Richard Bak Człowiek czyli iluzje, który nie chciał być mesjaszem Tytuł oryginału Illusions. The Adventures of a Reluctant Messiah Copyrighl © 1977 by Creature Enterprises. Inc. Design copyright © 1977 by Joan Sloliar Alt rights reserved. Published by arrangement with Delacorte Press, an imprint of Dęli Publishing, a division of Bantam Doubleday Dell Publishing Group Inc., New York, U.S.A. Copyright © 1996 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c., Poznań Opracowanie graficzne okładki Dariusz Jasiczak Redaktor Zofia Domańska Wydanie I ISBN 83-7150-041-6 Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka 10, 61-774 Poznań Po ukazaniu się Mewy nieraz zadawano mi pytanie: „Co zamierzasz teraz napisać, Richardzie? Po Mewie, co dalej?" Odpowiadałem wtedy, że nie muszę już niczego pisać, ani słowa, i że wszystkie moje książki razem wzięte po- wiedziały już wszystko, co chciałem powiedzieć. Ponieważ wcześniej przymierałem trochę z głodu, a komornik zajął mi nawet samochód, cieszyłem się bardzo, że nie muszę już teraz pracować po nocach. A jednak latem każdego roku wzlatywałem staroświec- kim dwupłatowcem nad zielone morza traw Środkowego Zachodu Ameryki i za trzy dolary od osoby woziłem nim pasażerów, i znowu odczuwałem dawny niepokój — było coś do powiedzenia, a ja tego nie powiedziałem. Pisanie wcale nie sprawia mi przyjemriosci. Jeśli uda mi się zbagatelizować jakiś pomysł, zapomnieć o nim, jeśli uda mi si dzi do mnie, chwyta /.a gmdlu i cielni nii'>wi: „Nic )iimM.«t cię, jeśli nie ujmiesz mnie w słowa, tu, na papierze". W ten właśnie sposób spotkałem się z Iluzjami. Nawet tam, na Środkowym Zachodzie, często kładłem się na plecach, ćwiczyłem w sztuce rozpraszania chmur i bezskutecznie próbowałem zapomnieć o tej historii... a če by było, gdyby ktoś nadszedł, ktoś naprawdę w tym dobry, kto by mnie nauczył, jakie zasady rządzą tym światem i jak mogę nad nimi sprawować kontrolę? A gdybym spotkał kogoś na najwyższym etapie duchowego rozwoju... gdyby jakiś Siddhartha lub Jezus zjawił się w naszych czasach, ktoś, kto ma władzę nad iluzjami tego świata dlatego, że zna kryjącą się za nimi prawdziwą rzeczywistość? A gdybym spotkał go osobiście, gdyby przyleciał na dwupłatowcu i wylądował ze mną na tej samej łące? Co by powiedział, jak by wyglądał? Być może nie przypominałby mesjasza z poplamionych smarem, zabrudzonych trawą kart mojego dziennika, być może nie powiedziałby niczego, o czym opowiada ta książka. Spójrzmy jednak na rzeczy, o których mówił mi ten właśnie mesjasz: na przykład, że niczym magnes przyciągamy do naszego życia wszystko, co tkwi w naszych myślach — jeśli to prawda, to nie bez przyczyny dotarłem do tej chwili, i ty, czytelniku, także. Być może nie przypadkiem trzymasz w ręku właśnie tę książkę; być może trafiłeś tu, aby przypomnieć sobie jakiś szczegół w opisanych w niej przygodach. W to chciałbym wierzyć. I chcę wierzyć, że mój mesjasz tkwi gdzieś w innym wymiarze, który wcale nie jest fikcją, że patrzy na nas i śmieje się, bo wszystko przebiega dokładnie tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. „Iluzje. O człowieku który nie chciał zostać mesjaszem”-Bach 1 1. I zstąpił między nas mistrz zrodzony na świętej ziemi stanu Indiana, a wzrastał na mistycznych wzgórzach na wschód od Fortu Wayne. 2. A mistrz ów uczył się o świecie w szkołach stanu Indiana, z czasem zaś także pracuję w swym zawodzie, a był mechanikiem samochodowym. 3. Posiadał wiedzę także z innych krain i z innych szkół, z innych żywotów, które wcześniej przeżył. Pamiętał je, a pamiętając, wzrastał w mądrości i sile, inni zaś widzieli jego moc i przychodzili do niego po radę. 4. Mistrz wierzył, że ma moc, by pomóc sobie i całej ludzkości, a że tak wierzył, tak też się działo, inni zaś widzieli tę moc i przychodzili do niego, aby wybawił ich z kłopotów i wyleczył z chorób niezliczonych. 5. Mistrz wierzył, że każdy człowiek może myśleć o sobie jako o synu Boga, i jak wierzył, tak też się działo, warsztaty zaś, w których pracował, wypełniać zaczęły tłumy tych, którzy szukali jego wiedzy i czekali, by ich dotknął, a na ulicach gromadzili się ci, którzy pragnęli jedynie, aby padł na nich jego cień i odmienił ich życie. 6. I zdarzyło się, że z powodu tych tłumów kilku majstrów poprosiło mistrza, by zostawił narzędzia i poszedł swoją drogą, gdyż otaczała go ciżba tak wielka, iż ani on sam, ani inni mechanicy nie mieli miejsca do pracy i nie mogli zajmować się naprawą samochodów. 7. I zdarzyło się, że poszedł mistrz za kraj miasta, a ludzie idący za nim okrzyknęli go mesjaszem i cudotwórcą, i jak wierzyli, tak też było. 8. A jeśli w czasie jego kazań zrywała się burza, ani jedna kropla deszczu nie spadła na głowy słuchaczy; ostatni z tłumu słyszał jego słowa tak wyraźnie, jakby stał w pierwszym szeregu, choć na niebie szaleć mogły błyskawice i gromy. A mówił do nich językiem przypowieści. 9. I powiedział im: „W każdym z nas tkwi moc, dzięki której możemy przyjąć zdrowie i chorobę, bogactwo i biedę, wolność i niewolę. To my, nikt inny, mamy nad nimi władzę. 10. A pewien młynarz odezwał się tymi słowy: „ łatwo ci mówić, mistrzu, gdyż wiesz, dokąd zmierzasz, lecz my tego nie wiemy; ty nie musisz się trudzić, ale my musimy. Na tym świecie człowiek musi pracować, by żyć.” 11. Mistrz odpowiedział tak: „Kiedyś na samym dnie wielkiej kryształowej rzeki żyła wspólnota stworzeń.” 12. Nurt przepływał w ciszy nad nimi wszystkimi – nad młodymi i starymi, bogatymi i biednymi, dobrymi i złymi, ten nurt, który płynął w sobie tylko znanym kierunku, znając tylko swą własną kryształową jaźń. 13. Każde stworzenie kurczowo trzymało się gałęzi i skał na dnie rzeki, a to kurczowe trzymanie się było ich sposobem życia – tak właśnie chciały oprzeć się nurtowi; tego uczyły się od dnia swoich narodzin. 14. Aż w końcu jedno z nich rzekło: „Dość mam już trzymania się skał i gałęzi. Choć moje oczy tego nie widzą, ufam, że nurt wie, dokąd podąża. Puszczę się gałęzi, pozwolę, aby nurt zabrał mnie, dokąd zechce. Jeśli nadal będę się trzymać tych konarów i skał, skonam z nudów.” 15. Inne stworzenia śmiały się i mówiły: „Głupcze! Jeśli się puścisz, nurt, któremu tak ufasz, ciskać cię zacznie o skały, a wtedy zginiesz szybciej, niż gdybyś miał skonać z nudów.” 16. Ale ono nie słuchało ich rad, zaczerpnęło powietrza i puściło się, a nurt natychmiast porwał je i ciskał nim o skały. 17. Po jakimś czasie, kiedy nadal nie chciało niczego się chwycić, nurt uniósł je ponad dnem rzeki, nie obijając go już i nie raniąc o skały. 18. A stworzenia na dnie, które go nie znały, podniosły krzyk: „Spójrzcie na cud! Oto istota taka sama jak my, a jednak potrafi latać! Zobaczcie, to mesjasz przybył, aby nas wszystkich wybawić!” 19. A niesione przez nurt stworzenie odparło: „Nie jestem bardziej mesjaszem aniżeli wy. Rzeka z radością uniosłaby nas ku wolności, gdybyśmy tylko mieli dość odwagi, aby nie trzymać się tak kurczowo gałęzi i skał. Naszym prawidłowym zadaniem jest ta podróż, ta przygoda.” 20. Lecz istoty z dna rzeki krzyczały tym bardziej: „Zbawco!, nieprzerwanie trzymając się skał, a gdy znowu podniosły głowy, już go nie było, i zostały same, snując legendy o zbawicielu.” Tak mówił mistrz. 21. Az kiedy zobaczył, że ciżba wielka otacza go coraz bardziej każdego dnia, coraz większy tłum, gęstszy i gwałtowniejszy niż dotychczas; kiedy zobaczył, że oczekuja od niego, by ich nieustannie uzdrawiał i karmił cudami, żeby się za nich uczył i żeby za nich żył, tego dnia udał się samotnie na wzgórze i tam oddał się modlitwom. 22. A w sercu swoim tak mówił: „ To-Co-Jest, nieskończone i jasne, jeśli taka twoja wola, odsuń ode mnie ten kielich, pozwól mi nie wypełniać tego niemożliwego zadania. Nie mogę żyć czyimś życiem, a jednak dziesięć tysięcy dusz domaga się ode mnie życia. Przykro mi, że doprowadziłem do tego. Jeśli taka twoja wola, pozwól mi powrócić do moich maszyn, do moich narzędzi, pozwól mi żyć jak inni.” 23. I przemówił do niego na wzgórzu głos, głos ani mężczyzny, ani kobiety, ani potężny, ani cichy, glos nieskończenie łaskawy. Głos ten rzekł doń: „Stanie się nie moja, ale twoja wola, gdyż to, co jest twoją wolą, jest dla ciebie moją wolą. Idź swą drogą jak inni ludzie i bądź szczęśliwy na ziemi.” 24. A słysząc to, mistrz uradował się i dziękował szczerze, i zszedł ze wzgórza, mrucząc pod nosem piosenkę mechanika samochodowego. A kiedy tłum znowu zaczął narzucać się mu ze swoimi troskami, błagając, aby ich uzdrawiał, aby za nich się uczył i by nieustannie karmił i bawił ich swoimi cudami, mistrz uśmiechnął się na ich widok i powiedział do nich uprzejmie: „Odchodzę.” 25. Przez chwilę tłum zaniemówił ze zdziwienia. 26. A on rzekł do nich: „Gdyby człowiek powiedział Bogu, ze chce pomóc cierpiącemu światu, bez względu na cenę, jaka musiałby zapłacić, i gdyby Bóg pouczył go, jak ma to zrobić, czy człowiek ten powinien zrobić, jak mu kazano?” 27. „Oczywiście, mistrzu! – krzyknął tłum – Gdyby Bóg go o to poprosił, radością byłoby dlań znosić nawet piekielne męki!” 28. „Bez względu na to, jakie to męki ani jak trudne byłoby to zadanie?” 29. „To honor zawisnąć, chwała do krzyża być przybitym, chwała spłonąć na stosie, jeśli tego właśnie oczekiwałby Bóg” – powiedzieli. 30. „ A co byście zrobili – zapytał ich mistrz – gdyby Bóg powiedział wam prosto w oczy: „NAKAZUJĘ WAM, BYŚCIE NA TYM ŚWIECIE DO KOŃCA DNI SWOICH BYLI SZCZĘŚLIWI. Co byście wtedy zrobili?” 31. A tłum pogrążył się w ciszy, na zboczach gór, w dolinach, gdzie zgromadzili się wszyscy, nie było słychać ni głosu, ni dźwięku żadnego. 32. A mistrz przerwał ciszę tymi słowy: „ Idąc drogą własnego szczęścia, znajdziemy wiedzę, dla której wybraliśmy nasz żywot. Właśnie dziś dowiedziałem się tego i postanowiłem was opuścić, aby pójść własną drogą, jeśli wolno.” 33. I poszedł własną drogą poprzez tłum i zostawił ich, i powrócił do codziennego świata ludzi i maszyn. 2 Był prawie środek lata, kiedy poznałem Donalda Shimodę. Latałem już od trzech lat, lecz nigdy nie spotkałem pilota, który robiłby to samo co ja — chodzi mi o loty, gdzie wiatr poniesie, od miasta do miasta, na pokładzie starego dwupłatowca, na który zabierałem pasażerów płacących po trzy dolary za dziesięć minut lotu. Pewnego dnia, lecąc na północ od Ferris w lllinois, spoj- rzałem w dół z kabiny mojego Castora i zobaczyłem starą maszynę Travel Air 4000, w kolorach złota i bieli, która lądowała tak pięknie, jak tylko można to sobie wyobrazić, na cytrynowo-szmaragdowym polu. Jestem wolnym ptakiem, choć czasami doskwiera mi sa- motność. Kiedy zobaczyłem ten dwupłatowiec, po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że nic złego się nie stanie, jeśli złożę mu wizytę. Wyłączyłem ssanie, wychyliłem całkowicie ster, po czym Castor i ja zaczęliśmy schodzić bokiem ku ziemi. W ścięgnach nośnych samolotu szumiał wiatr, dochodził mnie cichy, miły dźwięk, stary silnik stukotał powoli, leniwie obracając śmigło. Podniosłem okulary, aby mieć lepszą widoczność przy lądowaniu. Źdźbła kukurydzy tworzyły zieloną dżunglę umykającą ze świstem pod -23- kołami maszyny. Jakiś płot mignął mi przed oczyma, a potem już tylko jak okiem sięgnąć rozciągała się świeżo ścięta trawa. Chwyciłem drążek, wychyliłem ster, jeszcze jedna rundka'ponad ziemią, trawa muskała opony, a potem dobrze mi znany, spokojny turkot kół toczących się po twardym gruncie, coraz wolniej, wolniej i nagle głośniejszy warkot silnika, gdy manewrowałem obok tamtego samolotu, aby zaparkować Castora. Zgasiłem silnik, w niczym niezmąconej ciszy lipca słychać było tylko ciche mlaskanie obracającego się coraz wolniej śmigła. Pilot Travel Air siedział na trawie, opierając się plecami o lewe koło swego samolotu, i obserwował mnie. Przez pół minuty ja także mu się przyglądałem, próbując przeniknąć tajemnicę jego spokoju. Nie potrafiłbym tak bez- namiętnie siedzieć i patrzeć, jak inny samolot ląduje na polu i parkuje dziesięć jardów ode mnie. Kiwnąłem mu głową, poczułem do niego sympatię, choć nie wiedziałem dlaczego. — Wydawało mi się, że brakuje ci towarzystwa — po- wiedziałem mimo dzielącej nas przestrzeni. — Mnie też. — Nie chcę ci przeszkadzać. Jeśli się naprzykrzam, zaraz lecę