Feliks W. Kres Prawo Sepow 1991 Ksiega pierwszaGAAREOGORDE HORK KEREK czesc I Z szacunkiem patrzyli uczniowie na siwe skronie i biala jak mleko brode starego mistrza. Chylili glowy. Powaga i szara madrosc otaczaly go od lat; umieli juz dostrzec je nie tylko w pooranej wiekiem twarzy i spokojnym spojrzeniu. Zbyt wielkie, by pomiescic sie w duszy, utworzyly wokol postaci aureole cienia. Weszli w cien uczniowie. Otwarta ksiega na stole byla tylko symbolem madrosci. Mistrz nie potrzebowal ksiegi, wiedzial wiecej, niz ona. -Rozum dal poczatek wszelkiemu zlu na swiecie. Z czego plynie zlo? Z innego zla lub tez z niedoskonalosci. Dzis musicie wybrac: czy chcecie widziec w rozumie twor z natury zly, czy tez -niedoskonaly. To ogromna roznica. Ogromna. Cien pochlonal ich wszystkich. Juz nie byli uczniami. Mieli prawo wyboru, mogli i musieli wybierac. Wybrali. Wybrali roznie. Gaareogorde hork kerek czesc II "I od stu lat czeka Krolowa Swiatlosci W najwyzszej placzaca zamczyska wiezycy Na smialka-rycerza, co strachu nie zaznal I przyjdzie, by wyrwac ja z mocy Moldorna". (fragment legendy grombelardzkiej) -Panie, Najgodniejszy Przedstawiciel Cesarza prosi do siebie! Odprawilem niewolnika machnieciem reki, po czym zwrocilem sie do towarzyszacego mi pana Lira P.W., z ktorym narzekalismy na ciezkie czasy. -Wybacz pan - rzeklem. - Pogawedzimy przy okazji. Odpowiedzial uklonem. Powoli i z godnoscia przyblizylem sie do wysokiego krzesla, na ktorym spoczywala ogromna postac gospodarza dworu. Najgodniejszy rozjasnil sie na moj widok. -Poznaj pan - rzekl tak predko, jakby bal sie, ze uciekne - bawiacych przejazdem w Rollaynie panow Zora H.T. i Tubilde'a F.R. z Grombelardu. Goraco pragna cie poznac. Poklonilem sie gosciom. Jako mieszkaniec Rollayny i wspolgospodarz dworu mialem prawo odezwac sie pierwszy. -Zaszczyt to dla mnie - rzeklem - poznac tak dobrze urodzonych szlachcicow... Pan Zor przerwal mi predko: -Wasza Godnosc drwisz sobie z nas. Coz my, mieszkancy dzikiego Grombelardu, znaczymy wobec pierwszego rycerza Dartanu? Nieznacznie unioslem do gory brwi. Najgodniejszy zakrztusil sie wesoloscia. -Coz za gafa, panie Zor! - zarechotal. - "Dziki Grombelard" o ojczyznie Pogromcy, to dobre, he, he! Zor i Tubilde zmieszali sie tak bardzo, ze ledwie powstrzymalem usmiech. Pospieszylem im z pomoca. -Zle zrozumiales slowa naszego goscia, Najgodniejszy - powiedzialem. - Pan Zor powiedzial oczywiscie "dzdzysty", a taki jest w istocie, nie zas "dziki". Wine za nieporozumienie ponosi tu akcent, tak znamienny dla kazdego Grombelardczyka uzywajacego Konu. Goscie spojrzeli z wdziecznoscia. Najgodniejszy dlugo kiwal glowa, wreszcie usmiechnal sie. -Widac stary juz jestem - rzekl z humorem - i niedoslysze. -Pan Golst tak dobrze opanowal wymowe Konu - stwierdzil Tubilde - ze nie dzwieczy w jego glosie ani jedna nutka naszego starego jezyka. Czy wolno mi spytac, przed ilu laty opusciles, panie, Grombelard? -Szesc lat temu, ale Konu znam od dziecka - odparlem. - W mlodosci wiele podrozowalem... -O! - przerwal mi Najgodniejszy. - Nie wykpisz sie pan tym razem... Wiem, ze znasz bardzo dobrze Dartan, doskonale Armekt, ponoc swego czasu odwiedziles nawet Garre... Ale mnie interesuje wlasnie Grombelard! Panowie Zor i Tubilde opowiedzieli mi o Trzeciej Prowincji wiele niewiarygodnych historii, ciekaw jestem, czy pan, ktorys przecie pol zycia tam spedzil, potwierdzisz je? Zmarszczylem nieco brwi. Nie lubilem mowic o Grombelardzie. Z wielu powodow. -Nie wiem, co panowie powiedzieli - rzeklem wymijajaco - mimo to potwierdzam kazde slowo. W Grombelardzie wszystko moze sie zdarzyc. Najgodniejszy byl niezadowolony. Skarcil mnie spojrzeniem. -Znow sie wymigujesz - powiedzial. - Wspomniales kiedys, ze bawiles we wschodniej czesci Grombelardu... Sciagnalem twarz jeszcze bardziej. -O czym mam opowiedziec? - zapytalem wreszcie, po dosc dlugiej chwili milczenia. Przedstawiciel otworzyl usta. Ale zamknal je zaraz, kierujac spojrzenie gdzies w bok, poza mnie. W tej samej chwili uslyszalem stanowczy, kobiecy glos: -Nic z tego, moj drogi! Zadnych opowiesci. Chce wyjsc do parku, zle sie czuje... Najgodniejsza Irina J.C.C. lekkim dotknieciem usunela mnie na bok i stanela przy mezu. Pochylilem sie w uklonie, Zor i Tubilde przyklekli. -Nie zadam, bys pozostawil dla mnie gosci. Bedzie mi towarzyszyl nasz Pogromca... Pod jego opieka moge czuc sie bezpieczna, nieprawdaz? Najgodniejszy zrobil dziwny grymas i niechetnie machnal dlonia. Irina poslala mu usmiech. Spojrzala na mnie. -Moge prosic o opieke, prawda? Zgialem sie wpol. -Chodzmy zatem. Podazyla w strone wyjscia. Poklonilem sie Najgodniejszemu i gosciom, po czym ruszylem za nia. Sala byla juz niemal pusta, wiekszosc przybylych dawno udala sie do domow. Kolejne z wielkich przyjec na dworze Najgodniejszego Gartolena, Przedstawiciela Cesarza w Rollaynie, dobiegalo konca... Zeszlismy do ogrodu. Stojacy przy drzwiach gwardzisci zasalutowali nam mieczami. Po chwili przed ich wzrokiem zaslonily nas krzewy dzikiej rozy. Niespiesznie zanurzalismy sie w chlodny i mroczny gaszcz parku. Irina rozejrzala sie uwaznie dokola. Bylismy sami. Mogla zrzucic maske. -Coz to, dzielny rycerzu? - zapytala z ironia. - Znow slaba kobieta musi wybawiac cie z opresji? I wreszcie - dawno juz chcialam o to zapytac - czemu tak niechetnie mowisz o Grombelardzie, o przeszlosci? Spojrzalem uwaznie, ale jej twarz tonela w mroku. -Czemu pytasz? -A czemu nie? Pocalowalem ja powoli, z namyslem. -Moje zycie w Grombelardzie nie ociekalo miodem - sklamalem. - Dlatego niechetnie je wspominam. Coz w tym dziwnego? -Nic, rzecz jasna. Poza tym, ze klamiesz. Usiedlismy na otoczonej przez geste krzewy lawce. -Klamiesz - powtorzyla z wyrzutem. - Ale dlaczego? Same tajemnice... Tajemnicza przeszlosc, tajemniczy przyjaciel... Usilowala zajrzec mi w oczy. -Ten kot... Powiedz, dlaczego nazwal cie: Glorm? Czy Golst to nie jest twoje prawdziwe imie? Milczalem. Coz jej mialem powiedziec? Ze bylem rozbojnikiem? Ze napadalem na karawany kupieckie, ze mordowalem - i jak jeszcze? Byla Dartanka. Nie znala Grombelardu, raz i drugi slyszala moze o okrutnych Ciezkich Gorach i srozacych sie tam bandytach. O zwalczajacych ich dzielnych zolnierzach... Mialem przyznac sie do swego rzemiosla? Przyznac, ze... tesknie za nim? -Nie odpowiesz mi? Milczalem. Wstala i bez slowa poszla przed siebie. Urazilem ja, milczeniem... Chciala, bym nie mial przed nia tajemnic, bym jej mowil o wszystkim. Miala prawo zadac tego. Patrzylem, ze znikla w mroku. Wiedzialem, ze jesli bede stale klamal - strace ja. Ale czy wolno mi bylo powiedziec prawde? Zarysowac przejrzysty dotad wizerunek prawego, szlachetnego rycerza? W jaki sposob mialem to zrobic? Wiedzialem, ze to ja jestem winien, ze to ja rozbijam nasz zwiazek. Mialem ochote pobiec za nia i... uderzyc. Bic ja po glowie, po twarzy, dlatego wlasnie... dlatego, ze byla bez winy. Dlatego. Powtarzalem sobie w kolko jedno slowo: "Rozbojnik". Ale... w koncu sam nie wiedzialem, czy powtarzam je z nienawiscia, z pogarda... czy tez moze z duma, ze jednak kiedys nim bylem... *** -Wyana!Biegla. Zabilbym chyba, gdyby zwlekala. -Chodz blizej. Blizej, mowie! Stanela tuz obok. Drzala. Niewolnicy i psy doskonale wiedza, kiedy nalezy sie bac. Prawie bez zamachu wymierzylem potezny policzek. Poleciala na sciane, przewracajac stojaca przy niej ogromna, llapmanska waze. Stos skorup. To byla piekna waza. -Co zrobilas? Bezmyslnie przyciskala dlonie do policzka. Szeroko otwarte oczy wypelnily sie lzami. -Co zrobilas, pytam?! -Panie... ja... Wzialem do reki lezacy na stole noz. W tej samej chwili ktos chwycil mnie za ramie. Liwara. -Czys oszalal? Odebrala mi noz i na powrot polozyla na stole. Taak... Zawsze pozwalalem ci na zbyt wiele, moja pierwsza niewolnico... Przebrala sie miarka. Nie pomoze uroda. -Zabije cie, Liwa. Wiesz o tym? Odczytala moj usmiech niewlasciwie. Odpowiedziala swoim. -Ale ja cie naprawde zabije. Juz zabijam - czy czujesz?... Zaczynala wierzyc. Bo ten uscisk nie byl zwyklym, czulym usciskiem. Patrzylem, jak jej twarz sinieje. Probowala sie wyrwac - coraz slabiej. Moze chciala krzyknac? Trzask pekajacych kosci i gluchy jek zabrzmialy jednoczesnie. Zawtorowal im przerazliwy wrzask Wyany. Strumien krwi buchnal mi na piers. Zdwoilem sile uscisku, potem porwalem trupa ponad glowe, zawinalem dwukrotnie i cisnalem w drzwi. Drzwi pekly. Oddychalem chrapliwie. Rozbojnik. Pobieglem do sypialni, runalem na lozko, ale nie bylo w nim spokoju. Stal obok loza puchar z winem. Cisnalem z calej sily. Strzelilo pekajace szklo i wspaniale, pokrywajace pol sciany zwierciadlo rozpadlo sie w kawalki. Skoczylem ku wielkiej szafie w rogu pokoju i otwarlem ja. Byl w niej ogromny topor - jedyna bojowa bron, jaka zawsze mialem pod reka. Rozlupalem drzwi, potem przez okno wyskoczylem do ogrodu. Topor zawarczal w powietrzu, targnal sie w dloniach, z loskotem rozbijajac kamienna rzezbe, przedstawiajaca mlodego pasterza. Rozbojnik. Cisnalem bron na ziemie, roztarlem zdretwiale od ciosu ramiona. Pot zalewal oczy. Otarlem go i osunalem sie na trawnik. Rozbojnik... Nie bylo dla mnie miejsca w pieknym, spokojnym Dartanie. Nie bylo milosci. Coz moglem ofiarowac Irinie? Siebie? Nieprawda. Jak dotad w ogole mnie nie znala, znala zupelnie innego czlowieka, ktorego kazalem jej znac. A ja - bylem rozbojnikiem. I juz wiedzialem, ze pragne byc nim nadal... Nie tylko o Irine chodzilo. Bo coz za zycie? Dwor, ministrowie, Najgodniejszy glupiec, szlachta, turnieje... Bogactwo, przepych, piekne niewolnice... Uklony, holdy, tytuly... Rollayna. Najbogatsze i najwspanialsze miasto Imperium. Rzeka, mosty, palace, brukowane ulice, kupcy, rynki, place, zlotnicy, stadniny rasowych koni, klejnoty... Rollayna. Zamknalem oczy. Tuz przy uchu slyszalem swiergot przedzierajacego sie przez trawe owada. Poza tym bylo cicho. Za cicho. W Grombelardzie nigdy nie jest cicho. Tam zawsze szumi wiatr, tam codziennie stuka deszcz. W Grombelardzie... Westchnalem. W Grombelardzie, w Grombelardzie... Powoli rozwarlem powieki. Switalo. Grombelard byl daleko. Tu - Dartan. Ale Dartan to nie tylko pelne nudy zycie. Przede wszystkim to wlasnie - bogactwo... Nie wierzylem, bym umial zrezygnowac z bogactwa na rzecz wolnosci. Po szesciu latach? Wstalem powoli i podazylem ku domowi. Otworzylem wychodzace na ogrod drzwi i poszedlem do sali stolowej. Nie bylo w niej Wyany. Ani Liwary... Zabilem niewolnice. Najwierniejsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przeszly przez moje rece. Czyn podly i nikczemny. Nigdym dotad nie popelnil nic rownie niskiego. Mozna zabic czlowieka. Jesli jest dzielny i silny - powod do chwaly. Ale zabic wierna niewolnice, wiernego towarzysza - konia czy psa - potrafi tylko lajdak i tchorz. Czyzbym... czyzby Dartan zrobil mnie takim? Dlugo stalem bez ruchu, oparty o sciane. Potem wezwalem Wyane. Podeszla powoli, z lekiem. Lewy policzek wciaz byl mocno zaczerwieniony. -Blizej! - polecilem. Z jekiem opadla na kolana. Patrzylem przez chwile, potem powtorzylem nieglosno: -Powiedzialem: blizej. Zrobilem dwa kroki, pochylilem sie. Z placzem zaslonila glowe dlonmi. Zagryzlem wargi. Nie chcialem uderzyc, powinna o tym wiedziec. Delikatnie dotknalem czarnych wlosow. -Nie trzeba, Wya... Naprawde. Przykucnalem, by objac ja ramieniem. Pocalowalem lekko. Przytulila sie niesmialo, bojazliwie. -Wybaczysz mi, Wya? Rozplakala sie na glos. -Blagam, panie... nie zartuj sobie ze mnie... Powstalem. Patrzylem na wstrzasane szlochem ramiona, potem wyszedlem do sasiedniego pokoju. Usiadlem w fotelu przy kominku i wbilem wzrok w migocace plomyki. Strach. Wzbudzalem strach. Poczulem, jak znow narasta we mnie ta zwierzeca wscieklosc, ten dziki gniew, przed ktorym drzeli niegdys najodwazniejsi grombelardzcy zolnierze. Jeszcze moment... jeszcze moment i oderwe porecz tego fotela, na ktorym siedze, rozwale, roztrzaskam wszystkie meble, wezwe niewolnice i bede je bil dopoty, dopoki okrwawiony kawal drewna nie wypadnie mi ze zdretwialej reki; jeszcze chwila i palne piescia w ten ozdobny, granitowy kominek, bede walil tak dlugo, az uslysze trzask pekajacych kosci dloni, az knykcie splyna mi krwia; jeszcze chwila i porwe porzucony w ogrodzie wyszczerbiony topor, przyczepie go do siodla wiatronogiego Galvatora i z krzykiem pognam Obwodnica ku bramom miasta, a potem ku grombelardzkiej granicy... Wstalem. Podszedlem do sciany i podparlem ja ramionami. Szesc lat. Przez szesc lat wzbudzalem strach w turniejowych rywalach, a od dzisiaj - w niewolnicach. Od dzisiaj? Zapewne od dawna. Nie wiedzialem tego dotad... W kim bede budzil strach za nastepnych szesc lat? Umieraly legendy, odchodzili bohaterowie. Dziesiec lat temu cale Cesarstwo wiedzialo, kim sa i gdzie sie znajduja jego faktyczni wladcy. Rapis - Demon Walki - rzadzil na morzu. Aktar byl panem rownin i stepow Armektu. Basergor-Kragdob panowal w gorach Grombelardu, dzielac swa wladze z Lowczynia - piekna i samotna Krolowa Gor... O Rapisie sluch zaginal rowne dziesiec lat temu. Niespelna dwa lata pozniej zginal najznakomitszy z jezdzcow - Aktar, stratowany - o ironio! - przez wlasnego wierzchowca. Tron grombelardzki wakowal od szesciu lat. Od szesciu lat... Czlowiek, do ktorego tron ow nalezal - bil niewolnice. Huknalem piescia w sciane, az pokryte aksamitem deski odpowiedzialy gluchym steknieciem. Kiedys grabilem po to, by byc bogatym, by miec wszystko. Mialem. I co dalej? Bogactwo nuzylo mnie... Ale i pograzalo. Juz dawno stracilem nad nim kontrole, stracilem swobode ruchow w zimnych gorach ciezkiego zlota, w kopcach diamentow, w stosach szmaragdow, zaplatalem sie w pajeczyne wynikajacej z bogactwa etykiety, oglupilem dworskimi zwyczajami... Krazylem posrod lepkich dostatkow i magnackich przyzwyczajen jak mucha, ktorej smola zlepila skrzydla, ktora juz nie moze oderwac sie od czarnej, cieplej powierzchni, chocby nie wiem jak szerokie przestrzenie na nia czekaly... Nie umie. Wreszcie do swiata tych dostatkow nalezala kobieta, ktora kochalem. Moj swiat, swiat Ciezkich Gor, byl dla niej tym, czym jej bogactwo dla mnie... Powoli podszedlem do przeciwleglej sciany i zdjalem jeden z zawieszonych na niej puginalow. Lsnil od klejnotow. Ale mozna nim bylo zadac smiertelne uderzenie... Piescilem ostrze w dloniach. Potem, kaleczac palce, zlamalem bron. Odlamki cisnalem w ogien. *** Dagona osiodlala mi Galvatora. Wskoczylem na kulbake i pojechalem do Rbita.Bylo jeszcze wczesnie, gwardzisci dopiero otwierali mosty na Obwodnicy. Jechalem niespiesznie, zamyslony. Nie zwracalem uwagi na poranne uroki miasta. Kiedys jego uroda oszalamiala mnie. Jakze inna przeciez byla Rollayna od ponurych miast Grombelardu! Tam -czarny kamien i ciezka, brunatna cegla, tu - lsniace biela sciany domow, szerokie okna, balkony, tarasy. Posrebrzane dachy zgrabnych palacykow, rozlozyste ogrody. Mur, dla zartu chyba nazwany "obronnym", ten sam, wzdluz ktorego wiedzie Obwodnica - pokryty freskami: widok zdolny w oslupienie wprawic ponurego kapitana Gwardii Grombelardzkiej. Jasnoszary bruk ulic. I rzeka, przecinajaca miasto na dwie rowne niemal czesci. Skrzypienie opuszczanych mostow - pieknych, jak wszystko inne. Rbit mial swoj palac w Trzeciej Dzielnicy. Bylem prawie pewien, ze nie zastane go w domu, liczylem co najwyzej na informacje, gdzie przebywa. Ale byl. Przyjalem wiadomosc ze zdumieniem, bo odkad przybylismy do Rollayny, ani razu nie udalo mi sie przylapac go w "smietniku", jak pogardliwie nazywal swoj palac. Oddalem konia sluzbie i po szerokich, marmurowych stopniach wszedlem do "smietnika". Piekna dziewczyna w liberii pokojowki wskazala mi gleboki fotel w jednej z sal. Usiadlem. Nie, nie mozna bylo odmowic mojemu przyjacielowi wyczucia smaku. Dom urzadzony byl z przepychem, rzucaly sie w oczy aksamit, mahon, srebro, marmur, porcelana... Ale bogactwo nie meczylo, nie przytlaczalo. Raczej rozjasnialo wzrok i mysli. Czulo sie jednak, ze wlasciciel dawno o nim zapomnial, ze nie piesci go i nie troszczy sie o nie. Bylem u Rbita wiele razy i zawsze zastawalem dom dokladnie taki, jak poprzednio. Nie zmienialy sie zaslony i kotary, nie przybywalo ustawionych na kominku porcelanowych waz, a wbity przed laty w sciane wielki, lsniacy topor tkwil w niej do dzis - zardzewialy juz nieco. Ja sam go wbilem. W domu Rbita drzwi nie mialy klamek; wszystkie osadzone byly swobodnie w futrynach i rozchylaly sie wahadlowo na obie strony. Chodzilo o to, by wlasciciel mogl je samodzielnie bez trudu otwierac i zamykac. Zawiasy byly dobrze naoliwione, skrzydla drzwi poruszaly sie bezszelestnie. Wejsciu Rbita nie towarzyszyl szczek naciskanej klamki ani zaden inny dzwiek; instynktownie wyczulem, ze stoi za mna. Odwrocilem glowe. -Nie spodziewalem sie ciebie - powiedzial tak zwyczajnie, jakbysmy sie rozstali przed minuta. Uniosl lape w Pozdrowieniu Nocy. - Ale dobrze, zes przyszedl. Mimo wszystko, dobrze... Patrzylem zdumiony. Potezne boki kocura pokrywala prostej, lecz solidnej roboty kolczuga. Malo tego: byl uzbrojony. Przymocowane do wszystkich czterech lap skorzane rekawice zakonczone byly dlugimi, stalowymi pazurami w ksztalcie nozy, hakow i harpunow. -Wybierasz sie na wojne? - zapytalem, marszczac brwi. - Co znaczy ten ekwipunek? Nie odpowiedzial. Lekko wskoczyl na stojacy obok fotel. Z chrzestem zbroi legl na brzuchu, skrzyzowal przednie lapy. -Wyjezdzam - rzekl krotko. Do Grombelardu. Patrzylismy na siebie. Przyjechalem do Rbita nie bez powodu: oto chcialem mu opowiedziec o Irinie, o swoich klopotach... Poprosic o rade. Ale daleki juz bylem od mysli o Grombelardzie. Pragnienie powrotu w gory przygaslo. Rozwazalem raczej co zrobic, by w Dartanie bylo mi znosnie. Sadzilem, ze Rbit mi to powie. Kiedy po raz pierwszy stanelismy w Rollaynie, oswiadczyl, ze zrobi wszystko, by mnie jak najpredzej stad wyciagnac. Rzeczywiscie staral sie. Potem przestal. Myslalem, ze zrezygnowal. Byl spokojny. -Nie patrz na mnie, jakbym postradal zmysly. Grozi mi niebezpieczenstwo, ktoremu nie umiem sie przeciwstawic. Wiec uciekam, to chyba zrozumiale? Niewolnice wniosly poczestunek i wino. Odprawil je machnieciem ogona. -Niebezpieczenstwo? - zapytalem zdumiony. - Jakie niebezpieczenstwo? Pokrecil wielkim lbem. -Patrzy i nie widzi - mruknal jakby do siebie. - Co sie dzieje? Spojrzal mi prosto w oczy. -Zjadl cie ten caly Dartan, Glorm - stwierdzil. - Nic z ciebie nie zostalo... Jest w Rollaynie czarownik. Od pieciu dni. Robi wszystko, by nas dostac. Oczywiscie nic o tym nie wiesz? Siedzialem ze zmarszczonymi brwiami. Moja twarz musiala byc zywym obrazem zdumienia. Westchnal. -Na Moc, bylem pewien, ze doskonale orientujesz sie w sytuacji. Nie szukalem kontaktu z toba, bo przeciwnik nie powinien wiedziec - o ile, rzecz jasna, juz nie wie - ze mamy z soba cokolwiek wspolnego. Kreci sie w zasiegu twego wzroku, weszy, spiskuje... Urwal. Zeskoczyl z fotela i powoli podszedl do sciany. Nic nie stracil ze swej zrecznosci, szybkosci i sily. Trzy blyskawiczne ruchy lap i z zawieszonego nisko nad podloga wspanialego gobelinu pozostaly tylko strzepy. -Czarownik... - rzekl cicho. - W Dartanie nigdy nie mieszkal zaden czarownik. Musi pochodzic z Grombelardu. Musi miec z nami jakies porachunki. Z pewnoscia. Nazywa sie Moldorn. Skads znam to imie. Ale skad? Patrzyl w podloge. Wreszcie powiedzial dobitnie: -Czekalem szesc lat, Glorm. Dluzej czekac nie moge i nie chce. Przede wszystkim nie chce. Pojade do Grombelardu z toba lub sam. Chcialem ci to powiedziec. Spojrzal na mnie. Zolte slepia byly zupelnie nieruchome. Czekal. Wolno pokrecilem glowa. -Nie, Rbit. To nie takie proste. Jest pare rzeczy, o ktorych musze ci powiedziec... Jest... kobieta... Przerwalem. Smial sie. Niesamowicie i nieprzyjemnie brzmi koci smiech. -Chyba to jednak ja powiem ci o paru rzeczach - mruknal. Spojrzalem uwaznie. Jeszcze mocniej sciagnalem brwi. -Tylko nie przerywaj - zastrzegl sie. - Jesli powiem cos, co bedzie dla ciebie niezbyt przyjemne, to nie po to, zeby ci udowodnic, jak duzo wiem, tylko dlatego, ze jestem twoim przyjacielem. -Mow. Wiesz, ze od ciebie duzo przyjme. -Dobrze: Pani Irina J.C.C. Milczenie. -Skad wiem? Bo o tym chciales mowic, prawda? Wszyscy wiedza. Wszyscy. Najgodniejszy Gartolen takze. Ale on jest w tej chwili zajety Pania Luira R.Z. i twoj romans z Irina jest mu na reke... Nie przerywaj. Nie jestes jedynym kochankiem Iriny. Istnieje jeszcze Lesal I.B. Myslales, ze to juz dawno skonczone? Nie, Glorm, nie skonczone. Nie moglem wykrztusic slowa. -I najwazniejsza sprawa, o ktorej powinienes wiedziec: nasz czarownik najwyrazniej nie jest pewien, czy Basergor-Kragdob i ty to ta sama osoba. Usiluje zebrac informacje o twej przeszlosci. Wiem, ze pomaga mu w tym Irina. Bylem pewien, ze zdajesz sobie z tego doskonale sprawe... -Klamiesz... -Kocur nie klamie, licz sie ze slowami. -Rbit... Uwierze we wszystko, ale... Ty sie mylisz! -Jestem pewien. Co do czarownika - absolutnie. Laze za nim od trzech dni. O Lesalu natomiast wiem od Litary V.R., kocicy. Jest, wiesz chyba o tym, porucznikiem gwardii i zna sekreciki, o jakich ci sie nawet nie snilo. A poniewaz zna je ona, oznacza to, ze znam je rowniez ja. Nie sadze, aby Litara mogla sie pomylic. Zreszta - mozesz tak uwazac. Ale co do czarownika - mam niezbita pewnosc. Widzialem i slyszalem. Czy nadal mi nie wierzysz? Objalem czolo dlonmi. -Nie pozuj na posag rozpaczy, jestes mezczyzna. Sluchaj dalej. Twoj romans nie jest jedyna sprawa, ktora mnie boli... Czy wiesz, ze jestes smieszny? Popatrz na siebie, spojrz w lustro! Nie, Glorm, nie pasuja do ciebie ponczochy i aksamitne porcieta w gwiazdki. I ta czapka z piorkiem... Glorm, do cholery... Gdzie twoj niedzwiedzi kaftan, gdzie twoja kolczuga? Ze wygladalbys w tym jak prosty zolnierz czy zboj? Zolnierz wzbudza szacunek, rozbojnik strach, a blazen - tylko smiech... Opanowany i malomowny zwykle Rbit wyglaszal przemowe. Moj los lezal mu na sercu. Ale niewiele z tego, co mowil, docieralo do mnie. Irina?... Musialem wierzyc. Przeciez... nie umialem. -Czyzbys naprawde myslal, ze nie widac, jak zabiegasz o nowe, coraz wyzsze stanowiska i tytuly? Po co? Nazywam sie Rbit L.S.I., nie jestem jakims tam wyzej postawionym, nie jestem szlachcicem Czystej Krwi jak ty, lecz magnatem. Jestem lepiej urodzony, niz taki Gartolen i gdybym tylko zechcial - wszak i fortune mam niemala - dochrapalbym sie nie byle jakich stanowisk. Ale po co, Glorm? Odpowiedz, po co? Bogactwo i tytuly tylko wtedy maja sens, gdy nie krepuja rak. Pieniadz ma ci dac wolnosc, nie niewole. -Przestan, Rbit. -Nie, Glorm. Zaczalem, wiec skoncze. Nazywaja cie Pogromca. Bardzo slusznie. Nie ma w Dartanie - a wedlug mnie w calym Imperium - czlowieka, ktory w pojedynke zdolalby cie pokonac. Ale te turnieje... Czlowieku, czy nie widzisz, ze obstawiaja cie jak konia na wyscigach? Ze Najgodniejszy nabija sobie twoim kosztem kiese? Ze... -Dosc, Rbit! Wyrzygales wszystko, teraz milcz! Cisza. -Dobrze. A teraz daj mi dwa dni. Potem - wyjedziemy... Milczenie. -Dobrze. Dwa dni. *** Dlugo jezdzilem po ulicach miasta, nim wreszcie znudzony Galvator sam trafil do domu. Bylem oszolomiony, rozgoryczony i przepelniony zalem. Irina...A jednak musialem wierzyc Rbitowi. Kto nigdy nie przyjaznil sie z kotem, nielatwo zdola to pojac. "Kocur nie klamie" - powiedzial Rbit. To prawda. Klamia tylko ludzie i sepy. Ludzie - bo potrafia i lubia to robic, sepy - bo taka jest ich natura. Najnedzniejszy z kocich niewolnikow nie klamie nawet wtedy, gdy od klamstwa zalezy jego zycie. Kocur - kot-wojownik, rycerz - nie klamie nigdy. Klamstwo uwaza za najwieksza hanbe. Gdy go uderzysz - bedzie twoim nieprzyjacielem; gdy naplujesz mu w oczy - bedzie staral sie zabic cie przy pierwszej sprzyjajacej temu okazji; gdy mu zarzucisz klamstwo - rzuci sie na ciebie natychmiast, chocbys byl zakutym w stal olbrzymem, a on malenkim klebuszkiem riparta. A Rbit byl olbrzymim gadba, z tych, co to w pojedynke daja rade wilkowi. Nie odwrocil sie, gdy mu rzeklem: klamiesz. Byl moim przyjacielem. Przyjacielem broni. Gdy zdarzy ci sie walczyc z kotem ramie w ramie w jednym szeregu - bedzie on twym najwierniejszym druhem do smierci. Zelzysz go - wyslucha w milczeniu, dobedziesz miecza - ucieknie i nie zobaczysz go wiecej, chyba przypadkiem. A i wtedy pozna cie, zajrzy w oczy i pozdrowi, a gdy znajdziesz sie w opalach - pomoze i pojdzie dalej swoja droga, nie chcac sluchac podziekowan ani przeprosin. Coz - zwykly wyzej postawiony kocur nosi w sobie wiecej godnosci i honoru, niz wszyscy dwunozni Szlachcice Czystej Krwi i magnaci razem wzieci, nie mowiac juz o sepach... Rbit nie klamal. Nie umialby tego zrobic. Moglem nie wierzyc wlasnym oczom. Slowu kota - musialem. I wierzylem. Wiedzialem, ze jest tak, jak powiedzial. TAK BYLO. Ale, ze wzgledu na Irine - musialem tez sprawdzic. Irina... Byla pierwsza kobieta w moim zyciu, ktora naprawde kochalem. I oto w jednym momencie - mialem znienawidzic... Mialem uwierzyc, ze zakpila sobie ze mnie, zrobila zabawke... Ale najgorsze... najgorsze bylo to, ze mnie szpiegowala... Dlaczego? Mialem ochote zaplakac. Przeciez wierzylem, naprawde wierzylem, ze ona... Kochalem ja przeciez calym zapasem milosci, jaki wyniesc zdolalem z ociekajacych krwia Ciezkich Gor Grombelardu. Szanowalem te milosc i zadalem szacunku od innych, bo byla czyms niezwyklym, czyms szalenie wznioslym i delikatnym. I kruchym. Czterdziesci z gora lat zycia. I oto pierwsza kobieta, ktorej wlosow dotykalem nie zadza rozrywki wiedziony, lecz uczuciem. I checia sprawienia radosci; kochalem ja dla niej, bo - naiwny - sadzilem, ze chce tego, ze ceni. Naiwny. Naiwny. Mial racje Rbit. Czas w droge. Nic mnie juz w tym miescie nie trzymalo. Biale mury, zrazu piekne, potem obojetne - teraz staly sie wstretne i sliskie. Ale nigdy nie odchodzilem, majac dlug do splacenia. Zawszeni placil. Z nawiazka. Zaplace i teraz. Zsiadlem z konia - juz spokojniejszy, niz u Rbita. Gdzie miecz - tam nie ma miejsca na emocje. Na wzruszenia, sentymenty. Orezna dlon musi byc pewna. Inaczej zbierze smierc, miast ja zadac. Do palacu chcialem udac sie z mieczem. Jesli nie ma juz milosci - bedzie zemsta... Poszedlem prosto do skarbca-zbrojowni. Zdjete z Galvatora siodlo cisnalem na podloge. Od szesciu lat uzywalem tylko broni turniejowej i klucze od szafy gdzies sie zawieruszyly. Spojrzalem dokola. W kacie stal olbrzymi mlot pokryty pajeczyna. Ujalem go oburacz. Szafa pekla natychmiast. Uderzylem jeszcze dwa razy, po czym wylamalem resztki potrzaskanych desek. Godzine pozniej ujrzalem sie w zwierciadle. Patrzyl na mnie z jego glebi barczysty olbrzym, odziany w wiazany pod szyja losiowy kaftan, spod ktorego wystawaly krotkie, nierowne rekawy stalowej kolczugi, gruba i szeroka, czarna spodnice do kolan i skorzane, mocne buty z cholewami. U jego boku wisial dlugi, waski miecz w okutej zelazem pochwie, za pasem tkwil ciezki noz. Do zarzuconego na plecy siodla przymocowany byl ogromny topor i krotki miecz, z drugiej strony kusza i worek z beltami. W prawej dloni, opietej skorzana, nabijana zelaznymi luskami rekawica, dzierzyl olbrzym krotka, mocna wlocznie o szerokim grocie. Basergor-Kragdob - Krol Gor. Dlugo stalem przed lustrem. Dawno nie widzialem stojacego w nim czlowieka... Powoli poszedlem na pietro. Lokciem uchylilem drzwi do sypialni i wsliznalem sie don. Cisnalem siodlo na lozko. Teraz nalezalo doprowadzic do spotkania z Irina... Na Moc, jakze bardzo musialem dotad jej ufac! Jakze musialem wierzyc, skoro nigdy nie przyszla mi bodaj chetka na sprawdzenie jej prawdomownosci! A byl przeciez prosty, szalenie prosty sposob. Mialem Pioro - Geerkoto, potezny Zly Magiczny Przedmiot. Sila w nim drzemiaca zabijala w krotkim czasie kazdego, kto odwazyl sie zlozyc falszywa przysiege poparta imieniem Najwiekszego. Wystarczylo ukryc Pioro pod szata i zazadac: "Poprzysiegnij na Krafa, ze jestem jedynym twoim kochankiem"... Do takiej wlasnie przysiegi zamierzalem zmusic ja teraz. Pierwotnie chcialem udac sie do palacu, odrzucilem jednak ten pomysl. Palac nie byl miejscem, gdzie mogloby sie odbyc podobne spotkanie... Zagryzlem usta. Potrzebowalem ludzi umiejacych obchodzic sie z bronia. Coz... Wielokrotnie namawiano mnie, bym kupil sobie kilku niewolnikow plci meskiej. Mawialem wtedy, ze nie potrzebuje licznej sluzby i szesc kobiet w pelni zaspokaja wszystkie moje potrzeby. Teraz zalowalem, ze zbywa mi na samcach. W niespokojnym Grombelardzie kobiety znakomicie posluguja sie wszelka bronia, podobnie w Armekcie, gdzie w zylach kazdego czlowieka plynie wojownicza krew przodkow-zdobywcow. Ale tu byl rozpieszczony dostatkami i wygodami Dartan, niewielu mezczyzn wiedzialo, za ktory koniec trzyma sie wlocznie, coz dopiero kobiety. Wprawdzie - z nudow - wyszkolilem swoje niewolnice w strzelaniu z luku, ale to bylo wszystko, co potrafily. Jedna Liwara znala sztuke wladania mieczem - jej ojciec byl czystej krwi Armektanczykiem... Ale Liwara... Liwa nie zyla... -Wyana! Po krotkiej chwili zatupotaly na schodach jej male stopy. Stanela w drzwiach, szeroko otwierajac oczy. Odrzucilem noz, ktorym bawilem sie w zamysleniu i skinalem glowa. Podeszla. -Tak... panie? -Pojdziesz do Najgodniejszej Iriny J.C.C. Podszedlem do stolu, rozprostowalem lezacy na blacie rulon pergaminu i zanurzylem pioro w kalamarzu. Po krotkim namysle napisalem: Pani! Potrzebna mi jest Twoja pomoc, koniecznie musimy sie zobaczyc. Przybadz do mnie poznym wieczorem, zachowaj rzecz w tajemnicy. Wiecej napisac nie moge. Bede czekal. Kocham Cie. Golst J.K. Posypalem list piaskiem, strzasnalem, po czym nie pieczetujac wreczylem Wyanie. -Idz. Ubierz sie pieknie i wez lektyke albo powoz. Ale nie moj. Milczala. -Jako moja pierwsza niewolnica masz prawo rozkazywac nisko urodzonym. Zatrzymaj pierwszy napotkany mieszczanski powoz i wyrzuc wlasciciela na leb. Mozesz mu potem rzucic troche zlota - wysuplalem z pasa garsc monet i cisnalem jej pod nogi. Stala w drzwiach ze wzrokiem wbitym w podloge. -Co jeszcze? Zapominasz, ze od dzis jestes moja pierwsza niewolnica? Mozesz do mnie mowic nie pytana! Wahala sie chwile. -Pieknie ci, panie, w tym stroju! Upadla na kolana i czekala na kare. Zmarszczylem brwi. W samej rzeczy, pozwolila sobie na zbyt wiele. Prawda, ze Liwara bywala jeszcze smielsza, ale Liwara byla najpiekniejsza kobieta, jaka znalem. Odwiedzajacy mnie czasem szlachcice sklaniali przed nia glowy, proponowali zawrotne sumy za odstapienie. Tak... Liwara mogla mowic wszystko, mogla mnie nawet pouczac. Liwara... -Odejdz. Wieczorem obmysle ci kare. Nie podnoszac oczu, na kolanach wyczolgala sie z pokoju. Chwile pozniej uslyszalem, jak zbiega po schodach. Wydobylem z szuflady nowy zwoj. Skreslilem kilka slow, wycisnalem pieczec. -Dagona, Karita, Kalarta, Fatta! Uslyszalem na dole glos ktorejs z nich. Wolala pozostale. Po chwili staly przede mna. -Dzis wieczorem, a wlasciwie w nocy - powiedzialem powoli - zlozy mi wizyte pewna dama. Bedzie jej zapewne towarzyszyc kilka niewolnic. Gdy dam znak - bedziecie musialy je zabic. Cisza. -Wolno wam pytac, ale krotko. Po chwili wahania odezwala sie najstarsza, Dagona: -Co potem, panie? Podszedlem do okna. -Rano, bez wzgledu na to, jak bedzie wygladal dzisiejszy wieczor, uzyskacie wolnosc. Na stole lezy odpowiednie pismo. Zaznaczylem w nim, ze wszystko, co kiedykolwiek uczynilyscie, zrobione zostalo na moj wyrazny rozkaz. Tym samym, zgodnie z prawem, wszystkie wasze winy spadna na mnie. Dokument oddacie komendantowi Gwardii. Wymaza wam znamie niewolnikow i dadza odpowiednie glejty. Moj dom i wszystko, co sie w nim znajduje, bedzie wasza wlasnoscia. Mozecie go nawet sprzedac i kupic sobie herby niskoszlacheckie. Staly oszolomione. Kalarta rozplakala sie, Fatta - prawie dziecko - zdawala sie nie pojmowac. Uklekly nagle. -Dosc tego. Chce byc sam. Rzucilem Dagonie dokument. Wciaz kleczaly. -Zabieracie mi czas. Wymierzycie sobie po dziesiec batow. Dagona pietnascie. Do krwi. Sprawdze wieczorem. Wybiegly z sypialni. Jeszcze raz na dole uslyszalem szloch ktorejs z nich, potem wszystko ucichlo. Pomedytowalem przez chwile, potem zacisnalem szczeki i usiadlem na lozu. Za kilka godzin zabic mialem Irine. *** Konczylem wlasnie obiad, gdy przybiegla Fatta. Odstawilem kielich.-Mow. -Przyszedl pan Rai R.W., Panie moj. Czeka w Okraglej Sali. Wytarlem usta serweta i pospiesznie przemierzylem kilka komnat. Rbit siedzial w glebokim fotelu. Byl niespokojny. Poznalem to po nerwowym falowaniu ogona. -Musimy natychmiast wyjezdzac, Glorm. Mam bardzo zle przeczucie. Zaklalem, opierajac sie o kominek. -I ja czuje, ze swieci sie cos niedobrego... Piora nas ostrzegaja, tego nie wolno lekcewazyc... Czyzby nasz czarownik cos zwachal? -To mozliwe, Glorm. Wscieklym ruchem stracilem z kominka porcelanowe figurki. Biale odlamki pokryly dywan. -Nie moge teraz opuscic tego domu! - zgrzytnalem. - Kilka godzin, rozumiesz? Jeszcze kilka godzin. Co najmniej. -Dobrze, tyle chyba mozemy poczekac. Choc jest to szarpanie szczescia za wasy... -Kaze otworzyc brame - powiedzialem z namyslem. - I osiodlac Galvatora. Lepiej byc przygotowanym na wszystko... A teraz zapraszam cie na obiad. -Doskonale. Po chwili dorzucil: -Ledwie cie poznalem w tym stroju. Poprowadzilem do jadalni. Dagona natychmiast postawila przed Rbitem polmisek z pieczystym i krysztalowa czarke z winem. Mowilismy po grombelardzku. -Dzisiaj wieczorem odwiedzi mnie... ona. Rbit rozlal wino. -Czys oszalal? Chcesz?... -Nie, Rbit. Gdybym chcial po prostu ja zabic, poszedlbym do palacu i zrobil to. Zginie, jesli jest winna... Ale nie tak szybko. Wiesz, co to jest "twarda tarcza"? Nastroszyl wasy. -To niegodne mezczyzny, Glorm. Umiem zabijac, wiesz o tym. Ale - nie w taki sposob. -Nie musisz patrzec. Chce po prostu oddac, com winien. Milczenie. -Chyba, zeby Pioro zabilo ja wczesniej... Milczenie. -To twoja sprawa. Ale ten jeden, jedyny raz ci nie pomoge. Rozumiesz, czemu? -Rozumiem. Cisza. Wypilem wino i skinalem na Dagone. Ale w tej samej chwili w drzwiach stanela Fatta. -Panie... zolnierze przed domem! Zadaja, by ich wpuscic. Zerwalem sie na rowne nogi. -Powiedz, ze mnie nie ma - rozkazalem. - Rbit, za kotare! Natychmiast ukryl sie za zaslona. Wezwalem niewolnice. -Luki, sztylety i czekac w gotowosci. Gdy zolnierze wejda do jadalni - strzelajcie. Kon osiodlany? -Tak, panie. Wybiegly z pokoju. Szybko sforsowalem schody, porwalem lezacy na lozku pas z mieczem. Zadudnilem obcasami wracajac na dol. Zapialem pas i podazylem ku drzwiom. Nadszedlem w momencie, gdy rozwscieczony, rosly gwardzista uderzyl w twarz zagradzajaca mu droge niewolnice i przemoca wdarl sie do srodka. Na moj widok uspokoil sie. -Co sie tu dzieje? - zapytalem spokojnie. - Kto ci dal prawo, zolnierzu, do bicia mojej niewolnicy? -Niewolnica Waszej Godnosci bronila nam wstepu do domu... -Bo ja jej tak nakazalem. To nie jest odpowiedz na moje pytanie. Gwardzista stropil sie. -Przybywamy w imieniu Cesarza - powiedzial. -Ach... I coz to za sprawe ma do mnie Cesarz? - zapytalem kpiaco. Zolnierz zbladl uslyszawszy, jakim tonem mowie o Najrozumniejszym. -Otrzymalismy wiadomosc, ze Wasza Godnosc zna niejakiego kocura Rala R.W. - wyrecytowal sucho. -Pana Rala R.W. - poprawilem chlodno. - Zapominasz sie, zolnierzu. -Pana Rala R.W. - powtorzyl z przymusem. - Mamy rozkaz aresztowac Wasza Godnosc, a takze pana Rala, gdyby sie tu przypadkiem znajdowal. -Aresztowac? Na jakiej podstawie? -Nie wolno mi powiedziec. -Nie znam zadnego kocura o tym imieniu - oswiadczylem. - Ale zapewne chcecie przeszukac dom? Prosze. Skinal na trzech ukrytych za drzwiami ludzi. Powoli poprowadzilem ich do sali jadalnej. -Na pietro tedy... Katem oka ujrzalem wysuwajacy sie zza uchylonych drzwi grot strzaly. Dowodca pobiegl wzrokiem za moim spojrzeniem, siegnal do pasa, ale nie zdazyl dobyc broni. Mocne ostrze z jekiem utkwilo w jego piersi. Dwie inne strzaly spadly z gory, od strony schodow. Jeden zolnierz upadl trafiony w oko, drugi zatoczyl sie na stol, sciagajac obrus. Strzala przebila mu szyje. Ostatni skoczyl ku mnie z obnazonym mieczem. Po dwoch krokach upadl - Rbit podcial mu nogi. Dobylem broni i pchnalem krotko. -Pora, Glorm - rzucil kocur. Ciezko ranny dowodca jeknal. Przydusilem mu ramie obcasem. -Kto was tu naslal? -Byl...list od Wa... Krew poplynela mu z ust. Wsciekle uderzylem mieczem i pobieglem do sypialni. Zabralem noz i wlocznie. Po chwili znow bylem na dole. -Dom jest obstawiony, Glorm - ostrzegl Rbit. - Recze za to. -Wiem. Ale z ogrodu mozemy przedostac sie do stajni, a potem... niech nas gonia. Pognalismy korytarzykiem w strone wyjscia. Mala Fatta pobiegla za nami. -Panie, zabierz mnie! - zawolala z placzem. - Nie chce wolnosci, chce z to... Smagnalem ja w twarz drzewcem wloczni, wybijajac przednie zeby. Przewrocila sie. Splunalem i wypadlem do ogrodu. Przemykajac miedzy drzewami szybko dotarlismy do stajni. Wskoczylem na kulbake. -Heeej! Jak burza pomknelismy ku bramie. Byla otwarta, ale stali przy niej gwardzisci. W pelnym galopie cialem mieczem. Przerazliwy krzyk pozostal za plecami. Rbit sadzil przede mna wielkimi, zajeczymi wrecz, skokami. Wiedzialem, ze potrafi biegac jeszcze szybciej... Wpadlismy na Obwodnice. Umykali nam z drogi przechodnie, sploszone konie jakiegos kupca przewrocily woz pelen jablek. Dudnily kopyta Galvatora. -Hee-ej! W lewo. Niedaleko most. Za nim brama. Wrzucilem miecz do pochwy, odczepilem od siodla topor. Ludzie pierzchali na boki, kto nie zdazyl uskoczyc, ten ginal pod kopytami. Most. Du-du! du-du! - zahuczaly podkowy na drewnianych belkach. Z wartowniczej budki wyskoczyli dwaj zolnierze i pobiegli do wielkiego kolowrotu opuszczajacego krate. Nie zdazyli. Przemknalem pod nia, zatrzymalem sie na moment i z calej sily rabnalem toporem w gruby, przytrzymujacy ja lancuch. Huknela stal o kamienie, trysnal snop iskier. Krata opadla z grubym szczekiem. Odcielismy sie od pogoni. Rbit czekal na mnie po drugiej stronie fosy. -Do Riveirollo - rzucilem. Szybko oddalalismy sie od miasta. *** Riveirollo lezy na polnocny wschod od Rollayny, podczas gdy nasza pozorna ucieczka odbyla sie w kierunku poludniowym. Wiedzielismy, ze w ten sposob zatrzemy za soba slad i zmylimy pogon. Nie przeliczylismy sie.Schronienia udzielil nam stary, zaniedbany zajazd, tkwiacy od lat na poboczu drogi laczacej Riveirollo z Rollayna. Zajelismy jeden maly, brudny pokoj na pietrze i czekalismy na zmierzch. Milczacy od paru godzin Rbit przemowil: -Widze, ze masz ochote wrocic. To szalenstwo. Odczekaj troche, zemsta nie ucieknie... Pokrecilem glowa. Z naglym bolem zmarszczylem brwi. -Nie, Rbit. Musze ja dostac. Slyszales, co mowil ten zolnierz? Oddala moje pismo gwardii... Musze ja dostac, Rbit. Potem... potem wszystko jedno. Z dezaprobata poruszyl wasami. -Nie sadzisz, ze lepiej by bylo jeszcze troche pozyc? Milczalem. -Powiedz mi - rzekl po chwili - tys ja naprawde kochal? Zagryzlem usta. Kocur pomachal ogonem. -Ludzie to dziwny narod... - wymruczal. - No coz... Jak wejdziesz do miasta? W przebraniu? Otarlem twarz. -Po trupach, Rbit. W przebraniu? Kpisz chyba... Mam sobie moze uciac glowe? A i tak bylbym jeszcze najwyzszym czlowiekiem w Rollaynie. -To prawda. Ale po trupach... znaczy sie - otwarcie? Szalenstwo. -Coz z tego? Winien jestem Rollaynie troche krwi jej mieszkancow. -I swojej? Zachnalem sie. -Nie rozumiem, skad u ciebie ta niezwykla ostroznosc? Jeszcze troche i kazesz mi rzucic miecz pod nogi zolnierzy... Znow poruszyl wasami, ale tym razem w usmiechu. -Masz racje. Odwyklem od walki... To nic. Pojde takze. Moze pozdrowie Gartolena? Spojrzelismy po sobie. -Spotkamy sie tutaj. Ktory przybedzie pierwszy, poczeka na drugiego. Ale tylko do switu. -Tak. Milczenie. -Za godzine bedzie ciemno. -Tak, pora ruszac. Wstalem z twardego lozka i przypasalem dlugi miecz. Po namysle wyciagnalem spod pryczy siodlo, wydobylem z jukow pas z pochwa i wrzucilem do niej krotki miecz. Pas przewiesilem przez plecy. Sprawdzilem, czy bron lekko wychodzi z pochew. -Idziemy. Ale przez okno. Pierwszy wyskoczyl Rbit - cicho jak duch. Za nim ja, nieco glosniej. -Naprzod. Ruszylismy biegiem. Od Rollayny dzielily nas prawie trzy mile. Byl juz pozny wieczor, gdy nieco zdyszany stanalem przed wschodnia brama miasta. Gwardzisci wlasnie podnosili most. Przebieglem po nim szybko i ukrylem sie w cieniu lukowatego sklepienia bramy. Pare chwil pozniej zgrzytnela opuszczana krata. Bylem w miescie. Powoli wydobylem waski miecz. Lata minely, odkad wykuli te bron grombelardzcy platnerze, a przeciez wciaz lsnila jasno i czysto... Dawno, dawno temu zlozylem przysiege, ze przeciw komu tego miecza dobede - ten musi umrzec. Musi. Lekko dotknalem wygietego ku dolowi jelca. Milczace przyrzeczenie zostalo zlozone. Od tej chwili Irina - nie zyla... Kilkanascie krokow przede mna widniala w swietle plonacych na murach pochodni wartownia. Przez uchylone drzwi dobiegaly glosy sprzeczki. Powoli, krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w siedzacych wokol kolowrotu zolnierzy, sunalem wzdluz muru. Pograzeni w rozmowie dostrzegli mnie dopiero wtedy, gdy stanalem wsrod nich. Zamilkli, wbijajac we mnie zdumione oczy. Lekko dotknalem zawieszonego na szyi Piora i powiedzialem: -Aarad kogrobo sterk! Zerwali sie na rowne nogi, ale spoczywajace juz na rekojesciach mieczy rece opadly. Patrzyli zamglonym wzrokiem. Po tylu, tylu latach potrafilem jeszcze rzucic skuteczny