15641
Szczegóły |
Tytuł |
15641 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15641 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15641 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15641 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Richard Bak
Człowiek czyli iluzje, który nie chciał być mesjaszem
Tytuł oryginału Illusions. The Adventures of a Reluctant
Messiah
Copyrighl © 1977 by Creature Enterprises. Inc. Design copyright © 1977 by
Joan Sloliar Alt rights reserved. Published by arrangement with Delacorte
Press, an imprint of Dęli Publishing, a division of Bantam Doubleday Dell
Publishing Group Inc., New York, U.S.A. Copyright © 1996 for the Polish
translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c., Poznań
Opracowanie graficzne okładki Dariusz
Jasiczak
Redaktor Zofia Domańska
Wydanie I
ISBN 83-7150-041-6
Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka
10, 61-774 Poznań
Po ukazaniu się Mewy nieraz zadawano mi pytanie: „Co
zamierzasz teraz napisać, Richardzie? Po Mewie, co dalej?"
Odpowiadałem wtedy, że nie muszę już niczego pisać,
ani słowa, i że wszystkie moje książki razem wzięte po-
wiedziały już wszystko, co chciałem powiedzieć. Ponieważ
wcześniej przymierałem trochę z głodu, a komornik zajął mi
nawet samochód, cieszyłem się bardzo, że nie muszę już
teraz pracować po nocach.
A jednak latem każdego roku wzlatywałem staroświec-
kim dwupłatowcem nad zielone morza traw Środkowego
Zachodu Ameryki i za trzy dolary od osoby woziłem nim
pasażerów, i znowu odczuwałem dawny niepokój — było
coś do powiedzenia, a ja tego nie powiedziałem.
Pisanie wcale nie sprawia mi przyjemriosci. Jeśli uda mi się
zbagatelizować jakiś pomysł, zapomnieć o nim, jeśli uda mi si
dzi do mnie, chwyta /.a gmdlu i cielni nii'>wi: „Nic )iimM.«t
cię, jeśli nie ujmiesz mnie w słowa, tu, na papierze". W ten właśnie
sposób spotkałem się z Iluzjami.
Nawet tam, na Środkowym Zachodzie, często kładłem się na
plecach, ćwiczyłem w sztuce rozpraszania chmur i bezskutecznie
próbowałem zapomnieć o tej historii... a če by było, gdyby ktoś
nadszedł, ktoś naprawdę w tym dobry, kto by mnie nauczył, jakie
zasady rządzą tym światem i jak mogę nad nimi sprawować kontrolę?
A gdybym spotkał kogoś na najwyższym etapie duchowego rozwoju...
gdyby jakiś Siddhartha lub Jezus zjawił się w naszych czasach, ktoś,
kto ma władzę nad iluzjami tego świata dlatego, że zna kryjącą się za
nimi prawdziwą rzeczywistość? A gdybym spotkał go osobiście, gdyby
przyleciał na dwupłatowcu i wylądował ze mną na tej samej łące? Co
by powiedział, jak by wyglądał?
Być może nie przypominałby mesjasza z poplamionych smarem,
zabrudzonych trawą kart mojego dziennika, być może nie
powiedziałby niczego, o czym opowiada ta książka. Spójrzmy jednak
na rzeczy, o których mówił mi ten właśnie mesjasz: na przykład, że
niczym magnes przyciągamy do naszego życia wszystko, co tkwi w
naszych myślach — jeśli to prawda, to nie bez przyczyny dotarłem do
tej chwili, i ty, czytelniku, także. Być może nie przypadkiem trzymasz
w ręku właśnie tę książkę; być może trafiłeś tu, aby przypomnieć sobie
jakiś szczegół w opisanych w niej przygodach. W to chciałbym
wierzyć. I chcę wierzyć, że mój mesjasz tkwi gdzieś w innym
wymiarze, który wcale nie jest fikcją, że patrzy na nas i śmieje się, bo
wszystko przebiega dokładnie tak, jak to sobie zaplanowaliśmy.
„Iluzje. O człowieku który nie chciał zostać
mesjaszem”-Bach
1
1. I zstąpił między nas mistrz zrodzony na świętej ziemi
stanu Indiana, a wzrastał na mistycznych wzgórzach na
wschód od Fortu Wayne.
2. A mistrz ów uczył się o świecie w szkołach stanu
Indiana, z czasem zaś także pracuję w swym zawodzie,
a był mechanikiem samochodowym.
3. Posiadał wiedzę także z innych krain i z innych szkół,
z innych żywotów, które wcześniej przeżył. Pamiętał
je, a pamiętając, wzrastał w mądrości i sile, inni zaś
widzieli jego moc i przychodzili do niego po radę.
4. Mistrz wierzył, że ma moc, by pomóc sobie i całej
ludzkości, a że tak wierzył, tak też się działo, inni zaś
widzieli tę moc i przychodzili do niego, aby wybawił
ich z kłopotów i wyleczył z chorób niezliczonych.
5. Mistrz wierzył, że każdy człowiek może myśleć o
sobie jako o synu Boga, i jak wierzył, tak też się
działo, warsztaty zaś, w których pracował, wypełniać
zaczęły tłumy tych, którzy szukali jego wiedzy i
czekali, by ich dotknął, a na ulicach gromadzili się ci,
którzy pragnęli jedynie, aby padł na nich jego cień i
odmienił ich życie.
6. I zdarzyło się, że z powodu tych tłumów kilku
majstrów poprosiło mistrza, by zostawił narzędzia i
poszedł swoją drogą, gdyż otaczała go ciżba tak
wielka, iż ani on sam, ani inni mechanicy nie mieli
miejsca do pracy i nie mogli zajmować się naprawą
samochodów.
7. I zdarzyło się, że poszedł mistrz za kraj miasta, a
ludzie idący za nim okrzyknęli go mesjaszem i
cudotwórcą, i jak wierzyli, tak też było.
8. A jeśli w czasie jego kazań zrywała się burza, ani
jedna kropla deszczu nie spadła na głowy słuchaczy;
ostatni z tłumu słyszał jego słowa tak wyraźnie, jakby
stał w pierwszym szeregu, choć na niebie szaleć mogły
błyskawice i gromy. A mówił do nich językiem
przypowieści.
9. I powiedział im: „W każdym z nas tkwi moc, dzięki
której możemy przyjąć zdrowie i chorobę, bogactwo i
biedę, wolność i niewolę. To my, nikt inny, mamy nad
nimi władzę.
10. A pewien młynarz odezwał się tymi słowy: „ łatwo ci
mówić, mistrzu, gdyż wiesz, dokąd zmierzasz, lecz my
tego nie wiemy; ty nie musisz się trudzić, ale my
musimy. Na tym świecie człowiek musi pracować, by
żyć.”
11. Mistrz odpowiedział tak: „Kiedyś na samym dnie
wielkiej kryształowej rzeki żyła wspólnota stworzeń.”
12. Nurt przepływał w ciszy nad nimi wszystkimi – nad
młodymi i starymi, bogatymi i biednymi, dobrymi i
złymi, ten nurt, który płynął w sobie tylko znanym
kierunku, znając tylko swą własną kryształową jaźń.
13. Każde stworzenie kurczowo trzymało się gałęzi i skał
na dnie rzeki, a to kurczowe trzymanie się było ich
sposobem życia – tak właśnie chciały oprzeć się
nurtowi; tego uczyły się od dnia swoich narodzin.