dalej. — Nie przeszkadzasz. Czekam tu na ciebie. Uśmiechnąłem się, słysząc te słowa. — Przepraszam, jeśli się spóźniłem. — Nie ma sprawy. Zdjąłem kask i okulary, wygramoliłem się z kabiny i ze- skoczyłem na ziemię. Wspaniałe uczucie, po kilku godzinach spędzonych w maszynie. — Poczęstuj się kanapką z szynką i serem — powiedział. — Szynka, ser, a może trafi ci się jakaś mrówka. Nie podał mi dłoni, nie przedstawił się nawet. Nie był wysokim człowiekiem. Włosy miał długie do ramion, ciemniejsze niż kolor opon, o które się opierał. Oczy -24- czarne jak oczy sokoła, lubię takie u przyjaciół, u innych wzbudzają mój niepokój. Mógł być mistrzem karate udającym się na jakiś niezbyt brutalny pokaz. Przyjąłem kanapkę i kubek wody nalanej 7. termosu. — Kim jesteś? — spytałem. — Od lat organizuję loty dla chętnych, lecz nigdy nie spotkałem na tych polach innego wędrownego pilota. — Do innych rzeczy nie bardzo się nadaję — odparł, dziwnie uradowany. — Znam się trochę na mechanice, spawaniu, trochę na wiertnictwie, umiem prowadzić ciągnik gąsienicowy; jeśli zbyt długo zabawię w jednym miejscu, zawsze wpadam w tarapaty. Zrobiłem więc ten samolot i latam od miasta do miasta, wożąc chętnych. — O jakich ciągnikach mówisz? — Od dziecka miałem bzika na punkcie ciągników z silnikiem diesla. — Ósemki, dziewiątki. Nie trwało to długo. W Ohio. — Dziewiątki! Przecież to olbrzymy! Podwójny układ kół zmianowych. Czy rzeczywiście można nimi przesuwać góry? — Istnieją lepsze sposoby na przesuwanie gór — powiedział z uśmiechem, który trwał nie dłużej niż ułamek sekundy. Pochyliłem się nad dolnym skrzydłem jego samolotu i przez chwilę patrzyłem na nieznajomego. Złudzenie świetlne... trudno było mu się z bliska przyglądać. Jak gdyby głowę jego okalała jaśniejąca otoczka, mglisty, srebrzysty blask zacierający tło. — Coś nie tak? — zapytał. — Jakie miałeś kłopoty? — Szkoda słów. Lubię po prostu przenosić się z miejsca na miejsce. Tak jak ty. Wziąłem kanapkę i obszedłem jego samolot. Był to model z 1928 lub 1929, nie było nawm ani śladu zadrapań. Nawet prosto z fabryki nie wychodzą takie samoloty jak ta jego maszyna bez skazy, zaparkowana na polu. Co najmniej dwadzieścia powłok gumowanego lakieru lotniczego -25- lśniącego jak zwierciadło naciągnięte mocno na drewniany szkielet maszyny. Don, wypisane starą antykwą, złotymi literami pod krawędzią kabiny, a na mapniku można było przeczytać: D.W. Shimoda. Wszystkie urządzenia były jak spod igły, oryginalne przyrządy lotnicze z 1928. Dźwignia sprzęgła z lakierowanego dębowego drewna, podobnie dźwignia steru, po lewej pompa przyspieszająca gaźnika, regulator składu mieszanki, regulator wyprzedzenia zapłonu. Dziś się już tego nie spotyka, nawet w najrzetelniej odrestaurowanych starych modelach. Nigdzie śladu zadrapań, żadnej plamy na tapicerce, ani śladu oleju na osłonie silnika. Ani jednego źdźbła trawy na podłodze kabiny, jakby samolot nigdy nie latał, ale zmaterializował się tu w wyniku kom- presji czasowej, która przeniosła go przez owe pięćdziesiąt lat. Poczułem na karku dziwny, mroźny dreszcz. — Jak długo wozisz pasażerów?! — krzyknąłem do niego ponad samolotem. — Koło miesiąca, może pięć tygodni. Kłamał. Jeśli ktoś od pięciu tygodni ląduje na polach, to, bez względu na to, kim jest, ma na maszynie brud i plamy po oleju, a na podłodze w kokpicie siano, inaczej być nie może. Ale ten samolot... na przedniej szybie ani śladu oleju, żadnego źdźbła na krawędziach skrzydeł ani na ogonie, żadnej muszki rozkwaszonej na łopatach śmigła. To niemożliwe w samolocie lecącym latem przez stan Illinois. Uważnie oglądałem Travel Air jeszcze przez pięć minut, a potem odszedłem od maszyny i siadłem na sianie pod skrzydłem, twarzą ku pilotowi. Nie bałem się, ten facet wciąż mi się podobał, ale coś tu było nie tak. — Dlaczego nie mówisz mi prawdy? — Powiedziałem ci prawdę, Richardzie — odparł. Moje imię również wypisane jest na samolocie. — Nie sposób wozić pasażerów przez miesiąc na Tra-vel Air, nie zabrudziwszy olejem samolotu, przyjacielu. -26- Żadnego śladu zanieczyszczeń? Żadnej plamki na płótnie? Do licha, gdzie siano na podłodze? — Są pewne rzeczy, o których jeszcze nic nie wiesz. — Uśmiechnął się do mnie łagodnie. W owej chwili wydał mi się przybyszem z innej planety. Wierzyłem w to, co powiedział, ale nijak nie potrafiłem wyjaśnić zagadki jego lśniącego jak diament samolotu, zaparkowanego na tym słonecznym polu. — To prawda. Pewnego dnia jednak dowiem się wszystkiego, a wtedy będziesz mógł przejąć mój samolot, Do-naldzie, bo będę latał bez jego pomocy. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i uniósł czarne brwi. — Tak? Opowiedz mi o tym. Byłem zachwycony. Oto wreszcie znalazł się ktoś, kto chce wysłuchać mojej teońi! — Przez długi czas ludzie nie potrafili latać chyba dlatego, że wydawało im się to niemożliwe; nie poznali więc nawet pierwszej podstawowej zasady aerodynamiki. Chciałbym wierzyć, że istnieje jeszcze jakaś inna zasada: nie potrzeba nam samolotów, żebyśmy latali, przechodzili przez mury lub docierali na inne planety. Możemy nauczyć się robić to bez pomocy maszyn. Jeśli tylko zechcemy. Uśmiechnął się pod nosem i kiwnął głową. — I wydaje ci się, że nauczysz się tego wszystkiego, odbywając loty nad polami, pobierając po trzy dolary od osoby? — Jedyna naprawdę istotna wiedza to rzeczy, których się sam nauczyłem, robiąc to, na co miałem ochotę. Gdyby istniał ktoś taki na Ziemi, choć takiej osoby nie ma, ktoś, kto nauczyłby mnie więcej niż ten samolot i to niebo, już byłbym go szukał. Lub jej. Jego ciemne oczy patrzyły na mnie w skupieniu. — Czy nie sądzisz, że ktoś cię prowadzi, jeśli rzeczywiście chcesz się tego nauczyć? -27- — Tak, ktoś mnie prowadzi. Jak chyba wszystkich. Zawsze czułem, że coś mnie, nie wiem... pilnuje. — I sądzisz, że trafisz do nauczyciela, który ci pomoże? — Jeśli tym nauczycielem nie jestem ja sam. to tak. — Może tak właśnie jest — powiedział. Nowoczesna ciężarówka, która mknęła ku nam szosą, wzniecając brązowy tuman kurzu, zatrzymała się na polu. Otworzyły się drzwiczki, z samochodu wysiedli starszy gość i dziewczynka, chyba dziesięcioletnia. Kurz unosił się w nie- ruchomym, bezwietrznym powietrzu. — Latasz pan za pieniądze, co? — spytał mężczyzna. Pole to odkrył Donald Shimoda; nie odzywałem się więc. — Tak, proszę pana — odparł pogodnie. — Chciałoby się trochę polatać, prawda? — Jeśli polecę, czy wywiniesz pan tam ze mną parę numerów, jakiego kozła na niebie? — Oczy człowieka za- migotały, patrzył, czy nabierzemy się na tę jego udawaną naiwność wiejskiego prostaczka. — Polecę, jeśli pan chce; jeśli nie, nie polecę. — I pewnie życzysz pan sobie za to jakąś niezłą sumkę? Czułem się jak widz, siedząc tak bezczynnie, obserwując, jak ten facet ubija interes. Podobało mi się, co powiedział, wszystko było na luzie. Przywykłem do własnego sposobu urabiania klientów („Ludzie, w górze dziesięć stopni chłodniej, gwarancja! Wzbij się tam, gdzie bywają tylko ptaki i anioły! A to wszystko za jedyne trzy dolary wyjęte z waszej portmonetki lub kieszeni..."). Zapomniałem już, że można to robić inaczej. Niełatwo jest latać i zarazem samemu dbać o własną reklamę. Przywykłem do tego, bo wiedziałem: nie masz pasażerów, nie będziesz miał co jeść. Teraz, kiedy mogłem -28- ^ przyglądać się temu z boku (bo to. czy będę jadł dziś obiad, nie zależało od dzisiejszych zarobków), odprężyłem się wreszcie. Dziewczynka trzymała się o krok i również patrzyła. Blondynka, o brązowych oczach i poważnej twarzy, przyjechała tutaj, bo tak chciał jej dziadek. Ona nie miała ochoty latać. Zazwyczaj jest odwrotnie, to dzieciaki są napalone, a dorośli podchodzą z rezerwą, ale człowiek uczy się rozpoznawać klienta, kiedy od tego zależy jego utrzymanie. Wiedziałem, że ta dziewczynka nie poleciałaby z nami, choćbyśmy czekali na nią całe lato. — Który z panów...? — zapytał mężczyzna. Shimoda nalał sobie kubek wody. — Richardzie, polecisz? Ja mam przerwę śniadaniową. Chyba że chce pan poczekać. — Nie, proszę pana, już jestem gotów. Moglibyśmy przelecieć nad moją farmą? — Nie ma sprawy — powiedziałem. — Proszę mi tylko pokazać, gdzie chce pan lecieć. Z przedniej kabiny mojego Castora wyrzuciłem wałek pod głowę, torbę z narzędziami i garnki, pomogłem facetowi usadowić się na fotelu dla pasażerów i zapiąłem pas. Potem zsunąłem się w dół do tylnej części kokpitu i zapiąłem swój pas bezpieczeństwa. — Don, pomóż mi. Dobra? — Okay. — Wziął z sobą kubek z wodą i stanął przy śmigle. — Co mam robić? — Obracaj powoli, potem już się samo rozkręci. Tak już jest, że ktokolwiek rozkręca śmigło Castora, robi to za szybko, i z jakichś skomplikowanych powodów silnik nie zapala. Ale ten facet obracał śmigłem tak powoli, jakby to robił od wieków. Zaskoczyła sprężyna, w cylindrach pojawiły się iskry i stary silnik zaczął chodzić — takie to -29- proste. Donald wrócił do swojego samolotu, usiadł i zaczął rozmawiać z dziewczynką. Przy wtórze warkoczącego silnika, wzbijając tumany siana, Castor oderwał się od ziemi, wzleciał na wysokość stu stóp (jeśli teraz silnik by zgasł, wylądowalibyśmy w kukurydzy), pięć tysięcy stóp (moglibyśmy zawrócić i wylądować w sianie... mijamy pastwisko dla krów położone na zachodniej stronie), osiem tysięcy stóp i wyrównujemy lot, lecimy na południowy zachód w kierunku wyznaczonym przez wskazujący palec mężczyzny. Trzy minuty w powietrzu, okrążamy gospodarstwo, stodoły w kolorze rozżarzonych węglików, dom z kości słoniowej na oceanie mięty. W tyle ogródek z warzywami: sałata, pomidory. Mężczyzna z przedniej części kokpitu spojrzał w dół, kiedy okrążaliśmy jego gospodarstwo, ujęte w ramy skrzydeł i sieć ścięgien nośnych samolotu. Na ganku pod nami pojawiła się kobieta w białym fartuchu nałożonym na niebieską sukienkę. Pomachała nam. Mężczyzna też jej pomachał. Później pewnie będą wspominać, jak widzieli się nawzajem mimo tak dużej odległości. Odwrócił się w końcu i spojrzał na mnie; skinął głową, mówiąc, że to wystarczy, dzięki, możemy wracać. Zrobiłem duże koło nad Ferris, żeby mieszkańcy wiedzieli, że odbywają się tu pasażerskie loty, a potem spiralą przeleciałem ponad polami, pokazując im w ten sposób, gdzie mogą mnie znaleźć. Kiedy schodziłem do lądowania, stromym lotem nad morzem kukurydzy, Travel Air Donalda wzbijał się w powietrze, po czym skręcił w kierunku gospodarstwa, nad którym właśnie przelecieliśmy. Brałem kiedyś udział w lotniczym pokazie z pięcioma samolotami, teraz przez chwilę miałem podobne uczucie szczególnie ożywionego ruchu... jedna maszyna zrywa się -30- do lotu, druga ląduje. Dotknęliśmy ziemi z cichym pomrukiem i potoczyliśmy się na sam kraniec pola, niedaleko szosy. Silnik zamilkł, mężczyzna odpiął pas bezpieczeństwa, a ja pomogłem mu wyjść. Wyciągnął z kieszeni portfel i kręcąc głową, odliczył jednodolarowe banknoty. — Wspaniały lot, synu. / — Mam nadzieję. Sprzedajemy towar pierwsza klasa. — Ten twój kumpel, on to ma dar przekonywania! — Tak? — No tak. Twój przyjaciel mógłby sprzedać popiół diabłu, idę o zakład, nieprawda? — Czemu pan tak mówi? — Chodzi mi o małą, oczywiście. Dziesięć minut w sa- molocie dla mojej wnuczki, Sary! — mówiąc to, patrzył na Travel Air, który zmienił się teraz w daleki srebrny pyłek w powietrzu. Mówił tonem człowieka, który zauważył, że na uschniętej gałęzi na podwórzu pojawiły się kwiaty i dojrzałe jabłka. — Od urodzenia to dziecko śmiertelnie boi się wysokości. Wrzeszczy. Jest przerażona. Sara prędzej wsadziłaby gołą dłoń do gniazda szerszeni niż wspięłaby się na drzewo. Nie wejdzie po drabinie na strych, nie we-szłaby tam nawet, gdyby na podwórzu zaczęła wzbierać powódź. Dziewczynka jest świetna przy maszynach, niezła w pracy ze zwierzętami, ale wysokość to dla niej koszmar! I nagle, proszę, jest tam, w powietrzu! Opowiadał dalej o różnych niecodziennych wydarzeniach; pamiętał, jak samotni piloci przelatywali przez Ga-lesburg kilka lat temu, i przez Monmouth, lecieli na dwupłatowcach takich samych jak nasze, ale wykonywali na nich różne zwariowane salta. Widziałem, jak Travel Air powiększa się, leci spiralą nad polem, lotem bardziej stromym niż mnie się kiedykolwiek udało, z dziewczynką na pokładzie, która ma lęk wysokości. 