksiegi, wiedzial wiecej, niz ona.
-Rozum dal poczatek wszelkiemu zlu na swiecie. Z czego plynie zlo? Z innego zla lub tez z niedoskonalosci. Dzis musicie wybrac: czy chcecie widziec w rozumie twor z natury zly, czy tez -niedoskonaly. To ogromna roznica. Ogromna.
Cien pochlonal ich wszystkich. Juz nie byli uczniami. Mieli prawo wyboru, mogli i musieli wybierac.
Wybrali. Wybrali roznie.
Gaareogorde hork kerek czesc II
"I od stu lat czeka Krolowa Swiatlosci
W najwyzszej placzaca zamczyska wiezycy
Na smialka-rycerza, co strachu nie zaznal
I przyjdzie, by wyrwac ja z mocy Moldorna".
(fragment legendy grombelardzkiej)
-Panie, Najgodniejszy Przedstawiciel Cesarza prosi do siebie! Odprawilem niewolnika
machnieciem reki, po czym zwrocilem sie do towarzyszacego mi pana Lira P.W., z ktorym
narzekalismy na ciezkie czasy.
-Wybacz pan - rzeklem. - Pogawedzimy przy okazji.
Odpowiedzial uklonem.
Powoli i z godnoscia przyblizylem sie do wysokiego krzesla, na ktorym spoczywala ogromna postac gospodarza dworu. Najgodniejszy rozjasnil sie na moj widok.
-Poznaj pan - rzekl tak predko, jakby bal sie, ze uciekne - bawiacych przejazdem w
Rollaynie panow Zora H.T. i Tubilde'a F.R. z Grombelardu. Goraco pragna cie poznac.
Poklonilem sie gosciom. Jako mieszkaniec Rollayny i wspolgospodarz dworu mialem prawo odezwac sie pierwszy.
-Zaszczyt to dla mnie - rzeklem - poznac tak dobrze urodzonych szlachcicow...
Pan Zor przerwal mi predko:
-Wasza Godnosc drwisz sobie z nas. Coz my, mieszkancy dzikiego Grombelardu,
znaczymy wobec pierwszego rycerza Dartanu?
Nieznacznie unioslem do gory brwi. Najgodniejszy zakrztusil sie wesoloscia.
-Coz za gafa, panie Zor! - zarechotal. - "Dziki Grombelard" o ojczyznie Pogromcy, to
dobre, he, he!
Zor i Tubilde zmieszali sie tak bardzo, ze ledwie powstrzymalem usmiech. Pospieszylem im z pomoca.
-Zle zrozumiales slowa naszego goscia, Najgodniejszy - powiedzialem. - Pan Zor
powiedzial oczywiscie "dzdzysty", a taki jest w istocie, nie zas "dziki". Wine za nieporozumienie
ponosi tu akcent, tak znamienny dla kazdego Grombelardczyka uzywajacego Konu.
Goscie spojrzeli z wdziecznoscia. Najgodniejszy dlugo kiwal glowa, wreszcie usmiechnal sie.
-Widac stary juz jestem - rzekl z humorem - i niedoslysze.
-Pan Golst tak dobrze opanowal wymowe Konu - stwierdzil Tubilde - ze nie dzwieczy w jego glosie ani jedna nutka naszego starego jezyka. Czy wolno mi spytac, przed ilu laty opusciles, panie, Grombelard?
-Szesc lat temu, ale Konu znam od dziecka - odparlem. - W mlodosci wiele
podrozowalem...
-O! - przerwal mi Najgodniejszy. - Nie wykpisz sie pan tym razem... Wiem, ze znasz bardzo
dobrze Dartan, doskonale Armekt, ponoc swego czasu odwiedziles nawet Garre... Ale mnie
interesuje wlasnie Grombelard! Panowie Zor i Tubilde opowiedzieli mi o Trzeciej Prowincji wiele
niewiarygodnych historii, ciekaw jestem, czy pan, ktorys przecie pol zycia tam spedzil,
potwierdzisz je?
Zmarszczylem nieco brwi. Nie lubilem mowic o Grombelardzie. Z wielu powodow.
-Nie wiem, co panowie powiedzieli - rzeklem wymijajaco - mimo to potwierdzam kazde
slowo. W Grombelardzie wszystko moze sie zdarzyc.
Najgodniejszy byl niezadowolony. Skarcil mnie spojrzeniem.
-Znow sie wymigujesz - powiedzial. - Wspomniales kiedys, ze bawiles we wschodniej
czesci Grombelardu...
Sciagnalem twarz jeszcze bardziej.
-O czym mam opowiedziec? - zapytalem wreszcie, po dosc dlugiej chwili milczenia.
Przedstawiciel otworzyl usta. Ale zamknal je zaraz, kierujac spojrzenie gdzies w bok, poza
mnie. W tej samej chwili uslyszalem stanowczy, kobiecy glos:
-Nic z tego, moj drogi! Zadnych opowiesci. Chce wyjsc do parku, zle sie czuje...
Najgodniejsza Irina J.C.C. lekkim dotknieciem usunela mnie na bok i stanela przy mezu.
Pochylilem sie w uklonie, Zor i Tubilde przyklekli.
-Nie zadam, bys pozostawil dla mnie gosci. Bedzie mi towarzyszyl nasz Pogromca... Pod
jego opieka moge czuc sie bezpieczna, nieprawdaz?
Najgodniejszy zrobil dziwny grymas i niechetnie machnal dlonia. Irina poslala mu usmiech. Spojrzala na mnie.
-Moge prosic o opieke, prawda? Zgialem sie wpol.
-Chodzmy zatem.
Podazyla w strone wyjscia. Poklonilem sie Najgodniejszemu i gosciom, po czym ruszylem za nia.
Sala byla juz niemal pusta, wiekszosc przybylych dawno udala sie do domow. Kolejne z wielkich przyjec na dworze Najgodniejszego Gartolena, Przedstawiciela Cesarza w Rollaynie, dobiegalo konca...
Zeszlismy do ogrodu. Stojacy przy drzwiach gwardzisci zasalutowali nam mieczami. Po chwili przed ich wzrokiem zaslonily nas krzewy dzikiej rozy.
Niespiesznie zanurzalismy sie w chlodny i mroczny gaszcz parku. Irina rozejrzala sie uwaznie dokola. Bylismy sami. Mogla zrzucic maske.
-Coz to, dzielny rycerzu? - zapytala z ironia. - Znow slaba kobieta musi wybawiac cie z
opresji? I wreszcie - dawno juz chcialam o to zapytac - czemu tak niechetnie mowisz o
Grombelardzie, o przeszlosci?
Spojrzalem uwaznie, ale jej twarz tonela w mroku.
-Czemu pytasz?
-A czemu nie?
Pocalowalem ja powoli, z namyslem.
-Moje zycie w Grombelardzie nie ociekalo miodem - sklamalem. - Dlatego niechetnie je
wspominam. Coz w tym dziwnego?
-Nic, rzecz jasna. Poza tym, ze klamiesz.
Usiedlismy na otoczonej przez geste krzewy lawce.
-Klamiesz - powtorzyla z wyrzutem. - Ale dlaczego? Same tajemnice... Tajemnicza
przeszlosc, tajemniczy przyjaciel...
Usilowala zajrzec mi w oczy.
-Ten kot... Powiedz, dlaczego nazwal cie: Glorm? Czy Golst to nie jest twoje prawdziwe
imie?
Milczalem. Coz jej mialem powiedziec? Ze bylem rozbojnikiem? Ze napadalem na karawany kupieckie, ze mordowalem - i jak jeszcze? Byla Dartanka. Nie znala Grombelardu, raz i drugi slyszala moze o okrutnych Ciezkich Gorach i srozacych sie tam bandytach. O zwalczajacych ich dzielnych zolnierzach... Mialem przyznac sie do swego rzemiosla? Przyznac, ze... tesknie za nim?
-Nie odpowiesz mi?
Milczalem. Wstala i bez slowa poszla przed siebie. Urazilem ja, milczeniem... Chciala, bym nie mial przed nia tajemnic, bym jej mowil o wszystkim. Miala prawo zadac tego. Patrzylem, ze znikla w mroku.