14. Aż w końcu jedno z nich rzekło: „Dość mam już
trzymania się skał i gałęzi. Choć moje oczy tego nie
widzą, ufam, że nurt wie, dokąd podąża. Puszczę się
gałęzi, pozwolę, aby nurt zabrał mnie, dokąd zechce.
Jeśli nadal będę się trzymać tych konarów i skał,
skonam z nudów.”
15. Inne stworzenia śmiały się i mówiły: „Głupcze! Jeśli
się puścisz, nurt, któremu tak ufasz, ciskać cię zacznie
o skały, a wtedy zginiesz szybciej, niż gdybyś miał
skonać z nudów.”
16. Ale ono nie słuchało ich rad, zaczerpnęło powietrza i
puściło się, a nurt natychmiast porwał je i ciskał nim o
skały.
17. Po jakimś czasie, kiedy nadal nie chciało niczego się
chwycić, nurt uniósł je ponad dnem rzeki, nie obijając
go już i nie raniąc o skały.
18. A stworzenia na dnie, które go nie znały, podniosły
krzyk: „Spójrzcie na cud! Oto istota taka sama jak my,
a jednak potrafi latać! Zobaczcie, to mesjasz przybył,
aby nas wszystkich wybawić!”
19. A niesione przez nurt stworzenie odparło: „Nie jestem
bardziej mesjaszem aniżeli wy. Rzeka z radością
uniosłaby nas ku wolności, gdybyśmy tylko mieli dość
odwagi, aby nie trzymać się tak kurczowo gałęzi i skał.
Naszym prawidłowym zadaniem jest ta podróż, ta
przygoda.”
20. Lecz istoty z dna rzeki krzyczały tym bardziej:
„Zbawco!, nieprzerwanie trzymając się skał, a gdy
znowu podniosły głowy, już go nie było, i zostały
same, snując legendy o zbawicielu.” Tak mówił mistrz.
21. Az kiedy zobaczył, że ciżba wielka otacza go coraz
bardziej każdego dnia, coraz większy tłum, gęstszy i
gwałtowniejszy niż dotychczas; kiedy zobaczył, że
oczekuja od niego, by ich nieustannie uzdrawiał i
karmił cudami, żeby się za nich uczył i żeby za nich
żył, tego dnia udał się samotnie na wzgórze i tam oddał
się modlitwom.
22. A w sercu swoim tak mówił: „ To-Co-Jest,
nieskończone i jasne, jeśli taka twoja wola, odsuń ode
mnie ten kielich, pozwól mi nie wypełniać tego
niemożliwego zadania. Nie mogę żyć czyimś życiem, a
jednak dziesięć tysięcy dusz domaga się ode mnie
życia. Przykro mi, że doprowadziłem do tego. Jeśli
taka twoja wola, pozwól mi powrócić do moich
maszyn, do moich narzędzi, pozwól mi żyć jak inni.”
23. I przemówił do niego na wzgórzu głos, głos ani
mężczyzny, ani kobiety, ani potężny, ani cichy, glos
nieskończenie łaskawy. Głos ten rzekł doń: „Stanie się
nie moja, ale twoja wola, gdyż to, co jest twoją wolą,
jest dla ciebie moją wolą. Idź swą drogą jak inni ludzie
i bądź szczęśliwy na ziemi.”
24. A słysząc to, mistrz uradował się i dziękował
szczerze, i zszedł ze wzgórza, mrucząc pod nosem
piosenkę mechanika samochodowego. A kiedy tłum
znowu zaczął narzucać się mu ze swoimi troskami,
błagając, aby ich uzdrawiał, aby za nich się uczył i by
nieustannie karmił i bawił ich swoimi cudami, mistrz
uśmiechnął się na ich widok i powiedział do nich
uprzejmie: „Odchodzę.”
25. Przez chwilę tłum zaniemówił ze zdziwienia.
26. A on rzekł do nich: „Gdyby człowiek powiedział
Bogu, ze chce pomóc cierpiącemu światu, bez względu
na cenę, jaka musiałby zapłacić, i gdyby Bóg pouczył
go, jak ma to zrobić, czy człowiek ten powinien zrobić,
jak mu kazano?”
27. „Oczywiście, mistrzu! – krzyknął tłum – Gdyby Bóg
go o to poprosił, radością byłoby dlań znosić nawet
piekielne męki!”
28. „Bez względu na to, jakie to męki ani jak trudne
byłoby to zadanie?”
29. „To honor zawisnąć, chwała do krzyża być przybitym,
chwała spłonąć na stosie, jeśli tego właśnie
oczekiwałby Bóg” – powiedzieli.
30. „ A co byście zrobili – zapytał ich mistrz – gdyby Bóg
powiedział wam prosto w oczy: „NAKAZUJĘ WAM,
BYŚCIE NA TYM ŚWIECIE DO KOŃCA DNI
SWOICH BYLI SZCZĘŚLIWI. Co byście wtedy
zrobili?”
31. A tłum pogrążył się w ciszy, na zboczach gór, w
dolinach, gdzie zgromadzili się wszyscy, nie było
słychać ni głosu, ni dźwięku żadnego.
32. A mistrz przerwał ciszę tymi słowy: „ Idąc drogą
własnego szczęścia, znajdziemy wiedzę, dla której
wybraliśmy nasz żywot. Właśnie dziś dowiedziałem
się tego i postanowiłem was opuścić, aby pójść własną
drogą, jeśli wolno.”
33. I poszedł własną drogą poprzez tłum i zostawił ich, i
powrócił do codziennego świata ludzi i maszyn.
2
Był prawie środek lata, kiedy poznałem Donalda Shimodę.
Latałem już od trzech lat, lecz nigdy nie spotkałem pilota, który
robiłby to samo co ja — chodzi mi o loty, gdzie wiatr poniesie,
od miasta do miasta, na pokładzie starego dwupłatowca, na
który zabierałem pasażerów płacących po trzy dolary za
dziesięć minut lotu.
Pewnego dnia, lecąc na północ od Ferris w lllinois, spoj-
rzałem w dół z kabiny mojego Castora i zobaczyłem starą
maszynę Travel Air 4000, w kolorach złota i bieli, która
lądowała tak pięknie, jak tylko można to sobie wyobrazić, na
cytrynowo-szmaragdowym polu.
Jestem wolnym ptakiem, choć czasami doskwiera mi sa-
motność. Kiedy zobaczyłem ten dwupłatowiec, po krótkim
namyśle doszedłem do wniosku, że nic złego się nie stanie, jeśli
złożę mu wizytę. Wyłączyłem ssanie, wychyliłem całkowicie
ster, po czym Castor i ja zaczęliśmy schodzić bokiem ku ziemi.
W ścięgnach nośnych samolotu szumiał wiatr, dochodził mnie
cichy, miły dźwięk, stary silnik stukotał powoli, leniwie
obracając śmigło. Podniosłem okulary, aby mieć lepszą
widoczność przy lądowaniu. Źdźbła kukurydzy tworzyły
zieloną dżunglę umykającą ze świstem pod
-23-
kołami maszyny. Jakiś płot mignął mi przed oczyma, a potem już
tylko jak okiem sięgnąć rozciągała się świeżo ścięta trawa.