31 Widziałem, jak sunie ponad kukurydzą i płotem i wreszcie osiada na trawie. Donald Shimoda musiał latać nie od wczoraj, aby tak zgrabnie wylądować. Samolot zatrzymał się koło nas, nie potrzebował żadnej pomocy, wirnik delikatnie przestał się obracać. Przyjrzałem mu się uważnie. Na śmigle nie było żadnych owadów. Nawet jednej martwej muszki na ośmiostopowym ostrzu. Zerwałem się, by im pomóc, odpiąłem pas dziewczynce, otworzyłem drzwiczki przedniej kabiny i pokazałem jej, gdzie ma stanąć, aby płótno, którym jest pokryte skrzydło, nie pękło pod jej ciężarem. — Podobało ci się? — spytałem. Nie usłyszała, że się odezwałem. — Dziadku, już się nie boję! Wcale się nie bałam, na- prawdę! Nasz dom wyglądał jak zabaweczka, a mamusia pomachała mi, i Don powiedział, że się bałam, bo kiedyś spadłam i umarłam, i że już nie muszę się więcej bać! Zostanę, dziadku, pilotem. Będę miała samolot i sama będę go naprawiać, i wszędzie będę latać i wozić pasażerów! Czy mogę? Shimoda uśmiechnął się do mężczyzny i wzruszył ra- mionami. — To on ci powiedział, że zostaniesz pilotem, Saro? — Nie, ale ja to wiem. Znam się przecież na maszynach. Wiesz przecież! — No dobrze, porozmawiasz o tym z mamą. Na nas już czas, musimy wracać do domu. Oboje podziękowali nam, po czym jedno podreptało, a drugie pobiegło do ciężarówki, oboje odmienieni przez to, co wydarzyło się tu na polu i tam na niebie. W południe nadjechały dwa dalsze samochody, potem jeszcze jeden, zebrał się tłumek chętnych pragnących obejrzeć Ferris z powietrza. Odbyliśmy, jak można było najszybciej, dwanaście lub trzynaście lotów, a następnie -32- pojechałem do miasta, żeby kupić benzynę do mojego sa- molotu. Potem mieliśmy kilku pasażerów, i jeszcze kilku innych, aż nastał wieczór, a my wzbijaliśmy się w powietrze bez przerwy, jeden za drugim, do samego zmroKu. Na jakiejś tablicy w miasteczku przeczytałem: Ludność: 200; byłem przekonany, że przewieźliśmy wszystkich, a do tego jeszcze paru zamiejscowych. W pośpiechu zapomniałem zapytać o Sarę i o to, co powiedział jej Don, czy sam wymyślił tę opowieść, czy wierzył w historię o jej śmierci. Od czasu do czasu, kiedy do kabiny wchodzili nowi pasażerowie, przyglądałem się jego maszynie. Wciąż żadnego zabrudzenia, żadnej plamy oleju, wydawało się, że latając, wymija owady, które ja musiałem zmywać z mojej szyby co godzinę. Kiedy kończyliśmy pracę, na niebie było jeszcze trochę światła. W moim blaszanym piecyku ułożyłem suchą trawę, otoczyłem ją kawałkami koksu i podpaliłem; wokół było ciemno, ogień rozpalał kolory zaparkowanych niedaleko sa- molotów i złocił źdźbła słomy rozsypanej wokół nas. Zajrzałem do pojemnika z jedzeniem. — Zupa, gulasz lub spaghetti — zaproponowałem. — Albo gruszki lub brzoskwinie. Chcesz brzoskwinię na gorąco? — Wszystko jedno — powiedział bez entuzjazmu. — Daj coś lub nic. — Człowieku, nie jesteś głodny? Odwaliliśmy kawał dobrej roboty! — Nic z tego, co wyliczyłeś, nie pobudziło mojego apetytu, chyba że jest nadzieja na rzeczywiście pyszny gulasz. Moim szwajcarskim, lotniczym nożem, otworzyłem puszkę z gulaszem, to samo zrobiłem z puszką spaghetti i wrzuciłem zawartość obu puszek do rondla. Kieszenie nabrzmiały od gotówki... była to dla mnie jedna z najprzyjemniejszych chwil tego dnia. Wyciągnąłem pomięte banknoty i zacząłem je liczyć, nie próbując nawet -33- ich rozprostować. Naliczyłem tego sto czterdzieści siedem dolarów, rachowałem w pamięci, co nie było dla mnie rzeczą łatwą. — To znaczy... to jest... zobaczmy... cztery i dwa w pa- mięci... czterdzieści dziewięć lotów! Lepiej niż ostatnio, Don, kiedy to zarobiłem stówę; tylko ja na Castorze. Ty zarobiłeś pewnie co najmniej ze dwie setki... Miałeś dwóch za każdym razem? — Raczej tak — odparł. — A wracając do tego na- uczyciela, którego szukasz... — Nie szukam żadnego nauczyciela — odpowiedziałem. — Liczę pieniądze! Mogę z tego żyć przez następne siedem dni, niech sobie teraz leje przez okrąglutki tydzień. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. — Kiedy już przestaniesz pławić się w tej forsie, to czy mógłbyś podać mi gulasz? 3 TŁUMY, masy, gromady ludzi, strumienie ludzkich J- istot nacierające na jednego, stojącego pośród nich człowieka. Potem tłumy zamieniły się w ocean, który mógłby go zatopić, ale człowiek, zamiast pójść na dno, gwiżdżąc przeszedł po falach i zniknął. Ocean wody zamienił się w ocean trawy. Biało-złoty Travel Air 4000 wylądował na polu, pilot wyszedł z kabiny i wystawił transparent z napisem: LOT — TYLKO $3. Była trzecia nad ranem, kiedy się zbudziłem, pamiętałem cały mój sen, czułem się z tego powodu szczęśliwy. Otwo- rzyłem oczy i ujrzałem w świetle księżyca wielki korpus Travel Air zaparkowanego obok mojego Castora. Shimoda siedział na kocu, opierając się o lewe koło swego samolotu, jak wtedy, gdy ujrzałem go po raz pierwszy. Nie widziałem go dokładnie, czułem po prostu, że tam jest. — Cześć, Richardzie — powiedział cicho w ciemnościach. — Czy dzięki niemu już wiesz, o co chodzi? — Dzięki czemu mam coś wiedzieć? — zapytałem rozespany. Nadal rozpamiętywałem swój sen, byłem nim zbyt pochłonięty, aby zdziwić się, że Don nie śpi. — Chodzi mi o twój sen. Ten facet, tłumy i samolot — powiedział ze spokojem w głosie. — Chciałeś się czegoś -35- o mnie dowiedzieć, teraz już wiesz, prawda? Znasz tę historię z gazet: Donald Shimoda, ten sam, którego zaczęto nazywać mechanikiem-mesjaszem, amerykańskim awatarem, inkarna-cją, zniknął na oczach dwudziestu pięciu tysięcy widzów? Rzeczywiście, przypomniałem sobie tę historię, przeczy- tałem o tym w gazecie wyłożonej w sklepiku w pewnym małym miasteczku w Ohio. Pisano o tym na pierwszej stronie. — Donald Shimoda? — Do usług — odpowiedział. — Teraz już wiesz, nie musisz więc się dłużej głowić. Idź spać. Długo nad tym myślałem, zanim ogarnął mnie sen. — Czy ci wolno... nie sądziłem... jeśli dostajesz taką robotę, robotę mesjasza, to masz zbawić świat, prawda? Nie wiedziałem, że mesjasz może tak po prostu otworzyć drzwi i sobie wyjść. — Siedziałem na pokrywie silnika i myślałem o moim dziwnym przyjacielu. — Podrzuć mi. Don, dziewiątkę, co? Pogrzebał w torbie na narzędzia i rzucił mi klucz. Podobnie jak wtedy, gdy rzucał mi inne narzędzia tego ranka, i ten klucz zwolnił swój lot, zatrzymał się kilka centymetrów przede mną i zawisł w powietrzu, obracając się leniwie nad ziemią. Kiedy tylko go dotknąłem, stał się w mojej dłoni znów ciężkim przedmiotem, zwyczajnym, chromowanym, lotniczym kluczem. Chociaż nie, nie był całkiem zwyczajny. Od kiedy licha siódemka złamała mi się w dłoni, kupowałem najlepsze narzędzia na świecie... ten klucz akurat to był Snap-On, a jak wie o tym każdy mechanik, Snap--On nie jest zwyczajnym kluczem. Za taką cenę mógłby być ze złota, ale trzymać takie cudo w ręku, to istna radość; poza tym możesz być pewien, że nigdy nie pęknie, bez względu na to, co z nim będziesz robił. -36- — Pewnie, że możesz odejść! Możesz rzucić wszystko, co tylko chcesz, jeśli tylko zmienisz zdanie. Możesz przestać oddychać, jeśli zechcesz. — Dla zabawy zawiesił w powietrzu śrubokręt Phillipsa. — Przestałem więc być mesjaszem, a jeśli mówię, jakbym się usprawiedliwiał, to może dlatego, że wciąż mam trochę poczucia winy. Lepsze to niż trzymać się roboty, której zdrowo nie cierpisz. Dobry mesjasz niczego nie może nienawidzić, jest wolny, może kroczyć jakąkolwiek chce drogą. No dobrze, dotyczy to wszystkich, to oczywiste. Wszyscy jesteśmy synami Boga, dziećmi Tego-Co-Jest, ideami Umysłu czy jakkolwiek chcesz to nazwać. Dokręcałem nakrętki cylindra na silniku Kinnera. Ma dużą moc, ten B-5, ale nakrętki mają tendencję do obluzowywania się mniej więcej co sto godzin lotu, warto więc dokręcić je na zapas. Jak się spodziewałem, pierwsza nakrętka, za którą się zabrałem, obróciła się jeszcze o ćwierć obrotu. Zadowolony byłem z tego, że postąpiłem rozsądnie, sprawdzając je wszystkie dziś rano, zanim ruszyłem na kolejne loty z pasażerami. — No tak. Don, ale chyba „mesjaszowanie" różni się od innych zawodów, co nie? Wyobraź sobie Jezusa, który wraca do domu, żeby wbijać gwoździe i zarabiać w ten sposób na życie. Przecież to byłoby śmieszne. Zamyślił się nad tym, co powiedziałem; próbował zrozumieć mój punkt widzenia. — Nie rozumiem cię. Dziwne jest raczej to, że Jezus nie rzucił tego wszystkiego, kiedy tylko zaczęli mówić do niego „zbawicielu". Zamiast już wtedy dać sobie spokój, próbował im tłumaczyć: „OK, jestem synem Boga, ale wszyscy jesteśmy Jego synami; jestem zbawicielem, ale wy też nimi jesteście! To, co ja robię, i wy możecie robić!" Przecież każdy o zdrowych zmysłach to rozumie. Na pokrywie silnika było gorąco, ale mimo zajęcia nie czułem, że pracuję. Im bardziej zależy mi na zrobieniu czegoś, tym niechętniej nazywam to pracą. Odczuwałem zadowolenie, -37- że dokręciwszy przed chwilą nakrętki, nie pozwoliłem, aby powypadały z silnika podczas lotu. — No, kiedy powiesz, że ci potrzebny inny klucz? — zapytał. — Nie chcę innego klucza. Osiągnąłem dostateczny stopień duchowego rozwoju, żeby uznać twoje sztuczki za grę pod publiczkę, Shimoda, godną jedynie umiarkowanie rozwiniętej duszy. A może początkującego hipnotyzera. — Hipnotyzera! Człowieku, jesteś coraz milszy! Ale masz rację, lepiej być hipnotyzerem niż mesjaszem! Co za nudna robota! Dlaczego nie wiedziałem wcześniej, że będzie taka nudna? — Wiedziałeś — powiedziałem, robiąc mądrą minę. Zaśmiał się tylko. — Czy kiedykolwiek przyszło ci na myśl, że może nie tak łatwo to wszystko rzucić? Że może nie będziesz umiał wrócić do rytmu życia normalnego człowieka? Na te słowa Shimoda już się nie zaśmiał. — Masz oczywiście rację — powiedział, zaczesując palcami swoje krucze włosy. — Wystarczyło, że posiedziałem zbyt długo w jednym miejscu, dłużej niż dzień lub dwa, a ludzie zaczynali spostrzegać, że jestem jakiś dziwny. Jeśli otrzesz się o mój rękaw, wyleczysz się nawet w ostatnim stadium raka. Nie mijał tydzień, a znów znajdowałem się w samym środku tego tłumu. Latając na tym samolocie, jestem cały czas w ruchu, nikt nie wie, skąd przybywam ani dokąd lecę, a to mi bardzo odpowiada. — Czekają cię czasy cięższe niż się spodziewasz. Don. — Czyżby? — No tak, nasze czasy to ruch od pierwiastka materialnego ku duchowemu... jest to, być może, powolny ruch, ale wielki. Nie wydaje mi się, by świat zostawił cię w spokoju. — Oni nie potrzebują mnie, oni chcą cudów! A cudów mogę nauczyć każdego innego człowieka; niech on będzie -38- mesjaszem. Nie powiem mu, jaka to nudna robota. A poza tym „nie ma tak wielkiego problemu, od którego nie można by uciec". Zsunąłem się z silnika, stanąłem na trawie i zacząłem dokręcać nakrętki na cylindrze trzecim i czwartym. Nie wszystkie były luźne, ale kilka trzeba było docisnąć. — Czyżbyś cytował Snoopy'ego? — Będę cytował każdą prawdę, bez względu na to, gdzie ją odnajdę. — Nie możesz uciec, Don! A gdybym zaczął cię czcić od zaraz? A gdybym miał już dość tej roboty przy silniku i zaczął cię prosić, żebyś go dla mnie wy leczył? Słuchaj, oddam ci każdego dziesiątaka, jakiego zarobię od teraz do zmierzchu, jeśli nauczysz mnie szybować w powietrzu! Jeśli tego nie zrobisz, będę wiedział, że powinienem zacząć się do ciebie modlić, do „świętego, który zszedł tu, aby zdjąć ze mnie moje brzemię". Don tylko się uśmiechnął. Nadal nie uważam, by rozumiał, że nie może uciec. Skąd mogłem wiedzieć, skoro on sam nie wiedział? — Czy urządzałeś podobne widowiska, jakie czasami można oglądać na filmach o Indiach? Tłumy na ulicach, miliardy rąk chcących cię dotknąć, kwiaty i kadzidła, złote platformy ze srebrnymi kobiercami, żebyś mógł na nich stanąć, by głosić swoje nauki? — Nie. Zanim poprosiłem o tę pracę, wiedziałem już, że nie wytrzymam czegoś takiego. Wybrałem więc Stany Zjednoczone, a tu były tylko tłumy. Wspomnienia najwyraźniej sprawiały mu ból. Przykro mi się zrobiło, że poruszyłem ten temat. Siedział na sianie i mówił, patrząc jakby przeze mnie. — Chciałem im powiedzieć, na miłość boską, jeśli tak bardzo chcecie wolności i radości, czy nie widzicie, że jest ona tylko w was samych? Powiedzcie sobie, że już ją macie, 39- a będziecie ją mieli! Róbcie wszystko tak, jakby już była wasza! Richardzie, co w tym trudnego? Ale oni nawet nie chcieli słuchać, przynajmniej większość z nich. Cuda... tak jak chodzili na wyścigi samochodowe, żeby oglądać same wypadki, tak przychodzili do mnie, żeby oglądać cuda. Z początku cię to denerwuje, a potem, po prostu, zaczyna nudzić. Nie mam zielonego pojęcia, jak dawali sobie z tym radę inni mesjasze. — Opisałeś to w taki sposób, że cała sprawa straciła swój urok — odparłem. Dokręciłem ostatnią nakrętkę i odłożyłem narzędzia. — Dokąd dziś lecimy? Podszedł do mojej kabiny, przesunął nad nią swoją dłoń, a rozgniecione owady ożyły i odleciały. Jego szyba oczywiście nie wymagała żadnego czyszczenia; od tej chwili wiedziałem też, że jego silnik nie potrzebuje żadnych remontów. — Nie wiem — powiedział. — Nie wiem, dokąd lecimy. — O czym ty mówisz? Znasz przecież przeszłość i przy- szłość wszystkiego. Doskonale wiesz, dokąd polecimy! — No tak — westchnął — ale staram się o ty m nie myśleć. Przez jakiś czas pracując przy cylindrach, myślałem sobie, no, no, wystarczy, że zostanę z tym facetem, a znikną wszelkie problemy, nic złego się nie wydarzy, wszystko się dobrze skończy. Ale kiedy powiedział: „Staram się o tym nie myśleć", przypomniały mi się losy innych mesjaszów wysłanych na ten świat. Zdrowy rozsądek nakazywał mi po starcie skierować się na południe, żeby uciec jak najdalej od tego gościa. Ale, jak już mówiłem, człowiek czuje się samotny, latając w pojedynkę, cieszyłem się więc z naszego spotkania: dobrze mieć kogoś, z kim można pogadać, kogoś, kto odróżnia lotki od stabilizatora pionowego. Powinienem był skręcić na południe, ale po starcie posta- nowiłem mu towarzyszyć i razem polecieliśmy na północny wschód, ku przyszłości, o której Don starał się nie myśleć. 