Wiedzialem, ze jesli bede stale klamal - strace ja. Ale czy wolno mi bylo powiedziec prawde? Zarysowac przejrzysty dotad wizerunek prawego, szlachetnego rycerza? W jaki sposob mialem to zrobic?
Wiedzialem, ze to ja jestem winien, ze to ja rozbijam nasz zwiazek. Mialem ochote pobiec za nia i... uderzyc. Bic ja po glowie, po twarzy, dlatego wlasnie... dlatego, ze byla bez winy. Dlatego.
Powtarzalem sobie w kolko jedno slowo: "Rozbojnik".
Ale... w koncu sam nie wiedzialem, czy powtarzam je z nienawiscia, z pogarda... czy tez moze z duma, ze jednak kiedys nim bylem...
***
-Wyana!Biegla. Zabilbym chyba, gdyby zwlekala.
-Chodz blizej. Blizej, mowie!
Stanela tuz obok. Drzala. Niewolnicy i psy doskonale wiedza, kiedy nalezy sie bac. Prawie bez zamachu wymierzylem potezny policzek. Poleciala na sciane, przewracajac stojaca przy niej ogromna, llapmanska waze. Stos skorup. To byla piekna waza.
-Co zrobilas?
Bezmyslnie przyciskala dlonie do policzka. Szeroko otwarte oczy wypelnily sie lzami.
-Co zrobilas, pytam?!
-Panie... ja...
Wzialem do reki lezacy na stole noz. W tej samej chwili ktos chwycil mnie za ramie. Liwara.
-Czys oszalal?
Odebrala mi noz i na powrot polozyla na stole. Taak... Zawsze pozwalalem ci na zbyt wiele, moja pierwsza niewolnico... Przebrala sie miarka. Nie pomoze uroda.
-Zabije cie, Liwa. Wiesz o tym?
Odczytala moj usmiech niewlasciwie. Odpowiedziala swoim.
-Ale ja cie naprawde zabije. Juz zabijam - czy czujesz?...
Zaczynala wierzyc. Bo ten uscisk nie byl zwyklym, czulym usciskiem. Patrzylem, jak jej twarz sinieje. Probowala sie wyrwac - coraz slabiej. Moze chciala krzyknac?
Trzask pekajacych kosci i gluchy jek zabrzmialy jednoczesnie. Zawtorowal im przerazliwy wrzask Wyany. Strumien krwi buchnal mi na piers. Zdwoilem sile uscisku, potem porwalem trupa ponad glowe, zawinalem dwukrotnie i cisnalem w drzwi.
Drzwi pekly.
Oddychalem chrapliwie.
Rozbojnik.
Pobieglem do sypialni, runalem na lozko, ale nie bylo w nim spokoju. Stal obok loza puchar z winem. Cisnalem z calej sily. Strzelilo pekajace szklo i wspaniale, pokrywajace pol sciany zwierciadlo rozpadlo sie w kawalki. Skoczylem ku wielkiej szafie w rogu pokoju i otwarlem ja. Byl w niej ogromny topor - jedyna bojowa bron, jaka zawsze mialem pod reka. Rozlupalem drzwi, potem przez okno wyskoczylem do ogrodu. Topor zawarczal w powietrzu, targnal sie w dloniach, z loskotem rozbijajac kamienna rzezbe, przedstawiajaca mlodego pasterza.
Rozbojnik.
Cisnalem bron na ziemie, roztarlem zdretwiale od ciosu ramiona. Pot zalewal oczy. Otarlem go i osunalem sie na trawnik.
Rozbojnik...
Nie bylo dla mnie miejsca w pieknym, spokojnym Dartanie. Nie bylo milosci. Coz moglem ofiarowac Irinie? Siebie? Nieprawda. Jak dotad w ogole mnie nie znala, znala zupelnie innego czlowieka, ktorego kazalem jej znac. A ja - bylem rozbojnikiem. I juz wiedzialem, ze pragne byc nim nadal...
Nie tylko o Irine chodzilo. Bo coz za zycie? Dwor, ministrowie, Najgodniejszy glupiec, szlachta, turnieje... Bogactwo, przepych, piekne niewolnice... Uklony, holdy, tytuly... Rollayna. Najbogatsze i najwspanialsze miasto Imperium. Rzeka, mosty, palace, brukowane ulice, kupcy, rynki, place, zlotnicy, stadniny rasowych koni, klejnoty... Rollayna.
Zamknalem oczy. Tuz przy uchu slyszalem swiergot przedzierajacego sie przez trawe owada. Poza tym bylo cicho. Za cicho.
W Grombelardzie nigdy nie jest cicho. Tam zawsze szumi wiatr, tam codziennie stuka deszcz. W Grombelardzie...
Westchnalem. W Grombelardzie, w Grombelardzie...
Powoli rozwarlem powieki. Switalo.
Grombelard byl daleko. Tu - Dartan. Ale Dartan to nie tylko pelne nudy zycie. Przede wszystkim to wlasnie - bogactwo...
Nie wierzylem, bym umial zrezygnowac z bogactwa na rzecz wolnosci. Po szesciu latach?
Wstalem powoli i podazylem ku domowi. Otworzylem wychodzace na ogrod drzwi i poszedlem do sali stolowej. Nie bylo w niej Wyany.
Ani Liwary...
Zabilem niewolnice. Najwierniejsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przeszly przez moje rece. Czyn podly i nikczemny. Nigdym dotad nie popelnil nic rownie niskiego. Mozna zabic czlowieka. Jesli jest dzielny i silny - powod do chwaly. Ale zabic wierna niewolnice, wiernego towarzysza - konia czy psa - potrafi tylko lajdak i tchorz. Czyzbym... czyzby Dartan zrobil mnie takim?
Dlugo stalem bez ruchu, oparty o sciane. Potem wezwalem Wyane.
Podeszla powoli, z lekiem. Lewy policzek wciaz byl mocno zaczerwieniony.
-Blizej! - polecilem.
Z jekiem opadla na kolana. Patrzylem przez chwile, potem powtorzylem nieglosno:
-Powiedzialem: blizej.
Zrobilem dwa kroki, pochylilem sie. Z placzem zaslonila glowe dlonmi. Zagryzlem wargi. Nie chcialem uderzyc, powinna o tym wiedziec. Delikatnie dotknalem czarnych wlosow.
-Nie trzeba, Wya... Naprawde.
Przykucnalem, by objac ja ramieniem. Pocalowalem lekko. Przytulila sie niesmialo, bojazliwie.
-Wybaczysz mi, Wya? Rozplakala sie na glos.
-Blagam, panie... nie zartuj sobie ze mnie...
Powstalem. Patrzylem na wstrzasane szlochem ramiona, potem wyszedlem do sasiedniego pokoju. Usiadlem w fotelu przy kominku i wbilem wzrok w migocace plomyki.
Strach. Wzbudzalem strach.
Poczulem, jak znow narasta we mnie ta zwierzeca wscieklosc, ten dziki gniew, przed ktorym drzeli niegdys najodwazniejsi grombelardzcy zolnierze. Jeszcze moment... jeszcze moment i oderwe porecz tego fotela, na ktorym siedze, rozwale, roztrzaskam wszystkie meble, wezwe niewolnice i bede je bil dopoty, dopoki okrwawiony kawal drewna nie wypadnie mi ze zdretwialej reki; jeszcze chwila i palne piescia w ten ozdobny, granitowy kominek, bede walil tak dlugo, az uslysze trzask pekajacych kosci dloni, az knykcie splyna mi krwia; jeszcze chwila i porwe porzucony w ogrodzie wyszczerbiony topor, przyczepie go do siodla wiatronogiego Galvatora i z krzykiem pognam Obwodnica ku bramom miasta, a potem ku grombelardzkiej granicy...
Wstalem. Podszedlem do sciany i podparlem ja ramionami.
Szesc lat. Przez szesc lat wzbudzalem strach w turniejowych rywalach, a od dzisiaj - w niewolnicach. Od dzisiaj? Zapewne od dawna. Nie wiedzialem tego dotad...