czar... -Kangror lahakhar roteg, roteg kochor... Nie drgneli. Powtorzylem zaklecie, ale nie zadzialalo. Zbyt bylo potezne, a ja zbyt dlugo nie mialem kontaktu z Moca. Potrafilem ich unieruchomic, ale nie potrafilem zmusic do wykonania najprostszego nawet rozkazu. Gwardzisci... Czas naglil. Ale chcialem pozostawic znienawidzonemu miastu tyle trupow, ile tylko zdolam. Poderznalem im nozem gardla. Lekkim, cichym krokiem ruszylem Obwodnica. Wkrotce ujrzalem Trzeci Most - ale byl zamkniety, poznalem to z daleka. Wokol kolowrotu i na murach czuwali gwardzisci. Przedostac sie przez ich kordon bylo niepodobienstwem; moglem rzucic czar na trzech zaskoczonych ludzi, ale nigdy na trzydziestu. Tego nie dokonalby nawet czarownik. Myslalem szybko. Byl jeszcze jeden sposob na przedostanie sie do Centralnej Dzielnicy. Ale istnialo ogromne ryzyko: mogli mnie dostrzec wartujacy na murach gwardzisci. Innego wyjscia jednak nie widzialem. Skrecilem w boczna uliczke i podazylem w kierunku centrum miasta. Bezszelestnie mijalem blyszczace od swiatel domy i palacyki, wreszcie ujrzalem wylaniajacy sie z polmroku wewnetrzny pierscien murow. Stanalem i wyjalem Pioro. Lewa reka delikatnie zwichrzylem jego szczyt. Powoli unioslem sie do gory. Dawno nie uzywane Pioro nie chcialo mnie niesc, z trudem dotarlem na wysokosc muru. Opadlem na potezne blanki. Mialem szczescie, wokol nie bylo zywej duszy. Szybko przelazlem na druga strone. Przytulony plecami do szorstkiej sciany nasluchiwalem. Cisza. Z dlonia na rekojesci miecza ruszylem pusta ulica w kierunku palacu Przedstawiciela. Nie spotkawszy nikogo (po zapadnieciu zmroku nie wolno bylo poruszac sie po ulicach zadnego miasta Imperium) dotarlem w poblize wielkiej, wiodacej na dziedziniec palacowy bramy. Jak zwykle czuwali przy niej gwardzisci. Nie zamierzalem jej forsowac. Przemykajac w ciemnosci okrazylem palac i dotarlem do ogrodzenia otaczajacego park. Przeskoczylem przez plot i podazylem ku prawemu skrzydlu, gdzie znajdowaly sie apartamenty Iriny. Serce zabilo bolesnie... Ilez to razy, na Moc, szedlem ta droga, lecz - w innym zupelnie celu... Ilez to razy w tych mrocznych alejkach piescilem ukochane ramiona i wlosy, calowalem usta... A teraz... Teraz nioslem goracy miecz. Dla niej. Miecz... Zal umarl. Pozostala wscieklosc i zadza odwetu. Nic wiecej. Bylem na miejscu. Rozejrzalem sie dokola. Po lewej rece mialem park, po prawej obszerny taras, przez ktory wchodzilo sie do wnetrza palacu. Myslalem wlasnie, czy dostac sie do jej pokoju przez okno, czy tez probowac normalna droga, gdy od strony lewego skrzydla dolecial straszliwy zgielk. Natychmiast zrozumialem, co to oznacza: odkryto Rbita lub - jego dzielo... Nie mialem chwili do stracenia. Wyciagnalem Pioro i zwichrzylem jego szczyt. Chwile pozniej ramieniem wybilem szybe i wpadlem do sypialni Iriny. Z mieczem w dloni skoczylem w strone loza... Bylo puste. Pobieglem do drzwi. Otworzylem je i znalazlem sie w sasiednim pokoju. I tu nikogo. Biegiem ruszylem ku nastepnym drzwiom, juz je mialem kopnac, gdy otworzyly sie z halasem i wpadla na mnie mloda, brzydka pokojowka. Wytrzeszczyla oczy, chciala krzyknac, ale chwycilem ja za gardlo. -Gdzie twoja pani? Wycharczala cos niewyraznie. Rozluznilem chwyt i ponowilem pytanie. Natychmiast zaczela krzyczec. Znow zacisnalem palce, chrupnelo cos nieglosno. Rozwscieczony cisnalem trupa pod sciane. Wpadlem do nastepnej komnaty, potem dalej. Nigdzie zywej duszy. Tylko z oddali dobiegaly liczne, przerazone glosy. Gdzies niedaleko trzasnely drzwi. Predko ukrylem sie za kominkiem. Znowu lomot otwieranych z rozmachem drzwi, szybki tupot w sasiednim pokoju, zgrzyt klamki - i do pokoju wpadl mlody mezczyzna. -Najgodniejsza?! Stal tylem do mnie i rozgladal sie na boki. Chwycilem miecz za ostrze i prawie bez zamachu cisnalem w jego strone. Rozleglo sie gluche uderzenie, mezczyzna krzyknal chrapliwie i postapil krok naprzod. Chcial sie odwrocic, ale juz nie zdolal. Z charkotem upadl twarza na dywan. Drgal jeszcze w agonii, gdy wyrwalem miecz i kopniakiem przewrocilem bezwladne cialo twarza do gory. To byl Sorsil H.R., doradca i prawa reka Gartolena... W pokojach Iriny? Z furia wywinalem mieczem. Chichoczac jak wariat cialem i zgalem bezwladne cialo, zmieniajac je w bezksztaltna kupe miesa i kosci. Oparlem sie na mieczu. -Masz jedna zabawke mniej... - kochanie - wychrypialem. Znow strzelily gdzies drzwi i uslyszalem zmieszany gwar ludzkich glosow. Drgnalem, chwytajac potezny haust powietrza: jeden z nich nalezal do... Skoczylem przed siebie. Minalem kilka komnat i nim zdazylem zorientowac sie gdzie jestem, wypadlem na korytarz. Panowal tam niesamowity wrecz chaos: lokaje krzyczeli, dworzanie biegali bezladnie, zderzajac sie z rozsypanymi niekarnie gwardzistami, wrzeszczala przerazliwie gruba dama, tulac do piersi piszczacego pieska... Nikt nie zwracal na mnie uwagi, chyba mnie nawet nie poznano. Stalem zdumiony i oszolomiony, by nagle zdac sobie sprawe, ze juz od dluzszego czasu czuje zapach dymu. Pozar! Rbit podlozyl ogien w lewym skrzydle budowli. Przewrocil swiecznik?... Pobieglem w kierunku centralnej czesci palacu. Tuz za zakretem korytarza chwycil mnie za ramie jakis czlowiek. Odepchnalem go tak silnie, ze upadl. Bieglem dalej. Schody. Wpadlem na nie i natychmiast ujrzalem na ich szczycie znajoma, czarnowlosa postac otoczona wianuszkiem dworzan. Z krzykiem rzucilem sie w jej strone. Zobaczyla mnie i znieruchomiala, ale w tej samej chwili uderzyla ja w piersi odrabana glowa pana Llosa M.A., ktory stal tuz obok. Z calej sily zgnalem mieczem nastepnego szlachcica, pozostawiajac w jego brzuchu wbity az po rekojesc brzeszczot przerzucilem przez porecz schodow jakas dame i uderzeniem piesci zwalilem z nog jej pazia. U stop schodow ktos krzyknal, ale ja juz trzymalem Irine za wlosy. Wolna reka wyrwalem ze zwinietego na podlodze trupa miecz, rozbilem szybe w znajdujacym sie obok oknie. Odrzucilem bron i czujac na ramieniu ciosy piesci swej branki porwalem ja pod pache. Lewa reka wydobylem Pioro i zwichrzylem jego szczyt. Gdy wyplywalismy przez wybite okno, poczulem silne, bolesne uderzenie w plecy: ktos zadal mi cios mieczem. Na szczescie kolczuga wytrzymala. Nie tracilem czasu na ogladanie sie za siebie, trzymajac mocno zdretwiala z przerazenia kobiete pomknalem ponad drzewa parku. Nad dziedzincem - kleby dymu buchajace z okien lewego skrzydla. W dole tlum krzyczacych, przerazonych ludzi. Ktos nas zauwazyl, wymachiwal rekami, ale nie zwrocono na niego uwagi. Blogoslawiac Rbita za wywolane zamieszanie skierowalem sie ku zbudowanej w najustronniejszym miejscu parku altanie. Opadlem na ziemie. Polzywa ze strachu Irina wciaz milczala. Jeknela dopiero wowczas, gdy jak worek cisnalem ja na podloge altany. Bylismy sami. Caly park odgradzal nas od palacu, od pozaru, od oglupialego tlumu dworzan, sluzby i niewolnikow. Od jedynej plonacej w kandelabrze swiecy odpalilem pozostale. Rece mi drzaly. Stanalem przy drzwiach. I stalem tak. Dygotalem caly. Patrzyla na mnie z lekiem, jak zaszczute, dzikie zwierze. Wezbrala we mnie wscieklosc i tlumiony dotad zal. Chcialem dobyc miecza, ale rece opadly mi bezsilnie. Poczulem wilgoc pod powiekami - po raz pierwszy od czasow dziecinstwa. Dluga chwila minela, nim zdalem sobie sprawe, ze w kolko powtarzam jej imie. Patrzyla z rozpacza i strachem. -Golst... dlaczego? dlaczego? Opanowalem sie. I nagle powiedzialem niemal chlodno, choc mocno drzacym glosem: -Gartolen zasluzyl sobie na ten pozar... A ty... naslalas na mnie gwardzistow, a wczesniej... bawilas sie ze mna, igralas, szpiegowalas... Bylem zabawka, tylko zabawka... Rozplakala sie nagle. -Golst... Golst, kochany, o czym ty mowisz? Golst, prosze... -Ilu mialas kochankow? No, ilu?! Mow, mow dziwko! Mow! Po kolei: Lesal to jeden, Sorsil, ja... -To nieprawda, Golst, ty... tys chyba oszalal... Na Moc, Golst, o czym ty mowisz! Kocham cie, slyszysz?! Ty glupcze, ty cholerny glupcze! Cos ty narobil?! Dlaczego?! No powiedz, dlaczego?! Lzy ciurkiem plynely po bladych policzkach. -Dlaczego?! -Lzesz, dziwko. Wiem... -Milcz! Wynos sie stad, nie chce cie widziec! A moze chcesz zemsty?! Idioto! No zabij mnie, zabij lajdaku! - masz, zabij! Zakryla twarz dlonmi. Spazmatyczne lkanie wstrzasnelo calym cialem. Zaczela nagle mowic zduszonym glosem: -Na Moc, Golst, przysiegam, nie wiem, o czym mowisz... Kochalam cie zawsze i kocham... Nikogo wiecej. Na Moc, na Najwiekszego, Golst, na co chcesz... przysiegam. Przysiegla... Na Moc. I na Krafa... Pioro milczalo. Nogi ugiely sie pode mna. Byla niewinna... Dobylem przeciw niej miecza... Przysiegla na Najwiekszego. Pioro... zabiloby... -Irina... Nie uniosla glowy. Skulona na podlodze polykala lzy. Byla niewinna. Kleczelismy naprzeciwko siebie. Ona z pochylona, ukryta w dloniach twarza, ja z piescia przycisnieta do czola. Dobylem przeciw niej miecza... Musze. Na wszystkie Moce! Na wszystkie Moce! Nie moge tego zrobic! I wtedy poczulem, ze w dloni sciskam rekojesc broni. W ostatniej chwili, gdy jeszcze bylem panem swego ciala - zrozumialem: Pioro! Ono pomagalo mi rzucac czary, ono potegowalo moja zrecznosc w walce, ono strzeglo mnie przed zakleciami. Ale bylo Geerkoto - Zlym Magicznym Przedmiotem. I bylo potezne. Bardzo potezne. Walczylem z soba. Lewa reke mialem zupelnie bezwladna, nie moglem nia siegnac po Pioro, nie moglem go od siebie odrzucic. Palce prawej reki wciaz silnie obejmowaly rekojesc miecza. Nie moglem ich rozewrzec. Pioro pilnowalo, bym dopelnil zlowrogiej przysiegi. -Irinaa! Na wszystkie moce... uciekaj... Uniosla glowe i zobaczylem jej zaplakane oczy. Potem - nie widzialem juz nic... Lezala nieruchomo i... zyla jeszcze. Z rozdartego mieczem brzucha wylaly sie drgajace, parujace wnetrznosci. Nabrzmiale, sine wargi poruszaly sie bezdzwiecznie, z ust ciekla waska struzka krwi. Otwarte szeroko oczy szukaly mojego spojrzenia, potem - znieruchomialy. Stracilem przytomnosc. *** Poteznym kopnieciem wywalilem drzwi. Rbit skoczyl na pryczy. Sprezone juz miesnie rozluznily sie powoli.-To ty! - parsknal gniewnie. - Jeszcze chwila i bylbym... Zwinal sie jak sprezyna. Moj miecz trafil w lozko, przecial je i szczeknal na deskach podlogi. Unioslem go po raz drugi i ze zwierzecym rykiem skoczylem na kota. Wyprysnal w powietrze, wyminal rozpedzony sztych i uderzyl mnie w piers. Zachwialem sie; w tej samej niemal sekundzie stalowe pazury rozdarly mi dlon. Miecz upadl. Rbit odskoczyl pod sciane. Zolte slepia byly zupelnie spokojne. -Teraz siadaj i mow - rzucil krotko. - Ciekaw jestem, jak daleko posunal sie twoj obled. Powoli wyciagnalem noz. -Odloz to. Chyba, zanim mnie zabijesz, mozesz jeszcze powiedziec dlaczego? Opuscilem uzbrojona reke. -Zabilem ja. Rozdarlem. Przez ciebie. Nastroszyl wasy. -Przeze mnie? Posunalem sie o krok. Mowilem teraz zupelnie spokojnie i beznamietnie: -Przez wiele, wiele lat byles moim przyjacielem. Na dobre i na zle. Wiec odejdz. Natychmiast. Daje ci zycie, choc najchetniej bym rozdarl. Wynos sie. To wszystko. Po raz pierwszy widzialem go naprawde zdumionego. -Tys oszalal... Poczekaj... Glorm, powoli, zabiles ja, rozumiem... przeze mnie, tak? Dlaczego przeze mnie? Zalamalem sie nagle. I zaplakalem - po raz pierwszy od szczeniecych czasow naprawde plakalem. -Dlaczegos ty to zrobil, Rbit? Ty jeden... tobie jednemu wierzylem bardziej, niz samemu sobie... Nawet nie sprawdzilem... bo po co? Kot nie klamie... przyjaciel. Twoje slowo znaczylo dla mnie wiecej niz wzrok... niz sluch. Tyle lat razem, w Gorach... Nigdys mnie nie zawiodl, ufalem ci slepo... Sluchal w milczeniu. Wytarlem oczy dlonia. Powiedzial: -Wiec twierdzisz, ze to ja kazalem ci ja...? -Ona nie miala kochankow, Rbit. Nikogo... procz mnie. Dlaczegos mi mowil, ze miala? Nie szpiegowala mnie. Przysiegla na Naj... ale Pioro... Nie moglem mowic dalej. Straszny zal scisnal gardlo stalowymi kleszczami. Rbit wywlokl z jukow buklak z winem. -Pij. A potem opowiedz wszystko, co przezyles przez ostatnie... piec dni. Stac cie na to? Potem... zrobisz ze mna, co zechcesz. W imie przyjazni, Glorm. Byc moze to moja ostatnia proba... Wypilem polowe zawartosci buklaka, reszte rozlalem. Przez dluga chwile probowalem sie opanowac. Ale lzy wciaz plynely. Przejrzyste, niegodne meskie lzy. -To niesamowite, Glorm - powiedzial poruszony. - Niesamowite. Opowiedziales mi o wielu rzeczach, ktore w ogole nie mialy miejsca. Nie oklamalem cie, Glorm. To ty mi powiedziales, ze Irina... Tylko dlatego zdecydowales sie wyjechac z Rollayny. Moje obawy przed czarownikiem wysmiales... Mocniej scisnalem w dloni noz. -Ten zart, Rbit... -Czekaj. Wiem, co sie stalo... Pekla Moc, Glorm. Noz wypadl mi z reki. *** Podobno w historii Ery Sepow zanotowano jak dotad tylko trzy wypadki pekniecia Mocy. Za pierwszym razem zdarzylo sie to w okolicy Grombu, stolicy Grombelardu. Uwiezieni dotad za Sciana Mocy umarli wydostali sie na wolnosc i w ciagu niespelna dwoch dni zawladneli linia zycia owczesnego Przedstawiciela Cesarza w Grombie - Graktra J.J.A. I choc Moc zrosla sie juz po osmiu dniach, przez ten krotki okres Graktr zdolal rozniecic straszna w skutkach wojne domowa, ktora pociagnela za soba setki, a moze i tysiace ofiar. Dopiero smierc Graktra i jego rodziny polozyla jej kres.Drugie pekniecie nastapilo w tym samym dniu, w ktorym XXXI Cesarz Imperium, Arkonis A.A.A.A. objal wladze po swym ojcu. Dotkniety skutkami pekniecia dwor cesarski nagle oszalal: w ciagu zaledwie jednej nocy popelniono osiem zabojstw i tylez samobojstw. Potem nastapilo Bezkrolewie Lat Trzech - Kirra, stolica Imperium, zostala odgrodzona od swiata kordonem Gwardii Armektu. Przez trzy lata istnialo pekniecie, przez trzy lata kazdy, kto probowal opuscic stolice, zabijany byl na miejscu. Wszak jego linia zycia mogla byc spreparowana przez umarlych. Gdy po zrosnieciu sie Mocy oddzialy gwardyjskie wkroczyly do stolicy - nikt ich nie wital. Sposrod piecdziesieciu tysiecy mieszkancow miasta ocalalo moze sto osob. Lecz to nie byli juz ludzie... Trzecie pekniecie nastapilo na jednej z malenkich, otaczajacych Garre wysp. Zasklepilo sie po trzech tygodniach. Przez ten czas kilkudziesieciu zamieszkujacych wyspe rybakow zmarlo lub zaginelo bez wiesci. Zeskoczylem z siodla i rzuciwszy cugle chlopakowi stajennemu ruszylem ku drzwiom zajazdu. Rbit podazal za mna jak cien. Przekroczylismy prog. W twarze buchnal gwar, zmieszany z fajkowym dymem i zapachem potu. Obudzily sie dawne nawyki - miast od razu ruszyc do szynkwasu, rozejrzelismy sie najpierw uwaznie dokola. Na pierwszy rzut oka widac bylo, ze w karczmie nie goszcza, jak to zwykle bywa, przypadkowi, przejazdem bawiacy podrozni. To byla grupa, grupa ludzi dobrze sie znajacych, pewnych siebie i prymitywnych. Swiadczyly o tym urywki zdan i pojedyncze slowa, jakie zdolalem wychwycic z ogolnego gwaru. Po chwili mialem juz pewnosc: to byli rozbojnicy. Nie, nie rozbojnicy gor, lecz jezdzcy rownin. -Dziwne... - rzucil Rbit. Jak zwykle myslelismy o tym samym. -Slusznie. Skad? -Ba! Rzeczywiscie, coz mogli robic Jezdzcy Rownin na dartansko-grom-belardzkiej granicy? Skad sie tu wzieli i po co? Owo "ba! " Rbita znaczylo tyle, co: sam chcialbym to wiedziec, wyjasnimy to. Podeszlismy do baru. Obstepowaly go rosle chlopy o niemilej powierzchownosci i krzywych od siodel nogach. Wiedzialem, ze jesli stane skromnie za nimi i poprosze oberzyste o cos do jedzenia, natychmiast mnie zaczepia. Z tym typem ludzi nalezalo postepowac inaczej. Wybralem najszerszego w barach i za kolnierz odciagnalem od szynkwasu... Pchnalem silnie w kierunku lawy. Usiadl poslusznie, patrzac spode lba. -Gospodarzu, maly pokoj przy schodach i obrok dla koni! Lysy jak kolano barman z niepewnym usmiechem na pryszczatej gebie skubal scierke. -Wszystkie pokoje zajete, panie. -Jeden musi byc wolny. -Nie ma, panie... Chwycilem go za reke. -Jeden musi byc wolny. W przeciwnym wypadku odstapisz nam swoje wlasne lozko. Wycofal sie pospiesznie. Rozmowy, ktore przed chwila przycichly, teraz odzyly ze wzmozona sila. Mowiono o nas. Rbit wskoczyl na bufet i beztrosko legl na nim jak dlugi. Potem wypadki potoczyly sie jak lawina; brunatna, owlosiona dlon szarpiaca kocura za ogon, rozkurczajace sie jak stalowa sprezyna miesnie lap i grzbietu, cios. -Aaaa!! Zgieta wpol barczysta sylwetka. Krew cieknaca spomiedzy przycisnietych do twarzy palcow. Cisza. Tylko ten krzyk. Nieznacznie polozylem dlon na rekojesci miecza. Spojrzalem na Rbita. Lezal rozwalony jeszcze bardziej niz poprzednio. Wasy mial radosnie nastroszone. -Co? -Oczy. W izbie pojasnialo. Lsnily obnazone ostrza mieczy i sztyletow. Najjasniej lsnilo moje. Cisza. Tylko jek rannego. Otaczali nasz zwartym kregiem. Bylo ich wielu. Zmruzylem oczy. Rbit lizal lape. Trzasnely drzwi. Ktos wybiegl z karczmy. -Gdzie wasz dowodca? Milczenie. -Gdzie wasz dowodca?! Znow trzasniecie drzwi. Wysoki, szczuply mezczyzna szybko przeciskal sie ku nam. W dloni blyszczalo mu nagie ostrze. Spojrzal na nas i znieruchomial. Zesztywnialem i ja. -Glorm! Cisza. Odwrocil sie ku swoim ludziom. -W sama pore, chlopcy - powiedzial niemal szeptem. - Jeszcze chwila i lezelibyscie porabani na sztuki... Wasate, brodate draby spojrzaly po sobie niepewnie. Delone odwrocil sie ku nam. Padlismy sobie w objecia. Wyrwal sie po chwili i zwrocil ku swojej bandzie: -Won do stajni i spac! Rakat, Bas - sprawdzic, czy konie oporzadzone jak nalezy. I zabrac mi to scierwo! - wskazal oslepionego, wciaz jeczacego awanturnika. Draby niechetnie powylazily z izby. Delone usciskal Rbita i posadzil nas przy stole. Gospodarz z niezwykla gorliwoscia podal wino i duszona baranine. -Mowcie, mowcie! Co tu robicie? Na Moc, ilez to lat minelo! Ech, dobre, grombelardzkie czasy! Rbit opowiedzial krotko. Ja siedzialem i patrzylem w milczeniu. Delone... Prawda, ilez to lat... Szesc lat temu, gdy rozwiazywalem swoja grupe, liczyla ona jeszcze dziewiec osob. Po mnie i po Rbicie najwazniejszym w niej czlowiekiem byl Delone. Coz mozna o nim powiedziec? Skryty, jesli chodzi o wlasna przeszlosc, o innych sprawach rozprawial swobodnie, z werwa. W ogole lubil duzo mowic. Lowca milosnych przygod i pojedynkow. Tych ostatnich stoczyl w swoim zyciu bez liku. Zawsze zwyciezal. Bo tez i szermierz byl z niego niezrownany. Nikt nie dotrzymal mu pola na waskie miecze. Szesc lat temu na pozegnanie powiedzial nam, ze zamierza kupic posiadlosc gdzies w srodkowym Armekcie, byc moze pod Rina, w okolicy Jezior. Od tamtego czasu nie widzielismy sie ani razu. -Niedobrze, Glorm - mowil teraz. - Czarownik, gwardzisci na karku i to pekniecie... To za duzo nawet dla was. To pekniecie najgorsze... Z tego, co mowil Rbit, rozumiem, ze tylko twoja linia zycia zostala spreparowana? Powoli skinalem glowa. -Zostawmy to - rzeklem. - Pekniecie juz sie zroslo, ale wspomnienia... Zagryzlem usta. Szybko zmienil temat. -A co zamierzacie po przekroczeniu granicy? -W Ciezkie Gory - powiedzial Rbit. -Przez Sepia Przelecz? Mial racje, tez juz o tym myslalem. Ciezkie Gory byly dostepne dla czlowieka jedynie od wschodu. Ale zeby podejsc do nich od wschodu, nalezalo przebyc najpierw Waskie Gory. A wiodla przez nie tylko jedna droga: wlasnie przez Sepia Przelecz. Tam zawsze bylo pelno gwardzistow. Nie moglem miec zludzen - Gwardia Grombelardzka z pewnoscia zostala powiadomiona o moich i Rbita dartanskich wyczynach. Wymordowanie rodziny Ksiecia Przedstawiciela i spalenie jego dworu nie byly przestepstwami zwyklej miary... -Wiec co nam radzisz? Zamyslil sie. -Uciekajcie do Armektu - powiedzial wreszcie. - To chyba najrozsadniejsza rzecz, jaka mozecie zrobic. Spojrzelismy z Rbitem po sobie. -Nie - pokrecilem glowa. - Zyc po staremu mozemy tylko w Gorach, Delone. -Rozbojnikiem mozna byc i w Armekcie. -Zapewne. Ale zapominasz, Delone, ze nie jestem jezdzcem. Jestem rozbojnikiem gor. Zachnal sie. -I ja nim bylem, Glorm. A od roku... Opowiedzial nam swoja historie. Byla zajmujaca, choc prosta i pasowala do niego jak ulal. W rzeczy samej, przed szescioma laty kupil folwark w okolicy Riny. Zyl spokojnie, bogacil sie, tylko ciagle lubil kobiety i pojedynki. I raz wyzwal na waskie miecze komendanta gwardii w Rinie. -Nie chcialem go zabic, chcialem tylko dac mu nauczke. Ale tak skoczyl na mnie, ze nie uwierzycie - sam sie nadzial na sztych... Delone zabil komendanta, trzech jego sekundantow, wrocil do Riny, spedzil noc z wdowa po zabitym przeciwniku i zmuszony byl uciekac, bo cale miasto az huczalo o smierci jednej z najwazniejszych osobistosci Okregu Jezior. W niedlugi czas potem los go zetknal z jezdzcami. Delone zasztyletowal ich herszta, powiesil dwoch idiotow, ktorzy nie chcieli uznac nowego dowodcy i zaczal panoszyc sie na Wielkich Rowninach. Szczescie mial. Do czasu. Wypil troche... -...i wiecie, jak to bywa... Byla noc, kupcy, albo podrozni jacys, ogniska byly pogaszone... No wiec uderzylismy na nich jak wicher, ale w zmniejszonej liczbie, bo jeden mowil, ze to nie kupcy i nie poszedl do ataku. Lezy tam pewnie do dzis... Gdy Delone zorientowal sie, iz rzekomi kupcy nosza niebieskie mundury i eskortuja wozy nie towarem zaladowane, lecz bronia - bylo juz za pozno. Zaskoczeni we snie zolnierze okazali sie doborowym wojskiem: otrzasneli sie szybko i wsiedli zbirom Delone'a na kark. -Gdy atakowalismy - mowil Delone - bylo nas prawie czterdziestu. Gdy uciekalem z tego piekla, otaczalo mnie niespelna trzydziestu ludzi. Potem ich liczba jeszcze sie zmniejszyla, bo musialem podreperowac swoj autorytet... Nastepnego dnia rano Delone zorientowal sie, ze jest scigany. Zmylic pogon udalo mu sie dopiero na dwa dni przed spotkaniem z nami. Delone konczyl opowiesc, ale nie sluchalem go juz. Znowu... znowu widzialem ja... Widok pocietego mieczem kochanego ciala przesladowal mnie na jawie i we snie. Nie moglem zapomniec, nie moglem nie myslec. Wszedzie, gdzie zwrocilem glowe, napotykalem zaplakane, zasnute mgielka bolu i rozpaczy oczy, w kazdym dzwieku odkrywalem brzmienie zduszonego strachem glosu. Ilekroc zostalem sam, przemawialem do niej, prosilem i blagalem, zebralem o przebaczenie... Znienawidzone Pioro zakopalem w ziemi, bo bylo zbyt potezne, bym potrafil je zniszczyc. Coz z tego? Irina - nie zyla... Nie zyla i nic nie moglo jej zycia przywrocic. Nie zyla. -Glorm, Delone pyta, czy podtrzymujemy postanowienie udania sie do Grombelardu? Jak wyrwany ze snu przesunalem dlonia po oczach. -Co? -Delone pyta, czy jedziemy do Grombelardu - powtorzyl bez sladu zniecierpliwienia. -Tak. Delone pokiwal glowa. Myslal przez chwile, wreszcie usmiechnal sie szeroko i powiedzial z wlasciwa sobie beztroska: -To ja z wami. Do cholery. Rbit z uznaniem zamachal ogonem. -Na Moc, moze zbierzemy sie wszyscy? Cala grupa? Delone rozmyslal glosno: -Trzeba bedzie rozwiazac moj oddzial. Tak duza grupa ludzi nie zdola przemknac przez Sepia Przelecz. Poza tym nie ufam tym zbirom - to lotry, ktorych tylko strach potrafi utrzymac w ryzach. Odkad zabraklo Aktara, nie ma juz w Armekcie jezdzcow z prawdziwego zdarzenia... -To prawda - Rbit melancholijnie poruszyl wasami. - Schodzi na psy to podle Imperium... Nie ma Rapisa, nie ma Aktara, nie ma Basergora-Kragdoba... Ktoz pozostal? Jedna, jedyna Lowczyni... -Jestescie sentymentalni - rzeklem sucho. - O ile wiem, nikt nie widzial smierci Rapisa, moze gdzies zyje... A Basergor-Kragdob - odwrocilem twarz ku oknu - powraca w Ciezkie Gory. Niedlugo pozniej, rozgosciwszy sie w przydzielonym nam pokoju, ponownie pojawilismy sie w sali jadalnej. Znow gwarno bylo i duszno. Jezdzcy Delone'a obzerali sie baranina, palili fajki i wrzeszczeli. Na nasz widok nieco przycichli, by po chwili znow ryczec, ile tchu w plucach. Delone pochylil sie ku mnie i powiedzial nieglosno: -Nie wykonali mojego polecenia. Kazalem im przeciez isc spac... -Powtorzysz rozkaz? Spojrzal spokojnie. -Nie. Nie ma tu zadnego dobrego miejsca do wieszania. Usiedlismy w rogu sali. Gospodarz natychmiast przyniosl dwie ogromne butle wina. -Kiedys lubilem takie knajpy - powiedzial Rbit. - Ale teraz ledwie wytrzymuje. -Spojrzcie, gawedziarz - Delone wskazal garbatego starca z jakims dziwnym instrumentem pod pacha. Nie my jedni dostrzeglismy kaleke. Tu i owdzie ozwaly sie glosy wzywajace starca, by zagral cos i zaspiewal. Nie dal sie dlugo prosic. Usiadl na lawie pod sciana i lekko uderzyl w struny instrumentu. Chwile potem poplynela piesn. Karczemny gwar przycichal stopniowo, wreszcie umilkl zupelnie, a grajek wciaz ni to mowil, ni to spiewal polglosem. Wyczarowane z powietrza slowa dlugo wisialy pod zakurzona powala, nim rozpuscily je kleby fajkowego dymu. Plynela dluga, prosta opowiesc o czlowieku, ktory wyznawal w zyciu zasade "dogadzaj sobie nie przeszkadzajac innym" i ktory popelnil samobojstwo. Odebral sobie zycie, bo wierzyl, ze zaden czlowiek nie jest winien zlu, ktore w nim drzemie, i nie chcial sie bronic przed podloscia i zawiscia... Piesn pochodzila z Armektu, swiadczyla o tym jej niewymuszona prostota, jej rymy, rytm i kompozycja. Miala w sobie wielka sile, tak wielka, ze ulegly jej nawet nieokrzesane dusze jezdzcow. Gdy zgasly ostatnie juz slowa, w sali panowala cisza niemal absolutna... Delone siedzial zamyslony. Powoli uniosl glowe. -Juz wiem - powiedzial. - Pamietacie te stara tawerne w Londzie? Bylismy tam chyba z tuzin lat temu, mial tam na nas czekac Miro C. od Rapisa, ale zlapali go gwardzisci... -Tak. -Tam tez byl taki stary grajek. I opowiadal legende o jakiejs wrozce czy rusalce... byla tam tez mowa o wielkim Czarowniku ze Zlego Kraju i zamku z dziesiecioma wiezami... czarownik ten zwal sie Moldorn. -Byc moze... - dotknalem dlonia czola. - Czy ja nie dalem temu gawedziarzowi jakiegos pierscienia? -Tego nie wiem... Ale czekaj. Grajek wlasnie skonczyl nastepna piesn i drzaca reka siegal po puchar z winem, ktory ktos przed nim postawil. Delone podszedl do niego i cos tam szepnal do ucha. Starzec zmarszczyl brwi. -To stara piesn, nie wiem, czy ja sobie przypomne. Zauwazylem, ze Delone zdjal z palca wielki pierscien i wcisnal go w pomarszczona dlon. Grajek skinal glowa i uderzyl w struny. W izbie znow zrobilo sie cicho. To juz nie byla piekna, armektanska poezja, lecz zwykla grombelardzka opowiesc bez rymow, skladajaca sie z prostych, topornie dobranych slow; jedna z tych, ktore rodza sie nie wiadomo kiedy i gdzie. Z uwaga wsluchiwalem sie w jej tresc: W dalekim kraju, gdzie noc nie zapada, Zrodzila sie kiedys ze swiatla i rosy Teczowa Krolowa. By niesc ludziom szczescie Przybyla przez morza do naszej krainy. Przybyla na skrzydlach kondora-olbrzyma, Ktory byl jej bratem i mial ja bronic Przed ziem i podloscia, co serca zatruwa. I ratowala Pani Swiatla biedakow, Przed nedza i glodem jak matka bronila. Lecz Moldorn-Czarownik jej brata zabiwszy Ja sama uwiezil w wiezycy zamczyska. Na Czarnym Wybrzezu Cesarstwa stojacy Potezny to zamek o szesciu wiezycach, Potezny, bo mury i Czary go bronia. I od stu lat czeka Krolowa Swiatlosci W najwyzszej placzaca zamczyska wiezycy Na smialka-rycerza, co strachu nie zaznal I przyjdzie, by wyrwac ja z mocy Moldorna. -To tylko legenda... - mruknalem. -Grombelardzka legenda, Glorm - odparl Delone. - "Zamczysko na Czarnym Wybrzezu Cesarstwa" - zacytowal. - Czarne Wybrzeze liczy nie wiecej, jak dwadziescia mil dlugosci. -Ale to jest Zly Kraj, Delone - Rbit pokrecil lbem. - Jesli nawet ta bajka ma w sobie czesc prawdy, nic nam z tego nie przyjdzie. Dwadziescia mil w Kraju to tyle, co dwiescie tutaj. Wreszcie - chcialbys walczyc z czarownikiem na jego wlasnych smieciach? -Wobec tego, co zamierzacie? -Wobec tego - rzeklem - w Ciezkie Gory. *** Klap, klap, klap... - miesily bloto konskie kopyta. Deszcz z szelestem obmywal ciezkie od wilgoci peleryny. Szaro bylo i smutno. I zimno.Kraina Chmur. Wieczny deszcz, wieczna wilgoc, wieczny chlod. Grombelard. Byla jesien. Jesien w Grombelardzie to deszcz, deszcz i deszcz. Tylko deszcz. Klap, klap, klap... - miesily bloto konskie kopyta. Naprzod. Za plecami zostala dartanska granica, zginela za dzdzu kurtyna piekna Rollayna. Tylko pamiec wciaz jechala ze mna. Bol i pamiec. Jak oderwac sie od pamieci? Czas ponoc leczy rany i zaciera wspomnienia. Byc moze. Ale czasu nie liczy sie w dniach, lecz w milach. Zycie pedzone w jednym miejscu zamiera, tezeje. Jak i czas. Dlaczego dopiero teraz to rozumiem? Klap, klap, klap... -Chata - powiedzial Rbit. Wstrzymalem konia. -Nie widze. -Ja tez nie, ale czuje dym. -Moze ognisko? -W tym deszczu? Skinalem glowa. -Daleko? -Nie dalej, jak mile stad. Wiatr wieje z polnocnego wschodu. W milczeniu zawrocilem wierzchowca na polnocny wschod. Po kilkunastu krokach wiodacy nas dotad lesny dukt zniknal za parawanem drzew. Przez dluga chwile jechalismy w milczeniu, wreszcie Delone zapytal: -Po co tam jedziemy, Glorm? To nieostroznosc. Powinnismy unikac ludzi, zacierac slady. W odpowiedzi uderzylem dlonia po jukach. Zrozumial. Konczyl sie prowiant, a co gorsza - spyza dla zwierzat. Znow jechalismy w milczeniu. Las stal sie bardziej zwarty, zgestnialo poszycie. Zsiedlismy z koni i szlismy pieszo, prowadzac je za uzdy. Przekraczalem wlasnie wielkie, powalone przez burze drzewo, gdy Rbit powiedzial: -Juz niedaleko, uslyszalem skrzypniecie drzwi. -Sprawdz, co to za chata. Bezszelestnie przepadl miedzy drzewami. Przywiazalem konia do pnia mlodego debu, Delone poszedl za moim przykladem. Rozpadalo sie na dobre, w strugach deszczu przygotowalismy na wszelki wypadek bron. Czekalismy moze dziesiec minut. Rbit pojawil sie tak samo nagle, jak zniknal. Siersc na karku mial zjezona. -Moldorn - wysapal. Natychmiast odwiazalem Galvatora. -Odkryl cie? -Tak przypuszczam. -To niedobrze. Mozemy miec klopoty. Deszcz ustal, nadciagnela mgla. Z trudem brnelismy przez mokry, gesty las. Bylo coraz ciemniej. W oddali zagrzmialo, mgla zgestniala. Szlismy coraz wolniej, ale bylem pewien, ze zblizamy sie do duktu; poczucie kierunku nie zawodzilo mnie nigdy. Tym razem pomylilem sie. Po polgodzinnym marszu znalezlismy sie znow przy zwalonym drzewie... Szlismy dalej. Mgla zgestniala tak bardzo, ze na wyciagniecie reki nie bylo nic widac. Znow zagrzmialo, tym razem blizej. -To jego sprawka - zgrzytnal Delone pod adresem czarownika, gdy po raz trzeci znalezlismy sie przy lezacym olbrzymie. - Co teraz? On nas stad nie wypusci, chyba rzucil Krag. Delone mial racje, czarownik opasal nas Kregiem Powrotu. Zaklecie to polega na otoczeniu danego miejsca magicznym kregiem czarow. Ten, kto znajdzie sie wewnatrz, moze isc przed siebie tak dlugo, az natknie sie na brzeg kola. Wowczas - nie dostrzegajac tego - zaczyna poruszac sie po jego obwodzie. Nie ma sposobu na wydostanie sie z Kregu Powrotu, to bardzo silny czar. Chyba, ze jest sie w posiadaniu Kuli Freza lub Srebrnego Krazka Mirram - najpotezniejszych Magicznych Przedmiotow na swiecie. One pozwalaja zdjac kazdy czar. -Co dalej? - zapytal Delone. Nie spieszac sie rozkulbaczylem Galvatora i usiadlem na rzuconym na ziemie siodle. Delone zrobil to samo. Rbit wyciagnal sie na mokrym mchu. Z namyslem patrzyl na swoje Pioro. Nie probowal go uzyc. Moldorn musial wiedziec, ze je mamy. Zabezpieczyl sie z pewnoscia. Milczelismy. "Ta burza, ta mgla - to tez jego robota" - pomyslalem o czarowniku. To niemozliwe, zeby ten Moldorn byl az tak potezny... Ktos mu pomaga, ale kto?... Dorlan nie zyje. Brule? Coz Brule-Czarownik moglby robic w tej zapadlej okolicy? Moze... moze przez te szesc lat pojawil sie jakis nowy a potezny mag? Powoli nadciagal zmierzch. I nagle Rbit spokojnie, zupelnie spokojnie powiedzial: -Patrzcie. Unioslem glowe. Delone zrobil to samo. Zamarlismy. Las zmienial sie w oczach. Znikaly drzewa, twardnialo poszycie... Jeszcze chwila - i oto bylismy na niewielkim, ze wszystkich stron otoczonym wysokim murem dziedzincu. Wysoko, wysoko w zenicie stalo gorace, zolte slonce. Spojrzalem dokola i polozylem dlon na rekojesci miecza. W tej samej chwili za plecami uslyszalem glos: -Badzcie spokojni, nic wam nie grozi. Odwrocilismy sie gwaltownie. To byla wysoka, niemloda kobieta o rudych wlosach i czarnych jak wegiel oczach. Przed chwila - moglbym przysiac - nie bylo jej tam. -Kim jestes? - zapytalem. Patrzyla w milczeniu. Wreszcie powiedziala: -Nie musicie tego wiedziec. Wyrwalem was z Kregu Powrotu, a znajdujecie sie za Sciana Mocy. Niech to wam wystarczy. Spojrzalem na przyjaciol. Rbit starannie wygladzal futro na ogonie, Delone marszczyl czolo. -Kpisz chyba - powiedzialem spokojnie. -Grozi wam wielkie niebezpieczenstwo - mowila, nie zwracajac uwagi na moje slowa. - Pomoge wam go uniknac. W waszych rekach spoczywa w tej chwili los swiata. Z rozkosza obejrzalabym wasza smierc, ale nie za cene smierci swiata. Swiat musi byc, bo bez swiata nie ma smierci, a bez smierci nie ma nas. -Kim jestes? - powtorzylem, choc juz domyslalem sie niesamowitej prawdy. Myslala krotko. -Wiec dobrze. Naleze do grona umarlych. Jestescie pierwszymi istotami, ktore za zycia obejrzaly te strone Mocy... Rbit dowiodl jeszcze raz, ze nie ulega nastrojom i w kazdej sytuacji potrafi myslec jasno i szybko. -Nie rozumiem - powiedzial. - Nasza smierc to zaglada swiata, czy tak? Ale najwazniejsza jest chyba przyczyna tej smierci, bo gdybysmy teraz na przyklad nawzajem poskrecali sobie karki, swiatu by to chyba nie zaszkodzilo... Wyjasnij. -Zaszkodziloby. W przeciwnym wypadku juz dawno byscie nie zyli... -Wlasnie o tym myslalem. -Niestety. Przed wami tylko dwie drogi: albo zniszczycie go sami, albo nie dopuscicie, by zrobil to kto inny. Powiem, co macie robic, by nie zniszczyc swiata, a ocalic go. Sluchajcie uwaznie, wiecej Moc nie pozwoli nam sie spotkac. -Nie wierze ci - powiedzialem niespodziewanie dla samego siebie. - Zaglada swiata... Nie jestem glupcem... Ty skrzywilas moja U zycia, czuje to. Ty zabilas Irine. -Ja. Dobylem miecza i szybkim jak mysl ruchem wbilem ostrze w jej brzuch. Upadla, przyciskajac rece do rany. Wszystko zawirowalo. *** Otworzylem oczy, wzrok moj zetknal sie z brudna, zakurzona powala. Odwrocilem glowe i natychmiast napotkalem oczy lezacego na sasiednim lozku Delona,-Gdzie jestesmy? - zapytalem, nie calkiem jeszcze rozbudzony. -W "Pogromcy" - padla odpowiedz. Patrzyl na mnie dziwnie. Usiadlem. -Gdzie?! -W "Pogromcy". Czyzbys nie znal tej nazwy? Znalem. W dawnych, rozbojnickich czasach odwiedzalismy ten zajazd wielokrotnie. Lezal na Sepiej Przeleczy. -Znam ja, na wszystkie Moce! Ale skad sie tu wzielismy?! Skrzypnely drzwi i do pokoju wszedl Rbit. Jego zwykla, obojetna mina i pokazowa nonszalancja rozwscieczyly mnie. -Gadaj ty! Skad sie nagle wzielismy na Sepiej Przeleczy?! Niecierpliwie machnal ogonem. -Uspokoj sie - mruknal. - Nagle? Zapytaj raczej, jak dlugo byles nieprzytomny? Nic nie pamietasz? A jesli pamietasz - ciekawym co. Nie uwazasz, ze mnie i Delone'owi nalezy sie mala opowiesc za te kilka krociutkich dni, kiedy wiezlismy cie jak wor na konskim grzbiecie? Poza tym moglibyscie sie przywitac... To musialo zle sie skonczyc. Nie bylem juz panem siebie, zylem wlasnym, sila narzuconym mi zyciem, zyciem zupelnie niezaleznym od zycia innych. Pamietalem wszystko - coz z tego? Wszystko, co przezylem w ostatnim czasie bylo uluda, zwidem podsunietym mi przez Oto spotykalem przyjaciol, walczylem z Kregiem Powrotu, przebywalem za Sciana Mocy wszystko po to tylko, by dowiedziec sie, ze od chwili opuszczenia Riveirollo bylem nieprzytomny, ze nie bylo zadnego czarownika, ze Delone nigdy nie byl jezdzcem. Nie wiedzialem, nie moglem wiedziec, gdzie konczy sie moj wlasny, urojony swiat, a gdzie zaczyna prawdziwy... To musialo zle sie skonczyc. Przeczucie - ktoremu zreszta nie bardzo juz wierzylem -naszlo mnie pol godziny za pozno... -W droge - rzucilem nagle, wstajac z lozka, na ktorym lezalem w butach i w ubraniu. Zapialem na biodrach pas z mieczem, podnioslem z podlogi siodlo. Wlasnie skonczylismy kulbaczyc nasze konie, gdy przed gospode zajechalo dwudziestu kilku ludzi w zielonych mundurach Gwardii Grombelardzkiej. Zeskoczyli z koni, wiekszosc weszla do gospody, pozostali zajeli sie zwierzetami. Wskoczylismy na siodla i spokojnie ruszyli ku bramie w palisadzie, ktora otoczony byl zajazd. -Stac! Zadne wykrety nie wchodzily w rachube, na Sepiej Przeleczy kazdy byl podejrzany. Po prostu zatrzymano by nas do wyjasnienia... Nalezalo dzialac - i to szybko. -W konie! - huknalem. Zdolalibysmy uciec. Zdolalibysmy uciec, gdyby nie kupiecki woz, ktory wlasnie wtaczal sie przez brame na dziedziniec zajazdu. Widzac, ze nie zdolamy umknac, skierowalismy konie ku zolnierzom. Rbit rozpedzil sie i calym swym ciezarem huknal w piers nadbiegajacego gwardzisty. W zolnierza jakby piorun strzelil, nim zdazyl pomyslec o obronie, lezal na ziemi z przegryzionym gardlem. Tuz przed soba ujrzalem wysokiego mezczyzne przykladajacego do ramienia kusze. Spialem konia, ciezki belt wbil sie az po brzechwe w piers mojego niesmiertelnego Galvatora. Wierzchowiec gniewnie rzucil lbem, stratowal dwoch gwardzistow i potknal sie nagle. Padajac przygniotl mi moge. Zerwal sie zaraz, ja takze, gdyz rzucilo sie na mnie dwoch zolnierzy. W ostatniej chwili zdolalem wychwycic pierwsze ciosy. Katem oka ujrzalem Delona przeszywajacego mieczem drugiego z rzedu przeciwnika i Rbita unikajacego ciosow topora... Odglosy walki zwabily na podworze pozostalych gwardzistow. Biegli ku nam, zobaczylem kusze w ich rekach. Gwardzisci dartanscy nie byli wyposazeni w. ten rodzaj broni. Ale tu byl Grombelard - wlasnie ojczyzna kuszy... -Rbit! - krzyknalem. Zrozumial. Zywy mogl nam jeszcze pomoc. Gdy zabijalem drugiego gwardziste, byl juz na szczycie palisady. Wbilem miecz w ziemie na znak poddania sie do niewoli. Wtedy swisnela strzala. Ujrzalem kocura walacego sie bezwladnie na ziemie. -Rbit! Wykrecono mi rece i zaczeto wiazac. -Rbit! Eskortowani przez gwardzistow weszlismy do gospody. Na podworzu pozostalo szesciu martwych zolnierzy i pokrwawiony kawal burego futra, ktore jeszcze przed chwila bylo moim przyjacielem. Delone plakal. *** Przesluchiwano nas spokojnie i metodycznie. Nie odpowiedzielismy r a zadne pytanie. Dowodca patrolu - maly, koscisty czlowieczek o twarzy szakala - wybil mi oko i wypalil na piersi jakies zawile esy-floresy. Delonowi odcieto prawa reke az po lokiec i zlamano dwa palce u lewej. Potem znalezlismy sie w piwnicy. Pachnialo starym winem i piwem.Lezelismy nieruchomo obok siebie, zwiazani. Czulem pulsujacy bol w prawym oczodole, piekly poparzenia... Delone poruszyl sie nagle. -Umre, Glorm - powiedzial cicho i spokojnie. - Czy wiesz, dlaczego nigdy nie chcialem mowic o swojej przeszlosci? Bylem kiedys... gwardzista. Myslalem, ze powie cos wiecej, ale nie. Uslyszalem tylko spiew - Zew Przyjazni. Spokojne zrazu tony przybieraly na sile, szept przechodzil w krzyk, ten powoli zaczynal przeksztalcac sie w piesn, piesn potezna, jak grzmot. Ukazywala mi sie cala dusza przyjaciela, plynely, zaklete w dzwiek, tesknota za przyjaciolmi, trwoga i przeczucie bliskiej smierci. Delone otwieral przede mna i przed tamtymi dalekimi bracmi cale swoje serce, wyplywaly z jego glebi rzeczy, o ktorych nawet ja, najblizszy jego druh i towarzysz nie wiedzialem... Huczala piesn, piwniczka wydawala sie dla niej zbyt ciasna. Przesycone Moca dzwieki wydostawaly sie przez waskie, umieszczone pod sufitem okienko i plynely w swiat - ku tym, ktorych kochalismy... Spiew umilkl. Nagle. -Delone?... Cisza. -Delone?! Przetoczylem sie blizej niego. Nie oddychal. -Delone... -Twoj przyjaciel nie zyje. Poruszylem sie gwaltownie. Bol prawie odebral mi przytomnosc. Ale zdazylem jeszcze zobaczyc w mdlym swietle wpadajacym przez okienko zarys sylwetki czlowieka. Nieznajomy pochylil sie nade mna i wyszeptal jakies zaklecie. Bol zniknal. -Mam propozycje - powiedzial. - Chcesz pomscic swoich przyjaciol? W gospodzie jest teraz zaledwie kilku gwardzistow. Dostaniesz swoja kusze i noz, reszta nalezy do ciebie. Oka juz nie odzyskasz, ale rany mozna blyskawicznie zagoic. To juz sie stalo. Odetchnalem gleboko. -Czego chcesz w zamian? I kim jestes? Cisza. -Moldorn-Czarownik. To ja naslalem na was zolnierzy. Cisza. -Przez rok bedziesz mi sluzyl. Wypelnisz kazdy moj rozkaz. Gdy rok minie - pojdziesz, dokad zechcesz. Cisza. -A zatem? Jesli odmowisz, rany otworza sie i umrzesz w ciagu pol godziny. -Dobrze, zgadzam sie. -Tu masz noz, kusze i strzaly. A teraz przysiegnij na Najwiekszego, ze przez rok wypelnisz kazdy moj rozkaz. Przysiega na Najwiekszego... -Przysiegasz? -Przysiegam. Czarownik rozcial mi wiezy. Wstalem. Nie czulem zadnego bolu. Podal mi jakis przedmiot. Pierscien. -Ten pierscien - rzekl - to jeden z najslabszych Magicznych Przedmiotow. Bedzie ci potrzebny. -Czy... -Sluchaj dalej. Czlowiek, ktory pokaze ci taki sam pierscien, bedzie moim wyslannikiem. Wypelnisz jego rozkazy tak, jakbym to ja je wydal. Teraz pytaj. Wsunalem pierscien na palec. -Dlaczego... dlaczego ja?... Usiadl. I niespodziewanie lagodnie zapytal: -Czy slyszales kiedy o Prawach Calosci? Milczenie. -Nie slyszales... Opowiem krotko: mowia one o naszych czasach. Mowia o zagladzie swiata... Mowia o moim zamku i wiezniu, ktorego strzege... Milczenie. -Rolold-Czarownik... Nie wolno mi czekac w Kraju na jego atak. Jest potezny... Zmierzyc sie z nim moge tylko poza granicami Obszaru. W pilnowaniu wieznia zastapisz mnie TY. Nikt inny nie podola. Tys - Basergor-Kragdob. Milczenie. -Tyle. Tylko tyle ci umiem powiedziec... Sam do konca nie rozumiem Praw Calosci. Powstal. -W