4 DZIE się tego wszystkiego uczysz. Don? Tyle wiesz, a może mi się tylko tak wydaje. Nie. Z pewnością wiesz sporo. Czy to kwestia długich ćwiczeń? Czy trzeba się uczyć, aby zostać mistrzem? — Dostajesz książkę do przeczytania. Na drutach rozwiesiłem jedwabny szalik, który dopiero co skończyłem prać, i spojrzałem zdziwiony na Dona. — Książkę? / — Poradnik zbawiciela. To taka biblia dla duchowych mistrzów. Jeśli cię interesuje, gdzieś tu powinien leżeć eg- zemplarz. — Tak, tak! Mówisz, że jest taka zwyczajna książka, w której mogę przeczytać...? Pogrzebał przez chwilę w bagażniku za oparciem fotela swojego Travel Air i wyciągnął mały tom w zamszowej, jak mi się zdawało, okładce. poradnik A/Jes;aszfl ^ ^) czym dojrzała dusza pamiętać powinna' -41 — Dlaczego mówisz „poradnik zbawiciela"? Przecież tu jest napisane „poradnik mesjasza". — Coś w tym rodzaju. — Zaczął zbierać rzeczy rozrzucone wokół samolotu, jakby delikatnie dawał mi do zrozumienia, że pora już ruszać. Przekartkowałem książkę, był to zbiór sentencji i krótkich akapitów. Perspektywa — Korzystaj z niej lub ją odrzuć. Jeśli doszedłeś do tej strony, zapominasz, że to, co się dzieje wokół ciebie, nie jest rzeczywistością. pomyśl o tym. Pamiętaj, skąd przybyłeś, dokąd zmierzasz i dlaczego stworzyłeś ten cały bałagan, w którym teraz tkwisz. fnnrzesz przerażający śmiercią, pamiętaj. To wszystko to dobre ćwiczenie, spodoba ci się jeszcze bardziej, jeśli będziesz miał te fakty na uwadze. Wobec własnej śmierci zachowuj się jednak z powaga. Ąyfnfe; dojrzałe formy życia nie zrozumieją twojego śmiechu w drodze na egzekucje, okrzykną cię szaleńcem. — Czytałeś ten tekst o zagubieniu własnej perspektywy, Don? — Nie. — Piszą, że musimy umrzeć przerażającą śmiercią. -42- — Niekoniecznie. Zależy od okoliczności i od tego, jak sobie ułożysz pewne sprawy. — Czy ty umrzesz przerażającą śmiercią? — Nie wiem. Nie ma to większego znaczenia, nie sądzisz, teraz, gdy rzuciłem już tę robotę? Ciche, małe wniebowstąpienie powinno wystarczyć. Ostateczną decyzję podejmę za kilka tygodni, kiedy skończę swoją misję. Uznałem, że żartuje, jak czasami to robił. Nie wiedziałem wtedy, że mówił poważnie o tych kilku tygodniach. Dalej przeglądałem książkę. Zgoda: była to wiedza, którą winien mieć mistrz. Uczyć się, to odkrywać rzeczy, o których już dawno wiesz. Działać, to udowadniać, ze już wiesz. L\auczać to przypominać innym, że podobnif^jak ty już o tym wiedzą. Wszyscy jesteście uczniami, działaczami, nauczycielami. lwój jedyny obowiązek w tym czy innym życiu B to być wiernym sobie. yć wiernym komuś innemu lub czemuś innemu jest nie tylko rzeczą niemożliwą, ale również cechą fałszywego mesjasza. -43- Najprostsze pytania są pytaniami najistotniejszymi. Gdzie się urodziłeś? Gdzie jest twój dom? ^ Dokąd zmierzasz? Co robisz? Pomyśl czasami o tych sprawach, patrz, jak twoje odpowiedzi zaczynają się zmieniać. Najlepiej nauczysz innych tego, czego sam najbardziej powinieneś się nauczyć. — Strasznie cicho tam u ciebie, Richardzie, czemu? — zapytał Shimoda, jakby chciał ze mną porozmawiać. — Właśnie — powiedziałem i czytałem dalej. Jeśli była to książka tylko dla mistrzów, nie chciałem wypuścić jej z ręki. • Zyj tak, żebyś nigdy nie musiał się wstydzić, kiedy to, co robisz, lub to, co mówisz, opiszą gazety na całym zwiecie — nawet gdyby słowa te nie były prawda. -44- j[woi przyjaciele poznają cię lepiej podczas pierwszej minuty spotkania niż twoi znajomi w ciągu tysięcy lat. N, ajlepszym sposobem umknięcia odpowiedzialna jest twierdzić: „Mam obowiązki". W książce zauważyłem coś dziwnego. — Stronice nie są ponumerowane, Don. — Nie są — odpowiedział. — Otwierasz ją, gdzie chci i znajdujesz to, czego potrzebujesz najbardziej. — Magiczna książka! — Nie. Można tp^robić z każdą książką. Można to rc ze starą gazetą, jeśli będziesz dość uważnie czytał. Nie biłeś tego nigdy? Zastanawiasz się nad jakąś rzeczą, poi otwierasz pierwszą lepszą książkę, jaką masz pod ręką, i trzysz, co tam napisane. — Nigdy tego nie robiłem. — No to spróbuj. Spróbowałem. Zamknąłem oczy i myślałem, co m mi się przydarzyć, jeśli dłużej zostanę z tym dziwnym c; wiekiem. Przebywanie z nim sprawiało mi przyjemność, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że coś bardzo nieprz; mnego wkrótce mu się przydarzy, a ja nie miałem och być wtedy w pobliżu. Myśląc o tym, zamknąłem oczy, oti rzyłem książkę, otworzyłem oczy i przeczytałem: -45- l rzeź całe życie prowadzi cię •wewnętrzne, ciągle uczące się stworzenie, figlarna duchowa istota, która jest twoim prawdziwym „ja". -x T L\ie odwracaj się od przyszłych możliwości, dopóki nie jesteś pewien, ze niczego się od nich nie nauczysz. ż—iawsze możesz zmienić zdanie, wybrać inną przyszłość lub inna przeszłość. Wybrać inną przeszłość? Dosłownie, w przenośni czy jeszcze inaczej...? — To chyba nie na mój rozum. Don. Nie wiem zupełnie, jak można by się tego nauczyć. — Trzeba ćwiczyć. Trochę teorii i wiele ćwiczeń — odparł. — Zabierze ci to półtora tygodnia. — Półtora tygodnia? — Tak. Uwierz, że znasz wszystkie odpowiedzi, a będziesz miał wszystkie odpowiedzi. Uwierz, że jesteś mistrzem, a będziesz nim. — Nigdy nie mówiłem, że chcę być mistrzem. — To prawda — powiedział. — Nie mówiłeś. Ale zatrzymałem książkę. Nigdy o nią nie poprosił. 5 7"» y—ARMEROM na Środkowym Zachodzie potrzebna JL jest żyzna ziemia, aby ich praca przynosiła efekty. Podobnie jest z wędrownymi pilotami. Muszą być blisko swych klientów. Muszą znaleźć pola niedaleko miast, pola porosłe trawą lub ściętym na jej wysokość owsem albo żytem; w pobliżu nie może być żadnych krów, gdyż mogłyby skubać płótno ich samolotów, obok koniecznie droga dla samochodów i furtka/w ogrodzeniu dla klientów. Pasy pól powinny układać się w taki sposób, aby samolot nie musiał przelatywać zbyt nisko nad domami; ich powierzchnia winna być w miarę gładka, aby maszyny nie rozleciały się na kawałki, pędząc po ziemi z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę. Pasy muszą być na tyle długie, aby można było wylądować na nich i wystartować z nich bezpiecznie; potrzebne też jest pozwolenie właściciela na całodzienne loty. O tym właśnie myślałem, kiedy lecieliśmy na północ w sobotnie przedpołudnie, mesjasz i ja. Zieleń i złoto ziemi mijały nas w ciszy, tysiąc stóp pod nami. Travel Air Donalda Shimody dryfował z hałasem po mojej prawej stronie, jego lustrzane części odbijały słoneczne promienie we wszystkie strony. Piękny samolot, pomyślałem, ale za duży na potrzeby -47- krótkich lotów pasażerskich w ciężkich jak nasze czasach. To prawda, że maszyna ta może zabrać dwóch pasażerów, ale waży dwa razy tyle co mój Castor, potrzebuje więc dwa razy więcej przestrzeni do lądowania i startu. Miałem kiedyś Tra-vel Air, ale w końcu go sprzedałem i kupiłem Castora, który zmieści się na niewielkim terenie, takim na przykład jak pola, które najczęściej przylegają do granic miasta. Mógłbym po- radzić sobie z Castorem na poletku o powierzchni pięciuset stóp, Travel Air zaś potrzebowałby tysiąca, tysiąca trzystu stóp. Pomyślałem sobie, że jeśli zwiążę się z tym facetem, będę zależny od ograniczonych możliwości jego samolotu. I oto ledwo przyszło mi to na myśl, moim oczom ukazało się małe pastwisko niedaleko miasta. Było to zwyczajne pole przy gospodarstwie, około tysiąca trzystu stóp, podzielone na pół; jedną połowę przejęło miasto i urządzono na niej boisko do baseballu. Wiedziałem, że samolot Shimody nie będzie mógł tu wylą- dować, wzbiłem moją małą latającą maszynę, unosząc jej lewe skrzydło, wzniosłem się pionowo w górę, silnik pracował na wolnych obrotach, i jak kasa pancerna rzucona do wody po- szedłem na dno — na teren boiska. Osiadłem na trawie nie opodal płotu biegnącego wzdłuż pola po lewej i zaparkowałem samolot, zostawiając jeszcze dużo wolnego miejsca. Chciałem tylko trochę się przed nim popisać, chciałem mu pokazać, na co stać mojego Castora, jeśli prowadzi go zręczny pilot. Wybuch w gaźniku zarzucił mnie, ale gdy zamierzałem wyjść z kabiny, ujrzałem, jak Travel Air schodzi do lądowania. Ogon opuszczony, prawe skrzydło wzniesione, wyglądał jak wspaniały dostojny kondor szykujący się do lądowania na wąskim źdźble trawy. Był nisko, leciał bardzo powoli, po plecach przeszedł mi dreszcz. Za chwilę będę świadkiem katastrofy. Lecąc na Tra- vel Air, trzeba utrzymać prędkość przynajmniej sześćdziesięciu mil na godzinę, aby bezpiecznie wylądować. Jeśli ktoś -48- chciałby polecieć wolniej na takim samolocie, który traci rów- nowagę przy pięćdziesiątce, skończy niechybnie z hukiem. Jednak moim oczom ukazało się coś zgoła innego: złoty, śnieżnobiały dwupłatowiec zatrzymał się w powietrzu. Tak dokładnie mówiąc, nie zatrzymał się, ale leciał z prędkością nie większą niż trzydzieści mil na godzinę. Samolot, który (pamiętajcie) normalnie traci równowagę przy pięćdziesiątce, zatrzymuje się w powietrzu i opada leciutko trzema kołami na trawę. Potrzebował połowę, może trzy czwarte przestrzeni, która była konieczna do wylądowania mojego Castora. Siedziałem w kabinie, obserwowałem, jak kołuje przez chwilę i zatrzymuje maszynę. Kiedy zgasiłem silnik, ciągle patrząc na niego w osłupieniu. Don zawołał: — Znalazłeś wspaniałe pole! Miasto pod bokiem, prawda? Pojawili się już pierwsi klienci — dwaj chłopcy na hon-dzie chcieli zobaczyć, co się dzieje. — Dlaczego mówisz, że miasto pod bokiem?! — krzyk- nąłem, próbując przekrzyczeć warkot silnika dudniący wciąż w moich uszach. — Jest tam, za skrzyżowaniem! — Nie, nie o/to mi chodzi! CO TO ZA LĄDOWANIE! Na tym twoim Travel Air! Jak ci się udało to zrobić? — Czary! — Puścił do mnie oko. — Nie, Don, daj spokój! Obserwowałem cię, jak lądujesz! Widział, że jestem zaszokowany i, mówiąc szczerze, nieco wystraszony. — Richardzie, czy chcesz poznać sekret unoszących się w powietrzu kluczy, tajemnicę uzdrawiania chorych i zamieniania wody w wino, i spacerowania po falach, i lądowania moją maszyną na stu stopach kwadratowych pola? Czy chcesz poznać tajemnicę tych wszystkich cudów? Miałem wrażenie, jakby skierował na mnie wiązkę la- serową. — Chciałbym wiedzieć, jak ci się udało tu wylądować... -49- — Posłuchaj! — krzyknął ponad przestrzenią, która nas dzieliła. — Czym jest ten świat? I wszystko, co w nim istnieje? To iluzje, Richardzie! Wszystko to są iluzje! Czy potrafisz to zrozumieć? Nie mrugnął do mnie, nie uśmiechnął się; jak gdyby nagle zezłościło go, że do tej pory o tym nie wiedziałem. Motocykl zatrzymał się tuż przy ogonie jego samolotu; widać było, że chłopcy mają wielką ochotę trochę sobie polatać. — Tak. — Inna odpowiedź nie przyszła mi do głowy. — Iluzje, przyjąłem, odbiór. W jednej chwili chłopcy znaleźli się w samolocie i czekali na odlot; moim zadaniem było jak najszybciej odnaleźć wła- ściciela pola i uzyskać od niego zgodę na starty z jego terenu. Tylko w jeden sposób mógłbym opisać starty i lądowania Travel Air tego dnia: wyglądały, jakby to był fałszywy Travel Air. Jakby samolot ten był tak naprawdę helikopterem prze- branym za Travel Air. Nie wiem dlaczego, ale łatwiej było mi przyjąć istnienie nieważkich kluczy unoszących się w powietrzu niż przyglądać się ze spokojem, jak wzbija się ten jego samolot z pasażerami na pokładzie przy prędkości trzydziestu mil na godzinę. Czym innym jest uwierzyć w lewitację, kiedy się ją widzi, czym innym zaś całkowicie uwierzyć w cuda. Myślałem o tym, co Don w tak gwałtownych słowach niedawno powiedział. Iluzje. Ktoś już to przed nim mówił... Kiedy byłem dzieckiem, uczyłem się magii... takie rzeczy mówią iluzjoniści! Mówią do nas wolno i wyraźnie: „Popatrz uważnie, to, co zobaczysz, to nie cud. To nie jest prawdziwa magia. To tylko złudzenie, iluzja magii". A potem wydobywają z łupiny orzecha kandelabry i zamieniają słonia w rakietę do tenisa. W przypływie nagłego olśnienia wyciągnąłem z kieszeni Poradnik mesjasza i otworzyłem go na chybił trafił. Na stronie znalazłem dwa samotne zdania. -50- K, ^.azdy problem przynosi ci coś w podarunku. 