W kim bede budzil strach za nastepnych szesc lat?
Umieraly legendy, odchodzili bohaterowie. Dziesiec lat temu cale Cesarstwo wiedzialo, kim sa i gdzie sie znajduja jego faktyczni wladcy. Rapis - Demon Walki - rzadzil na morzu. Aktar byl panem rownin i stepow Armektu. Basergor-Kragdob panowal w gorach Grombelardu, dzielac swa wladze z Lowczynia - piekna i samotna Krolowa Gor...
O Rapisie sluch zaginal rowne dziesiec lat temu. Niespelna dwa lata pozniej zginal najznakomitszy z jezdzcow - Aktar, stratowany - o ironio! - przez wlasnego wierzchowca. Tron grombelardzki wakowal od szesciu lat.
Od szesciu lat... Czlowiek, do ktorego tron ow nalezal - bil niewolnice.
Huknalem piescia w sciane, az pokryte aksamitem deski odpowiedzialy gluchym steknieciem. Kiedys grabilem po to, by byc bogatym, by miec wszystko. Mialem. I co dalej? Bogactwo nuzylo mnie... Ale i pograzalo. Juz dawno stracilem nad nim kontrole, stracilem swobode ruchow w zimnych gorach ciezkiego zlota, w kopcach diamentow, w stosach szmaragdow, zaplatalem sie w pajeczyne wynikajacej z bogactwa etykiety, oglupilem dworskimi zwyczajami... Krazylem posrod lepkich dostatkow i magnackich przyzwyczajen jak mucha, ktorej smola zlepila skrzydla, ktora juz nie moze oderwac sie od czarnej, cieplej powierzchni, chocby nie wiem jak szerokie przestrzenie na nia czekaly... Nie umie.
Wreszcie do swiata tych dostatkow nalezala kobieta, ktora kochalem. Moj swiat, swiat Ciezkich Gor, byl dla niej tym, czym jej bogactwo dla mnie...
Powoli podszedlem do przeciwleglej sciany i zdjalem jeden z zawieszonych na niej puginalow. Lsnil od klejnotow. Ale mozna nim bylo zadac smiertelne uderzenie...
Piescilem ostrze w dloniach. Potem, kaleczac palce, zlamalem bron. Odlamki cisnalem w ogien.
***
Dagona osiodlala mi Galvatora. Wskoczylem na kulbake i pojechalem do Rbita.Bylo jeszcze wczesnie, gwardzisci dopiero otwierali mosty na Obwodnicy. Jechalem niespiesznie, zamyslony. Nie zwracalem uwagi na poranne uroki miasta. Kiedys jego uroda oszalamiala mnie. Jakze inna przeciez byla Rollayna od ponurych miast Grombelardu! Tam -czarny kamien i ciezka, brunatna cegla, tu - lsniace biela sciany domow, szerokie okna, balkony, tarasy. Posrebrzane dachy zgrabnych palacykow, rozlozyste ogrody. Mur, dla zartu chyba nazwany "obronnym", ten sam, wzdluz ktorego wiedzie Obwodnica - pokryty freskami: widok zdolny w
oslupienie wprawic ponurego kapitana Gwardii Grombelardzkiej. Jasnoszary bruk ulic. I rzeka, przecinajaca miasto na dwie rowne niemal czesci. Skrzypienie opuszczanych mostow - pieknych, jak wszystko inne.
Rbit mial swoj palac w Trzeciej Dzielnicy. Bylem prawie pewien, ze nie zastane go w domu, liczylem co najwyzej na informacje, gdzie przebywa. Ale byl. Przyjalem wiadomosc ze zdumieniem, bo odkad przybylismy do Rollayny, ani razu nie udalo mi sie przylapac go w "smietniku", jak pogardliwie nazywal swoj palac.
Oddalem konia sluzbie i po szerokich, marmurowych stopniach wszedlem do "smietnika". Piekna dziewczyna w liberii pokojowki wskazala mi gleboki fotel w jednej z sal. Usiadlem.
Nie, nie mozna bylo odmowic mojemu przyjacielowi wyczucia smaku. Dom urzadzony byl z przepychem, rzucaly sie w oczy aksamit, mahon, srebro, marmur, porcelana... Ale bogactwo nie meczylo, nie przytlaczalo. Raczej rozjasnialo wzrok i mysli. Czulo sie jednak, ze wlasciciel dawno o nim zapomnial, ze nie piesci go i nie troszczy sie o nie. Bylem u Rbita wiele razy i zawsze zastawalem dom dokladnie taki, jak poprzednio. Nie zmienialy sie zaslony i kotary, nie przybywalo ustawionych na kominku porcelanowych waz, a wbity przed laty w sciane wielki, lsniacy topor tkwil w niej do dzis - zardzewialy juz nieco.
Ja sam go wbilem.
W domu Rbita drzwi nie mialy klamek; wszystkie osadzone byly swobodnie w futrynach i rozchylaly sie wahadlowo na obie strony. Chodzilo o to, by wlasciciel mogl je samodzielnie bez trudu otwierac i zamykac. Zawiasy byly dobrze naoliwione, skrzydla drzwi poruszaly sie bezszelestnie. Wejsciu Rbita nie towarzyszyl szczek naciskanej klamki ani zaden inny dzwiek; instynktownie wyczulem, ze stoi za mna. Odwrocilem glowe.
-Nie spodziewalem sie ciebie - powiedzial tak zwyczajnie, jakbysmy sie rozstali przed
minuta. Uniosl lape w Pozdrowieniu Nocy. - Ale dobrze, zes przyszedl. Mimo wszystko, dobrze...
Patrzylem zdumiony. Potezne boki kocura pokrywala prostej, lecz solidnej roboty kolczuga. Malo tego: byl uzbrojony. Przymocowane do wszystkich czterech lap skorzane rekawice zakonczone byly dlugimi, stalowymi pazurami w ksztalcie nozy, hakow i harpunow.
-Wybierasz sie na wojne? - zapytalem, marszczac brwi. - Co znaczy ten ekwipunek?
Nie odpowiedzial. Lekko wskoczyl na stojacy obok fotel. Z chrzestem zbroi legl na brzuchu, skrzyzowal przednie lapy.
-Wyjezdzam - rzekl krotko. Do Grombelardu.
Patrzylismy na siebie.
Przyjechalem do Rbita nie bez powodu: oto chcialem mu opowiedziec o Irinie, o swoich klopotach... Poprosic o rade. Ale daleki juz bylem od mysli o Grombelardzie. Pragnienie powrotu
w gory przygaslo. Rozwazalem raczej co zrobic, by w Dartanie bylo mi znosnie. Sadzilem, ze Rbit mi to powie.
Kiedy po raz pierwszy stanelismy w Rollaynie, oswiadczyl, ze zrobi wszystko, by mnie jak najpredzej stad wyciagnac. Rzeczywiscie staral sie. Potem przestal. Myslalem, ze zrezygnowal.
Byl spokojny.
-Nie patrz na mnie, jakbym postradal zmysly. Grozi mi niebezpieczenstwo, ktoremu nie
umiem sie przeciwstawic. Wiec uciekam, to chyba zrozumiale?
Niewolnice wniosly poczestunek i wino. Odprawil je machnieciem ogona.
-Niebezpieczenstwo? - zapytalem zdumiony. - Jakie niebezpieczenstwo? Pokrecil wielkim lbem.
-Patrzy i nie widzi - mruknal jakby do siebie. - Co sie dzieje? Spojrzal mi prosto w oczy.
-Zjadl cie ten caly Dartan, Glorm - stwierdzil. - Nic z ciebie nie zostalo... Jest w Rollaynie
czarownik. Od pieciu dni. Robi wszystko, by nas dostac. Oczywiscie nic o tym nie wiesz?
Siedzialem ze zmarszczonymi brwiami. Moja twarz musiala byc zywym obrazem zdumienia.
Westchnal.
