15521
Szczegóły |
Tytuł |
15521 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15521 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15521 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15521 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Raport o
1 A<fr MUNKfltf
LESZEK GNOINSKI
633łM
Raport o
|A<Ufr MMNKEfc
1009047377
WYDAWNICTWO IN ROCK KONIN 1996
1000047377
Copyright © Leszek Gnoiński Copyright for this edition © In Rock Musie Press
Wydawca: Włodzimierz Wieczorek
693729
Projekt okładki: Włodzimierz Wieczorek
Redakcja: Jan Skaradziński
Skład i łamanie: Danuta Chmielewska
Fotografia na okładce: Leszek Brzoza
Okładka została wykonana przy pomocy sprzętu komputerowego firmy COMTEXT z Poznania
Prosimy o kontakt autorów kilku zdjęć do których nie udało się nam dotrzeć.
IN ROCK
MUSIC PRESS
ul. Żeromskiego 7
62-500 Konin
tel./fax (0-63) 42-96-97
ISBN 83-86365-05-6
Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne
IHJW-EO- / /
Spis treści:
Rozdział I.
ZAMIAST WSTĘPU................................ 7
Rozdział II.
JABOL NA KAŻDĄ OKAZJĘ.......................... 9
Rozdział III.
BYŁO BACZNOŚĆ W PEŁNEJ GALI...................... 17
Rozdział IV.
PRAWDZIWE NARODZINY KWACHA..................... 23
Rozdział V.
SCENICZNE ROZRABIAKI............................ 31
Rozdział VI.
BUNTOWNICY BEZ POWODU......................... 35
Rozdział VII.
BRUDNE SZTUCZKI W CHORZOWIE..................... 41
Rozdział VIII.
POLOWANIE NA PODUSZKI.......................... 49
Rozdział IX.
ROCK'N'ROLLOWA STATUA................................... 55
Rozdział X.
WESOŁE KOŃSKIE ZJAWISKO......................... 65
Rozdział XI.
RYBA BEZ OŚCI................................. 73
Rozdział XII.
DEBATA W RZEŹNI............................... 85
Rozdział XIII.
DOJRZAŁY RAPORT............................... 103
Rozdział XIV.
NA ŻYWCA................................... 115
Rozdział XV.
DYSKOGRAFIA.................................. 127
Rozdział XVI.
KALENDARIUM.................................. 139
p
I
ZAMIAST WSTĘPU
Iron Maiden - ta nazwa elektryzowała w połowie lat osiemdziesiątych polskich fanów heavy metalu. Zespół Steve'a Harrisa był u szczytu kariery. Rzadko zdarzało się, aby do naszego kraju przyjeżdżała grupa ze światowego topu. A Iron Maiden robił to już po raz drugi. Miałem wówczas dwadzieścia lat, za sobą kilka świetnych koncertów, przed jeszcze więcej. Jednak wtedy Żelazna Dziewica jarała mnie wyjątkowo.
Do Polski przyjeżdżała we wrześniu 1986 na sześć występów. Ostatni z nich miał odbyć się w Warszawie. Nie chciałem czekać tak długo. Postanowiłem załatwić sobie bilet na jakiś wcześniejszy koncert. Dziwnym trafem ojciec miał znajomego w Poznaniu, który obiecał załatwić, a potem przesłać upragnioną wejściówkę.
Lato jeszcze trwało. Rodzice pojechali na urlop do Bułgarii. Mijały dni, a bilet wciąż nie przychodził. Traciłem nadzieję. Jednocześnie zbliżały się moje urodziny. Trzeba by zrobić imprezę, dwadzieścia lat kończy się przecież raz w życiu. Coście się zeszli, alkohol lał się strumieniami i nagle około północy dzwonek do drzwi. Stał w nich jakiś facet. Kazał pokwitować, wręczył przesyłkę i poszedł. Po chwili oniemienia, mocno już pijany, otworzyłem kopertę. W środku był bilet na poznański koncert Iron Maiden na dzień następny.
Skacowany i zmęczony zwlokłem się rano z posłania. Zapakowałem kilka najpotrzebniejszych rzeczy do podręcznego plecaczka i wyruszyłem na przeciw przygodzie.
Bilet na pociąg udało się kupić bez trudu, a podróż przebiegła bez sensacji.
Poznańska Hala Areny okazała się być dość blisko dworca kolejowego, jakieś dwadzieścia minut drogi pieszo. Nie musiałem wypytywać o drogę, wystarczyło iść za masą ludzi, którzy tam podążali. Po dojściu na miejsce okazało się, że do rozpoczęcia koncertu zostało jeszcze trochę czasu. Postanowiłem pozwiedzać okolice. Miałem złudne marzenia ujrzenia kogoś z zespołu lub, co jeszcze bardziej niewiarygodne, uzyskania autografu. Marzenia, tylko marzenia. I brutalne zakończenie: Ej koleś, mamy dwa bilety do sprzedania - dobiegł mnie jakiś głos. Chłopak, na oko w moim wieku, próbował wcisnąć mi wejściówkę na koncert. Drugi obok niego dodał: Kupuj, taka okazja się nie powtórzy. Sprzedajemy po cenie.
Nie wyglądali na koników. Pierwszy z nich miał ciemne włosy sięgające prawie do ramion, drugi ciemne blond proste za ramiona. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że są z Poznania. Grali razem w jakiejś kapeli. Potem ich drogi się rozeszły. Spotkali się dopiero pod Areną, kilka minut wcześniej, po pół roku niewidzenia. Chcieli to uczcić. Postanowili sprzedać bilety i wypić na konto spotkania jakiegoś „kwaśniaka". Gdy powiedziałem im, że mam bilet, byli trochę zmartwieni. Ale w pewnym momencie ten blondyn zaczął mnie namawiać: Sprzedaj bilet, pokażemy ci Poznań. To było nie do przyjęcia. Przecież nie po to jechałem kilkaset kilometrów, żeby stracić upragnioną wejściówkę i pić jakiegoś „kwaśniaka" z nieznajomymi. Pożegnaliśmy się, a ja poszedłem obejrzeć popisy Bruce'a Dickinsona i reszty.
Po paru latach okazało się, że oba bilety udało im się sprzedać komuś innemu. Kupili sobie trochę „kwaśniaków", upili się i przy okazji założyli kapelę. Nazwali ją zgodnie z przyzwyczajeniami: Kwasożłopy, czyli Acid Drinkers.
Tymi dwoma facetami okazali się Titus i Litza. Gdy kilka lat później przeczytałem o genezie Acid Drinkers w wywiadach, których udzielali, przypomniałem sobie tę zabawną
scenkę i wiedziałem, że też odrobinę przyczyniłem się do powstania jednego z najlepszych zespołów w historii polskiego rocka. Najlepszego metalowego bandu w tym kraju. Zresztą kto wie, czy nie jedynego wielkiego w tej branży w Polsce. Branży, po którą podwaliny kładł Test. Branży, w której pierwszym zespołem z prawdziwego zdarzenia było TSA. Branży, która dała jeszcze dwie duże gwiazdy - Turbo i Kata. Ale nikt z wymienionych, nawet TSA, nie może równać się z Acid Drinkers...