Chwyciłem drążek, wychyliłem ster, jeszcze jedna rundka'ponad
ziemią, trawa muskała opony, a potem dobrze mi znany,
spokojny turkot kół toczących się po twardym gruncie, coraz
wolniej, wolniej i nagle głośniejszy warkot silnika, gdy
manewrowałem obok tamtego samolotu, aby zaparkować
Castora. Zgasiłem silnik, w niczym niezmąconej ciszy lipca
słychać było tylko ciche mlaskanie obracającego się coraz
wolniej śmigła.
Pilot Travel Air siedział na trawie, opierając się plecami o
lewe koło swego samolotu, i obserwował mnie.
Przez pół minuty ja także mu się przyglądałem, próbując
przeniknąć tajemnicę jego spokoju. Nie potrafiłbym tak bez-
namiętnie siedzieć i patrzeć, jak inny samolot ląduje na polu i
parkuje dziesięć jardów ode mnie. Kiwnąłem mu głową,
poczułem do niego sympatię, choć nie wiedziałem dlaczego.
— Wydawało mi się, że brakuje ci towarzystwa — po-
wiedziałem mimo dzielącej nas przestrzeni.
— Mnie też.
— Nie chcę ci przeszkadzać. Jeśli się naprzykrzam, zaraz
lecę dalej.
— Nie przeszkadzasz. Czekam tu na ciebie. Uśmiechnąłem
się, słysząc te słowa.
— Przepraszam, jeśli się spóźniłem.
— Nie ma sprawy.
Zdjąłem kask i okulary, wygramoliłem się z kabiny i ze-
skoczyłem na ziemię. Wspaniałe uczucie, po kilku godzinach
spędzonych w maszynie.
— Poczęstuj się kanapką z szynką i serem — powiedział. —
Szynka, ser, a może trafi ci się jakaś mrówka. Nie podał mi
dłoni, nie przedstawił się nawet. Nie był wysokim człowiekiem.
Włosy miał długie do
ramion, ciemniejsze niż kolor opon, o które się opierał. Oczy
-24-
czarne jak oczy sokoła, lubię takie u przyjaciół, u innych
wzbudzają mój niepokój. Mógł być mistrzem karate udającym
się na jakiś niezbyt brutalny pokaz.
Przyjąłem kanapkę i kubek wody nalanej 7. termosu.
— Kim jesteś? — spytałem. — Od lat organizuję loty dla
chętnych, lecz nigdy nie spotkałem na tych polach innego
wędrownego pilota.
— Do innych rzeczy nie bardzo się nadaję — odparł, dziwnie
uradowany. — Znam się trochę na mechanice, spawaniu, trochę
na wiertnictwie, umiem prowadzić ciągnik gąsienicowy; jeśli
zbyt długo zabawię w jednym miejscu, zawsze wpadam w
tarapaty. Zrobiłem więc ten samolot i latam od miasta do miasta,
wożąc chętnych.
— O jakich ciągnikach mówisz? — Od dziecka miałem bzika
na punkcie ciągników z silnikiem diesla.
— Ósemki, dziewiątki. Nie trwało to długo. W Ohio.
— Dziewiątki! Przecież to olbrzymy! Podwójny układ kół
zmianowych. Czy rzeczywiście można nimi przesuwać góry?
— Istnieją lepsze sposoby na przesuwanie gór — powiedział
z uśmiechem, który trwał nie dłużej niż ułamek sekundy.
Pochyliłem się nad dolnym skrzydłem jego samolotu i przez
chwilę patrzyłem na nieznajomego. Złudzenie świetlne... trudno
było mu się z bliska przyglądać. Jak gdyby głowę jego okalała
jaśniejąca otoczka, mglisty, srebrzysty blask zacierający tło.
— Coś nie tak? — zapytał.
— Jakie miałeś kłopoty?
— Szkoda słów. Lubię po prostu przenosić się z miejsca na
miejsce. Tak jak ty.
Wziąłem kanapkę i obszedłem jego samolot. Był to model z
1928 lub 1929, nie było nawm ani śladu zadrapań. Nawet prosto
z fabryki nie wychodzą takie samoloty jak ta jego maszyna bez
skazy, zaparkowana na polu. Co najmniej dwadzieścia powłok
gumowanego lakieru lotniczego
-25-
lśniącego jak zwierciadło naciągnięte mocno na drewniany
szkielet maszyny. Don, wypisane starą antykwą, złotymi literami
pod krawędzią kabiny, a na mapniku można było przeczytać: D.W.
Shimoda. Wszystkie urządzenia były jak spod igły, oryginalne
przyrządy lotnicze z 1928. Dźwignia sprzęgła z lakierowanego
dębowego drewna, podobnie dźwignia steru, po lewej pompa
przyspieszająca gaźnika, regulator składu mieszanki, regulator
wyprzedzenia zapłonu. Dziś się już tego nie spotyka, nawet w
najrzetelniej odrestaurowanych starych modelach. Nigdzie śladu
zadrapań, żadnej plamy na tapicerce, ani śladu oleju na osłonie
silnika. Ani jednego źdźbła trawy na podłodze kabiny, jakby
samolot nigdy nie latał, ale zmaterializował się tu w wyniku kom-
presji czasowej, która przeniosła go przez owe pięćdziesiąt lat.
Poczułem na karku dziwny, mroźny dreszcz.
— Jak długo wozisz pasażerów?! — krzyknąłem do niego
ponad samolotem.
— Koło miesiąca, może pięć tygodni.
Kłamał. Jeśli ktoś od pięciu tygodni ląduje na polach, to, bez
względu na to, kim jest, ma na maszynie brud i plamy po oleju, a
na podłodze w kokpicie siano, inaczej być nie może. Ale ten
samolot... na przedniej szybie ani śladu oleju, żadnego źdźbła na
krawędziach skrzydeł ani na ogonie, żadnej muszki rozkwaszonej
na łopatach śmigła. To niemożliwe w samolocie lecącym latem
przez stan Illinois. Uważnie oglądałem Travel Air jeszcze przez
pięć minut, a potem odszedłem od maszyny i siadłem na sianie
pod skrzydłem, twarzą ku pilotowi. Nie bałem się, ten facet wciąż
mi się podobał, ale coś tu było nie tak.
— Dlaczego nie mówisz mi prawdy?
— Powiedziałem ci prawdę, Richardzie — odparł. Moje imię
również wypisane jest na samolocie.
— Nie sposób wozić pasażerów przez miesiąc na Tra-vel Air,
nie zabrudziwszy olejem samolotu, przyjacielu.
-26-
Żadnego śladu zanieczyszczeń? Żadnej plamki na płótnie? Do
licha, gdzie siano na podłodze?
— Są pewne rzeczy, o których jeszcze nic nie wiesz. —
Uśmiechnął się do mnie łagodnie.
W owej chwili wydał mi się przybyszem z innej planety.
Wierzyłem w to, co powiedział, ale nijak nie potrafiłem wyjaśnić
zagadki jego lśniącego jak diament samolotu, zaparkowanego na
tym słonecznym polu.
— To prawda. Pewnego dnia jednak dowiem się wszystkiego, a
wtedy będziesz mógł przejąć mój samolot, Do-naldzie, bo będę
latał bez jego pomocy.
Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i uniósł czarne brwi.
— Tak? Opowiedz mi o tym.
Byłem zachwycony. Oto wreszcie znalazł się ktoś, kto chce
wysłuchać mojej teońi!