-Na Moc, bylem pewien, ze doskonale orientujesz sie w sytuacji. Nie szukalem kontaktu z
toba, bo przeciwnik nie powinien wiedziec - o ile, rzecz jasna, juz nie wie - ze mamy z soba
cokolwiek wspolnego. Kreci sie w zasiegu twego wzroku, weszy, spiskuje...
Urwal. Zeskoczyl z fotela i powoli podszedl do sciany. Nic nie stracil ze swej zrecznosci, szybkosci i sily. Trzy blyskawiczne ruchy lap i z zawieszonego nisko nad podloga wspanialego gobelinu pozostaly tylko strzepy.
-Czarownik... - rzekl cicho. - W Dartanie nigdy nie mieszkal zaden czarownik. Musi
pochodzic z Grombelardu. Musi miec z nami jakies porachunki. Z pewnoscia. Nazywa sie
Moldorn. Skads znam to imie. Ale skad?
Patrzyl w podloge. Wreszcie powiedzial dobitnie:
-Czekalem szesc lat, Glorm. Dluzej czekac nie moge i nie chce. Przede wszystkim nie
chce. Pojade do Grombelardu z toba lub sam. Chcialem ci to powiedziec.
Spojrzal na mnie. Zolte slepia byly zupelnie nieruchome. Czekal. Wolno pokrecilem glowa.
-Nie, Rbit. To nie takie proste. Jest pare rzeczy, o ktorych musze ci powiedziec... Jest...
kobieta...
Przerwalem. Smial sie. Niesamowicie i nieprzyjemnie brzmi koci smiech.
-Chyba to jednak ja powiem ci o paru rzeczach - mruknal.
Spojrzalem uwaznie. Jeszcze mocniej sciagnalem brwi.
-Tylko nie przerywaj - zastrzegl sie. - Jesli powiem cos, co bedzie dla ciebie niezbyt
przyjemne, to nie po to, zeby ci udowodnic, jak duzo wiem, tylko dlatego, ze jestem twoim
przyjacielem.
-Mow. Wiesz, ze od ciebie duzo przyjme.
-Dobrze: Pani Irina J.C.C. Milczenie.
-Skad wiem? Bo o tym chciales mowic, prawda? Wszyscy wiedza. Wszyscy.
Najgodniejszy Gartolen takze. Ale on jest w tej chwili zajety Pania Luira R.Z. i twoj romans z Irina
jest mu na reke... Nie przerywaj. Nie jestes jedynym kochankiem Iriny. Istnieje jeszcze Lesal I.B.
Myslales, ze to juz dawno skonczone? Nie, Glorm, nie skonczone.
Nie moglem wykrztusic slowa.
-I najwazniejsza sprawa, o ktorej powinienes wiedziec: nasz czarownik najwyrazniej nie
jest pewien, czy Basergor-Kragdob i ty to ta sama osoba. Usiluje zebrac informacje o twej
przeszlosci. Wiem, ze pomaga mu w tym Irina. Bylem pewien, ze zdajesz sobie z tego doskonale
sprawe...
-Klamiesz...
-Kocur nie klamie, licz sie ze slowami.
-Rbit... Uwierze we wszystko, ale... Ty sie mylisz!
-Jestem pewien. Co do czarownika - absolutnie. Laze za nim od trzech dni. O Lesalu
natomiast wiem od Litary V.R., kocicy. Jest, wiesz chyba o tym, porucznikiem gwardii i zna
sekreciki, o jakich ci sie nawet nie snilo. A poniewaz zna je ona, oznacza to, ze znam je rowniez ja.
Nie sadze, aby Litara mogla sie pomylic. Zreszta - mozesz tak uwazac. Ale co do czarownika -
mam niezbita pewnosc. Widzialem i slyszalem. Czy nadal mi nie wierzysz?
Objalem czolo dlonmi.
-Nie pozuj na posag rozpaczy, jestes mezczyzna. Sluchaj dalej. Twoj romans nie jest
jedyna sprawa, ktora mnie boli... Czy wiesz, ze jestes smieszny? Popatrz na siebie, spojrz w lustro!
Nie, Glorm, nie pasuja do ciebie ponczochy i aksamitne porcieta w gwiazdki. I ta czapka z
piorkiem... Glorm, do cholery... Gdzie twoj niedzwiedzi kaftan, gdzie twoja kolczuga? Ze
wygladalbys w tym jak prosty zolnierz czy zboj? Zolnierz wzbudza szacunek, rozbojnik strach, a
blazen - tylko smiech...
Opanowany i malomowny zwykle Rbit wyglaszal przemowe. Moj los lezal mu na sercu. Ale niewiele z tego, co mowil, docieralo do mnie. Irina?... Musialem wierzyc. Przeciez... nie umialem.
-Czyzbys naprawde myslal, ze nie widac, jak zabiegasz o nowe, coraz wyzsze stanowiska i tytuly? Po co? Nazywam sie Rbit L.S.I., nie jestem jakims tam wyzej postawionym, nie jestem szlachcicem Czystej Krwi jak ty, lecz magnatem. Jestem lepiej urodzony, niz taki Gartolen i gdybym tylko zechcial - wszak i fortune mam niemala - dochrapalbym sie nie byle jakich stanowisk. Ale po co, Glorm? Odpowiedz, po co? Bogactwo i tytuly tylko wtedy maja sens, gdy nie krepuja rak. Pieniadz ma ci dac wolnosc, nie niewole.
-Przestan, Rbit.
-Nie, Glorm. Zaczalem, wiec skoncze. Nazywaja cie Pogromca. Bardzo slusznie. Nie ma w Dartanie - a wedlug mnie w calym Imperium - czlowieka, ktory w pojedynke zdolalby cie pokonac. Ale te turnieje... Czlowieku, czy nie widzisz, ze obstawiaja cie jak konia na wyscigach? Ze Najgodniejszy nabija sobie twoim kosztem kiese? Ze...
-Dosc, Rbit! Wyrzygales wszystko, teraz milcz! Cisza.
-Dobrze. A teraz daj mi dwa dni. Potem - wyjedziemy... Milczenie.
-Dobrze. Dwa dni.
***
Dlugo jezdzilem po ulicach miasta, nim wreszcie znudzony Galvator sam trafil do domu. Bylem oszolomiony, rozgoryczony i przepelniony zalem. Irina...A jednak musialem wierzyc Rbitowi. Kto nigdy nie przyjaznil sie z kotem, nielatwo zdola to pojac. "Kocur nie klamie" - powiedzial Rbit. To prawda. Klamia tylko ludzie i sepy. Ludzie - bo potrafia i lubia to robic, sepy - bo taka jest ich natura. Najnedzniejszy z kocich niewolnikow nie klamie nawet wtedy, gdy od klamstwa zalezy jego zycie. Kocur - kot-wojownik, rycerz - nie klamie nigdy. Klamstwo uwaza za najwieksza hanbe. Gdy go uderzysz - bedzie twoim nieprzyjacielem; gdy naplujesz mu w oczy - bedzie staral sie zabic cie przy pierwszej sprzyjajacej temu okazji; gdy mu zarzucisz klamstwo - rzuci sie na ciebie natychmiast, chocbys byl zakutym w stal olbrzymem, a on malenkim klebuszkiem riparta. A Rbit byl olbrzymim gadba, z tych, co to w pojedynke daja rade wilkowi. Nie odwrocil sie, gdy mu rzeklem: klamiesz. Byl moim przyjacielem. Przyjacielem broni. Gdy zdarzy ci sie walczyc z kotem ramie w ramie w jednym szeregu - bedzie on twym najwierniejszym druhem do smierci. Zelzysz go - wyslucha w milczeniu, dobedziesz miecza -
ucieknie i nie zobaczysz go wiecej, chyba przypadkiem. A i wtedy pozna cie, zajrzy w oczy i pozdrowi, a gdy znajdziesz sie w opalach - pomoze i pojdzie dalej swoja droga, nie chcac sluchac podziekowan ani przeprosin. Coz - zwykly wyzej postawiony kocur nosi w sobie wiecej godnosci i honoru, niz wszyscy dwunozni Szlachcice Czystej Krwi i magnaci razem wzieci, nie mowiac juz o sepach...