Tak, Acid Drinkers ma miejsce szczególne na polskiej scenie, nie tylko heavymetalowej. Swoją muzyką, świetnymi tekstami, niesłychaną energią potrafił połączyć punkową rewolucję z metalowymi riffami, poczucie humoru z zaangażowaniem, autentyczność z przebojowością i prześmiewczością. Zrobił rzecz niesłychaną. Połączył antagonistyczne subkultury punków i metalowców, po czym zaśmiał im się w twarz wypominając bezsensowne podziały. Ze swoich koncertów stworzył magiczne przedstawienia celebrujące muzykę i pozytywne emocje. Po latach kultu rockandrollowego, pijanego i mającego za nic publiczność, Acid Drinkers pokazał, że ludzie są najważniejszą częścią koncertu. Wprowadził na polskie sceny spontaniczność połączoną z wirtuozerią, luz z profesjonalizmem.
Mój cel to pokazanie fenomenu tej kapeli, jej historii i dorobku. To uważne przyjrzenie się Acid Drinkers z jednej strony okiem fana, z drugiej - dziennikarza. Czy się udało, ocenicie sami.
A na razie przedstawiam bohaterów: Ladies and gentlemen - Titus, Litza, Popcorn and Ślimak! ACID DRINKERS!!!
JABOL NA KAŻDĄ OKAZJĘ
Opisane zdarzenie miało miejsce 21 września 1986 roku. Podczas oblewania spotkania Titus zaproponował Litzy granie w kapeli. Powiedział mu, że gra z gitarzystą „niemową" i bębniarzem Chomikiem.
Spotkali się następnego dnia u Litzy w domu. Przyszedł do mnie z jakimś Gruzinem okłaczonym, z taką czarną „pieczarką" na głowie - wspomina spotkanie Litza. Ów „okłaczony Gruzin" to Popcorn. Trzy czwarte Acid Drinkers było już razem. Ale zanim usłyszała o nich cała Polska musiało upłynąć jeszcze kilka lat. Dlatego najpierw proponuję cofnięcie się w czasie i bliższe poznanie trzech muzyków.
Najstarszym facetem w kapeli jest Tomek „Titus" Pukacki, chłopak z ulicy Kanałowej poznańskiego Łazarza. Dzielnicy pełnej starych kamienic o robotniczym rodowodzie, pamiętających pierwszą wojnę światową. Szarych, odrapanych, z popsutymi domofonami i pustymi flaszkami pod ścianami. Diabeł spać tu nie chodzi, obala jabole w pobliskiej bramie.
Tomek swoją ksywkę złapał jeszcze w podstawówce. Oczywiście wzięła się od jednego z bohaterów komiksów „Tytus, Romek i A'tomek". Byłem ich łanem - świetnie naśladowałem małpę. Tomek jest duszą każdego towarzystwa, przy nim nie sposób się nudzić. Ma dar opawiadania śmiesznych historii w zabawny sposób. To, wbrew pozorom, do łatwych nie należy. Zamiast gry w kapeli metalowej spokojnie mógłby być wodzirejem lub klaunem. Dziś mało kto wie, jak ma na imię. Wszyscy znają go jako Titusa i tak zostanie już do końca.
Początki grania nie należały, jak u każdego, do łatwych. Szczególnie, że Titus był wtedy... perkusistą. Perkusista to może za duże słowo, bardziej pasowałoby puszkowiec. Miałem bębny z pudeł po farbach - wspomina „perkusista". Kumpel miał gitarę Samba. Nie znał żadnego chwytu, a grając nie używał lewej ręki. Crał tylko prawą na wszystkich sześciu strunach. Dawało to dość szerokie brzmienie, ale nie był w stanie przedstawić żadnej linii melodycznej. Wtedy też Titus doszedł do wniosku, że perkusistą być nie może. Skapnąłem się, że oni mają najmniej zdjęć w gazetach. Najwięcej mają wokaliści i trzeba było przemyśleć sprawę. Bo to przecież miał być heavy metal. Dymy, wybuchy... - to mnie ciągnęło.
Podczas wakacji gdzieś pośrodku edukacji w Technikum Mechanicznym okazało się, że paru kumpli Titusa też myśli o graniu i dysponuje sprzętem. Byli to Biniu, Culczas i Rekin. Pierwszy miał gitarę Malwę, drugi jakiś bas, trzeci bębny. Potem pojawił się jeszcze Artur, który zastąpił Culczasa. Titus z książki „Noc saksofonów" zaczerpnął nazwę Los Desperados i można było zaczynać. Na dzień dobry kapela miała zrobione trzy kawałki. Dwa swoje i przeróbkę „Seek And Destroy" Metalliki. Nagle chłopaki uparli się na drugą gitarę w zespole. Byłem przeciwny, bo przecież w Zeppelinach była jedna i w Purplach też. Ale wreszcie zgodził się. Poszli do kina Grunwald na koncert Turbo. Tam mieli spotkać faceta na drugą gitarę. Ten facet miał ksywkę Lica. Na razie pisaną przez „c", a nie „tz". Tak samo było z Tytusowym „y", które dość szybko zamieniono na „i". Poprawiona wersja została wprowadzona dopiero kilka lat później, gdy płyty Turbo, a potem Acid Drinkers zostały wydane na Zachodzie. Na razie nie w głowie im było wydanie płyty w ogóle, a co dopiero w zachodniej Europie.
Powróćmy jednak do Litzy (zachowując współczesną pisownię), czyli Roberta Friedricha. Dzieciństwo spędził w małej miejscowości Babimost. Dopiero w wieku sześciu lat rodzice prze-
prowadzili się do Poznania, a Robert poszedł do sportowej szkoły podstawowej. Wtedy też powstało przezwisko Lica. Wzięło się z podwórka — wspomina Litza. Koledzy wołali na mnie „Licowaty" albo „Friedrilica".
Przez lata najważniejsza była dla niego piłka ręczna. Dopiero w ósmej klasie nastąpił zwrot w stronę muzyki. A wszystko za sprawą trzech płyt - „czarnej" Brygady Kryzys, debiutu Klausa Mittfocha i „czwórki" Dezertera. Aż dziw bierze, że tę muzykę wydano w ówczesnej Polsce, pełnej komunistycznej propagandy. Takie płyty otwierały oczy na inną, nową rzeczywistość. Nic dziwnego, że z młodego Robercika zrobił się kontestator Litza, który kupił gitarę Sambę i zaczął nosić czarną wytartą skórę, jednak z tym drugim rock'n'rollowym atrybutem musiał się dość szybko pożeganać, i to w niecodziennych okolicznościach. To był pamiętny dzień - wspomina Robert. Nadciągały moje urodziny, więc kumpel przyniósł bukłak świeżego wina. Mieliśmy iść na premierę „Tootsie" z Dustinem Hoffmanem w roli głównej. Jako że byłem
solenizantem, piłem najczęściej. Dotarliśmy do kina, ale zanim film się zaczął, musiałem wyjść. Kumpel próbował donieść mnie do domu. jednak po drodze zgarnęła nas milicja i zawiozła do izby wytrzeźwień. Nie byli w stanie się ode mnie dowiedzieć czy jestem pełnoletni, czy nie. Historia bardzo mną wstrząsnęła. Kraty w zamalowanych oknach, jakieś bijatyki... Żeby opłacić izbę musiałem sprzedać skórę. Dobrze, że nie przyszło mu do głowy sprzedanie instrumentu. Szczególnie, że nie-
Lica podczas uroczystości szkolnej długo poznał człowie-
ka, który wiele go nauczył. Litza: Były takie czasy, że noszenie spodni moro groziło konsekwencjiami. Któregoś razu na boisko szkolne wjechał dzielnicowy i zgarnął mnie. Musiałem zaprowadzić go do domu. Na szczęście rodziców nie było. Cdy weszliśmy, dzielnicowy Szczęsny ujrzał gitarę. Rzucił czapkę, chwycił instrument i zaczął coś grać. „Chwytasz E-dur, przesuwasz pół tonu wyżej i masz flamenco" - pokazał. Wykorzystaliśmy to potem w „Seek And Destroy".