Rollaynie... to ja przechwycilem twoj list do... Wybacz mi, synu. Dla wielkiej sprawy to robilem. Pochylilem sie nad przyjacielem i rozcialem krepujace go sznury. Przymknalem martwe powieki i pocalowalem chlodne juz czolo. Potem naciagnalem cieciwe kuszy i czekalem. Mijaly godziny. Siedzialem otepialy. Nie wierzylem Moldornowi. I nie dowierzalem swemu poczuciu rzeczywistosci. Wiedzialem doskonale, ze wszystko, co sie wydarzylo, moglo byc prawda. Ale nie musialo. Moglem sie zaraz obudzic bedac - dajmy na to - w Ciezkich Gorach. Albo w Rollaynie. Gdziekolwiek. Delone, Rbit... Doprawdy, ten jeden, jedyny raz wolalem wierzyc, ze wszystko bylo snem, zlym snem, majakiem... Nie chcialem przyjac do wiadomosci, ze naprawde mogli zginac i do tego -w taki glupi sposob. Przez tyle, tyle lat borykalismy sie w Gorach z niebezpieczenstwami, przy ktorych starcie z dwudziestka gwardzistow wydawalo sie zwyklym zartem. I teraz... Myslalem... I zdarzyla sie rzecz najdziwniejsza chyba z tych, jakie dotad mialy miejsce... Zasnalem. Sen mialem niespokojny i dziwny. Widzialem w nim lepka, rozowa mgle zalewajaca cale Imperium, roztrzaskana o skaly rybacka lodz, krzyczacych ze strachu, opetanych ludzi, walace sie gory i wieczne ciemnosci. A wszystko to splatane z soba, zmieszane, stopione jak w olbrzymim tyglu. Potem byla twarz Iriny, potem Rbita, Army, Tewi, Delone'a i wszystkich, wszystkich, ktorych kiedykolwiek kochalem. I znow od poczatku: rozowa mgla, lodz... Obudzil mnie lomot otwieranych drzwi. Oprzytomnialem w jednej chwili. Po stromych, drewnianych schodach zbiegali do piwnicy dwaj gwardzisci. Rozmawiali glosno po grombelardzku. Przylozylem bron do ramienia i zwolnilem spust. Pierwszy zolnierz upadl, w tej samej chwili odrzucilem kusze i chwycilem drugiego za gardlo. Trzymalem tak dlugo, az przestal sie ruszac. Cisnalem trupa pod sciane. Powtornie zaladowalem bron i wspialem sie po schodach. Zle widzialem... Minalem kilka pomieszczen i dotarlem do izby, w ktorej znajdowali sie zolnierze. Kopnalem drzwi i wtargnalem do srodka. -Wszyscy pod sciane! - huknalem, trzymajac w prawej rece noz, a w lewej kusze. Obecni w izbie porwali sie z miejsc, dowodca gwardzistow siegnal po bron. Smignal moj noz. Rozlegl sie lomot padajacego ciala. -Powtarzam, wszyscy pod sciane! Zolnierze na prawo, reszta na lewo. Usluchali. Zebralem cala bron, jaka znajdowala sie w izbie, odlozylem na bok jedna kusze a reszte wyrzucilem przez okno. -Panie... - zaczal placzliwie oberzysta, ale uspokoilem go lekkim szturchnieciem w zebra. -Gdzie reszta? - zwrocilem sie do czterech stojacych pod sciana zolnierzy. Milczeli. -Pytam, gdzie reszta?! -W patrolu - burknal jeden z nich. -Na podworze! Poslusznie wyszli na zewnatrz. Wyszedlem za nimi, rzucajac na odchodnym stojacym pod sciana podroznym: -A wy spokojnie. Nic wam nie grozi. Wyszedlem na podworze, rozejrzalem sie uwaznie dokola. -Gdzie zwloki kota? - zapytalem przez scisniete gardlo. Znow brak odpowiedzi. Podszedlem do pierwszego z brzegu i z calej sily rabnalem piescia w skron. Trzasnela pekajaca czaszka. Ponowilem pytanie. -Uciekl, panie - odpowiedzieli jeden przez drugiego. Wiec... Szalona radosc zaparla mi dech w piersiach. Stlumilem ja. Wyprowadzilem gwardzistow na tyly otaczajacej zajazd palisady i kazalem kopac dol. Z kusza w dloni patrzylem, jak rabia mieczami skamieniala ziemie. -Rzucic miecze - powiedzialem, gdy skonczyli - i precz. Najwyzszy zostaje. Blyskawicznie znikneli mi z oczu. Najwyzszy zostal. On to najgorliwiej nas przesluchiwal. -Zabije cie - powiedzialem spokojnie. -Daj mi szanse - wychrypial, wskazujac porzucone miecze. Usmiechnalem sie. Uderzenie pocisku zdruzgotalo mu ramie. Ryknal. Podnioslem jeden z mieczy i odcialem mu reke. Potem pchnalem w brzuch. Odwrocilem sie i poszedlem do piwnicy po zwloki Delone'a. *** -Reker danad! Brama w murze rozwarla sie bezszelestnie. Stukot kopyt o belki mostu rozbrzmial glosnym echem. Po chwili bylem na dziedzincu. Obejrzalem sie. Brama znow byla zamknieta. -Reker danad! Nic. Widocznie zaklecie otwieralo brame tylko raz. Bylem zatem wiezniem. Wiezniem zamku, ktorego mialem strzec. Zsiadlem z konia i dwa razy klasnalem w dlonie. W tej samej chwili moj wierzchowiec znikl. Na dziedzincu lezala tylko jego uprzaz i podkowy. "Wiec to mial na mysli wyslannik Moldorna mowiac, ze gdy klasne dwa razy, sluzba zajmie sie moim koniem" - pomyslalem. Spojrzalem dokola. Zamek byl ogromny, gorowal nade mna jak wielkie, ciezkie wzgorze. Potezne blanki i baszty, mury, wieze... W rzeczy samej, nigdzie nie bylo wejscia... Pochylilem sie, wyjalem z kabury przy siodle kusze i ruszylem w strone umieszczonej na srodku dziedzinca studni. Stanowila ona jedyne wejscie do zamku. Tak jak mnie poinstruowano, skoczylem do studni glowa w dol, odruchowo zamykajac przy tym oczy. Gdy je otworzylem, znajdowalem sie w ogromnej, przebogato urzadzonej sali. Sciany, pokryte barwnymi, wzorzystymi makatami, obwieszone byly wszelkiego rodzaju bronia, sufit i podloge wylozono srebrnymi zwierciadlami. W glebi komnaty widnialy drzwi, o ktorych wiedzialem, ze prowadza do dalszych partii zamku. Skierowalem sie w ich strone. Szybkim krokiem przemierzalem ogromne, klujace w oczy przepychem sale. Nie zwracalem uwagi na bogactwa, ktore samym swym widokiem moglyby przyprawic o smierc niejednego dartanskiego magnata. Chcialem jak najszybciej zobaczyc to, czego mialem strzec. Wreszcie stanalem przed wlasciwymi drzwiami. Po krotkiej chwili wahania wypowiedzialem zaklecie: -Rekaber dant! Drzwi rozchylily sie i ujrzalem niewielka, przytulna komnatke. Wszedlem do srodka. Oprocz kominka w pokoju znajdowaly sie jeszcze stol, fotel, sofa i wielkie, puchowe loze. Spala na nim mloda kobieta okryta tylko krotka, wzorzysta tunika. Pelne piersi unosily sie w rownym, spokojnym oddechu, powieki lekko drzaly, gdy padal na nie blask plonacego na kominku ognia. -Pani... Obudzila sie natychmiast i spojrzala na mnie zupelnie trzezwym wzrokiem. Odnioslem wrazenie, ze wcale nie spala... Ale spojrzenie bylo pelne strachu. Gwaltownie usiadla na lozku. -Wybacz, pani, ze wtargnalem do twego mieszkania... -Kim jestes? - zapytala zdumiona i ciagle przestraszona. -Glorm J.L, byly rozbojnik, potem arystokrata dartanski, obecnie niewolnik czarownika Moldorna. Westchnela cicho i wstala. Tunika siegala zaledwie do polowy ud. Nie zawstydzona tym bynajmniej podeszla do kominka i wpatrujac sie w skaczace plomienie stwierdzila z pelna naglej zlosci ironia: -Jakze to ladnie ze strony Moldorna, ze przyslal mi szlachcica do towarzystwa. I to, sadzac po nazwisku, szlachcica bardzo dobrze urodzonego. Domyslam sie, za masz za zadanie strzec mego wiezienia? - odwrocila sie twarza ku mnie. - Czy tak? -Tak, pani. -Mam na imie Baalana. Gdzie teraz jest Moldorn? -Nie wiem, pani. -Mow mi po imieniu, nie cierpie tych waszych wielkopanskich zwrotow. Podeszla do sofy i legla na niej, wskazujac mi miejsce w fotelu. Zajalem je. Przygladala mi sie z uwaga. Powiedziala: -Skoro jestes przyjacielem Moldorna... -Powiedzialem, pani, ze jestem jego niewolnikiem, nie zas przyjacielem. To roznica. Skrzywila sie nieznacznie slyszac, jak uparcie tytuluje ja "pania". Ale nie potrafilem inaczej. Miala w sobie cos... dostojnego. Po dlugiej chwili zapytala: -Jestes moim straznikiem. Ciekawa jestem, co nalezy do twoich obowiazkow? Byla piekna nie do zniesienia. Jeszcze nigdy w zyciu az tak nie pozeralem wzrokiem kobiety. Zmienila nieco pozycje pokazujac mi swe nogi prawie do konca i z kpiacym, ale tez dziwnie zimnym usmieszkiem powtorzyla pytanie. -Tak... wybacz, Pani... Ja... mam tylko jeden obowiazek: strzec cie przed kazdym, kto by probowal cie stad wykrasc, a zwlaszcza przed niejakim Rololdem-Czarownikiem. -Dziwne, ze dawniej Moldorn obywal sie bez straznika czuwajacego podczas jego nieobecnosci w zamku. -To bylo kiedys. Dzis Rolold jest potezniejszy niz kiedykolwiek. -Slyszalam o nim... Milczalem. -Jak doszlo do tego, ze tu jestes? Krotko skreslilem dzieje naszej wyprawy. Gdy skonczylem, zamyslila sie na krotko, potem potrzasnela czarnymi jak smola wlosami i powiedziala bardzo predko i cicho: -Sluchaj, musisz mi pomoc. Wiem, ze teraz nie mozesz zlamac przysiegi... -Nic nie mow, pani. Moldorn polecil mi, bym przekazywal mu kazde zaslyszane od ciebie slowo. Nie mow nic. Nienawidze Moldorna i... zobaczysz. Sluze mu tylko rok, potem... Odetchnela gleboko. Znow zawisla w powietrzu gruba cisza, ale teraz przesiaknieta byla naszym milczacym przymierzem i porozumieniem... Staralem sie nie patrzec na nia, bo wtedy nie moglem myslec. Ogladalem wnetrze komnatki. Przelknalem sline i zapytalem: -Jak dlugo jestes tu wieziona, pani? -W Kraju mija dwunasty rok. Patrzylem zdumiony do ostatnich granic. -Sto lat... Usmiechnela sie i ten usmiech byl dziwnie nieprzyjemny. -Sto, dwiescie, trzysta... Ja sie nie starzeje. *** W Kraju czas mija wolniej niz poza jego granicami, wyliczylem wiec, ze za trzydziesci dni bede wolny, bowiem moja umowa z Moldornem dotyczyla czasu zewnetrznego. A wiec jeszcze tylko trzydziesci dwa dni...Baalana... Byla piekna, tak bardzo, tak niemozliwie piekna. Nie kochalem jej, o tym nie bylo mowy. Ale jej cialo budzilo zadze, zadze dziwnie niesamowite i zlowrogie. To... nie bylo zwykle pozadanie, jakie odczuwac moze mezczyzna na widok przepieknej, polnagiej kobiety. Pozadalem, bo chciala tego, bo kazala mi pozadac i pragnac. Kazala mi dygotac z podniecenia - i tak sie dzialo. To bylo jak czar, jak zniewalajace zaklecie. Nie chcialem, nie moglem go odpedzic. Obok zwierzecej, dzikiej urody, kryla sie w niej dostojnosc. I tajemnica. Skad pochodzila? Z Armektu? Jej swoboda, sposob wyrazania sie wskazywaly na to, ale... Nie, ona nie pasowala do zadnej prowincji Imperium. A przeciez... poza granicami Imperium bylo tylko morze. Aler-Kraj-Za-Gorami? Smieszne... Istoty, ktore tam zyly, nie byly ludzmi. Niedaleki bylem od zawierzenia grombelardzkiej legendzie. Krolowa Swiatlosci... coz za bzdura. A przeciez... W jej obecnosci czulem sie tak, jakbym przebywal w innym swiecie, swiecie nierzeczywistym, tajemniczym i zagadkowym. W jakis sposob byla mi nienawistna, ale dlaczego -nie potrafilem powiedziec. Baalana... Bylem gotow poswiecic zycie, honor, wszystko, byle tylko byc z nia bez przerwy. Wiedziala o tym. Dawala mi, czego chcialem, a za kazdym razem - wiecej. I inaczej. Doprawdy, bliski bylem szalenstwa... Odeszla gdzies, odplynela cala moja przeszlosc. Juz nie dni, a wieki minely od chwili, gdy ucieklem z Rollayny. Po Irinie... pozostal tylko smutek. Baalana - ona to sprawila. Moldorn... Moldornem gardzilem. I nienawidzilem go. Baalana sie go bala. I nienawidzila jeszcze bardziej niz ja. Musial zginac. Jego smierc byla tylko kwestia czasu. Bardzo duzo czasu spedzalismy razem; przeciez nie moglem siedziec u niej bez przerwy. Zwiedzalem wtedy zamek. Jedna zwlaszcza komnata wywarla na mnie szczegolne wrazenie: ilekroc don wszedlem wydawalo mi sie, ze slysze gdzies - balansujacy na granicy slyszalnosci -przerazliwy kobiecy krzyk. Obejrzalem komnate dokladnie - procz ogromnego loza z baldachimem nie bylo w niej nic. Gdy uslyszalem krzyk po raz pierwszy sadzilem, ze krzyczy Baalana. Pobieglem do niej. Na moje pytanie usmiechnela sie jakos dziwnie (msciwie?), ale powiedziala, ze nic o zadnym krzyku nie wie. Podobnych zagadek w zamku Moldorna bylo wiecej. Na przyklad w jednej z najwiekszych sal lezalo na podlodze kilkunastu mezczyzn i dwie kobiety. Nie byli martwi, ale i nie spali. Pamietam... kiedys, w Grombelardzie, Delone zabil poteznego czarownika. Z chwila jego smierci wszyscy uczniowie zasneli i zadnego z nich nie udalo sie obudzic. Arma, moja podkomendna i przyjaciolka powiedziala wtedy, ze czarownik rzucil na nich jeden z najpotezniejszych czarow -Czar Posluszenstwa. Podobno tylko bardzo silny mag potrafi go rzucic. Kto wie? Moze tu, w zamku Moldorna, bylo podobnie? Tylko kto omotal tych ludzi czarem? Przeciez Moldorn zyl... Sama Baalana tez byla zagadka. Nie tylko z racji owej atmosfery tajemniczosci, jaka wokol siebie roztaczala. Byly inne zagadki. Nie jadla, nie pila... Mogla spac miesiac, rok bez przerwy, mogla tez nie spac wcale... Zaczynalem bac sie jej. Krolowa Swiatlosci... Tego dnia, a bylo to na dziesiec dni przed koncem mojej sluzby, siedzialem w malej, naroznej komnatce, ktora obralem sobie za mieszkanie. Z uczuciem, ze trace zycie - nie bylem z nia - zabawialem sie strzelaniem do celu z kuszy. Mimo braku prawego oka wciaz jeszcze bylem dobrym strzelcem. Maly, wiszacy na scianie portrecik podziurawiony byl beltami jak sito. Drzazgi lecialy z ram, groty z gluchym stukiem uderzaly w sciane... Tracilem czas. Wlasnie odkladalem bron by wstac i pojsc do niej, gdy uslyszalem dzwiek przypominajacy ostre klasniecie i przede mna pojawil sie jakis czlowiek. Nie widzialem go nigdy dotad, mimo to jego sylwetka wydala mi sie dziwnie znajoma. Wstalem. -Jestem Moldorn-Czarownik - powiedzial glosno mezczyzna, o wiele glosniej, niz tego wymagala dzielaca nas odleglosc. Nerwowo zacisnalem szczeki. -Niewolniku - powiedzial swiszczacym glosem, ktory nie zabrzmial juz tak silnie jak poprzednio - przed zamkiem stoja twoi przyjaciele. Chca uwolnic istote, ktora powierzylem twojej opiece. -Przy... przyjaciele? -Ci, ktorzy przybyli na Zew Przyjazni. Przewodzi im ten kot... Dopiero teraz spostrzeglem, ze czarownik czegos sie boi. Male, ciemne oczy byly rozbiegane, dlonie zaciskaly sie nerwowo. -Maja Kule Freza - wydyszal. - Wiesz... wiesz, co to oznacza. Ona objawi im wszystkie zaklecia broniace zamku, a ja... nie moge im nic zrobic. Rolold, Rolold - charczal. - To on ich tu naslal... Spojrzal mi w oczy. -Zabijesz ich! Cofnalem sie o krok. Poczulem, ze bledne. Nie zniewolil mnie od razu, mialem na palcu jego pierscien. Popelnil podwojny blad: albo nie nalezalo mi dawac zadnego Magicznego Przedmiotu, albo dac bardzo silny. Taki, ktory zdolalby mnie usmiercic, gdybym zlamal przysiege. -Zabijesz ich! Wzialem do reki kusze. -Milcz. Jedno slowo lub jedno spojrzenie, ktore mi sie nie spodoba i... zabije cie. Teraz on sie cofnal. Wyzej unioslem bron, starajac sie nie patrzec mu w oczy. Wiedzialem, czym to grozi. -Ty glupcze - wychrypial. - A przysiega?... Prawa Ca... W tej samej chwili huknelo cos tak straszliwie, jakby piorun strzelil w zamek. -To oni, oni! - zawyl Moldorn. - Sa w zamku! Nagle rzucil sie ku mnie krzyczac: -Deleo, deleo ora... Upadl. Strzala przebila mu szyje. Powstal jednak zaraz, choc z wysilkiem. Czarownika mozna zabic tylko ciosem w serce lub w mozg. Nalozylem nowy belt. Huknelo cos po raz drugi, nagle z lomotem rozwarly sie drzwi i do komnatki wpadla grupka moich przyjaciol z Rbitem na czele. Natychmiast zorientowali sie w sytuacji. -Zabij go, Glorm! - krzyknal Tewi. -Nie moge. W razie jego smierci caly zamek... szlag trafi. -A wiec wiesz o tym! - zawyl czarownik. - Nie odwazysz sie... Druga strzala przebila mu szyje. Nim sie podniosl, powtornie zaladowalem bron i znow strzelilem, tym razem w brzuch. Wscieklosc podwoila sily, bez pomocy korby naciagalem cieciwe raz za razem. Belty grzezly w ramionach i nogach wijacego sie jak robak czarownika, a ja wciaz strzelalem. W koncu przestal sie ruszac, cale ohydne cialo bylo wrecz naszpikowane pociskami. Krew utworzyla na podlodze wielka kaluze. Zyl jeszcze, ale nie byl w stanie natychmiast zasklepic wszystkich swoich ran. -Za mna! - rzucilem zduszonym glosem. Pozostawilismy polprzytomnego Moldorna na podlodze i pobieglismy w kierunku jej komnaty. -Skad... wy tutaj? - zapytalem Arme, ktora biegla obok mnie, kurczowo sciskajac w dloni swoja Kule. -Przybylismy na Zew... i odnalezlismy Rbita. Rolold-Czarownik uratowal mu zycie wtedy, po bitwie przed zajazdem, zadajac w zamian, by uwolnil... -Rozumiem. Nieco zdyszani stanelismy przed pokojem Baalany. -Rekaber dant! Nim drzwi sie rozwarly, uslyszelismy dobiegajacy jakby ze scian glos Moldorna: "Glupcy, nie wiecie, co czynicie. Ta wasza Pani Swiatla, to w rzeczywistosci przybyle z gwiazd monstrum, ktorego celem jest zawladniecie swiatem..." Wpadlismy do komnaty. Na nasz widok Baalana szybko wstala z sofy. -Co sie tu... -Jestes wolna! Obrzydliwy glos Moldorna nadal saczyl sie ze scian: ... przybralo postac dziewczyny, by odbyc zwiad, poznac nasze mozliwosci... Wieze, je, bo zabic go nie sposob. W tej postaci jest nieszkodliwe, nie ma bowiem kontaktu z Moca..." -To glos Moldorna! - Baalana spojrzala przerazona. -Ranilem go... - powiedzialem pospiesznie. - Czy chcesz cos stad zabrac? -Gdzie jest moja skrzynia?! -Jaka... -Jest wmurowana w ten kominek - Rbit blysnal slepiami. - Rolold mowil mi o niej. -Wiec ona caly czas byla tu, w tym pokoju! Podbiegla do paleniska, probowala delikatnymi dlonmi wyrwac spojone zaprawa kamienie. Widzac to Raner nalozyl na biodra Pas Sily i jednym uderzeniem rozlupal kilkanascie z nich na raz. "Wszystkie potezne Magiczne Przedmioty moga mu umozliwic kontakt z Moca" - seplenily coraz ciszej sciany. "Jezdzilem po calym Imperium, odnajdywalem je i niszczylem... Takze Pioro... Te, ktorych nie udalo mi sie zniszczyc - ukrywalem. W skrzyni... znajduje sie najpotezniejszy Przedmiot na swiecie... Nie dawajcie mu go! Nie..." Raner uderzyl jeszcze raz. Niewielka szkatulka potoczyla sie po podlodze. Baalana chwycila ja drapieznie i blyskawicznie wydobyla maly, lsniacy krazek. Poznalem natychmiast, choc nie widzialem go jeszcze nigdy: Srebrny Krazek Mirram. -Mam! - krzyknela triumfalnie. - Mam Mirram, mam! Zadrzalem. Scena ta miala w sobie cos niesamowitego. Baalana jednym ruchem zdarla tunike i polozyla Krazek na nagim brzuchu. Z cichym sykiem wtopil sie w skore. Przebiegla po nim palcami i smiejac sie przerazliwie znikla. Wciaz tylko bylo slychac jej smiech, coraz glosniejszy i coraz bardziej zgrzytliwy. Spostrzeglem, ze moje nogi tkwia po kolana w rozowej, lepkiej mgle, poczulem, ze roztapiam sie w czyms goracym i gestym, w czyms, co przekracza granice ludzkiego pojmowania... Jakas przemozna sila wydarla z mego gardla dlugi, bulgocacy dzwiek, ta sama sila kazala zadrzec glowe do gory. Spojrzenie przebilo ciezkie dachy zamczyska i pobieglo dalej, dalej... Prawa Calosci dopelnily sie. Gaareogorde hork kerek czesc III Lodz zakolysala sie gwaltownie i zaczerpnela burta wody. Zimne bryzgi fal dosiegly zmagajacego sie z wioslami wysokiego czlowieka w narzuconym na ramiona czarnym, rybackim plaszczu. Jaskrawa blyskawica rozdarla mrok, oswietlajac wzburzone morze szturmujace brzegi szarej, skalistej wyspy. Czlowiek w lodzi krzyknal cos gardlowo i przeciagle, gdy wtem dalo sie slyszec straszliwy zgrzyt dartego skalami kadluba. Kolejna blyskawica przeciela zachmurzone, czarne niebo. W roztrzaskanej lodzi nie bylo nikogo. Plomien kaganka zachybotal gwaltownie, budzac zastygle w katach jaskini cienie. Powietrze bylo ciezkie i nieruchome, mimo to watly ogienek przechylal sie coraz bardziej. Kleczacy na wyscielajacym dno jaskini piasu czlowiek spostrzegl to. Pochylil glowe, z jego gardla wydobyly sie ochryple, niezrozumiale dzwieki, ukladajace sie powoli w jakas niesamowita piesn: Plomyk kaganka podskoczyl kilka razy, a potem powoli zmalal i umarl. Kleczacy czlowiek ze szlochem padl twarza w piasek. Spazmatycznie sciskal w starczej, pomarszczonej dloni kamienna tabliczke z wyrytym na niej Zakleciem. -Rongola... Kraf, E dar, dar! - lkal wsrod ciemnosci starzec. - Dlaczego nie chcesz przybyc? Krafie, przyjdz... Powietrze nagle drgnelo, zrobilo sie gorace i wilgotne. Wypelniajace pieczare ciemnosci zbladly. Starzec porwal sie z ziemi, na jego twarzy zablyslo przerazenie. Nagle zaslonil oczy dlonmi. -Nie! Nieee!! Pieczare powoli wypelniala goraca, lepka mgla. -Nie! Odejdz! Odejdz! Kraf, dar, daa... Chwycil sie rekami za gardlo i osunal na kolana. Na chwile znow zapadly ciemnosci, potem dziwny, niesamowity blysk rozdarl je na strzepy. W jaskini nie bylo nikogo. -Sprobuj, synu - stary rybak drzacymi dlonmi objal glowe mlodego mezczyzny. - Tylko dlaczego dzisiaj, w taka burze? -To jest coraz blizej, ojcze. Nie mozna czekac. A burza potrwa jeszcze kilka dni. -Trafisz na Swieta Wyspe? -Tak, ojcze. Plywalismy tam przeciez razem... -Tak, tak... Korolo... badz ostrozny. -Bede, ojcze. Odwrocil sie i wyszedl. Po drodze wzial z ziemi czarny rybacki plaszcz z kapturem. Na dworze bylo ciemno i zimno. Olbrzymie fale zalewaly cala niemal plaze, nie musial wiec daleko holowac lodzi. Po chwili ostro robil wioslami. Za jego plecami stojacy w drzwiach chaty ojciec cicho szeptal modlitwy do Mocy. Sep Kodo A.D. wygladal obrzydliwie i rozsiewal dokola odpowiedni do swego wygladu zapach. Mimo to monarcha sluchal go uwaznie. -To ostatnia deska ratunku, o Najrozumniejszy - gdakal Kodo. - Nawet najpotezniejsi czarownicy z Grombelardu, ba! z samego obszaru sa bezradni. Tylko Najwiekszy Kraf... Dlatego lud Go wzywa. Cesarz dal mu znak, by zamilkl. -Najwiekszy Kraf jest bogiem bardzo kaprysnym - powiedzial. Nie wiadomo, czy zechce przybyc na wezwanie. -Pozwol, najrozumniejszy... -Wielki Kraf - mowil dalej Najrozumniejszy - obudzil sie przed czterema wiekami po to tylko, by wam, sepom, dac rozum. Natomiast dwiescie lat temu, gdy Imperium stanelo w obliczu wojny domowej rozpetanej przez koty, Wielki Kraf nie raczyl nawet dac do zrozumienia, czy uslyszal wezwanie. Skad pewnosc, ze teraz zachowa sie inaczej? Sep milczal. Dopiero po dlugiej chwili wyciagnal w strone tronu swa naga, rozowa szyje. -Mimo to nie dziwie sie wiesniakom, ze probuja Go zbudzic. Jezeli Wielki, Najwiekszy Kraf nie zniszczy owego potwornego monstrum - nie zniszczy go nikt. Monarcha w zadumie patrzyl przed siebie. -Spiewaj! - ryknal pijany zupelnie Dor, klepiac po ramieniu garbatego grajka. Ten najpierw przesiadl sie nieco dalej i dopiero wtedy uderzyl w struny. W izbie zrobilo sie cicho. Bylo to lat temu sto, moze dwiescie, Daleko na wschodzie, na Czarnym Wybrzezu, Tam, w zamku Moldorna, po dzis dzien stojacym Zrodzila sie zguba Cesarstwa naszego. Tam w nocy czarnej trzej smiali rycerze Walczyli, by Mag-Moldorn oddal im skarby, Co kiedys zrabowal ludowi naszemu. Lecz Moldorn-Czarownik, mistrz mocy zlowrogich Zamienil sie w monstrum, co we dnie i w nocy Nie jedzac i nie spiac czarami strasznymi Wszelaki rozumny lud gnebi i niszczy... O Panie! O Wielki, o Najwiekszy Krafie! Nie pozwol by ci, ktoryms kiedys dal rozum, Cierpieli, gnebieni przez monstrum-Moldorna! Cisza w izbie byla absolutna. Nawet barman wstrzymal oddech i przestal pucowac szklanki. Garbus spiewal o tym, o czym nie rozmawialo sie nigdy glosno, spiewal o niewidzialnej smierci, od kilku juz lat szalejacej po wszystkich prowincjach Cesarstwa. Spiewal o strachu, ktory nie pozwalal zasnac, spiewal... o Tym. O Panie, Rongolo, Rongoloa Kraf! Wyratuj nas, wyrwij ze szponow potwora! -O Panie, Rongolo, Rongoloa Kraf! - spiewali wszyscy obecni w karczmie. - Rongolo, Rongoloa Kraf, dar Rongolo! Rongolo, Rongoloa Kraf, dar Rongolo! -Wielki, Najwiekszy Krafie, przyjdz! - spiewal grajek, za nim barman, za nim wszyscy... -Wielki, Najwiekszy Krafie, przyjdz. Wtem ktos krzyknal. W izbie zalegla cisza. Nagle porwali sie z miejsc, obserwujac swe pograzone w lepkiej, rozowej mgle stopy. -Panice! - ryknal w panice jakis glos. Odpowiedzial mu mnogi, przerazliwy krzyk. Oszalali ze strachu ludzie runeli ku drzwiom, przepychajac sie i tratujac. Nagle ogarnela ich fala goraca. Przez sekunde w pomieszczeniu bylo zupelnie ciemno. Potem blysnelo cos zlowrogo, dobywajac z mroku obraz cichej, pustej sali. -W calym Cesarstwie, o Najrozumniejszy - gdakal Kodo - nie ma jednego bezpiecznego miejsca. Rybacy, czarownicy, szlachta, chlopi, ba! nawet tepe mieszczuchy odbywaja pielgrzymki do swietych miejsc, by blagac Wielkiego, Najwiekszego Krafa o ratunek. Wszystko na nic. Jak zawsze, tak i teraz miales racje, o Najrozumniejszy: Kraf to bog kaprysny. Oby nigdy nie zdolal sie zbudzic, przeklety... Ludzie nauczyli go nienawisci. Wiec nienawidzil. - Rongolo, Rongoloa Kraf! Przybywal na kazde wezwanie... Gaareogorde hork kerek czesc IV Byla noc - czarna jak smola. Byl tez las - cichy jak smierc. I byla ona - piekna i silna... Pierwsza w swiecie czarownica. Cisza. Mrok. Modlitwa: Cisza. Wzywala Go kazdej nocy. Az wreszcie kiedys, gdy juz zaczela watpic... zobaczyla, ze plomien Swietego Kaganka zaczyna powoli rosnac, wreszcie odrywa sie i majestatycznie szybuje ku niebu. Wielki, Najwiekszy Kraf - obudzil sie. Wedlug przepowiedni w miesiac po przebudzeniu mial objawic sie tym, ktorym dal rozum. Nie mogla do tego dopuscic... Nienawidzila Go. Byl zbrodniarzem, bo powolal do zycia najstraszliwszego potwora we wszechswiecie - rozum, zly rozum... Dal go ludziom, potem kotom i sepom... Wiedziala, ze zaraz po przebudzeniu jest slaby i niemal bezbronny. Musi Go uwiezic, nim obdarzy rozumem kolejny gatunek. Wolalaby Go zniszczyc. Ale do tego trzeba by dysponowac Moca z polowy chyba wszechswiata, ona zas wladala tylko jej niewielka czastka. Uwiezi Go. Wiedziala, gdzie Go szukac. Ale nie chciala, by On wiedzial, ze ona wie. Niech jej sam wskaze droge do siebie. Modlila sie w duchu do Mocy, by jej zaufal. Musi Mu podac jakis powod, dla ktorego pragnie Go powitac w Swietej Kryjowce. Powie Mu, ze podczas Snu swiat bardzo sie zmienil i ona o tych zmianach opowie... Z ulga obserwowala czerwona smuge tnaca na dwie czesci kopule nieba. Smuga wskazywala kierunek. Uwierzyl jej! Kata drgnal. Kata drgnal na widok szczeliny, jaka nagle utworzyla sie w jednym z bokow Czarnego Kamienia. Kata drgnal, gdy uzmyslowil sobie, jak wielkie musialo byc natezenie Mocy, by popekal jeden z najsilniejszych Magicznych Przedmiotow. Tylko zaglada swiata mogla targnac Moca z taka sila. Zaglada swiata lub... przebudzenie boga. Uniosl ramiona w powitalnym gescie. Byla na miejscu... Tu, w Obszarze, wszystko nalezalo do Niego i wszystko Jemu sluzylo... Postapila dwa kroki i dotknela reka ogromnego glazu. W tej samej chwili znalazla sie wewnatrz Swietej Gory. Gdy Go zobaczyla - krzyknela. Budzil sie. Powoli tajaly mroki wiekowej nocy, w ktorej byl pograzony. Nic nie widzial i nic nie slyszal. Nic, procz starogrombelardzkiego zaklecia, ktore wyrwalo go ze snu. -Wielki, Najwiekszy Krafie! - spiewala jakas dziewczyna. - Ty, ktory dales nam rozum, Ty, ktory pozwoliles nam wespol z kotami i sepami decydowac o losach tego wspanialego swiata, ktory stworzyl i Ciebie - przyjdz! Przybadz na moje pokorne wezwanie! Wielki, Najwiekszy Krafie! Rozbudzil sie zupelnie i dal dziewczynie znak, ze wezwanie uslyszal i przyjal. Potem pograzyl sie w polsennym odretwieniu. Z letargu ponownie wyrwaly go starogrombelardzkie slowa: -Wielki, Najwiekszy Krafie! - prosila dziewczyna. - Ty, ktory dales nam rozum, Ty, ktory pozwoliles nam wespol z kotami i sepami decydowac o losach tego wspanialego swiata, ktory stworzyl i Ciebie - wskaz mi miejsce, w ktorym bede mogla Cie powitac. Wielki, Najwiekszy Krafie! Usmiechnal sie w duchu slyszac, ile milosci, oddania i checi sluzenia mu zawarte bylo w tych slowach. -Wielki, Najwiekszy Krafie! - blagala dalej dziewczyna. - Gdy spales, wydarzylo sie wiele waznych rzeczy. Pozwol, bym Ci o nich opowiedziala. Wielki, Najwiekszy Krafie! Usmiechnal sie dobrotliwie i wskazal kierunek. Ponownie pograzajac sie w polsen uslyszal jeszcze zmieszane glosy czarownikow, ktorzy odgadli, ze sie przebudzil i witali go jak umieli najlepiej. Jeden z nich podobnie jak dziewczyna prosil o wskazanie drogi do Swietej Gory Snu. Dal mu znak i zapadl w odretwienie. Nabieral sil. Postapila krok ku Niemu i zatrzymala sie. Wiedziala, ze musi dzialac szybko, ze musi Go zniewolic nim poczuje jej obecnosc i ocknie sie. Ale - zbyt byl piekny. Nie mogla oderwac wzroku od rozdygotanych, rozpuszczonych w powietrzu swiatel... Swiatla zadrzaly zywiej i to przywrocilo jej przytomnosc. Zamknela oczy i wypowiedziala zaklecie. Powietrzem targnal krzyk. Rozpaczliwy krzyk zakuwanego w kajdany boga. Otworzyla oczy i z przerazeniem ujrzala, ze zaklecie bylo zbyt slabe. Padla na kolana, wyciagnela rece i wykrzyczala drugie. Klab swiatla przygasl i poczal z wolna przybierac ksztalt ludzkiej postaci. Nie o to jej chodzilo! Chciala Go zmienic w psa, nie w czlowieka! Pospiesznie wyrzekla kolejne zaklecie, ale bylo juz za pozno. Stala przed nia mloda, slaniajaca sie na nogach dziewczyna... Byla jej lustrzanym odbiciem. Kraf powoli otrzasnal sie z odretwienia. Czul, ze nie jest sam, czul, ze obok niego stoi ta sama dziewczyna, ktora wyrwala go ze snu. Widzial ja. Z zadowoleniem chlonal wrazenie, jakie wywarl na niej jego widok. Dziewczyna potrzasnela glowa i zaczela cos mowic. Gdy sens slow dotarl do jego swiadomosci - bylo juz za pozno. Poczul nagle, jak cale jestestwo sciskaja stalowe kleszcze Mocy -wtedy krzyknal. Czul, jak jego swietliste ksztalty wtlaczane sa w cialo jakiegos zwierzecia. Kontratakowal - na prozno. Zdolal tylko oslabic zaklecie przesladowczyni, resztka sil nadal swemu cialu ksztalty ludzkie. Za wzorzec raczej odruchowo niz z rozmyslem wybral cialo stojacej przed nim dziewczyny. Dobywajac ostatnich sil oparl sie trzeciemu z rzedu zakleciu. Potem ogarnely go ciemnosci. Czarownik Moldorn, spieszacy co sil, by powitac Krafa, przystanal nagle przerazony. Oto wydalo mu sie, ze szczyt Swietej Gory Snu, ku ktorej zmierzal, drgnal nagle niepokojaco. Moldorn przystanal i w tej samej chwili rozlegl sie przerazajacy huk i loskot. Na miejscu Swietej Gory zablysla ogromna, czerwona kula. Po chwili zniknela. Czarownik zebral sily i wielkimi, kilkudziesieciometrowymi skokami pomknal przed siebie. Po chwili byl na miejscu katastrofy. Ujrzal tylko wielki, okragly plac. I dwa nieruchome ciala spoczywajace w jego centrum. Podszedl ostroznie. To byly dwie mlodziutkie kobiety. Ze zdumieniem zauwazyl, ze zarowno odziez jak i rysy twarzy mialy identyczne. Cofnal sie o krok, gdy uslyszal cichy jek. Ale zaraz przykleknal przy tej z lezacych, ktora zdawala sie wracac do przytomnosci? -Kim jestes? - zapytal, gdy otworzyla oczy. Usiadla gwaltownie i spojrzala dokola. Uspokoila sie na widok drugiej dziewczyny wciaz lezacej bez ruchu. -Jestem Slava-Czarownica. A ty? Jak brzmi twoje imie, czarowniku? -Czarownica... Nigdy nie slyszalem, by na swiecie istniala jakas czarownica. Poza tym skad wiesz, ze jestem czarownikiem? -Po prostu wiem... A zatem jakie jest twoje imie? Milczal przez chwile. -Nazywam sie Moldorn i mam tu, w Kraju, swoj zamek. Kim jest twoja towarzyszka? I co sie tu stalo? -To moja siostra. Jest oblakana, przybylam tu z nia, by prosic Wielkiego, Najwiekszego Krafa o przywrocenie jej rozumu. Ale Wielki, Najwiekszy Kraf rozgniewal sie na mnie i odszedl... - zasmucona pochylila glowe! Moldorn zaniemowil ze zgrozy. Ta dziewczyna osmielila sie rozgniewac boga... Przekleta! Uniemozliwila mu spotkanie z Panem! -Ty suko! - wychrypial po dlugiej chwili. - Osmielilas sie niepokoic Najwiekszego tak blaha sprawa, jak obled twojej siostry?! Kraf... ocknal sie z omdlenia. W ciele, w ktorym przebywal, byl bezsilny. Nie potrafil sie z niego wyzwolic. To cialo odgradzalo go od Mocy. Otworzyl oczy. Nieopodal stala dziewczyna, ktora go zdradzila i jakis mezczyzna. Mezczyzna krzyczal. Ciskal na stojaca spokojnie dziewczyne straszliwe klatwy, w koncu rzucil sie na nia i uderzyl w twarz. Wtedy krzyknela. Mezczyzna skamienial. Spokojnym juz glosem dopowiedziala zaklecie. Kraf zadrzal. Najsilniejszy z czarow - Czar Posluszenstwa - rzucila jakby od niechcenia. To bylo niesamowite. Mezczyzna osunal sie na kolana i zaczal calowac jej stopy. Odtracila go pogardliwym kopnieciem. Potem spojrzala na niego - bezbronnego boga-niewolnika. Podeszla. -Wiec tak wyglada bog - powiedziala cicho i jakby z odrobina wspolczucia. - Zal mi cie... troche. Ale to, co zrobilam, bylo konieczne. -Za co mnie az tak nienawidzisz? - wykrztusil przez scisniete zeby. - Co takiego zrobilem? -Stworzyles rozum. Zaniemowil. -I... to jest cala moja wina? Przeciez ludzie, koty i sepy blogoslawia mnie za to... -Za rozum cie blogoslawia? Czy za to, ze jest im na swiecie dobrze? Ktoryz to czlowiek blogoslawil cie bedac w biedzie? Co najwyzej wzywal wtedy pomocy. Cisza. -Blogoslawia cie bogacze. Ci wszyscy, ktorzy nigdy nie zaznali glodu. A chociaz jest ich sto razy mniej od tych, ktorzy sa nieszczesliwi, ich syte glosy brzmia silniej, niz placz tlumu. Rozum, ktorys dal, nikogo nie obchodzi. Ludzie chca zyc - i to wszystko. Zyjac - chca zyc chocby znosnie. Jesli w jakims momencie jest biedakowi znosnie - wtedy oczywiscie cie blogoslawi. -Alez... -Powiedz, po co stworzyles rozum? Milczenie. -Chcialem... chcialem dac wam szczescie, swiadomosc wlasnego istnienia... -Stwarzajac rozum stworzyles zlo. Gdzie nie ma rozumu, nie ma zla. -To... to nieprawda. -Czyzby? Rozum dyktuje Magnatom, ze trzeba dbac o wlasne spizarnie, dlatego pustosza spizarnie chlopow. -To chciwosc, nie rozum. -A skadze ta chciwosc wyplywa? Czy BEZROZUMNE zwierzeta sa chciwe? Milczenie. -Obiecalam, ze opowiem ci o zmianach na swiecie. Wiec posluchaj: oto pewien bog dal kiedys ludziom rozum. Ludzie bardzo predko przywykli uwazac sie za pepek swiata - rozumni. I nagle ten sam bog, zbudziwszy sie z dlugiego snu, dal rozum kotom. Czlowiek nie mogl scierpiec obok siebie rywala, nie potrafil dzielic swiata z innym myslacym gatunkiem. Od poczatku traktowal kota jak niewolnika, niczym nie wyroznial go sposrod zwierzat. Wreszcie kot powiedzial -nie! Ta wojna zakonczyla sie zaledwie dziesiec lat temu i byla najkrwawsza wojna w dziejach "tego wspanialego swiata, ktory stworzyl i Ciebie". I co ty na to, stworco rozumu? Dalejze, powolaj do myslenia nastepne gatunki! Gaareogorde hork kerek! Milczenie. -Kaleki rozum... Jako pretekst do gwaltu, przesladowan i przemocy potrafi wykorzystac wszystko. Pomyslisz, ze zawinily roznice miedzy ludzmi a kotami - nieprawda! Czy sadzisz, ze gdyby Rozumni roznili sie tylko... barwa skory, byloby inaczej? Albo miejscem urodzenia? Kazdy powod jest dobry, by jeden Rozumny wyprul flaki drugiemu - takze Rozumnemu, tylko nieco slabszemu. Czy psy tocza wojny? Czy wymyslily niewolnictwo? A moze podzielily sie na chlopow i panow.? Milczenie. -Spisz. Ale zycie wciaz idzie naprzod. Ludzi rodzacych sie w smietnikach wcale nie ubywa. Niewolnikow wcale nie ubywa. Chorob, ktorych bez pieniedzy nikt nie chce leczyc, wcale nie ubywa. Kalek wojennych wcale, wcale nie ubywa... PRZECIWNIE! -Przeciez... nie, ty klamiesz. Przeciez... to wlasnie ten najbiedniejszy lud najbardziej mnie wielbi... Gdyby bylo, jak mowisz... -Najbiedniejszy lud! Najbiedniejszy lud wielbi cie, bo nie rozumie, ze to ty wlasnie skazales go na nedze, na kalectwo, na niewolnictwo fizyczne i duchowe, na wojny, na choroby... Bo wyglada od ciebie pomocy, ratunku. Co zrobiles, by ulzyc doli tych, co wolaja "Rongolo, Rongoloa Kraf"? Nic! Milczenie. I po dlugiej chwili cicho: -Gaareogorde hork kerek... -Wlasnie. Niech sie stanie zlo. Milczenie. -Uwolnij mnie, a naprawie wszystko. Przysiegam. Odbiore ludziom, kotom i sepom rozum... -Otoz to. Jestes bogiem ulomnym, oblakanym. Nie wiesz, co czynisz, nie wiesz, co nalezy czynic, ale wciaz uparcie wierzysz w swa madrosc i nieomylnosc. Wciaz chcialbys wolac "gaareogorde hork...", a dlatego tylko, ze potrafisz to robic. Nie pomyslisz o tym, ze stwarzajac lub niszczac nalezy dokladnie wiedziec, co sie stwarza, albo co sie niszczy... Nie uwolnie cie. Bedziesz mial cala wiecznosc na zrozumienie, dlaczego za pozno juz, by odebrac rozum - Rozumnym. Odwrocila sie i odeszla. Stanela nad wciaz lezacym na ziemi Moldornem. Tracila noga nieruchoma glowe. -Sluchaj mnie, czarowniku - powiedziala. - Ta dziewczyna jest przybylym z gwiazd potworem, ktory pragnie zniszczyc zycie na swiecie. Bedziesz ja wiezil w swoim zamku. Potwor moze odzyskac prawdziwa postac tylko przy pomocy Srebrnego Krazka Mirram lub tez innego Magicznego Przedmiotu, ktory bedzie na tyle potezny, by mu umozliwic dostateczny kontakt z Moca. Od dzis bedziesz niszczyl kazdy Magiczny Przedmiot, jaki dostanie sie w twoje rece. A teraz prowadz do swego zamku. -Jestem twoim sluga, pani. -Pytacie, dlaczego Wielki, Najwiekszy Kraf dotad nam sie nie objawil, mimo iz zapowiedzial swoje przybycie? Powiem wam. Czy to prawda, czy nie - osadzicie sami. Obecni w zajezdzie sciszyli glosy, wszystkie oczy zwrocily sie na garbatego grajka, sciskajacego pod pacha dziwny instrument. Grajek delikatnie tracil jego struny i poplynela cicha, grombelardzka piesn: Co wiecie o Kraju Dartanu mieszkancy? Coz wiecie o czarach w Armekcie zrodzeni? Grombelard jedynie kraina jest prawdy, Co drzemie ukryta wsrod gor i wawozow. I jedna z prawd strasznych za chwile poznacie, Tak straszna, ze trwoga jest przy niej radoscia. Gdy bog nasz i wladca, co snem drzemie wiecznym, Uslyszal wezwanie od magow rozlicznych, Zbudzil sie i stworzyl boginie radosci, Co ludziom niesc miala dostatek i szczescie. Lecz zla czarownica, zazdrosna o piekno Drzemiace w przecudnej postaci bogini Podstepem zaklela ja w zwierze szkaradne I wiezi ja w zamku wasala swojego. Ten wasal-czarownik to bestia okrutna, Co twarz ma jak ogniem plonaca wsciekloscia. Zamecza on piekna boginie czarami, A zla czarownica sie smieje okrutnie. Rycerze i szlachta! Podazcie z pomoca Bogini radosci o oczach blekitnych. Rycerze! Kto wyrwie boginie z niewoli, Ten szczescie do konca dni swoich otrzyma; Kto wyrwie boginie z niewoli potwora, Ten bedzie mogl boga naszego przeblagac Za krzywde, co jego bogini zrobiono. I bog sie objawi ludowi swojemu, Zapomni o krzywdzie, gdy ja naprawimy... Bylo juz bardzo pozno, gdy grajek wymknal sie z gwarnej izby i podazyl znuzony do malej, przeznaczonej dla zebrakow i bezdomnych wloczegow izdebki na poddaszu; bezplatnej izdebki z twarda prycza bez poscieli; izdebki, jaka znajduje sie w kazdej gospodzie. Zamknal za soba drzwi, polozyl instrument na koslawym stoliku, a sam usiadl na lozku i pograzyl sie w medytacjach. Nie zareagowal, gdy skrzypnely cicho drzwi; nie zwrocil uwagi na odziana w lachmany zebraczke wsuwajaca sie bezszelestnie do pokoiku. Starucha usiadla na pryczy tuz przy nim i takze pograzyla sie w rozmyslaniach. Przez dluga chwile panowala cisza, wreszcie gawedziarz poruszyl glowa. -Jestes - powiedzial. - To dobrze. Jestem gotow. Starucha spojrzala uwaznie, z namyslem przymknela pozbawione rzes powieki. Bezzebne usta powiedzialy: -Wiesz, kim jestem. Jakim sposobem? Grajek usmiechnal sie smutno. -Jak myslisz, kim ja jestem? Grajkiem? Gawedziarzem? O nie... -Kim wiec? -Nie pytaj. Nie odpowiem ci. Dla ciebie jestem zwyczajnym czlowiekiem. A teraz zabierz mnie, jesli masz to zrobic. Jesli nie - idz sobie. -Dobrze. Sztywne, martwe cialo starca osunelo sie na podloge. Starucha wstala i zniknela rownie bezszelestnie, jak sie pojawila. W malym, bezplatnym pokoiku na poddaszu, pokoiku przeznaczonym dla zebrakow i bezdomnych wloczegow, panowala cisza. Martwe cialo grajka rozkladalo sie w oczach. Pudlo instrumentu gnilo i marnialo rownie szybko. Jedna po drugiej pekaly struny... W malym, bezplatnym pokoiku na poddaszu oszacowano raz na zawsze wartosc prawdy. -Dokad to, szlachetny rycerzu, o tak wczesnej porze? Odwrocil sie. Stala przed nim ta sama starucha, ktora wieczorem widzial w jadalnej sali gospody. -Czyzby az tak wielkie wrazenie wywarla na tobie opowiesc tego starego bajarza, ze wybierasz sie uwolnic boginie? Opuscil wzrok. -Skad wiesz?... A zreszta i tak wybieralem sie do Zlego Kraju... To niedaleko. -Mlody jestes i glupi. Przygody same cie znajda, gdy beda chcialy. Chodz, cos ci pokaze... Wziela go za reke i powiodla do malego pokoju na parterze. Zamknela drzwi. -Nie jedz do Kraju - powiedziala niespodziewanie silnym i stanowczym glosem. - Niczego tam nie znajdziesz, a mozesz stracic wolnosc lub nawet... zycie. Uwolnil reke z pomarszczonej dloni i cofnal sie o krok. -Kim jestes? - zapytal zdlawionym glosem. Zgarbiona starucha wyprostowala sie nagle; ze strachem patrzyl, jak zmieniaja sie rysy jej twarzy. Pod wytarta, polatana suknia coraz wyrazniej widac bylo kontury okraglych bioder, zapadnieta piers wypelnila sie i stala wypukla. Kobieta zrzucila z glowy zgrzebna chuste i uwalniajac ogromna fale czarnych wlosow powiedziala: -Jestem Slava-Czarownica. Zgrzytnal dobywany z pochwy miecz. Zasmiala sie, strzelila palcami i brzeszczot popekal na kawalki. -Dzieciaku - powiedziala. Widzisz, co zrobilam z twoja bronia tutaj, a w Kraju nie tylko ja, ale wszystko wokol bedzie przeciwko tobie. Z Obszaru w najspokojniejszych czasach wychodzil z zyciem jeden smialek na osmiu, co dopiero teraz, gdy ja i moi sludzy strzezemy jej granic. A czy wiesz, kim sa owi sludzy? To tacy sami bohaterowie jak ty; tacy, co nie posluchali mojego ostrzezenia i probowali uwolnic nieistniejaca boginie. Rzucilam na nich Czar Posluszenstwa... moglam zabic. Nie chce, bys i ty powiekszyl ich grono. Szkoda... Jestes pieknym mezczyzna... Dam czego zechcesz, ale nie idz do Zlego Kraju... Polatana suknia opadla na podloge. Bezmyslnie obracala w dloniach Srebrny Krazek Mirram. Nie udalo sie go zniszczyc - zbyt potezny. Pozostawalo ukryc tak, by Kraf - nawet w przypadku oswobodzenia sie z niewoli - nigdy go nie odnalazl. Bylo jedno takie miejsce: pokoj-wiezienie boga. Szukac bedzie Krazka wszedzie, lecz nie tam, gdzie tak dlugo przebywal. Kraf byl potezny, potezniejszy, niz mogla przypuszczac. Obezwladniony czarami, na pozor bezsilny i