Rbit nie klamal. Nie umialby tego zrobic. Moglem nie wierzyc wlasnym oczom. Slowu kota - musialem.
I wierzylem. Wiedzialem, ze jest tak, jak powiedzial. TAK BYLO.
Ale, ze wzgledu na Irine - musialem tez sprawdzic.
Irina... Byla pierwsza kobieta w moim zyciu, ktora naprawde kochalem. I oto w jednym momencie - mialem znienawidzic... Mialem uwierzyc, ze zakpila sobie ze mnie, zrobila zabawke... Ale najgorsze... najgorsze bylo to, ze mnie szpiegowala...
Dlaczego?
Mialem ochote zaplakac.
Przeciez wierzylem, naprawde wierzylem, ze ona... Kochalem ja przeciez calym zapasem milosci, jaki wyniesc zdolalem z ociekajacych krwia Ciezkich Gor Grombelardu. Szanowalem te milosc i zadalem szacunku od innych, bo byla czyms niezwyklym, czyms szalenie wznioslym i delikatnym. I kruchym. Czterdziesci z gora lat zycia. I oto pierwsza kobieta, ktorej wlosow dotykalem nie zadza rozrywki wiedziony, lecz uczuciem. I checia sprawienia radosci; kochalem ja dla niej, bo - naiwny - sadzilem, ze chce tego, ze ceni. Naiwny. Naiwny.
Mial racje Rbit. Czas w droge. Nic mnie juz w tym miescie nie trzymalo. Biale mury, zrazu piekne, potem obojetne - teraz staly sie wstretne i sliskie. Ale nigdy nie odchodzilem, majac dlug do splacenia. Zawszeni placil. Z nawiazka.
Zaplace i teraz.
Zsiadlem z konia - juz spokojniejszy, niz u Rbita. Gdzie miecz - tam nie ma miejsca na emocje. Na wzruszenia, sentymenty. Orezna dlon musi byc pewna. Inaczej zbierze smierc, miast ja zadac.
Do palacu chcialem udac sie z mieczem. Jesli nie ma juz milosci - bedzie zemsta...
Poszedlem prosto do skarbca-zbrojowni. Zdjete z Galvatora siodlo cisnalem na podloge.
Od szesciu lat uzywalem tylko broni turniejowej i klucze od szafy gdzies sie zawieruszyly. Spojrzalem dokola. W kacie stal olbrzymi mlot pokryty pajeczyna. Ujalem go oburacz. Szafa pekla natychmiast. Uderzylem jeszcze dwa razy, po czym wylamalem resztki potrzaskanych desek.
Godzine pozniej ujrzalem sie w zwierciadle. Patrzyl na mnie z jego glebi barczysty olbrzym, odziany w wiazany pod szyja losiowy kaftan, spod ktorego wystawaly krotkie, nierowne
rekawy stalowej kolczugi, gruba i szeroka, czarna spodnice do kolan i skorzane, mocne buty z cholewami. U jego boku wisial dlugi, waski miecz w okutej zelazem pochwie, za pasem tkwil ciezki noz. Do zarzuconego na plecy siodla przymocowany byl ogromny topor i krotki miecz, z drugiej strony kusza i worek z beltami. W prawej dloni, opietej skorzana, nabijana zelaznymi luskami rekawica, dzierzyl olbrzym krotka, mocna wlocznie o szerokim grocie.
Basergor-Kragdob - Krol Gor.
Dlugo stalem przed lustrem. Dawno nie widzialem stojacego w nim czlowieka...
Powoli poszedlem na pietro. Lokciem uchylilem drzwi do sypialni i wsliznalem sie don. Cisnalem siodlo na lozko.
Teraz nalezalo doprowadzic do spotkania z Irina...
Na Moc, jakze bardzo musialem dotad jej ufac! Jakze musialem wierzyc, skoro nigdy nie przyszla mi bodaj chetka na sprawdzenie jej prawdomownosci! A byl przeciez prosty, szalenie prosty sposob. Mialem Pioro - Geerkoto, potezny Zly Magiczny Przedmiot. Sila w nim drzemiaca zabijala w krotkim czasie kazdego, kto odwazyl sie zlozyc falszywa przysiege poparta imieniem Najwiekszego. Wystarczylo ukryc Pioro pod szata i zazadac: "Poprzysiegnij na Krafa, ze jestem jedynym twoim kochankiem"...
Do takiej wlasnie przysiegi zamierzalem zmusic ja teraz.
Pierwotnie chcialem udac sie do palacu, odrzucilem jednak ten pomysl. Palac nie byl miejscem, gdzie mogloby sie odbyc podobne spotkanie...
Zagryzlem usta.
Potrzebowalem ludzi umiejacych obchodzic sie z bronia. Coz... Wielokrotnie namawiano mnie, bym kupil sobie kilku niewolnikow plci meskiej. Mawialem wtedy, ze nie potrzebuje licznej sluzby i szesc kobiet w pelni zaspokaja wszystkie moje potrzeby. Teraz zalowalem, ze zbywa mi na samcach. W niespokojnym Grombelardzie kobiety znakomicie posluguja sie wszelka bronia, podobnie w Armekcie, gdzie w zylach kazdego czlowieka plynie wojownicza krew przodkow-zdobywcow. Ale tu byl rozpieszczony dostatkami i wygodami Dartan, niewielu mezczyzn wiedzialo, za ktory koniec trzyma sie wlocznie, coz dopiero kobiety. Wprawdzie - z nudow - wyszkolilem swoje niewolnice w strzelaniu z luku, ale to bylo wszystko, co potrafily. Jedna Liwara znala sztuke wladania mieczem - jej ojciec byl czystej krwi Armektanczykiem... Ale Liwara... Liwa nie zyla...
-Wyana!
Po krotkiej chwili zatupotaly na schodach jej male stopy. Stanela w drzwiach, szeroko otwierajac oczy. Odrzucilem noz, ktorym bawilem sie w zamysleniu i skinalem glowa. Podeszla.
-Tak... panie?
-Pojdziesz do Najgodniejszej Iriny J.C.C.
Podszedlem do stolu, rozprostowalem lezacy na blacie rulon pergaminu i zanurzylem pioro
w kalamarzu. Po krotkim namysle napisalem:
Pani! Potrzebna mi jest Twoja pomoc, koniecznie musimy sie zobaczyc. Przybadz do mnie poznym wieczorem, zachowaj rzecz w tajemnicy. Wiecej napisac nie moge. Bede czekal. Kocham Cie.
Golst J.K.
Posypalem list piaskiem, strzasnalem, po czym nie pieczetujac wreczylem Wyanie.
-Idz. Ubierz sie pieknie i wez lektyke albo powoz. Ale nie moj.
Milczala.
-Jako moja pierwsza niewolnica masz prawo rozkazywac nisko urodzonym. Zatrzymaj
pierwszy napotkany mieszczanski powoz i wyrzuc wlasciciela na leb. Mozesz mu potem rzucic
troche zlota - wysuplalem z pasa garsc monet i cisnalem jej pod nogi.
Stala w drzwiach ze wzrokiem wbitym w podloge.
-Co jeszcze? Zapominasz, ze od dzis jestes moja pierwsza niewolnica? Mozesz do mnie
mowic nie pytana!
Wahala sie chwile.
-Pieknie ci, panie, w tym stroju!
Upadla na kolana i czekala na kare. Zmarszczylem brwi. W samej rzeczy, pozwolila sobie
na zbyt wiele. Prawda, ze Liwara bywala jeszcze smielsza, ale Liwara byla najpiekniejsza kobieta, jaka znalem. Odwiedzajacy mnie czasem szlachcice sklaniali przed nia glowy, proponowali zawrotne sumy za odstapienie. Tak... Liwara mogla mowic wszystko, mogla mnie nawet pouczac. Liwara...
-Odejdz. Wieczorem obmysle ci kare.
Nie podnoszac oczu, na kolanach wyczolgala sie z pokoju. Chwile pozniej uslyszalem, jak
zbiega po schodach. Wydobylem z szuflady nowy zwoj. Skreslilem kilka slow, wycisnalem pieczec.
-Dagona, Karita, Kalarta, Fatta!