Widać, że Milicjia Obywatelska przydała się do czegoś pożytecznego w tamtych czasach. Dzięki niej Robert nauczył się stroić gitarę i pojął, że aby osiągnąć brzmienie zbliżone do TSA lub Dezertera, trzeba mieć wzmacniacz i przester. W tym momencie na wysokości zadania stanęła pani Friedrich, która kupiła synowi popularny w tym czasie fuzz z „kaczką". Przy podłączeniu do jakiegoś radia dawał efekt, można powiedzieć, mocno garażowy. Ale dzięki „kaczce" była możliwość modulowania dźwięku.
Na światopogląd młodego Roberta wpłynęły też wakacyjne wyjazdy do gdańskiego osiedla Morena. Miał tam styczność z punkami, którzy bombardowali go nagraniami swoich kapel. Dlatego pierwsza kapela, jaką Litza założył, grała właśnie ten rodzaj muzyki. Nazywała się Sajgon, a największym jej osiągnięciem była propozycja wspólnego grania od Gertrudy -ze znanej wtedy grupy Zbombardowana Laleczka. Nie lada zaczczyt, bowiem Zbombar-
dowana Laleczka to jedna z sensacji Jarocina'85. Jej kawałek „Syneczku ty nie umieraj" był jednym z symboli niepokornego rocka pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Litza: To nie był taki czysty punk. Graliśmy tylko z basem, wokalem i gitarą. Próby mieliśmy w pustym mieszkaniu na przeciwko mojego. Wcześniej mieszkał tam specyficzny osobnik. Był, podobnie jak mój ojciec, wojskowym. Drzwi miał zawsze otwarte i nie posiadał do nich kluczy. Na drzwiach umieszczone były napisy: „Sportowcom, działaczom sportowym, kibicom, trenerom wstęp wzbroniony" i „Panom złodziejom z góry wyraża się współczucie. Mieszkańcy". Mieszkał pod „piątką", a pisakiem miał dorobiony „pierwiastek z 25". jak się wyprowadzał, zostawił mi nagle odnalezione klucze, żebyśmy mogli tam grać. To był ortodoks w wojsku, taki wojskowy punkowiec.
Wtedy też miał miejsce historyczny moment. Sajgon po raz pierwszy pokazał się publicznie, czyli krótko mówiąc Litza po raz pierwszy stanął na scenie, dzierżąc w dłoniach instrument z sześcioma strunami. Debiut sceniczny odbył się podczas szkolnej akademii. Zagrali „Kochaj mnie kochanie moje" Maanamu i jakiś numer reggae. Jak na punkującą kapelę, dość dziwny repertuar.
Litza: Ta/c jak stanąłem na początku, stałem do końca. Paraliż zupełny. Tylko czułem wodę spływającą po plecach, suchość w ustach, a oczy miałem jak pingpongi. Potem zdarzył się jeszcze jeden koncert w szkolnej świetlicy i Sajgon uległ rozpadowi. Stało się to za sprawą spotkania, o którym wspomniane było już trochę wcześniej. Titusa z Litzą.
Litza: Po Poznaniu zaczęła krążyć plotka o metalowym gitarzyście grającym punka. Niby miałem to być ja. Zacząłem już zapuszczać długie włosy, ale metalowcem nie byłem. Mimo to zaniosło go na koncert Turbo i Non Iron do kina Grunwald. Turbo było przecież legendą poznańskiej sceny metalowej. Na rynku ogólnopolskim zespół też miał mocną pozycję. Na koncie dwie płyty, jeden wielki przebój „Dorosłe dzieci", trochę błądzenia pomiędzy pop rockiem a heavy metalem. Ale wtedy, w roku 1985, Turbo stało już mocno na heavy metalowych nogach i na koncertach zaczęło grać numery z najlepszej swojej płyty - „Kawaleria szatana". Założyciel i lider zespołu Wojtek Hoffmann był uznawany za jednego z najlepszych gitarzystów na rockowej scenie. Natomiast Non Iron to ówczesna poznańska supergrupa. Między występami Non Iron i Turbo panowała cisza na sali -wspomina tę sytuację Litza. Zobaczyli mnie kumple i zaczęli wołać. Usłyszał to jakiś rząd. Kilka głów się wychyliło się. To byli Titus, Artur i Rekin, cała gromada metalowców w skórach, z długimi piórami, którzy grali w słynnym wówczas zespole Los Desperados. Po koncercie do Litzy podszedł Rekin i bez ogródek spytał: Nie chciałbyś pograć metalu? Litza zgodził się. Poszli do Titusa i puścili mu swoje nagrania z prób. Litza: Byłem w szoku, bo grali zupełnie jak punki. Wziąłem kasetę do domu i zacząłem słuchać. Najbardziej spodobał mi się utwór „Seek And Destroy". Wtedy nie wiedziałem, że to nie jest ich numer. Potem zaczęło się dokształcanie Roberta. Titus spytał mnie, czy znam black metal. Był black blues grany przez Murzynów, więc myślałem, że black metal to metal grany przez Czarnych. Wszyscy potraktowali mnie chóralnym śmiechem. Potem spytali, czy słyszałem Slayer. Odpowiedziałem: „jasne. Widziałem parę teledysków". Zdębieli i kazali opowiedzieć. Okazało się, że pomyliłem Slayer ze Slade. Dostałem parę płyt i musiałem się poduczyć. Ale potem znów ich zawiodłem. Przyszedłem na próbę, podłączyłem gitarę, a oni ze zdumieniem mówią: „Ale ci to wiosło brzmi! Zupełnie jak Exodus". Tego było za wiele! Zupełnie załamany powiedziałem im, że nie chcę, aby moja gitara brzmiała jak Puczyńskiego. Na szczęście pozostali mieli na myśli kalifornijski Exodus, który uważany jest za ojca chrzestnego thrash metalu.
Litza zadomowił się w zespole. Titus: Maks mu się podobało to co graliśmy. Nie chciał wierzyć, że to my, ale przekonaliśmy go. Potem zaczęliśmy grać próby u Pepego w garażu. Litza przytachał wzmacniacz Vermonę Combo i spadliśmy z wrażenia z krzeseł. Nikt wtedy nie dysponował takim sprzętem. Miał chyba ze 40 W mocy, własny pogłos i, jak na te czasy, brzmiał bardzo nowocześnie.