'ziikasz problemom, gdyż potrzebne ci sy ich podarunki. Nie bardzo wiedziałem dlaczego, ale po przeczytaniu tych zdań nie czułem się już taki zagubiony. Przeczytałem je ponownie, a potem jeszcze raz, aż nauczyłem się ich na pamięć. Miasto nazywało się Troy, a okoliczne pastwiska zapowiadały się równie obiecująco jak pola pod Ferris. W Ferris jednak panował pewien spokój, tu zaś w powietrzu czułem napięcie, które mi się nie podobało. Lot, który dla naszych pasażerów był przygodą życia, dla mnie był rutynową czynnością, nad którą rozpostarł się cień tego dziwnego niepokoju. Moją przygodą był ten człowiek, z którym przyszło mi latać... ten niewiarygodny wprost sposób, w jaki wzbijał się w powietrze swoim samolotem, i te dziwaczne rzeczy, o których mi opowiadał, próbując wyjaśnić swoją zagadkę... Szok mieszkańców Troy wywołany cudownym lotem Tra-vel Air był nie większy niż gdyby w południe usłyszeli miejskie dzwony, które nie odzywały się od sześćdziesięciu lat... nie wiedzieli, że to, co się działo, nie miało prawa — zgodnie z regułami prawdopodobieństwa — wcale się wydarzyć. — Dzięki za lot — mówili. — Czy z tego tylko żyjecie... nigdzie nie pracujecie? — A potem: — Dlaczego wybraliście taką mieścinę jak Troy? — i — Jerry, twoje gospodarstwo jest wielkości pudełka na buty. -51- Przez całe popołudnie mieliśmy pełne ręce roboty. Przyszło mnóstwo ludzi pragnących wzbić się w powietrze; zanosiło się, że sporo zarobimy. Mimo to jakiś głos mówił mi: „Uciekaj stąd, uciekaj, uciekaj z tego miejsca". Wtedy nie zwracałem na to uwagi i potem tego żałowałem. Około trzeciej zaniknąłem samolot, żeby pojechać po paliwo, zrobiłem dwie rundy do stacji benzynowej w Skelly, targając dwa pięciogalonowe kanistry, kiedy nagle uzmysłowiłem sobie, że nigdy, ani razu, nie widziałem, by Tra-vel Air tankował. Shimoda nie uzupełniał paliwa w swoim samolocie nawet w Ferris, a wiedziałem, że lata na tej maszynie już ponad siedem godzin, nie dolewając nawet kropli benzyny czy oleju. I choć byłem pewien, że dobry z niego człowiek, że nigdy by mnie nie skrzywdził, znowu ogarnął mnie lęk. Jeśli ktoś by się rzeczywiście uparł, ograniczył do minimum obroty silnika i dał wyjątkowo ubogą mieszankę, to wtedy mógłby wyciągnąć na Travel Air pięć godzin lotu non stop. Ale nie osiem godzin ciągłych startów i lądowań! Latał wytrwale, bez przerwy, lot za lotem, a ja dolewałem benzynę do baku i olej do silnika. Utworzyła się kolejka osób czekających na swój lot... wyglądało tak, jakby nie chciał sprawić im zawodu. Dopadłem go jednak, kiedy pomagał pewnemu mężczyźnie i jego żonie wejść do kabiny. Próbowałem mówić możliwie najspokojniejszym i najzwyczajniejszym głosem. — Don, jak stoisz z benzyną? Nie potrzebujesz paliwa? — Stałem obok jego skrzydła z pustym pięciogalonowym kanistrem w dłoni. Spojrzał mi prosto w oczy i zmarszczył brwi, zdziwiony, jakbym zapytał go, czy potrzebne mu do oddychania powietrze. — Nie — odparł, a ja poczułem się jak tępy pierwszoklasista z oślej ławki. — Nie, Richardzie, nie potrzeba mi paliwa. -52- Rozgniewało mnie to. Znałem się co nieco na silnikach samolotowych. — No, dobra. Może w takim razie trochę uranu? — palnąłem. Roześmiał się i natychmiast złagodniał. — Nie, dziękuję. Załadowałem go w zeszłym roku. I wkrótce znowu siedział w swojej kabinie z pasażerami na pokładzie i w zwolnionym tempie wzbijał się w niebo w ten swój wyjątkowy, nadprzyrodzony sposób. Początkowo chciałem, żeby ci ludzie poszli sobie do domu, potem, żebyśmy się stąd jak najszybciej wynieśli, bez względu na to, ilu zostało jeszcze klientów, a w końcu zapragnąłem sam się stąd natychmiast ulotnić. O niczym innym nie myślałem, jak tylko, by wystartować, znaleźć wielkie puste pole gdzieś daleko od miasta i po prostu posiedzieć tam, pomedytować i zapisać w dzienniku to wszystko, co się wydarzyło, spróbować wszystko zrozumieć. Siedziałem na zewnątrz, czekałem, aż Shimoda znowu wyląduje. Gdy podszedłem do jego kabiny, owionął mnie potężny strumień powietrza ze śmigła jego wielkiego samolotu. — Już się nalatałem. Don. Pora mi ruszać. Wyląduję gdzieś z dala od miasta i przez jakiś czas odpocznę. Dobrze mi się z tobą latało. Pewnie się jeszcze zobaczymy, co? — Jeszcze jeden kurs i lecę z tobą. — Nawet nie drgnęła mu powieka. — Ten facet czeka już dość długo. Ujrzałem mężczyznę w zniszczonym wózku inwalidzkim, który ktoś dopchał tu z szosy. Siedział jakby wgnie-ciony czy upchany w tym (swoim fotelu, jakby oddziaływała na niego jakaś potężna siła ciążenia. Znalazł się tu, bo i on chciał polatać. Wokół było jeszcze parę osób, niektórzy zostali w samochodach, inni czekali na zewnątrz, chcieli zobaczyć, jak Don poradzi sobie z facetem na wózku. Don nawet się nie zastanawiał. -53- — Chce pan polecieć? Na twarzy inwalidy pojawił się zniekształcony uśmiech. Przekręcił w bok głowę na znak, że chce. — No to chodźmy — powiedział cicho Don, jakby mówił do kogoś, kto zwyczajnie czekał na uboczu, aż przyjdzie jego kolej wzięcia udziału w zabawie. Teraz, gdy przypominam sobie tę chwilę, myślę, że jeśli było w niej coś dziwnego, to z pewnością wielka siła, z jaką Don wypowiedział te słowa. Mówił normalnie, ale był to jednak rozkaz, który nakazywał mężczyźnie wstać i wejść do samolotu. To, co zdarzyło się później, wyglądało jak gdyby mężczyzna udawał tylko i zagrał ostatnią scenę w swojej roli inwalidy. Wydawało się, że wszystko było ukartowane. Siła ciążenia przestała go przygniatać, jakby w ogóle nie istniała, facet wyskoczył z fotela i dziwiąc się samemu sobie, pobiegł do samolotu. Stałem niedaleko, słyszałem więc jego głos. — Co zrobiłeś? Co ze mną zrobiłeś? — Chcesz latać czy nie? — zapytał Don. — Cena trzy dolary. Opłata z góry. — Lecę! — powiedział tamten. Shimoda nie pomógł mu wejść do kabiny, choć zazwyczaj pomagał wszystkim swoim pasażerom. Ludzie siedzący w samochodach nagle z nich wyskoczyli — wśród widzów przebiegł szybki szept, a potem zaległa pełna zadziwienia cisza. Ten człowiek nie chodził o własnych siłach od jedenastu lat, kiedy to jego ciężarówka spadła z mostu. Jak dziecko, które założyło sobie skrzydła z prześcieradła, mężczyzna wskoczył do kabiny i wsunął się na siedzenie, żywo wymachując ramionami, jakby dopiero co dostał je do zabawy. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać. Don otworzył przepustnicę silnika i Travel Air wzbił się w powietrze, robiąc ostry zakręt przy drzewach i wzlatując szybko w niebo. -54- Czy to możliwe, aby ta sama chwila była jednocześnie chwilą szczęścia i strachu? Później przeżyłem jeszcze wiele takich chwil. Zdziwienie z powodu czegoś, co można nazwać tylko cudownym uzdrowieniem człowieka, który naj- prawdopodobniej na nie zasłużył, i jednocześnie przeczucie, że kiedy ci dwaj wrócą na ziemię, coś złego się wydarzy. Ludzie czekali w napięciu — tłum czekający w napięciu zamienia się w motłoch, a to może się źle skończyć. Mijały minuty, wzrok zmęczył się wypatrywaniem małego dwupłatowca beztrosko szybującego pod słońce. Jakieś tragiczne zdarzenie musiało wkrótce nastąpić. Travel Air wykonał kilka ostrych ósemek, jedną trudną spiralę i po chwili szybował nad płotem niczym powolny, hałaśliwy spodek latający, który podchodzi do lądowania. Gdyby Don miał trochę oleju w głowie, pozwoliłby pasażerowi wysiąść na przeciwległym krańcu pola, po czym wzbiłby się szybko w niebo i zniknął. Nadchodzili kolejni gapie, pojawił się kolejny wózek inwalidzki pchany przez biegnącą kobietę. Don kołował, zbliżając się do tłumu, okręcił samolot, aby odwrócić śmigło, zgasił silnik. Ludzie podbiegli do maszyny i przez chwilę wydawało się, że podrą na strzępy płótno kadłuba, próbując dostać się do obu mężczyzn. Czy to było tchórzostwo? Nie wiem. Poszedłem do swojego samolotu, otworzyłem przepustnicę, zassałem paliwo i pchnąłem śmigło, żeby uruchomić silnik. Potem wsiadłem do kabiny, odwróciłem Castora w kierunku wiatru i wzbiłem się w powietrze. Po raz ostatni zobaczyłem Donalda Shi-modę, jak siedział na krawędzi kabiny w otoczeniu tłumu. Skierowałem się na wschód, potem na południowy wschód, i wkrótce dostrzegłem dużą łąkę z drzewami dającymi cień i ze strumieniem, z którego mógłbym się napić. Wylądowałem tam na noc. Do najbliższego miasta było daleko. 6 DO dziś nie mogę zrozumieć, co się wtedy ze mną stało. Po prostu jakieś poczucie nieuniknionego losu wygnało mnie daleko od tego dziwnego człowieka, jakim był Donald Shimoda. Jeśli widzę, że zmierzam ku zgubie, nawet sam mesjasz nie znajdzie w sobie dość siły, żeby mnie przy sobie zatrzymać. Na ziemi panowała cisza; olbrzymia, cicha łąka otwierała się ku niebu... jedynym odgłosem był szum małego strumyka, choć i tak musiałem pilnie wytężać uwagę, żeby go usłyszeć. Znowu sam. Człowiek przyzwyczaja się do samotności, ale wystarczy zrobić sobie dzień przerwy, żebyś musiał przyzwyczajać się do niej ponownie, jeszcze raz od początku. — OK, fajnie było przez moment — powiedziałem głośno do łąki. — Fajnie było, może wiele bym się od tego faceta nauczył. Ale dość mam tłumów, nawet gdy jest to tłum szczęśliwych ludzi. Bo gdy się zaczynają bać, to pewnie kogoś ukrzyżują lub zaczną stawiać mu ołtarze. Przepraszam, ale tego dla mnie za dużo. Zaskoczyło mnie to, co powiedziałem. Słowa, które wy- rzekłem, mogłyby pochodzić z ust Shimody. Dlaczego tam został? Miałem na tyle zdrowego rozsądku, aby stamtąd czmychnąć. A przecież wcale nie byłem mesjaszem. -56- Iluzje. Co miał na myśli, mówiąc „iluzje"? Słowa te były ważniejsze niż wszystko, co wcześniej powiedział czy zrobił — w jego oczach dostrzegłem dziką zapalczywość, kiedy mówił: „To wszystko iluzje!", jak gdyby gwałtem chciał mi wbić tę myśl do głowy. Był to rzeczywiście problem, w porządku, potrzebny był mi podarunek, jaki miał mi do zaoferowania, ale nie wiedziałem, co oznacza. Po chwili rozpaliłem ogień i ugotowałem gulasz z resztek mięsa w sosie sojowym, z suchych klusek oraz dwóch hot dogów sprzed trzech dni. Pod pojemnikiem na jedzenie leżała torba z narzędziami. Bez wyraźnego powodu wziąłem do ręki klucz dziewięć szesnastych, przyjrzałem mu się, wytarłem go i zamieszałem nim gulasz. Byłem sam, nikt mnie nie widział, dla zabawy więc spró- bowałem zawiesić klucz w powietrzu, tak jak on to robił. Kiedy podrzucałem go i przymykałem oczy w chwili, gdy przestawał lecieć wzwyż i miał zacząć spadać, przez pół sekundy odnosiłem wrażenie, że unosi się w powietrzu. Jednak wkrótce spadał na trawę lub na moje kolano i cały efekt diabli brali. Jak on to robił? Jeśli to wszystko jest iluzją, panie Shimoda, czym w takim razie jest rzeczywistość? A jeśli ten świat jest złudzeniem, dlaczego w ogóle żyjemy? Poddałem się w końcu, podrzuciłem