Uslyszalem na dole glos ktorejs z nich. Wolala pozostale. Po chwili staly przede mna.
-Dzis wieczorem, a wlasciwie w nocy - powiedzialem powoli - zlozy mi wizyte pewna
dama. Bedzie jej zapewne towarzyszyc kilka niewolnic. Gdy dam znak - bedziecie musialy je
zabic.
Cisza.
-Wolno wam pytac, ale krotko.
Po chwili wahania odezwala sie najstarsza, Dagona:
-Co potem, panie?
Podszedlem do okna.
-Rano, bez wzgledu na to, jak bedzie wygladal dzisiejszy wieczor, uzyskacie wolnosc. Na
stole lezy odpowiednie pismo. Zaznaczylem w nim, ze wszystko, co kiedykolwiek uczynilyscie,
zrobione zostalo na moj wyrazny rozkaz. Tym samym, zgodnie z prawem, wszystkie wasze winy
spadna na mnie. Dokument oddacie komendantowi Gwardii. Wymaza wam znamie niewolnikow i
dadza odpowiednie glejty. Moj dom i wszystko, co sie w nim znajduje, bedzie wasza wlasnoscia.
Mozecie go nawet sprzedac i kupic sobie herby niskoszlacheckie.
Staly oszolomione. Kalarta rozplakala sie, Fatta - prawie dziecko - zdawala sie nie pojmowac. Uklekly nagle.
-Dosc tego. Chce byc sam.
Rzucilem Dagonie dokument. Wciaz kleczaly.
-Zabieracie mi czas. Wymierzycie sobie po dziesiec batow. Dagona pietnascie. Do krwi.
Sprawdze wieczorem.
Wybiegly z sypialni. Jeszcze raz na dole uslyszalem szloch ktorejs z nich, potem wszystko ucichlo. Pomedytowalem przez chwile, potem zacisnalem szczeki i usiadlem na lozu. Za kilka godzin zabic mialem Irine.
***
Konczylem wlasnie obiad, gdy przybiegla Fatta. Odstawilem kielich.-Mow.
-Przyszedl pan Rai R.W., Panie moj. Czeka w Okraglej Sali.
Wytarlem usta serweta i pospiesznie przemierzylem kilka komnat. Rbit siedzial w glebokim fotelu. Byl niespokojny. Poznalem to po nerwowym falowaniu ogona.
-Musimy natychmiast wyjezdzac, Glorm. Mam bardzo zle przeczucie.
Zaklalem, opierajac sie o kominek.
-I ja czuje, ze swieci sie cos niedobrego... Piora nas ostrzegaja, tego nie wolno
lekcewazyc... Czyzby nasz czarownik cos zwachal?
-To mozliwe, Glorm.
Wscieklym ruchem stracilem z kominka porcelanowe figurki. Biale odlamki pokryly dywan.
-Nie moge teraz opuscic tego domu! - zgrzytnalem. - Kilka godzin, rozumiesz? Jeszcze
kilka godzin. Co najmniej.
-Dobrze, tyle chyba mozemy poczekac. Choc jest to szarpanie szczescia za wasy...
-Kaze otworzyc brame - powiedzialem z namyslem. - I osiodlac Galvatora. Lepiej byc
przygotowanym na wszystko... A teraz zapraszam cie na obiad.
-Doskonale.
Po chwili dorzucil:
-Ledwie cie poznalem w tym stroju.
Poprowadzilem do jadalni. Dagona natychmiast postawila przed Rbitem polmisek z pieczystym i krysztalowa czarke z winem. Mowilismy po grombelardzku.
-Dzisiaj wieczorem odwiedzi mnie... ona. Rbit rozlal wino.
-Czys oszalal? Chcesz?...
-Nie, Rbit. Gdybym chcial po prostu ja zabic, poszedlbym do palacu i zrobil to. Zginie,
jesli jest winna... Ale nie tak szybko. Wiesz, co to jest "twarda tarcza"?
Nastroszyl wasy.
-To niegodne mezczyzny, Glorm. Umiem zabijac, wiesz o tym. Ale - nie w taki sposob.
-Nie musisz patrzec. Chce po prostu oddac, com winien. Milczenie.
-Chyba, zeby Pioro zabilo ja wczesniej... Milczenie.
-To twoja sprawa. Ale ten jeden, jedyny raz ci nie pomoge. Rozumiesz, czemu?
-Rozumiem.
Cisza. Wypilem wino i skinalem na Dagone. Ale w tej samej chwili w drzwiach stanela Fatta.
-Panie... zolnierze przed domem! Zadaja, by ich wpuscic. Zerwalem sie na rowne nogi.
-Powiedz, ze mnie nie ma - rozkazalem. - Rbit, za kotare! Natychmiast ukryl sie za zaslona. Wezwalem niewolnice.
-Luki, sztylety i czekac w gotowosci. Gdy zolnierze wejda do jadalni - strzelajcie. Kon
osiodlany?
-Tak, panie.
Wybiegly z pokoju. Szybko sforsowalem schody, porwalem lezacy na lozku pas z mieczem. Zadudnilem obcasami wracajac na dol. Zapialem pas i podazylem ku drzwiom. Nadszedlem w
momencie, gdy rozwscieczony, rosly gwardzista uderzyl w twarz zagradzajaca mu droge niewolnice i przemoca wdarl sie do srodka. Na moj widok uspokoil sie.
-Co sie tu dzieje? - zapytalem spokojnie. - Kto ci dal prawo, zolnierzu, do bicia mojej
niewolnicy?
-Niewolnica Waszej Godnosci bronila nam wstepu do domu...
-Bo ja jej tak nakazalem. To nie jest odpowiedz na moje pytanie. Gwardzista stropil sie.
-Przybywamy w imieniu Cesarza - powiedzial.
-Ach... I coz to za sprawe ma do mnie Cesarz? - zapytalem kpiaco. Zolnierz zbladl uslyszawszy, jakim tonem mowie o Najrozumniejszym.
-Otrzymalismy wiadomosc, ze Wasza Godnosc zna niejakiego kocura Rala R.W. -
wyrecytowal sucho.
-Pana Rala R.W. - poprawilem chlodno. - Zapominasz sie, zolnierzu.
-Pana Rala R.W. - powtorzyl z przymusem. - Mamy rozkaz aresztowac Wasza Godnosc, a takze pana Rala, gdyby sie tu przypadkiem znajdowal.
-Aresztowac? Na jakiej podstawie?
-Nie wolno mi powiedziec.
-Nie znam zadnego kocura o tym imieniu - oswiadczylem. - Ale zapewne chcecie
przeszukac dom? Prosze.
Skinal na trzech ukrytych za drzwiami ludzi. Powoli poprowadzilem ich do sali jadalnej.
-Na pietro tedy...
Katem oka ujrzalem wysuwajacy sie zza uchylonych drzwi grot strzaly. Dowodca pobiegl wzrokiem za moim spojrzeniem, siegnal do pasa, ale nie zdazyl dobyc broni. Mocne ostrze z jekiem utkwilo w jego piersi. Dwie inne strzaly spadly z gory, od strony schodow. Jeden zolnierz upadl trafiony w oko, drugi zatoczyl sie na stol, sciagajac obrus. Strzala przebila mu szyje.
Ostatni skoczyl ku mnie z obnazonym mieczem. Po dwoch krokach upadl - Rbit podcial mu nogi. Dobylem broni i pchnalem krotko.
-Pora, Glorm - rzucil kocur.
Ciezko ranny dowodca jeknal. Przydusilem mu ramie obcasem.
-Kto was tu naslal?
-Byl...list od Wa...
Krew poplynela mu z ust. Wsciekle uderzylem mieczem i pobieglem do sypialni. Zabralem noz i wlocznie. Po chwili znow bylem na dole.
-Dom jest obstawiony, Glorm - ostrzegl Rbit. - Recze za to.
-Wiem. Ale z ogrodu mozemy przedostac sie do stajni, a potem... niech nas gonia. Pognalismy korytarzykiem w strone wyjscia. Mala Fatta pobiegla za nami.