Los Desperados zagrał dwa koncerty. Pierwszy z nich odbył się w Luboniu w grudniu 1985 i był scenicznym debiutem Titusa. Na sali ze 250-300 osób — wspomina to niezwykłe wydarzenie Titus - a ja miałem straszliwą tremę. Niby widziałem w telewizji i na zdjęciach jak trzeba się wyginać w tym heavy metalu. Ale wyglądało to bardziej na taniec paralityka niż jakiś poważny ruch sceniczny. Zagraliśmy pięć czy sześć numerów. Błyskawicznie to przeleciało, lak zszedłem ze
U
%
sceny, to byłem szczęśliwy, że jest już po. Drugi koncert miał miejsce podczas przeglądu zespołów rockowych w Zespole Szkół Samochodowych. Los Desperados wygrał płytę... Shakin' Stevensa i plakat Madonny.
Na tym przeglądzie zagrał też inny poznański zespół - Slavoy. Trzyosobowy skład, tempo Slayera. W Slavoyu grali wtedy Maciej Jahnz (teraz Flapjack) na gitarze, Tomek Zwierzchowski na basie i wokalu (później w Wilczym Pająku) i perkusista Paluch. Litza: Po tym koncercie mieliśmy
moralniaka. Los Desperados podobał się ludziom, ale Slavoy był najlepszy. Coś mnie męczyło i pojechałem po lahnza taryfą. Spożyliśmy cały wór win i okazało się, że zwrócili uwagą na mnie i Rekina. Po dwóch dniach padła propozycja, że pozbędą się bębniarza i zagramy z nimi.
Los Desperatos został na lodzie. Ostali się w nim jedynie Titus, Artur i Pepe. Titus próbował połączyć funkcję perkusisty i wokalisty. Po paru próbach stwierdzili, że takie granie nie ma sensu. Wtedy na horyzoncie pojawił
się stary kumpel Titusa, Chomik. Okazało się, że ma perkusję i pogrywa w domu z jakimś gitarzystą, który zrobił sobie podróbkę Flyinga. Tym gitarzystą był Darek „Popcorn" Popowicz, fan amerykańskiego zespołu Kiss, który to zespół wywarł na młodym Darku na tyle wielkie wrażenie, że postanowił sam zacząć grać na gitarze.
Popcorn: Starzy zgodzili się kupić mi wiosło. Nie wiedziałem jednak jakie, czy gitarę prowadzącą, czy solową. Nie mogłem zdecydować się, czy chcę grać solówki, czy nie. Poszedłem do sklepu. Mówię babie, że chcę kupić gitarę prowadzącą lub solową. Taka, jaka akurat jest. A ona do mnie wyskoczyła, że to jest jedno i to samo. Zacząłem się z nią kłócić: „Czy pani Kissów nie słyszała? Przecież to nie jest ta sama gitara". W końcu przekonała mnie, że jest to jednak ta sama gitara i kupiłem Malwę z defilowskimi gryfami. Przyjechałem do domu, podłączyłem do radia i pełna załamka. Gitara brzmiała jak klasyczna. Myślałem, że będzie taka jak w Kissach. Dopiero później usłyszał o fuzzach. Ale Kissom zawdzięcza nie tylko chęć grania, bo również swoją ksywę Popcorn, już w podstawówie tak do mnie wiara mówiła. Zawsze zbierałem plakaty Kissów. Większość z nich pochodziła z niemieckiego pisma „POPCORN", i stąd właśnie wzięło się to przezwisko.
No to mamy już Popcorna z gitarą, który siedzi załamany, bo gitara nie brzmiała jak u Kiss. Dopiero po kilku dniach ktoś mu powiedział, że jeżeli chce uzyskać przesterowane brzmienie, musi kupić fuzz. Nie wiedziałem co to są te fuzzy. W końcu dopadłem je. Chwyciłem wiosło, podłączyłem i zupełnie zwariowałem. Jechałem z tą bajką dalej. Następne riffy, następne, następne.... Znalazł je u kumpla, którego nazwiska już dzisiaj nie pamięta. Uczył on Popcorna posługiwać się przetwornikami dźwięku, chociaż sam grać nie potrafił.
Życie Darka zmienił dopiero wyjazd na kolonię letnią. Poznał tam faceta, który nie dość, że był fanem Kiss, to jeszcze grał na perkusji. Tym facetem okazał się Piotr „Chomik" Kuik. Po wakacjach dalej utrzymywali kontakt ze sobą. Pewnego razu odwiedził ich Titus. Popcorn:
Tytus jeszcze bez basu..
Oraliśmy „Helis Bells" AC I DC. Titus zaśpiewał i powiedział: „O kurde! Zakładamy kapelę! jutro próba!". Potem zaczęli się dogadywać się na temat instrumentów. Titus nie miał pojęcia o grze na gitarze. Dlatego doszedł do wniosku, że będzie śpiewać i grać na basie. Titus: Chomik miał basówę Lunę. Ktoś mi kiedyś pokazywał, jak gra się „Rime Oi The Ancient Mariner" Iron Maiden. Wziąłem tę basówę do ręki i od razu zacząłem grać. jeśli potrafiłem zagrać coś takiego jak Steve Harris, to znaczy, że mogłem być basistą.
„Rime Of The Ancient Mariner" nie ma zbyt trudnej linii basu, ale zagranie tych samych dźwięków co mistrz Harris było frajdą niesamowitą. Titus uwierzył w siebie natychmiast.
Na początku grali u Chomika w domu. Chomik walił w bębny, ale nie używał blach. Na pierwszą próbę Titus przyniósł już pierwszy kawałek. Jest on grany do dziś. To najczęściej spotykany utwór w dyskografii Acid. Znalazł się w trzech różnych wersjach na trzech różnych wydawnictwach. To „Konsument" vel „Moshing In The Nitę". W pierwotnej wersji Titus śpiewał go po polsku. „Konsument" ze speedmetalowymi riffami to było coś co zarówno zabijało, jak i dziwiło. Żadnemu z ówczesnych zespołów metalowych nie przyszłoby do głowy zaśpiewanie tekstu Kazika Staszewskiego. To był przecież dopiero rok 1986. Dwa lata wcześniej Kat zdobył nagrodę w Jarocinie i dopiero dorastał do swego satanistycznego wizerunku. Polska scena metalowa zapatrzona była w szatana i okultyzm lub panienki i kolorowe ciuszki. A treści społeczne serwowane przez Kazika i jemu podobnych nowofa-lowców wyrosłych na punk rocku wzbudzały niechęć lub obojętność. Poza tym na rynku nie było jeszcze żadnej płyty Kultu a tylko nieliczni znali muzykę tego zespołu z nagrywanych na koncertach kaset. A animozje pomiędzy subkulturą punków i metalowców? Ciągłe „ganianie się" po uliczkach Jarocina i innych miejscach spędów rockowych? Kazik pochodził z innej bajki, reprezentował inne środowisko. Mimo to Titus zafascynował się prostotą i trafnością wypowiedzi wokalisty Kultu. Już wtedy bliższe mu były treści reprezentowane przez Staszewskiego niż przez całą bandę heavymetalowców gubiących się w fantasy lub śpiewających o przysłowiowej „dupie Maryni".
Ale powróćmy do domu Chomika. Sąsiedzi byli bardzo niezadowoleni z dźwięków dochodzących z jego mieszkania. Sprowadzili milicję i młodzi muzycy musieli zrezygnować z tej mety. Przenieśli się do Titusa, a perkusję zamienili na plastikowy kibelek do bielizny. Titus: Ten kibelek miał ładny strzał. Brzmiał prawie jak dobrze przesterowany werbel. To był już wrzesień roku 1986. Zbliżały się wspomniane koncerty Iron Maiden. Zbliżało się ponowne spotkanie Titusa i Litzy, kiedy to sprzedali bilety, kupili jabole i poszli opijać spotkanie.