klucz jeszcze kilka razy i dałem spokój. Dając sobie spokój, poczułem się nagle szczęśliwy, przepojony radością, że jestem, gdzie jestem, że wiem, co wiem, choć nie jest to odpowiedź na wszystkie problemy życia ani nawet na kilka iluzji. Kiedy jestem sam, lubię sobie śpiewać. Och, ja i ta stara FARBA!... Śpiewałem, poklepując z miłością skrzydło Ca-stora (pamiętajcie, że nikt mnie tam nie mógł słyszeć). Będziemy wędrować po niebie... Będziemy skakać pośród stogów siana, aż jedno z nas się podda. Sam na poczekaniu komponowałem muzykę i układałem słowa. / to nie ja się -57- poddam, farbo... Chyba, ze skręcisz kark, a wtedy po prostu zwiążę cię drutem... i polecimy... POLECIMY... Mogę tak ciągnąć w nieskończoność, kiedy czuję się szczęśliwy, rymy nie są przecież istotne. Przestałem zastanawiać się nad problemem mesjasza; nie było sposobu, żebym mógł odgadnąć, kim jest lub co miał na myśli, zaprzestałem więc starań i to właśnie wprowadziło mnie w błogi nastrój. Około dziesiątej ogień wygasł, wygasła też moja pieśń. — Gdziekolwiek jesteś, Donaldzie Shimoda — powie- działem, rozkładając pod skrzydłem koc — życzę ci szczę- śliwych lotów i żeby nie prześladowały cię tłumy. Jeśli tego właśnie chcesz. Nie, odwołuję. Życzę ci, mój drogi samotny mesjaszu, byś znalazł to, co chcesz odnaleźć. Kiedy ściągałem koszulę, z kieszeni wypadła jego książka, przeczytałem stronę, na której się otworzyła: m, która zespala twoja prawdziwa rodzinę, nie jest więzią krwi, ale szacunkiem i radością z istnienia drugiego człowieka. J\zadko kiedy członkowie tej samej rodziny wyrastają pod jednym dachem. Nie wiedziałem, jaki to miało związek ze mną, a poza tym nie mogłem pozwolić, aby książka zastąpiła mi samodzielne myślenie. Wsunąłem się pod koc, poczułem się jak -58- wygaszona żarówka, ciepła, nie śniąca żadnych snów, pod niebem, pod kilkoma tysiącami gwiazd, które może były tylko iluzjami, ale pięknymi z pewnością. ^ Kiedy przyszedłem do siebie, był już świt, różane światło i złote cienie. Obudziłem się nie z powodu światła, ale dlatego, że coś bardzo delikatnie muskało mi głowę. Myślałem, że to źdźbła trawy rosnącej wokół, następnie, że to jakiś owad... Klucz dziewięć szesnastych to niezły kawałek żelaza, jeśli uderzy cię w pełnym pędzie, obudzisz się natychmiast. Klucz odbił się od zawiasów lotki, pogrążył się na chwilę w trawie, po czym popłynął majestatycznie w górę i zawisł w powietrzu. A kiedy mu się przyglądałem, budząc się na dobre, delikatnie opadł na ziemię. Gdy zdecydowałem się go podnieść, był znów tym samym starym kluczem, który tak dobrze znałem i lubiłem, tak samo ciężkim, równie chętnym, by wziąć się za te wszystkie cholerne nakrętki i sworznie. — Do diabła! Nigdy nie mówię „do diabła" czy „cholera" — to mi pozostało z dzieciństwa. Byłem jednak szczerze zdumiony, a nic innego nie przyszło mi do głowy. Co się działo z moim kluczem? Donald Shimoda był co najmniej sześćdziesiąt mil stąd, poza horyzontem. Podniosłem narzędzie, uważnie mu się przyjrzałem i zważyłem w dłoni. Czułem się jak prehistoryczna małpa, która nie rozumie, że przed jej oczyma obraca się koło. Musiało być jakieś proste wytłumaczenie... Zdenerwowany odłożyłem go w końcu, położyłem na torbie z narzędziami i rozpaliłem ognisko, żeby usmażyć placki. Nie było powodu się spieszyć. Mogłem tu zostać cały dzień, jeśli miałbym ochotę. Placek rósł na patelni, należało go już przewrócić, kiedy usłyszałem na niebie, gdzieś na zachodzie, hałas. -59- To niemożliwe, by to był samolot Shimody, nie było sposobu, aby ktokolwiek mógł mnie wytropić na tej jednej z milionów łąk Środkowego Zachodu, ale wiedziałem, że to on i zacząłem gwizdać... patrzyłem na placek i na niebo, zastanawiałem się, co mu powiedzieć, coś bardzo spokojnego, kiedy już wyląduje. To rzeczywiście był Travel Air, przeleciał nisko nad Castorem, wzbił się ostro w górę, robiąc pokazowy skręt, zanurkował w powietrzu i wylądował z prędkością sześć- dziesięciu mil na godzinę, a była to prędkość, z jaką Travel Air powinien lądować. Shimoda ustawił swoją maszynę koło Castora i wyłączył silnik. Nic nie powiedziałem. Pomachałem, ale nie powiedziałem ani słowa. Przestałem gwizdać. Wydostał się z kabiny i podszedł do ogniska. — Cześć, Richardzie. — Spóźniłeś się — powiedziałem. — Omal nie spaliłem patelni. — Przepraszam. Podałem mu kubek wody ze strumienia, talerz z połówką placka i plaster margaryny. — Jak poszło? — zapytałem. — W porządku — odpowiedział z natychmiastowym półuśmiechem na twarzy. — Udało mi się ujść z życiem. — Bałem się, że ci się nie uda. Przez chwilę jadł w ciszy. — Słuchaj — powiedział wreszcie, przyglądając się swojemu posiłkowi. — To jest naprawdę straszne. — Nikt ci nie każe tego jeść — powiedziałem rozgniewany. — Dlaczego nikomu nie smakuje mój placek? NIKOMU NIE SMAKUJE MÓJ PLACEK! Dlaczego tak się dzieje, mój mistrzu? — No, cóż — uśmiechnął się Don — będę mówił teraz jak Bóg. Otóż wydaje mi się, iż wierzysz, że placek jest smaczny i dlatego tobie smakuje. Skosztuj go, przestając -60- wierzyć tak głęboko w jego doskonałość, a... będzie to jak... pożar... po powodzi... w młynie, prawda? Tę trawę z pewnością świadomie dodałeś, co? — Wybacz. Spadła pewnie z rękawa, nie wiem jak. Na- prawdę sądzisz, że sam placek... nie chodzi mi o tę trawę ani o przypalony kawałek, o tu... ale sam placek, nie sądzisz...? — Okropny — powiedział, oddając mi, jeśli nie liczyć małego kęsa, prawie wszystko, co mu wręczyłem. — Wolałbym głodować. Masz jeszcze brzoskwinie? — Są w pojemniku. Jak on mnie tu znalazł? Skrzydeł o rozpiętości dwudziestu ośmiu stóp nie jest łatwo dostrzec na dziesięciu tysiącach mil prerii, zwłaszcza jeśli trzeba patrzeć pod słońce. Obiecałem sobie jednak, że o nic nie będę pytać. Powiedziałby mi, gdyby chciał. — Jak mnie znalazłeś? — spytałem. — Przecież mogłem wylądować gdzie indziej. Otworzył puszkę z brzoskwiniami, które następnie jadł nożem... dość trudna sztuczka. — Swój ciągnie do swego — wymamrotał, gubiąc plasterek owocu. — Ach, tak? — Prawo kosmiczne. — Aha. Skończyłem jeść placek, po czym wyszorowałem patelnię piaskiem ze strumienia. Jestem pewien, że to świetne placki. — Czy mógłbyś mi to wyjaśnić? Czy to znaczy, że jestem podobny do twojego szanownego ,ja"? A może mówiąc „swój do swego", miałeś na myśli podobieństwo naszych samolotów? — My, cudotwórcy, musimy się trzymać razem — odparł. Zdanie to wypowiedział głosem jednocześnie serdecznym i groźnym. -61- — Ach, Don...? Pozwól, że nawiążę do tego, co powie- działeś przed chwilą. Co miałeś na myśli, mówiąc „my cu- dotwórcy"? — Z punktu widzenia tego klucza, który leży tu na torbie, powiedziałbym, że dziś rano zabawiałeś się sztuczką „niech sobie trochę polewituje". Popraw mnie, jeśli nie mam racji. — W nic się nie zabawiałem! Obudziłem się... to on sam mnie zbudził! — Och! Sam — śmiał się. — TAK, SAM. — Na swoim cudotwórstwie, Richardzie, znasz się równie dobrze jak na smażeniu placków. Nie odpowiedziałem, rozłożyłem się tylko wygodnie na kocu i czekałem w ciszy. Jeśli ma coś do powiedzenia, zrobi to w najdogodniejszej dla siebie chwili. — Niektórzy z nas uczą się tego podświadomie. Nasz trzeźwy umysł nie chce tego przyjąć, czynimy więc nasze cuda we śnie. — Przyglądał się niebu i pierwszym obłokom dnia. — Trochę cierpliwości, Richardzie. Wszyscy wkrótce nauczymy się nowych rzeczy. Przyjdzie to ci teraz dużo łatwiej i zanim się zorientujesz, staniesz się mądrym duchowym maestro. — Co to znaczy, zanim się zorientuję? Nie chcę o tym wiedzieć! Nie chcę nic wiedzieć! — Nie chcesz nic wiedzieć? — No, chciałbym wiedzieć, dlaczego świat istnieje i czym jest, i dlaczego tu żyję, i dokąd idę... TO rzeczywiście chcę wiedzieć. Jak latać bez samolotu, gdybym miał takie życzenie. — Przykro mi. — Przykro, że co? — To nie działa w ten sposób. Jeśli dowiesz się, czym jest świat, jakie są jego prawa, automatycznie zaczniesz obcować z cudami. Z tym, co nazwane będzie cudem. Ale oczywiście nic nie jest cudem. Jeśli dowiesz się wszystkiego, -62- co wie iluzjonista, magia przestanie być dla ciebie magią. — Oderwał wzrok od nieba. — Jesteś taki jak wszyscy. Ty już o tym wiesz, po prostu nie jesteś jeszcze tego świadomy. — Nie przypominam sobie — powiedziałem. — Nie przypominam sobie, żebyś mnie kiedykolwiek pytał, czy chcę się tego nauczyć, bez względu na to, co to takiego. Wiem tylko, że z tego powodu przez całe życie towarzyszyły ci tłumy i nieszczęścia. Jakoś wypadło mi z pamięci... — Jak tylko wypowiedziałem te słowa, wiedziałem, że powie „później sobie przypomnisz" i będzie miał rację. Wyciągnął się na trawie, za poduszkę posłużył mu worek z resztką mąki. — Słuchaj, nie zawracaj sobie głowy tłumami. Nie mogą cię dotknąć, chyba że sam tego chcesz. Jesteś magią, pamiętaj, PUFF! Jesteś niewidzialny i przechodzisz przez zamknięte drzwi. — A nie dopadł cię ten tłum w Troy, co? — Czy kiedykolwiek mówiłem, że tego nie chcę? Sam na to pozwoliłem. Podobało mi się. Jest w nas coś z komediantów, inaczej nigdy nie zostalibyśmy duchowymi mistrzami. — Myślałem, że dałeś sobie z tym spokój. Przecież czy- tałem... — Zanosiło się na to, że zostanę jednym, jedynym, peł- noetatowym mesjaszem, i z tą właśnie rolą dałem sobie spokój. Nie mogę jednak oduczyć się tego, na co poświęciłem całe życie, jedno, drugie i następne, nie mam racji? Zamknąłem oczy i zgniotłem źdźbło trawy. — Słuchaj, Donaldzie, co ty mi tu wstawiasz? Dlaczego nie wyłożysz kart na stół i nie powiesz, co się naprawdę dzieje? Zapanowała cisza, a potem Don odezwał się: — Może to ty mi powinieneś powiedzieć. Powiedz mi, co według ciebie próbuję ci powiedzieć, a ja cię skoryguję, jeśli będziesz w błędzie. -63- Przez chwilę zastanawiałem się nad tym i postanowiłem go zaskoczyć. — Dobra, powiem. Po tych słowach przećwiczyłem pauzowanie, chciałem zobaczyć, jak długo gotów jest czekać, jeśli się okaże, że nie mówię zbyt płynnie. Zrobiło się ciepło, słońce wisiało już dość wysoko na niebie; gdzieś daleko jakiś farmer jechał na traktorze z silnikiem diesla, pracując w polu pomimo niedzieli. — Dobra, powiem ci. Przede wszystkim to nie był przy- padek, że wtedy, po raz pierwszy, wylądowałeś na polu pod Ferris, prawda? Siedział cicho, jak rosnąca trawa. — Po drugie, między nami jest pewne mistyczne poro- zumienie, o którym ja, jak się wydaje, zapomniałem, a ty pamiętasz. Wiał lekki wiatr, przynosząc i zabierając daleki warkot traktora. Pewna część mojej osoby przysłuchiwała się temu w przekonaniu, że to, co mówię, nie jest zmyśleniem. Opo- wiadałem prawdziwą historię. — Chcę powiedzieć, że spotkaliśmy się trzy lub cztery tysiące lat temu, mogę się mylić o dzień. Lubimy te same przygody, nienawidzimy prawdopodobnie tych samych wro- gów, uczymy się z taką samą radością, w takim samym tempie. Masz lepszą pamięć. Nasze ponowne spotkanie określiłeś słowami „swój lgnie do swego". Zerwałem nowe źdźbło. — Jak mi idzie? — Przez chwilę wydawało mi się, że to będzie długa i żmudna robota — powiedział. — I rzeczywiście, ale jest chyba pewna szansa, że tym razem ci się uda. Mów dalej. — Ano właśnie, nie muszę mówić, bo ty wiesz, o czym ludzie wiedzą. Gdybym jednak nie powiedział ci tego wszy- stkiego, nie wiedziałbyś, co mnie się wydaje, że wiem. A bez tego nie nauczę się żadnej z tych rzeczy, których chcę się -64- nauczyć. — Odłożyłem źdźbło. — Jaki ty masz w tym interes, Don? Dlaczego zawracasz sobie głowę ludźmi takimi jak ja? Jeśli ktoś jest na takim etapie duchowego rozwoju jak ty, wszystkie te cudotwórcze moce są dla niego jedynie sprawą uboczną. Nie jestem ci potrzebny, ty przecież niczego z tego świata nie potrzebujesz. Odwróciłem głowę i spojrzałem na niego. Miał oczy za- mknięte. — Na przykład paliwa do Travel Air — powiedział. — Właśnie — odparłem. — Tu, na tym świecie, pozostaje tylko nuda... Nie czekają cię żadne przygody, skoro nic w tej rzeczywistości ciebie nie tyczy. Jedynym twoim problemem jest to, że nie masz problemów! Była to, jak sądziłem, wspaniała mowa. — Tu nie masz racji — przerwał. — Powiedz mi, czemu dałem sobie spokój z tą robotą... wiesz, czemu przestałem pracować jako mesjasz? — Mówiłeś, że to tłumy. Wszyscy chcieli, żebyś dla nich czynił swoje cuda. — Właśnie. Ten drugi powód — tak, lecz nie pierwszy. Lęk przed tłumem to twój krzyż, nie mój. To nie tłumy mnie męczą, lecz ludzie, którym nie zależy na tym, co mam im do powiedzenia. Możesz przejść po powierzchni oceanu z Nowego Jorku do Londynu, możesz z powietrza wydobywać złote monety, a im i tak będzie to wszystko obojętne, rozumiesz? Kiedy to mówił, wydawało się, że jest przeraźliwie samotny. