15481
Szczegóły |
Tytuł |
15481 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15481 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15481 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15481 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LouSac
Projekcja
Brezentowy plecak strząśnięty z ramion pobudził pył zmartwiałego pobocza. Leniwy tuman podpełzł spękanym asfaltem do słupka drogowskazu, okręcił się na nim i zniknął rozmyty skwarem popołudnia. "J...ny D...eń" głosił ręcznie bazgrany napis tam, gdzie prostokąt zmęczonej i dziurawej blachy trzymał jeszcze stwardniałe płatki farby. Podróżny stanął przed tablicą, tak żeby wypchany plecak ciągle mieć na oku. Przecierał okulary o podszewkę płaszcza i patrzył nieruchomo wzdłuż szosy. Żadnych zabudowań nie widział. Wyliniała trawa i martwe kępki kosturowatych krzaczków niewiele miały do ukrycia. Przejechał rękawem po spotniałym czole. Założył okulary starannie zawijając za uszami druciane sprężynki oprawek. Dłonie mu lekko drżały. Wytarł je o wyświecone poły płaszcza. Popatrzył na strupieszałą tablicę.
Popatrz, następne miasto. Wyciągnął szyję w stronę tablicy, choć mógł podejść "Jasny"..., ale jasny co? Wszędzie te puste nazwy. Głupawe, sądzisz?
Odwrócił się do plecaka. Zanim kucnął, zdjął przewieszonego przez pierś Kałasznikowa o składanej kolbie i umieścił delikatnie na grubszej kępie suchej trawy. Musnął lufę w przelocie, zanim zabrał się rozsupływać parciane paski plecaka. Wyciągnął plastikową butelkę z wodą. Umościł się w pobliżu broni. Półleżąc, podparty na łokciu, popijał ciepłą wodę i przypatrywał się strzępom napisu przymalowanego do szmelcowatej tablicy. Ukośnie bijące promienie słoneczne mrużyły mu oczy i krzywił się odsłaniając żółte zęby. Chwila tego kurczowego wpatrywania się zmieniła tablicę w pulsujące kręgi i wycisnęła mu łzy. Rozgniótł je paluchami zanim spłynęły. Zamrugał parę razy.
A skąd wiedzieć mam? Nie będę nad tym zastanawiał się. Zamrugał znowu. Wypił trochę wody. Bo kto by ustawił to tu. Nie wiem, czy warto dalej iść, ci mówię. Nie można za tablicę przechodzić? Poza nazwę twoją wyjść ci nie wolno. Usiadł podkurczając nogi i schował butelkę. Sięgnął po broń. Zapatrzył się w przestrzeń, w stronę gdzie według tablicy powinno być miasto. Dłonie jego rwanymi ruchami, poza świadomością, poczęły delikatnie targać blokadę: zabezpieczony – odbezpieczony, zabezpieczony – odbezpieczony. Bez przerwy. I coraz mocniej. Głuchawe w tej przestrzeni szczęknięcia metalu wydawały się działać uspokajająco. Spięte ciało i odseparowana od niego gonitwa myśli zaczynały tracić na znaczeniu stapiając się ze sobą niechętnie. Jak zawsze u niego w takich chwilach. Bezradność stawała się powierzchownym fałszem. Tak doskonałym, że sam zaczynał wierzyć w jej nierzeczywistą naturę. Zaczynał wierzyć i szedł dalej. Zaczynał wierzyć, że jest...
Zasnął. Oczy zgasły, ciało pochyliło się na bok i wsparło o plecak. Dłonie z wprasowanymi w nie nawykami, bez udziału woli, chroniły go od przypadkowości strzału przytrzymując blokadę karabinu w bezpiecznej pozycji. Zupełnie bezbronny teraz leżał przykurczony na plecaku, z brudną twarzą wystawioną do czystego, czerniejącego już nieba. Pierwsze gwiazdy patrzyły z politowaniem na tą śmieszną figurkę mącącą linię szosy srebrzystej w mroku. Choć pozbawiona znaczenia, figurka przez samą swą obecność przyciągała uwagę. Zupełnie tego nieświadoma i chora przez to. W pobliżu nie było nikogo, choć pragnęła tego, kto mógłby ją wreszcie zabić, zabić i pozwolić wyjść, i usunąć ten niepotrzebny dysonans w pejzażu. Tablica przyglądająca się śpiącemu postrzępionymi dziurami choć zeszmacona do granic, nie wywoływała takiego wrażenia. W widoku z góry nie miała wymiaru, nie była widoczna. Tablice nie robią wrażenia. A ta skulona figurka wymiar miała z każdego widoku. Reagowało otoczenie na tę obecność nadając znaczenie pozorne istnieniu jej.
Męczyło go to nawet we śnie.