Okazało się, że Litza już nie gra w Slavoyu. Maciej Jahnz poszedł odbywać zaszczytną służbę w Ludowym Wojsku Polskim i działalność zespołu została zawieszona. Titus schował urazę do Roberta i zaproponował mu ponowne wspólne granie. Na poczekaniu wymyślił też nazwę. Kwasożłopy - czyli z angielska Acid Drinkers - obu przypadło do gustu. Titus: Na próbach zawsze było parę winek do napicia, ja musiałem barku pilnować, bo jak chłopaki za dużo wypili, to krzywo grali, jeśli dobrze zagraliśmy, to znowu nalewałem po szklaneczce. I tak do końca. Wtedy i tak wszyscy byli najebani. I co tu kombinować? Było dużo kwasu, to nazwaliśmy się kwasożłopy, czyli Acid Drinkers. Widziałem kiedyś płytę Motórhead „Beer Drinkers". Brzmiało to za mało metalowo. Acid Drinkers było lepsze, bo zgodne z naszymi upodobaniami kulinarnymi - jabolami na każdą okazję, ja miałem zawsze skłonności do anglojęzycznych nazw, ale przecież heavy metal wziął się stamtąd.
...i Tytus już z basem
Jednak następna próba nie odbyła się już u Titusa. Popcorn: Przyszedł Titus i powiedział: „Dzisiaj nie gramy u mnie. Idziemy do Litzyl". I doszło do spotkania Litzy z Popcornem. Litza: Przez pierwsze pół roku mówił tylko cześć, ledyne, na co zwrócił uwagę, to mój przester. Bardzo mu się podobało moje selektywne i czyste brzmienie, mnie natomiast - jego chrzęszczące i brudne. Zamieniliśmy się bez słowa. Grali na zmianę - raz u Litzy, innym razem u Titusa. Popcorn: Chomik ciągle spóźniał się o godzinę. Był zawsze w tej samej skórze. Rozpinał ją do połowy, siadał za bębnami, nic nie gadał przez cały czas. Na koniec próby zapinał zameczek i wychodził. Popcorn nie potrafił jeszcze grać solówek. Dopiero Litza pokazał mu skalę bluesową i kilka patentów, których nauczył się od Jahnza.
Właśnie wtedy powstały kawałki, które kilka lat później zmiotły konkurencję - „Barmy Army" i „Del Rocca". Do dziś wszyscy podkreślają niesamowity klimat tych prób. Litza: /a/c mieliśmy próby u mnie, to mama co chwilę krzyczała z drugiego pokoju, żebyśmy jej też coś zagrali. Graliśmy wtedy „Przybieżeli do Betlejem" z podkładem basowym. Muzyka rządziła. N/e pytaliśmy nikogo jak sprzedać materiał, jak znaleźć wydawcę. Jo w ogóle nas nie interesowało. Najważniejsza była chęć grania, spotykania się na próbach, aby po raz setny usłyszeć jakiś utwór, który zrobiliśmy. Cieszyć się tym, nagrać to potem na Grundiga i słuchać. To był nasz underground, to było nasze podziemie. To wszystko, co było nam potrzebne.
Sielanka trwała ledwie dwa miesiące. Titus dostał bilet do wojska. Schował go do szafy, a kumplom nic nie powiedział. Dopiero w dniu wyjazdu, po próbie rzekł do nich: Weźcie piece, bo wyjedżam i jakiś czas mnie nie będzie. Litza, Popcorn i Chomik byli dość zdziwieni. Dopiero jak Titus pokazał bilet, wszystkim zrzedła mina. Szczególnie gdy okazało się, że pociąg odchodzi dwie godziny po zakończeniu próby. Ale cóż... Dziewczyna Litzy, Dobrochna (obecna małżonka Roberta i matka trzech ich prześlicznych córeczek), komisyjnie obcięła Titusowi włosy i trzeba było ruszać na dworzec. Zaopatrzyli się w dość spore ilości różnej maści alkoholu, wzięli ze sobą wzmacniacz z gitarami i niecodzienna procesja
Tytus spał gdy nagle... Popcorn kończy fajkę i solówkę. Chomik czy nie Chomik, pytanie? Lica - drugi podbrudek i pierwsza gitara. (Oryginalny podpis pochodzący z tego zdjęcia).
ruszyła przed siebie. Popcorn: Dopiero po zagraniu próby powiedział nam, że idzie do armii. To był dla nas szok. Spici z piecem i wiosłami szliśmy odprowadzić Titusa. Gdy wsiadł do przedziału, wyjęliśmy z futerału gitarę i graliśmy mu kawałki z ostatniej próby. Byliśmy z Litzą tak zdesperowani, że zamierzaliśmy iść na ochotnika do wojska, potem wrócić razem z nim i grać dalej. W drodze na dworzec Litza chciał pobić przypadkowo spotkany patrol WSW, żeby pomścić niedolę swego przyjaciela. Na peronie zagrali nieśmiertelne „Moshing In The Nitę" i pożegnali się na dwa lata.
BYŁO BACZNOŚĆ W PEŁNEJ GALI
Titus trafił do wojska na jesieni 1986 roku. Służba wojskowa trwała wówczas dwa lata (w marynarce nawet trzy). Trzeba było mieć dużo szczęścia lub gęsto zapisaną kartę zdrowia, aby się z tego wywinąć. Czasami nie pomagały nawet poważne znajomości. Zdrowi, nie walczący o ciekawszą kategorię niż A1 (zdolny do odbywania służby wojskowej), lub ci, którzy nie uczyli się — mieli zagwarantowane spełnienie zaszczytnego obowiązku wobec socjalistycznej Ojczyzny. A Titus nie chciał
ani pobierać dalszych nauk (nie skończył Technikum Mechanicznego), ani walczyć o lepszą kategorię. Mógł tylko powiedzieć: Kurwa mać! Coś spierdoliłem, spakować się i ruszyć w drogę.
Najpierw skierowano go do szkoły lotniczej w Zamościu. Przebywał tam pół roku. Potem przeniesiono do Kutna, gdzie został mechanikiem lotniczym w XIX Jednostce Bojowej. Jednak nie grzebał w silnikach samolotów. Udało mu się dostać do zespołu wojskowego Ikar. Miałem być bębniarzem, ale gdy coś zagrałem, stwierdzili że to hałas. A ja grałem jak Nicko McBrain z Ironów. Po prostu napierdalałem zza ucha. Wchodziła też w grę, a jakże, gitara basowa. Jednak Titus nie znał żadnych zagrywek weselnych, więc pomysł spalił na panewce. W końcu stanęło na tym, że został wokalistą. Jednym z sześciu w zespole Ikar. Oczywiście o śpiewaniu po angielsku nie mogło być mowy. Jakże to śpiewać w Ludowym Wojsku Polskim we wrogim imperialistycznym języku? Titus musiał ryczeć po polsku. Wyjątek stanowiły pieśni rosyjskie, które trzeba było śpiewać w języku naszych wschodnich sąsiadów. Należeliśmy przecież do Układu Warszawskiego i nikt sobie nawet nie wyobrażał, że ten stan rzeczy potrwa jeszcze raptem kilka lat.