bezwolny - zawsze znalazl w sobie dosc Mocy, by przeciwstawic sie zakleciom. Probowala Go zmienic w psa, w szczura, w weza, w drzewo - wszystko na nic. Pozostal jej wierna kopia, kopia drwiaca sobie z niej, bo niesmiertelna i nie starzejaca sie. Cialo Krafa wciaz bylo dziewiczo mlode i rzeskie, podczas gdy ona, Slava, zaczynala juz odczuwac uplyw czasu. Wprawdzie wciaz byla mloda, zdrowa i silna, ale byla juz kobieta, a jej kopia wciaz i wciaz dziewczyna... Gniewnie zacisnela usta. Srebrny Krazek uderzyl o sciane, odbil sie od niej i z brzekim potoczyl po podlodze. Byla mloda. Przeciez nadejdzie i starosc. Gdy umrze, opetam Czarem Posluszenstwa pograza sie w martwym zyciu. Moldorn nie, jest przeciez czarownikiem. Ale w koncu umrze i on, zapewne nawet wczesniej, niz ona. Kto wtedy bedzie straznikiem boga? Postanowila, ze bedzie miala dziecko. Zrobila to - zdajac sobie sprawe z tego, co robi. Wiedziala, ze dzieci czarownikow to potwory, w ktorych nie ma nic ludzkiego; wiedziala, ze jej dziecko tez takie bedzie. Pragnela straznika boga, nie dziecka. Rodzila w samotnosci... Przerazliwy krzyk szarpal pazurami sciany komnaty, miotal sie pod jej sklepieniem. Drapiac paznokciami mokre od potu przescieradla, modlila sie do Mocy, zeby to sie juz skonczylo... Ale to nie mialo konca. Gdy minely dwa dni i do komnaty wlamal sie Moldorn - ojciec jej dziecka - wciaz wyla z bolu i z przerazenia. Widziala, jak spomiedzy spazmatycznie drgajacych ud, wciaz wylewa sie czarna, lepka maz. Gdy Moldorn zabieral z komnaty jej martwe cialo, wciaz wyla. Nikt nie slyszal... Wiedziala, ze bedzie tak cierpiec wiecznie, bo zrobila to, za co skazala Krafa na wiekuiste wiezienie... Stworzyla - nie pytajac stwarzanego, czy chce byc taki jaki bedzie, czy chce w ogole byc. I nie pytajac, co stworzone (zrodzone) przez nia z soba pocznie, gdy bedzie wiedzialo, ze jest i ze jest jakie jest. Gaareogorde hork kerek czesc V Z Grombu, stolicy Grombelardu, nie bylo widac zachodzacego slonca, dokola bowiem pietrzyly sie wysokie gory. A szkoda. Byl to bowiem piekny zachod. Zloty. Moze pomaranczowy. Z Grombu, stolicy Grombelardu nie bylo widac zachodzacego slonca. Ale nawet, gdyby horyzont opasywal Gromb czarna, zamknieta linia, nie byloby komu patrzec na zachod slonca. W Grombie, stolicy Grombelardu, nie bylo nikogo. Nie bylo kotow. Nie bylo sepow. Ani ludzi. Mrok. Nie, najpierw polmrok. Wciaz gestniejac zalewal puste ulice, przesaczal sie przez szyby do pustych pokoi i komnat, szerokimi strumieniami plynal miedzy drzewami pustych ogrodow. Wiatr. Skrzypial starymi, prochniejacymi wierzejami pustej stajni, przytulonej do pustego, cichego palacu, cicho pogwizdujac siegal dlugimi, lzejszymi od puchu ramionami w glab zimnego, grubego komina pustej kuzni. Cisza. Cisza splywala po krzywych schodach krepej wiezy, wbitej w samo centrum pustych gwardyjskich koszar. Cisza przelewala sie ulicami, w najdzikszych zaulkach szukajac brata-dzwieku, dzieki ktoremu istniala, a ktory gdzies dogorywal. Moze konal w skrzypiacych zawiasach starych drzwi? A moze, pokryty gruba warstwa sadzy umieral na dnie komina? W martwym, cichym miescie - dziwne - nie bylo miejsca dla smierci... Z Grombu, stolicy Grombelardu, smierc uciekla w poplochu. W Grombie, stolicy Grombelardu, smierc umarlaby z glodu. Gdzie nie ma zycia - nie ma smierci. Nie bylo smierci... Byl tylko On - bog. "Nie jestes sam". "Czyzby?" "A jednak". "Kim zatem ty jestes?" "Czlowiekiem". "Nie ma juz ludzi". "Mylisz sie". "Gdzie jestes?" "W tobie". "Nieprawda". "Czyzby? Bedac sam - jestes wszystkim. Wszystko to nieskonczonosc. Nieskonczonosc to nicosc. Jestes wiec takze niczym". "Coz z tego?" "Jesli istnieje - musze byc w tobie. Jesli mnie nie ma - tez". "Dogmatyzm". "Zapewne. Niemniej..." "Czego chcesz ode mnie?" "Smierci". "Niema smierci". "A wiec jest". "Nie ma smierci istniejacej. Jesli pozadasz tej drugiej - daje ci ja". Cisza. "A zatem nie ma smierci?" "Bo nie ma zycia". "Wiec stworz je". "Po co?" "By zaistniala smierc". "Coz za bzdura..." "Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz mozemy z soba porozmawiac". W Grombie, stolicy Grombelardu, cisza odnalazla dzwiek: cos zabrzeklo. Tracone pudlo instrumentu... -Jestem tutaj. "Gdzie?" -Na najwiekszym placu miasta. Wedrujaca plama swiatla powoli wydobywa z mroku sylwetke czlowieka. Stary, garbaty grajek. "To ty?..." -Tak, ja. Czy wiesz, kim jestem? "Czlowiekiem..." -Jestem twoim ojcem. Cisza. I w tej ciszy: "Klamiesz". -Nie klamie. Mrok otulajacy szczelnie cale miasto chcial sie cofnac - nie zdazyl. Biala blyskawica rozdarla go na strzepy. Dzwiek obudzil sie na dobre, potworny huk olbrzymim, tysiactonowym mlotem walil w czarna, pocetkowana gwiazdami kopule nieba, ktora zdawala sie dygotac. "Klamiesz! Klaamieeesz!!!" -Nie klamie. Huk i grzmot straszliwszy niz dotad. Ogromny mlot wyslizgnal sie z reki olbrzyma i runal na ziemie, roztrzaskujac gory i wylewajac wode z morz, rozrywajac na strzepy lady i wybijajac dziury w dnach oceanow. Potem cisza. -Synu, wysluchaj mnie. Stworzyles rozum i to byla najwieksza twoja zbrodnia. Ja popelnilem wieksza - stworzylem zycie i ciebie. Cisza. -Bylem istnieniem. Istnienie... - i ty nim jestes. Istnieniem - czastka mnie. A obaj jestesmy iskrami Mocy. Cisza. -Gdy stworzyles rozum pojalem, ze stala sie rzecz nieodwracalna. Cisza. -Za moje zbrodnie nie odpokutuje nigdy. Probowalem - zylem i myslalem jak czlowiek. Bylem czlowiekiem synu i wiedz, ze nie ma nic bardziej ponizajacego i upokarzajacego. Bylem czlowiekiem. Przez wieki. I jestem nim nadal. Cisza. -I bede. Cisza. -Tobie zas wyznacze inna pokute, lzejsza, widze bowiem, ze przy calej swej pysze i bezmyslnosci rozumiesz choc to, ze stwarzanie zycia dla smierci i smierci dla zycia - to bzdura. Cisza. I po chwili (po wiekach). "Jak mam odpokutowac?" -Juz pokutujesz. "Jak... to?" -Jestes wszystkim. "Tak..." -A wiec niczym. Cisza. -Zadam ci jeszcze druga pokute. "Za co?" -Za to, zes zabil zycie, ktore gdy juz istnialo, nalezalo tylko do siebie, nie zas do ciebie, czy do mnie. Za nienawisc. "Ludzie mnie jej nauczyli, skazujac na wieczne wiezienie..." -Tys kazal byc ludziom takimi, jakimi byli. A - doprawdy - za lekka ci kare dac chcieli. Ja za pokute daje ci ROZUM! "Za... zawszem go mial..." -Naprawde? Tylko deszcz dla Ayany Krzyknela, gdy dluga, pierzasta strzala utkwila w jej udzie. Zsuwajac sie z siodla ujrzala Bara zawracajacego konia i dobywajacego miecza. -Za skaly! - krzyknal, smagajac konia arkanem. Rumak z miejsca ruszyl galopem, odleglosc miedzy Barem a scigajacymi ich gwardzistami zmniejszala sie blyskawicznie. Placzac z bolu odpelzla miedzy pobliskie glazy. Gdy jej towarzysz skrzyzowal bron z pierwszym gwardzista, trzymala juz gotowy do strzalu luk. Gnajacy na zlamanie karku zolnierz wyczul niebezpieczenstwo, spial konia w chwili, gdy wypuscila strzale. Ostrze gleboko utkwilo w piersi zwierzecia, ktore kwiknelo glosno i runelo na ziemie. Jezdziec w ostatniej chwili wyrzucil nogi ze strzemion, w nastepnym momencie stal juz nad nia, sciskajac w dloni krotki, ostry jak brzytwa gwardyjski miecz. Zamknela oczy i czekala na cios, ale ten nie nastapil. Zamiast tego poczula, jak silna dlon zaciska sie na warkoczu. -Wstawaj! Otworzyla oczy i posluszna swemu pogromcy probowala sie podniesc. Gryzac z bolu wargi stanela na nogach czujac, jak harpunowate ostrze drze miesnie uda. Polprzytomnie spojrzala dokola. Tuz obok stal rosly gwardzista z trzema belkami na helmie, trzej inni pochylali sie nad pocietym mieczami cialem Bara. Chciala tam pobiec, ale zolnierz szarpnal jej wlosy. -Do koni, suko, jazda! Zaciskajac zeby i utykajac mocno na prawa noge ruszyla w nakazanym kierunku. Wsadzil ja na konia Bara, sam zas wskoczyl na jej gniadosza. Powoli ruszyli ku Sepiej Przeleczy. Siedziala w wielkiej, ciemnej komnacie gwardyjskiej straznicy w Riksie. Przy drzwiach tkwili dwaj olbrzymi zolnierze, sciskajacy w dloniach rekojesci dlugich, obnazonych mieczow, wzdluz szeregu waskich, przypominajacych strzelnice, okien spacerowal powoli lysy, chudy mezczyzna w bogato zdobionym mundurze Gwardii Grombelardzkiej. Bylo cicho. Dopiero teraz w pelni poczula swe osamotnienie, w pelni zdala sobie sprawe z tego, ze Bar, jej brat i dowodca - nie zyje. Nie chciala plakac, ale oczy zwilgotnialy same. Bezsilnie zacisnela dlonie czujac, jak stalowe obraczki przymocowujace rece i nogi do fotela przesluchan wrzynaja sie w cialo. Gwaltownie odezwal sie bol w prawym udzie, w ktorym wciaz jeszcze tkwila dluga, czarna strzala. Chudy mezczyzna przystanal. Postal chwile, potem podszedl energicznym krokiem. Waskie, sine usta powiedzialy: -Teraz powiesz kim jestes i gdzie znajduje sie reszta twoich przyjaciol. Potem odniosa cie do celi. Nie pytal, nie informowal. Stwierdzal. -Jak sie nazywasz? Powoli uniosla glowe. Dumnie wydela wargi. -Jestem Ayana A.R.A. Nic wiecej ode mnie nie uslyszysz. Spojrzal szybko. Jego glos nadal byl twardy i beznamietny, ale czulo sie w nim jakby nutke niepewnosci, szacunku i niedowierzenia: -Klamiesz. Tak dobrze urodzona kobieta nigdy nie paralaby sie rozbojem. Milczala. -Przywlaszczylas sobie to imie. Milczenie. -Ach, uparta? Mysle, ze juz niedlugo. Gdzie jest wasza kryjowka? Milczenie. Podszedl jeszcze blizej i znienacka uderzyl dziewczyne piescia w twarz. Glowa Ayany gwaltownie odskoczyla do tylu, z gluchym stukiem uderzajac o oparcie fotela. -Gdzie jest wasza kryjowka? Znowu cios. Tym razem w brzuch. Skulila sie gwaltownie czujac, jak zoladek podchodzi do gardla. Kurczowo chwytajac ustami powietrze z nienawiscia spojrzala na spokojnego, wrecz chlodnego gwardziste. -Gdzie jest wasza kryjowka? Tym razem koscista dlon chwycila sterczace z uda drzewce. Zacisnela sie mocno. Ayana steknela przeciagle i z gluchym szczekiem zwarla zeby. Straszliwy bol rozchylal je powoli; najpierw krzyczala, potem wyla jak dzikie zwierze. -Gdzie jest wasza kryjowka? Struga lodowatej wody przywrocila jej przytomnosc. Mokre wlosy oblepily policzki i szyje, lewe oko zalewala krew plynaca z rozbitego luku brwiowego. -Gdzie jest wasza kryjowka? Z jekiem spiela miesnie oczekujac na bol, ale nie bylo go. Do komnaty wkroczyl przystojny, mlody mezczyzna. -Jak nasza amazonka, Rawn? - zapytal bez usmiechu. - Mowi? -Bedzie. Jest miekka. Boi sie o swoja urode. Mezczyzna podszedl blizej i zajrzal Ayanie w twarz. -Nie zniszcz mi jej. -Badz spokojny. Ale najpierw dostanie ja Gald i jego ludzie. To ich zdobycz. -Ach, twoje slynne poczucie sprawiedliwosci... No coz, masz racje. Dowodca powinien dbac o swoich zolnierzy. -Kpisz? -Kiepsko bym na tym wyszedl... -Wlasnie. Zajmiesz sie nia? -Wiesz, ze tego nie lubie. -Podobno masz swoje wlasne metody. -Dobrze. -Jakby zaczela mowic - poslij po mnie. Bede u siebie. -Mhm. Chudzielec wyszedl. Mlody oficer przez dluga chwile stal zamyslony, potem obrzucil Ayane uwaznym spojrzeniem. -Na Moc, dziewczyno, czy warto bylo bawic sie w zbojowanie?... Zauwazyl sterczaca z okrwawionego uda strzale. -Jeszcze cie nie opatrzyli? Co za barbarzynstwo... Wy tam! - huknal na stojacych przy drzwiach zolnierzy. - Jeden po medyka, drugi po wode i recznik. Szybko! Straznicy zasalutowali mieczami i znikneli bez slowa. Gwardzista znow spojrzal w oczy dziewczyny. -Nie bede cie przesluchiwal - rzekl spokojnie. - Przyszedlem, bo znam komendanta... Chcialem, zebys troche odpoczela po tym wszystkim. Zaraz tu bedzie doktor, opatrzy ci rane, a na razie zdejme ci te obraczki - pochylil sie i odkrecil sruby. Uwolnione z okowow cialo bezwladnie upadlo na podloge. Gwardzista zaklal soczyscie, pochylil sie jakby chcac podniesc lezaca, ale nagle wyprostowal plecy i szybkim krokiem opuscil komnate. -Gdzie jest wasza kryjowka? Zaciskajac zeby i prezac wszystkie miesnie patrzyla, jak zelazny, rozgrzany do czerwonosci pret zbliza sie powoli do jej bezbronnych, rozwiedzionych ud. Nagle zaczela krzyczec szybko, glosno i histerycznie: -Nie! nie! niee!! -Gdzie jest wasza kryjowka? Pret zastygl w bezruchu. Nie zblizal sie, ale i nie oddalal. Czula bijacy oden zar. Drgnal... -Nie! -Mow. -Zolta Gora... wawoz... zleb... na stromym zboczu... Pret cofnal sie. Chudy podszedl zupelnie blisko i odkrecil sruby. Podtrzymal dziewczyne za ramiona. -No i juz po wszystkim - powiedzial nieglosno, niemal miekko. - Przestraszylem cie... a przeciez nie zrobilbym tego. Zapomnialas, ze obiecalem cie Galdowi i Kondorowi. Poczula sie nagle tak, jakby napluto jej w twarz. Zakryla oczy drzacymi dlonmi i uklekla na podlodze. Spazmatyczny szloch wstrzasnal calym cialem. -Teraz sie umyjesz i wyspisz - powiedzial Rawn - a potem... Umilkl nagle. Cofnal sie o krok. -Nie... nie, niemozliwe... Z jego gardla wydobyl sie niesamowity skrzek. -Na Moc... - belkotal - ty... Uniosla glowe i zrozumiala, ze widzial... Miesnie szczek jej drgnely. -Widzialem... nie zwrocilem uwagi... - mowil teraz szybko jakby do siebie. - Nie, nie, to niemozliwe. Ale przeciez... Straz! Straz! Zolnierze oderwali sie od drzwi. Komendant przelknal sline. -Roz... rozchylcie jej nogi - powiedzial prawie spokojnie. Nie bronila sie. Gdy gwardzisci ujeli jej lydki i uda, powoli legla na plecach. Lezac z glowa w cieniu fotela bacznie patrzyla na chudego komendanta. Ten przykleknal. W chwili, gdy wzrok jego odnalazl umieszczone na samej gorze po wewnetrznej stronie uda niewyrazne, blekitne znamie w ksztalcie pierscienia - pobladl. -Tys jest... corka czarownika, potworem - znow przelknal sline. Uniosl twarz. Z rzucanego przez fotel cienia patrzyly na niego dwie zolte, waskie, pionowe zrenice. Chcial krzyknac... Bylo jej zimno. Nadchodzila jesien i zaczely sie zwykle o tej porze roku, padajace przez cala dobe bez przerwy deszcze. Wtulona calym cialem w wyscielajacy dno jaskini piasek przeklinala tego, ktory dal jej takie istnienie. Byla glodna. Zwierzyny w gorach bylo malo, zamieral tez powoli ruch na handlowym trakcie wiodacym z Grombu do Rollayny. Od czterech dni nic nie jadla. I jeszcze ten straszny bol... Plonace czerwienia znamie palilo zywym ogniem; mruczac i parskajac chrapliwie lizala je prawie bez przerwy, bo to przynosilo ulge. Ale zasnac nie mogla... Byla wycienczona. Czula, ze przenikajaca dusze Moc slabnie, ze juz wkrotce jej potworne, polzwierzece cialo przybierze z powrotem ludzkie ksztalty, ktore tak bardzo kochala. Gdyby stalo sie to dosc wczesnie, mialaby szanse przezycia. Dotarlaby jakos do kryjowki przyjaciol, do Rabisala, ktory po smierci Bara z pewnoscia przewodzil grupie. Ale przeciez nie mogla pokazac sie im w tej postaci, musiala czekac na powrot swego czlowieczenstwa. Ach, nie to bylo najgorsze, ze piekne kobiece cialo co jakis czas ulegalo przerazajacej metamorfozie. Najgorsze, ze dzialo sie to wbrew jej woli... Okrutna, nieznana sila sama wybierala czas i miejsce... Juz dwa razy "to" stalo sie w obecnosci swiadkow. Musiala ich zabic... Wstala i zataczajac sie podazyla ku wyjsciu. Byla naga. Padal deszcz. Struzki zimnej wody w jednej chwili zmoczyly dlugie, rozwiane przez gwaltowny wiatr wlosy. Warknela gniewnie... Upadla. Nieruchome, pozbawione powiek oczy zwrocily sie ku granatowemu niebu. Zwinela sie w klebek slyszac, jak jej gardlo wydaje obce, charkliwe dzwieki. To byl spiew. Na to tez nie miala wplywu... I nagle uslyszala stukot konskich kopyt. Glorm J.L energicznie popedzal konia. Mial sie polaczyc z pozostalymi czlonkami grupy jeszcze przed nastaniem jesiennych deszczow, tymczasem padalo juz od tygodnia, a do celu podrozy wciaz bylo daleko. Tego dnia zas spieszyl sie jeszcze bardziej niz zwykle - uslyszal zle nowiny. Zajazd, w ktorym zatrzymal sie kolo poludnia, opatrzony byl ogromnym szyldem, na ktorym wypisano dumnie brzmiaca nazwe: "Pogromca". Znal te rudere dobrze, wielokrotnie juz nocowal pod jej zbutwialym dachem. Tym razem jednak czekala go niemila niespodzianka: w jadalnej izbie na dole rozsiadlo sie siedmiu roslych gwardzistow. Glorm nie lubil gwardzistow. Glorm byl rozbojnikiem. Spokojnie przekroczyl prog i z jasna, otwarta twarza zajal miejsce w rogu sali. Zolnierze umilkli, ich oczy skierowaly sie na niego. Z lekkim usmiechem skinal glowa. W odpowiedzi dowodca patrolu uprzejmie splotl dlonie i powiedzial: -Po stroju domyslam sie, ze mam przed soba szlachcica. Wasza Godnosc z daleka? Glorm wiedzial, ze ten juz go podejrzewa. Na Sepiej Przeleczy kazdy samotny, dobrze uzbrojony podrozny mogl byc rozbojnikiem. I przewaznie nim byl. -Ze Zlego Kraju - odpowiedzial szczerze i bez wahania. - Szukalem tam Magicznych Przedmiotow. Wzrok zolnierza wyostrzyl sie, zalsnil nieufnoscia i jakby podziwem. -Czyzbys bawil tam, panie, sam? To niebezpieczne przedsiewziecie... -Owszem. Ale - jak widac - wracam caly i zdrowy. -Szukales tam, panie, Magicznych Przedmiotow. Czy moge wiedziec, po co? Glorm wzruszyl ramionami. -Stracilem przy kosciach majatek, potrzebuje pieniedzy. Wiesz przeciez, dowodco, ze za potezny Magiczny Przedmiot mozna kupic zamek lub kilka wsi. -Czy znalazles, panie, jakies Przedmioty? -Trudno ich w Kraju nie znalezc. Problemem jest je stamtad wyniesc. Przy stole Glorma pojawil sie oberzysta. Przyjal zamowienie na pieczen barania i dzbanek wina, po czym odszedl. Glorm mowil dalej: -Mam Kule Freza. Czy interesuje cie ona, panie dowodco? Tanio sprzedam. Dowodca zdumial sie. Dopiero po dlugiej chwili zdolal wykrztusic: -Masz pan Kule Freza? To... A moze i Krazek? -Niestety, Krazka nie znalazlem. Mam za to Pas Sily, Klucz Prawdy, Pierscien Uludy i dwa Piora. -I zdobyliscie to wszystko we trojke, panie? To bylo podchwytliwe pytanie. Dowodca - jak na gwardziste - wcale nie byl glupi. Ale Glorm nie dal sie zlapac. Zolnierz musial slyszec o grupie dziewieciu rozbojnikow rozproszonych przez Gwardie na granicy Zlego Kraju, ale Glorm wcale nie uwazal za koniecznie informowac go o tym, ze dowodca tej grupy siedzi przed nim. -We dwojke - odparl lekko. - Ja i moj kon. Gwardzista chyba wyzbyl sie resztek podejrzliwosci, bo wreszcie powiedzial otwarcie: -Wybacz, panie, te indagacje, ale ostatnio krecil sie po Kraju caly oddzial zbojow. Schwytalismy niestety tylko dwoje: dziewczyne i szefa bandy. To byla ostania proba. W Glormie zagotowalo sie wszystko. Blef? A jesli to rzeczywiscie Arma i Tewi? Oni uciekli razem... -Dziwne - powiedzial niedbale. - W ktorym miejscu Kraju ich znalezliscie? -Czekalismy na granicy. Zboje byli na Czarnym Wybrzezu - mowil ostroznie gwardzista, uwaznie obserwujac Glorma. -Dziwne - powtorzyl rozbojnik. - Wlasnie w tamtej okolicy bawilem, a przeciez nie natknalem sie na nich... Zreszta wypada mi tylko cieszyc sie z tego. -To prawda - potwierdzil gwardzista. - Mielismy z nimi ciezka przeprawe. Glorm konczyl pieczen. Wreszcie wstal od stolu. -Czas na mnie, dowodco - powiedzial. - Zycza pomyslnego patrolu. -A ja pomyslnej podrozy, panie. Jedz ostroznie. Ta dziewczyna, o ktorej mowilem... uciekla nam. To potwor, corka czarownika. Glormowi cos drgnelo w duszy. Arma? Nie, znal ja zbyt dobrze... Omal nie zatrzymal sie w progu, uderzony nagla mysla: Ayana! To mogla byc ona. Slyszal ze Bar, jej brat, zamierzal poprowadzic swoich ludzi do Kraju. Ale przeciez nie spotkal ich tam... Zreszta to niczego nie dowodzilo, Kraj byl duzy... Poza tym Aya... Nie, to niemozliwe. Chociaz... w tej czesci gor nie bylo innych kobiet-rozbojnikow. Zolnierz chyba klamal. Ale po co? Chwile potem razno klusowal szerokim goscincem. Zaczelo padac. Glorm zatrzymal konia, wydobyl z jukow gruba peleryne i zarzucil ja na ramiona. Zamierzal zboczyc z bitego traktu, nalezalo wiec sprawdzic bron. W gorach licho nie spi. Siegnal do szerokiej kabury przy siodle i wyjal zen kusze. Kolczan z beltami przewiesil przez ramie. Poprawil na biodrach pas z mieczem. W przybierajacym na sile deszczu rozejrzal sie dokola i wskoczyl na siodlo. Klepnal konia po zadzie. Przez chwile jechal stepa, potem rysia. Zwierze bylo zmeczone, ale i cel podrozy przyblizal sie z kazdym krokiem. Dal silny wiatr. Bylo coraz zimniej, na szczescie wialo w plecy. Glorm szczelniej otulil sie peleryna, sciagnal pod szyja rzemienne wiazanie kaftana z niedzwiedziej skory. Bacznie lustrowal wzrokiem otoczenie. Nadciagal zmierzch; w strugach deszczu latwo bylo zabladzic. Mijaly godziny. Noc na dobre pochlonela Grombelard, a on wciaz jechal. Oczy zamykaly sie same, w koncu popadl w nerwowa, lekka drzemke. Wyrwalo go z niej parskniecie wierzchowca. Zwierze zatrzymalo sie i tupiac kopytami o ziemie trwozliwie spogladalo na jasny ksztalt, spoczywajacy nieruchomo opodal. Glorm wytezyl wzrok. To byla... naga kobieta. Wahal sie przez moment, by potem tym energiczniej dobyc miecza i zeskoczyc z kulbaki. Ostroznie podszedl do lezacej, przykleknal. Wyciagnal reke i znow sie zawahal. Potem szybkim ruchem przetoczyl lezaca na plecy. Blysnely w mroku zolte, pionowe zrenice, rzucil sie gwaltownie do tylu slyszac gluchy charkot. Upadl na plecy upuszczajac miecz. Potwor zwinal sie w miejscu jak kot, fosforyzujacym blaskiem zalsnily cztery rzedy dlugich, zoltych klow. Glorm jednym skokiem znalazl sie w siodle. Zwierze natychmiast skoczylo do przodu, gnal jak szaleniec, ryzykujac skrecenie karku w ciemnosciach, ale wciaz mial wrazenie, ze tuz za plecami slyszy przeciagly, chrapliwy ryk... Kon potknal sie nagle i zaryl nozdrzami w ziemie. Jezdziec wylecial z siodla i jak wor piachu runal na twardy, skalisty grunt. Woda byla zimna i czysta, z ulga przemyl rane na czole. Potem pil - dlugo. Wreszcie odetchnal gleboko i spojrzal dokola. Mokry, zimny swit budzil sie powoli, leniwie wydobywal z mroku szczegoly otoczenia: skaly, kilka marnych drzew, stojacego pod ich nagimi galeziami konia i waski, gorski strumyczek. Glorm mruknal cos niewyraznie i podszedl do wierzchowca. Powoli badal jego nogi, ale glowe mial zaprzatnieta czym innym. Natretna mysl nie dawala spokoju: bylby przysiagl, ze twarz spotkanej w nocy istoty jest mu znajoma. Wiecej. Wiedzial, czyja to byla twarz... Ayana. Wzdrygnal sie. Nie, to niemozliwe. Ona - piekna Ayana, o ktorej wzgledy niegdys zabiegal, ona - corka czarownika? Nie, niemozliwe. A jednak. Czy poznala go? Watpliwe... Bylo ciemno, padal deszcz, a on mial na glowie kaptur peleryny... Przeciez on ja rozpoznal. Pomimo ciemnosci. Glorm znal sie na czarach. Urodzil sie wszak w Grombelardzie - kraju czarownikow i Magicznych Przedmiotow. A i w swym pelnym przygod rozbojnickim zyciu widzial niejedno. Wiedzial, ze dzieci czarownikow, o ile w ogole urodza sie ludzmi, zawsze maja w sobie cos innego, zawsze przesiakniete sa zlem i nienawiscia. Ale Ayana... Zawahal sie. Tak, Ayana byla zla, byla okrutna, tak bardzo okrutna... On, krol wszystkich grombelardzkich rozbojnikow i faktyczny wladca Trzeciej Prowincji, nawet on wzdrygal sie na wspomnienie niektorych jej czynow. Niejeden kat moglby pozazdroscic tej kobiecie zimnej bezwzglednosci i wyrachowania... Z jakim upodobaniem torturowala pojmanych gwardzistow, wydlubywala oczy, otwierala brzuchy... Jak potrafila znecac sie nad dziecmi... Zadrzal. Sam zabil wielu, bardzo wielu ludzi, ale nigdy w taki sposob. I nigdy, nigdy jeszcze nie zabil dziecka. Jesli znosil te okrutnice, to tylko dlatego, ze jej uroda oszolamiala go, przyslaniala wszystkie obrzydliwe cechy charakteru. Prawda tez jest, ze dla przyjaciol byla wspaniala towarzyszka, wierna, opiekuncza i troskliwa. Otworzyl sakwe przy siodle i obejrzal wywiezione ze Zlego Kraju Przedmioty. Kula Freza -choc tak cenna - nie przyda sie na nic, bo moze czynic tylko dobro. Ale Pioro? Pioro bylo Geerkoto - Zlym Magicznym Przedmiotem. I bylo potezne. Najpotezniejsze sposrod wszystkich Geerkoto. Zlo mozna pokonac tylko zlem. Poklepal wierzchowca po zadzie, gdy nagle zwierze parsknelo ostrzegawczo. Odczepienie od siodla topora i zwrot do tylu byly dzielem jednej chwili. Powoli opuscil uniesiona do ciosu bron. Stala przed nim Ayana. Naga, brudna i wychudzona, drzaca z zimna, z palajacymi goraczka oczyma. Prawdziwa Ayana, taka, jaka znal zawsze. -Glorm... - powiedziala cicho, przykucajac i zaslaniajac ramionami nagie piersi. - Glorm... Cofnal sie odruchowo. Nagle pograzyla twarz w dloniach. -Wiec to jednak ty... byles... - powiedziala glucho. - Myslalam, ze sie pomylilam... Milczal. Podniosla glowe. -Glorm, to nie jest zalezne ode mnie - mowila predko, jakby sie bala, by jej nie przerwal. - Ja., nienawidze tamtej postaci... To przeciez nie moja wina, ze moim ojcem byl czarownik! Rozumiesz!? Ale jestem jaka jestem i chce zyc! Znasz moja tajemnice... Musisz umrzec, Glorm. Chyba, ze mnie zabijesz. Zrob to teraz, gdy nie moge sie bronic... Nie znam dnia ani godziny nastepnego przeobrazenia, wtedy nikt nie zdola mnie pokonac. Glorm, zabij mnie, slyszysz?! Zabij lub ja zabije ciebie! Milczal. Upadla twarza w piasek i bezsilnie darla go paznokciami. Glosny placz wstrzasal calym cialem. Gdy poczula na ramieniu jego dlon, spiela wszystkie miesnie oczekujac na cios. -Nie, Aya - powiedzial Glorm - to nie takie proste. Moglbym ci przyrzec, ze nie zdradze tajemnicy, ale nie chce tego zrobic. Zreszta to i tak ci nie wystarczy. Nie boje sie ciebie w zadnej postaci - mam Pioro... Zadrzala. -...ale zgadzam sie z tym, ze jedno z nas musi umrzec. Nie chce cie po prostu zamordowac, nie zamierzam tez ofiarowac ci swej glowy w prezencie... Jest trzecie wyjscie; odchodze. Zostawiam ci cala moja bron. Gdy wroce - jedno z nas zginie. Gdy mowil, uniosla glowe i zawisla wzrokiem na jego wargach. Nic nie powiedziala, gdy zdjal pas i rzucil na ziemie, by potem odwrocic sie i odejsc. Patrzyla za nim dlugo. Gdy zniknal miedzy skalami, rzucila sie do jukow i wyrwala z nich kawal suszonego miesa. Kopyta konskie glucho stukaly o kamienie. Posrod drobnego, dokuczliwego deszczu, trojka jezdzcow wlokla sie przez skaliste pustkowie. Dwa luzne konie obarczone pustymi siodlami nisko zwiesily lby... Jezdzcami byli Rabisal C.M., Sabar B. i Karatta - rozbojnicy powracajacy z wyprawy. Ponure miny i dwa puste siodla byly swiadectwem kleski. Karawana kupiecka, na ktora sie porwali, byla pulapka. W kazdym wozie procz woznicy czailo sie kilku gwardzistow. W gwaltownej walce zginelo od razu dwoch ludzi Rabisala, on sam zas wraz z pozostalymi przy zyciu towarzyszami cudem wyrwal sie spomiedzy wozow. Gwardzisci na szczescie nie mieli koni... -Rab... Jadacy na czele mezczyzna uniosl glowe i obejrzal sie. Sabar pokazywal cos wzrokiem. Spojrzal i zobaczyl przywiazanego do drzewa olbrzymiego rumaka z rodzaju niesmiertelnych. W tej czesci Grombelardu byl tylko jeden taki kon. Nalezal do Glorma J.L, Basergora-Kragdoba, dowodcy wszystkich grombelardzkich rozbojnikow. Glorm powoli zblizal sie do miejsca, w ktorym pozostawil Ayane. Nie lekcewazyl jej jako przeciwnika - wrecz przeciwnie. Wiedzial, ze jest silna i zreczna. Mogla go zabic z kuszy nie wychylajac sie nawet z ukrycia. Gdzies niedaleko parsknal kon. Glorm zatrzymal sie i sluchal uwaznie. Parskniecie rozbrzmialo po raz wtory. Mial juz pewnosc - to nie byl jego Galvator. Przypadl do ziemi. Z olowianego nieba w miejsce dokuczliwej mzawki zaczely spadac ciezkie, grube krople. Nie przeszkadzalo mu to, przeciwnie. Ulewa gluszyla ruchy. Czolgal sie wytrwale, wreszcie dotarl w poblize strumienia. Ostroznie wychylil glowe zza skaly. To co ujrzal, zaniepokoilo go. Na prawo od wciaz przywiazanego do drzewa Galvatora staly dwa ciezkie, wytrzymale gorskie wierzchowce. Nieco dalej skubaly z drzew resztki lisci trzy inne. Do kogo zwierzeta nalezaly nie musial zgadywac, w tej samej bowiem chwili ujrzal Rabisala, siedzacego w kucki pod pobliska skala. Dwaj rozmawiajacy z nim mezczyzni to byli Sabar i Karatta. Gdy wstali, by zabrac konie i wraz z nimi ukryc sie opodal, rozpoznal czwarta postac, siedzaca na ziemi tuz przy Rabisalu. Ayana. Glorm niepokoil sie coraz bardziej. Czyzby powiedziala?... Nie, to niemozliwe. Ale przeciez mogla cos wymyslic, ot, chocby powiedziec, ze ja napastowal... Jezeli tak, to sytuacja, w jakiej sie znalazl, nie byla wesola. Glorm nie byl tchorzem, ale potyczka z czworka zaprawionych w walce rozbojnikow - to nie zarty. Spokojnie i na zimno rozwazal sytuacje. Wreszcie szerokim lukiem poczolgal sie ku skalom, za ktorymi znikneli towarzysze Rabisala. Dlugo trwalo, nim do nich dotarl. Wydobyl Pioro i cicho gwizdnal. Zobaczyli go i chcieli sie zerwac, gdy powiedzial: -Aarad kogrobo stork! Znieruchomieli. Miecze z brzekiem upadly na kamienie. Deszcz glosno szelescil... Glorm zwazyl miecze w dloniach. Nie pasowaly do reki, ale nie mial wyboru. Wzial ciezszy i nadal skradajac sie podazyl ku miejscu, w ktorym znajdowali sie Rabisal i Ayana. Niespodzianie kleknal za nimi, ujal miecz za ostrze i za rekojesc, po czym przelozyl go nad glowa Ayany. Przycisnal ostrze do gardla. Krzyknela. Rabisal zerwal sie jak sprezyna i siegnal po bron. Chlodny glos Glorma osadzil go na miejscu: -Stop, chlopcze. Jeszcze nie dorosles do tego, by pokonac Basergora-Kragdoba. Siedz i nie ruszaj sie. W przeciwnym wypadku ona zginie. Zyly nabrzmialy na skroniach Rabisala. Zacisnal szczeki. -Siadaj! Opuscil miecz. -Siadaj! Usluchal. W lekko przymknietych oczach blyszczala wscieklosc i nienawisc. Ayana poruszyla glowa. Glorrn mocniej przycisnal miecz. -Spokojnie. Wyjasnijmy sobie pare spraw. Nie, nie, oni ci nie pomoga - rzucil widzac, ze Rabisal zerka ku skalom. - Leza cicho, Sabar nawet pozyczyl mi swego miecza... -Zabiles ich?! -Nie, synu. Powiedziala Ayana: -Nie obawiaj sie, Rabis. Ten lajdak nie odwazy sie skrzywdzic zadnego z nas. To tchorz... -Nie, Aya - zaprzeczyl Glorm. - Wiesz o tym, ze nie jestem tchorzem. Ale masz racje, nie zabije cie. Nie zabije tez Rabisala. I to bedzie kara, jaka poniesiesz. Drgnela. -Nie odwazysz sie... Rabisal patrzyl na nich szklanym wzrokiem. Jego dlonie zaciskaly sie kurczowo. Glorm zaczal mowic. W miare, jak opowiadal, Rabisal bladl coraz bardziej. Wreszcie zerwal sie z ziemi. -Klamiesz! -Nie, Rabis. -Klamie! - Ayana targnela sie gwaltownie, miecz zadrasnal szyje. Pociekly szkarlatne krople krwi. -Nie, Rabis. Jest prosty sposob na to, zeby sie przekonac: zedrzyj z niej te peleryne i poszukaj znamienia. Rabisal dygotal jak w febrze. -Nigdy! To... -Zrob to, albo ja zabije! Wybieraj! Nogi ugiely sie pod nim. Przelknal sline. -Wybieraj! - powtorzyl Glorm. Zacisnal zeby. Lekko dotknal ramienia dziewczyny. -Aya... -Nie, Rabis! -Aya, nie mamy wyboru... -Nie, nie, niee! Cofnal sie o pol kroku. Rozumial. -W porzadku, Rabis. Odrzucony miecz ostro zabrzeczal na kamieniach. Ayana na czworakach rzucila sie ku niemu. Rabisal byl szybszy. -Ty suko, ty podla suko! Straszliwe kopniecie w podbrodek omal nie oderwalo jej glowy. Nastepne zostalo wymierzone w brzuch, potem kopal juz bez pamieci, z rozpacza, z blyskiem szalenstwa w oczach. -Suka! suka! suka! Bezwladne cialo toczylo sie po blocie i kamieniach. Tratowal obcasami slyszac, jak trzeszcza i pekaja kosci... Ayana - czula bol... ale mrok, ktory ja teraz otaczal, lagodzil go... Lagodzil. Rabisal i Glorm jechali ramie przy ramieniu. Rabisal byl blady i smutny, Glorm zadumany. Sumienia ich - byly czyste. Takie powinny byc... Prawda, Ayano? Demon walki "Dziwne" - pomyslal Rapis. "Pierwszy raz w zyciu widze taka pogode. Czyzby zla wrozba?" Istotnie. Morze burzylo sie niespokojnie, grozne, uwienczone koronami pian fale z loskotem tlukly o burty statku. W okolicach Garry burze nie nalezaly do rzadkosci, ale tym razem... prawie nie bylo wiatru. I swiecilo jasne, gorace slonce. "Dziwne" - powtorzyl w myslach Rapis. Oderwal sie od burty i rozkolysanym, rownowazacym przechyly pokladu krokiem podazyl na dziob. Zatrzymal sie przy sledzacym horyzont pilocie. -Co tam, Raladan? -W porzadku, kapitanie. Trzymam kurs. Rapis w zamysleniu bebnil palcami o reling. Wreszcie zapytal z wahaniem: -Co myslisz o tej pogodzie? Pilot spojrzal z ukosa. Kapitan rzadko przyznawal sie do jakichkolwiek watpliwosci. -Pierwszy raz widze cos takiego, panie. -Wlasnie. Cisza. Stukot palcow o reling. Dobiegajace zza plecow poskrzypywanie takielunku i gniewne wrzaski bosmana. -Jakby cos nie w porzadku - melduj. -Tak, panie. Kapitan wyszedl na poklad. Po chwili byl w swojej kajucie na rufie. Podszedl do stolu, na ktorym rozrzucone byly mapy. Spojrzal na nie krytycznie i naglym, wscieklym ruchem ramienia zmiotl na podloge. W tej samej chwili zapukano do drzwi. -Wejsc! Skrzypnely zawiasy. -Cos taki nie w sosie? Spojrzal spode lba. Rrodan ostroznie przekroczyl ogromna mape Bezmiarow. Pokrecil glowa. Rapis wskazal mu miejsce w kapitanskim fotelu. Sam usiadl na stole. -Ta pogoda, "to sucza pogoda - cisnal. - I te mapy. Na Moc, co za zeglarze plywali po tych wodach, skoro takie wyspy jak ta, ktorasmy dopiero co mineli, nie sa na nich zaznaczone? Rrodan wzruszyl ramionami. -Dziwi cie to? Powiedz, iluz to zeglarzy wyplywa tak daleko na poludniowy zachod od Garry? -Jednak jacys wyplyneli, skoro sa mapy, chocby i niedokladne... -Czyz musieli plynac dokladnie tym samym szlakiem, co my? Rapis w zamysleniu majtal nogami. Odwrocil glowe. -Masz chyba racje, ale... Huknal piescia w stol. -...ale ta pogoda doprowadza mnie do szalu! Slyszal kto kiedy o czyms takim na Bezmiarach?! Teraz z kolei Rrodan sie zamyslil. -Bezmiary... Coz my w koncu o nich wiemy? -Co za bzdury mi tu opowiadasz?! Pytam: slyszales kiedy o takiej pogodzie? -Nie. A slyszales kiedy o ptakach wielkich jak okret? - odparowal Rrodan. Rapis zamilkl. W samej rzeczy, nie slyszal o nich nigdy. A przeciez - widzieli je. Z westchnieniem spuscil nogi na podloge, -Wydaj rozkazy. Zawracamy. Kurs na Bane. -Za wczesnie. Cesarskie okrety z pewnoscia jeszcze kreca sie po morzu. -Niech Moc nam pozwoli spotkac choc jeden z nich... -Oszalales? -Nie - gdy Rapis mowil az tak cicho, oznaczalo to, ze zaraz zacznie krzyczec... Rrodan otworzyl usta, ale kapitan chwycil go za ramie. -Sluchaj, Rrod, to chyba jakis zly Czar, czyjas zlosliwa a silna wola powstrzymuje nas od walki, napawa ostroznoscia... tchorzostwem. Tak, tchorzostwem. Cesarskie okrety - pomysl, Rrod, przeciez to smieszne! Dawniej zrabowalibysmy ze dwa, przeslizneli sie miedzy pozostalymi po to tylko, by niespodzianie znow doskoczyc z boku i spalic nastepny. Bywalo tak przeciez, bywalo! Pamietasz, plywalismy jeszcze na "Mewie", scigala nas Rota Dartanska. I co? Zatopilismy jeden okret, zdobyli drugi, a potem spalilismy port w Lla. A dzis? Na widok dwoch galer - slyszysz? nieuzbrojonych galer! - Floty Armektu robimy zwrot i miast na polnoc plyniemy na poludniowy zachod - i to jak! Cztery dni temu znikly nam z oczu brzegi ostatnich otaczajacych Garre wysp, a my wciaz uciekamy! Jeszcze dwa-trzy dni i spragniona lupow zaloga podniesie bunt - to swiezy zaciag, marzyli o stosach klejnotow i zlota, o walce, WALCE! - slyszysz, Rrod? A my uciekamy. -Uspokoj sie, Rap. -Uspokoj? Alez czlowieku, jestem tak spokojny, ze moglbym nianczyc straznikow, bo chyba juz do tego tylko sie nadaje. Ty mowisz "uspokoj sie"? -Uspokoj sie. Masz troche racji, ale nie we wszystkim. Posluchaj. Prawie sila posadzil Rapisa w fotelu. Oparl sie o sciane. -Masz racje, ze ostatnio stalismy sie zbyt ostrozni - przyznal. - Ale w tym jednym, jedynym przypadku ostroznosc jest uzasadniona. Nie uciekamy przed para malych okretow i wiesz o tym. Coz dwie bezbronne w koncu galery moglyby robic same w okolicach Wysp? Nie, Rap, za nimi stoi cala Flota, moze nawet wszystkie Floty Armektu... To oblawa, Rap, oblawa na nas, na Kitasa, na Brorroka, na Alagere. Recze... -Wiec dobrze, Rrod, staly za nimi wszystkie Floty Armektu, niechby i wszystkie Floty Imperium. Ale inne okrety byly daleko - tak, czy nie? Moglismy pozwolic sobie na zatopienie tych galer. Nie mam racji? Wstal. -Postanowilem. Jeszcze dzisiaj bierzemy kurs na Bane. -Przemysl to jeszcze. -Przemyslalem. Mamy pod pokladem osiemdziesieciu szesciu niewolnikow... -Osiemdziesieciu czterech. -Wlasnie. Sam widzisz. Za tydzien nie bedzie juz z czym plynac do Bany. A nawet jesli polowa z nich przezyje - w co watpie - w jakim beda stanie? Nie zamierzam odstepowac lupu za darmo. Rrodan myslal. -Ty dowodzisz tym statkiem - powiedzial wreszcie. Wyprostowal sie. - Czekam na rozkazy. -Kurs na Bane. Wydac ludziom po pol kubka wodki. Czyscic bron. Rokona i tego drugiego... -Lastene. -Wlasnie. Wypuscic z karceru. Po dziesiec batow na glowe. To prezent dla zalogi. -Slucham, kapitanie. Trzasnely drzwi. Rapis splotl rece na plecach i szerokim krokiem przemierzyl kajute. Podniosl z podlogi mapy. Rozlozyl je na stole i zmarszczyl brwi. Oczywiscie - prad, ktory teraz niosl statek, nie byl na nich zaznaczony. *** -Slyszeliscie, ojcze Karder, ze ludzie z Aleru dotad nie znaja zagla?-A jakze, synu, a jakze. To dzicy... Rapis pochylil glowe i przez waskie, niskie drzwi wsunal sie do komorki ciesli. -W porzadku, chlopcy - rzekl - pogadaliscie sobie, a teraz jazda na poklad. Moj zastepca ma dla was robote. Przestraszony pojawieniem sie kapitana stary szybko powstal z cuchnacego barlogu. Za jego plecami blyszczaly w polmroku oczy kilkunastoletniego wyrostka. -Na poklad, powiedzialem! I przyslac mi tu bosmana. Marynarze wypadli na zewnatrz, zadudnily bose piety na waskich, prowadzacych na poklad stopniach. Potem cisza. Rapis podszedl do migoczacej w kacie pomieszczenia swiecy i uniosl ja w gore. Z obrzydzeniem skrzywil twarz. Minute pozniej przybiegl bosman. -Slucham, panie? Rapis odwrocil sie powoli. -Sluchaj, Dorol, co jest, do cholery? Myslisz, ze jak plywamy razem od paru lat, to co, to juz nie musisz nic robic? Co, wszystko masz w dupie? Jak tu wyglada? Przed chwila bylem w kubryku - to samo. Zaraza na statku nie jest mi potrzebna. Jesli nie potrafisz wytlumaczyc tej zbieraninie, gdzie znajduje sie okretowa latryna - wyrzuce za burte. I raz na tydzien maja byc wietrzone koce i hamaki. Ruszyl ku drzwiom. Bosman skwapliwie zszedl z drogi. -Jeszcze dzis zglosisz sie do magazyniera po latarnie. Ci tutaj postawili sobie swieczke. Tobie tez jedna postawie, jesli jeszcze raz zobacze na statku otwarty ogien. A to - kopnal lezacy na podlodze noz - jest bron. Nie powinna byc zardzewiala, Dorol. Naprawde. A teraz won. Bosman znikl jak zdmuchniety. Rapis zgasil swiece i wyszedl na poklad. Zaczerpnal swiezego powietrza. Switalo. Rozpinane sprawnie zagle z hukiem lapaly wiatr. Chwala Mocy! Myslal, ze ta przekleta cisza juz nigdy sie nie skonczy. Pokrzykiwanie i przeklenstwa majtkow wywolaly usmiech na pochmurnej zwykle twarzy. Gromko okrzyknal marynarza na oku. -Pusto, panie kapitanie! -Oczy otwarte! -Tak, panie kapitanie! Okret nabieral chyzosci, lekko przechylony prul fale jak legendarny waz morski, ktorego imie nosil. Wial rzadki w tych okolicach poludniowo-zachodni wiatr, szparko plyneli fordewindem wprost na polnocny wschod. Raladan pewnie trzymal kurs. -Do stu gromow, Rap! Wczesnie dzisiaj wstales! -Jak widzisz, Rrod. Musze cie jednak rozczarowac: od trzech dni wcale nie spie. Ruszyli ku rufie. Rrodan otworzyl drzwi swojej kajuty. -Wejdziesz? -Czemu nie? Weszli. Rapis przeskoczyl porzucone na podlodze mapy. Spojrzal na Rrodana. Rozesmieli sie. -Jak widzisz i ja nie sypiam ostatnio - powiedzial oficer. - Staralem sie odnalezc gorny bieg tego pradu, ktory dwa lata temu pociagnal nas az pod Kirre. -I co? -A jak myslisz? Nic. Zalomotano do drzwi. -Wejsc! -Panie... wrak na horyzoncie! Oparty o sciane tuz przy drzwiach Rapis ukazal sie marynarzowi. Rrodan wstal z fotela. -Kapitan... to dobrze - ucieszyl sie majtek. - Samon krzyczal z gniazda... -Slyszalem. Chodzmy, Rrod. *** Widok byl straszny. Oniemiali ze zgrozy marynarze tloczyli sie wzdluz sterburty. Zimny juz, wypalony doszczetnie wrak dryfowal powoli z wiatrem na polnocny wschod. Na wytrawionej ogniem burcie widnial ledwie czytelny napis "Polnoc". Byly to resztki wielkiej i dumnej niegdys kogi Alagery. Ona sama - Rapis poznal ja po szkarlatnej odziezy - wisiala na oblamanym i osmalonym kawalku rei. Podobnie kolysala sie z wiatrem ta czesc jej zalogi, ktora uniknela mieczow i wloczni cesarskich zolnierzy. Trupi zaduch dolatywal az na poklad "Weza Morskiego".