Zbudził się z bólem głowy, przepełniony lękiem zaciskającym splot słoneczny aż do granic tchu. Tablica szeptała do niego wiatrem w swych otworach. Pokiwał na nią głową i sięgnął do plecaka. Wyciągnął butelkę z wodą i pił, aż wyssał do ostatniej kropli. Cisnął puste naczynie, wykrzywiony odrazą do zatęchłej wody. Plastik jak szkło zadźwięczał o blachę tablicy. Podróżny już przestał się tym interesować. Zapomniał o butelce – znikła mu z oczu. Rozpatrywał się w przestrzeni łapczywie. Wczesny świt nie ujawniał żadnego obiektu, na którym podróżny mógł zogniskować swoje przerażenie, by uwolnić się od jego obezwładniającej energii. Był tu zupełnie sam pod tablicą.
Zostaw mnie tu. Nie idę dalej już. Zostaw, dalej nie wolno. Walczył nie będę więcej. Bo kto jestem? Nie wiesz. Nazwę dajesz mi? Do środka zajrzyj. Pusto, parę nazw, które od ciebie są. Co cicho! Nie mów, jestem jaki. – kiwał się przyciskając lufę do policzka. Znieruchomiał. Na horyzoncie słuchu pojawił się obcy dźwięk. Cała udręka, ból głowy, lęk rozdzierający mu wnętrze znikły. Figurka zanurzyła się z jękiem samozadowolenia, prawie spełnienia, w narastającym warkocie. Znów mogła istnieć. Obecna przed chwilą świadomość pozorów przemieniła się w namacalną rzeczywistość napędzając to ciało, popychając je dalej i dalej.
– Od miasta, powiadasz? – szepnął i zagarnął plecak do rowu. Przeturlał się za nim
i znikł za kępą suchych badyli. Jeszcze tylko blokada karabinu szczęknęła. Osmolona lufa nie bawiła się błyskami słońca. Będzie nie widoczny tak długo, jak sam tego zapragnie.
Samochód, jak zaklasyfikował pojazd, błyszczał i brzęczał na prostej drodze. Był tak daleko jeszcze, że co chwilę przesłaniała go muszka Kałasznikowa. Nawykłe do wyszukiwania i prowadzenia celów oko, cierpliwie czekało na szczegóły obiektu. Warkot stał się ostrym rykiem, choć odległość wstrzymywała jeszcze palec pieszczący spust. Już widać: błyskawice słońca na chromie, ciemna szyba pocięta ukośnymi odbitkami nieba. Seledynowy, wyczyszczony. Był prawie na wprost. Nie sprawiał trudności celującemu poziomym przesunięciem – kule nie potrzebowały wyprzedzenia. Szybę, za którą musiał kryć się kierowca postanowił oszczędzić. Pierwsza kula ordynarnym pchnięciem gwałcąc przestrzeń dotarła do chłodnicy i nie czyniąc z pozoru szkody, podniosła temperaturę pracy silnika. Zanim czerwona kontrolka zwróciła na siebie uwagę kierowcy, przypuszczał strzelec, druga kula rozniosła prawą oponę. Huk popędził za obrazem rozrywającej się gumy. Wozem targnęło kilka razy. Wyglądał, jakby sfiksowany kierowca uparł się, żeby przestraszyć pasażera szarpiąc mocno kierownicą. Nagle zwolnił. Zawadził o pobocze, a chmura pyłu wściekle uderzyła o wypucowaną karoserię. Ale samochód już się nie przewróci.
Do tablicy raniony wóz miał jeszcze z pięćdziesiąt metrów. Ledwo dokołował okulawiony. Stanął tuż przed nią. Podniecony pędem kurz popędził dalej. Naskoczył na krzak kryjący strzelca, po czym opadł na ziemię bezsilny.
No i następny trafiony. Widzisz, łatwo. Ten inny może być? Nie kłamiesz, czy kłamiesz? Bo więcej mogę nie posłuchać ciebie. I za tablicę pójdę. A choćby i na próżno... Pamiętam, mówione było, że nie wolno.
Podróżny zdjął okulary i znowu je przecierał. Leżąc na boku obserwował nieruchomy i cichy teraz samochód. Patrzył spokojnie i trochę bezmyślnie. Znajoma sytuacja nie wymagała specjalnej pracy umysłu, bo przecież miał z nią do czynienia nie raz i wiedział co będzie. Czuł się więc bezpiecznie – zrobi co zawsze. Samochód stał tuż, tuż za tablicą. W tym świetle nie było widać, ile osób w nim siedzi. Nikt nie wysiadał.
– Mówisz? Nie wysiądą? – w jego szepcie pojawiła się nagła histeria. A ja przejść za tablicę nie mogę! Tam miasto jest, czekają na nas tam, a nie wolno mi iść. Uprzejmie i spokojnie nas zaproszą znowu tam... Ja tylko udaję. A potem mnie wypędzą. I ciebie.