Titus wiedział jak się ustawić. Śpiewanie w takim zespole wiązało się z komfortem częstych wyjazdów na różnego rodzaju przeglądy twórczości wojskowej, których w tych czasach organizowano sporo. Taki zespół był oczkiem w głowie dowódców jednostek. Szczególnie oficerów politycznych - szarych eminencji, czuwających nad wychowaniem w zgodzie
pierwszy z prawej)
z socjalistycznymi ideami. W przypadku Ikara było podobnie. Tworzyli go jednak zupełni amatorzy. Wszystko na zasadzie: Jesteś w porządku, to będziesz w zespole" - wspomina wokalista Acid Drinkers i... Ikara.
Zespół składał się ze wspomnianych sześciu wokalistów, jednej dziewczyny, która dobrze śpiewała po rosyjsku, oraz gitarzysty, basisty, bębniarza i klawiszowca. Nad godzinnym programem pracowali kilka miesięcy. Tworzył go „humor sytuacyjny" przeplatany piosenkami. Śpiewaliśmy różne rzeczy. Pamiętam taki numer: „Raz na wozie, raz pod wozem, ale jeszcze nie najgorzej I Było baczność w pełnej gali I bywa spocznij, wolno palić". Innym razem Titus grał
ofermę kompanijną i wypowiadał różne kwestie mocno przepitym głosem. Było w tym trochę aktorstwa. Po piosence następowały ze dwa skecze, potem znów piosenka i znów skecze. Taka przeplatanka. Na końcu zawsze schodziliśmy ze sceny marszowym krokiem, a w podkładzie leciał „Most na rzece Kwai". To był mój pomysł.
Często zdobywali różnego rodzaju nagrody. Czasami trafiał się magnetowid, ale więcej było waz i pucharów.
Z chłopakami z Acid Drinkers nie widywał się wówczas prawie w ogóle. Żal mi tych dwóch lat. Mogliśmy wtedy dużo zrobić, mogłem grać... - podsumował dwuletni przymusowy urlop bezpłatny.
Po wyjeździe Titusa Acid Drinkers uległ rozpadowi lub - może lepiej powiedzieć - Zawieszeniu Na Czas Nieokreślony. Chomik niedługo potem założył rodzinę i zrezygnował z gry. Natomiast Litza i Popcorn czasu jednak nie marnowali. Postanowili reaktywować Sla-voya. Obok Litzy w zespole znalazł się wokalista Zwierzchowski, na perkusji grał Rekin (obaj z poprzedniego składu kapeli), nowym gitarzystą został Popcorn, a basistą Artur znany z Los Desperados. Popcorn: Pamiętam, że Litza powiedział do mnie: „Wiesz co to znaczy grać w Slavoyu?". Bo to był już wtedy znany band w Poznaniu, prawie kultowy. Grali thrash metal i jeździli na próby - odbywające się trzy razy w tygodniu — do miejscowości Stare Kurowo, oddalonej od Poznania o ponad sto kilometrów. Dlaczego tak daleko? Odpowiedź jest banalna - nie mogli znaleźć miejsca w Poznaniu. Dojazdy były tragedią. Pociąg mieliśmy o 15.30. jechało się godzinę do Krzyża. Tam musieliśmy czekać godzinę na następny pociąg, który zawoził nas do tego Kurowa. Próba trwała trzy godziny. Z powrotem było podobnie. Wracaliśmy około trzeciej w nocy - wspomina Popcorn. Wracając zawsze jedliśmy kolację w Warsie -dodaje Litza. Przeważnie radio było włączone dość głośno i równo o północy dzwony wybijały godzinę dwunastą. Zawsze ryczeliśmy pod to podkład z „For Whom The Bell Tolls" Metalliki.
W Slavoyu miał też miejsce pierwszy koncert Popcoma. Wtedy był bardziej ruchliwy na scenie. Miotał się po deskach i robił niezły show machając swoimi długimi, czarnymi kudłami. Ale ten pierwszy koncert zdarzył się w poznańskim kinie Pałacowym. Slavoy poprzedzał Wilczego Pająka, który był bardzo ceniony na poznańskiej scenie metalowej. Popcorn opisuje to wydarzenie dosyć zdawkowo: Niesamowite przeżycie, trema straszna. Pełno ludzi... Nie do opisania.
W zespole Ikar z basem
Slavoy wystartował w eliminacjach Jarocina '88, ale nie został zakwalifikowany. Jednak najważniejsi w historii kapeli byli ludzie, którzy z niej wyszli. Każdy trafił do jakiejś znanej orkiestry - i niech to świadczy o niewykorzystanym potencjale Slavoya.
Już wtedy muzycy Wilczego Pająka i Turbo dostrzegli talent chłopaków ze Slavoya. Podczas wspólnych koncertów podpatrywali grę Popcorna i Litzy.
Pierwszy propozycję zmiany barw dostał Popcorn. Czasami siedziałem sobie z Pająkami w kanciapie i coś tam pogrywaliśmy. Być może wtedy Mańkowski (gitarzysta Wilczego Pająka -przyp. aut.) zdecydował się na to, żeby mnie zaangażować. Chcieli wywalić swojego basistę, bo coś im nie stykał. Natomiast gitarzysta Matuszak był urodzonym basistą. Potrzebowali kogoś na wiosło i zgłosili się do mnie. Do kolesia, który w ogóle nie umiał grać!
Wilczy Pająk miał na koncie dwie płyty. Pierwszą wydaną przez Klub Płytowy „Razem" zrzeszający pięć tysięcy członków. Druga - „Hue Of Evil" — ukazała się nakładem Polskich Nagrań. Klub Płytowy „Razem" wydał również drugą płytę Kultu „Posłuchaj to do ciebie", debiutancką płytę niezwykle wówczas popularnego Sztywnego Pala Azji, pierwszą Kobranockę, a także albumy wykonawców zagranicznych w rodzaju Warlock i Killers (takie belgijskie Motórhead). Tak więc płyta Wilczego Pająka znalazła się w niezłym towarzystwie. Obok koncertowej Kata „38 Minutes Of Live" i „Ostatniego wojownika" Turbo były to pierwsze naprawdę thrashowe pozycje w rodzimej fonografii. Skomplikowane, pełne zmian tempa kompozycje ukazywały muzyków jako świetnych instrumentalistów. Nic dziwnego, większość z nich miała skończone średnie szkoły muzyczne. Pająki były też zespołem widowiskowym. Przekonali się o tym widzowie Jarocina '87 i pierwszych edycji „Metalmanii".
Popcorn zatem dostał propozycję gry w kapeli, która miała już ustaloną pozycję na krajowych scenach. Przyszedł do mnie Mańkowski. Zapytał, czy chciałbym z nimi grać. Wymiękłem, był to szok, niesamowita euforia. Najgorsze jednak, że musiałem trzymać sprawę w tajemnicy, jeździłem do niego, a on uczył mnie tych wszystkich numerów. Oni grali rzeczy skomplikowane, ocierające się prawie o jazz. Wszyscy mieli szkoły muzyczne, a ja... naturszczyk.