-Miales racje, Rrod - powiedzial nieglosno Rapis. - To byla oblawa. -Chyba nie zostawimy ich tak... - powiedzial ktorys z marynarzy. - Przeciez to... nasi. Rapis oderwal sie od relingu. -Obsluga do dzial! Zakotlowalo sie na pokladzie. Kanonierzy w mig zajeli stanowiska. -Ognia! Powietrze rozdarl szereg poteznych, prawie jednoczesnych grzmotow. Wielkie, kamienne kule z loskotem uderzyly w zniszczona burte, wybijajac w niej kilka ogromnych dziur. Zgruchotany wrak "Polnocy" ciezko jak kamien, bez zadnych wirow i bulgotan runal w glebiny Bezmiarow... Morze bylo puste. Tego samego dnia wieczorem stojacy na oku marynarz obwolal ziemie. To byla Garra, a raczej jedna z przyleglych wysepek. Nie przez przypadek Rapis skierowal okret w jej strone. Sprawdzily sie jego przewidywania: niewolnicy, ktorych wiozl na handel, w wiekszej czesci powymierali; ladownia swiecila pustkami. Te wysepke Rapis znal dobrze, kilkakrotnie uzupelnial na niej zapasy zywnosci. Miala niewielki port, w ktorym procz kryp rybackich stacjonowaly zwykle dwa lub trzy male okrety morskich gwardzistow. Dla "Weza Morskiego" nie byly one zadnym zagrozeniem, coz w koncu mogly poradzic trzy stare jak swiat szniki przeciw najwiekszej plywajacej po Bezmiarach karace? Dlatego gdy Rapis zawijal do portu, gwardzisci zwykle siedzieli zupelnie cicho, udajac ze ich w ogole nie ma i cieszac sie, jesli odplynal nic nie spaliwszy. Kilkakrotnie juz urzadzano na niego zasadzki, ale zolnierzom braklo szczescia; przyplywal wtedy, gdy nikt go nie oczekiwal, by potem przez rok nie pokazac sie ani razu. Zwykle przybijal do przystani za pomoca szalup, tym razem jednak zalezalo mu na czasie, poza tym chcial uniknac klopotliwego transportu "towaru". Wiedzial, ze port jest dosc gleboki, by przyjac nawet tak wielki okret, jak jego. Byl srodek nocy, gdy wplywali do przystani. W strzegacej jej wrot wartowni zablyslo watle swiatelko; z brzegu zabrzmial okrzyk: -Ktos ty?! Cisza. Olbrzymia bryla okretu naparla na belki pomostu. Marynarze rzucili cumy. -Ktos ty?! Rzucono trap. Tuz przy nim jeden z majtkow postawil plonaca maznice ze smola. Trap zajeczal pod uderzeniami marynarskich nog. Kazdy z zabijakow niosl pochodnie, ktora zanurzal w maznicy. Jeszcze chwila i dwie setki ruchomych ogni rozswietlily caly port. Natarczywy glos z wybrzeza ucichl, w lezacej nieopodal wiosce zalsnily migocace swiatelka w oknach. Nagle huknely wszystkie lewoburtowe dziala. Chwile potem z pokladu zabrzmial silny, wyrazny glos: -Wiesniakow zywcem, smierc zolnierzom! Naprzod! Od strony zgruchotanej salwa z bliskiej odleglosci straznicy dobiegl odglos pojedynczego wystrzalu z ciezkiego dziala. Zawirowaly w powietrzu plonace szmaty i grube lancuchy. Strzal byl celny, przesycone smola weze spadly na poklad okretu. Ugaszono je w mgnieniu oka, po czym rozlegla sie druga salwa, tym razem ze srednich, rejteradowych dzial karaki. Gromada poldzikich marynarzy runela ku rozbitej pociskami wartowni. Na czele zgrai biegl Rapis. Kilkudziesieciu gwardzistow postanowilo drogo sprzedac swe zycie. Nadbiegajacy ludzie Rapisa ujrzeli nagle w polmroku zwarty, rowny szyk wycwiczonej piechoty, stanowiacej uzupelnienie zalog stojacych w porcie okretow. Wiekszosc wyrwana ze snu, bez zbroi, czasem w groteskowych szlafmycach i koszulach - przeciez prezentowali sie groznie. Od strony przystani rozlegl sie nowy huk: to "Waz Morski" prowadzil bezlitosna walke z zalogami cesarskich okrecikow, odpowiadajacymi ogniem ze swych pojedynczych, dziobowych dzial. W tej samej chwili, jak na umowione haslo, pierwszy szereg zolnierzy przykleknal, celujac z kusz; zolnierze w drugim takze uniesli bron do oka. Swisnely zlowrogie belty, grupa piratow zatrzymala sie nagle, zwinela w miejscu jak raniony smiertelnie rekin. Nad jekami bolu i charkotem konajacych zapanowal glos Rapisa: -Bij! Adgared, adgared! -Adgared! - podchwycili z bojowa wsciekloscia inni. Zolnierze nie zdazyli powtornie zaladowac kusz, trzykrotnie liczniejsza dzika zgraja wpadla na nich z zaciekloscia stada wilkow. Szczeknely krzyzowane miecze, gdzieniegdzie zalsnil w migotliwym blasku deptanych pochodni grot wloczni lub krzywe ostrze szerokiej pirackiej szabli. Nagle w srodku linii zolnierzy zakotlowalo sie gwaltownie i w poblasku ostatnich gasnacych iskier zaplonal topor Rapisa. Linia gwardzistow pekla, rozpadla sie na dwie osobne grupy, ktore natychmiast otoczono. Czesc zolnierzy wpadla w panike, inni walczyli kazdy na wlasna reke, ale tak sprawnie, ze trup po stronie piratow polecial bardzo gesto. Stloczono ich jednak, przemieszano... Walka zmieniala sie w rzez. Tymczasem druga setka piratow pustoszyla wies. Tu dowodzil Rrodan. Gdy Rapis docinal niedobitki zolnierzy, plonely juz niepewnie pierwsze domy. Co chwila grupa zbirow wpadala do jakiejs chalupy, skad natychmiast dobiegaly krzyki, placz i wycia rybakow. Zadni krwi majtkowie rzucali sie posrod domow jak wsciekli, psy ujadaly na lancuchach, z ogarnietego pozarem kurnika wysypaly sie otumanione dymem kaczki i kury, powiekszajac jeszcze zamieszanie. Tam, gdzie wiesniacy stawili rozpaczliwy opor, zabijano bez litosci. Krew plynela strumieniami, przywykli do operowania bronia, nierzadko odziani w pancerze mordercy Rapisa rabali mieczami i toporami bezradnie wysuniete w obronnym gescie wiesniacze widly, dzgali pozbawione oslon brzuchy, roztrzaskiwali korbaczami glowy. Jeki gwalconych z wyrafinowana brutalnoscia kobiet ginely w przerazliwym placzu dzieci, ktore jako nieprzydatne do transportu, zabijano bez cienia litosci. Strzechy chalup plonely coraz jasniej, trzask gorejacych krokwi mieszal sie z dobiegajacym od strony portu grzmotem dzial "Weza Morskiego", dobijajacego stojace na kotwicy i praktycznie bezbronne szniki. Rrodan nie bral udzialu w rzezi. Stal w srodku wioski z mieczem pod pacha i ze zwyklym spokojem wydawal polecenia coraz to podbiegajacym don piratom. Baczyl, by nikt z mieszkancow wioski nie zdolal zbiec do pobliskiego lasu, czasem w milczeniu wskazywal cel kleczacemu przy nim Salatrze, najlepszemu lucznikowi w zalodze. Tak zastal go Rapis, nadciagajacy wreszcie z reszta zalogi. -Za duzo trupow! - powiedzial ostro. - Mamy puste ladownie. Oficer w milczeniu wskazal wylaniajaca sie spomiedzy chalup kolumne kilkudziesieciu powiazanych wiesniakow. Polowe stanowily kobiety. Eskortujacy brancow piraci nie szczedzili uderzen plazem szabli, a nierzadko i pejczem. Nagle z pobliskiej chaty wytoczyl sie siwy, maly staruszek. Spomiedzy przycisnietych do twarzy palcow kapala krew. Rapis jak rys rzucil sie na rybaka, wywinal toporem. Rozlegl sie przerazliwy krzyk, zawtorowal mu trzask kruszonych kosci. -Wyslij ludzi do tawerny - rzucil Rapis, ocierajac krwawe ostrze. Rrodan skinal glowa. -Juz to zrobilem. Zaladunek prowiantu i slodkiej wody zakonczymy przed switem. -Bardzo dobrze. Przechodzacy obok zziajany marynarz cisnal pochodnie na dach pobliskiego domu. Buchnely plomienie. Powoli milkly ostatnie wrzaski mordowanych. Rozwrzeszczane dotad bezladnie glosy zaczely sie laczyc w stara, ponura morska piesn: Podmorskie fale zielonym echem podwodnej trawy przynosza szmer, przegnite dlonie martwego szypra na dnie otchlani trzymaja ster. Rapis przytknal do ust krotki, kosciany gwizdek. Glosy umilkly, w ciagu minuty mial przed soba cala zaloge. Bylo cicho, tylko plomienie huczaly. Z trzaskiem zawalil sie dach jednej z chat. -Wracamy na statek - powiedzial kapitan. - Bosman do mnie. Grube chlopisko natychmiast wysunelo sie z tlumu. -Wez dziesieciu ludzi pod straznice i pozbierajcie dobytek gwardzistow, zwlaszcza zbroje. Mozecie wybrac po jednej dla siebie. Reszta na okret. Szli zwarta gromada, otaczajac grupe zawodzacych jencow. Jakis gruby, chropawy glos podjal: A nad powierzchnia niebo sie chmurzy -z mocami sztormu siadzmy do gry. Spiewa wiatr w wantach, spiewa o burzy, wiec zaspiewajmy i my... I znow wszyscy razem wlaczyli sie w refren. *** Szczesliwa gwiazda znow sie do niego usmiechala...Znal mala, dzika zatoczke w okolicach Bany. Tam ukryl "Weza Morskiego", sam zas, wraz z dziesiecioma pewnymi ludzmi, dowiozl szalupami na lad prawie setke niewolnikow i niewolnic. Musieli obrocic dwa razy, bylo juz ciemno, gdy skonczyli wyladunek. Przenocowali na plazy i wczesnym rankiem wyruszyli do miasta, pozostawiajac przy lodziach trzech ludzi. Na targu byli jeszcze przed poludniem. Ruch duzy, handlowano tez niewolnikami, ale towar nie cieszyl sie wzieciem. Ceny byly wysokie, dochodzily do pieciuset sztuk zlota za cherlawego mezczyzne i tylez samo za brzydka kobiete. Chyba tylko dartanscy magnaci mogliby sobie pozwolic na taki zbytek. Pojawienie sie Rapisa na rynku wywolalo zrozumiale poruszenie. Tlum wokol grupy upokorzonych i przerazonych niewolnikow zgestnial tak bardzo, ze eskorta musiala torowac droge sila. Ludzie Rapisa pod kierunkiem Tarasa C., jego drugiego oficera, sprawnie posegregowali towar, upychajac go wedlug jakosci i ceny w oddzielnych klatkach. Rapis stanal skromnie z boku, Taras wszedl na podium i wypowiedzial sakramentalne slowo otwierajace targ: -Czekam. Tlum zafalowal, posrod zgielku kilka dloni jednoczesnie wyciagnelo sie w gore. Taras wybral wlasciciela jednej z nich. -Slucham cie, panie. Chudy, niski czlowieczek o ospowatej twarzy wdrapal sie na podium. Gwar tlumu przycichl. Jeden z ludzi Rapisa podal klientowi wskaznik. Ten pochwycil go nerwowo i predko wetknal pomiedzy prety jednej z klatek. -On. Taras dal znak. Marynarze natychmiast wywlekli wskazanego mezczyzne na srodek areny. Zdarto zen resztki ubrania. Czlowieczek sprawnie obmacal miesnie. Pokiwal z uznaniem glowa. -Co umie? -Nic. Czlowieczek zdumial sie. Zdumial sie rowniez tlum. Po raz pierwszy widziano, by ktos tak "reklamowal" swoj towar. Czlowieczek skrzywil twarz. Juz schodzac z areny zapytal niechetnie przez ramie: -A ile? -Trzysta sztuk zlota, panie. To wlasnie byla reklama Rapisa. Tlum wokol klatek eksplodowal; tyle kosztowaly hodowlane odrzuty. Ludzie po kilku na raz wdrapywali sie na arene, krzyczac i wyciagajac rece po wskaznik. Taras dwoil sie i troil, majtkowie niemal sila odepchneli tlum od klatek. Niepredko zapanowal jaki taki porzadek. Rapis nie bral udzialu w targu, patrzyl w zupelnie inna strone. Tam mianowicie, gdzie posrod rynkowego tlumu handlarzy i kupujacych blysnely mu niebieskie mundury i stalowe helmy Gwardii Armektu. Tuz przy dowodcy patrolu dreptal ubrany na czarno karzel z niechlujnie utrzymana broda. Gestykulowal gwaltownie. Wygladal ni mniej ni wiecej, tylko na wlasciciela hodowli niewolnikow, obawiajacego sie konkurencji. Rapis spojrzal na Tarasa. Porozumieli sie wzrokiem. Po kilku chwilach gwardzisci dotarli do areny. Karzel gdzies przepadl. Rapis przecisnal sie ku dowodcy patrolu, ten obrzucil go uwaznym spojrzeniem. -Wydaje mi sie, panie, ze ci niewolnicy nie pochodza z hodowli - powiedzial. Rapis zmruzyl oczy. -Nie. -Skad zatem? Rapis milczal przez chwile. Wreszcie powiedzial nieglosno: -Dwa slowa na osobnosci, dowodco... Zolnierz zawahal sie. Ruszyl jednak za Rapisem. Ten poprowadzil go na zaplecze areny. Otworzyl jedna z klatek i wyciagnal z niej ladna, najwyzej dwudziestoletnia dziewczyne. -Zanim przystapimy do rozmowy, pozwol, dowodco, ofiarowac sobie ten maly prezent. Jako reklame i dowod na to, ze nie handluje byle czym. To najdrozsza sztuka, jaka mam. Jest... jeszcze nie ruszona. Zolnierz spojrzal na dziewczyne, potem na niego. Rapis stal w grzecznej, wyczekujacej postawie, ale dlon trzymal na rekojesci miecza. Przewyzszal roslego gwardziste o pol glowy... Spojrzenie dowodcy znow spoczelo na dziewczynie. Byla majatkiem. Na targu niewolnikow hodowlanych musiala kosztowach do szesciuset sztuk zlota, a moze i wiecej. Czyli tyle, co dwa najdrozsze grombelardzkie miecze lub duza wies. -A zatem? - pytal Rapis. Gwardzista nie wahal sie juz. -Dziekuje Waszej Godnosci. Ujal purpurowa ze wstydu i upokorzenia dziewczyne za ramie. Wymienili z Rapisem uklony. Interes szedl swietnie, do wieczora pozbyli sie niemal wszystkich niewolnikow. Ceny byly szalenie niskie, a towar niezly; kupujacy nierzadko nabywali bez targu cale jego partie. Wreszcie w zelaznych klatkach pozostalo ledwie osmiu mezczyzn i jedna kobieta. Mezczyzni byli cherlawi i brzydcy. Rapis obnizyl ich cene o polowe, byle tylko pozbyc sie klopotu. Z dziewczyna sprawa miala sie inaczej. Bardzo mloda i jeszcze do niedawna niebrzydka, nie znajdowala swego nabywcy z powodu kilku ran otrzymanych podczas porwania: stracila lewe oko, a na policzku nosila wyrazna blizne po drobnym wprawdzie, ale bardzo zle zagojonym skaleczeniu. Gdy zapadl zmierzch, przy Tarasie bylo juz tylko szesciu mezczyzn i ona. Nie bylo sensu stac dluzej. Rapis przywolal oficera. -Zbieraj ludzi - polecil. - Wracamy. -Co z tym?... -Pozbedziemy sie po drodze. Po chwili rownym, szybkim krokiem podazali ku rogatkom miasta. Zdazyli tuz przed zamknieciem bram; bylo juz zupelnie ciemno. Rapis szedl pierwszy. Na plecy mial zarzucony spory, nabity zlotem i srebrem worek. Kazdy z jego ludzi dzwigal podobny majatek, razem -prawie dziesiec tysiecy potrojnych sztuk zlota. To sporo. Kapitan z luboscia wsluchiwal sie w brzek kruszcu. Prawie sto sztuk zlota na glowe marynarza liczac, ze sam wezmie piecset, a Rrodan i Taras po trzysta sztuk zlota. No i jeszcze piloci, bosman, kucharz, dowodcy grup abordazowych... Prowadzacy oddzialek Taras zatrzymal sie nagle. Zwiazani wspolnym sznurem niewolnicy krzykneli, gdy dobyl miecza. Padali jeden po drugim. Miecz smignal po raz ostatni, godzac w piers dziewczyny. Nie dotknal jej. Inny brzeszczot podbil go w gore. Taras odwrocil glowe. Obok niego w ciemnosciach majaczyla ogromna sylwetka Rapisa. -Jej nie. Schowali bron. Taras byl nieco zdziwiony, ale nie pytal o nic. Rapis lekko tracil dlonia stojacego z boku marynarza. Ten spojrzal przerazonym wzrokiem. Nie rozumial niemego polecenia. A w zalodze Rapisa kto nie rozumial gestow i spojrzen kapitana - ten ginal. W glosie Rapisa nie bylo gniewu: -Rozetnij jej wiezy. Majtek pospiesznie wykonal rozkaz. Po chwili znow szli w strone zatoki. Rapis po swojemu trzymal sie konca grupy. Nie wiedzial, dlaczego podbil bron Tarasa. Ta dziewczyna byla mu zupelnie obojetna. Zrobil to odruchowo, prawie nieswiadomie. W ten sam sposob wydal rozkaz przeciecia pet. Dlaczego? Gdy dotarli do lodzi, rozumial juz. W swietle zapalonej przez majtkow pochodni dostrzegl twarz dziewczyny. Patrzyl na nia juz na targu, ale dopiero teraz pojal... Nie, nic nie pojmowal. Usta, usta tej dziewczyny, ich wykroj... Reszty twarzy nie znal, byla mu calkowicie obca. Tylko usta. Nie wiedzial, jak to mozliwe, ale znal dokladnie ich linie. -Odplywamy, kapitanie? -Tak. Wskoczyl do szalupy, ujal w dlon rumpel. Majtkowie mocno chwycili wiosla, dwaj inni zepchneli lodz na wode. Dziewczyna plynela w tej lodzi, co on. Siedzac na rufie widzial, jak przepycha sie ku niemu, depczac po nogach siedzacych przy wioslach marynarzom. Nikt nawet nie zaklal, pamietali, ze kapitan ja obronil. A u Rapisa pchniecie mieczem bylo szybsze, niz slowo. Na "Wezu Morskim" karano rzadko, ale karano strasznie. Marynarze szybko nauczyli sie unikac gniewu kapitana, ktory wybuchal jak plomien, a gdy gasl, bylo juz za pozno. Wieksze wykroczenia karano tylko smiercia, ale smiercia straszna, bo przez pocwiartowanie. Za to karnosc na okrecie Rapisa byla taka, jakiej prozno by szukac nawet wsrod gwardzistow morskich. Obdarte, pstro odziane postacie reagowaly na kazdy gest, na kazdy ruch oczu dowodcy. Niewiele to mialo wspolnego z innymi okretami pirackimi, takimi chocby, jak "Polnoc" Alagery. Jej zaloga, zlozona w polowie z kobiet, ktorych na przyklad Rapis wcale nie tolerowal w gronie zalogi, wiecej gzila sie pod pokladem, niz myslala o stawianiu zagli. Alagera byla kapitanem tylko z tytulu, tak naprawde nikt jej nie sluchal. W tych warunkach kazdy zwrot okretu, kazde ostrzenie urastalo do rangi wielkiego manewru. Na pokladzie "Weza Morskiego" wygladalo to zupelnie inaczej. Dziewczyna potknela sie o porzucony na dnie lodzi worek i z krzykiem przeleciala przez krawedz burty. W tej samej chwili czterej majtkowie jednoczesnie wyskoczyli w slad za nia. Kapitan chcial, by zyla. Rapis nie poruszyl sie nawet. Z sasiedniej lodzi dolecial glos Tarasa: -Wszystko w porzadku, Rap?! -Tak. Nie krzycz. Najpierw wgramolili sie do szalupy dwaj marynarze. Odebrali od kolegow ociekajaca woda dziewczyne, potem dopiero pozostali dwaj przelezli przez burte. Spokojnie, jakby zadne wydarzenie nie mialo miejsca, usiedli przy wioslach. Lodz znow ostro ruszyla naprzod. Dziewczyna zaniosla sie kaszlem, w przerwach miedzy jego atakami mowila cos niewyraznie. Rapis rozroznil mocne, podobne do grombelardzkich akcenty. Mowila jezykiem Garry. Przed nimi zamajaczyla w ciemnosci wielka, czarna bryla statku. Taras okrzyknal wachtowego, odpowiedz przyszla natychmiast. Wzdluz sterburty zakolysala sie sznurowa drabinka. Przywiazali lodzie do rufy i po kolei wchodzili na poklad. Na koncu Rapis i dziewczyna. Zamyslony stanal przy pomagajacym mu przekroczyc burte Rrodanie. Ten lekko klepnal go w plecy. Zabrzeczalo zloto. -Slysze, ze niezle poszlo. -Znakomicie. -Cos taki niewyrazny? -Nic. Sluchaj, przyslij mi zaraz te dziewczyne. -A wlasnie: co to za panna? -Niewolnica. Nie sprzedalismy na targu... -Ladna? -Odczep sie. Ruszyl ku rufie. Na odchodnym rzucil przez ramie: -Wydaj rozkazy. Kurs na Morze Zwarte. Po chwili zamykal za soba drzwi kabiny. Odpial pas. Bylo parno, zrzucil wiec kaftan i koszule. Przeciagnal sie czujac, jak wszystkie miesnie graja pod skora. Usiadl, wyciagnal nogi i zamknal oczy. Z drzemki wyrwalo go pukanie do drzwi. Przetarl dlonmi powieki. -Wejsc! W drzwiach stanal wachtowy. -Pan Rrodan przysyla... -Dawaj ja i wynos sie. Majtek zniknal jak duch. Rapis zostal sam na sam ze zrezygnowana, stojaca przy drzwiach dziewczyna. Jej podarta, porozrywana sukienka byla jeszcze mokra, wlosy juz nieco podeschly... Wstal i zapalil wszystkie latarnie. W kajucie zrobilo sie jasno jak w dzien. -Jak sie nazywasz? Cisza. Glowa spuszczona na piersi, rece bezwladnie zwisajace wzdluz bokow. -Nie rozumiesz Konu? Chyba istotnie nie rozumiala. Tak czesto bywalo, Garranczycy nie lubili Konu. Zdarzalo sie wcale nierzadko, ze nawet dzieci najwiekszych garranskich i wyspiarskich rodzin nie znaly tego uniwersalnego dla calego Imperium jezyka. Rapis zmarszczyl czolo. Znal dobrze narzecze Garry i Wysp, w dziwny, niezrozumialy sposob spokrewnione z mowa tak odleglego przeciez Grombelardu, ale nie lubil poslugiwac sie nim. Pochodzil z Armektu i wyspiarski akcent byl dla niego istna magia. Zdawal sobie sprawe z tego, jak smiesznie i prostacko brzmia w jego ustach garranskie slowa. -Jak sie nazywasz? Uniosla glowe. Na sekunde ich oczy spotkaly sie. Nie wytrzymala tego spojrzenia, odwrocila lekko glowe. -Ridaret. -Swietnie. Nie spuszczal wzroku z jej ust. Im dluzej patrzyl, tym bardziej wydawalo mu sie, ze poprzednio ulegl zludzeniu. Ich ksztalt nie wywolywal w jego pamieci zadnych skojarzen. Zalozyl rece do tylu i ruszyl w swa zwykla wedrowke po pokoju. Spojrzal na lezacy pod sciana miecz, ale zrezygnowal. Zawsze zdazy ja zabic. Podszedl do duzego, zrabowanego z jakiegos statku kufra. Nie patrzyl wtedy, co bierze, potem okazalo sie, ze pelen byl kobiecych strojow. Nie wyrzucil go, bo mu sie nie chcialo. Teraz jego zawartosc miala sie przydac. -Chodz tu. Drgnela. -Chodz tu - powtorzyl z naciskiem, choc nadal lagodnie. Zblizyla sie niepewnie. -Otworz to. Zawartosc nalezy do ciebie - nagle pochylil sie i sam otworzyl wieko. Blysnely naszywane srebrnymi cekinami suknie, zakurzonym cieplem powialo od aksamitu. Policzki dziewczyny pokryly sie rumiencem. Spojrzala z niedowierzaniem, szybko opuscila glowe na powrot. Byl pewien, ze na jej wysepce nigdy nie widziano nawet skrawka takich materialow. -Ale najpierw umyj sie i uczesz - popchnal ja ku niewielkim drzwiom w kacie kajuty. - Tam znajdziesz dzban z woda i miednice. Jest tez lustro i zelazny grzebien - usmiechnal sie nagle. - Wiem, ze to za malo dla damy, ale to niestety wszystko, czym moge ci sluzyc. Mowil powoli, starannie. Dawno nie uzywal jezyka Garry. Dziewczyna zniknela za wskazanymi drzwiami. Rapis otworzyl sasiednie, wiodace do sypialni. Zamknal je za soba i spojrzal dookola. Rozbebeszone lozko, porozrzucane ubrania i bron... Coz, dziewczyna mogla sie przydac. Wrocil do nawigacyjnej. Czekal na nia przez chwile. -W porzadku. Przebierz sie teraz. Zamyslony zaczal przemierzac kabine wielkimi krokami. Ta dziewczyna... Nie bylo w niej tak typowej dla wiesniakow czy mieszczan prostoty. Natura glebsza, skomplikowana... Ot, zagadka. Skad taka dziewczyna w wyspiarskiej wiosce? Zerknal na nia spod oka i zdziwil sie ujrzawszy, ze stoi w miejscu z opuszczona na piersi glowa. Zorientowal sie nagle w sytuacji, machnal reka i wyszedl do sypialni. Zatrzasnal drzwi. Trzy kroki, zwrot, trzy kroki... Dla odmiany zaczal snuc plany. Najpierw na Garre. Trzeba zadbac o to, by chlopcy mieli gdzie przehulac zarobione pieniadze, w przeciwnym razie beda niezadowoleni. A zaloga musi byc zadowolona. I bez grosza. Wtedy lepiej sie bije. A wiec na Garre. A z Garry? Mozna by plynac na Morze Zamkniete, ale tam plywa niewiele towarowcow. A moze tak... na Wody Srodkowe? Wazny szlak handlowy miedzy grombelardzkim Londem a armektanska Rapa. Co prawda, nie lubil plywac po takich sadzawkach... Wody Srodkowe. Polaczenie z Bezmiarami zapewnialo im tylko Gardlo - waska ciesnina, ktorej nazwa mowila sama za siebie. Mowila Alagera, ze Gardlo jest ostatnimi czasy strzezone przez kilka duzych okretow Floty Grombelardzkiej. Jesli to prawda, nie ma tam po co plynac. Rapis zatrzymal sie. Potarl dlonia brode. Wiec moze do Zlego Kraju? Po Magiczne Przedmioty? Gdyby sie udalo... Byl juz raz w Kraju. I powrocil zywy, choc z piecdziesiecioma ledwie ludzmi na pokladzie. Niemal kazdy z nich zdobyl wtedy Przedmiot. Marynarze posprzedawali swoje czym predzej, tylko on i Rrodan zatrzymali zdobycz przy sobie. Rrodan - Pioro, on - Rubin Corki Grzmotu, Geerkoto, potezny Zly Magiczny Przedmiot. Nie potrafil w pelni wykorzystac drzemiacych w Rubinie sil, ale samo jego posiadanie potegowalo odpornosc na rany i bol, czynilo wlasciciela prawie niezwyciezonym w walce... Nie, nie mogl ponownie plynac do Obszaru. Ludzie. Ludzie byli niepewni, nowi. Och, gdyby mial swa stara zaloge, te sama, przy ktorej pomocy udowodnil, kto jest faktycznym krolem Wysp i Bezmiarow! Usmiechnal sie do wspomnien. To bylo w 287 roku Ery Sepow. Zaczelo sie od tego, ze wycial do nogi malenki garnizon Gwardii na jednej z przylegajacych do Garry wysepek. I dla zartu, zupelnie dla zartu wydal edykt, na mocy ktorego obejmowal wyspe w wieczyste wladanie. Zostawil tam nawet swoja flage - czerwone "R" na zielonym tle. Gwardzisci oczywiscie obsadzili wyspe ponownie i znow czysty przypadek sprawil, ze Rapis zawital tam po raz drugi. Wtedy skonczyla sie zabawa, zaczela zas powazna gra. Trzecia wizyta Rapisa zakonczyla sie masakra wzmocnionego garnizonu w sile kilkudziesieciu ludzi. Rapis stracil polowe zalogi. Wtedy sciagnieto na wysepke tak powazne sily, ze Demon Walki, jak go z czasem nazwano, musialby byc szalencem, by porwac sie na nie. Gwardzisci nie docenili go. Wsrod korsarzy istnieje niepisane prawo, ze najpotezniejszy sposrod nich moze raz na piec lat zazadac darmowej pomocy od pozostalych - prawo odwieczne i niewzruszone jak skala, prawo swiete. Tak wiec ataku na wyspe (nazwano ja w tym czasie Barirra -Krwawa) dokonaly cztery duze i dwa mniejsze okrety, a ponadto kilkadziesiat smiglych lodzi szakali raf - przybrzeznych piratow dobijajacych i grabiacych osiadle na mieliznach lub roztrzaskane przez burze statki. Lacznie - przeszlo poltora tysiaca ludzi. To juz byla regularna wojna. Po dwoch dniach oporu Barirra padla. Czterystu gwardzistow zabito w walce lub powieszono, spalono dwie duze kogi i zmuszono do ucieczki mniejsza karawele. Smierc na dnie morza znalazlo prawie trzystu marynarzy i gwardzistow morskich. Po raz czwarty zielono-szkarlatna flaga powiewala nad wyspa. Tego juz bylo Przedstawicielowi Cesarza w Doronie za wiele. Na nieszczesna skale zwalila sie cala niemal piechota z zachodnich okregow Garry w sile czterech i pol tysiaca ludzi, zaopatrzenie dowozily cztery wielkie karaki, stanowiace trzon Floty Glownej Garry i Wysp. Lecz Rapis nie byl glupcem. Nie mogl po raz drugi zadac od zalog sprzymierzonych okretow pomocy w walce, ktora pochlaniala ogromna liczbe ludzi i procz gwardyjskiego uzbrojenia nie dawala zadnych zyskow. Zamiast tego zaproponowal im... interes. I stalo sie, ze dnia osmego maja, na tydzien przed nadejsciem wezwanych z kontynentu na pomoc trzech flot Armektu, korsarskie zalogi w szesciu miejscach na raz zaatakowaly nadbrzezne wioski, a nawet mniejsze miasta Garry. Triumf byl zupelny. Wzieto ogromne lupy, zburzono praktycznie pozbawione zalog wartownie Gwardii, wycieto kilkuset rybakow i mieszczan. Straty piratow byly prawie zadne, zas nastepnego dnia rozpoczeto ewakuacje wojsk z Barirry. Odtad nie postala tam noga gwardzisty. Wyspa byla wlasnoscia Demona Walki. Rapis pokrecil glowa, przesunal dlonia po oczach i zapukal do drzwi. Pomyslal, ze to smieszne pukac do drzwi wlasnej kajuty i przekroczyl prog. Zdumiony przyjrzal sie dziewczynie. Byla bardzo ladna w zielono-czarnej sukni, ale nie to go uderzylo. "Na Moc" - pomyslal - "czyz to mozliwe, by corka rybaka tak swobodnie czula sie w aksamitach?" -Piekna jestes, Ridareto - powiedzial otwarcie. Spojrzala spod dlugich rzes. Nie opuszczala juz wzroku. W ogole byla zupelnie niepodobna do zaleknionej, zahukanej niewolnicy sprzed kwadransa. Skad ta nagla przemiana? -Zartujesz sobie ze mnie, Panie - powiedziala cicho, ale bez strachu. Bylo to pierwsze dluzsze zdanie, jakie uslyszal z jej ust. Odwrocil sie powoli twarza do sciany. -Wiec dobrze - powiedzial spokojnie - jestes Ridareta. A dalej? Milczala. Obejrzal sie. -Twoje nazwisko, rozumiesz? Twoje nazwisko - powiedzial spokojnie, tak spokojnie, ze az zlowrogo. Opanowala dreszcz. Juz wiedzial, ze sklamie. -Tylko... tylko Ridareta, panie... -Ach, tak. Nie wierzyl. Byl szlachcicem Czystej Krwi, jego pelne nazwisko brzmialo Rapis K.D. Potrafil odroznic chlopke od szlachcianki. Po prostej barwie glosu, modulacji, akcencie. Zwlaszcza, gdy mowiono w jezyku Garry, chocby nawet w gwarze Wysp. Chlopi, rybacy twardo cedzili slowa, ledwie akcentujac, bez przydechu, czesto w zlym miejscu rozdzielajac zgloski, a tym samym zmieniajac znaczenie slowa. "Korrobl" - zartowac, moglo znaczyc tez: kpic, drwic, szydzic, smiac sie, cieszyc, zachwycac i... plakac. Rozpaczac byloby juz "randebl", z akcentem na "a" i krociutka przerwa miedzy "n" a "d". Powiedziala "eko ko-rrobl" - zartujesz. Wiesniak powiedzialby "eko korrobl" szydzisz. Mogloby tez oznaczac "placzesz" albo "smiejesz sie" - w jego ustach zawsze brzmialoby "korrobl". Sens daloby sie uchwycic tylko przez kontekst, w jakim zdanie zostalo wypowiedziane. Milczenie przedluzalo sie. Teraz patrzyl jej prosto w twarz. Odpowiadala upartym, dziwnie zawzietym spojrzeniem. Kto, do pioruna, dal jej szlacheckie wychowanie? Drzala lekko, gdy calowal jej szyje i usta. Nie stawiala oporu, ale tez nie odwzajemniala pocalunkow. Dopiero, gdy zaczal rozpinac suknie, ujrzal w niesamowitym, oszpeconym czarna opaska spojrzeniu nie lek czy emocje, ale wstret... Dreszcze, ktore probowala opanowac, byly dreszczami odrazy. -Panie, blagam... nie teraz... Musze wie... Puscil ja. Nurtowalo ja cos, meczylo. Widzial to. -Czemu nie teraz? Co musisz wiedziec? Nie odpowiedziala. Odeszla na bok i niezrecznie poprawila opaske. -Pytalem o cos. Wahala sie. -Panie, czy... czy ty... -Mow. -Czy ty... jestes... Rapis K.D., Demon Walki? -Tak. Zacisnela usta i odwrocila sie gwaltownie. Podszedl do niej, okrazyl i zajrzal w twarz. W jej wzroku procz obrzydzenia byla teraz jakas dziwna wrogosc. -Wiec co z tego? Milczala, gryzac usta. *** Wialo od zachodu. "Waz Morski" szparko plynal polwiatrem wprost na poludnie. Mineli Wyspy Okragle i wyostrzyli na baksztag. Dziob okretu mierzyl teraz we wciaz jeszcze odlegla Garre.Nastroje wsrod zalogi byly niezle - zblizaly sie dni zabaw i hulanek, ponadto Rapis nie zalowal juz rumu. Na calym okrecie nie znalazloby sie nikogo pijanego, ale tez nikt nie byl do konca trzezwy. Przyklad dawal kapitan i oficerowie: dwa kubki rumu na powitanie i dwa na pozegnanie dnia nikomu jeszcze nie zaszkodzily. Wiec plyneli. Wieczorami tanczono. Kleli troche marynarze, ze co to za okret, gdzie ani jednej baby w zalodze nie znajdziesz, ale Rapis mial swoje zasady. Kobieta w zalodze - niezgoda w zalodze. Musialy sie z tym draby pogodzic, zreszta - jak powiadali starzy majtkowie - z baby zaden marynarz, a juz korsarz to w ogole. Do zagli to-to niezdatne, do topora jeszcze gorzej... Prozno stary ciesla Karder przypominal Alagere - szefowa duzej kogi i poltorej setki piratow, sposrod ktorych polowe stanowily kobiety. "Piratowala, piratowala, no i lezy teraz na dnie, a my plywamy" - odpowiadali sluchacze, stukajac w surowe drewno, zeby klatwe odpedzic, boc przecie o trupach na morzu gadac - nie za bardzo. Jednak i ci, co byli za baba-piratem, i ci, co byli przeciw, doszli do wspolnego wniosku, stanowiacego esencje dlugotrwalych, wielodniowych rozwazan i dyskusji: baba w nocy - chocby i nie pirat - jak znalazl. Totez gdy na pokladzie pojawial sie czasem Rrodan, obejmujacy ciasno plecy jedynej na statku a rozkochanej w nim bez reszty kobiety - wzdychali sobie majtkowie cichutko a z zawiscia. Rrodan mial jednak wyraznie wypisane na czole: "wara mi od niej", powsciagali wiec pilnie swe szorstkie, spracowane od zagla i topora lapy i tylko patrzyli, a i to ukradkiem. Bo Rrodan, choc nie tak wielki i silny jak Rapis, do miecza byl jeszcze szybszy, a mowiono, ze nawet w wychodku trzyma go na kolanach. Burczeli jednak troche po katach, co wszystko zawsze widzacy Rapis potraktowal w ten sposob, ze wydzielil po dodatkowej porcji rumu na glowe. Odtad juz na pewno bylo wiadomo, ze "kapitan to swoj chlop i swoim chlopcom krzywdy zrobic nie da". -Dlaczego tak bardzo nienawidzisz kapitana? Dziewczyna drgnela. Zdjela jego dlon ze swej piersi. -Czemu pytasz? -Bo ciekaw jestem. Nigdy cie nie uderzyl, nie krzyknal nawet... Czasem az sie zastanawiam, dlaczego. Poza tym chlop niestary, silny jak narwal... -Nie ma w nim nic z czlowieka. -Nie rozumiem. -Nie rozumiesz... Powiedz, czy on kiedykolwiek w zyciu zrobil cos dla kogos? Czy pomyslal, ze nie jest sam na swiecie? Ze... ze... Nie, on wszystko tylko dla siebie, dla siebie. Rrodan zamyslil sie. -Nie masz racji - mruknal po chwili. - Rapis... coz... Mowilas, ze mnie kochasz. -Kocham cie, Rrod. -Jestem piratem - jak on. Miedzy mna a nim jest bardzo niewiele roznic... Odsunela sie. -Nie porownuj sie z tym czlowiekiem, blagam... On... nie ma serca, nie zna uczuc. Ty... przeciez... Potrafisz kochac, Rrod. -I on to potrafi, tak, nawet nie wiesz, jak bardzo. Wlasnie o tym chcialem ci powiedziec. Byla kobieta, dla ktorej gotow byl zerwac z nieba ksiezyc i zgasic slonce, wysuszyc morza i podeptac gory. Kochal ja jak szaleniec... i w istocie byl szalony. Ona - Garranka Czystej Krwi, on -armektanski zolnierz morza. Zostawil ja w Dartanie, musial wrocic do Armektu wypowiedziec sluzbe. Gdy ponownie przyplynal na Garre - juz jej nie znalazl. Zniknela bez wiesci. Uciekla? - nie wierzyl w to. Szukal... dwa lata. I szuka do dzis. Ale juz nie jej. Zapomnienia. Nikogo nigdy nie kochal procz niej. Kocha ja do dzis. Wiem o tym. -Naprawde... szukal jej? Zdziwil sie widzac, jak bardzo jest przejeta opowiescia. -Tak. Przez te dwa lata przeoral doslownie cala Garre wzdluz i wszerz. Byl nawet na dworze Przedstawiciela, proszac o pomoc w poszukiwaniach. Ale to tez nic nie dalo. -Nie! Nie, to niemozliwe... Patrzyl zdziwiony. Skad... skad znasz te historie? - zapytala stlumionym glosem. - Opowiedzial ci? -Nie. Terra byla moja siostra. Krzyk. Siedziala naga w rozbebeszonej poscieli z dlonmi przycisnietymi do twarzy i plakala. -Rida... Co sie stalo, Rida?... Objal ja czule i pocalowal we wlosy. Tulil jak dziecko. -Rida, uspokoj sie... Odjela rece od twarzy, wtedy pocalowal ja w usta. Wyrwala sie z krzykiem. Zlaczyla kolana, zakryla dlonmi nagie piersi. Nie, Rrod, nie! Ty... ja... jestem twoja siostrzenica. Dlaczego zmieniles imie? Matka bardzo wiele opowiadala mi o was, o tobie, o... ojcu. Tylko kiedy mowila, wszystko wygladalo inaczej, piekniej... W jej opowiadaniach byliscie wspaniali - dumni gwardzisci walczacy z bandytami... Ojciec... mial byc szlachetny, dobry... Potem, gdy doszly nas sluchy o Rapisie K.D. - korsarzu, Demonie Walki - matka nie wierzyla. Nigdy w to nie wierzyla, umarla pewna, ze jej Rapis... Z Dranu porwali nas siepacze... siepacze Przedstawiciela... Cisza. -Mowie "nas", choc kilka miesiecy dzielilo mnie wtedy od przyjscia na swiat. Urodzilam sie na zamku... tam sie wychowalam. Gdy mialam dwanascie lat, bylam juz powierniczka wszystkich sekretow matki. Nigdy mu nie ulegla dobrowolnie. Prosil, blagal, grozil... Czasem... czasem pojawiali sie w naszej komnacie jego sludzy i zabierali mame. Wracala po kilku godzinach posiniaczona i zakrwawiona. Plakalam wtedy tak, jak ona... Trzy lata temu udalo nam sie uciec. Najbezpieczniej byloby opuscic Garre, zbiec gdzies do Armektu, moze nawet do Grombelardu. Ale matka nie chciala o tym slyszec. "Oni tu wroca" -mowila. "Trzeba tylko czekac. Zobaczysz." Na Kalaronie osiedlilysmy sie dlatego, ze byla bliska Dranu. Codziennie mama godzinami wpatrywala sie w morze. "Ich statek ma niebieskie zagle" - mowila. "Niebieskie". Nie chcialam i nie moglam jej tlumaczyc, ze wszystkie armektanskie okrety maja niebieskie zagle... No i stalo sie. Pewnego ranka ujrzalysmy na horyzoncie wielki okret z niebieskimi zaglami. Plynal do Dranu. Na Moc, jak ona sie spieszyla! Chciala byc w porcie jeszcze przed nim, czekac, czekac... Zeby nie odplyneli, nie zawrocili... Miala wtedy trzydziesci cztery lata. W porcie wysypalo sie ze statku kilkudziesieciu zolnierzy. Zatrzymywala ich, pytala, otrzymujac w odpowiedzi tylko dotyk owlosionych lap i jednoznaczne propozycje... Brali ja za dziwke. Wreszcie jakis oficer ulitowal sie i wysluchal jej pytan. Nie zapomne jego spojrzenia, gdy powiedzial: - "Nigdy nie wymawiaj tego imienia, kobieto, w poblizu cesarskiego okretu. To imie przynosi nieszczescie". Nic wiecej nie chcial powiedziec. Rano... okret odplynal. Cisza. -Pochowalam ja nastepnego dnia wieczorem. Uniosla twarz i szukala jego oczu. Powiedzial stlumionym glosem. -Na Moc, ilekroc spojrzalem na ciebie, zawsze wydawalo mi sie, ze znam cie nie od dzis. Usta, nos... Gesty... Na Moc, jakze staralismy sie obaj zapomniec, jakze bardzo zapomnielismy, skoro nie poznalem twarzy wlasnej siostry, a Rapis... Zaplakal. Switalo, pierwsze blaski dnia wpadaly do kabiny przez male, okragle okienko. Z pokladu dobieglo stlumione wolanie stojacego na oku majtka i zaraz potem zmieszany gwar marynarskich glosow. Gdzies niedaleko strzelily drzwi. -Wachtowy!! Szybki tupot nog na korytarzu. -Panie... -Kazalem sie budzic przed switem? Kazalem?! -Pa... -No to jak?! Zgrzyt dobywanego miecza, potem krzyk krotki i straszny. Jeszcze chwila i lomotnely otwierane z halasem drzwi. Stal w progu z zakrwawionym mieczem w reku. -Rrodan, do jasnej... Coo? Znow z ta dziwka, a wiesz, co sie dzieje?! Rrodan zerwal sie jak sprezyna, chwycil kapitana za ramie. -Nie mow o niej dziwka... Nie... nie mow tak o niej! -Jestesmy w samym srodku garranskiego konwoju... -Nie mow o niej dziwka!! Rapis bez zamachu lecz silnie pchnal go w piers. Rrodan zatoczyl sie na sciane. Chwycil lezacy na krzesle miecz. -Nie! Puscili jej krzyk mimo uszu. Stali naprzeciw siebie jak dwa wsciekle psy. Pierwszy oprzytomnial Rapis. Przesunal dlonia po twarzy. -Rrod, do cholery! - powiedzial chrapliwie. - Na wszystkie Moce, potem bedzie czas na wszystko lub nie bedzie go na nic... Na poklad! Odwrocil sie i pobiegl korytarzem. Rrodan porwal koszule i tak jak stal, zupelnie nago, wybiegl za nim. Nie obejrzal sie. Zostala sama. *** Gdy Rapis dotarl na poklad, byla tam juz cala zaloga. Majtek na oku dostrzegl go natychmiast i krzyknal:-Dwa towarowce i straznik z prawej burty, kapitanie! Przyslonil oczy dlonia. W szarym swietle switu posrod mgly, majaczyl nie dalej jak pol mili na skos od dziobu wysoki maszt i rozpiety na nim jednolicie zolty zagiel. To byl duzy holk. Nieco dalej plynely dwie wielkie, towarowe kogi. Rrodan skoczyl na glowny maszt. -Dowodcy oddzialow abordazowych do mnie! Obsluga dzial na stanowiska! Zakotlowalo sie na pokladzie. Puszkarze sprawnie i szybko zajeli miejsca przy dzialach, grupy abordazowe kolejno znikaly w lukach, by po chwili wyskoczyc z nich w pelnym uzbrojeniu. Rapis spokojnie przyjrzal sie plynacemu z poludniowego wschodu holkowi. Pelzl powoli bejdewindem, dostosowujac swa i tak mala predkosc do jeszcze powolniejszych, ciezko zaladowanych kog. Mgla opadala; na holku juz ich dostrzezono, trwaly tam goraczkowe przygotowania do walki. Jeszcze chwila i straznik zmienil kurs. Plynal teraz pelnym wiatrem wprost na przeciecie kursu karaki. Coraz wyrazniej bylo widac srebrzyste helmy stloczonych na pokladzie zolnierzy. -Wydaj rozkazy, Rrod. Huknelo od strony sterburty, dwie wielkie, kamienne kule z loskotem wzbily ogromne fontanny wody. Zolnierz probowal donosnosci swych dzial poscigowych. Odleglosc byla jednak zbyt duza. -Rrod... Stala przy nim i z lekiem patrzyla na zblizajacy sie szybko okret. Chwycil ja za ramie i pchnal lekko ku rufie. -Jazda do kabiny! Ale juz! Nie ruszyla sie z miejsca, ujela go tylko za ramie. Wtedy Rapis zwrocil ku niej swa spokojna na pozor twarz. Mocno cedzil slowa: -To jest okret, nie targowisko. Jezeli oficer mowi "do kabiny", to znaczy, ze tak ma byc. Won! Nim zdolala uczynic jeden ruch, oderwal ja od Rrodana i pchnal tak mocno, ze upadla. -Odczep sie od niej wreszcie!! Spojrzal na oficera. Gniew zalsnil w szarych oczach. Powsciagnal go jeszcze raz. -Masz racje - wycedzil przez zeby. - Nie czas. Zolnierz byl bardzo blisko, marynarze patrzyli wyczekujaco. Rapis podniosl do ust gwizdek. Majtkowie mocniej scisneli bron. -Poprowadze abordaz, Rrod. Ty obejmiesz dowodzenie na statku. Oficer skinal glowa. Odwrocil sie twarza do nadplywajacego okretu. -Prawa burta - ognia! Statek drgnal i przechylil sie ciezko. Wokol dziobu straznika trysnely w gore fontanny wody. -Ramadan, kurs na wiatr! Ostro plyneli bejdewindem na spotkanie wrogiego okretu. Gdy byli juz tak blisko, ze dalo sie odczytac wymalowana na dziobie nazwe statku, padl kolejny rozkaz: -Dziala poscigowe - ognia! W tej samej chwili strzelil przeciwnik. Jeden z pociskow zlamal srodkowy taran. Zolnierz nieznacznie zmienil kurs, oba okrety plynely teraz wprost na siebie. Rapis skinal na bosmana. Ten natychmiast przyniosl mu ciezki, dwureczny topor. Gdy oba okrety dzielila odleglosc najwyzej stu krokow, na poklad "Weza Morskiego" spadla ulewa strzal, wystanych z dziobowego kasztelu holka. Lomotnely o deski padajace ciala zabitych i rannych, rozlegly sie krzyki bolu i przeklenstwa. Gdy okrety drgnely, ocierajac sie o siebie burtami, spadla druga salwa, tym razem prawie niecelna. Ludzie Rapisa z wprawa rzucili haki, przytrzymali bosakami przeplywajacy mimo kadlub. Wsciekle, wydarte z setki piersi wycie zagluszylo komendy oficerow na strazniku. Ogromna masa ludzi i broni runela na poklad mniejszego okretu. Dopiero teraz ukryci w obu kasztelach, niepotrzebni juz do obslugi dzial majtkowie napieli luki. Na poklad straznika runelo kilkadziesiat strzal i beltow. Zakotlowalo sie na srodokreciu, w powstaly metlik wpadli prowadzeni przez Rapisa ludzie. Straznicy zastawili sie wloczniami i dopiero wtedy stalo sie jasne, do kogo musi nalezec zwyciestwo. Na czele zgrai szlo kilkunastu najbardziej doswiadczonych rzemieslnikow - resztki starej zalogi Rapisa. Ci nie mieli mieczow ani wloczni, doswiadczenie nauczylo ich, ze najskuteczniejsza bronia w walkach abordazowych jest topor, a jeszcze lepiej - berdysz. Wlocznie zolnierzy trzasnely jak watle patyczki juz w pierwszym kontakcie z pirackim orezem, oficerowie na prozno starali sie zorganizowac w szyk natychmiast rozproszonych zolnierzy. Zorganizowany opor zgasl w pierwszej minucie walki, potem zaczela sie rzez. Zolnierze byli dzielni tylko w duzej grupie, tam, gdzie zmuszeni byli walczyc po dwoch-trzech - ulegali natychmiast. Strzaly z kaszteli przestaly swistac, w zamieszaniu lucznicy bali sie razic swoich. Na srodokreciu rozpoczela sie mordercza gonitwa; ludzie Rapisa chwytali biegajacych w panice straznikow i bez ceremonii wyrzucali za burte, badz po prostu mordowali. A byli to przeciez dzielni i odwazni zolnierze, swietnie wyszkoleni - coz, jesli dzialajacy jak jeden miecz i jedno ramie tylko w zwartym szyku i pod wodza doswiadczonego oficera. Rapis w ciagu dwudziestu prawie lat uprawiania swego procederu nauczyl sie, w jaki sposob prowadzic walke. Uderzal w jeden punkt, rozbijal szyk jak klinem na dwie grupy, te na mniejsze, a potem spokojnie juz docinal zdezorientowane oddzialki. Tak bylo i tym razem. Jak demon, ktorym go przeciez zwano, poszedl jak w dym, zaraz na poczatku zmiazdzyl toporem dwoch oszczepnikow i odrabal ramie wraz z glowa chudej strazniczce z lukiem. Potem dopadl wrzeszczacego oficera. Ten pchnal mieczem, lecz ostrze drasnelo tylko biceps. Rapis szerokim, polkolistym ruchem wywinal toporem. Odcieta od tulowia glowa potoczyla sie po pokladzie. Skoczylo ku niemu dwoch zolnierzy, lecz idacy obok Taras rabnal berdyszem w helm pierwszego, drugiego zas wzial na siebie gruby i stary, lecz silny jak niedzwiedz bosman Dorol. Opor szybko wygasal. Na sygnal Rapisa piraci sprawnie podlozyli ogien pod kasztel rufowy, a zaraz potem pod dziobowy. Gdy tylko deski zajely sie plomieniem, Rapis uniosl do ust gwizdek. Po chwili byli z powrotem na "Wezu Morskim". Nie brali lupow - mieli przeciez jeszcze dwie wielkie, wyladowane towarem kogi. Odcieto wiazace oba okrety liny, odczepiono bosaki. Uczepione burty zbiry z halasliwa wesoloscia obserwowaly miotajacych sie bezradnie wsrod plomieni pozostalych przy zyciu zolnierzy i marynarzy. Ogien rozprzestrzenial sie szybko, plonelo olinowanie i drzewce grotmasztu. Byli nie dalej, jak sto metrow od gorejacego juz jak pochodnia okretu, gdy ujrzeli wyskakujace w panice do morza figurki zalogi. Kilka chwil pozniej wylecialy w powietrze rufowe prochownie. Statek przechylil sie gwaltownie i zaczal szybko tonac. Krzyki przerazenia i rozpaczy dotarly az na poklad "Weza Morskiego". Potem eksplodowaly zapasy prochu na kasztelu dziobowym. Wsrod syku, klebow pary i dymu okret skryl sie pod powierzchnia. Powstaly ogromny wir wciagnal wszystkich