-Panie, zabierz mnie! - zawolala z placzem. - Nie chce wolnosci, chce z to... Smagnalem ja w twarz drzewcem wloczni, wybijajac przednie zeby. Przewrocila sie.
Splunalem i wypadlem do ogrodu. Przemykajac miedzy drzewami szybko dotarlismy do stajni. Wskoczylem na kulbake.
-Heeej!
Jak burza pomknelismy ku bramie. Byla otwarta, ale stali przy niej gwardzisci. W pelnym galopie cialem mieczem. Przerazliwy krzyk pozostal za plecami. Rbit sadzil przede mna wielkimi, zajeczymi wrecz, skokami. Wiedzialem, ze potrafi biegac jeszcze szybciej...
Wpadlismy na Obwodnice. Umykali nam z drogi przechodnie, sploszone konie jakiegos kupca przewrocily woz pelen jablek. Dudnily kopyta Galvatora.
-Hee-ej!
W lewo. Niedaleko most. Za nim brama. Wrzucilem miecz do pochwy, odczepilem od siodla topor. Ludzie pierzchali na boki, kto nie zdazyl uskoczyc, ten ginal pod kopytami. Most. Du-du! du-du! - zahuczaly podkowy na drewnianych belkach. Z wartowniczej budki wyskoczyli dwaj zolnierze i pobiegli do wielkiego kolowrotu opuszczajacego krate. Nie zdazyli. Przemknalem pod nia, zatrzymalem sie na moment i z calej sily rabnalem toporem w gruby, przytrzymujacy ja lancuch. Huknela stal o kamienie, trysnal snop iskier. Krata opadla z grubym szczekiem. Odcielismy sie od pogoni.
Rbit czekal na mnie po drugiej stronie fosy.
-Do Riveirollo - rzucilem.
Szybko oddalalismy sie od miasta.
***
Riveirollo lezy na polnocny wschod od Rollayny, podczas gdy nasza pozorna ucieczka odbyla sie w kierunku poludniowym. Wiedzielismy, ze w ten sposob zatrzemy za soba slad i zmylimy pogon. Nie przeliczylismy sie.Schronienia udzielil nam stary, zaniedbany zajazd, tkwiacy od lat na poboczu drogi laczacej Riveirollo z Rollayna. Zajelismy jeden maly, brudny pokoj na pietrze i czekalismy na zmierzch. Milczacy od paru godzin Rbit przemowil:
-Widze, ze masz ochote wrocic. To szalenstwo. Odczekaj troche, zemsta nie ucieknie...
Pokrecilem glowa. Z naglym bolem zmarszczylem brwi.
-Nie, Rbit. Musze ja dostac. Slyszales, co mowil ten zolnierz? Oddala moje pismo
gwardii... Musze ja dostac, Rbit. Potem... potem wszystko jedno.
Z dezaprobata poruszyl wasami.
-Nie sadzisz, ze lepiej by bylo jeszcze troche pozyc? Milczalem.
-Powiedz mi - rzekl po chwili - tys ja naprawde kochal? Zagryzlem usta. Kocur pomachal ogonem.
-Ludzie to dziwny narod... - wymruczal. - No coz... Jak wejdziesz do miasta? W
przebraniu?
Otarlem twarz.
-Po trupach, Rbit. W przebraniu? Kpisz chyba... Mam sobie moze uciac glowe? A i tak
bylbym jeszcze najwyzszym czlowiekiem w Rollaynie.
-To prawda. Ale po trupach... znaczy sie - otwarcie? Szalenstwo.
-Coz z tego? Winien jestem Rollaynie troche krwi jej mieszkancow.
-I swojej? Zachnalem sie.
-Nie rozumiem, skad u ciebie ta niezwykla ostroznosc? Jeszcze troche i kazesz mi rzucic
miecz pod nogi zolnierzy...
Znow poruszyl wasami, ale tym razem w usmiechu.
-Masz racje. Odwyklem od walki... To nic. Pojde takze. Moze pozdrowie Gartolena? Spojrzelismy po sobie.
-Spotkamy sie tutaj. Ktory przybedzie pierwszy, poczeka na drugiego. Ale tylko do switu.
-Tak. Milczenie.
-Za godzine bedzie ciemno.
-Tak, pora ruszac.
Wstalem z twardego lozka i przypasalem dlugi miecz. Po namysle wyciagnalem spod pryczy siodlo, wydobylem z jukow pas z pochwa i wrzucilem do niej krotki miecz. Pas przewiesilem przez plecy. Sprawdzilem, czy bron lekko wychodzi z pochew.
-Idziemy. Ale przez okno.
Pierwszy wyskoczyl Rbit - cicho jak duch. Za nim ja, nieco glosniej.
-Naprzod.
Ruszylismy biegiem. Od Rollayny dzielily nas prawie trzy mile.
Byl juz pozny wieczor, gdy nieco zdyszany stanalem przed wschodnia brama miasta. Gwardzisci wlasnie podnosili most. Przebieglem po nim szybko i ukrylem sie w cieniu lukowatego sklepienia bramy. Pare chwil pozniej zgrzytnela opuszczana krata. Bylem w miescie.
Powoli wydobylem waski miecz. Lata minely, odkad wykuli te bron grombelardzcy platnerze, a przeciez wciaz lsnila jasno i czysto... Dawno, dawno temu zlozylem przysiege, ze przeciw komu tego miecza dobede - ten musi umrzec. Musi.
Lekko dotknalem wygietego ku dolowi jelca. Milczace przyrzeczenie zostalo zlozone. Od tej chwili Irina - nie zyla...
Kilkanascie krokow przede mna widniala w swietle plonacych na murach pochodni wartownia. Przez uchylone drzwi dobiegaly glosy sprzeczki. Powoli, krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w siedzacych wokol kolowrotu zolnierzy, sunalem wzdluz muru. Pograzeni w rozmowie dostrzegli mnie dopiero wtedy, gdy stanalem wsrod nich. Zamilkli, wbijajac we mnie zdumione oczy. Lekko dotknalem zawieszonego na szyi Piora i powiedzialem:
-Aarad kogrobo sterk!
Zerwali sie na rowne nogi, ale spoczywajace juz na rekojesciach mieczy rece opadly. Patrzyli zamglonym wzrokiem. Po tylu, tylu latach potrafilem jeszcze rzucic skuteczny czar...
-Kangror lahakhar roteg, roteg kochor...
Nie drgneli. Powtorzylem zaklecie, ale nie zadzialalo. Zbyt bylo potezne, a ja zbyt dlugo nie mialem kontaktu z Moca. Potrafilem ich unieruchomic, ale nie potrafilem zmusic do wykonania najprostszego nawet rozkazu.
Gwardzisci...
Czas naglil. Ale chcialem pozostawic znienawidzonemu miastu tyle trupow, ile tylko zdolam.
Poderznalem im nozem gardla.
Lekkim, cichym krokiem ruszylem Obwodnica. Wkrotce ujrzalem Trzeci Most - ale byl zamkniety, poznalem to z daleka. Wokol kolowrotu i na murach czuwali gwardzisci. Przedostac sie przez ich kordon bylo niepodobienstwem; moglem rzucic czar na trzech zaskoczonych ludzi, ale nigdy na trzydziestu. Tego nie dokonalby nawet czarownik.
Myslalem szybko. Byl jeszcze jeden sposob na przedostanie sie do Centralnej Dzielnicy. Ale istnialo ogromne ryzyko: mogli mnie dostrzec wartujacy na murach gwardzisci. Innego wyjscia jednak nie widzialem.