— Przez długi czas ludzie nie potrafili latać chyba dlatego, że
wydawało im się to niemożliwe; nie poznali więc nawet pierwszej
podstawowej zasady aerodynamiki. Chciałbym wierzyć, że istnieje
jeszcze jakaś inna zasada: nie potrzeba nam samolotów, żebyśmy
latali, przechodzili przez mury lub docierali na inne planety.
Możemy nauczyć się robić to bez pomocy maszyn. Jeśli tylko
zechcemy.
Uśmiechnął się pod nosem i kiwnął głową.
— I wydaje ci się, że nauczysz się tego wszystkiego,
odbywając loty nad polami, pobierając po trzy dolary od osoby?
— Jedyna naprawdę istotna wiedza to rzeczy, których się sam
nauczyłem, robiąc to, na co miałem ochotę. Gdyby istniał ktoś taki
na Ziemi, choć takiej osoby nie ma, ktoś, kto nauczyłby mnie
więcej niż ten samolot i to niebo, już byłbym go szukał. Lub jej.
Jego ciemne oczy patrzyły na mnie w skupieniu.
— Czy nie sądzisz, że ktoś cię prowadzi, jeśli rzeczywiście
chcesz się tego nauczyć?
-27-
— Tak, ktoś mnie prowadzi. Jak chyba wszystkich. Zawsze
czułem, że coś mnie, nie wiem... pilnuje.
— I sądzisz, że trafisz do nauczyciela, który ci pomoże?
— Jeśli tym nauczycielem nie jestem ja sam. to tak.
— Może tak właśnie jest — powiedział.
Nowoczesna ciężarówka, która mknęła ku nam szosą,
wzniecając brązowy tuman kurzu, zatrzymała się na polu.
Otworzyły się drzwiczki, z samochodu wysiedli starszy gość i
dziewczynka, chyba dziesięcioletnia. Kurz unosił się w nie-
ruchomym, bezwietrznym powietrzu.
— Latasz pan za pieniądze, co? — spytał mężczyzna. Pole to
odkrył Donald Shimoda; nie odzywałem się więc.
— Tak, proszę pana — odparł pogodnie. — Chciałoby się
trochę polatać, prawda?
— Jeśli polecę, czy wywiniesz pan tam ze mną parę
numerów, jakiego kozła na niebie? — Oczy człowieka za-
migotały, patrzył, czy nabierzemy się na tę jego udawaną
naiwność wiejskiego prostaczka.
— Polecę, jeśli pan chce; jeśli nie, nie polecę.
— I pewnie życzysz pan sobie za to jakąś niezłą sumkę?
Czułem się jak widz, siedząc tak bezczynnie, obserwując, jak ten
facet ubija interes. Podobało mi się, co powiedział, wszystko było
na luzie. Przywykłem do własnego sposobu urabiania klientów
(„Ludzie, w górze dziesięć stopni chłodniej, gwarancja! Wzbij się
tam, gdzie bywają tylko ptaki i anioły! A to wszystko za jedyne
trzy dolary wyjęte z waszej portmonetki lub kieszeni...").
Zapomniałem już, że można to robić inaczej.
Niełatwo jest latać i zarazem samemu dbać o własną reklamę.
Przywykłem do tego, bo wiedziałem: nie masz pasażerów, nie
będziesz miał co jeść. Teraz, kiedy mogłem
-28- ^
przyglądać się temu z boku (bo to. czy będę jadł dziś obiad, nie
zależało od dzisiejszych zarobków), odprężyłem się wreszcie.
Dziewczynka trzymała się o krok i również patrzyła.
Blondynka, o brązowych oczach i poważnej twarzy, przyjechała
tutaj, bo tak chciał jej dziadek. Ona nie miała ochoty latać.
Zazwyczaj jest odwrotnie, to dzieciaki są napalone, a dorośli
podchodzą z rezerwą, ale człowiek uczy się rozpoznawać klienta,
kiedy od tego zależy jego utrzymanie. Wiedziałem, że ta
dziewczynka nie poleciałaby z nami, choćbyśmy czekali na nią
całe lato.
— Który z panów...? — zapytał mężczyzna. Shimoda nalał
sobie kubek wody.
— Richardzie, polecisz? Ja mam przerwę śniadaniową. Chyba
że chce pan poczekać.
— Nie, proszę pana, już jestem gotów. Moglibyśmy przelecieć
nad moją farmą?
— Nie ma sprawy — powiedziałem. — Proszę mi tylko
pokazać, gdzie chce pan lecieć.
Z przedniej kabiny mojego Castora wyrzuciłem wałek pod
głowę, torbę z narzędziami i garnki, pomogłem facetowi
usadowić się na fotelu dla pasażerów i zapiąłem pas. Potem
zsunąłem się w dół do tylnej części kokpitu i zapiąłem swój pas
bezpieczeństwa.
— Don, pomóż mi. Dobra?
— Okay. — Wziął z sobą kubek z wodą i stanął przy śmigle.
— Co mam robić?
— Obracaj powoli, potem już się samo rozkręci. Tak już jest,
że ktokolwiek rozkręca śmigło Castora, robi to za szybko, i z
jakichś skomplikowanych powodów silnik nie zapala. Ale ten
facet obracał śmigłem tak powoli, jakby to robił od wieków.
Zaskoczyła sprężyna, w cylindrach pojawiły się iskry i stary
silnik zaczął chodzić — takie to
-29-
proste. Donald wrócił do swojego samolotu, usiadł i zaczął
rozmawiać z dziewczynką.
Przy wtórze warkoczącego silnika, wzbijając tumany siana,
Castor oderwał się od ziemi, wzleciał na wysokość stu stóp
(jeśli teraz silnik by zgasł, wylądowalibyśmy w kukurydzy),
pięć tysięcy stóp (moglibyśmy zawrócić i wylądować w sianie...
mijamy pastwisko dla krów położone na zachodniej stronie),
osiem tysięcy stóp i wyrównujemy lot, lecimy na południowy
zachód w kierunku wyznaczonym przez wskazujący palec
mężczyzny.
Trzy minuty w powietrzu, okrążamy gospodarstwo, stodoły
w kolorze rozżarzonych węglików, dom z kości słoniowej na
oceanie mięty. W tyle ogródek z warzywami:
sałata, pomidory.
Mężczyzna z przedniej części kokpitu spojrzał w dół, kiedy
okrążaliśmy jego gospodarstwo, ujęte w ramy skrzydeł i sieć
ścięgien nośnych samolotu.
Na ganku pod nami pojawiła się kobieta w białym fartuchu
nałożonym na niebieską sukienkę. Pomachała nam. Mężczyzna
też jej pomachał. Później pewnie będą wspominać, jak widzieli
się nawzajem mimo tak dużej odległości.
Odwrócił się w końcu i spojrzał na mnie; skinął głową,
mówiąc, że to wystarczy, dzięki, możemy wracać.
Zrobiłem duże koło nad Ferris, żeby mieszkańcy wiedzieli,
że odbywają się tu pasażerskie loty, a potem spiralą
przeleciałem ponad polami, pokazując im w ten sposób, gdzie
mogą mnie znaleźć. Kiedy schodziłem do lądowania, stromym
lotem nad morzem kukurydzy, Travel Air Donalda wzbijał się
w powietrze, po czym skręcił w kierunku gospodarstwa, nad
którym właśnie przelecieliśmy.