utrzymujacych sie jeszcze na wodzie ludzi. Potem, gdy morze sie uspokoilo, wyplynely na powierzchnie nadpalone i potrzaskane deski, jakies skrzynie, beczulki... Rapis z usmiechem obserwowal widowisko. Mogl pozwolic ludziom nacieszyc sie zwyciestwem, przeciazone kogi nie mialy zadnych szans na ucieczke. -Raladan! Bierz wiatr na rufe! Zmierzyl wzrokiem odleglosc dzielaca go od uciekajacych pelnym wiatrem towarowcow. Najwyzej trzy mile. Z takim ladunkiem mogly robic trzy-cztery wezly, on przy takiem wietrze -przynajmniej szesc. Spojrzal na Rrodana. -Coz, Rrod - rzucil lekko - mozemy dokonczyc bojki. Ten spojrzal na niego pytajaco. Nagle usmiechnal sie smutno. -Daj spokoj - rzekl. - Musimy porozmawiac. Rapis bacznie zajrzal mu w oczy. -Tez tak mysle. Ostatnio... Chcesz teraz? -Tak. -Wiec chodzmy do mnie. Niespiesznie ruszyli ku rufie. W krotkim, prowadzacym do kabiny kapitanskiej i kabin oficerow korytarzyku natkneli sie na Ridarete, opatrujaca wachtowego - mlodego chlopaka, ktorego Rapis ciezko ranil mieczem. Spojrzeli. Rana byla beznadziejna. Choc przytomny, widac bylo, ze dlugo nie pozyje. -Zostaw go - powiedzial cicho Rrodan. - Zostaw go i chodz z nami. Musimy porozmawiac. Rapis spojrzal szybko. -Ach, tak... - powiedzial z namyslem. Dziewczyna potrzasnela glowa. -Idzcie stad. Waski sztych miecza przebil chlopakowi gardlo. Nawet nie jeknal. -To jest okret, a nie rynek w Dartanie - powiedzial jeszcze raz Rapis. - Jesli oficer mowi "chodz", to znaczy, ze tak ma byc. Dziewczyna powoli uniosla sie z kleczek. Z nienawiscia spojrzala mu w oczy. -Tak, to jest okret, a nie rynek - powtorzyla. - A ty jestes jego panem i wladca. Rapis nie mrugnal powieka. -Wlasnie - powiedzial spokojnie. - Wlasnie. Rrodan stal z opuszczona glowa. Nie drgnal nawet, gdy Rapis podszedl do drzwi swojej kajuty i otworzyl je. -Mielismy porozmawiac. Oficer potrzasnal glowa. -Nie. To chyba bez sensu. Huknely zamykane z rozmachem drzwi. W korytarzyku zalegla cisza. Ridareta spojrzala na lezacego bez ruchu marynarza, potem na Rrodana i znow na marynarza. Lzy poplynely po policzkach. -Widzisz?... - szepnela. Chciala jeszcze cos powiedziec, ale szloch chwycil ja za gardlo. Odwrocila sie, wbiegla do otwartej kabiny Rrodana i zamknela za soba drzwi. Slyszal jej coraz rozpaczliwszy placz. Stal bez ruchu. Nie zareagowal, gdy skrzypnely drzwi kapitanskiej kajuty. -Chcialbym jednak wiedziec, co sie tu dzieje - powiedzial Rapis. Rrodan pokrecil glowa. -Nie, Rap. Juz za pozno. -Skoro tak, to prosze. Zadzwonil cisniety na podloge miecz. Rrodan powoli uniosl wzrok. W dloni Rapisa lsnilo identyczne ostrze. Niedowierzenie odmalowalo sie na twarzy oficera. -Wiec naprawde... naprawde Rap... mamy z soba walczyc? Po dwudziestu dwoch latach... -Tak, Rrod. Po dwudziestu dwoch latach przyjazni skrzyzujemy bron. Tak musi byc, tak chce. Cisza. -Podnies miecz. -Nie, Rap. Nie skieruje przeciwko tobie broni. Dobrze, powiem ci, co mialem do powiedzenia. -Nie chce juz tego sluchac, Rrod. Bron sie. -Wysluchaj jednak. -Bron sie. Nie czekal na reakcje Rrodana. Odrzucil miecz, przeskoczyl zwloki marynarza i z calej sily uderzyl w zoladek. Oficer zgial sie gwaltownie; natychmiastowe uderzenie kolanem w twarz rzucilo go na sciane. Nastepny cios oderwal go od podlogi, poczul tylko, ze leci dlugo, wreszcie -ciagle przytomny - upadl jak wor kilka krokow dalej. Potezne kopniecie w zebra sprawilo, ze zaczal wolno powstawac. Mdlilo go od ciosu w brzuch, nagle dostal torsji. Znowu cios. W piers. Zakrztusil sie wymiocinami i krwia, uderzyl glowa o dwa niskie, wiodace na poklad schodki. Jak przez mgle widzial potezna dlon, ktora zacisnela sie na jego koszuli. Postawiono go na nogi. -Bron sie. Steknal przeciagle po kopniaku w podbrzusze, potem dwa straszliwe ciosy w twarz omal nie oderwaly mu glowy. Jak przez sciane uslyszal przerazliwy krzyk Ridarety. Potem ogarnela go ciemnosc. Nie czul juz, ze jest wynoszony na poklad, nie widzial, jak milczy przerazona zaloga. Potem zamknely sie nad nim fale. *** Mieli je w zasiegu dzial. Gdy na strzaly ostrzegawcze nie zwrocily uwagi, zrownali sie z ta, ktora plynela jako druga. Z morderczej odleglosci oddali salwe burtowa. Runal maszt, rozlegly sie krzyki przerazonych marynarzy i calego tlumu plynacych na targ kupcow. Rapis kazal pozostawic unieruchomiony statek i gonic drugi. Tym razem salwa poszla po linii wodnej, jeden z pociskow przebil nadwatlone widac w tym miejscu poszycie, pozostawiajac dziure w kadlubie. To bylo za malo, Rapis wydal rozkaz taranowania. Rozlegl sie jek zawiedzionych, zadnych lupow marynarzy, ale Rapis wiedzial co robi. Byli zbyt blisko wybrzezy Garry, by ryzykowac czasochlonne ograbianie az dwoch statkow. W kazdej chwili mogla pojawic sie na horyzoncie eskadra wojennych okretow. A lupy wyniesione z jednego tylko towarowca byly i tak krolewska zdobycza. Wstrzas omal nie zbil go z nog. Gorny taran pekl w polowie, dolny roztrzaskal caly niemal dziob ciezkiej kogi. Woda z loskotem runela do wnetrza kadluba, powiekszajac wylom. Koga przechylila sie nagle, widac zle umocowany ladunek poszedl na jedna burte. Przerazliwy krzyk ludzi zagluszony zostal prze zlowrogi trzask pekajacych desek. Dolny r taran strzelil jak kruchy patyczek, oba statki odskoczyly od siebie. Gdy powracali do pierwszej ofiary, morze za nimi bylo puste. Szybko spieli okrety linami. Garstka zolnierzy eskortujacych ladunek skupila sie przy powalonym maszcie. Wyrznieto ich w mgnieniu oka, potem rzucono sie na lupy. Gdy Rapis wbiegl na rufe, byli tam juz jego majtkowie. Kupcy plyneli z calymi rodzinami, z roznych zakamarkow statku dobiegaly teraz krzyki gwalconych kobiet i mordowanych dzieci. Nie zwracajac na nie uwagi pobiegl do kajuty kapitanskiej. Otworzyl drzwi. Ledwie zdazyl uskoczyc przed ostrzem. Odrzucil topor i takze dobyl miecza. Kapitan byl lepszym szermierzem, ale zrecznosc nie szla w parze z sila. Po trzecim uderzeniu Rapisa miecz wypadl mu ze zdretwialej dloni. Rapis cial strasznie i natychmiast zajal sie mapami. Zwinal je w rulon i wepchnal za koszule na piersiach. Potem pozbieral potrzebne mu instrumenty nawigacyjne. Wlozyl je do duzego, stojacego w kacie kajuty pudla i zajal sie pladrowaniem szaf. Z jednej z nich wypadla niewielka, czarna skrzynka, zamknieta na olbrzymia klodke. Zadzwieczalo zloto. Wlozyl ja do swego pudla, zabral jeszcze kilka drobnych przedmiotow i juz mial wychodzic, gdy dostrzegl skulona w kacie pokoju mloda, niezbyt ladna dziewczyne. Uniosl miecz, ale zrezygnowal pomyslawszy, ze statek i tak pojdzie na dno. Gdy wybiegl na poklad, ujrzal swoich majtkow zataczajacych sie wokol wielkiej, otwartej beczki. Zrozumial w jednej chwili: statek szedl z ladunkiem win. -Precz! - ryknal. - Precz z powrotem! Wracamy! Marynarze z zalem odstapili od wydobytej z takim trudem z ladowni beczulki. Ozywili sie jednak, gdy kazal im podlozyc ogien. Byl juz na "Wezu Morskim", gdy uslyszal ich wesole przyspiewki: Wiatr morski, zeglarze, te prawde wam powie: Radujcie sie, bracia, gdy gina wrogowie, Gdy swist miecza powie, ze gwardzista juz trup -Radujmy sie, bracia, i zgarniajmy lup. Przytknal gwizdek do ust l swisnal dwa razy. Spiew umilkl natychmiast, ci ktorzy jeszcze bawili na plonacym statku, pospiesznie wracali na poklad "Weza Morskiego". Rapis odwrocil sie do stojacego przy burcie Taresa. -Przypilnuj, by sprawiedliwie podzielono zdobycz - powiedzial. -Slucham, kapitanie. Rapis lekko uniosl swoje pudlo i podazyl do kajuty. Po drodze zaczepil jednego z majtkow: -Hej, ty tam! Przyprowadz mi do kajuty te dziewczyne! -Slucham, panie! Lokciem otworzyl drzwi i postawil pudlo na podlodze. Ostroznie wyjal instrumenty nawigacyjne i dopiero wtedy beztrosko i z halasem postawil pudlo w kacie. Wyszedl jeszcze na poklad, by wskazac sternikowi kurs i wrocil. Przy drzwiach kajuty czekala Ridareta, trzymana za nadgarstki przez marynarza. -Nie chciala isc, panie - usprawiedliwil sie, gdy Rapis dostrzegl siniaka na jej twarzy. -W porzadku, mozesz isc. -Tak, panie. Wepchnal dziewczyne do kabiny i zamknal za soba drzwi. Usiadl w fotelu, odpiawszy najpierw miecz. Spojrzal uwaznie. -Taak... Moze ty wiesz, co mi chcial powiedziec Rrodan, co wiazalo sie z twoja osoba? Na dzwieki imienia oficera drobne usta zadrzaly. Opanowala sie. Zacisnela wargi i spojrzala z nienawiscia. Ale w glosie drzaly lzy: -Ty szmato... ty morderco... Nic ci nie powiem. -Na pewno? Nie odpowiedziala. Nie patrzyla na niego. Myslal przez chwile, potem polecil z lekkim usmiechem: -Rozbierz sie. Po dlugiej chwili oczekiwania wstal i szybko, bez zamachu uderzyl ja w twarz. -To jest okret, nie rynek - powiedzial z satysfakcja. - A ja jestem jego panem i wladca, jak slusznie raczylas niedawno zauwazyc. A zatem zrob, co kazalem. -Nigdy! - powiedziala z placzem. -Co ty powiesz? Wykrecil jej reke do tylu, krzyknela z bolu. Pchnal mocno i z dziwna, nie znana wczesniej przyjemnoscia patrzyl, jak rozmazuje krew z rozbitego nosa. Lzy ciekly po twarzy, ale usta miala zacisniete z uporem. Wiedzial, ze nie ma ludzi do konca upartych, ale nie chcialo mu sie czekac. Otworzyl drzwi do sypialni, wciagnal ja do srodka i sila zdarl suknie. Walczyla z nim, ale zignorowal to. I wlasnie bezradnosc zalamala ja. Z jekiem znieruchomiala mu w ramionach i nie poruszyla sie az do konca. Naga, z bezwolnie rozrzuconymi nogami lezala nawet wowczas, gdy ubral sie i wyszedl. Waska struzka zmieszanej z lzami krwi pozostawila na policzku czerwony slad. Zaschniete, polotwarte wargi poruszaly sie lekko. W tym samym czasie oparty o burte Rapis plakal. Rozumial... Ten gniewny ruch glowa... i te usta. Zacisniete z uporem usta Terry, gdy mowila: "poplyne z toba do Armektu, nie chce czekac". Pogryziony w gniewie paznokiec, gdy odmowil. I teraz... usta Rizarret. I dlon przy ustach, gdy... Piesci do skroni. *** Wciaz lezala w stlamszonej poscieli, gdy stanal w drzwiach. Byl blady jak smierc, powieki mial zapuchniete. Ze scisnietego zalem gardla dlugo nie chcial sie dobyc zaden dzwiek, tylko usta drzaly, ukladajac sie w powtarzane na okraglo zdanie:-Dlaczego, dlaczego mi nie powiedzialas? Dlaczego... mi nie powiedzieliscie? Dlaczego? Gdy wreszcie, po calych wiekach ciszy, po prostu musiala na niego spojrzec - cos w niej drgnelo. Mogl juz mowic, ale tak cicho, ze ledwie go slyszala: -Rido... Przez tyle, tyle lat... nie mialem nikogo, kogo moglbym kochac. I wreszcie... gdy pojawil sie ktos taki... odsunieto mnie. Za moimi plecami uzgodniono, ze... ze nie umiem tego robic. Dlaczego? Podbrodek zadrzal, oczy znow zwilgotnialy. -Dlaczego, Rido? Dwie wielkie lzy splynely w kaciki ust, za nimi nastepne dwie. Niezrecznie rozmazal je dlonia, odwrocil sie i powoli poszedl korytarzykiem. Nastepnego dnia rano znaleziono go miedzy zwojem lin, a skrzynia z narzedziami na dziobie. Nikt nie widzial zacisnietego w dloni Geerkoto - Rubinu Corki Grzmotu. I nikt procz Ridarety nie wierzyl, ze ten siwy, pomarszczony starzec to Rapis K.D., Demon Walki. Bo byl maly. Zupelnie maly. Prawo sepow -Nigdy nie lekcewaz naszych praw, kobieto - powtorzyl Kotel-lak, siedzac na ramieniu rozciagnietej na ziemi czarnowlosej kobiety w niebieskim mundurze armektanskiej Gwardii. - Nigdy nie lekcewaz naszych praw. A teraz zbudz sie. Powieki lezacej rozwarly sie powoli. Slonce - tak rzadki gosc w grombelardzkich gorach -zajrzalo w ziejace czerwienia puste oczodoly. Powietrze przeszyl przerazliwy krzyk. Lezaca przycisnela dlonie do twarzy. -Nie! nie! nie! Wysoko na niebie widnial niewielki, czarny punkcik. Nie widziala go, nie mogla widziec. -Nie! Niee! Zawieszony w powietrzu Kotel-lak rytmicznie poruszal dziobem: -Nigdy nie lekcewaz naszych praw, nigdy nie lekcewaz naszych praw, nigdy... *** Zabrzeczaly na schodkach ostrogi.-Poruczniku! Zerwala sie z lozka, wyprezyla. -Slucham, panie! Znow brzek ostrog. Stanal w drzwiach, skrzywil twarz na widok jej nagosci. -Wez osmiu ludzi i kaz im przygotowac sie do drogi. Pojedziecie... Urwal. Marszczac brwi spojrzal na czubki swoich zakurzonych butow. r -Przyjdz do mnie za kwadrans. Ubrana - podkreslil z naciskiem. - Dosc mam widoku tych waszych golych cyckow. To jest wojsko, koszary, nie ogrod w Rinie, czy innej tam armektanskiej dziurze. Zapamietaj to sobie raz na zawsze, wiecej powtarzal nie bede. I przekaz tym swoim slicznym podkomendnym. A tak na marginesie: chcialbym, by patrol, ktory ci powierzam, skladal sie z samych mezczyzn. Zrozumialas, czy mam powtorzyc? Z SAMYCH MEZCZYZN! -Slucham, panie! Odwrocil sie i wyszedl. Gdy tylko uslyszala tupot konskich kopyt, z pasja kopnela niski, stojacy przy lozku stoleczek. Zabolalo. Zagryzajac wargi rozmasowala stope. Byla wsciekla, ze znow pozwolila sie zaskoczyc. W Rinie, w ktorej sie urodzila i wychowala, odziez noszono tylko poza domem, nagosc w domu byla symbolem milosci, przyjazni i czystosci sumienia. Usmiechnela sie gorzko, wspominajac ow pierwszy wieczor w garnizonowych koszarach, kiedy to wyprawila male przyjecie dla nowych kolegow i kolezanek z kadry oficerskiej. Te ich spojrzenia, gdy otworzyla drzwi ubrania jedynie w krociutka, symboliczna spodniczke... Wystrojem, zapieci pod szyje mezczyzni za jej plecami pokazywali ja sobie wzrokiem, dwie gwardzistki w stopniu kapitana co chwila wymienialy kilka szybkich uwag. Pochwycila jedna z nich: "pijana, czy...?". Przez cala noc plakala nic nie rozumiejac, a rano przybiegly dziewczyny z jej trzydziestki, tez z placzem; wysmiano je w bloku, w ktorym mialy mieszkac, mezczyzni pchali sie z lapami, kpiny i smiechy nie pozwolily im zasnac. Wpadl jakis szostkowy, nauragal im od idiotek i rozpustnic, az wreszcie Kristira pokazala mu swoje szlify i postawila go na bacznosc. Kolo poludnia przyszedl do niej Argon P.A., komendant garnizonu. Surowo wyjasnil rozbieznosci zwyczajow obu prowincji i kategorycznie zabronil podobnych rzeczy na przyszlosc. Odtad tylko w jej domu chodzily nago, a i to zawsze mialy szczescie, ze ktos je zobaczyl. Krzywo tez patrzyli oficerowie na jej poufalosc z podkomendnymi - jakze inaczej bylo w Rinie! Tam cale koszary stanowily zgrana, wesola grupe, tu byle szostkowy z wyniosla mina paradowal w sztywno obciagnietym mundurze, a juz porucznik rzadko ponizal sie do bezposredniej rozmowy z szeregowcem... Drgnela. Na Moc, powinna juz byc u komendanta! Stary szalenie przestrzegal punktualnosci! Szybko wciagnela sztywne nogawice, wbila nogi w ciezkie buciory. Zapiela spodnice, kurtke dopinala juz w biegu. Z owinietym w pendent mieczem wpadla do bloku zajmowanego przez komendanta i jego zastepcow. Przystanela w sali odpraw, by dopiac pas, gdy drzwi przed nia rozwarly sie nagle i stanal w nich Argon P.A. -No, poruczniku - rzekl prawie spokojnie - jestes tu tylko czasowo i nie mam prawa zrobic z ciebie szeregowca. Ale badz pewna, ze jeszcze dzis pchne odpowiednia opinie do twego dowodcy w Rinie. Wyprezyla sie, przycisnela dlonie do ud. Z rozpacza czula, jak zle dopieta klamra pendentu rozsuwa sie powoli. -Doprawdy - kontynuowal Argon - waham sie, czy wyslac cie na czele tego patrolu. Gdybym mial pod reka innego wolnego oficera... W ostatniej chwili zlapala upadajacy na podloge miecz. Poczula, jak wilgotnieja jej plecy. Argon urwal niemal w pol slowa. Zapadlo ciezkie milczenie. Wreszcie odwrocil sie i wszedl do pokoju. -Prosze za mna. Szybko umocowala miecz. Wskazal jej krzeslo. Usiedli. -Zadanie nie jest trudne - zagail. - Doniesiono mi, ze w okolicach Krzywych Skal ukrywa sie niejaki Rador, pastuch z Bogrogu. To szaleniec, podobno wyrznal kosa cala swoja rodzine... Cel patrolu: odnalezc i dostarczyc. Zywego. Wszystko jasne, czy mam powtorzyc? Zywego. Zerwala sie z krzesla. -Slucham, panie! Czy moge odejsc? -Mozesz. Wymarsz za pol godziny. Czy wyznaczylas juz ludzi? -Jeszcze nie, pa... -Tam myslalem. Czekaja na ciebie przed piatym blokiem. Przyslij mi tu Barga. To taki brodaty grubas. -Slucham, panie! Wyprostowana opuscila pokoj i zamknela za soba drzwi. Oparla sie o nie ciezko i otarla pot z czola. *** -Panie...-To ty, Barg. Znakomicie. Siadaj. Zolnierz usiadl. Na jego twarzy nie bylo zadnej mysli, choc musial byc mocno zdumiony laskawoscia surowego zwykle "Starego". Czekal. -Jedziecie dzisiaj na patrol, poprowadzi go porucznik Karenira A.J. To dobry zolnierz, ale wychowany w armektanskiej Rinie... i nie zna gor. Z tego co wiem, raz tylko brala udzial w akcji - jej luczniczki zastrzelily z zasadzki konie dwoch polzywych ze zmeczenia jezdzcow rownin. Nie moze zrozumiec, ze tu jest Grombelard, gdzie sluzba jest sluzba, a nie uspokajaniem pijakow po gospodach. Dlatego mam dla ciebie specjalne zadanie: miej uszy i oczy szeroko otwarte. Ona dowodzi oddzialem, ale ty za niego odpowiadasz. Jak sobie z tym poradzisz - to twoja sprawa. To wszystko. Zolnierz jak sprezyna zerwal sie z miejsca, zasalutowal. -Oczywiscie tresc rozmowy pozostaje miedzy nami... - dorzucil Argon. -Panie... - zolnierz zdawal sie byc dotkniety. Argon przywolal na twarz lekki usmiech. -Dziekuje. Mozesz odejsc. Trzasnely drzwi, zadudnily w sasiednim pokoju twarde kroki. Argon usmiechnal sie jeszcze raz. Stary zolnierz... Takiemu czasem warto powiedziec cos prywatnie, prawie po przyjacielsku. Na Bargu mogl polegac - i wiedzial o tym. Ufal rozumowi i przebieglosci tego zolnierza. Podczas niedawnej oblawy sprawdzil sie wielokrotnie w najtrudniejszych sytuacjach, a i wczesniej nigdy nie zawiodl. Dzieki jego sprytowi i znajomosci Gor niejeden oddzial Gwardii zdolal uniknac zaglady. Oddzial, w ktorym byl Barg, mogl poniesc porazke - ale nigdy kleske. Argon pokrecil glowa i siegnal do szuflady. Wydobyl czysta karte papieru, butle z inkaustem i pioro. Napisal pare slow, posypal karte piaskiem i wycisnal pieczec. Patent porucznika Gwardii. *** Rbit L.S.L, slawny na caly Grombelard ogromny, bury kocur z rasy gadba, zastepca i prawa reka Basergora-Kragdoba, krola Gor i gorskich rozbojnikow, powolnym, leniwym truchtem pozeral mile. Umial tak biec calymi godzinami, gdy bylo trzeba - calymi dniami. Teraz wlasnie biegl od trzech dni. Ranki przesypial, budzil sie, przeciagal, wykonywal kilka karkolomnych skokow dla rozgrzania miesni i nie jedzac ani nie pijac, ruszal w droge. Biegl przez caly dzien i przez cala noc, gdy niebo zaczynalo rozowiec, wypijal dwa lyki wody ze strumienia, jesli taki byl w poblizu i zasypial. W taki sposob robil piecdziesiat mil dziennie. A zblizal sie do konca swej podrozy - byl juz w Ciezkich Gorach. Chcial dotrzec do ich centrum, tam, gdzie wznosily sie mury Grombu, stolicy prowincji. Biegnac rozmyslal, czy slusznie postapil jego dowodca, uciekajac wraz z grupa do dalekiego Londu, miast stawic czola ogromnej oblawie, jaka gwardzisci zorganizowali w Ciezkich Gorach.Rbit byl zwiadowca. Nigdzie sie nie zatrzymywal, ale widzial i slyszal wszystko. W zasadzie spelnil juz swoja misje i moglby wrocic do Basergora-Kragdoba, a dla niego, Rbita, po prostu Glorma, z zawiadomieniem, ze niebezpieczenstwo minelo. Ale - jak kazdy kot - byl cierpliwy i dokladny. Chcial miec niezbita pewnosc. Dzien dluzyl mu sie jak nigdy. W nocy czul sie lepiej, noc dawala mu poczucie swobody i wladzy nad wszelkimi stworzeniami. Nie widziany i nie slyszany przez nikogo (ktoz moglby go uslyszec, jesli on tego nie chcial?) sam widzial i slyszal wszystko. Bylo dopiero poludnie. Stanal. Rozejrzal sie niespiesznie dokola, choc wszystkie miesnie w nim graly, potem nasluchiwal, wreszcie weszyl. Nic. A przeciez cos wisialo w powietrzu, cos zlego. Byl w bardzo rzadkim, gorskim lesie. Ukryl sie w pobliskich krzakach jalowca i siegnal zebami do grzbietu. Odpial pasek umocowujacy na karku dosc duzy, skorzany plecak. Przytrzymujac rzemienie lapami rozwiazal go niezdarnie i znow zebami wyciagnal z wnetrza mocna, stalowa kolczuge. Skoro instynkt go ostrzegal, nalezalo sie uzbroic. Instynkt nigdy go nie mylil, polegal na nim bardziej, niz na wzroku i sluchu. Mozolnie, podrzucajac lbem i mruzac slepia, wpelzal w glab zbroi. Wsunal lapy w krotkie rekawy i przepchnal leb przez drut stanowiacy kolnierz. Teraz wyskoczyl wysoko w gore, skakal jak wsciekly, az kolczuga rowno ulozyla sie na jego bokach i grzbiecie. Potem wyciagnal z worka cztery dlugie, skorzane rekawice, zakonczone pazurami w ksztalcie waskich nozy, hakow i harpunow. Wsunal w nie lapy i dopial pyskiem sprzaczki. Rozpedzil sie i skoczyl na pobliskie drzewo. Trzasnela odryw7ana od pnia kora, smignely w powietrzu wielkie jej kawaly. Machnal jeszcze pare razy lapami. Byl zadowolony. Znow ruszyl przed siebie, ale tym razem uslyszalby go nawet czlowiek. Zbroja podzwaniala cicho, pazury uderzaly o siebie ze szczekiem. Nie dbal o to. Nie byl juz szpiegiem, lecz wojownikiem. *** W okolice Hogrogu, szczytu, niedaleko ktorego lezaly Krzywe Skaly, dotarli dopiero wieczorem. Bylo oczywiste, ze w ciemnosciach nic nie zdzialaja, rozbili wiec na skraju niewielkiego lasu prowizoryczny oboz. Zolnierze sprawnie wydobyli z jukow dwa male namioty, w tym czasie dwaj inni powiedli konie do pobliskiego strumienia, wreszcie pozostali przygotowali ognisko.-Swiatlo zdradzi nasza obecnosc - zaoponowala Karenira. - Powinnismy raczej kryc sie przed obcym wzrokiem. Barg spojrzal z uznaniem. -Masz slusznosc, pani, to bardzo dobrze, ze pamietasz o wszystkim. Ale - wybacz - nigdy nie widzialas ogniska rozpalanego na zbojecki sposob. Jest wpuszczone w glab ziemi, a uzywa sie specjalnego drewna, ktore prawie nie daje dymu. -No, jesli Gwardia Grombelardzka we wszystkim wzoruje sie na rozbojnikach... - powiedziala z ironia. Barg odpial miecz i polozyl go w zasiegu reki. Usmiechnal sie do czupurnej dziewczyny i usiadl na ziemi. -To tylko z pozoru absurd, pani. Chcac z kims skutecznie walczyc, trzeba najpierw poznac jego metody walki i czasem nawet przejac niektore z nich. Wiele tez zalezy od warunkow... od otoczenia. Popatrz tylko: dlaczego w Armekcie nie uzywa sie tak popularnych w Dartanie kirysow i ciezkich, garnczkowych helmow? -Bo naszym glownym przeciwnikiem sa gromady jezdzcow rownin, wloczegow i rabusiow. By mierzyc sie z nimi trzeba sprawnie powodowac koniem, a zatem odciazyc go jak najbardziej. Z tej samej przyczyny nie uzywa sie u na tarcz i toporow, a nawet miecze nosi tylko stacjonujaca w miastach piechota. Glownym uzbrojeniem armektanskiej jazdy jest lekka wlocznia i luk, czasem tez dlugi sztylet. -Wlasnie. Tak i my bierzemy przyklad z odzianych czesto tylko w skory rozbojnikow gor. Nie nosimy ciezkich kirysow, co najwyzej gietkie kolczugi, czasem lamelkowe zbroje, bo coz wart jest zakuty w stal rycerz na gorskich bezdrozach? Nasza bron to krotki, szeroki miecz, topor, kusza. Wywijac wlocznia wsrod skal, albo jeszcze lepiej - wsrod bronionych kupieckich wozow - jest niedorzecznoscia. -Mimo to jakos nie mozecie dac sobie rady z rozbojnikami. Barg przygryzl warge. -Coz, honor gwardzisty kaze mi temu przeczyc, uczciwosc zas... To prawda, pani. Nie jest latwo wytropic bande, a gdy to sie juz stanie, trzeba jeszcze stoczyc ciezka bitwe, przewaznie na terenie narzuconym przez przeciwnika. Bywa, ze boj rozpada sie na szereg drobnych potyczek a nawet pojedynkow, bo tu wawoz, tu las, tu jakies skaly... Jak w takich warunkach utrzymac szyk? A tu jeszcze chlopstwo, pastuchy tez przeciwko nam... Bo w Grombelardzie, pani, nie ma spokojnych, osiadlych na roli mieszkancow. Zlodziejami, bandytami i rabusiami sa tu wszyscy. Pasterze owczych trzod zamiast kosturow nosza topory i nie czapki ich chronia przed deszczem, lecz helmy. Bija sie wsciekle miedzy soba o prowadzone stada... Zreszta z nimi sprawa jest prosta. Gorzej z Rozbojnikami Gor. Zwykle ich bandy licza osiem-dwanascie glow, ale bywaja i takie po szescdziesiat. A wszystko to zbratane z wojna od dziecka. Karenira z uwaga sluchala powolnych, spokojnych slow grubasa, brzmiacych w jej uszach niczym barwna basn. Gdy przerwal na chwile, by dorzucic do ognia, zapytala: -A jak to bylo z ta oblawa? Ciagle slysze o jakiejs oblawie, ze byla, ze... Barg z usmiechem spojrzal w jej ladne oczy. -Oblawa... No tak, byla oblawa. Wyobraz sobie, pani, setki i tysiace zolnierzy jednoczesnie przeczesujacych Gory we wszystkich kierunkach. Gonitwy, potyczki, bitwy, zasadzki... Jakze nam wtedy brakowalo - znow spojrzal na nia z usmiechem - trzydziestu niechybnych luczniczek. Tak, pani, wlasnie luczniczek. Pamietam wszystko swietnie, obsadzilismy taki waski, stromy wawoz niedaleko Egdorbu - wskazal na wschod. - Wyjechali nam pod nosy jak po sznurku, a my... tak strasznie pokpilismy sprawe. Luk nie jest bronia popularna w Ciezkich Gorach, predzej kusza. Mielismy dwudziestu kusznikow i tylko czterech kiepskich lucznikow. Ja bylem wsrod tych pierwszych. Strzelilismy na komende, zakotlowalo sie pod nami w wawozie! Trzecia czesc ich legla, ale nim zdolalismy zaladowac kusze powtornie, reszta przedarla sie przez blokujace wawoz oddzialy i uciekla. Patrzylismy na to, bezradnie krecac korbami kusz. Gdybys byla tam ty, pani, i twoje dziewczeta - wystrzelalybyscie ich wszystkich do nogi w tym samym czasie, kiedy my mozolnie ladowalismy bron. Zreszta i pierwsze strzaly wypuscilybyscie celniej; roznie ludzie powiadaja, ale mezczyzna jednak nie jest stworzony do luku, tak samo, jak kobieta nie nadaje sie do machania toporem. -A do czego stworzony jest kot? - zapytala niespodziewanie. - Widzialam ich kilka w koszarach... -Och, kot! - Barg zasmial sie pod wasem. - Kot, pani, to stworzenie tak dziwne, ze az trudno o nim mowic. Podobno i u was, w Armekcie, koty sluza w Gwardii? -Bardzo rzadko. -U nas nieco czesciej. Tylko ze u was spotyka sie wysmukle, gietkie tirsy, a Grombelard jest ojczyzna gadba - olbrzymich kotow-wojownikow. -Czy taki kot... -Kocur, pani. Kot-wojownik to kocur. -Wiec czy taki kocur moze zagrozic uzbrojonemu czlowiekowi? Barg prawie parsknal smiechem. -Wybacz, pani - powiedzial - ale chyba jednak nigdy nie widzialas gadba z bliska. To jeden wielki, sprezysty zwoj miesni, miesni twardych i gietkich, jak stal. Dziki pies nie ma z nim szans, wilk, jesli wsciekly i glodny, potrafi zastapic mu droge, ale najczesciej przegrywa. Jesli kiedys zdarzy ci sie, pani, spotkac kota w ciasnej ulicy - ustap mu z drogi. Nie przyniesiesz sobie wstydu, bo kazdy rozsadny czlowiek tak postepuje. Z kotem nigdy nic nie wiadomo, nigdy nie wiesz, co go moze obrazic, a co tylko rozbawic. Pewnie zdolalbym pokonac kocura, ale nie szukam okazji, unikam ich raczej. Jeszcze mi wlasne gardlo mile. Zamilkli. Cicho potrzaskiwalo ognisko, z zawieszonego nad nim kociolka dolatywal zapach gotowanego miesa. Bylo juz zupelnie ciemno. Niebo blyszczalo gwiazdami. -Gwiazdy - zwrocil uwage Barg. - Tak rzadko je widze. -To prawda - Karenira westchnela cichutko. - Zwykle pada tu przez cala noc... A dzisiaj po raz pierwszy, odkad tu jestem, zobaczylam slonce. -Rozumiem cie, pani. Trzeba byc Grombelardczykiem, by pokochac nasze chmury i deszcze. Jeden z zolnierzy z niezwykla u gwardzisty niesmialoscia poprosil: -Opowiedz nam, pani, o Armekcie. Ale nie o waszych rozbojnikach, tylko tak... w ogole. Usmiechnela sie. -Nie powiem o rozbojnikach, bo... nie ma ich. Tak naprawde to jezdzcy rownin nie zagrazaja spokojowi. Po prostu jezdza... Czasem cos ukradna, rzadko spala dom lub porwa dziewczyne... A o Armekcie w ogole... nie mozna chyba opowiedziec. Jest zbyt piekny. Nie gniewajcie sie... Znow cisza. Karenira powoli oparla glowe o pien stojacej za nia sosny. Przymknela oczy. -Zjedz cos, pani, i idz do namiotu - powiedzial lagodnie Barg. - Ten mniejszy nalezy do ciebie. Otworzyla oczy. -Tylko do mnie? Nie mozecie sie tak gniesc w jednym namiocie... -To namiot dla pieciu ludzi, pani. Trzech na warcie... -Warty! - przypomniala sobie nagle. -Juz wyznaczylem, pani. Mozesz spac spokojnie. -Kiedy moja kolej? -Zbudze cie, pani. Zjedz cos. -Och, nie. Zupelnie nie jestem glodna. Wstala i poszla w kierunku ledwie majaczacego wsrod ciemnosci plotna. Wewnatrz namacala siodlo i cztery koce. Znaczylo to, ze wartownicy oddali jej swoje. Wychylila glowe z namiotu. -Barg! - zawolala cicho. Podszedl natychmiast. -Tak, pani? -Nie potrzebuje czterech kocow. Niech wartownicy sie okryja. -Nie, pani. Gdy bedzie im cieplo - zasna. A w Gorach nie mozna sobie na to pozwolic. Spij juz, pani. -Dobranoc. -Dobranoc. Odpiela pas z mieczem i sciagnela buty. Gdy otulala sie kocami, zrozumiala nagle, jak bardzo sie o nia troszcza. Nie zauwazyla, by tak samo dbali o swoje kolezanki-gwardzistki. Dlaczego? Zasnela od razu. *** -Pani...Zerwala sie natychmiast, przecierajac oczy. Switalo. -Nie obudziles mnie na warte. -Nie. Nie bylo potrzeby. Ale teraz pora ruszac. Z dezaprobata patrzyl, jak wbija bose stopy w ciezkie buciory. -Poobcierasz nogi, pani. Stopy trzeba koniecznie owinac. -Wiem, ale... zapomnialam w koszarach... - powiedziala bezradnie. Pokrecil glowa i wyszedl. Wrocil po chwili z czystymi onucami. -Mam zapasowe. Wez, pani. Zolnierze sprawnie zwijali oboz. Znikala juz miedzy drzewami, gdy dogonil ja okrzyk Barga: -Dokad idziesz, pani?! Odwrocila sie. -Zaraz wracam... Podszedl szybkim krokiem. -Bede ci towarzyszyl, pani. Wybacz. Zaczerwienila sie gwaltownie. -Nie zrozumiales mnie. Ide... -Wiem, po co idziesz, pani. Ale tu sa Gory, zrozum to wreszcie. Tu nawet z tym chodzi sie w towarzystwie. Zbuntowala sie nagle. -No, nie, tego juz za wiele! Gory, Gory i nic, tylko Gory! Czy i pod krzakiem, pod ktorym bede sikala, tez czaja sie rozbojnicy?! Barg wyprostowal sie sluzbiscie. -Wybacz pani, ale... -Nie! Jestem zolnierzem i potrafie sama sobie radzic! *** Rbit spokojnie, bez pospiechu rozprostowal scierpniete od dlugiego lezenia na konarze lapy, po czym nonszalancko niemal skoczyl w dol, podcinajac dziewczynie nogi. Nie docenil jednak tego towarzyszacego jej grubasa, zwinal sie jak sprezyna, unikajac sztychu blyskawicznie dobytego miecza. Odskoczyl na bezpieczny dystans.-Schowaj bron, gwardzisto - powiedzial z niechecia, ale i uznaniem. Moze pierwszy i ostatni raz Rbit L.S.I, stoi przed toba jako przyjaciel. Barg powoli opuscil miecz. -Rbit L.S.I... - powiedzial z niedowierzaniem. Karenira powoli podniosla sie z ziemi - oszolomiona. Od strony obozu nadbiegli zolnierze. Barg powstrzymal ich ruchem reki. -Przyszedlem do was, bo honor mi tak nakazuje - powiedzial powoli kot. Chce was ostrzec: jestescie na terenie sepow. Ona - blysnal slepiami ku szlifom dziewczyny - jest waszym dowodca. Nie widac. Dlatego mowie to tobie, grubasie. Jestescie na terenie sepow. Wyciagnij z tego wnioski. Barg szybko schowal miecz. -Jezeli mowisz prawde, panie... -Kocur nie klamie, gwardzisto. Nie podawaj nigdy jego slow w watpliwosc, bo mozesz zaplacic gardlem. Cisza. -Nie chce, by te scierwojady mialy z kogokolwiek pozytek, chocby nawet z was. Dlatego przyszedlem. -Dziekuje, panie. -Drobnostka. Odwrocil sie, machnal ogonem i przepadl miedzy drzewami. Jeszcze raz uslyszeli jego glos: -A ty, grubasie, mozesz smialo chodzic sam do lasu. Jesli zawsze tak sprawnie operujesz mieczem jak dzis - nic ci nie grozi. W ciszy przerywanej tylko szumem drzew Barg odwrocil sie do zolnierzy. Spojrzal na nich, potem na Karenire. -Kbit L.S.I. - powiedzial zdumiony. - To byl Kbit L.S.I. Otrzasnal sie nagle. Zakomenderowal energicznie: -Konczyc zwijanie obozu. Wracamy do Grombu. -A to dlaczego? Spojrzal na nia zaskoczony, ale zreflektowal sie zaraz. -To teren sepow, pani - wyjasnil. - Jesli jeszcze zyjemy, to tylko dlatego, ze nic dotad o nas nie wiedza. -To sa sepy, czy demony? Zagryzl z irytacja warge, pohamowal sie jednak raz jeszcze. -Zaufaj, pani, staremu zolnierzowi. Gdyby nas bylo stu - poszlibysmy dalej. Ale jest nas tylko dziewiec osob. -Nie boje sie sepow, nie boje sie tez tego kota, przed ktorym niemal plaszczyles sie na ziemi. Ruszamy do Krzywych Skal. To rozkaz. Uciekl ze wzrokiem. Po chwili powiedzial stanowczo: -Nie, pani. Nie wysle siedmiu ludzi, bo nas dwojga nie licze, na pewna smierc... lub jeszcze gorzej. Jesli chcesz - idz dalej sama. Tego nie moge ci zabronic. Patrzyla zdumiona. *** Wstrzymal konia po raz trzeci i obejrzal sie. Potem powiedzial glosno:-Jechac dalej, nie zatrzymywac sie. Ja wracam po nia. Zolnierze w milczeniu zawrocili wierzchowce. -Wracamy wszyscy - powiedzial najstarszy, Gadber. -Odpowiadam za was przed Starym. Macie wracac do Grombu. To rozkaz. -Niewiele ich dzisiaj wykonano. Jedziemy, szkoda czasu. Wymineli go i tak szybko, jak na to pozwalala waska i stroma sciezka, pojechali z powrotem. Zaklal i ruszyl za nimi. Sprawdzil kusze, wysunal sie na czolo. Powiedzial: -Dobrze. Wkrotce zanurzyli sie w las. Zsiadla z konia i ostroznie wyszla na srodek polany, trzymajac przygotowany do strzalu luk. Bylo cicho i w tej ciszy lopot skrzydel rozbrzmial jak huk pioruna. Odwrocila sie gwaltownie i napiela luk. Juz miala wypuscic strzale, gdy ujrzala jego oczy. -Czy nie wiesz, ze to ziemia sepow, kobieto? - zapytal. Luk wypadl jej z dloni. Nie potrafila utrzymac sie na nogach. Uklekla. -Tak, wlasnie tak. Oto, jak powinien zachowywac sie czlowiek wobec sepa. Patrz mi w oczy. Byla posluszna, bo... nie mogla nie byc. -Nigdy nie lekcewaz naszych praw, kobieto - powiedzial. - Nigdy nie lekcewaz naszych praw. Chciala wolac o pomoc, ale ze scisnietego gardla nie dobyl sie zaden dzwiek. Z przerazeniem patrzyla, jak niezgrabnie lezie w jej kierunku. Potem zemdlala. *** Rbit zawrocil. Ubiegl kilkanascie krokow nim zrozumial, dlaczego wraca. Wydarzylo sie nieszczescie i ktos informowal go o tym. Kto - tego nie wiedzial."Nieszczescie... dziewczyna... sepy..." - blyskalo w jego mozgu. Wiec to ta gwardzistka. Coz go to wlasciwie obchodzi? Ale nie zatrzymal sie. Rbit mial twarde serce, twarde i niesklonne do litosci. Ale - jak kazdy kot - sepow nienawidzil. Tak bardzo, ze kazdy, kto z nimi walczyl, stawal mu sie przyjacielem. Wrogowie sepow zawsze mogli liczyc na jego wsparcie. Chocby nawet byli - gwardzistami. Stojacego na sciezce starego czlowieka zauwazyl - niewiarygodne - dopiero wtedy, gdy wpadl na jego nogi. Zareagowal blyskawicznie, ale starzec jednym ruchem reki odtracil go od siebie jak drobny kamyk. Chcial ponowic atak, gdy nieznajomy powiedzial: -Stoj, kocie. Nie jestem twoim wrogiem. Zatrzymal sie wpol skoku. Opadl miekko na wszystkie cztery lapy. -Kim jestes? -Dorlan-Czarownik. To ja prosilem cie, bys zawrocil. -Dorlan... Slyszalem o tobie. Nie tracmy czasu. Biegiem ruszyl naprzod. Czarownik ciezko stawial starcze kroki, wydawalo sie, ze czlapie powoli, a przeciez nie pozwolil sie wyprzedzic mknacemu jak bura blyskawica kocurowi. Jednak gdy wpadli na mala, zagubiona wsrod skal i drzew polanke, zrozumieli, ze jest za pozno. Przerwali krag otaczajacych kleczaca pare zolnierzy. Dziewczyna tulila sie do starszego, grubego gwardzisty z czerwona twarza i gesta, nierowna broda. Rbit poznal go natychmiast. Dziewczyna miala powieki kurczowo zacisniete. Wyplywaly spod nich lzy. -Za pozno - powiedzial chrapliwie gwardzista. Zmell w zebach przeklenstwo i uniosl glowe. Wysoko, bardzo wysoko blekit kalala drobna plamka. Gdy znow spuscil glowe, wasy i brode mial mokre od lez. Rbit zebami wyciagnal z zawieszonej na szyi sakiewki Pioro - potezny Zly Magiczny Przedmiot. Zmierzyl wzrokiem dzielaca go od sepa odleglosc. Za wysoko. Pioro nie potrafilo go uniesc az tak wysoko. Czarownik uklakl na ziemi, dotknal powiek dziewczyny. Bezradnie pokrecil glowa. Zduszony glos jednego z zolnierzy rozlegl sie w ciszy jak huk padajacego drzewa: -Znam cie, czarowniku. Tys jest Dorlan-Najpotezniejszy. Ty potrafisz wrocic jej wzrok. Czarownik milczal. Rozbrzmial glos kocura: -Zrob to. Rbit L.S.L, Basergor-Kobal Ciezkich Gor prosi cie o to. -Nie potrafie... Nikt nie potrafi oddac czlowiekowi raz zabranych oczu... Dziewczyna lkala spazmatycznie. Grubas gryzl wargi. Sep wisial w powietrzu prosto nad ich glowami. -Na Moc... Na Moc, dlaczego on to zrobil? Przeciez... ona nawet nie wiedziala, do czego zdolny jest sep... Zabij go, czarowniku, zabij go chociaz, skoro nie potrafisz jej uzdrowic. Dorlan zwrocil wzrok ku niebu. -Mam slabe oczy - powiedzial cicho, niemal pokornie. - Nie moge rzucic czaru na cos, czego nie widze... Barg patrzyl w gore z bezsilna wsciekloscia. I stala sie rzecz niesamowita: nadmiar nagromadzonej w gwardziscie nienawisci obudzil drzemiace dotad w Piorze ukryte i nieznane sily... Przedmiot targnal sie w pysku Rbita, trysnela z niego waska, zielona struzka swiatla uderzajac w oczy Barga. Po sekundzie promien powrocil i nagle strzelila pionowo w gore podwojna, turkusowa blyskawica. Stali w milczeniu dlugo, tak dlugo, az wokol ich glow zawirowaly ciezkie, zlepione rozbryznieta krwia i kawalkami miesa czarno-biale piora. Dziewczyna wciaz plakala. Plakal tez Barg. Zolnierze ocierali policzki rekawicami. -Nic sie nie da zrobic, czarowniku? - zapytal Barg raz jeszcze. - Naprawde nic? Milczenie. -Zrob cos, ja... nie wiem... kocham ja jak corke... Spokojny glos czarownika: -Czy az tak, by oddac jej swoje oczy? Cisza. Tak napieta, ze az nie do zniesienia. -Tak. Krzyk dziewczyny. Nie uslyszeli go. Gwardzista wstal powoli i przymknal powieki. Dorlan wypowiedzial kilka starogrombelardzkich slow i zrobil lekki ruch reka. Dziewczyna krzyknela raz jeszcze. Barg otworzyl powieki ukazujac dwie czerwone, ziejace pustka jamy. -Dzieki ci, panie - powiedzial zduszonym glosem. - Czarownik nie odpowiedzial. Stal z opuszczona glowa. Barg dobyl miecza. Karenira z krzykiem rzucila sie ku niemu, ale bylo juz za pozno. Brzeszczot wyszedl plecami. Bez jeku zwalil sie na ziemie. Przerazliwy wrzask dziewczyny zmieszal sie z okrzykami zgrozy zolnierzy. Tylko Rbit i Dorlan nie drgneli. Kocur w zamysleniu patrzyl na pochylona glowe starca. -Ty go zabiles - powiedzial. - A byl czlowiekiem. Rozumiesz, co mowie? Dorlan skinal glowa. -Rozumiem. Nie jestem juz czarownikiem. Uniosl wolno twarz. -Czarownik moze czynic dobro lub zlo. Ale musi umiec je od siebie odrozniac. Zawsze. Ksiega druga DESZCZE Mloty -Pani, jakis czlowiek pragnie sie z toba zobaczyc. Mowi, ze nazywa sie Gold L.F. Leyna A.B.D. stlumila ziewniecie i ospale podniosla sie z sofy. Lekko zmarszczyla brwi. -Wpusc go. -Tak, pani. Niewolnica wyszla. Przed dluga chwile Leyna siedziala na sofie, bezmyslnie masujac ramie. Wstala wreszcie i leniwie podeszla do ogromnego, zajmujacego pol sciany zwierciadla. Kilkoma drobnymi ruchami doprowadzila bujne, ogniste wlosy do porzadku, wygladzila suknie. Po raz setny, a moze tysieczny zdumiona wlasna uroda, zmruzonymi z zadowolenia oczyma badala odbicie pelnych ust, delikatnej linii nosa i wygietych lukow brwi. Nie zwracajac uwagi na stojacego w drzwiach goscia odwrocila glowe i, patrzac z ukosa, podziwiala swoj profil. Z namyslem rozburzyla nieco wlosy na skroni, uniosla lekko glowe. -Wiem, pani, ze to wbrew dobrym obyczajom, wbrew etykiecie. Jesli jednak, jako gosc, odzywam sie pierwszy, to nie po to, by obrazic pania domu, tylko dlatego, ze oboje mamy malo czasu... Gdy zaczal mowic, spojrzala na niego z bezbrzeznym zdumieniem. Glos mial gleboki i spokojny, dziwnie pasujacy do szerokiej twarzy i gleboko osadzonych, mocnych oczu. Wyrazny, gardlowy akcent zdradzal w nim Grombelardczyka. Stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Patrzac z rosnacym zdumieniem na jego zakurzony podrozny stroj i dlugi, waski miecz powiedziala: -Jak smiesz, moj panie, bez pozwolenia mowic do mnie, jak do rownej sobie? Czyzbys nie wiedzial, w czyim domu jestes? Z dziwna latwoscia odbil jej wzrok. Ale w chwili, gdy zrozumiala, ze jej zielone spojrzenie przegrywa, z namyslem pochylil glowe, -Wybacz, pani - powiedzial pokornie, choc widac bylo, ze nie przychodzi mu to latwo. - W samej rzeczy, zapomnialem, gdzie jestem... Powoli wrocila spojrzeniem do lustra. Uniosla reke i musnela malym palcem geste, wygiete ku gorze rzesy. -Wyjdz teraz - powiedziala od niechcenia - zostaw swe prostackie maniery za drzwiami i przyjdz po raz drugi. Przez ten czas zastanowie sie, czy na pewno chce z toba rozmawiac. Nie odwracajac sie widziala, jak drgnely mu miesnie szczek. Odwrocil sie bez slowa i wyszedl. Wydela lekko usta, przybierajac na twarz wyraz niejakiego lekcewazenia, potem zmruzyla oczy i rozchylila usta w czarujacym usmiechu. Sciagnela brwi i to byl gniew, potem w szeroko otwartych oczach zalsnil nieklamany zachwyt. Delikatne nozdrza rozwarly sie, wraz z uniesionym kacikiem ust tworzac pogardliwa ironie, potem, jak w kalejdoskopie, przemknely przez twarz niedowierzanie, naiwna, dziewczeca ciekawosc, uwielbienie, odraza, przerazenie, namysl, kpina... Przeciagnela sie beztrosko i zmarszczyla brwi. Jeszcze go nie ma? -Zasnales tam, panie, za tymi drzwiami? A moze czekasz, bym wyszla po ciebie? Drzwi rozchylily sie powoli. Stanal w nich tak samo, jak przedtem. Pochylil glowe i czekal. -Witam cie, panie, w moim domu - powiedziala swobodnie po dlugiej, bardzo dlugiej chwili milczenia. Doskonale bawila sie jego tlumiona wsciekloscia. - Wejdz dalej, prosze. Zrobil dwa sztywne kroki. -Witam cie, pani - przemowil lekko stlumionym glosem. - Jestem Gold L.F. z Grombelardu. Pokiwala glowa. -Z Grombelardu... To widac. Uniosl glowe myslac, ze nawiazuje do jego poprzedniego zachowania. Ale nie. Z dezaprobata patrzyla na popekane, zakurzone buty i wiszacy u pasa miecz. -Jestem prosto z podrozy, pani - wyjasnil. - Wybacz, ze raze twe oczy takim ubiorem... -No, dobrze juz. Czemu zawdzieczam wizyte Waszej Godnosci? Ruchem glowy wskazala mu miejsce w glebokim fotelu. Usiadl. Legla