Skrecilem w boczna uliczke i podazylem w kierunku centrum miasta. Bezszelestnie mijalem blyszczace od swiatel domy i palacyki, wreszcie ujrzalem wylaniajacy sie z polmroku wewnetrzny pierscien murow. Stanalem i wyjalem Pioro. Lewa reka delikatnie zwichrzylem jego
szczyt. Powoli unioslem sie do gory. Dawno nie uzywane Pioro nie chcialo mnie niesc, z trudem dotarlem na wysokosc muru. Opadlem na potezne blanki. Mialem szczescie, wokol nie bylo zywej duszy. Szybko przelazlem na druga strone. Przytulony plecami do szorstkiej sciany nasluchiwalem. Cisza. Z dlonia na rekojesci miecza ruszylem pusta ulica w kierunku palacu Przedstawiciela. Nie spotkawszy nikogo (po zapadnieciu zmroku nie wolno bylo poruszac sie po ulicach zadnego miasta Imperium) dotarlem w poblize wielkiej, wiodacej na dziedziniec palacowy bramy. Jak zwykle czuwali przy niej gwardzisci. Nie zamierzalem jej forsowac. Przemykajac w ciemnosci okrazylem palac i dotarlem do ogrodzenia otaczajacego park. Przeskoczylem przez plot i podazylem ku prawemu skrzydlu, gdzie znajdowaly sie apartamenty Iriny. Serce zabilo bolesnie... Ilez to razy, na Moc, szedlem ta droga, lecz - w innym zupelnie celu... Ilez to razy w tych mrocznych alejkach piescilem ukochane ramiona i wlosy, calowalem usta... A teraz... Teraz nioslem goracy miecz. Dla niej.
Miecz...
Zal umarl. Pozostala wscieklosc i zadza odwetu. Nic wiecej.
Bylem na miejscu. Rozejrzalem sie dokola. Po lewej rece mialem park, po prawej obszerny taras, przez ktory wchodzilo sie do wnetrza palacu. Myslalem wlasnie, czy dostac sie do jej pokoju przez okno, czy tez probowac normalna droga, gdy od strony lewego skrzydla dolecial straszliwy zgielk. Natychmiast zrozumialem, co to oznacza: odkryto Rbita lub - jego dzielo...
Nie mialem chwili do stracenia. Wyciagnalem Pioro i zwichrzylem jego szczyt. Chwile pozniej ramieniem wybilem szybe i wpadlem do sypialni Iriny. Z mieczem w dloni skoczylem w strone loza...
Bylo puste.
Pobieglem do drzwi. Otworzylem je i znalazlem sie w sasiednim pokoju. I tu nikogo. Biegiem ruszylem ku nastepnym drzwiom, juz je mialem kopnac, gdy otworzyly sie z halasem i wpadla na mnie mloda, brzydka pokojowka. Wytrzeszczyla oczy, chciala krzyknac, ale chwycilem ja za gardlo.
-Gdzie twoja pani?
Wycharczala cos niewyraznie. Rozluznilem chwyt i ponowilem pytanie. Natychmiast zaczela krzyczec. Znow zacisnalem palce, chrupnelo cos nieglosno. Rozwscieczony cisnalem trupa pod sciane.
Wpadlem do nastepnej komnaty, potem dalej. Nigdzie zywej duszy. Tylko z oddali dobiegaly liczne, przerazone glosy. Gdzies niedaleko trzasnely drzwi. Predko ukrylem sie za kominkiem. Znowu lomot otwieranych z rozmachem drzwi, szybki tupot w sasiednim pokoju, zgrzyt klamki - i do pokoju wpadl mlody mezczyzna.
-Najgodniejsza?!
Stal tylem do mnie i rozgladal sie na boki. Chwycilem miecz za ostrze i prawie bez zamachu cisnalem w jego strone. Rozleglo sie gluche uderzenie, mezczyzna krzyknal chrapliwie i postapil krok naprzod. Chcial sie odwrocic, ale juz nie zdolal. Z charkotem upadl twarza na dywan. Drgal jeszcze w agonii, gdy wyrwalem miecz i kopniakiem przewrocilem bezwladne cialo twarza do gory. To byl Sorsil H.R., doradca i prawa reka Gartolena...
W pokojach Iriny?
Z furia wywinalem mieczem. Chichoczac jak wariat cialem i zgalem bezwladne cialo, zmieniajac je w bezksztaltna kupe miesa i kosci. Oparlem sie na mieczu.
-Masz jedna zabawke mniej... - kochanie - wychrypialem.
Znow strzelily gdzies drzwi i uslyszalem zmieszany gwar ludzkich glosow. Drgnalem, chwytajac potezny haust powietrza: jeden z nich nalezal do...
Skoczylem przed siebie. Minalem kilka komnat i nim zdazylem zorientowac sie gdzie jestem, wypadlem na korytarz. Panowal tam niesamowity wrecz chaos: lokaje krzyczeli, dworzanie biegali bezladnie, zderzajac sie z rozsypanymi niekarnie gwardzistami, wrzeszczala przerazliwie gruba dama, tulac do piersi piszczacego pieska... Nikt nie zwracal na mnie uwagi, chyba mnie nawet nie poznano. Stalem zdumiony i oszolomiony, by nagle zdac sobie sprawe, ze juz od dluzszego czasu czuje zapach dymu. Pozar! Rbit podlozyl ogien w lewym skrzydle budowli. Przewrocil swiecznik?...
Pobieglem w kierunku centralnej czesci palacu. Tuz za zakretem korytarza chwycil mnie za ramie jakis czlowiek. Odepchnalem go tak silnie, ze upadl. Bieglem dalej. Schody. Wpadlem na nie i natychmiast ujrzalem na ich szczycie znajoma, czarnowlosa postac otoczona wianuszkiem dworzan. Z krzykiem rzucilem sie w jej strone. Zobaczyla mnie i znieruchomiala, ale w tej samej chwili uderzyla ja w piersi odrabana glowa pana Llosa M.A., ktory stal tuz obok. Z calej sily zgnalem mieczem nastepnego szlachcica, pozostawiajac w jego brzuchu wbity az po rekojesc brzeszczot przerzucilem przez porecz schodow jakas dame i uderzeniem piesci zwalilem z nog jej pazia. U stop schodow ktos krzyknal, ale ja juz trzymalem Irine za wlosy. Wolna reka wyrwalem ze zwinietego na podlodze trupa miecz, rozbilem szybe w znajdujacym sie obok oknie. Odrzucilem bron i czujac na ramieniu ciosy piesci swej branki porwalem ja pod pache. Lewa reka wydobylem Pioro i zwichrzylem jego szczyt. Gdy wyplywalismy przez wybite okno, poczulem silne, bolesne uderzenie w plecy: ktos zadal mi cios mieczem. Na szczescie kolczuga wytrzymala. Nie tracilem czasu na ogladanie sie za siebie, trzymajac mocno zdretwiala z przerazenia kobiete pomknalem ponad drzewa parku.
Nad dziedzincem - kleby dymu buchajace z okien lewego skrzydla. W dole tlum krzyczacych, przerazonych ludzi. Ktos nas zauwazyl, wymachiwal rekami, ale nie zwrocono na niego uwagi. Blogoslawiac Rbita za wywolane zamieszanie skierowalem sie ku zbudowanej w najustronniejszym miejscu parku altanie. Opadlem na ziemie.
Polzywa ze strachu Irina wciaz milczala. Jeknela dopiero wowczas, gdy jak worek cisnalem ja na podloge altany. Bylismy sami. Caly park odgradzal nas od palacu, od pozaru, od oglupialego tlumu dworzan, sluzby i niewolnikow. Od jedynej plonacej w kandelabrze swiecy odpalilem pozostale. Rece mi drzaly.
Stanalem przy drzwiach. I stalem tak.
Dygotalem caly. Patrzyla na mnie z lekiem, jak zaszczute, dzikie zwierze. Wezbrala we mnie wscieklosc i tlumiony dotad zal. Chcialem dobyc miecza, ale rece opadly mi bezsilnie. Poczulem wilgoc pod powiekami - po raz pierwszy od czasow dziecinstwa. Dluga chwila minela, nim zdalem sobie sprawe, ze w kolko powtarzam jej imie.
Patrzyla z rozpacza i strachem.
-Golst... dlaczego? dlaczego?
Opanowalem sie. I nagle powiedzialem niemal chlodno, choc mocno drzacym glosem:
-Gartolen zasluzyl sobie na ten pozar... A ty... naslalas na mnie gwardzistow, a wczesniej...
bawilas sie ze mna, igralas, szpiegowalas... Bylem zabawka, tylko za