Brałem kiedyś udział w lotniczym pokazie z pięcioma
samolotami, teraz przez chwilę miałem podobne uczucie
szczególnie ożywionego ruchu... jedna maszyna zrywa się
-30-
do lotu, druga ląduje. Dotknęliśmy ziemi z cichym pomrukiem i
potoczyliśmy się na sam kraniec pola, niedaleko szosy.
Silnik zamilkł, mężczyzna odpiął pas bezpieczeństwa, a ja
pomogłem mu wyjść. Wyciągnął z kieszeni portfel i kręcąc
głową, odliczył jednodolarowe banknoty.
— Wspaniały lot, synu. /
— Mam nadzieję. Sprzedajemy towar pierwsza klasa.
— Ten twój kumpel, on to ma dar przekonywania!
— Tak?
— No tak. Twój przyjaciel mógłby sprzedać popiół diabłu,
idę o zakład, nieprawda?
— Czemu pan tak mówi?
— Chodzi mi o małą, oczywiście. Dziesięć minut w sa-
molocie dla mojej wnuczki, Sary! — mówiąc to, patrzył na
Travel Air, który zmienił się teraz w daleki srebrny pyłek w
powietrzu. Mówił tonem człowieka, który zauważył, że na
uschniętej gałęzi na podwórzu pojawiły się kwiaty i dojrzałe
jabłka. — Od urodzenia to dziecko śmiertelnie boi się
wysokości. Wrzeszczy. Jest przerażona. Sara prędzej
wsadziłaby gołą dłoń do gniazda szerszeni niż wspięłaby się na
drzewo. Nie wejdzie po drabinie na strych, nie we-szłaby tam
nawet, gdyby na podwórzu zaczęła wzbierać powódź.
Dziewczynka jest świetna przy maszynach, niezła w pracy ze
zwierzętami, ale wysokość to dla niej koszmar! I nagle, proszę,
jest tam, w powietrzu!
Opowiadał dalej o różnych niecodziennych wydarzeniach;
pamiętał, jak samotni piloci przelatywali przez Ga-lesburg kilka
lat temu, i przez Monmouth, lecieli na dwupłatowcach takich
samych jak nasze, ale wykonywali na nich różne zwariowane
salta.
Widziałem, jak Travel Air powiększa się, leci spiralą nad
polem, lotem bardziej stromym niż mnie się kiedykolwiek
udało, z dziewczynką na pokładzie, która ma lęk wysokości.
31
Widziałem, jak sunie ponad kukurydzą i płotem i wreszcie
osiada na trawie. Donald Shimoda musiał latać nie od wczoraj,
aby tak zgrabnie wylądować.
Samolot zatrzymał się koło nas, nie potrzebował żadnej
pomocy, wirnik delikatnie przestał się obracać. Przyjrzałem mu
się uważnie. Na śmigle nie było żadnych owadów. Nawet
jednej martwej muszki na ośmiostopowym ostrzu.
Zerwałem się, by im pomóc, odpiąłem pas dziewczynce,
otworzyłem drzwiczki przedniej kabiny i pokazałem jej, gdzie
ma stanąć, aby płótno, którym jest pokryte skrzydło, nie pękło
pod jej ciężarem.
— Podobało ci się? — spytałem. Nie usłyszała, że się
odezwałem.
— Dziadku, już się nie boję! Wcale się nie bałam, na-
prawdę! Nasz dom wyglądał jak zabaweczka, a mamusia
pomachała mi, i Don powiedział, że się bałam, bo kiedyś
spadłam i umarłam, i że już nie muszę się więcej bać! Zostanę,
dziadku, pilotem. Będę miała samolot i sama będę go
naprawiać, i wszędzie będę latać i wozić pasażerów! Czy
mogę?
Shimoda uśmiechnął się do mężczyzny i wzruszył ra-
mionami.
— To on ci powiedział, że zostaniesz pilotem, Saro?
— Nie, ale ja to wiem. Znam się przecież na maszynach.
Wiesz przecież!
— No dobrze, porozmawiasz o tym z mamą. Na nas już
czas, musimy wracać do domu.
Oboje podziękowali nam, po czym jedno podreptało, a
drugie pobiegło do ciężarówki, oboje odmienieni przez to, co
wydarzyło się tu na polu i tam na niebie.
W południe nadjechały dwa dalsze samochody, potem
jeszcze jeden, zebrał się tłumek chętnych pragnących obejrzeć
Ferris z powietrza. Odbyliśmy, jak można było najszybciej,
dwanaście lub trzynaście lotów, a następnie
-32-
pojechałem do miasta, żeby kupić benzynę do mojego sa-
molotu. Potem mieliśmy kilku pasażerów, i jeszcze kilku
innych, aż nastał wieczór, a my wzbijaliśmy się w powietrze
bez przerwy, jeden za drugim, do samego zmroKu.
Na jakiejś tablicy w miasteczku przeczytałem: Ludność:
200; byłem przekonany, że przewieźliśmy wszystkich, a do
tego jeszcze paru zamiejscowych.
W pośpiechu zapomniałem zapytać o Sarę i o to, co
powiedział jej Don, czy sam wymyślił tę opowieść, czy wierzył
w historię o jej śmierci. Od czasu do czasu, kiedy do kabiny
wchodzili nowi pasażerowie, przyglądałem się jego maszynie.
Wciąż żadnego zabrudzenia, żadnej plamy oleju, wydawało się,
że latając, wymija owady, które ja musiałem zmywać z mojej
szyby co godzinę.
Kiedy kończyliśmy pracę, na niebie było jeszcze trochę
światła. W moim blaszanym piecyku ułożyłem suchą trawę,
otoczyłem ją kawałkami koksu i podpaliłem; wokół było
ciemno, ogień rozpalał kolory zaparkowanych niedaleko sa-
molotów i złocił źdźbła słomy rozsypanej wokół nas.
Zajrzałem do pojemnika z jedzeniem.
— Zupa, gulasz lub spaghetti — zaproponowałem. — Albo
gruszki lub brzoskwinie. Chcesz brzoskwinię na gorąco?
— Wszystko jedno — powiedział bez entuzjazmu. — Daj
coś lub nic.
— Człowieku, nie jesteś głodny? Odwaliliśmy kawał dobrej
roboty!
— Nic z tego, co wyliczyłeś, nie pobudziło mojego apetytu,
chyba że jest nadzieja na rzeczywiście pyszny gulasz.
Moim szwajcarskim, lotniczym nożem, otworzyłem puszkę
z gulaszem, to samo zrobiłem z puszką spaghetti i wrzuciłem
zawartość obu puszek do rondla.
Kieszenie nabrzmiały od gotówki... była to dla mnie jedna z
najprzyjemniejszych chwil tego dnia. Wyciągnąłem pomięte
banknoty i zacząłem je liczyć, nie próbując nawet
-33-
ich rozprostować. Naliczyłem tego sto czterdzieści siedem
dolarów, rachowałem w pamięci, co nie było dla mnie rzeczą
łatwą.
— To znaczy... to jest... zobaczmy... cztery i dwa w pa-
mięci... czterdzieści dziewięć lotów! Lepiej niż ostatnio, Don,
kiedy to zarobiłem stówę; tylko ja na Castorze. Ty zarobiłeś
pewnie co najmniej ze dwie setki... Miałeś dwóch za każdym
razem?
— Raczej tak — odparł. — A wracając do tego na-
uczyciela, którego szukasz...