na sofie, opierajac podbrodek na dloni. Udajac dyskrecje, stlumila ziewniecie. -A zatem? Wydobyl spod kaftana duza, szeroka koperte. Podszedl do sofy i wyciagnal reke. Oto list, ktory wyjasni ci cel mojej wizyty, pani. Z wahaniem rozerwala koperte. Przebiegla wzrokiem rowne linijki ksztaltnego pisma. Gwaltownie usiadla na sofie. Pobladla. -To jakis zart, glupi zart - powiedziala nerwowo. - Baylay... zaginal w Armekcie bez wiesci przeszlo trzy lata temu. Zapewne... zamordowali go jezdzcy rownin albo inni zboje... -Mylisz sie, pani. Ten list napisal niespelna rok temu. Spojrzala mu w twarz. -Znasz jego tresc? -Tak, pani. W skupieniu przeczytala pismo po raz drugi i trzeci. Bladosc powoli ustapila z jej twarzy. Znow uniosla wzrok. -Nie wierze. Nie wierze temu listowi ani tobie, panie. Coz moj brat moglby robic na tym... Czarnym Wybrzezu? -Szukal tam swojej zony, pani. Wstala nagle. -Bzdura. Ilara uciekla od niego przed trzema laty. Jest teraz w Armekcie. -Nie, pani. Niespelna poltora roku temu wrocila do niego... -Klamiesz. Z nagla zloscia przedarla papier na pol i cisnela mu pod nogi. Odwrocila sie plecami. -Zegnam cie, panie. I nigdy wiecej nie przychodz do mego domu. Nie widziala, jak polozyl dlon na rekojesci miecza. Ale dzwiek jego glosu przeszyl ja dreszczem: -Nic z tego, pani. Baylay byl moim przyjacielem. Zrobie wszystko, by jego... zyczenie zostalo spelnione. Pojedziesz ze mna dobrowolnie albo z przymusu. Wybieraj. Zdumienie odmalowalo sie na jej twarzy. Odwrocila sie i spojrzala w szare oczy. -Co slysze? - powiedziala powoli z jakims zlowrogim spojrzeniem. - Pan mi grozisz... porwaniem? Ani jeden miesien nie drgnal w jego twarzy. -Otoz to. Minelo pare chwil, nim zrozumiala, ze ma przed soba szalenca. Z nagla pasja zacisnela usta. -Sluzba! W drzwiach komnaty prawie natychmiast ukazal sie rosly niewolnik. -Odpraw go, pani, lub poleje sie krew... Nie zwrocila uwagi na jego slowa. Powiedziala: -Wyprowadz stad tego czlowieka! Niewolnik groznie stanal za plecami Golda. Ten spojrzal przez ramie. W nastepnej chwili potezny cios lokciem w zoladek zwalil niewolnika z nog. Gold kopnal lezacego w glowe. -Ostrzegalem. Przebieraj sie, pani. Cofnela sie o krok, z odraza patrzac na nieruchome, lezace na dywanie cialo. Zywy niewolnik byl czyms niskim i podlym, martwy - czyms obrzydliwym. Cofnela sie jeszcze dwa kroki, wydajac jakis dziwny, nieartykulowany pomruk. Gold czekal chwile, potem podszedl do niej nagle. Chciala sie uchylic, ale uderzenie spadlo jak blyskawica. Potezny policzek rzucil ja na sciane, drugi oderwal od niej. Wyprostowala sie powoli, drzaca dlonia dotknela kacika ust. Z niedowierzaniem spojrzala na plamke krwi na palcu, potem na niego. Spokojnie, z zimnym wyrachowaniem, uderzyl jeszcze raz. Rozburzone wlosy spadly na oczy. Krzyknela. Jego glos byl zupelnie chlodny: -Dosyc? To teraz jazda. Pchnal ja ku drzwiom. Oszolomiona, nie stawiala oporu. Byla raczej zdumiona, niz przerazona; po raz pierwszy w zyciu zostala uderzona. Trzymal ja za ramie, gdy zbiegali po szerokich, pokrytych wzorzystym dywanem schodach. Jeknela, probujac uwolnic sie z uscisku. Trzymal tak mocno, ze poczula tepy bol w ramieniu. Zignorowal jej wysilki. Po chwili byli na dziedzincu przed palacykiem. Staly tam dwa duze konie. Nie znala sie na koniach, gdyby bylo inaczej, odgadlaby natychmiast, ze ma przed soba owe ciezkie i wytrzymale gorskie wierzchowce, ktore tak bardzo ceniono we wszystkich prowincjach Imperium. Wsadzil ja na grzbiet jednego z nich, sam wskoczyl na siodlo drugiego. Ciagle milczac, chwycil jej konia za uzde. Ruszyli. Niewolnicy przy bramie patrzyli na nich niepewnie. Obejrzal sie i rzucil ostrzegawcze spojrzenie. Zacisnela wargi. Po chwili lekkim truchtem jechali ulicami miasta. Powiedziala: -Jestes szalony. Wszyscy mnie tu znaja, spojrz. Tak bylo. Ostatni, uciekajacy przed zmierzchem, przechodnie zatrzymywali sie, patrzac na nich zdumionym wzrokiem. Nieczesto zdarzalo sie widziec jedna z najwiekszych magnatek stolicy, jadaca wierzchem w meskim siodle i do tego w strojnej sukni... Powoli narastala w niej wscieklosc. Byla osrodkiem zainteresowania mieszczan i malych szlachcicow, czula sie ponizona i upokorzona. Gniew nie pozwolil jej zachowac dumnego milczenia. -Zatrzyma nas pierwszy napotkany patrol Gwardii - powiedziala pewnym glosem, w ktorym jednak drzala hamowana zlosc. - Zreszta nie wydostaniemy sie z miasta. Bramy o tej porze sa juz zamkniete. Spojrzal na nia przez ramie. -Nie strasz, pani - powiedzial spokojnie. - Bramy sa po to, by je otwierac, a co do gwardzistow... Nie pierwszy raz jestem w Dartanie i doskonale wiem, ile sa warci. Dobrze, jesli co dziesiaty pojmuje, ze mieczem sie rabie, a nie rzuca... Szybko odwrocil glowe, uslyszawszy w odpowiedzi wyjatkowo ordynarne przeklenstwo. Nie przypuszczal, ze takie usta moga wymowic podobne slowo. Jechali w milczeniu. Gold ciekawie rozgladal sie dokola. W Rollaynie bawil po raz pierwszy, a bylo to miasto jedyne w swoim rodzaju... Wzniesiono Rollayne w 198 roku Ery Kotow. Nie powstala tak, jak inne miasta, ktore zmienialy sie i rozwijaly przez wieki, doroslaly, starzaly... Zbudowano ja od razu, w ciagu dwoch zaledwie lat. Byla miastem, ktore sama Moc pomagala wybudowac i ktore mialo byc pomnikiem dla Rollayny - legendarnej, polboskiej dziewczyny, najstarszej, najpiekniejszej i najsilniejszej z trzech siostr, ktore przed wiekami Moc stworzyla do walki ze zlem. I Rollayna-stolica byla wlasnie taka - najpiekniejsza i najpotezniejsza sposrod wszystkich miast Imperium. Wzniesiono mury, ktore niczemu w koncu nie sluzyly, bo Imperium bylo jedyne na swiecie i nie mialo, ani nie moglo miec zadnych wrogow, chyba pol-zwierzeta z Aleru. Potezne biale mury, tworzace dwa pierscienie - jeden w drugim. Cztery inne mury dzielily przestrzen miedzy pierscieniami na dzielnice, wnetrze malego pierscienia tworzylo Dzielnice Centralna. Wzdluz murow tworzacych zewnetrzny pierscien biegla szeroka, kamienna ulica poprzegradzana mostami - Obwodnica. To bylo piekne miasto. Jakze rozne od ponurych, kamiennych miast Grombelardu. Tu budowano z cegly, sciany tynkowano i bielono, zdobily je wymyslne plaskorzezby, gzymsy i freski, wszedzie rzucaly sie w oczy zdobione kolumny, szerokie balkony, tarasy, delikatne, czesto srebrzone ogrodzenia, otaczajace liczne sady i ogrody... Gold zauwazyl, ze prawie wszystkie ulice byly brukowane, turkotaly na kamieniach kola nielicznych juz o tej porze powozow i karet. Klulo w oczy bogactwo i wdziek zwyklych nawet, mieszczanskich strojow. Kobiety szelescily sukniami, mezczyzni pobrzekiwali zlotymi klamrami trzewikow... I jeszcze jeden szczegol roznil Rollayne od miast Grombelardu - tutaj nikt, procz zolnierzy, nie nosil broni... Byli juz na Obwodnicy. Przed nimi zamajaczyla w polmroku Polnocna Brama. Czterej zolnierze w blyszczacych od ozdob kirysach krecili kolowrotem. Krata opuszczala sie powoli. Z niedalekiej wartowni wyszedl wysoki, szczuply oficer i szybkim krokiem ruszyl w kierunku nadjezdzajacych. Gold zatrzymal konie, zeskoczyl z siodla i wyszedl mu na spotkanie. Powiedzial cos polglosem, wyciagnal zza pazuchy jakis papier. Oficer obejrzal go uwaznie i z namyslem spojrzal na Leyne. Gold powiedzial cos ostro, z naciskiem, na twarzy oficera odmalowal sie przestrach. Zasalutowal pospiesznie i krzyknal na zolnierzy przy kolowrocie. Opuszczona juz prawie krata zaczela powoli pelznac w gore. Gold wskoczyl na siodlo, pozdrowil gwardziste gestem reki i ruszyl ku bramie. Po chwili znajdowali sie poza murami miasta. Leyna milczala. Gold zatrzymal konie. -Dlaczego nie uciekalas, pani, ani nie wzywalas pomocy? To byla okazja, ktora moze sie juz nie powtorzyc. Milczala. -Nie wiem - powiedziala wreszcie. - Moze... moze chce byc porwana. Spojrzal na nia szybko i ze zdumieniem, ale jej twarz tonela w gestym mroku. -Jedziemy. Ruszyli. -Co to byl za papier, ktory pokazales temu oficerowi? W jej glosie nie bylo dotychczasowej wyzszosci, pogardy, gniewu... Byla tylko zwykla ciekawosc. Znal te kobiete od godziny, ale juz widzial, ze jej nie rozumie i pewnie nigdy nie zdola zrozumiec. -Patent - odpowiedzial po dlugiej chwili. - Jestem kapitanem Gwardii Grombelardzkiej. *** Dorzucil do ognia. Iskry strzelily w niebo.-Jestes rozbojniczka? Jej twarz pozostala obojetna, bez wyrazu. -Nie. -Nie? Cisza. -Wiec kim? -Daj mi spokoj. Nie pytajac juz o nic, nieruchomym wzrokiem wpatrywal sie w ogien. Dziwne, nocne spotkanie. Dziwna dziewczyna. Przyszla z nocy, przygladala mu sie przez dluga chwile tak dziwnie... Usiadla przy ogniu, zjadla kawalek suszonego miesa. Odpowiadala monosylabami, traktowala go niemal jak powietrze. Dziwne... Spojrzal z ukosa. Miala zdecydowany, wyrazny profil, ladne, male usta i dlugie rzesy. Ale nie dbala o siebie; chyba od dawna przebywala w gorach. Paznokcie u rak miala polamane i zaniedbane, bujne, czarne wlosy brudne i pozlepiane w straki. Jej odziez byla kupa lachmanow, spodnica i koszula ledwie okrywaly zgrabne, bardzo silnie umiesnione cialo. Lezacy na ziemi kaftan takze byl dziurawy, podobnie peleryna. Tylko buty miala nowe i mocne. Jej ciche, obojetne pytanie tak stopilo sie z mrokiem nocy, ze dostrzegl je dopiero po chwili: -Co robisz w Gorach? Jesli potrzebujesz pomocy - mow. Przez chwile nie wiedzial, co odpowiedziec. -Mowiac prawde - rzekl wreszcie - potrzebuje przewodnika. I jeszcze... wczoraj stracilem konia... -Po co ci kon w gorach? Powoli pokrecil glowa. -Nie w gorach. Jade do Zlego Kraju. Po raz pierwszy jej twarz nabrala wyrazu. Spojrzala mu szybko w oczy. Jednak nie byla piekna, nawet ladna... -Po co? Zwlekal z odpowiedzia. -To dluga historia... Nadal patrzyla mu prosto w twarz. Miala dziwny, niesamowity wrecz wzrok. Nie potrafil go wytrzymac. Odwrocil glowe. -Czemu tak patrzysz? Nie odpowiedziala. Dopiero po dlugiej chwili mruknela jakby do siebie: -Do Zlego Kraju... Tak po prostu. Po slawe? Bogactwo? A moze po smierc? Patrzyl prosto przed siebie. -Nie. Po zone. Cisza. I potem jej glos, ktory zabrzmial niespodziewanie przyjaznie i cieplo: -Nie powiesz mi nic wiecej? Zatrzymal wzrok na skaczacych po galazkach plomieniach. -Po co? Coz cie to moze obchodzic? Jej glos znow zobojetnial. -W samej rzeczy, nic. Chcialam ci tylko pomoc. -Obejdzie sie. Sam nie wiedzial, skad ta szorstkosc w jego slowach. Po co udaje bohatera, skoro nim nie jest? Dopiero rozpoczal swa szalencza wyprawe, a juz stracil konia, czuje sie zagubiony i bezradny. Coz dopiero, gdy przekroczy granice Zlego Kraju? Ba! Pytanie, czy w ogole do niej dotrze... Dziewczyna wstala. Schylila sie, podniosla kaftan, peleryne i oparty o kamien sajdak z duzym lukiem i kolczan ze strzalami. -Rano idz na wschod - powiedziala. - Trafisz na urwisko i wiodaca wzdluz niego sciezke. Kieruj sie wtedy na polnoc. Sciezka zaprowadzi cie do niewielkiej chatki. Tam znajdziesz czlowieka, ktory ci pomoze. Powiedz, ze przysyla cie Lowczyni. Odwrocila sie i bezszelestnie zniknela w ciemnosciach. Dlugo patrzyl na nia ze zmarszczonym czolem. Lowczyni? Slyszal to nazwisko. Gold, gdy opowiadal mu o Gorach, wymienial je wielokrotnie. Ale szczegoly... Lowczyni... Bezwiednie ujal w dlon galazke i wzruszyl nia wegle w ognisku. Trysnela fontanna iskier. Zagryzl lekko wargi. Gold mowil, ze w Gorach, gdy sie nie jest czegos do konca pewnym, jest sie juz na pol trupem. Baylay ufal Goldowi bez zastrzezen. "Trzeba bylo przyjac jej pomoc" - pomyslal. "Na pewno swietnie zna gory, szybko i bezpiecznie doprowadzilaby mnie do Obszaru..." Cisnal patyk w ogien, otulil sie peleryna i ulozyl na ziemi. Switalo, gdy po zle przespanej nocy ruszyl w dalsza droge. Szedl rownym, niezbyt szybkim krokiem, sciskajac pod pacha miecz, a na plecach niosac worek z prowiantem, zapasowymi butami i kilkoma drobiazgami. Uwaznie rozgladal sie dokola. Gory jeszcze spaly. Przyzwyczail sie juz do nich. Nie byly wcale takie grozne, jak powiadano. Owszem, w pierwszej chwili mogly sie takimi wydawac. W promieniach slonca wygladaly nawet pieknie, ale pod ciezkimi, grubymi chmurami zdawaly sie byc ponure. I byly. Najbardziej meczyl go wieczny grombelardzki deszcz. Wieczna wilgoc spadajaca z gory, wieczny szmer uderzajacych o ziemie kropel. Byla jesien i padalo bez przerwy. Przez caly dzien siapila drobna mzawka, zmieniajaca sie pod wieczor w ulewe. Potem padalo przez cala noc, rano zwykle spadala mgla - i znow wszystko zaczynalo sie od poczatku. Ale od dwoch dni nie splynela z nieba nawet kropla. Cieszylo go to, choc dziwilo, bo juz przywykl do bezustannego dzdzu. Zamyslony przestal zwracac uwage na otoczenie. Oszczedzajac sily, powoli i uwazne, tak jak uczyl go Gold, pial sie pod gore. Przepasc otworzyla sie przed nim tak nagle, ze jeszcze chwila i bylby w nia runal. Opanowujac zawrot glowy spojrzal w dol, potem na boki. Stroma, pionowa niemal sciana ciagnela sie tak daleko, jak siegal wzrokiem. Wygladalo to tak, jakby wielki, wiedziony reka olbrzyma topor przerabal masyw na pol. Zrozumial nagle, ze ma przed soba slynne Ciecie, o ktorym Gold opowiadal mu tak wiele. Zla slawa cieszyla sie ta okolica. Ponoc tylko w Zlym Kraju latwiej spotkac smierc... Po chwili poszukiwan odnalazl sciezke, ktorej - zamyslony - nie zauwazyl poprzednio. Poprawil worek na plecach i ruszyl na polnoc. *** Zeskoczyl z konia i wyciagnal rece. Zsunela sie w nie i z ulga stanela na ziemi. Nie byla przyzwyczajona do tak dlugiej jazdy i do tego w meskim siodle. Piekly ja uda, a przy kazdym poruszeniu odzywal sie bol w plecach.Spojrzala z nadzieja na jasne, otwarte szeroko okna gospody, z ktorych buchal gwar rozmow zmieszany z zapachem pieczonego miesa. Kiedy indziej propozycja spedzenia nocy w podobnym domu bylaby dla niej obelga, teraz jednak czekala na nia z niecierpliwoscia. Zapytala sama: -Czy tu zanocujemy? -O nie, pani. Rano twoja sluzba podniesie alarm, kto wie - moze juz podniosla? Nie mozemy sobie pozwolic na odpoczynek ledwie piec mil od stolicy. Lubila sluchac jego glosu, choc za zadne skarby swiata nie przyznalaby sie do tego nawet przed soba... Przed gospode wybiegl poslugacz. Gold cisnal mu zlota monete i odprawil ruchem reki. Wielkopanski gest. Zdumiona, musiala przyznac, ze pasowal do niego... do tego... Golda. Coz, byl w koncu szlachcicem Czystej Krwi. -Poczekaj tu na mnie, pani. Przyprowadze juczne konie. Zdala sobie nagle sprawe z tego, co to oznacza. Rozzloszczona i przerazona wizja spedzenia kilku kolejnych godzin w siodle nie odpowiedziala. Gdy odszedl, podeszla do swego wierzchowca i lekko pogladzila go po chrapach. Nie wiedziec czemu polubila to zwierze. Miala wreszcie chwile czasu na uporzadkowanie wrazen. Bylo ich wiele, bardzo wiele... Zamyslila sie. Zdumiewal ja ten czlowiek. Zdumiewal jego sposob bycia, slowa, szybkosc, z jaka podejmowal nieodwracalne decyzje... Oto porywa najpiekniejsza kobiete Dartanu z jej wlasnego, rojacego sie od sluzby domu, przy czym robi to z godna podziwu zimna krwia i pewnoscia siebie, by nie rzec - z wprawa. Wartujacych przy bramie gwardzistow zbywa kilku slowami. Ba, salutuja mu sluzbiscie, miast krzyczec i rzucac wloczniami!... Potrzasnela lekko glowa, jakby niedowierzajac wlasnej pamieci. Czy to sie moglo zdarzyc? Ona - piekna Leyna A.B.D. - porwana!... Gdzie tam porwana - zabrana z wlasnego domu wbrew woli, wbrew... Na Moc, jakze daleko bylo teraz spokojne, gladko plynace zycie, jakie wiodla dotad! Ucieklo gdzies, odplynelo - moze bezpowrotnie. Przerazila sie, ze to moze byc prawda. Ale bylo to przerazenie zabarwione dreszczykiem emocji. Porwanie? Prawdziwe porwanie? Poczula lekki chlod, ale sama nie wiedziala - strachu, czy rozkoszy. Ten kapitan... Usiadla na duzym, do polowy ukrytym w ziemi kamieniu, wsunela rece pod suknie i, korzystajac z mroku i samotnosci, zaczela masowac palace zywym ogniem uda. Znow z naglym gniewem pomyslala o oczekujacej ja meczacej podrozy. Jesli musial porywac, mogl chociaz zadbac o jakis powoz, jesli juz nie stac go na lektyke... No i byla glodna... A jednak Gold fascynowal ja. Uswiadomila to sobie w jednej chwili i od razu z przerazajaca jasnoscia. Byl mezczyzna... mezczyzna, ktory... Nie znala dotad takich mezczyzn. Mezczyzn, ktorzy patrzyliby jej smialo w oczy, hamowali gniew wykonujac JEJ polecenia... Ci, ktorych znala, chetnie lizaliby podloge przed jej stopami, nie przestajac przy tym plesc bzdurnych i powtarzajacych sie komplementow. Przyjmowala ich holdy, byly czyms oczywistym, ale - nudzily. Znow poczula ciarki na plecach. Policzki poczerwienialy... Mezczyzne, ktory by nosil bron w jej domu i bil ja po twarzy, jak pierwsza lepsza niewolnice - widziala po raz pierwszy. To bylo... to bylo... Och, bala sie go po prostu! Bala sie po raz pierwszy w zyciu I... (na Moc, przestawala rozumiec sama siebie) pragnela tego, by ja znowu uderzyl... by ja bil, by ja sponiewieral... Z mroku wynurzyl sie Gold, prowadzac dwa ciezko objuczone konie. Predko obciagnela suknie i wstala. Podal jej jakies zawiniatko. -To meski stroj do konnej jazdy - wyjasnil. - Przebierz sie, pani, za weglem budynku. Z wahaniem wziela pakunek do reki. -Meski stroj... - powiedziala niepewnie. -Coz w tym zlego? Zapewniam, ze bedzie lezal dobrze, a w sukni kiepsko sie siedzi na koniu. Popchnal ja lekko ku naroznikowi gospody. Dopiero teraz dotarl do niej sens polecenia. Przybladla. -Moj panie, tys sie chyba pomylil... - powiedziala lodowato, odtracajac jego reke. - Ciagle zapominasz, do kogo mowisz. Dartanska magnatka mialaby sie rozbierac pod sciana jakiejs podejrzanej rudery? Jak pierwsza lepsza ulicznica? Patrzyl na nia spokojnie, choc z niedostrzegalnym niemal, ironicznym usmiechem na ustach. -Wszystkie pokoje w gospodzie sa zajete - powiedzial. - Tak, ze nie uda mi sie, pani, zapewnic ci odpowiedniej garderoby. Ale jesli chcesz podrozowac w tej pieknej, czerwonej sukni - to prosze. Stala przez chwile nieruchomo, potem odwrocila sie i poszla w strone budynku. Widzial ja w mdlym swietle zawieszonej nad wejsciem do gospody latarni, potem zniknela w mroku. Leyna ukryla sie za weglem, rozejrzala na boki i zrzucila suknie. Po omacku wyciagnela z zawiniatka obcisle spodnie. Zagryzla wargi, z determinacja zdarla z siebie cala bielizne, zwinela halki i stanik w jeden klab i cisnela w niedalekie krzaki. Szybko dopiela krotka spodnice, wciagnela spodnie, wbila drobne stopy w mocne, skorzane buty. Potem narzucila cienka, jedwabna koszulke, na to gruby, szorstki, wciagany przez glowe kaftan ze skory. Wlosy zwinela w gruby wezel i przepasala rzemienna opaska. Z odraza wziela do reki szeroki pas z metalowych kolek i krotki, lekki mieczyk. -O, nie - mruknela do siebie. - Co to, to nie. Pochylila sie jeszcze, podniosla jedna z halek i oddarla od niej dosc duzy kawalek materialu. Zwinela go starannie i, po krotkim namysle, wetknela za cholewe buta. Wrocila na majdan. Gold obrzucil ja uwaznym spojrzeniem. -No, nie wygladasz, pani, pociagajaco - zawyrokowal ze szczeroscia, ktora sprawila, ze zapalaly jej policzki. - Ale na pewno bedzie ci wygodniej. Wyciagnela przed siebie reke z mieczem. -Zabierz to! - powiedziala ze zloscia. - Nie zamierzam potykac sie o jakies zelastwo! Odebral bron i przytroczyl do jukow. -Czas w droge, pani. -Jestem glodna. -Pozniej. Obrazona nie przyjela pomocy, ktora jej ofiarowal. Sama niezdarnie wdrapala sie na siodlo udajac, ze nie dostrzega jego usmiechu. -Zachowujesz sie jak dziecko, pani - powiedzial wprost. Chyba zawsze wszystko mowil wprost. - Wyjasnialem juz, dlaczego nie mozemy sobie pozwolic na zwloke. Nie odpowiedziala. Gold jednym skokiem znalazl sie w siodle. -A zatem w droge. Zjechali na gosciniec, zadudnily kopyta na belkach waskiego mostu, przerzuconego nad leniwa rzeczulka. Leyna znow poczula bol w plecach. Monotonny chod konia nuzyl ja, ale ten bol nie pozwalal zasnac. A wlasnie poczula, jak bardzo jest spiaca. Ziewnela glosno, wrecz ostentacyjnie. Gold usmiechnal sie pod wasem. Chyba znal tylko jeden rodzaj usmiechu - lekko ironiczny. Nie widziala go wprawdzie, bo noc byla coraz bardziej zwarta, ale slyszala w jego glosie. -Wydaje mi sie, pani - rzekl - ze traktujesz nasza wyprawe jak jakas nowa zabawe, ktora Moc ci zeslala jako lekarstwo na nude. Jestes w bledzie. To nie jest zabawa, predzej gra, ale nie ma w niej zamawianek. Juz teraz grasz o zycie swoje i Baylaya. I zrozum wreszcie, ze nie jestem twoim w tej grze przeciwnikiem. Obiecala sobie, ze nie bedzie z tym czlowiekiem rozmawiac. Teraz jednak nie wytrzymala. -Dokad mnie wlasciwie wieziesz? - zapytala niby to zupelnie obojetnie. -Na Czarne Wybrzeze, jak chce twoj brat, pani. Pokrecila glowa. -Nie pojmuje, dlaczego wciaz klamiesz? Przeciez jestem w twojej mocy, zdana na twa laske i nielaske... - urwala nagle spostrzeglszy, ze lubuje sie brzmieniem tych slow. Rozzloszczona odkryciem, mowila glosniej i gniewniej: - Powiedz wprost, ze porwales mnie dla siebie, nie opowiadaj mi wiecej bajek o Baylayu... Swiatla gospody pozostaly daleko za nimi. Bylo zupelnie ciemno. Ale moglaby przysiac, ze patrzyl dlugo w jej kierunku, nim wreszcie powiedzial nieglosno i jakby do siebie: -Czyzbys naprawde byla az tak prozna, pani? Nie jestes w stanie uwierzyc w zadne wytlumaczenie poza tym, ze porwano cie dla twej urody? -Owszem. Ale niech to bedzie wytlumaczenie, nie zas bzdura. -A zatem... a zatem powinnosc wobec przyjaciela... to twoim zdaniem nie jest wystarczajacy powod? Zasmiala sie krotko. -Moj panie! Ktoz ci dzisiaj uwierzy w takie brednie? Zgodzmy sie na chwile, ze Baylay naprawde pisal ten list, ze naprawde znales Baylaya... Ale przeciez, jesli on naprawde udal sie do tego Grombelardu, to z zupelnie pustymi kieszeniami. Dlugie milczenie. -Nie... nie rozumiem, o co ci chodzi, pani - powiedzial wreszcie ze zdumieniem. -Hm, nie jestes zbyt bystry, panie. Albo takiego udajesz. Jesli nie mial pieniedzy - nie mogl ci zaplacic za tak dluga podroz. To chyba jasne? Wydawalo sie, ze mezczyzna znow potrzebuje czasu, by ja pojac. Nagle uslyszala jego smiech, ale brzmial on jak charkot. Przeszly ja ciarki. -Na Moc! - powiedzial, smiejac sie bez przerwy. - Na Moc! Jakiz ze mnie glupiec! O, na Moc! -Nie zaprzecze - powiedziala ostro, rozdrazniona smiechem. Smiech umilkl. Glos byl zimny i spokojny: -Nie bedziemy wiecej mowic na ten temat. Ale opowiem ci, pani, jak to bylo. Choc, doprawdy, nie wiem, po co... Zamilkl na moment. Chciala cos powiedziec, ale wpadl jej w slowo: -Pierwszy raz zobaczylem go w Badorze, w koszarach. Mialem sluzbe i przyprowadzono go do mnie, bo zadal rozmowy z oficerem. Zaprosilem go do swego pokoju, a on nie usiadl, tylko od razu zaczal pytac, jak trafic do Zlego Kraju. Obejrzalem go sobie od gory do dolu... Coz, wiesz pani doskonale, ze nie wygladal na zabijake... Powiedzialem mu to i jeszcze cos takiego: "Trzy rzeczy ci wyjasnie, panie. Po pierwsze, do Kraju nie jedzie sie w aksamitnych pantalonach, tylko w zbroi i z toporem przy siodle. Po drugie, jak sie juz ma ten topor, to trzeba jeszcze umiec nim machac. A po trzecie, do Kraju nie jedzie sie ot, tak sobie, tylko z jakiegos powodu. Jesli chcesz, bym pomogl ci zginac, powiedz chociaz, w imie czego mam to robic". Gold przerwal i zamyslil sie. Leyna jechala z lekkim, kpiacym usmiechem na ustach. Kopyta konskie stukaly nieglosno. -Pierwszy raz w zyciu widzialem wtedy placzacego mezczyzne - podjal po chwili. - To byl widok, jakiego nie zapomne. Gdy rozbojnicy zabili moja matke i siostry - ojcu ciekly po policzkach lzy. Ale to nie byl placz. Gdy Lordos, jeden z moich gwardzistow, musial dobic ukochanego konia -policzki mial mokre. Gdy umarla mi zona i nienarodzone jeszcze dziecko - otarlem oczy rekawem. Ale to nie byl placz. A on... Gardzilem nim, gdy rozszlochal sie, rozlazl jak stara baba, dostal spazmow... Sluchac nie chcialem jego belkotu! Powiedzialem tylko, azeby sie wynosil, bo chce mi sie rzygac... Przyszedl do mnie nazajutrz. O nie, nie przyszedl - przyjechal. Byl w nowej, lamelkowej zbroi, a przy siodle kolysal mu sie niezly, choc lekki topor. Najpierw ogarnelo mnie zdziwienie, potem zlosc, wreszcie smiech. Ale koniec koncow wysluchalem go... Panowal nad soba. Krotko opowiedzial mi o sobie, o swej przeszlosci, o nieudanym malzenstwie. Takze o tym, jak podjal decyzje, by wyprzec sie calego dotychczasowego zycia, pojechac do Grombelardu i zaczac wszystko od nowa. Wreszcie dowiedzialem sie, ze Ilara wrocila do niego, jakims cudem odnalazla go az w Badorze. Sama przeszla przez Gory, zupelnie, ale to zupelnie ich nie znajac. Byla skrajnie wyczerpana i chora. Leczyl ja jakis czarownik. I on wlasnie porwal ja na Czarne Wybrzeze. Cisza. Kopyta konskie wystukiwaly nierowny rytm. -Chcial ruszac do Kraju natychmiast, ale wytlumaczylem mu, ze nie wolno sie spieszyc. W Kraju czas plynie inaczej, dziewiec razy wolniej. Ilarze nic nie grozi, przeciez nie porwano jej po to, by zabic. A on, Baylay, by ja ocalic, musi sie wiele, wiele nauczyc. Uczylem go wszystkiego, co sam umialem, a wiec szermierki, orientacji w gorach, czytania sladow, polowania... Nauczylem go tez rozumiec Moc... A potem poszedl. Dlugie milczenie. -Teraz wiesz juz, pani, prawie wszystko. -Prawie? - zapytala jakby z odcieniem kpiny. Zagryzl wargi; nie wierzyla mu. -Mialas racje, list... jest falszywy. To ja go napisalem, kiedy Baylay poszedl do Zlego Kraju. Obawialem sie - i slusznie - ze nie uwierzysz mi na slowo. Jak sie okazalo, nie uwierzylas nawet listowi, choc pismo mam bardzo podobne do Baya. Milczala. Dorzucil po chwili: -Nie powinienem byl go puszczac do Kraju samego. Zrozumialem to dopiero wtedy, gdy poszedl. Zwlekalem, ludzilem sie, ze wroci. Potem wyruszylem po ciebie. Musisz go uratowac, pani. -Wiec dobrze, niech bedzie, ze ci wierze - powiedziala po dlugiej chwili. - Ale coz ja moge mu pomoc, skoro nawet nie wiem... Przeciez... jestem tylko kobieta. -Wy, Dartanczycy - rzekl jakby do siebie - jestescie slepi i glusi. Zloto, klejnoty, bale, zloto, klejnoty... Wasze umysly sa ciemne, zupelnie ciemne. Nie wiecie nic o niczym, a juz zupelnie nie znacie Mocy. -No dobrze, ale co to ma do rzeczy? -Kontakt z Moca moze nawiazac tylko czarownik lub czlowiek posiadajacy Magiczny Przedmiot. Ale sila czarownikow i Magicznych Przedmiotow jest niczym wobec siostrzanej lub braterskiej milosci. Wlasnie tej i tylko tej. Dlaczego - wie chyba tylko Moc. Poprzez mrok zajrzal jej w oczy. -Powiedz, pani, czy kochalas Baylaya? Czy go kochasz? Jesli nie - mozemy wracac. Cisza. -Ja ci po prostu nie wierze. Nie wierze. Gdy zeskoczyl z konia i wyciagnal do niej rece, prawie ze w nie spadla. Byla nieludzko, wrecz potwornie zmeczona. Bolalo ja cale cialo: nogi, plecy, kark. Powieki miala ciezkie jak olow. Nie pamietala prawie, jak ja zaprowadzil do wynajetego na pietrze pokoju, pomogl sciagnac buty, polozyl na lozku i wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Wymamrotala cos niewyraznie i przekrecila sie na bok. Zasnela natychmiast. Gold obserwowal ja przez szpare w niedomknietych drzwiach, potem powoli zszedl na dol i oporzadzil konie. Nie mogl sobie pozwolic na sen, ale tez nie bardzo go potrzebowal. Doba spedzona w siodle znaczyla dla niego niewiele, wytrzymywal nie takie marsze. Zapewne, byl zmeczony, ale przeciez nie lecial z nog. Zblizalo sie poludnie, zamowil wiec suty posilek i usiadl przy stoliku w kacie gospody. Dziwna rzecz, ale sala byla prawie pusta. Nieczesto tak bywalo na tym szlaku. Razno zajal sie olbrzymia sztuka miesa, jaka mu podano na wielkim polmisku. Jedzac rozmyslal, z nieruchomym wzrokiem wbitym w niewielka gromadke siedzacych przy duzym stole podroznych. Czul sie zagubiony. Nie znal dotad tego uczucia. Podejmowanie decyzji zawsze przychodzilo mu latwo, zawsze byl pewny swego. Teraz nie. Ta Dartanka... Byl chyba dotad wobec niej zbyt ulegly, niepotrzebnie pozwalal jej na kaprysy... Gold potrafil byc szczery wobec samego siebie. Znal przyczyne tego - tak dotad jego naturze obcego - niezdecydowania. Hardosc tej wladczej pani imponowala mu, choc jednoczesnie gardzil jej wielkopanskimi nawykami. Zloscily go kaprysy, znienawidzil ja za ten obrzydliwy stosunek do przyjazni, ktora, jako taka, byla dla niego zawsze uczuciem swietym i do ktorej odnosil sie z calkowita bezinteresownoscia. Wiedzial doskonale, dlaczego w przypadku Dartanki bylo inaczej. Przede wszystkim... ona po prostu nie potrafila zrozumiec, ze magnat, w tym wypadku jej brat, moglby sie zaprzyjaznic ze szlachcicem Czystej Krwi, chocby nawet byl on kapitanem Gwardii. Gold zas wiedzial, ze jest to mozliwe. Poza tym... wlasnie ten stopien, w polaczeniu z nazwiskiem, stawial go w rzedzie magnatow. Takie bylo prawo Imperium. Zwykly mieszczanin stawal sie rowny wyzej postawionemu przez sam fakt, ze nosil mundur gwardzisty. Wyzej postawiony gwardzista byl traktowany jak szlachcic Czystej Krwi, szlachcic Czystej Krwi - jak magnat. Magnat w mundurze gwardzisty ustepowal pozycja spoleczna tylko Cesarzowi. Gold dziwil sie, ze Leyna nie pamietala o tym. Moze po prostu... chciala zachowac dystans, patrzec na niego z gory? Miala piekne cialo i zepsuta dusze. Chcialby wierzyc, ze tak nie jest, a przynajmniej - ze tak nie bedzie zawsze. Byla siostra Baylaya. To dlatego obchodzil sie z nia jak z jajkiem. Nie potrafilby spojrzec Baylayowi w oczy, gdyby jego siostrze spadl wlos z glowy. Czul sie za nia odpowiedzialny, ale nie lubil jej, chwilami nienawidzil i nie chcial, nie chcial, by pozostala taka, jaka byla. Wytarl rece o brzeg spodnicy i wstal od stolu. Podszedl do lady, wzial od barmana dwie butelki wina i po krzywych, nierownych schodach wdrapal sie na pietro. Po chwili byl w swoim pokoju. Odbil szyjke pierwszej butelki i napil sie. Poczul przyjemne cieplo. Gold byl szlachcicem Czystej Krwi i kapitanem Gwardii. Ale potrafil dostosowac sie do kazdej sytuacji. W koszarach byl zolnierzem, w salonie panem, w gorach rozbojnikiem. Uwazal to za sluszne i dlatego nie znosil Leyny, ktora zawsze i wszedzie chciala byc magnatka. Zaklal. Dlaczego nie usadzil jej juz wtedy, w Rollaynie? Dlaczego pozwolil sie wyrzucic za drzwi, zupelnie jak zbesztany przez rodzicow chlopczyk? Jak dotad, piekna kaprysnica doskonale bawila sie porwaniem i wszystko szlo gladko. Ale w koncu zabawa ja znudzi i dojdzie do konfrontacji. Kazdy dzien, kazda godzina odwlekajaca moment tej walki, uczynia ja ciezsza, trudniejsza... Odbil szyjke drugiej butli. Wypil, wyciagnal sie na lozku i zamknal oczy. Postanowil, ze wstanie za trzy godziny. Tak sie stalo. Lezal przez chwile nieruchomo, potem wysaczyl ze stojacej przy lozku flaszki reszte wina i wstal. Tkwil na srodku pokoju i medytowal. Dal jej najwyzej cztery godziny snu. Czy nie za malo? Coz, bedzie sie musiala do takiego trybu zycia przyzwyczaic... Niespelna godzine pozniej wszedl do pokoju dziewczyny, trzymajac w reku tace z jedzeniem i szklanke wina. Zly na siebie, ze ulegl slabosci i przybiegl do niej z posilkiem jak... jak lokaj, postawil tace na stole i zerknal na jej twarz. Spala jak dziecko, z policzkiem przycisnietym do twardej, wypchanej sianem poduszki. Posapywala lekko przez sen. Wygladala tak niewinnie i czysto, ze nagle odniosl wrazenie, iz widzi ja po raz pierwszy... Ale wygnieciona i podwinieta spodnica odslaniala dlugie, ksztaltne nogi; nogi, ktorych pelne uda szczelnie wypelnialy obcisle spodnie; nogi, ktore na pewno nie byly nogami dziecka... Jednak byla... niebezpiecznie piekna. Podszedl do lozka i lekko dotknal ramienia spiacej. Potrzasnal. Mruknela cos, nie otwierajac oczu, i przetoczyla sie na plecy. Czerwona fala gestych wlosow sparzyla mu dlon. -Czas... czas w droge, pani - powiedzial cicho i tak tkliwie, ze az zaskoczony brzmieniem wlasnego glosu - potrzasnal glowa. Mocno, zbyt mocno chyba szarpnal delikatne ramie. Otworzyla oczy i gwaltownie usiadla na lozku. -Jak smiesz mnie dotykac, gwardzisto - powiedziala z pelna pogardy i wyzszosci wsciekloscia. - Chyba za duzo sobie pozwalasz! Jakies cieple, przyjemne slowo, ktore juz mial na jezyku, splynelo do zoladka wraz ze slina. Zacisnal wargi. -Czas w droge - powiedzial szorstko. - Za kwadrans masz byc gotowa... pani. Czekam na dole przy koniach. Nagle parsknal smiechem, widzac jej czerwone i zapuchniete oczy, ktore chcialy byc wladcze, grozne i nieprzystepne. Ale byl to tez smiech gniewny troche na pokaz - odwet. Jej reakcja zaskoczyla go, zdumiala. Ten wybuch smiechu musial ja dotknac bardziej, niz mogl sie tego spodziewac. Zerwala sie z lozka. Gladkie policzki mialy barwe rozy. -Precz! Precz! Wynos sie stad, ty... To co teraz uslyszal sprawilo, ze smiech zamarl mu w gardle. Sciagnal twarz. Chcial cos powiedziec, ale spojrzal tylko z niedowierzaniem, pokrecil glowa i wyszedl. Nachodzily go mdlosci. Byla tak odrazajaca, bluzgajac podobnymi wyrazami, ze - pelen obrzydzenia - nie potrafilby jej nawet zwymyslac. Nawet przywolac do porzadku. Czul wstret, zupelnie, jakby zanurzyl sie po szyje w kloacznym dole. Nie, nie byl wcale delikatny i nadwrazliwy. W koszarach, na biwaku w gorach jego gwardzistki i gwardzisci miotali nieraz jeszcze gorszymi epitetami. Ale roznica miedzy wciaz spietym, wiecznie igrajacym ze smiercia zolnierzem a nia - delikatna i z pozoru dystyngowana magnatka dartanska - byla ogromna. Nerwowymi ruchami dopinal popregi. Byl bardziej wzburzony, niz by moglo sie to wydawac, rece mu drzaly. Tu chodzilo nie tylko o to, co powiedziala. Jej zachowanie. Czul sie jak zbity pies, ktory chcial polizac reke swego pana i zostal odtracony naglym, bolesnym kopniakiem. Wyprowadzil konie ze stajni na podworze i poszedl do pokoju po juki. Potem oparl sie o sciane gospody i czekal. Leyna ukazala sie na majdanie w chwili, gdy juz mial po nia isc. Byla spokojna, ale w oczach czail sie jakis zly blysk. Bez slowa wdrapala sie na siodlo. Gold wskoczyl na grzbiet swego konia, lekko uderzyl zwierze ostrogami. Ruszyli. *** Twarda, miejscami brukowana droga ktora jechali, zaczela sie psuc. Im blizej grombelardzkiej granicy, tym nawierzchnia byla gorsza, pelna dziur i wykrotow.Jechali miedzy szeroko rozlozonymi polami, czasem przez las. Lasow w ogole w Dartanie bylo duzo, jesli nie wzdluz drogi, to chociaz gdzies na widnokregu widac bylo drzewa. A bardzo piekne sa dartanskie lasy. Lisciaste, ale suche, przestronne, jasne, pelne polan. Mnostwo w nich zwierzyny, niejednokrotnie smigaly w poprzek drogi, tuz-tuz przed konskimi lbami, gibkie ciala sarn. Leyna zachwycala sie pieknem tych lasow, dotad niewiele podrozowala i teraz czasem wrecz nie chciala wierzyc, ze wciaz jeszcze sa w Dartanie. Znala inny Dartan - Dartan Rollayny, Dartan wielkich miast, wielkich nazwisk, wielkich bogactw, wielkich uczt... Dartan lasow, pol i rzek byl jej nieznany i troche jakby obcy choc wywieral na niej wrazenie jego urok. Czesto mijali niewielkie wioski. Chlopi patrzyli na nich zza plotow, brudna dzieciarnia z wrzaskiem biegla przy koniach. Wtedy Leyna gryzla wargi. Sam widok pospolstwa sprawial jej przykrosc, czula sie upokorzona tym, ze nisko urodzeni pokazuja ja sobie palcami. Draznilo ja i to, ze Gold zdawal sie wcale nie zwracac uwagi na jej ponizenie. Jechal obojetny i z kazdym dniem coraz bardziej milczacy. Rozmawiali niewiele, na pytania odpowiadal jasno, ale lakonicznie. Chwilami odnosila wrazenie, ze ON WCALE O NIEJ NIE PAMIETA. Zloscilo ja to i draznilo, prowokowala wtedy klotnie, ale kapitana nielatwo bylo wyprowadzic z rownowagi. Nienawidzila go za to jeszcze bardziej, ale tez - o czym jeszcze nie do konca wiedziala - pragnela z coraz wieksza moca. Do szalu doprowadzala ja swiadomosc, ze on wcale nie zwraca uwagi na jej wdzieki, wcale ich nie zauwaza! A przeciez - co spostrzegla z niemalym zadowoleniem - meski stroj mial swoje dobre strony... Obcisle spodnie i krotka, meska spodnica znakomicie podkreslaly linie bioder i nog, poprzez cienka koszulke i sztywny kaftan wyraznie przebijaly szczyty wspaniale stromych piersi, ktore stanik sukni tylko deformowal. A on - nic... Niewyczerpana fantazja, jaka ujawniala przy ukladaniu - prymitywnymi przeciez metodami - fryzury, takze nie wywierala na nim zadnego wrazenia. Obrazona, zbuntowana i wsciekla jechala za nim w milczeniu, gryzac wargi i wymyslajac tortury, jakie by mu zadala, gdyby tylko mogla. Wreszcie kiedys, gdy pracujacy w polu chlopi osmielili sie jej poklonic, powiedziala gniewnie: -Nie rozumiem, co z ciebie za mezczyzna! Ublizaja mi w twojej obecnosci... -Nie zwracaj na nich uwagi, pani - przerwal jej leniwie. - Juz wkrotce miniemy ostatnie wsie i wkroczymy w wielkie, przygraniczne lasy. Tam bedziesz miala spokoj. -Alez ja nie moge zniesc, by podlota przygladala mi sie bezkarnie! Spojrzal na nia. -To moja wina - powiedzial niespodziewanie dla samego siebie. - Przyzwyczailem cie do slowa "pani", a nie powinienem byl. Jedziemy do Grombelardu, a ty wciaz zachowujesz sie tak, jakbys byla na przyjeciu w stolicy. Patrzyla na niego z otwartymi w bezbrzeznym zdumieniu ustami. -Leyna A.B.D. moglas byc w Rollaynie. Ale w drodze przez grombelardzkie gory bedziesz tylko glupia i bezradna lala, slicznotka, ktorej magnackie nazwisko byle pastuch moze upodlic swa zawszona meskoscia. Mysl o tym juz teraz. Krew uderzyla jej do glowy. Przez chwile nie mogla wydobyc glosu. -Jak smiesz!? - powiedziala wreszcie chrapliwie. - Jak smiesz?! Usmiechnal sie drwiaco. Wskazal na droge. -Spojrz. Popekana i nierowna. A jest to najwiekszy i jedyny szlak z Rollayny do Grombu. Bity trakt - byc moze, ale za Sepia Przelecza juz tylko z nazwy. Nikt nie jest w stanie go utrzymac, bo grombelardzki deszcz rozmywa najlepsze drogi w ciagu miesiaca. Jest to wiec taka droga, na ktorej konie lamie nogi, a wozom pekaja kola. A dokola gory, gory i gory... I dzicy pasterze, i stokroc dziksi zboje. Kogo obchodzi twoj tytul? Chciala wydac pogardliwie wargi, ale na skurczonej twarzy pojawil sie tylko jakis nieprzyjemny grymas. -Sadzilam - rzekla na pozor spokojnym, choc mocno zduszonym glosem - ze jade w towarzystwie rycerza i oficera, a ty jestes po prostu... -Jedziesz w towarzystwie rozbojnika - przerwal ostro. - Rozbojnika, ktorego nazwisko i patent kapitana Gwardii stawiaja w rzedzie magnatow - patrzyl na nia kpiaco. - Moi zolnierze to tacy sami zboje, jak ci z gor, tylko ze my nosimy mundury i walczymy o sluszna sprawe. Ale w Gorach obyczaje i maniery mamy zbojeckie, bo jakze moze byc inaczej? Powlocz sie przez dziesiec lat po Ciezkich Gorach, a zobaczysz, co pozostanie z twojej oglady. Milczala pogardliwie. -W Grombelardzie liczy sie zycie i tylko zycie. Gramy o cudze zycie, niszczac zagrazajace mu inne zycie a stawiajac na slaba, bardzo slaba karte wlasne. Zaraz za granica czeka na nas dwudziestu moich ludzi. To dzielni chlopcy, ale gdy otoczy nas szescdziesieciu rozbojnikow - nie zawaham sie. Ich herszt zwali sie z toba w krzaki, jesli zgodzi sie w zamian pozostawic nas w spokoju. Oto Grombelard. Byla wstrzasnieta, choc probowala to przed nim ukryc. Zielone oczy lsnily strachem i wsciekloscia. -Nie patrz tak na mnie - dorzucil spokojnie. - Badz pewna, ze jesli to ja sie hersztowi spodobam... nie mrugne okiem. Zycie dwudziestu ludzi to dla mnie wiecej, niz falszywie pojety honor. -Jestes wulgarny! - oswiadczyla dobitnie. - Glupi i wulgarny. Milczal przez chwile, potem zasmial sie krotko, tym wlasnie smiechem, ktory doprowadzal ja do furii. -Draznisz mnie - rzekl. - Ja jestem wulgarny. Ty zas jestes naiwna, rozpieszczona idiotka. Myslisz, ze caly swiat istnieje tylko po to, bys ty i tobie podobne pieknosci mogly powoli zrzucac halki w kapiacych od zlota prywatnych apartamentach pierdolowatych galantow, dla ktorych widok miecza jest wstrzasem. Wszyscy, z waszymi trzema dumnie stojacymi za imieniem literami, jestescie durniami, zywymi trupami, bez krzty zycia w duszy. Zloto i tytuly, zloto i tytuly... Zamilkl. -Jeden Baylay byl inny. Dlatego go pokochalem. A was wszystkich chwilami nienawidze. Patrzyla na niego z obrzydzeniem. -Gardze toba. Jestes zwyklym, nieokrzesanym barbarzynca. Nie poznalam sie na tym od razu. -Milczec. -Cham! Rozbawily go te wyzwiska. Zaczal sie smiac i choc wiedziala, ze jest to smiech na poly wymuszony, nie mogla go zniesc. Powstrzymala nieco konia i pozostala w tyle. Nie obejrzal sie nawet. Byla wzburzona. Pociagajaca zrazu swa niecodziennoscia przygoda nagle zmienila sie w koszmar. Porywacz zlamal zasady gry, nie byl taki, jakim byc powinien. Stal sie jej nagle wstretny, fascynacja jego stanowczoscia i meskoscia minela bez sladu, gdy okazalo sie, ze stanowczosc jest zwyklym brakiem oglady, a meskosc - prymitywna dzikoscia. Czula zal do siebie i zlosc, ze dala sie zwiesc pozorom. Ale cala wina przypadla w udziale jemu. Glupiec! Nie wie, co traci! Zadawala sobie pytanie, dlaczego jeszcze z nim jedzie, co w ogole robi w towarzystwie tego czlowieka?... Ale wciaz sie go bala. Las na horyzoncie z waskiej linii zmienil sie w smuge, potem w pasek. Wytrzymale wierzchowce szly rownym, spokojnym krokiem. Gold wiedzial, ze moga tak isc calymi dniami, klusowac - godzinami. Poprawil sie w siodle. Las. Szeroki pas lasu, potem granica, wreszcie Grombelard. Kraj blogoslawiony przez Moc i kraj przez nia przeklety. Kraj wiecznych chmur i conocnego deszczu. Moc chciala, by grombelardzkie gory bez przerwy ociekaly wilgocia, w sobie tylko znanym celu spychala nad nie chmury znad calego Imperium. Gold lubil te chmury. Wiecznie blekitne niebo Dartanu przeciekalo mu przez palce, bylo cienkie i