Wilczy Pająk, który już wówczas przybrał anglojęzyczną nazwę Wolf Spider, został założony przez gitarzystę Piotrka Mańkowskiego i Maćka Matuszaka. Oni stanowili trzon zespołu, tworzyli jego repertar. Mieli jednak pecha do wokalistów. Pierwszy z nich, Leszek Szpigel, wyjechał na stałe do Niemiec. Potem fronmani zmieniali się jeszcze dwukrotnie. Stanęło na Jacku Piotrowskim, z którym zespół nagrał dwie ostatnie płyty. Obie przyniosły bardzo zróżnicowaną muzykę thrashmetalową. Czasami pojawiały się niemalże jazzowe aranżacje.
Udział Popcorna w tworzeniu materiału był znikomy. Udzielał się tylko na próbach i, jak trzeba było coś zmienić - zmieniał. Zaangażowanie Popcorna było zawsze takie samo - wspomina Piotrek Mańkowski. My nie oczekiwaliśmy od niego, że będzie przynosił numery. Obie płyty miały nienajgorsze recenzje, jednak ze względu na częste zmiany wokalistów i niewielką ilość koncertów fani odwrócili się od kapeli. Decydujący moment stanowił występ przed Deep Purple w poznańskiej Hali Areny. Zespół został wygwizdany i obrzucony różnymi przedmiotami. To był ostatni koncert Wolf Spider.
Pod koniec całkowicie pochłonął mnie Acid - zwierza się Popcorn. Na „Drifting On The Sullen Sea" nawet nie chciało mi się uczyć wszystkich riłfów, przyszedłem do studia na same sola. To była trudna muzyka. Dopiero niedawno do niej dojrzałem i dopiero teraz czuję ją w stu procentach. Wtedy były takie czasy, że ludzie kupowali jakieś czady w stylu Sodom. Taka kapela jak Wilczy Pająk nie miała szans istnienia. Ale udało mi się z nią zagrać przed Deep Purple w Poznaniu. Nie dziwię się, że publika w ogóle nas nie kupiła. Liczy się to, że grałem na jednych deskach z Ritchie'em Blackmore'em. Potem grałem jeszcze przed CiIIanem. jestem jedynym człowiekiem w Polsce, który grał ze starym składem Purple! Niestety, Popcorn się myli. Jest jednym z dwóch Polaków, którzy grali z całym starym składem tego zespołu. Drugi to Valdi Moder, który otwierał zabrzański koncert najlepszego wydania Deep Purple w październiku 1993 roku. Ale na pewno Popcorn jest jedynym facetem w kraju, który zagrał z Purplami na raty. A to też jest powód do dumy.
Litza zmartwił się angażem Popcorna w Wilczym Pająku. Nie przypuszczał, że w tym samym czasie na niego samego ostrzyło sobie zęby Turbo. Perkusista kapeli, Tomek Goehs, zapraszał Roberta na obiady i wypytywał dyskretnie o różne rzeczy, m. in. o stosunek do wojska. Pewnie chciał sprawdzić, czy umiem jeść nożem i widelcem. Czy nie jestem z dżungli - śmieje się Litza. Nie przypuszczałem, że robi podchody, aby ściągnąć mnie do Turbo. Gdybym wiedział, starałbym się
wypaść jak najlepiej. Turbo było wówczas u szczytu popularności. Kilka miesięcy wcześniej zespół nagrał płytę „Ostatni wojownik", która została wydana przez jedną z największych i najbardziej liczących się na metalowym rynku firm - niemiecką Noise Records. Noise Records miało w swoich szeregach nadzieję niemieckiego metalu - zespół Kreator, nadzieję brytyjskiego thrashu - grupę Sabbat, a przede wszystkich kanadyjskich wymiataczy z Voi Vod. Obok nich w katalogu widniał „The Last Warrior" (angielskojęzyczna wersja) Turbo. Dawało to niezłe widoki na przyszłość. Grupa Wojtka Hoffmanna i Grzegorza Kupczyka świetnie też wypadała na koncertach. Prócz nich Turbo tworzyli wspomniany Tomek Goehs, basista Bogusz Rutkiewicz i gitarzysta Andrzej Łysów.
Turbo w czasie występu na „Metalmanii '89". Od lewej: Litza, Kupczyk, Hoffmann
Fot.: Jacek Sroka
To gdzie miejsce dla Litzy? Niekwestionowany lider zespołu, Wojtek Hoffmann, postanowił usunąć basistę, a jego funkcję powierzyć Łysowowi. W ten sposób powstało miejsce dla drugiego gitarzysty. Został nim właśnie Robert. Stało się to podczas jednego z poznańskich koncertów Turbo, w klubie Nurt. Po występie podszedł do Litzy Wojtek Hoffmann i powiedział: Cześć Litza. To będziemy razem grali. Robert: Nogi się pode mną ugięły. To była dla mnie ważna osoba, świetny gitarzysta, w ogóle inny świat. Bardzo się ucieszyłem i strasznie przeżywałem. Wojtek Hofmann: W pewnym momencie, gdzieś w 1989 roku, poczułem że w zespole nastąpiło zmęczenie materiału. Nie bardzo wiedziałem co zrobić. Można było rozwiązać Turbo, na co nie miałem ochoty, albo wymienić jakiegoś faceta. Gdy na koncercie Slavoya zobaczyłem Litzę - zdębiałem. Pomyślałem, że ten facet powinien ze mną grać. Przyznaję, to było dosyć egoistyczne posunięcie. Potrzebowałem kogoś, kto mnie nakręci. Potrzebowałem świeżej krwi, która da mi bodziec do lepszej pracy. Gdy Litza zaczął grać w zespole, więcej ćwiczyłem na gitarze. Robert miał znakomitą prawą rękę. Przestraszyłem się tego, usiadłem na tyłku i zacząłem ćwiczyć dość poważnie. Bardzo mi w ten sposób pomógł.
Podczas wakacji Litza przyswoił cały materiał z „Ostatniego wojownika" i z głową pełną pomysłów poszedł na pierwszą próbę swojego nowego zespołu. Jednak zdziwił się, bo wszystkie numery grał pół tonu wyżej. Ale wkrótce zagadka się wyjaśniła. Turbo nagrało płytę przed trasą koncertową. Kiedy z niej wróciło, materiał brzmiał trochę za wolno. Przyśpieszyli więc taśmę w studiu i tonacja podniosła się o pół tonu. Robert opracowywał utwory już z wersji poprawionej. Stroiłem się do kamertonu, do dźwięku E, i miałem wielkie kłopoty, aby zagrać to co było na kasecie - wspomina. Ale pomyślałem sobie: „Przecież to profesjonalny zespół. Pewnie tak grają". Śmiesznie było, jak przyszedłem na próbę i grałem te pół tonu wyżej.
Polska fonografia kulała wówczas okropnie i „Ostatni wojownik" ukazał się nakładem firmy Pronit z prawie rocznym opóźnieniem. Miał fatalną szatę graficzną, zmienioną okładkę, a o jakości dźwięku nawet lepiej nie wspominać. Zespół już wtedy pracował nad następną płytą — „Epidemie". Wśród autorów pojawił się Robert Friedrich, wnosząc do Turbo odrobinę młodzieńczego szaleństwa i niesamowitej werwy, z której znany jest do dziś. Bo Litza to facet, który ma tysiąc pomysłów na minutę i większość z nich potrafi zrealizować.