— Nie szukam żadnego nauczyciela — odpowiedziałem. —
Liczę pieniądze! Mogę z tego żyć przez następne siedem dni,
niech sobie teraz leje przez okrąglutki tydzień.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
— Kiedy już przestaniesz pławić się w tej forsie, to czy
mógłbyś podać mi gulasz?
3
TŁUMY, masy, gromady ludzi, strumienie ludzkich J- istot
nacierające na jednego, stojącego pośród nich człowieka. Potem
tłumy zamieniły się w ocean, który mógłby go zatopić, ale
człowiek, zamiast pójść na dno, gwiżdżąc przeszedł po falach i
zniknął. Ocean wody zamienił się w ocean trawy. Biało-złoty
Travel Air 4000 wylądował na polu, pilot wyszedł z kabiny i
wystawił transparent z napisem: LOT — TYLKO $3.
Była trzecia nad ranem, kiedy się zbudziłem, pamiętałem
cały mój sen, czułem się z tego powodu szczęśliwy. Otwo-
rzyłem oczy i ujrzałem w świetle księżyca wielki korpus Travel
Air zaparkowanego obok mojego Castora. Shimoda siedział na
kocu, opierając się o lewe koło swego samolotu, jak wtedy, gdy
ujrzałem go po raz pierwszy. Nie widziałem go dokładnie,
czułem po prostu, że tam jest.
— Cześć, Richardzie — powiedział cicho w ciemnościach.
— Czy dzięki niemu już wiesz, o co chodzi?
— Dzięki czemu mam coś wiedzieć? — zapytałem
rozespany. Nadal rozpamiętywałem swój sen, byłem nim zbyt
pochłonięty, aby zdziwić się, że Don nie śpi.
— Chodzi mi o twój sen. Ten facet, tłumy i samolot —
powiedział ze spokojem w głosie. — Chciałeś się czegoś
-35-
o mnie dowiedzieć, teraz już wiesz, prawda? Znasz tę historię z
gazet: Donald Shimoda, ten sam, którego zaczęto nazywać
mechanikiem-mesjaszem, amerykańskim awatarem, inkarna-cją,
zniknął na oczach dwudziestu pięciu tysięcy widzów?
Rzeczywiście, przypomniałem sobie tę historię, przeczy-
tałem o tym w gazecie wyłożonej w sklepiku w pewnym małym
miasteczku w Ohio. Pisano o tym na pierwszej stronie.
— Donald Shimoda?
— Do usług — odpowiedział. — Teraz już wiesz, nie musisz
więc się dłużej głowić. Idź spać.
Długo nad tym myślałem, zanim ogarnął mnie sen.
— Czy ci wolno... nie sądziłem... jeśli dostajesz taką robotę,
robotę mesjasza, to masz zbawić świat, prawda? Nie
wiedziałem, że mesjasz może tak po prostu otworzyć drzwi i
sobie wyjść. — Siedziałem na pokrywie silnika i myślałem o
moim dziwnym przyjacielu. — Podrzuć mi. Don, dziewiątkę,
co?
Pogrzebał w torbie na narzędzia i rzucił mi klucz. Podobnie
jak wtedy, gdy rzucał mi inne narzędzia tego ranka, i ten klucz
zwolnił swój lot, zatrzymał się kilka centymetrów przede mną i
zawisł w powietrzu, obracając się leniwie nad ziemią. Kiedy
tylko go dotknąłem, stał się w mojej dłoni znów ciężkim
przedmiotem, zwyczajnym, chromowanym, lotniczym kluczem.
Chociaż nie, nie był całkiem zwyczajny. Od kiedy licha
siódemka złamała mi się w dłoni, kupowałem najlepsze
narzędzia na świecie... ten klucz akurat to był Snap-On, a jak
wie o tym każdy mechanik, Snap--On nie jest zwyczajnym
kluczem. Za taką cenę mógłby być ze złota, ale trzymać takie
cudo w ręku, to istna radość;
poza tym możesz być pewien, że nigdy nie pęknie, bez względu
na to, co z nim będziesz robił.
-36-
— Pewnie, że możesz odejść! Możesz rzucić wszystko, co
tylko chcesz, jeśli tylko zmienisz zdanie. Możesz przestać
oddychać, jeśli zechcesz. — Dla zabawy zawiesił w powietrzu
śrubokręt Phillipsa. — Przestałem więc być mesjaszem, a jeśli
mówię, jakbym się usprawiedliwiał, to może dlatego, że wciąż
mam trochę poczucia winy. Lepsze to niż trzymać się roboty,
której zdrowo nie cierpisz. Dobry mesjasz niczego nie może
nienawidzić, jest wolny, może kroczyć jakąkolwiek chce drogą.
No dobrze, dotyczy to wszystkich, to oczywiste. Wszyscy
jesteśmy synami Boga, dziećmi Tego-Co-Jest, ideami Umysłu
czy jakkolwiek chcesz to nazwać.
Dokręcałem nakrętki cylindra na silniku Kinnera. Ma dużą
moc, ten B-5, ale nakrętki mają tendencję do obluzowywania się
mniej więcej co sto godzin lotu, warto więc dokręcić je na
zapas. Jak się spodziewałem, pierwsza nakrętka, za którą się
zabrałem, obróciła się jeszcze o ćwierć obrotu. Zadowolony
byłem z tego, że postąpiłem rozsądnie, sprawdzając je wszystkie
dziś rano, zanim ruszyłem na kolejne loty z pasażerami.
— No tak. Don, ale chyba „mesjaszowanie" różni się od
innych zawodów, co nie? Wyobraź sobie Jezusa, który wraca do
domu, żeby wbijać gwoździe i zarabiać w ten sposób na życie.
Przecież to byłoby śmieszne.
Zamyślił się nad tym, co powiedziałem; próbował zrozumieć
mój punkt widzenia.
— Nie rozumiem cię. Dziwne jest raczej to, że Jezus nie
rzucił tego wszystkiego, kiedy tylko zaczęli mówić do niego
„zbawicielu". Zamiast już wtedy dać sobie spokój, próbował im
tłumaczyć: „OK, jestem synem Boga, ale wszyscy jesteśmy
Jego synami; jestem zbawicielem, ale wy też nimi jesteście! To,
co ja robię, i wy możecie robić!" Przecież każdy o zdrowych
zmysłach to rozumie.
Na pokrywie silnika było gorąco, ale mimo zajęcia nie
czułem, że pracuję. Im bardziej zależy mi na zrobieniu czegoś,
tym niechętniej nazywam to pracą. Odczuwałem zadowolenie,
-37-
że dokręciwszy przed chwilą nakrętki, nie pozwoliłem, aby
powypadały z silnika podczas lotu.
— No, kiedy powiesz, że ci potrzebny inny klucz? —
zapytał.
— Nie chcę innego klucza. Osiągnąłem dostateczny stopień
duchowego rozwoju, żeby uznać twoje sztuczki za grę pod
publiczkę, Shimoda, godną jedynie umiarkowanie rozwiniętej
duszy. A może początkującego hipnotyzera.
— Hipnotyzera! Człowieku, jesteś coraz milszy! Ale masz
rację, lepiej być hipnotyzerem niż mesjaszem! Co za nudna
robota! Dlaczego nie wiedziałem wcześniej, że będzie taka
nudna?
— Wiedziałeś — powiedziałem, robiąc mądrą minę. Zaśmiał
się tylko.