Nagłym zrywem złożył się i trzy kule przecięły szybę w miejscu, za którym spodziewać się można głowy kierowcy. I znowu cisza zapanowała nad sytuacją. Podróżny podniósł się ze swojego ukrycia.
– Nie idę nigdzie! – krzyknął i opuścił lufę ku ziemi. Jedną dłoń wytarł nerwowo o płaszcz, po czym przesunął nią po zwilgotniałym czole rozgarniając polepione strąki włosów.
– Nie widzę nikogo! – znowu, choć mógł się zbliżyć, wyciągnął tylko szyję. Czy na mnie patrzy ktoś? Czy poznaje kto jestem ja? Nie moją nazwę! Kto JA jestem? I dalej szeptem:
– Nie ma nikogo. Pozabijałem, mi mówisz? A mnie zabije kto? KTO?!
Kolana podróżnego ugięły się i klęknął ciężko siadając na piętach. Przechylił głowę na bok. Karabin znalazł się w jego polu widzenia.
– Wszędzie nazwy – wyszeptał do dymiącej jeszcze lufy.
Samochód lekko zamigotał. Prawie zniknął w błyskach i drżeniu przestrzeni. Obrócił tym na siebie oczy strzelca. Ale ten zobaczył tylko pojazd przycupnięty na skraju szosy. Z oddali powróciło echo wystrzałów. Na taką komendę uchyliły się drzwi kierowcy. Nieruchomo trwały lekko otwarte. Jakby kierowca wahał się. Jakby jeszcze myślał, żeby zostać w środku. Podróżny patrzył mrużąc oczy, chcąc dostrzec więcej niż było możliwe. Powoli drzwi rozwarły się szeroko. Na spękany asfalt osunął się człowiek. Nie ruszał się. Nie jęczał. Asfalt wokół niego nabierał barwy, której zapach dotarł do strzelca z opóźnieniem. Ale żył jeszcze. Uniósł dłoń i absurdalnie w tej sytuacji odgarnął włosy z czoła. Poprawił druciane okulary – błyskały wesoło w słońcu. Przetoczył się na bok i wstał. Odpoczął oparty bokiem o swój wóz. Spojrzał prosto na strzelca osłaniając oczy od światła. Ale i tak je mrużył.
– Wie kto jestem, mówisz? – wyszeptał strzelec-podróżny. – Nie da rady. Przez wszystkie nazwy do środka mi dogrzebie się? Nie kłam. Jego nie ma.
Kierowca odepchnął się od samochodu i pochylony, zataczając się człapał w stronę klęczącego na drodze. Ale nie miał już siły. Wypływała z niego wraz krwią zabarwiającą rdzawo jego biały kombinezon. Dotarł aż do tablicy. Podróżny zerwał się z krzykiem, po czym tak samo szybko zamilkł. Stał i patrzył.
– To nie ja, słyszysz? To nie jestem ja. To nazwa tylko. Powiedz, że tak, odezwij się chociaż ten raz – szeptał drgającymi w tiku wargami i patrzył jak czerwień przeżera kombinezon niczym przyśpieszona korozja. Ta sama twarz, mrużenie oczu. I ból. Ten sam, choć tu przyczyna była widoczna. Przyczyna, która wznieca, a później gasi ból. Pozwala go wytłumaczyć. Okłamać cierpiącego w milczeniu. Tego, który pyta dlaczego i zapomina, że miał otrzymać odpowiedź. I musi cierpieć dalej.
Kierowca padł. Wszystko wtedy znikło, jak znika obraz i dźwięk na zakończenie pewnego świata. Właściwie na zakończenie pewnej historii, którą niemądrze jest ciągnąć, bo nie posiada znaczenia. A jeśli o coś pyta, zwraca się tylko do wewnątrz. A jeśli w środku nic nie ma umiera, albo zabija. To bez znaczenia. Wszystko znikło. Nie ma już czystego, pięknego samochodu. Zagubiła się droga i otaczająca ją po horyzont trawa. Zagubiła się ich przestrzeń i czas; wsiąkły bucząc w cztery ściany obite białym suknem, które aż się prosi żeby wyświetlać na nim coś dalej. Byle co, byle dalej. Tablica dziurawa to lustro. Rozbija nieskazitelną biel ściany. Przyciąga uwagę. Udaje znaczenie, uważnie poznaje tego, który mu się przygląda i mimo, że przebiegły, jedynie swoją nazwę widzi. Prawdziwe są tylko gwiazdy ponad szklanym dachem. Ale kto o tym wie? Tyle dookoła ciekawego jest.
Z Kałasznikowa został kartonowy rulon. Pogięty w nieruchomej dłoni. Płaszcz podróżny, biały kombinezon owinięty szczelnie niczym folia wokół ciała.
Podróżny zasnął na środku swojego pokoju wyrwany z własnego umysłu. Mamrotał. Zaraz któryś z pielęgniarzy przyjdzie, żeby podłożyć do jego pokoju plastikową butelkę ze świeżą wodą.