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby ktoś był tak samotny. Niepotrzebne mu były ani żywność, ani schronienie, ani pieniądze, ani sława. Umierał z pragnienia, by podzielić się swoją wiedzą, a nikt nie chciał go słuchać. Zmarszczyłem czoło, żeby się nie rozpłakać. — No cóż, sam tego chciałeś. Jeśli twoje szczęście ma zależeć od tego, co robi ktoś inny, to wydaje mi się, że rzeczywiście masz problem. -65- Uniósł nagle głowę i spojrzał na mnie lśniącymi oczyma, jakbym uderzył go kluczem. Od razu wiedziałem, że nie mogę pozwolić, aby ten facet zdenerwował się na mnie. Uderzony gromem człowiek piecze się szybko. Wtem uśmiechnął się do mnie tym swoim trwającym pół sekundy uśmiechem. — Wiesz co, Richardzie? — powiedział powoli. — Ty... masz... rację! Znowu zamilkł, jakby moje słowa wprowadziły go w trans. Nie zwracając na to uwagi, brnąłem dalej, mówiąc godzinami o tym, jak się spotkaliśmy i czego musimy się nauczyć, a wszystkie myśli przelatywały przez mój umysł niczym poranne komety i opromienione dziennym światłem meteory. Leżał nieruchomo na trawie, nie ruszał się, nic nie mówił. W południe skończyłem przedstawiać mu swoją koncepcję wszechświata i wszystkich rzeczy na niebie i ziemi. — ...a mam wrażenie, jakbym dopiero zaczął. Don, tyle jest jeszcze do powiedzenia. Skąd ja to wszystko wiem? Jak to się stało? Nie odpowiedział. — Jeśli oczekujesz, że sam odpowiem sobie na własne pytanie, muszę przyznać, że nie wiem. Dlaczego potrafię teraz mówić o tym wszystkim, skoro dotychczas nigdy tego nie próbowałem? Co się ze mną stało? Bez odpowiedzi. — Don? Teraz proszę, abyś ty zaczął mówić. W dalszym ciągu nie powiedział ani słowa. Przedstawiłem mu panoramę życia, a mój mesjasz — jakby w tym jednym przypadkowym słowie o swoim szczęściu usłyszał całą potrzebną mu treść — zapadł w głęboki sen. 7 JEST środa, szósta rano. Jeszcze śpię, a tu niespodzie- J wanie BUCH! słyszę olbrzymi huk, nagły i gwałtowny jak eksplodująca potężnym brzmieniem symfonia; niecierpliwe tysięczne chóry, słowa śpiewane po łacinie, skrzypce, bębny, trąby, aż ziemia drgnęła, a Castor zakotysał się na kołach. Wygrzebałem się spod jego skrzydeł jak naładowany czterystoma woltami kot, którego naelektryzowane futerko zamieniło się w las wykrzykników. Na niebie rozpoczynał się zimno-ognisty wschód słońca, chmury ożyły w krzykliwych barwach, ale wszystko rozmyło się w potężnym crescendo. — CICHO! CICHO! SPOKÓJ Z TĄ MUZYKĄ! Shimoda wrzasnął z taką siłą i wściekłością, że pomimo hałasu usłyszałem jego głos, a muzyka zamilkła natychmiast, jedynie jej echo potoczyło się coraz dalej i dalej. A potem słychać było tylko cichą, świętą pieśń, spokojną jak powiew wiosennego wiatru, jak Beethoven we śnie. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. — SŁUCHAJ, POWIEDZIAŁEM SPOKÓJ! Muzyka zanikła. — No. -67- Spojrzałem na niego. — Na wszystko jest właściwy czas i właściwe miejsce, prawda? — powiedział. — No tak, czas i miejsce, tak... — Trochę niebiańskiej muzyki to miła rzecz, jeśli słuchasz jej w intymnej atmosferze własnych myśli i może w specjalnych okolicznościach, ale nie tak wcześnie i nie na cały regulator. Co ty tu robisz? — Co ja robię? Don, spałem w najlepsze... jak to, co ja robię? Potrząsnął głową, bezradnie wzruszył ramionami, sapnął i wrócił do śpiwora pod skrzydłem. Poradnik leżał odwrócony w trawie, w miejscu, gdzie upadł. Ostrożnie otworzyłem go i przeczytałem: Jeśli wmówisz sobie, że jesteś niedoskonały, to rzeczywiście taki się staniesz. Jeszcze wielu rzeczy o mesjaszach nie potrafiłem zrozumieć. 8 N^SZ dzień pracy w Hammond, w stanie Wiscon-sin, zakończyliśmy kilkoma lotami z niewielką grupą poniedziałkowych pasażerów. Obiad zjedliśmy w mieście, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną. — Don, mówię ci z całym przekonaniem, że to życie może być ciekawe, nudne lub takie, jakie chcemy, żeby było. Ale nawet podczas najwspanialszych chwil, nigdy nie udało mi się zrozumieć, dlaczego tu jesteśmy. Powiedz mi coś na ten temat. Minęliśmy właśnie sklep z artykułami żelaznymi (zamknięty) i kino (grali właśnie film Butch Cassidy i Sundance Kid). Don, zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, zatrzymał się na chodniku i odwrócił do mnie. — Masz jakieś pieniądze, co? — Od czorta. A o co chodzi? — Chodźmy do kina — powiedział. — Postawisz? — Nie wiem. Don. Ty idź. Ja wracam do samolotów. Nie można ich zostawiać tam tak długo. Dlaczego nagle zainteresował się jakimś filmem? — Samoloty są w porządku. Chodźmy do kina. — Już się zaczęło. — No to się spóźnimy. •69- Stał już przy kasie i kupował bilety. Poszedłem za nim do ciemnej sali i zajęliśmy miejsca w tylnym rzędzie. W mroku siedziało około pięćdziesięciu widzów. Po chwili zapomniałem, dlaczego tutaj przyszliśmy, film mnie pochłonął, zawsze uważałem, że jest to jeden z klasycznych tytułów. Oglądałem go wtedy chyba po raz trzeci. Czas spędzony w kinie wirował i rozciągał się jak w dobrym filmie, patrzyłem przez chwilę zainteresowany jego technicznymi szczegółami... jak każda scena pasuje do następnej, dlaczego pojawia się teraz, a nie później. Próbowałem tak właśnie oglądać Butcha, ale wciągnęła mnie akcja filmu i wkrótce zapomniałem o technicznych niuansach. Kiedy Butch i Sundance zostali otoczeni przez boliwijską armię, prawie pod koniec filmu, Shimoda dotknął mojego ramienia. Nachyliłem się ku niemu, nie przerywając oglądania, byłem zły, że nie poczekał z tym, co miał mi do powiedzenia, do zakończenia filmu. — Richardzie? — Tak? — Dlaczego tu jesteś? — To dobry film. Don. Ććśśś. Butch i Sundance, cali we krwi, zastanawiali się właśnie, czy jechać do Australii. — Czemu uważasz, że dobry? — Dobrze się bawię. Śśśś. Potem ci powiem. — Wyrwij się z tego. Obudź się. To wszystko iluzja. — Donaldzie — byłem zirytowany — jeszcze kilka minut, potem pogadamy, o czym tylko zechcesz. Pozwól mi obejrzeć do końca, dobra? — Richardzie — wyszeptał głębokim, dramatycznym głosem — dlaczego tu jesteś? — Posłuchaj, jestem tu, bo to ty chciałeś, żebym tu wszedł. — Odwróciłem się od niego, chcąc obejrzeć Za li iilir/riiii' llllllil •70- — Nie musiałeś przychodzić, mogłeś powiedzieć: nie, dziękuję. — PODOBA MI SIĘ TEN FILM... — Człowiek siedzący przede mną odwrócił się na moment. — Podoba mi się ten film. Don. Czy coś w tym złego? — Ależ skąd — odpowiedział i do końca filmu nie usłyszałem już żadnego więcej słowa. Znowu szliśmy razem, mijając plac z używanymi traktorami, kierując się w mroku ku naszemu polu i samolotom. Zanosiło się na deszcz. Zastanawiałem się nad jego dziwacznym zachowaniem w kinie. — Czy ty wszystko robisz z jakiegoś powodu. Don? — Czasami. — Dlaczego akurat film? Dlaczego nagle ni stąd, ni zowąd chciałeś obejrzeć Butcha'] — Zadałeś mi pytanie. — Tak. A znasz odpowiedź? — To była moja odpowiedź. Poszliśmy do kina, bo zadałeś mi pytanie. Ten film był odpowiedzią na twoje pytanie. Kpił sobie ze mnie, czułem to. — Jakie było moje pytanie? Długa, bolesna cisza. — Powiedziałeś, Richardzie, że nawet w najwspanialszych chwilach nigdy nie potrafiłeś zrozumieć, dlaczego tu jesteśmy. Przypomniałem sobie. — Film był twoją odpowiedzią? — Tak. — Och. — Wciąż nie rozumiesz. — Nie. — To był dobry film — odpowiedział. — Ale nawet iiHiIcpfi/y lilin świnili jrsi lylko /Iml/cnicm, pmwtłii? Olirn/.y -71- nie są ruchome, tylko nam się wydaje, że się poruszają. Zmieniające się światło, które pozornie porusza się na płaskim ekranie ustawionym w ciemności. — No tak — zaczynałem rozumieć. — A inni ludzie, jacy kolwiek ludzie, gdziekolwiek, którzy chodzą do kina, dlaczego tam siedzą, skoro to tylko iluzja? — Bo to rozrywka. — Racja. To po pierwsze. — Czegoś się też można nauczyć. — Dobrze. Zawsze. Nauka. To po drugie. — Fantazja, ucieczka. — To też rozrywka. Punkt pierwszy. — Techniczne aspekty. Chcą dowiedzieć się, jak film jest zrobiony. — Nauka. Punkt drugi. — Ucieczka przed nudą. — Ucieczka, już mówiłeś. — Okazja towarzyska. Żeby pobyć z przyjaciółmi. — To powód, dla którego można pójść do kina, ale przecież nie dlatego oglądasz film. A poza tym, to też rozrywka. Punkt pierwszy. Cokolwiek bym powiedział, potwierdzałoby to jedynie jego dwie tezy. Ludzie oglądają filmy dla rozrywki lub dla nauki albo dla jednego i drugiego. — A film jest jak życie człowieka. Don, racja? — Tak. — Dlaczego więc niektórzy wybierają koszmarne życie, jakiś film grozy? — Ludzie przychodzą na horror nie tylko po to, żeby obejr/eć go dla zabawy. Kiedy wchodzą do kina, dobrze wiedzą, że to film grozy — powiedział. — Ale dlaczego...? — Lubisz horrory? — Nie. -72- — Czy je oglądasz? — Nie. — A znasz ludzi, którzy wydaliby wiele pieniędzy i po- święcili wiele czasu, żeby zobaczyć film grozy lub też jakiś tani melodramat z problemami, które innym wydają się nudne i głupie? — Czekał, aż odpowiem na to pytanie. — Tak. — Nie musisz oglądać ich filmów, a oni nie muszą oglądać twoich. To nazywamy „wolnością". — Ale komu zależy na tym, by się bać? Lub nudzić? — Może wydaje im się, iż na to zasłużyli, gdyż byli koszmarem dla innych, a może lubią dreszczyk emocji, a może sądzą, że filmy powinny być nudne. Wiele osób uważa, że w swoich filmach są bezradni; pewnie nie uwierzysz, ale odpowiada im taka wiara, z powodów, które im wydają się sensowne. Nie wierzysz? — Nie — powiedziałem. — Dopóki tego nie zrozumiesz, będziesz się dziwił, dlaczego ludzie są nieszczęśliwi. Są nieszczęśliwi dlatego, że tak wybrali. Sami chcą być nieszczęśliwi. I to jest, Richar-dzie, w porządku. — Hm. — Jesteśmy istotami lubiącymi gry i zabawy, jesteśmy wydrami wszechświata. Nie możemy umrzeć, nie możemy zranić się bardziej niż można zranić iluzję na ekranie. Ale potrafimy wierzyć, że nas boli, możemy wyobrażać to sobie w najdrobniejszych, najboleśniejszych szczegółach. Potrafimy wierzyć, że jesteśmy ofiarami, zabijanymi i zabijającymi, zabawkami w rękach dobrego i złego losu. — W wielu wcieleniach? — Ile filmów widziałeś? — Mnóstwo. — Są filmy o życiu na tej planecie, o życiu na innych planetach; wszystko, co ma miejsce i czas, jest tylko filmem -73- i tylko iluzją. A tymczasem możemy nauczyć się wiele i dobrze zabawić się naszymi iluzjami, prawda? — Ta metafora o filmie. Don, jak wiele ona tłumaczy? — A jak byś chciał? Obejrzałeś dzisiaj film częściowo dlatego, że ja chciałem go zobaczyć. Wielu ludzi wybiera sobie wspólne życie, ponieważ lubią razem coś robić. Aktorzy z dzisiejszego filmu grali już w innych filmach, przedtem i potem, zależy, który film widziałeś najpierw, możesz je zobaczyć w tym samym czasie na różnych ekranach. Kupujemy bilety na te filmy, płacimy za wstęp, godzimy się przyjąć, że przestrzeń i czas istnieją naprawdę. Ani jedno, ani drugie nie jest prawdziwe. A jednak nikt, kto nie chciałby zapłacić tej ceny, nie ma prawa pojawić się na tej planecie ani w żadnym systemie czaso- przestrzennym. — Czy to znaczy, że są tacy, którzy nie żyją w czaso- przestrzeni? — A czy są tacy, którzy nigdy nie chodzą na filmy? — Rozumiem. Uczą się w inny sposób? — Właśnie — powiedział, wyraźnie ze mnie zadowolony. — Czasoprzestrzeń to dość prymitywna szkółka. Jednak wiele osób tkwi w tej iluzji. Nawet jeśli jest nudna, nie chcą, aby w kinie wcześniej zapalono światła. — Kto pisze te filmy. Don? — Czy to nie dziwne, jak dużo wiemy, jeśli tylko zamiast pytać innych, sami sobie zadajemy pytania? Kto pisze te filmy, Richardzie? — My — odpowiedziałem. — Kto w nich gra? — My. — Kto jest operatorem, kto obsługuje projektor, kto zarządza kinem, kto jest bileterem, kto dystrybutorem i kto na to wszystko patrzy? Kto może wyjść w samym środku seansu, kiedykolwiek zechce, kto może zmienić akcję, -74- kiedy mu się tylko spodoba, kto może oglądać ten sam film raz po raz? — Spróbuję zgadnąć — powiedziałem. — Każdy, kto ma na to ochotę? — Jak