— Czy kiedykolwiek przyszło ci na myśl, że może nie tak
łatwo to wszystko rzucić? Że może nie będziesz umiał wrócić
do rytmu życia normalnego człowieka?
Na te słowa Shimoda już się nie zaśmiał.
— Masz oczywiście rację — powiedział, zaczesując palcami
swoje krucze włosy. — Wystarczyło, że posiedziałem zbyt
długo w jednym miejscu, dłużej niż dzień lub dwa, a ludzie
zaczynali spostrzegać, że jestem jakiś dziwny. Jeśli otrzesz się o
mój rękaw, wyleczysz się nawet w ostatnim stadium raka. Nie
mijał tydzień, a znów znajdowałem się w samym środku tego
tłumu. Latając na tym samolocie, jestem cały czas w ruchu, nikt
nie wie, skąd przybywam ani dokąd lecę, a to mi bardzo
odpowiada.
— Czekają cię czasy cięższe niż się spodziewasz. Don.
— Czyżby?
— No tak, nasze czasy to ruch od pierwiastka materialnego
ku duchowemu... jest to, być może, powolny ruch, ale wielki.
Nie wydaje mi się, by świat zostawił cię w spokoju.
— Oni nie potrzebują mnie, oni chcą cudów! A cudów mogę
nauczyć każdego innego człowieka; niech on będzie
-38-
mesjaszem. Nie powiem mu, jaka to nudna robota. A poza tym
„nie ma tak wielkiego problemu, od którego nie można by
uciec".
Zsunąłem się z silnika, stanąłem na trawie i zacząłem
dokręcać nakrętki na cylindrze trzecim i czwartym. Nie
wszystkie były luźne, ale kilka trzeba było docisnąć.
— Czyżbyś cytował Snoopy'ego?
— Będę cytował każdą prawdę, bez względu na to, gdzie ją
odnajdę.
— Nie możesz uciec, Don! A gdybym zaczął cię czcić od
zaraz? A gdybym miał już dość tej roboty przy silniku i zaczął
cię prosić, żebyś go dla mnie wy leczył? Słuchaj, oddam ci
każdego dziesiątaka, jakiego zarobię od teraz do zmierzchu,
jeśli nauczysz mnie szybować w powietrzu! Jeśli tego nie
zrobisz, będę wiedział, że powinienem zacząć się do ciebie
modlić, do „świętego, który zszedł tu, aby zdjąć ze mnie moje
brzemię".
Don tylko się uśmiechnął. Nadal nie uważam, by rozumiał,
że nie może uciec. Skąd mogłem wiedzieć, skoro on sam nie
wiedział?
— Czy urządzałeś podobne widowiska, jakie czasami można
oglądać na filmach o Indiach? Tłumy na ulicach, miliardy rąk
chcących cię dotknąć, kwiaty i kadzidła, złote platformy ze
srebrnymi kobiercami, żebyś mógł na nich stanąć, by głosić
swoje nauki?
— Nie. Zanim poprosiłem o tę pracę, wiedziałem już, że nie
wytrzymam czegoś takiego. Wybrałem więc Stany
Zjednoczone, a tu były tylko tłumy.
Wspomnienia najwyraźniej sprawiały mu ból. Przykro mi się
zrobiło, że poruszyłem ten temat.
Siedział na sianie i mówił, patrząc jakby przeze mnie.
— Chciałem im powiedzieć, na miłość boską, jeśli tak
bardzo chcecie wolności i radości, czy nie widzicie, że jest ona
tylko w was samych? Powiedzcie sobie, że już ją macie,
39-
a będziecie ją mieli! Róbcie wszystko tak, jakby już była wasza!
Richardzie, co w tym trudnego? Ale oni nawet nie chcieli
słuchać, przynajmniej większość z nich. Cuda... tak jak chodzili
na wyścigi samochodowe, żeby oglądać same wypadki, tak
przychodzili do mnie, żeby oglądać cuda. Z początku cię to
denerwuje, a potem, po prostu, zaczyna nudzić. Nie mam
zielonego pojęcia, jak dawali sobie z tym radę inni mesjasze.
— Opisałeś to w taki sposób, że cała sprawa straciła swój
urok — odparłem. Dokręciłem ostatnią nakrętkę i odłożyłem
narzędzia. — Dokąd dziś lecimy?
Podszedł do mojej kabiny, przesunął nad nią swoją dłoń, a
rozgniecione owady ożyły i odleciały. Jego szyba oczywiście
nie wymagała żadnego czyszczenia; od tej chwili wiedziałem
też, że jego silnik nie potrzebuje żadnych remontów.
— Nie wiem — powiedział. — Nie wiem, dokąd lecimy.
— O czym ty mówisz? Znasz przecież przeszłość i przy-
szłość wszystkiego. Doskonale wiesz, dokąd polecimy!
— No tak — westchnął — ale staram się o ty m nie myśleć.
Przez jakiś czas pracując przy cylindrach, myślałem sobie, no,
no, wystarczy, że zostanę z tym facetem, a znikną wszelkie
problemy, nic złego się nie wydarzy, wszystko się dobrze
skończy. Ale kiedy powiedział: „Staram się o tym nie myśleć",
przypomniały mi się losy innych mesjaszów wysłanych na ten
świat. Zdrowy rozsądek nakazywał mi po starcie skierować się
na południe, żeby uciec jak najdalej od tego gościa. Ale, jak już
mówiłem, człowiek czuje się samotny, latając w pojedynkę,
cieszyłem się więc z naszego spotkania: dobrze mieć kogoś, z
kim można pogadać, kogoś, kto odróżnia lotki od stabilizatora
pionowego.
Powinienem był skręcić na południe, ale po starcie posta-
nowiłem mu towarzyszyć i razem polecieliśmy na północny
wschód, ku przyszłości, o której Don starał się nie myśleć.
4
DZIE się tego wszystkiego uczysz. Don? Tyle wiesz, a może mi
się tylko tak wydaje. Nie. Z pewnością wiesz sporo. Czy to
kwestia długich ćwiczeń? Czy trzeba się uczyć, aby zostać
mistrzem?
— Dostajesz książkę do przeczytania. Na drutach
rozwiesiłem jedwabny szalik, który dopiero co skończyłem
prać, i spojrzałem zdziwiony na Dona.
— Książkę? /
— Poradnik zbawiciela. To taka biblia dla duchowych
mistrzów. Jeśli cię interesuje, gdzieś tu powinien leżeć eg-
zemplarz.
— Tak, tak! Mówisz, że jest taka zwyczajna książka, w
której mogę przeczytać...?
Pogrzebał przez chwilę w bagażniku za oparciem fotela
swojego Travel Air i wyciągnął mały tom w zamszowej, jak mi
się zdawało, okładce.
poradnik A/Jes;aszfl
^
^) czym dojrzała dusza
pamiętać powinna'
-41
— Dlaczego mówisz „poradnik zbawiciela"? Przecież tu jest
napisane „poradnik mesjasza".
— Coś w tym rodzaju. — Zaczął zbierać rzeczy rozrzucone
wokół samolotu, jakby delikatnie dawał mi do zrozumienia, że
pora już ruszać.
Przekartkowałem książkę, był to zbiór sentencji i krótkich
akapitów.
Perspektywa — Korzystaj z niej lub
ją odrzuć. Jeśli doszedłeś do tej strony,
zapominasz, że to, co się dzieje
wokół ciebie, nie jest rzeczywistością.
pomyśl o tym.