Sesja nagraniowa odbyła się w poznańskiej Giełdzie. Właśnie wtedy Litza pierwszy raz pracował w studiu. Ten pierwszy kontakt był straszny. Uświadomiłem sobie, jak trudno nagrywać pojedyncze ślady. W swojej grze zawsze kierowałem się uczuciem, reagując na to, co mnie otaczało, co słyszałem dookoła. W studiu tymczasem okazało się, że trzeba nagrać martwy ślad gitary. Doznałem szoku, jak to? Słyszę tylko werbel i stopę, a mam nagrywać gitarę? Gdzie tu duch? Cóż, chrzty -zwłaszcza bojowe - bywają trudne.
Turbo zmieniało się z płyty na płytę. „Dorosłe dzieci" i „Smak ciszy" zdradzały wpływ Iron Maiden, „Kawaleria szatana" była połączeniem klasycznego heavy metalu z elementami thras-hu, a „Ostatni wojownik" to album na wskroś thrashmetalowy z wyraźnymi wpływami „Master Of Puppets" Metalliki. „Epidemie" okazały się jeszcze inne. Zdradzały fascynacje muzyków amerykańskimi kapelami Anthrax i Flotsam & Jet-sam. Płyta miała bardzo różne recenzje w prasie muzycznej. Od bardzo dobrych - do mocno krytycznych.
Już wtedy w Turbo panowała niezdrowa atmosfera. Szykował się następny rozłam. Po paru miesiącach z zespołu został usunięty długoletni wokalista Grzegorz Kupczyk, a Andrzej
Łysów sam opuścił kapelę. Obaj nie wspominają zbyt dobrze sesji nagraniowej „Epidemii". Najbardziej zadowolony był z niej Litza. Nie dość, że znalazł się w topowym zespole, to jeszcze miał spory wpływ na muzykę.
„Epidemie" to kawał nieźle zagranego thrash metalu. W muzyce słychać dużo luzu, nie wyczuwa się złej atmosfery. No i na pewno ciekawie jest przyjrzeć się kompozytors-ko-tekściarskiemu debiutowi Litzy. „Epidemie" ważne są też z dwóch innych powodów. Pierwszy z nich to chórki Litzy śpiewane po polsku (następne w języku ojczystym znajdziemy dopiero na ostatniej płycie Kazika Na Żywo „Porozumienie ponad podziałami"). Drugim jest fragment tekstu
Litza a.d. 1989 Fot.: Jacek Sroka
mówiony przez Tomka Coehsa w utworze „Gniazdo smutku": „Wielkie miasto siedlisko zła I Wielkie społeczeństwo i małe jednostki I jednostki żarłoczne i siejące strach I jesteś inny, będziesz zniszczony". Ważny fragment, bo słowa te napisał Titus. „Epidemie" zamyka dość zagadkowy utwór „13 12 88". To najpiękniejsza część albumu. Krótka, niespełna minutowa miniatura na dwie gitary sprawia, że płyta kończy się radośnie i optymistycznie. Nie może inaczej, bowiem tytuł to data ślubu Roberta i Dobrochny.
Ze swej pierwszej płyty Litza bardzo się cieszył. Nic dziwnego, spełniły się marzenia. Pamiętam, jak chodziłem ulicą - wspomina - / robiłem zakłady sam ze sobą - zobaczę jakiś tam kamień, to nagram płytę, jak znalazłem dwa, krzyczałem w duchu: „O! W życiu nagram nawet dwie płyty". To było moim wielkim marzeniem więc gdy wreszcie nagrałem album, byłem szczęśliwy na maksa. Ale nie zastanawiał się nad układami w zespole i panującym w nim coraz większym kryzysem...
Litza trafił na schyłek Turbo. Najgorsze, że wielu ludzi właśnie jego obwiniało za taki stan rzeczy. Ale problem polegał przecież na czymś innym. Turbo za bardzo goniło za modą, w wyniku czego nigdy nie dorobiło się własnego stylu i własnej publiczności. Jeśli porównać „Dorosłe dzieci" i „Przebój miesiąca" do „Sztucznego oddychania" czy „Ocean łez" - to aż trudno uwierzyć, że gra ten sam zespół. I że wszystkie zmiany zaszły w przeciągu zaledwie paru lat!
PRAWDZIWE NARODZINY KWACHA
Titus powrócił z wojska na jesieni 1988 roku. Postanowił pójść do pracy, bo nie chciało mu się już dalej uczyć. Jednak mama, jak to przeważnie z rodzicami bywa, namawiała go do skończenia jakiejkolwiek szkoły, nawet wieczorowej. Będziesz miał średnią i spokój - mówiła. Choć Titusowi ani w głowie było łażenie do budy, mama podstępem przymusiła go do dalszej nauki, jak skończysz trzecią klasę, to kupię ci Fendera — obiecała. Fortel udał się i Titus wstąpił do technikum wieczorowego. Przez trzy miesiące nie opuścił żadnej lekcji. Wreszcie nie wytrzymał. Nauczycielka chciała wywiadówki robić, ja jej na to, że jak na kompanii szło się na wartę, to nikt wywiadówek nie robił, lak się zeszło, to też nie. Wstałem, wyszedłem i więcej nie wróciłem. Jednak udało mu się naciągnąć mamę na obiecaną gitarę. Nie na Fendera, bo jednak i za drogi, i jeszcze za trudny do zdobycia w tych czasach. Wypatrzył osiemnasty egzemplarz serii eksperymentalnej Polmuzu. Miał kształt podobny do Fendera. Udało mu się także przekonać rodzicielkę do wzmacniacza Baston. Wziąłem do łapy. Super zagadało — wspomina. Potem doszły do tego dwustuwatowy wzmacniacz basowy i dwie niemieckie kolumny dwustuwatowe, robione specjalnie do basu Vermony. Miał już z czym startować.
Koledzy muzycy postanowili załatwić mu angaż do jakiejś kapeli. Litza namówił go do przyjścia na próbę Turbo, bo Hoffmann miał coś do zaoferowania. Okazało się, że rzeczywiście miał. Podobno w Dragonie były wolne miejsca. Dragon miał już parę sukcesów na koncie -występy na „Metalmaniach", wyróżnienie na festiwalu Jarocin'87. Miał też wydane... pół płyty. Na trzech składankowych albumach rejestrujących „Metalmanię'87" znalazła się bowiem jedna strona z nagraniami Dragona. Było to koszmarne wydawnictwo zarówno pod względem graficznym, jak i jakości nagrań. Dragon wypadł tu najlepiej, ale przy potworkach w postaci zespołów Stos czy Destroyer to średnia satysfakcja. Muzyka kapeli oscylowała pomiędzy szybkością wczesnego Slayera a klimatem nagrań Venom i Celtic Frost. Była jeszcze jedna ważna rzecz - Dragon pochodził z Katowic. Dlatego Titusowi już zupełnie zabrakło chęci do podróży na Śląsk. Pomyślałem, że po co mam jeździć do Katowic i grać w jakimś tam zespole Dragon, skoro mogę założyć swój własny band. Najpierw spróbował reaktywować Los De-sperados. Poleciałem do starego basisty, Artura „Rudego". On miał gitarzystę. Darek Pazda się nazywał. Znajoma naraiła mi Maćka Głuchowskiego, „Ślepego", ja byłem tylko na wokalu. Zr