sądzisz, czy to duża wolność? — Czy właśnie z tego powodu filmy są tak popularne? Ponieważ instynktownie wiemy, że przypominają nasze własne życie? — Może tak... może nie. To nie ma większego znaczenia, prawda? Czym jest projektor? — Umysłem. Nie. Wyobraźnią. To nasza wyobraźnia, bez względu na to, co ty o tym myślisz. — Czym jest film? — Tu mnie masz. — Wszystkim tym, co za naszą zgodą dostaje się do naszej wyobraźni? — Może i tak. Don. — Możesz wziąć do ręki szpulę z filmem, pełnym, ukończonym dziełem... początek, środek, koniec, wszystko tu jest w tej samej chwili, w tej samej milionowej części sekundy. Film istnieje poza czasem, którego jest zapisem, a jeśli znasz już ten film, wiesz też w ogólnym zarysie, co się wydarzy, jeszcze zanim wejdziesz do kina: będą bitwy i dużo emocji, zwycięzcy i przegrani, wielka miłość, katastrofa; wiesz, że to wszystko pojawi się w tym filmie. Ale po to, żeby dać się zaczarować, żeby bawić się na filmie jeszcze bardziej, musisz założyć film na projektor i pozwolić mu przejść przez soczewki minuta po minucie... każda iluzja może być przedmiotem naszego doświadczenia tylko wtedy, gdy zaistnieje w czasie i przestrzeni. Płacisz więc, ile trzeba, dostajesz bilet i siadasz na sali, zapominasz, co się dzieje na zewnątrz, wtedy zaczyna się dla ciebie film. — I nikt naprawdę nie cierpi? To tylko krew z sosu pomidorowego? -75- — Nie, to prawdziwa krew. Ale biorąc pod uwagę znaczenie, jakie ma w naszym prawdziwym życiu, mogłaby być równie dobrze sosem pomidorowym... — A rzeczywistość? — Rzeczywistość jest bosko obojętna, Richardzie. Matkę mało obchodzi, jaką rolę jej dziecko gra w dziecięcych zabawach; pewnego dnia jest czarnym charakterem, innego pozytywną postacią. To-Co-Jest nie wie nawet o twoich złudzeniach i zabawach. Zna tylko siebie i nas stworzonych na jego podobieństwo, doskonałych i ukończonych. — Nie jestem przekonany, czy chciałbym być doskonały i ukończony... Pomyśl o nudzie... — Spójrz na niebo — powiedział, była to taka nagła zmiana tematu, że spojrzałem w górę. Gdzieś wysoko zawisła pierzasta chmura, pierwsze sygnały księżycowego światła osrebrzyły jej brzegi. — Piękne niebo — odrzekłem. — Czy to jest doskonałe niebo? — No wiesz, niebo jest zawsze doskonałe. Don. — Czy chcesz mi powiedzieć, że mimo ciągłych zmian, zachodzących w każdej sekundzie, niebo jest zawsze doskonałym niebem? — Hej, jaki jestem bystry! Tak! — A morze jest zawsze doskonałym morzem, choć nie- ustannie się zmienia — powiedział. — Jeśli doskonałość jest stagnacją, wtedy niebo jest bagnem! A To-Co-Jest nie jest żadnym bagnistym stworem. — Bagiennym stworem — poprawiłem go bezwiednie. — Jest doskonałe, z każdą chwilą się zmienia. No tak. Kupuję to. — Kupiłeś już dawno, jeśli już mowa o czasie. Odwróciłem się do niego. — Czy nie nudzi cię. Don, że żyjesz tylko w tym jednym wymiarze? -76- — Och, czy ja żyję tylko w jednym wymiarze? A ty? — Dlaczego we wszystkim, co powiem, nie mam racji? — Czy we wszystkim nie masz racji? — Chyba powinienem zmienić zawód. — Może więc sprzedaż nieruchomości? — Sprzedaż nieruchomości lub ubezpieczeń. — Zostań przy nieruchomościach, tam jest przyszłość. Jeśli ci na niej zależy. — OK, przepraszam — powiedziałem. — Nie chcę przyszłości. Ani przeszłości. Wolałbym zostać sympatycznym starym mistrzem iluzji. Może za tydzień? — Wiesz, Richardzie, jestem przekonany, że to nie potrwa tak długo! Spojrzałem na niego uważnie, ale nie uśmiechał się. 9 DNI były do siebie podobne. Lataliśmy jak zwykle, ale przestałem określać dni nazwami miast lub zarobionymi pieniędzmi. Zacząłem określać je rzeczami, których się nauczyłem, rozmowami, które toczyliśmy po zakończonych lotach, i cudami, które zdarzały się od czasu do czasu zupełnie przypadkiem. Wkrótce zrozumiałem, że nie były to cuda. fyobraź sobie wszechświat piękny i prawy, i doskonały, tak powiedział mi kiedyś poradnik. l\ bądź pewien jednej rzeczy: T'0-Co-Jest wyobraziło sobie wszystko dużo lepiej niż ty. 10 BYŁO ciche popołudnie... czasem tylko zjawiał się jakiś samotny pasażer. W przerwach ćwiczyłem się w rozpraszaniu chmur. Byłem kiedyś instruktorem lotów, wiem, że uczniowie mają skłonność do komplikowania rzeczy prostych; dziś jestem mądrzejszy, a jednak ponownie występuję w roli ucznia, patrzę krzywo i gniewnie na mój cel — chmury. Z pewnością to mnie powinien ktoś uczyć. Shimoda leżał wyciągnięty pod skrzydłem Castora, udawał, że śpi. Szturchnąłem go delikatnie w ramię, otworzył oczy. — Nie mogę — powiedziałem. — Możesz — odpowiedział i na powrót zamknął oczy. — Don, przecież próbuję! Kiedy tylko czuję, że mi się uda, chmura kontratakuje i nadyma się jeszcze bardziej. — Wybierz dla mnie jakąś chmurę — westchnął i usiadł. — Jakąś łatwą. Wybrałem największą, najpodlejszą chmurę na niebie, trzy tysiące stóp nad ziemią, chmurę, z której buchał piekielny biały dym. — Ta nad silosem, o tam — powiedziałem. — Ta, która teraz ciemnieje. •79- — Dlaczego mnie tak nienawidzisz? — zapytał i popatrzył na mnie. — Bo cię lubię. Don, dlatego o to proszę. — Uśmiechnąłem się. — Tobie trzeba rzucić prawdziwe wyzwanie. Jeśli wolisz, żebym wybrał ci coś mniejszego... Westchnął ponownie, podnosząc głowę ku niebu. — Spróbuję. No to która? Spojrzałem w górę, a chmura, potwór wypełniony milionem ton deszczu, zniknęła; w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą wisiała na niebie, była teraz nieruchoma, błękitna pustka. — Rety — powiedziałem cicho. — Kawał dobrej roboty... — zacytował. — Nie, nie, choć miło mi przyjąć wyrazy uznania, którymi mnie zasypujesz, muszę szczerze powiedzieć, że to było proste zadanie. — Wskazał palcem niewielką chmurkę nad nami. — Tam. Teraz twoja kolej. Gotowy? Do roboty! Spojrzałem na ten drobiazg, a drobiazg spojrzał na mnie. Przystąpiłem do pracy: kazałem chmurze zniknąć, wyobrażałem sobie pustkę w miejscu, gdzie teraz wisi, oczyma wyobraźni kąpałem ją w gorących promieniach słońca, prosiłem ją w myślach, żeby pojawiła się gdzie indziej, i powoli, powoli, w ciągu minuty, pięciu, siedmiu, chmura odpłynęła. Inne chmury powiększyły się, moja sobie poszła. — Nie należysz do szybkich, co? — zapytał. — To był mój pierwszy raz! Dopiero zaczynam! Starłem się z tym, co niemożliwe... no dobra, nieprawdopodobne, a ty masz mi do powiedzenia tylko tyle, że nie jestem szybki. Wykonałem wspaniałą robotę i ty o tym wiesz! — Zadziwiające. Tak byłeś do niej przywiązany, a jednak chmura zniknęła dla ciebie. — Przywiązany! Grzmociłem w tę chmurę wszystkim, co popadło! Wymyślałem kule ogniste, wiązki laserowe, odkurzacze wielkości wieżowca... -80- — Mówię o negatywnym przywiązaniu, Richardzie. Jeśli rzeczywiście chcesz usunąć chmurę ze swojego życia, nie sil się na żadne spektakularne widowiska, po prostu zrelaksuj się i przestań o niej myśleć. Tylko tyle. chmura nie wie, dlaczego się porusza w tym właśnie kierunku i z tq właśnie prędkością, tyle miała do powiedzenia książka. Gna ją impuls... oto miejsce, gdzie powinna poszybować. A le niebo wie, jakie prawa i siły kryją się za chmurami, ty tez je poznasz, kiedy wzniesiesz się dość wysoko, aby spojrzeć poza horyzont. 11 ^ Y/ f l ( I\.ażde pragnienie jest ci dane •wraz z mocą potrzebna do jego spełnienia. \^zasami jednak będziesz musiał na nią zapracować. |y\/YLĄDOWALlŚMY na wielkim pastwisku nie-r V daleko trzyakrowego gospodarskiego stawu, z dala od jakiegokolwiek miasta, na trasie między Illinois a Indianą. Ponieważ nie pojawili się żadni pasażerowie, sądziłem, że trafił nam się wolny dzień. — Posłuchaj — powiedział Don. — Nie, nie słuchaj. Stój spokojnie i patrz. To, co zobaczysz, nie jest cudem. Przeczytaj książkę o fizyce atomowej... dziecko potrafi chodzić po wodzie. Powiedział to i jakby zapomniawszy, że w stawie jest woda, odwrócił się i odszedł kilka jardów od brzegu, stąpając -82- po powierzchni jeziora. Wydawało mi się, że staw jest jedynie mirażem, który pojawił się w rozgrzanym letnim powietrzu nad kamiennym jeziorem. Don stał pewnie na lustrze wody, żadna fala nie muskała jego butów. — No, dalej — powiedział. — Zrób to samo. Widziałem to na własne oczy. To było możliwe, oczywiście, bo on tam stał, poszedłem więc i ja. Miałem wrażenie, jakbym szedł po czystym, błękitnym linoleum. Zaśmiałem się. — Donaldzie, co ty ze mną robisz? — Pokazuję ci po prostu rzecz, której każdy prędzej czy później się nauczy — powiedział. — Teraz akurat ty jesteś pod ręką. — Ale ja... — Popatrz. Woda może być ciałem stałym — tupnął nogą i usłyszałem odgłos jakby skórzanego przedmiotu uderzającego w skałę — lub nie — znów tupnął, a woda ochlapała nas obu. — Czujesz to? Spróbuj. Jak szybko przyzwyczajamy się do cudów! Nie minęła minuta, a byłem przekonany, że chodzenie po wodzie jest możliwe, jest czymś naturalnym, jest... no dobra, i co z tego? — Ale jeśli woda jest teraz ciałem stałym, jak możemy ją pić? — W ten sam sposób, w jaki po niej chodzimy, Richar-dzie. Ona nie jest ciałem stałym, nie jest też cieczą. To ty i ja decydujemy, czym ma dla nas być. Pomyśl, że jest cieczą i postępuj tak, jakby była cieczą, wypij ją. Jeśli chcesz, by była powietrzem, postępuj tak, jakby rzeczywiście była powietrzem, oddychaj nią. Spróbuj. Pomyślałem, że może to wszystko ma jakiś związek z obecnością dojrzałej duszy. Może te rzeczy dzieją się tylko w określonym promieniu, w promieniu pięćdziesięciu stóp wokół niej... Klęknąłem na powierzchni i zanurzyłem dłoń w stawie. Ciecz. Potem położyłem się, przytknąłem twarz do jej błękitu -83- i oddychałem ufnie. Czułem ciepły płynny tlen, nie dusiłem się, swobodnie łykałem powietrze. Usiadłem i spojrzałem na Dona pytającym wzrokiem, oczekując, że zgadnie, co mam na myśli. — No, mów — rzekł. — Czy muszę mówić? — Biorąc pod uwagę to, co masz do powiedzenia, lepiej będzie, jeśli wyrazisz to słowami, uzyskasz większą precyzję. Śmiało. — Jeśli potrafimy spacerować po wodzie, oddychać nią, pić ją, dlaczego nie możemy robić tego samego z ziemią? — Dobrze. Zobacz... Podszedł powoli do brzegu, jak gdyby spacerował po namalowanym jeziorze. A kiedy jego stopy dotknęły ziemi, piachu i trawy na skraju stawu, zaczął powoli tonąć, wówczas zrobił kilka ostrożnych kroków i zanurzył się po ramiona w ziemi i trawie. Wydawało się, że staw stał się nagle wyspą, a otaczające go pastwisko zamieniło się w morze. Don płynął po ziemi, rozpryskując wokół siebie ciemne, gliniane krople. Unosił się przez chwilę na powierzchni, potem wstał i stąpał po niej. Widok człowieka chodzącego po ziemi wydał mi się nagle cudem! Stałem na powierzchni stawu i oklaskiwałem go. Ukłonił się i też zaczął bić brawo {"Ji^^sesi A ^rzsgu, iTr' >i4 ^dnieniiem ^.enuę » -iec^ i dotknąłem jej palcem u nogi. Fale rozbiegły się kręgami po trawie. Jak głęboka jest ziemia? Prawie zapytałem na głos. Ziemia będzie tak głęboka, jak ja to sobie wyobrażę. Głęboka na dwie stopy, pomyślałem, niech będzie głęboka na dwie stopy, a ja sobie w niej pobrodzę. Śmiało stanąłem na brzegu i natychmiast zanurzyłem się aż po głowę: nagły spad. Pod ziemią panował mrok, było strasznie, próbowałem wydostać się na powierzchnię, wstrzymując oddech, wymachując rękoma w poszukiwaniu jakiejś -84- twardej, stałej wody, starając się dostać do brzegu stawu, aby się go chwycić. Don usiadł na trawie i śmiał się. — Jesteś niesamowitym uczniem, wiesz o tym? — Wcale nie jestem uczniem! Wydostań mnie stąd! — Sam się wydostań. Przestałem walczyć. Spojrzałem na ziemię jak na ciało stałe, z którego potrafię się wygrzebać. Spojrzałem na nią inaczej... i wygramoliłem się, pokryty czarną ziemistą mazią. — Człowieku, nieźle się ubabrałeś przy tej robocie! Jego niebieska koszula i dżinsy były nieskazitelnie czyste. — Aaaa! — Próbowałem wytrząsnąć ziemię z włosów, wytrzepać ją z uszu. W końcu położyłem portfel na trawie, wszedłem do płynnej wody i oczyściłem się tradycyjnym sposobem na mokro. — Wiem, że można to lepiej zrobić. — Tak, jest szybszy sposób. — Nie mów nic. Siedź tam sobie, śmiej się i pozwól, że sam na to wpadnę. — OK. W końcu wskoczyłem do Castora, przebrałem się, a mokre rzeczy rozwiesiłem na drutach, by wyschły. — Richardzie nie zapominaj co dzisiaj zrobiłeś Łatwo cay,mf\w, x. „'a-M-.ie, <^'j ^'.erdliirny nauki, (