Pamiętaj, skąd przybyłeś, dokąd zmierzasz i dlaczego stworzyłeś ten cały
bałagan, w którym teraz tkwisz. fnnrzesz przerażający śmiercią, pamiętaj.
To wszystko to dobre ćwiczenie, spodoba ci się jeszcze bardziej, jeśli
będziesz miał te fakty na uwadze.
Wobec własnej śmierci zachowuj się jednak z powaga. Ąyfnfe; dojrzałe
formy życia nie zrozumieją twojego śmiechu w drodze na egzekucje, okrzykną
cię szaleńcem.
— Czytałeś ten tekst o zagubieniu własnej perspektywy,
Don?
— Nie.
— Piszą, że musimy umrzeć przerażającą śmiercią.
-42-
— Niekoniecznie. Zależy od okoliczności i od tego, jak sobie
ułożysz pewne sprawy.
— Czy ty umrzesz przerażającą śmiercią?
— Nie wiem. Nie ma to większego znaczenia, nie sądzisz, teraz,
gdy rzuciłem już tę robotę? Ciche, małe wniebowstąpienie powinno
wystarczyć. Ostateczną decyzję podejmę za kilka tygodni, kiedy
skończę swoją misję.
Uznałem, że żartuje, jak czasami to robił. Nie wiedziałem wtedy,
że mówił poważnie o tych kilku tygodniach.
Dalej przeglądałem książkę. Zgoda: była to wiedza, którą winien
mieć mistrz.
Uczyć się, to odkrywać rzeczy, o
których już dawno wiesz.
Działać, to udowadniać, ze już wiesz.
L\auczać to przypominać innym, że podobnif^jak ty już
o tym wiedzą.
Wszyscy jesteście uczniami,
działaczami, nauczycielami.
lwój jedyny obowiązek w tym czy
innym życiu
B to być wiernym sobie. yć wiernym
komuś innemu lub czemuś innemu jest
nie tylko rzeczą niemożliwą, ale
również cechą fałszywego
mesjasza.
-43-
Najprostsze pytania są
pytaniami najistotniejszymi.
Gdzie się urodziłeś? Gdzie jest twój dom? ^
Dokąd zmierzasz? Co robisz?
Pomyśl czasami o tych
sprawach, patrz, jak twoje
odpowiedzi zaczynają się
zmieniać.
Najlepiej nauczysz innych tego, czego
sam najbardziej powinieneś się nauczyć.
— Strasznie cicho tam u ciebie, Richardzie, czemu? —
zapytał Shimoda, jakby chciał ze mną porozmawiać.
— Właśnie — powiedziałem i czytałem dalej. Jeśli była
to książka tylko dla mistrzów, nie chciałem wypuścić jej z
ręki.
•
Zyj tak, żebyś
nigdy
nie musiał się wstydzić, kiedy to, co robisz, lub to, co
mówisz, opiszą gazety
na całym zwiecie — nawet gdyby
słowa te nie były prawda.
-44-
j[woi przyjaciele poznają cię lepiej
podczas pierwszej minuty spotkania
niż
twoi znajomi w ciągu
tysięcy lat.
N,
ajlepszym sposobem umknięcia
odpowiedzialna jest twierdzić:
„Mam obowiązki".
W książce zauważyłem coś dziwnego.
— Stronice nie są ponumerowane, Don.
— Nie są — odpowiedział. — Otwierasz ją, gdzie chci i
znajdujesz to, czego potrzebujesz najbardziej.
— Magiczna książka!
— Nie. Można tp^robić z każdą książką. Można to rc ze
starą gazetą, jeśli będziesz dość uważnie czytał. Nie biłeś
tego nigdy? Zastanawiasz się nad jakąś rzeczą, poi
otwierasz pierwszą lepszą książkę, jaką masz pod ręką, i
trzysz, co tam napisane.
— Nigdy tego nie robiłem.
— No to spróbuj.
Spróbowałem. Zamknąłem oczy i myślałem, co m mi się
przydarzyć, jeśli dłużej zostanę z tym dziwnym c;
wiekiem. Przebywanie z nim sprawiało mi przyjemność, nie
mogłem pozbyć się wrażenia, że coś bardzo nieprz;
mnego wkrótce mu się przydarzy, a ja nie miałem och być
wtedy w pobliżu. Myśląc o tym, zamknąłem oczy, oti
rzyłem książkę, otworzyłem oczy i przeczytałem:
-45-
l rzeź całe życie
prowadzi cię
•wewnętrzne, ciągle uczące się stworzenie,
figlarna duchowa istota, która jest twoim
prawdziwym „ja". -x T
L\ie odwracaj się od przyszłych możliwości,
dopóki nie jesteś pewien, ze niczego się od
nich nie nauczysz.
ż—iawsze możesz zmienić
zdanie, wybrać inną przyszłość
lub
inna przeszłość.
Wybrać inną przeszłość? Dosłownie, w przenośni czy
jeszcze inaczej...?
— To chyba nie na mój rozum. Don. Nie wiem zupełnie, jak
można by się tego nauczyć.
— Trzeba ćwiczyć. Trochę teorii i wiele ćwiczeń — odparł.
— Zabierze ci to półtora tygodnia.
— Półtora tygodnia?
— Tak. Uwierz, że znasz wszystkie odpowiedzi, a będziesz
miał wszystkie odpowiedzi. Uwierz, że jesteś mistrzem, a
będziesz nim.
— Nigdy nie mówiłem, że chcę być mistrzem.
— To prawda — powiedział. — Nie mówiłeś. Ale
zatrzymałem książkę. Nigdy o nią nie poprosił.
5
7"»
y—ARMEROM na Środkowym Zachodzie potrzebna
JL jest żyzna ziemia, aby ich praca przynosiła efekty.
Podobnie jest z wędrownymi pilotami. Muszą być blisko swych
klientów. Muszą znaleźć pola niedaleko miast, pola porosłe
trawą lub ściętym na jej wysokość owsem albo żytem; w
pobliżu nie może być żadnych krów, gdyż mogłyby skubać
płótno ich samolotów, obok koniecznie droga dla samochodów
i furtka/w ogrodzeniu dla klientów. Pasy pól powinny układać
się w taki sposób, aby samolot nie musiał przelatywać zbyt
nisko nad domami; ich powierzchnia winna być w miarę
gładka, aby maszyny nie rozleciały się na kawałki, pędząc po
ziemi z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę. Pasy muszą
być na tyle długie, aby można było wylądować na nich i
wystartować z nich bezpiecznie; potrzebne też jest pozwolenie
właściciela na całodzienne loty.
O tym właśnie myślałem, kiedy lecieliśmy na północ w
sobotnie przedpołudnie, mesjasz i ja. Zieleń i złoto ziemi mijały
nas w ciszy, tysiąc stóp pod nami. Travel Air Donalda Shimody
dryfował z hałasem po mojej prawej stronie, jego lustrzane
części odbijały słoneczne promienie we wszystkie strony.
Piękny samolot, pomyślałem, ale za duży na potrzeby
-47-
krótkich lotów pasażerskich w ciężkich jak nasze czasach. To
prawda, że maszyna ta może zabrać dwóch pasażerów, ale
waży dwa razy tyle co mój Castor, potrzebuje więc dwa razy
więcej przestrzeni do lądowania i startu. Miałem kiedyś Tra-vel
Air, ale w końcu go sprzedałem i kupiłem Castora, który
zmieści si