slabe. Slabe jak ludzie, ktorzy pod nim zyli. Niechetnie obejrzal sie na Leyne. Ich oczy zetknely sie i zaraz uciekly na boki. Predko odwrocil glowe i uderzyl konia ostrogami. -Szybciej! - rzucil przez ramie. Kon przeszedl w cwal. Gold mial ochote pedzic, widziec, jak las w wielkich susach mknie mu na spotkanie. Byl wsciekly, choc nie do konca wiedzial, dlaczego. Musial zgubic te wscieklosc w galopie. Byl juz na skraju lasu, gdy obejrzal sie za siebie. Wypuscil z reki cugle luzakow, szarpnal. Kon z kwikiem wryl sie kopytami w ziemie, zatanczyl na zadnich nogach i, kierowany stalowym ramieniem jezdzca, zawrocil. -Jaa-haa!! Nie poznal wlasnego glosu. Wbil ostrogi w boki zwierzecia, dobyl miecza i zaczal walic plazem. Kon pomknal jak burza. Gold pochylil sie nisko nad jego karkiem. Kopyta wybijaly oszalaly rytm. Polozyl sie prawie na szyi wierzchowca. Znow uderzyl plazem. Kon steknal, stulil uszy i wyciagnal sie jak struna. Kopyta huczaly. -Jaa-haa! Hen, hen przed soba ujrzal posuwajacy sie po drodze maly obloczek kurzawy. Nie spuscil juz go z oka. Oblok rosl, Gold doganial go szybko. Wreszcie wyraznie ujrzal zad wierzchowca i jej pochylone plecy. -Suka! Suka! - charczal przez zeby. Byla bardzo zlym jezdzcem. Obejrzala sie raz i drugi, wreszcie zrezygnowala. Powstrzymala konia. Gold nie zatrzymal sie. Odrzucil miecz, w pelnym galopie przelecial obok niej. Otwarta dlon z okrutna wprawa i precyzja uderzyla ja w bok. Nie dbal o to, czy polamie jej zebra, czy tez zabije na miejscu. Gdy osadzil spienionego konia i zeskoczyl na ziemie, lezala zupelnie nieruchomo. Nagle uszla z niego cala zlosc. Podbiegl do niej, przykleknal. Delikatnie przetoczyl bezwladne cialo na plecy, przylozyl ucho do piersi. Zyla. Goraczkowo rozmasowal sine skronie, rozluznil wiazanie kaftana. -Leyna... Ley, prosze... Jeknela glucho. Przypomnial sobie o najwazniejszym, nerwowo obmacal jej cialo. Kosci byly cale. Odetchnal. Pobiegl do konia. Odczepil od siodla buklak z woda i wrocil. Lekko skropil blada twarz dziewczyny, przytrzymal glowe i przytknal otwor wora do rozchylonych nieco warg. Zakrztusila sie, spazmatycznie zlapala powietrze i otworzyla oczy. Zamknela je zaraz. -Chwala Mocy - powiedzial. Delikatnie wzial ja na rece i posadzil na konskim grzbiecie. Wdrapal sie na siodlo, przytrzymal ja lewa reka. Prawa klepnal wierzchowca po zadzie, gwizdnal na swego konia. Ruszyli. W miare uplywu czasu czul pod dlonia, jak jej oddech wyrownuje sie. Poruszyla lekko glowa i jeknela. -Nie ruszaj sie, pani. Bol zaraz minie. Nie odpowiedziala. Uniosla rece do twarzy. Zatrzymal konia i zapytal: -Mozemy jechac dalej, pani? W milczeniu oderwala od siebie jego dlonie. *** Przeskoczyl waski, zmierzajacy ku przepasci strumien i stanal przed drzwiami niewielkiej, krzywej chatki. Niepewnie rozejrzal sie dokola, zsunal worek z ramienia. Odgarnal z czola zlepione potem wlosy. Otworzyl usta, ale zamknal je zaraz; nie wiedziec czemu bal sie zawolac.Okolica nie byla ani mniej, ani bardziej ponura od innych. Jak wszedzie w Ciezkich Gorach - skaly, skaly i skaly. Ale ten samotny, stojacy tu chyba od niepamietnych czasow dom, byl w jakis sposob niesamowity. Wydawal sie byc stary, jak same Gory. Rownie nieprzyjazny. I rownie brzydki. Postapil dwa kroki w kierunku drzwi. -Hej... - powiedzial. Czarne od wilgoci deski patrzyly na niego krzywymi slepiami sekow. Slomiana strzecha lezala na przegnilej, drewnianej czaszce jak jakis monstrualny, obrzydliwy liszaj. Baylay zadziwil sie nagle, czujac jednoczesnie jakis zabobonny niemal lek. Skad wzieto drewno do budowy tego domu, skoro dokola jak okiem siegnac nie bylo zadnego lasu, ani nawet pojedynczego drzewa? -Hej? Jest tam kto?! Przestraszyl sie wlasnego krzyku. Najchetniej bylby sie odwrocil i po prostu uciekl, ale nogi nie chcialy go sluchac. Wytezajac wszystkie sily, cofnal sie o krok. Cisza. I nagle ostre skrzypniecie drzwi. Jakze zlowrogie. Zabijajace poprzedni strach, ale w jego miejsce niosace inny, nowy. Na progu chaty stal chudy, zupelnie siwy starzec. Bura, dluga szata szelescila cichutko, poruszana przez lekki, jednostajny wiatr. Zapadniete w glab twarzy oczy z uwaga obserwowaly wedrowca. Spojrzenie tych oczu sprawilo, ze strach zniknal nagle. To spojrzenie mialo moc dziwna, moc zabijania wszelkich czarnych lekow. W miejsce strachu pojawilo sie cos innego... Niepewnosc? uczucie... czci? pokora? -Witam cie, synu, kimkolwiek jestes - glos starca byl cichy i nieco zgrzytliwy, ale slowa brzmialy przyjaznie. - Wejdz. Moj dom jest otwarty dla wszystkich. Baylay postapil pol kroku. Byl oniesmielony, tak oniesmielony, jakby stal przed obliczem Cesarza, a nie przed zwyklym, starym mieszkancem Gor, byc moze nawet - bylym pastuchem. Starzec nie byl pastuchem i Baylay zrozumial to w chwili, gdy o tym pomyslal. Grombelardzki pastuch przenigdy nie nauczylby sie tak dobrze wymowy Konu. Starzec wciaz patrzyl badawczo. Nagle usmiechnal sie i jego twarz w tym usmiechu odmlodniala o dwadziescia lat. Jakby odgadujac watpliwosci i obawy mlodzienca, powiedzial: -Nie musisz sie niczego obawiac, chlopcze. Jestem zupelnie zwyczajnym czlowiekiem. I chce ci pomoc, bo wydaje mi sie, ze potrzebujesz pomocy... Czyz nie tak? -Tak, panie - potwierdzil z nagla szczeroscia. Panie... Gdyby go ktos zapytal, nie umialby wytlumaczyc, dlaczego uzyl tego, przyslugujacego tylko wysoko urodzonym, tytulu. Bylo cos w postaci starca, co nakazywalo wielki, wielki szacunek. -W tej czesci Gor nazywaja mnie po prostu Starcem - powiedzial gospodarz, znow usmiechajac sie przyjaznie. - Ale wejdzmy... Odwrocil sie i, przywolawszy Baylaya reka, zniknal we wnetrzu domostwa. Baylay niepewnie podazyl w jego slady. Przestapil prog i zamknal za soba drzwi. Male, kwadratowe okienka przepuszczaly niewiele swiatla, izba tonela w polmroku. Cicho plonal ogien na kominku, obrysowujac czerwonym swiatlem stojacy posrodku pokoju duzy, okragly stol. Jego blat zaslany byl gesto zapisanymi kartami papieru, na porzadnej, drewnianej podlodze lezaly w nieladzie liczne, grube ksiegi. Ksiegi wygladaly tez z mocnej, prostej szafy, ktorej otwarte skrzydlo dotykalo stojacej pod sciana lawy, takze wielkie, ustawione dokola skrzynie byly ich pelne. Proste lozko, koslawy zydel i wiszacy nad ogniem kociolek dopelnialy umeblowania. Procz stanowiacych ogromny majatek ksiag byla jedna jeszcze rzecz nie pasujaca do ubogiego, surowego wnetrza - aksamitny, przetykany zlotymi nicmi plaszcz, wiszacy na wbitym w sciane kolku. -Jak zdolales zgromadzic tyle ksiag, panie? - wyrwalo sie Baylayowi. - Na tym odludziu? Starzec spoczal na lawie i usmiechnal sie wyrozumiale. -Nie ma rzeczy niemozliwych, synu - powiedzial. - Nie ma rzeczy niemozliwych. Baylay usiadl na krzywym zydlu, ostroznie polozyl na podlodze swoj worek i oparl o blat stolu miecz. Nerwowo rozejrzal sie dokola. -Bardzo ci dokads spieszno, synu. Jestes zdenerwowany... Pospiech i brak opanowania niedaleko cie zaprowadza. Niedaleko cie, chlopcze, zaprowadza. -Tak, panie, spieszno mi. Wlasciwie sam nie wiem, po co do ciebie przyszedlem... -Szedles wiec do mnie? -Nie... to nie tak, panie. Wczoraj wieczorem... spotkalem pewna kobiete, ktora wskazala mi droge do ciebie. Powiedziala, zebym sie na nia powolal... wtedy otrzymam pomoc... Na wzmianke o nieznajomej Starzec spojrzal na niego uwazniej. -Ach, wiec to tak... - powiedzial cicho i jakby ze zdziwieniem.- Kim jestes, mlodziencze, ze sama Krolowa Gor jest ci przyjazna? Bo to ona, Lowczyni, czyz nie tak? -Tak, panie. Starzec krecil glowa. -Otoz zagadka... Pierwszy raz podejmuje u siebie jej protegowanego - mruknal zartobliwie. -Ale slucham cie, synu, slucham cie. Baylay pochylil glowe. Nie wiedzial czemu, ale byl pewien, ze temu czlowiekowi warto wszystko opowiedziec. Zacisnal zeby i rzekl twardo, po mesku, tak, jak uczyl go Gold: -Jestem Dartanczykiem, panie. Mialem... mam zone, ktora mi porwano. Porzucila mnie dwa lata temu. Byla... jest Armektanka. Nie mogla przywyknac do naszego, dartanskiego trybu zycia... Mowil krotkimi, urywanymi zdaniami. Starzec przerwal mu lagodnie: -Spokojnie, synu. Do zycia nie mogla przywyknac? Czy do ciebie? Przenikliwosc tego czlowieka sprawila, ze Baylay poczul sie zupelnie maly, bezbronny i bezradny. Peklo narzucone sila opanowanie. Krew uderzyla mu do glowy, oczy zwilgotnialy. -Do mnie... Masz, panie, racje... brzydzila sie mna. Zamilkl. Starzec nie ponaglal go. -Chciala... chciala, zebym byl taki, jak Armektanczycy. Ale ja... nie rozumiem ich zwyczajow i obrzedow, nie imponuje mi kult miecza, oreza... Miala mi to za zle, krzyczala, ze... nie mam w sobie nic meskosci, ze umiem rozmawiac tylko z salonowymi durniami, ze potrafie trzymac w dloni tylko wachlarz... Ale czy zeby byc mezczyzna, trzeba koniecznie nosic miecz? Patrzyl Starcowi prosto w twarz, szukajac potwierdzenia swych slow. Ale ten pokrecil glowa. -Nie trzeba go nosic. Ale w razie potrzeby trzeba umiec go trzymac, synu. Spuscil wzrok. -Mow dalej, chlopcze. Slucham. Baylay stracil resztki smialosci. -Odeszla - szepnal. - Przeklalem zycie, ktore wiodlem i ktore bylo tego przyczyna. Ucieklem z Dartanu az tutaj, do Grombelardu. Chcialem... Uniosl wzrok. -... chcialem sie nauczyc trzymac miecz. Byc mezczyzna. Takim mezczyzna, jakiego by mogla pokochac. Starzec milczal zamyslony. -...ale nie znalem jej. Odnalazla mnie. Odnalazla mnie, panie, tu, w Ciezkich Gorach, w Badorze. Sama, kobieta, przeszla przez Gory. Skrajnie wyczerpana, obdarta, chuda i rozgoraczkowana... Nagle zakryl twarz dlonmi. -Porwal ja lekarz, ktoremu zaufalem. Na Czarne Wybrzeze. Teraz ja... teraz ja musze ja odnalezc. Jesli tego nie dokonam - jestem niczym. Kocham ja. Dluga cisza. -Kim byl ow lekarz? Baylay odjal dlonie od twarzy. -Czarownikiem. -Czys tego pewien? -Tak. Znam nawet jego imie: Brule. Starzec wstal nagle. Odwrocil sie twarza do sciany. -Brule-Czarownik - powiedzial cicho. - I coz ja ci moge pomoc, synu! I coz ja ci moge pomoc? Dlugie, drzace milczenie przerwal glos za ich plecami: -Brule-Czarownik. I ten dzieciak ma sie z nim mierzyc? Odwrocili sie ku drzwiom. Baylay gwaltownie, Starzec jakby z namyslem. Postawila sajdak pod sciana i podeszla ku nim. -Brule-Czarownik - powtorzyla. - Nie glupi Gotah, nie tchorzliwy Kreb, nie szalony Moldorn, tylko wlasnie potezny Brule. To fatalne. -Skad sie tu wzielas? - zapytal Starzec. Przyjrzal sie jej bacznie i skinal reka. - Zbliz sie. Obejrzal jej glowe. Dopiero wtedy Baylay zauwazyl, ze wlosy ma dziewczyna zlepione zaschnieta krwia. -To tylko kamien - wyjasnila. - Potknelam sie. -A naprawde? - spytal po grombelardzku Starzec. -To zoltodziob, ojcze - odpowiedziala, spogladajac na Baylaya. - Palil tak wielkie ognisko, ze az poszlam do niego, by ujrzec na wlasne oczy najwiekszego glupca w Gorach. I dobrze, ze bylam w poblizu. Gdyby nie to, juz by nie zyl. -Rozbojnicy? -Tak. Znow spojrzeli na mlodzienca. Siedzial nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w sciane. -Pomozesz mu? - zapytala. -Jak? -Musisz mu pomoc. Sam nie dotrze nawet do granicy Obszaru. -Ale jak mam mu pomoc? -Jestes czarownikiem. -Mowilem ci juz sto razy, dziecko, ze bylem. Ze bylem. Przeszedl sie po izbie. -Dlaczego az tak bardzo ci na tym zalezy? Sciagnela brwi, ale nie odpowiedziala. Starzec wciaz chodzil. Wydawalo sie, ze nie czeka nawet na jej odpowiedz. -A moze... a moze Moc chce, bym umarl w walce o taka sprawe wlasnie? - powiedzial nagle jakby do siebie. - To nie przypadek, ze ten chlopak trafil w te strony... Cisza. -Moglbym byc mu przewodnikiem... doradca... Spojrzala z wiara. -Zrobisz to? -Nie wiem. Chwila ciszy. -Juz raz dokonalem falszywego wyboru - spojrzal z westchnieniem. - Czy i teraz aby nie popelnie bledu? Odwrocila glowe. Szczeki jej drgnely. Znow cisza. -Bo widzisz, on jest mlody. Zony i tak nie odzyska, bo nie slyszalem jeszcze, by Brule pozwolil sobie odebrac zdobycz. A chlopak straci zycie. I ja mam mu to ulatwic? Ja mam mu to ulatwic? Zirytowana pokrecila glowa. -Z gory przekreslasz jego szanse. A przeciez bede z nim ja - Lowczyni. Bede jego ramieniem, jego okiem... -Zbyt wysoko sie cenisz. Nie doroslas do tego, by mierzyc sie z Brulem. -Byc moze. Dlatego wlasnie ciebie, ojcze, prosze o pomoc. Mow, co chcesz, ale ja wiem: jestes Dorlan - najpotezniejszy z czarownikow. Brule jest wobec ciebie niczym. Przygaszone oczy Starca zablysly nagle. Na krotko. -Pojde zatem z wami - powiedzial po dlugim namysle. - Ale jako Starzec, nie jako Dorlan-Czarownik. Moja sila dawno umarla. Moja sila dawno umarla, corenko. Zwrocil sie do Baylaya - juz w jezyku Konu: -Pojdziemy z toba, synu. Ale wiedz... Urwal. -Pojdziemy z toba, synu. *** Wiozl ja, bo chcial ocalic Baylaya. Jednak w miare uplywu czasu stawalo sie oczywiste, ze los brata jest jej zupelnie obojetny. Chyba wierzyla juz w opowiesc Golda, ale to niczego nie zmienialo. Brata nie kochala. Kiedys, o, kiedys kochala go z pewnoscia bardzo. Ale potem przez trzy lata byl dla niej martwy. Wraz z nim umarla milosc i wskrzesic ja teraz jednym slowem, czy chocby cala opowiescia - bylo niepodobienstwem.Zaraz po przekroczeniu granicy natkneli sie na oczekujaca ich druzyne Golda. Bylo to iscie wilcze stado i nareszcie Leyna zaczela powoli rozumiec, gdzie jest i co sie z nia dzieje. Prawie wszyscy zolnierze Golda byli szlachcicami, ale doprawdy, czasem trudno jej bylo w to uwierzyc. Brzydzila sie ich prostactwem i brakiem oglady. I znow pytala siebie, co robi w tym podlym towarzystwie... Czas plynal. Leyna juz dawno stracila jego rachube, wiedziala tylko, ze jest coraz dalej od domu i coraz bardziej za nim teskni. Ekscytujaca przygoda teraz juz naprawde zmienila sie w koszmar. Jesli Gold - Szlachcic Czystej Krwi i kapitan - budzil w niej wstret, coz dopiero zwykli zolnierze, zwlaszcza ci rekrutujacy sie sposrod nisko urodzonych... Dusila sie wsrod tych prymitywnych, glupich i wulgarnych ludzi, z ktorymi nie chciala miec nic wspolnego. Nienawidzila ich, bo tworzyli nowy, inny, przerazajacy swiat, ktory zajal miejsce tego dobrego i wspanialego, ktory pozostawila za plecami. Swiat, ktory dawal tylko przyjemnosci i zaszczyty, ktory lezal u jej stop i ktorego byla jedna z wladczyn. Z Goldem nie rozmawiala wcale, nienawidzila go cala dusza. Jego zastepca, porucznik Daganadan K.P., byl taki, jak i jego dowodca. Wygladal jak niedzwiedz, takiez mial maniery i podobnie obrotny jezyk. Od reszty zolnierzy, w wiekszosci zwyklych wyzej postawionych, trzymala sie z daleka. Na szczescie miala jeszcze Rbala F.A... Bawila sie jego kosztem doskonale, byl jedyna jej rozrywka i zabawka. Mial dziewietnascie lat i pod jej wzrokiem rumienil sie jak panienka. Juz trzy dni po tym, jak to zauwazyla, miala go owinietego dookola palca. Chlopak - wcielenie niesmialosci - kochal sie w niej na zaboj, a ona umiejetnie podsycala jego zludzenia dlugimi spojrzeniami i obiecujacymi usmiechami. Pokpiwali z niego wszyscy. Koledzy przy wieczornym ognisku wychwalali pod niebiosa jego mestwo, a on puszyl sie dumnie i patrzyl tylko, czy ona to slyszy, nie przypuszczajac, ze jest przedmiotem kpin. Bo nie byl... Ale Leyna nie mogla o tym wiedziec, a w glowie nie chcialo jej sie pomiescic, ze wszystko, co mowiono o tym wstydliwym i zagubionym dzieciaku, moze byc prawda. Dziwilo ja tylko, ze nawet surowy i niesklonny zwykle do zartow Gold przylaczyl swoj glos do ogolnego, szyderczo-zartobliwego - jak sadzila - gwaru, slawiacego Rbala jako zolnierza. Tymczasem wciaz jechali. Po przekroczeniu granicy Leyna nie mogla wyjsc ze zdumienia -padalo. Goraca, dartanska jesien pozostala za nimi; przejscie od slonca do blota i deszczu bylo zupelnie nagle, tak, jakby oba kraje lezaly nie obok siebie, ale byly oddalone o tysiace mil i mialy zupelnie, zupelnie rozne klimaty. Nie mogla do tego deszczu przywyknac. Marzla bez przerwy, bez przerwy miala mokre ubranie. Nie pomagaly peleryny, kaptury ani plaszcze. Deszcz wciskal sie wszedzie. A juz do reszty z rownowagi wyprowadzalo ja, ze zolnierze zdawali sie wcale nie zwracac na to uwagi. Deszcz byl dla nich niczym, nie zauwazali go nawet. Nie zauwazali tez l jej ciezkich od wilgoci wlosow, ciaglych dreszczy i bezustannego szczekania zebow. Och, z jakaz przyjemnoscia patrzylaby na smierc ich wszystkich! -Czego sobie zyczysz? Znajdowali sie w jednym z pokoi goscinnych "Pogromcy" - starego, rozpadajacego sie zajazdu na Sepiej Przeleczy. Siedziala na lozku owinieta w koc i patrzyla mu smialo w twarz. -Chce wracac do Dartanu - powiedziala spokojnie. - Zadam tego. -Ach, zadasz... Oparl sie o sciane. -I ja, tak po prostu, mam byc posluszny? -Tak jest. -Prosze. A czemuz to? Patrzyli sobie prosto w oczy. -Ty chyba zapominasz, gwardzisto - powiedziala pogardliwie - dlaczego tu z toba jestem. Wiec ci przypomne: wieziesz mnie do Zlego Kraju, bym ocalila Baylaya. Tak przynajmniej twierdziles dotad. Przeszedl sie po pokoju. -Podtrzymuje to. -Wiec oswiadczam ci, moj Panie, ze jego los nic mnie nie obchodzi. Nie chce go ratowac, nie chce mu pomoc. Nie kiwne nawet palcem. Mozesz go sobie ratowac sam, jesli ci sie podoba. A moze chcesz mnie zmusic, bym go pokochala wielka, siostrzana miloscia? - zakpila. Milczal. -Chce wracac - powiedziala z naciskiem. - Zadam. Przyparla go do muru i zdawal sobie z tego sprawe. Przelknal sline. Nie chcial, zeby wracala. Byla mu potrzebna do... potrzebna... -Jestes jego siostra... -I coz stad? Powiedzialam: jego los nic mnie nie obchodzi. Chce wrocic do Rollayny. Chodzil powoli od sciany do sciany. Milczal. -Czekam na odpowiedz, panie. Z gniewem plynacym z wlasnej bezradnosci dostrzegl w jej pelnym wyszukanej grzecznosci glosie wyrazna ironie. Odwrocil sie plecami. -Nigdzie nie pojedziesz - oswiadczyl niesamowicie spokojnym glosem. - Nigdzie nie pojedziesz. -Alez dlaczego, panie? Nie powinna byla zadawac tego pytania. Niemoznosc udzielenia na nie odpowiedzi dusila go. Wiedzial, ze jeszcze chwila tej rozmowy i wscieklosc rozerwie mu gardlo. -Tylko tyle - powiedzial przez zeby. - Tylko tyle. Ruszyl ku drzwiom. Wstala szybko, odrzucila koc i zastapila mu droge. Po raz pierwszy nie potrafil spojrzec jej w oczy i to przepelnilo kielich. Uderzyl ja tak mocno i tak strasznie, ze odepchniete plecami drzwi puscily, a ona sama ze zwierzecym skowytem wypadla na korytarz. Lezala przez chwile nieruchomo, potem probowala sie podniesc. Z rozbitego nosa ciekla krew, zalewajac usta i podbrodek. Stal bez ruchu patrzac, jak powoli kleka, potem opiera rece o sciane i pelznie w gore. Gdy wyszedl na korytarz, stala juz, przytulona do niej calym cialem. Oddychala ciezko, ale milczala. Minal ja i rownym, odmierzonym ruchem zamknal za soba drzwi swego pokoju. Usiadl na krzesle i szklanym wzrokiem zapatrzyl sie w sciane. Siedzial tak dlugo, nie myslac zupelnie o niczym. Nagle, tkniety przeczuciem, zerwal sie i wybiegl na korytarz. Wpadl do jej pokoju... Pokoj byl pusty. Jak szaleniec rzucil sie ku schodom. Stracil z nich jakiegos kupca, a w jadalnej przewrocil stol, przy ktorym siedzieli dwaj jego zolnierze. Wypadl na majdan. W drzwiach stajni stanal w chwili, gdy konczyla siodlac konia. -Leyna!! Z okrzykiem przestrachu odwrocila sie ku niemu. Podchodzil do niej powoli. Cofala sie tak dlugo, az za plecami poczula sciane. Skulila sie i gdy stanal tuz przed nia, z rozpaczliwa wsciekloscia naplula mu w oczy. Poczul, jakby go napietnowano rozpalonym zelazem. Bezmyslnie starl sline z twarzy, dobyl miecza. Wygladal jak oblakany. -Ty... ty cholerna dziwko... Skulila sie jeszcze bardziej, schowala glowe w ramiona. Podniosl miecz. -Nie rob pan tego, kapitanie! Powoli - wszystko robil powoli, jak we snie - obejrzal sie przez ramie. W drzwiach stajni stal Rbal. -Idz stad, synu. -Powiedzialem: nie rob pan tego, kapitanie. Podszedl blizej. Patrzaca miedzy palcami Leyna ze zdumieniem spostrzegla, ze Gold cofnal sie o krok. -Wtracasz sie w nie swoje sprawy, Rbal - powiedzial groznie. -Byc moze. Ale jestem przekonany, kapitanie, ze zalowalby pan swego czynu. Zabrzmialo to dwuznacznie, nieledwie jak pogrozka. Gold powoli dochodzil do siebie. Wreszcie wrzucil miecz do pochwy. -Dobrze. Mysle, ze nadarzy nam sie sposobnosc do rozmowy w cztery oczy... -Wolalbym nie, panie. Ale skoro to konieczne... Zgrzytnal wyciagany z pochwy miecz. Gold natychmiast ponownie dobyl swego. I w tej samej chwili Leyna zaslonila go wlasnym cialem. -Nie! Znieruchomieli. Rbal spostrzegl lzy na bladej twarzy. Zielone oczy patrzyly blagalnie. -Blagam, panie, nie zabijaj go... - powiedziala drzacym glosem, nasyconym pelna lez prosba. - To wszystko moja wina... zreszta... nie zdazyl mnie nawet dotknac... ucieklam... Ale mial prawo myslec... Gold oslupial. Oczy Rbala zalsnily jeszcze grozniej. -Wiec on chcial... chcial cie, pani... - glos mial stlumiony. Teraz - o, teraz brzmiala w nim grozba. -To moja wina... - ze szlochem opadla na kolana, zakrywajac twarz dlonmi. Lzy pociekly miedzy palcami. Gold wrzucil miecz do pochwy. Rbal uniosl swoj wyzej. -Bron sie, panie! -Nie! - w glosie kapitana brzmiala stlumiona wscieklosc. - Nie bede walczyl o klamstwa tej... -Bron sie!! -Nie! Chcesz - zabij. Prosze. Oto moje plecy. Przeszedl obok nich i podazyl ku wyjsciu. Rbal uniosl miecz, ale reka mu drzala. -Wybacz, pani - powiedzial wreszcie, opuszczajac bron. - Nie potrafie uderzyc czlowieka w plecy... Pomogl jej wstac. Przytulila sie gwaltownie i - nie mogac inaczej zamaskowac rozsadzajacego piers msciwego smiechu - znow wybuchnela placzem. Objal ja niesmialo i jakos sztywno, wtulajac twarz w szczuple ramie widziala, jak czerwienieja mu uszy. Znow byl bezradnym i niezdarnym chlopakiem. Delikatnie odsunela sie od niego. -Nigdy ci tego nie zapomne, panie - szepnela, ocierajac lzy. - Gdyby nie ty... -Alez, pani... -Nic nie mow. Dziekuje... Lekko wspiela sie na palce i dotknela ustami pasowego policzka. Chlopak odskoczyl jak oparzony. -Pani... pani... Odwrocil sie i wybiegl ze stajni. Ukryla twarz w dloniach i parsknela bezglosnym, zlym smiechem. Zabilaby go bez wahania, gdyby tylko umiala to zrobic. Nie umiala jednak i dlatego potrzebny byl jej Rbal. Nie, nie widziala w nim junaka zdolnego stawic czola Goldowi; nie przerywalaby wtedy starcia w stajni. Ale chlopak byl w jej oczach znakomitym materialem na -skrytobojce... Kopyta wierzchowcow powoli miesily bloto. Uporczywy deszcz przybral na sile. Poprawila na ramionach ciezka peleryne i zamyslila sie. Jechali przez coraz dziksze strony. Droga byla wlasciwie waskim pasmem gestego blota, w ktorym konie zapadaly sie po peciny. Dokola gory. Gory. Gory. Gory... O ucieczce nie bylo mowy. Nie myslala juz o tym. Pragnela powrocic do Dartanu, ale najpierw chciala zobaczyc smierc Golda i Daganadana, smierc ich wszystkich. Na Moc, jakze ich nienawidzila! Za to, ze zabrali jej Dartan. Za bloto. Za deszcz. Zadrzala, bylo bardzo zimno. W tej samej chwili ktos podal jej plaszcz. -Pani... Spojrzala na niego i podziekowala smutnym usmiechem. Zarzucila plaszcz na peleryne. -Czy daleko jeszcze? - zapytala. -Dokad, pani? -Do najblizszego zajazdu... Chlopak speszyl sie, jakby to on byl wszystkiemu winien. -"Pogromca" to ostatni zajazd w tych stronach, pani - powiedzial przepraszajaco. - Odtad... bedziemy sypiac pod golym niebem. Jeknela. Naprawde przygnebila ja ta wiadomosc. -Byly tu niegdys inne gospody, pani - uzupelnil Rbal - ale spalili je rozbojnicy. -Juz tu mozna ich spotkac? - przestraszyla sie nie na zarty. -Tak, pani. Nawet w Waskich Gorach, tam, gdzie Sepia Przelecz, jest ich bardzo wielu. A tutaj - wskazal reka na polnoc - to juz poludniowe stoki Ciezkich Gor. Gdyby nie deszcz, byloby je widac jak na dloni. Ale nie obawiaj sie, pani. Jestes wsrod gwardzistow. Pomyslala, ze wolalaby zrezygnowac z takiej opieki, glosno zas powiedziala: -Wiem o tym. Ale mimo tego boje sie. Na pewno gardzisz mna za to, ale nie potrafie byc taka dzielna, jak wasze dziewczyny... Zaniemowil na chwile. -Ja toba gardze, pani? Ja? -Cii... Nie oszukuj mnie, Panie. Wiem wszystko. Pogardzasz mna tak samo jak inni, tylko nie okazujesz tego w tak wyrazny sposob... Dziekuje za to. Milczal. Wreszcie zapytal zlowrogo: -Powiedz, pani, ktory z nich okazal ci wzgarde? Jestem szostkowym... Otaczajacy ich luzna gromada zolnierze zaczeli nucic jakas smutna piesn. Rbal pokierowal koniem. Teraz ich wierzchowce niemal stykaly sie bokami. -Po coz mam ci to mowic panie? Coz to da? Zasmucil sie. -Nie masz do mnie zaufania, pani? Wybacz, jesli sprawilem ci kiedy koi... -Rbal - powiedziala miekko. - Rbal... Krew uderzyla mu do glowy. Przelknal sline, oczy zablysly ze szczescia, ale jakby niedowierzal... -Mowisz mi po imieniu, pani? Na Moc... Wyciagnela reke i dotknela jego kolana. -Leyna, Rbal, po prostu Leyna. Dobrze? dobrze? Prosze... Zesztywnial pod delikatna pieszczota smuklych palcow. Znow przelknal sline. -Nie osmiele sie... pani... Ich oczy zetknely sie na sekunde. Uciekl ze wzrokiem w bok. Jej dlon ciagle gladzila szorstki i mokry od deszczu, opinajacy jego udo material. -Prosze... Czy naprawde nie jestem godna tego, bys mi mowil po imieniu? Spojrzal na nia i wyczytal w wilgotnych oczach niemy wyrzut. Zrobil ruch, jakby chcial porwac jej dlon do ust, ale zabraklo mu odwagi. Znow spuscil wzrok. -Dobrze... pani... -Leyno... -... -Leyno, Rbal, prosze... -Leyno... Jakiz on byl niesmialy! Pierwszy raz w zyciu widziala az tak niesmialego mezczyne! Oto jedzie teraz przerazony i zdruzgotany faktem, ze powiedzial glosno jej imie... Pochlebialo jej to. Nawet wielcy panowie dartanscy nie odnosili sie do niej z taka czolobitnoscia. Tak, Rbal byl materialem, jakiego potrzebowala. Po odpowiedniej obrobce bedzie brylantem, ktory zarysuje nawet tak twarda stal, jak Gold... Wiedziala juz na pewno, ze potrafi chlopaka w taki brylant przemienic. Wiedziala, jak sie to robi... -Stooj! Wstrzymali konie. Zolnierze przestali spiewac. Tubalny glos porucznika bez wysilku przebijal sie przez szmer deszczu: -Postoj nocny! Druga szostka - rozbic namioty! Trzecia szostka - konie! Pierwsza szostka -posilek! Warte nocna trzyma druga szostka! Potwierdzic! -Tak, panie! - glosy szostkowych zlaly sie w jedno. Zolnierze pozeskakiwali z koni i bez zwloki porozchodzili sie do wyznaczonych zadan. Tylko Gold i Daganadan nadal tkwili w siodlach, trzymajac nadzor nad przygotowaniem obozowiska. Na Leyne nikt nie zwracal uwagi. Rbal baknal cos przepraszajaco i uciekl, jakby nagle zmienila sie w niedzwiedzia. Rozumiala, ze musial ochlonac... Zsiadla z konia, ktorego jeden z zolnierzy natychmiast powiodl do pobliskiego strumienia. Szczelnie otulila sie plaszczem. Bylo jej zimno, ubranie miala zupelnie przemoczone. Z mimowolnym podziwem patrzyla na poubieranych tylko w krotkie kolczugi i zielone tuniki Gwardzistow, ktorzy zdawali sie drwic sobie z chlodu i wilgoci. Teren, ktory wybrano pod oboz, byl bezdrzewny; domyslila sie, ze wybrano go tylko ze wzgledu na bliskosc strumienia. Monotonna skalista pustynia rozciagala sie jak okiem siegnac. Gdyby nie coraz gestszy deszcz, nadciagajacy falami i nie bliska juz noc, Leyna ujrzalaby widok wcale nie monotonny. Bo byli, jak to powiedzial Rbal, ledwie kilka mil od poludniowych stokow poszarpanych i groznych, a nade wszystko niedostepnych Ciezkich Gor. Przetarl zaspane oczy i usiadl na poslaniu. Spojrzal w okno. Byl dzien. Przez chwile porzadkowal mysli; gdy sie budzil mial odczucie, ze wszystko, co pamietal, bylo snem... Alez nie. Zauwazyl zdziwiony, ze w izbie nie ma nikogo. Gospodarz i Lowczyni musieli juz wstac. Dlaczego go nie obudzili? Wstal, podciagnal spodnice i zalozyl koszule. Wbil nogi w buty i wydobyl spod poduszki miecz. Chyba jednak polubil go... Po pierwszej lekcji szermierki Gold byl zdziwiony. "Bardzo dobrze ci idzie, panie" -powiedzial wtedy. "To dziwne jak na Dartanczyka, ale chyba urodziles sie do miecza!" Tak wlasnie powiedzial wtedy i Baylay byl bardzo z tego dumny. A pol roku pozniej Gold rzekl: "No, ja juz cie niczego wiecej nie naucze. Ale to powinno starczyc... W calym garnizonie mam tylko jednego czlowieka, ktory lepiej macha ode mnie. Nie zgub jednak swoich zdolnosci. Codziennie rano pofechtuj sie, chocby z powietrzem. I nie badz zbyt pewny siebie. Co innego wywijac mieczem, a co innego ciac nim czlowieka". Te slowa gleboko zapadly w serce Dartanczyka. Nie byl pewny siebie. I cwiczyl co rano. Otrzasnal sie z zamyslenia i wyciagnal klinge z pochwy. Zalsnila czysto. Polozyl pochwe na stole obok zdjetej wczoraj zbroi i wyszedl przed chate. Zmruzyl oczy. Chwile potem zauwazyl ja i chcial sie cofnac, ale bylo juz za pozno. Wychodzila wlasnie ze strumienia. Bez cienia zazenowania ruszyla w jego kierunku. W miare jak sie zblizala, coraz wyrazniej widzial bujne, sciagniete szeroka, skorzana opaska wlosy, mokre od lodowatej wody ramiona, male, smiesznie sterczace na boki piersi, silne uda i nieregularna, czarna plame na podbrzuszu. Sprezyste miesnie graly pod ogorzala skora, az wzdrygnal sie na ich widok. Niewielu tylko mezczyzn mogloby pochwalic sie podobna muskulatura. Stanela przed nim i patrzyla z ironia. Odwrocil glowe i mruknal cos na ksztalt przeprosin, czujac sie niezrecznie i glupio. -Oto mezczyzna, ktory boi sie widoku nagiej kobiety - zakpila. - Patrz, patrz... Do konca zycia bedziesz mogl opowiadac, ze widziales Lowczynie w kapieli. -Kara! Odwrocila sie szybko. Nie potrafil sie powstrzymac od spojrzenia na jej nogi, spiety jak u klaczy zad. Starzec patrzyl na nia surowo. -Nie sadzilem, ze jestes taka glupia - powiedzial z naciskiem. - Nie sadzilem, ze jestes taka glupia. I pusta. Krew uderzyla jej na policzki. -Uwazaj, do kogo mowisz, Starcze... Patrzyl na nia bez zmruzenia oka. Spuscila nagle wzrok. -Wybacz, ojcze. To prawda, jestem glupia. Szybko przeszla obok Baylaya i weszla do chaty. -Nie miej jej tego za zle - powiedzial Starzec. Baylay potrzasnal glowa. -Nic sie nie stalo... - mruknal bezmyslnie. -To nieprawda. Widze, ze w jakis sposob sprawila ci przykrosc. Wybacz jej. Jest Armektanka, tam nie wstydza sie nagosci... zreszta sam wiesz o tym najlepiej. Spojrzal zaskoczony. -Ona jest Armektanka? -Tak. Na krotka chwile zaleglo milczenie. -Ale nie mowmy juz o tym - rzekl nagle Starzec. - To jej sprawa, jesli zechce, powie ci kiedys o sobie cos wiecej. Zmienil nagle temat. -Miecz? Wiec jednak...? Baylay ze zdziwieniem spojrzal na trzymana w reku bron. -Och, nie... Chociaz... Moj przyjaciel przykazywal mi, bym w Gorach zawsze mial bron pod reka. -Bardzo dobrze ci zatem radzil. Kim jest twoj przyjaciel? Nie gniewasz sie chyba, ze tyle pytam? Nie gniewasz sie chyba? -Skadze... - Baylay oparl sie o sciane domu. Byl dziwnie rozluzniony, oniesmielenie, ktorego nie potrafil sie pozbyc wczoraj, zniklo gdzies bez sladu. - Wydaje mi sie, panie... nie smiej sie, prosze... ze nie mozna sie na ciebie gniewac... Starzec usmiechnal sie, ale jego oczy spoczely na twarzy mlodzienca z zywym zainteresowaniem. -No, no... - powiedzial. - A to dlaczego? -Nie wiem... Masz w sobie dostojenstwo, panie. I... madrosc. Starzec wciaz sie usmiechal. -Ciesze sie, ze nie jestes taki wystraszony, jak wczoraj - powiedzial nagle. - Ciesze sie, synu. Czy pozwolisz mi zwracac sie do ciebie po imieniu? -Alez tak, panie! Na Moc, przeciez ty go dotad nie znasz... Pochylil glowe. -Jestem Baylay A.B.D. Starzec zdziwil sie. -Jestes zatem magnatem, panie... -Panie? Rozesmieli sie obaj i az wydalo im sie to dziwne. Najbardziej Baylaowi. Zapomnial juz, co to smiech... -Mnie wszyscy nazywaja Starcem. Ale, ty Baylay... Odwrocil sie powoli i odszedl kilka krokow. -Jesli chcesz, mow do mnie ojcze. Tak, jak Karenira. Wyszla nagle zza wegla. Nieco zawstydzony opuscil miecz. Z usmiechem pokazala mu swoj. -Wlasnie przyszlam sprawdzic, czy jeszcze pamietam, jak sie tym poslugiwac. Byla zupelnie inna niz ta milczaca, ponura dziewczyna, ktora widzial w nocy przy ognisku. I inna, niz wczoraj. Moze sprawil to nowy stroj, ktory zapewne otrzymala od Starca? Odpowiedzial niezbyt pewnym usmiechem. -Dobrze. Staneli naprzeciwko siebie. Dala mu znak i zaatakowala. Bron drgnela mu w dloni. Nie byl przygotowany na tak silny cios. Ale nastepny byl jeszcze potezniejszy. Chwycil mocniej rekojesc. Po kilku dalszych uderzeniach odzyskal pewnosc siebie. Atakowala mocno, ale niewyszukanie. Cala sztuka polegala na tym, zeby utrzymac zelazo w dloni. Byla naprawde bardzo silna. Spokojnie sparowal kolejne uderzenia. Spojrzala na niego z uznaniem. -Bardzo dobrze, panie - powiedziala, opuszczajac bron. - Naprawde bardzo dobrze. Nie jestem mistrzynia miecza, ale tez co nieco umiem. Teraz on zaatakowal. -Baylay. Wychwycila dwa szybkie pchniecia. -Baylay? -To moje imie. Podbil jej bron w gore, pociagnal. Miecz uderzyl w sciane. Leciutko dotknal sztychem jej szyi. -A twoje, pani? Patrzyla z nieklamanym podziwem. -Nie poznalam sie na tobie od razu... Baylay. Pokonales Lowczynie. Zaslugujesz na to, bym ci powiedziala swoje imie. Opuscil miecz. -Znam je, Kara. Zmarszczyla brwi. Pomyslal, ze niepredko nauczy sie wytrzymywac jej spojrzenie. Pochylil sie i podniosl lezacy na ziemi miecz. *** Az zaniemowila.-Za duzo sobie pozwalasz, moj panie - wysyczala wreszcie przez zeby. - Z toba w jednym namiocie? I co, moze jeszcze z nim? -Tak. Ze mna i z kapitanem. Wyciagnela reke. -Precz! Doganadan odwrocil sie bez slowa i odszedl. Zostala sama. Usiadla na niewielkim kamieniu i uspokoila pelen gniewu oddech. Deszcz szumial monotonnie. -Pani... Bylo juz zupelnie ciemno, ale z latwoscia rozpoznala jego niesmialy glos. Zalala ja fala naglej wdziecznosci. Doprawdy, gdyby nie on, przyszloby jej chyba samotnie spedzic noc pod golym niebem. Zadrzala. -To ty? Rbal, jak dobrze... Usiadl przy niej, ale z szacunkiem zachowal pewna odleglosc. Przysunela sie, przytulila naglym, bezradnym ruchem. Poczula pospieszny lomot jego serca. -Zimno mi... - poskarzyla sie jak dziecko. Zdjal z plecow gruba peleryne. -Och, nie... Obejmij mnie raczej. Zrzucila jednak z ramion mokry plaszcz i, takze przemoczona, wlasna peleryne. Jego byla od srodka zupelnie sucha, bo z koziej skory. Wilgoc splywala po siersci. Okryl nia swoje i jej plecy. Sila niemal otoczyla sie szczuplym ramieniem. Przycisnela jego dlon do swej piersi. Z przestrachem cofnal reke. -Wybacz, pani... -Leyna. Miales mowic Leyna. -Leyna. Umiescila jego dlon na poprzednim miejscu, przytrzymala. Czula, jak nerwowo drza mu palce, a przeciez nie poruszyl nimi, choc sztywny z zimna sutek musial kluc dlon nawet przez kaftan i koszule. Milczeli. -Powiedz, ty nigdy nie byles z zadna kobieta, prawda? - zapytala nagle cicho. Drgnal. Byla pewna, ze sie zaczerwienil. Chcial cos powiedziec, ale zamknela mu usta pocalunkiem... Nawet tego nie umial. -Kocham cie, Rbal. Tak strasznie cie kocham. Zlapal powietrze. Dygotal caly, jak w paroksyzmie febry. -Ja... - urwal przerazony. Ale i tak byla zaskoczona, ze probowal to powiedziec. Zaczal ja gwaltownie i niezrecznie calowac po twarzy, po wlosach... Ciemnosci skryly jej wzgardliwy usmiech. Nie mogla mu pozwolic na zbyt wiele. Musial jej pragnac bez przerwy, nawet przez moment nie mogl byc syty. Delikatnie uwolnila sie z jego objec. Nalezalo rozpoczac gre. -Musimy uciec, Rbal - szepnela wprost do ucha. - Musimy uciec, daleko. Tylko musisz wymyslic na to jakis sposob... Swit zastal ich pod ta sama skala, przemoczonych i zziebnietych. Udali, ze nie widza nienawistnego spojrzenia, jakim obdarzyl ich wychodzacy z namiotu Gold. Siedzieli - przytuleni... Wypoczeci zolnierze razno zwijali oboz, inni kulbaczyli konie. Kwadrans po pobudce juz wyruszano w droge. Sniadanie bylo w siodlach. Deszcz padal bezustannie. Leyna nie rozumiala, jak taka masa wody moze nie powodowac powodzi, zwlaszcza tam, gdzie skalisty grunt (a prawie wszedzie byl taki) nie chcial przyjmowac wilgoci. -Gdyby taki deszcz spadl na rowniny Armektu - tlumaczyl Rbal - bylaby powodz. Ale tu sa gory. Tworzy sie po prostu mnostwo strumieni, rzeczek, jeziorek... Strumienie zmierzaja ku rzekom, rzeki ku Morzu Zamknietemu albo ku Bezmiarom... i to wszystko. -Nie pojmuje, jak mozna zyc w takim deszczu... -Mozna, pani - zatytulowal ja po swojemu. - Mozna go nawet pokochac. Zreszta nie zawsze pada bez przerwy. Latem tylko wieczorem, zima wieczorem i w nocy. Ale teraz mamy jesien. A jesienia i wiosna - sama pani widzisz. Jakby na potwierdzenie tych slow deszcz przybral na sile. Poprawila na glowie kaptur. -Sadze, ze kolo poludnia zrobimy dlugi postoj - powiedzial Rbal. - Tu niedaleko sa jaskinie, w ktorych zatrzymywalem sie wielokrotnie, by wysuszyc odziez i rozpalic ogien. Kapitan... on zna je takze. To bardzo ciekawe miejsce. Niepisane prawo zabrania tam dobywania broni. Zdarza sie, ze siedza tam przy jednym ogniu zolnierz i rozbojnik, rozbojnik i kupiec, kupiec i pastuch... Jest w nich zawsze spory zapas drewna. Zobacz, pani - pokazal przytroczona do siodla wiazke chrustu. - Kazdy, kto tam jedzie, zbiera po drodze opal. Wprawdzie drewno jest zbyt mokre, by rozpalic z niego ognisko, ale gdy wyschnie, przyda sie innym... Dzieki tej tradycji w jaskiniach zawsze mozna sie ogrzac... Rozejrzala sie dokola. W samej rzeczy, kazdy zolnierz wiozl pek galazek, patykow... -Szostkowi - do mnie! - zagrzmial od czola glos Daganadana. Rbal odwrocil sie. -Belgon! - zawolal. Mlody, chudy zolnierz zatoczyl koniem i zrownal sie z nimi. Leyna obrzucila go uwaznym spojrzeniem. Twarz nie byla jej obca, wielokrotnie widziala tego czlowieka w towarzystwie Rbala. -Belgon to moj serdeczny przyjaciel - zarekomendowal Rbal. - Dotrzyma ci, pani, towarzystwa. Mozesz zdac sie na niego we wszystkim tak, jak na mnie. Klepnal konia po zadzie i podazyl na czolo pochodu. Belgon usmiechnal sie niepewnie, ale jakby z ukryta ironia. -Pewnie nie zechcesz ze mna rozmawiac, pani - powiedzial wyraznym, przyjemnie brzmiacym glosem. - Wszak jestem tylko zwyklym wyzej postawionym. Przemogla niechec, choc nie bylo to latwe. -Mylisz sie, panie - owo "Panie" ledwie przeszlo jej przez gardlo. - Jestes przyjacielem Pana Rbala, a to znaczy dla mnie niemalo. -Domyslam sie, pani. Rbal mowil mi o wszystkim. Spojrzala na niego spod kaptura tylez zaskoczona, co zaniepokojona. -Nie obawiaj sie, pani - powiedzial, jakby odgadujac jej mysli. - Rbal to dla mnie wiecej, niz przyjaciel... Od dziecinstwa wychowywalismy sie razem, razem wstapilismy do Gwardii... Nie mamy przed soba tajemnic. -Wiesz zatem wszystko? -Tak. Milczeli przez chwile. -Dobrze sie stalo - powiedzial wreszcie - ze mamy okazje zamienic kilka slow. Widzisz, pani... Rbal to jakby... trzej ludzie w jednej skorze. Rbal jest znakomitym, nie znajacym strachu zolnierzem, jednoczesnie zas niesmialym i plochliwym chlopaczkiem. I jest jeszcze - wybacz, pani - Rbal-kochanek... -Jak smiesz? - powiedziala bez gniewu. -Och, pani, przeciez mowilem, ze wiem o wszystkim! Znow zaleglo milczenie. -A Rbal jako kochanek - podjal nagle - nie przedstawia dla takiej jak ty kobiety zadnej wartosci. Nie jestem tak naiwny jak on i mam oczy... -Jak smiesz?! -...wytlumacz mi wiec, po co zawracasz mu w glowie? Milczala z uraza i gniewem na twarzy, a strachem w duszy. Belgon byl czlowiekiem nieglupim, a zatem - niebezpiecznym jako przeciwnik. Nie wiedziala, co robic. -Odkrylem wszystkie niemal karty, pani. Teraz twoja kolej. Milczala. -Nie masz wyboru. Wiem zbyt duzo, by pozostac z boku... zbyt malo jednak, by wejsc do gry. Zwlaszcza po twojej stronie. Spojrzala na niego szybko. -Wahasz sie. Powtarzani: nie masz wyboru. Udowodnie ci to. Oto moja ostatnia karta: sadze, ze chcesz posluzyc sie Rbalem... do zamordowania kapitana. I jesli nie dowiem sie czegos wie... -A wiec tak! - powiedziala nagle z wsciekloscia i determinacja. - Masz racje, ty przeklety glupcze! Rbal... -A otoz i on - przerwal jej nagle glosno, a ciszej dodal: - Badz spokojna, pani. I prowadz swe dzielo... Rbal wstrzymal konia. -Nasza szostka ma odbyc zwiad - powiedzial niechetnie. - Pan kapitan zarzadzil - dodal z niezwykle brzmiacym w jego ustach przekasem. -Kiedy? - zapytal Belgon. -Natychmiast. Spojrzal blagalnie na Leyne. -Wybaczysz mi, pani, prawda? Zbyt podniecona rozmowa z Belgonem zdobyla sie tylko na skiniecie glowa. -Jedz - dodala chwile potem. - I wracaj szybko. Belgon usmiechnal sie krzywo. -Co? Jak sadzisz? - zapytal Gold. Powolny i flegmatyczny Daganadan dlugo krecil glowa. -Nie wiem - wymamrotal wreszcie. - Chyba... chyba juz nie zyje. Ale tak czy inaczej naszym obowiazkiem jest to sprawdzic. Golda zdziwilo to, tak dlugie jak na Daga, zdanie. Musial byc szczerze zainteresowany losem Baylaya. -Co do tego nie mam watpliwosci - powiedzial. - Ale czy - gdyby jednak zyl - zdolamy mu pomoc? To jest Zly Kraj, Dag. -A to jest miecz, Gold. Tylko po co ta dziewczyna? Ze siostra? To co? Trzeba bylo od razu. Samemu. Szkoda na nia czasu. Trafil w czuly punkt. Gold niejednokrotnie juz zadawal sobie pytanie, po co tracil czas na podroz do Dartanu i z powrotem. Los Baya byl Leynie obojetny - to juz wiedzial na pewno. Powinien byl to przewidziec i - miast marnowac dni i tygodnie na jej porwanie - ruszyc od razu do Kraju. -Stalo sie - powiedzial. - Ale teraz... Dag tylko z wygladu byl ociezaly i tepy. Myslec umial jasno i szybko. -Kochasz ja? Bzdura. Jest piekna - zgoda. Nawet bardzo. Ale glupia. I prozna, Gold. Zawrocila ci w glowie - oczywiste. Dluga podroz, dlugo sami... Ale teraz? Otrzasnij sie. -To nie takie proste, Dag. -Twoja sprawa. Ale sam widzisz. Hamuje marsz. Przeszkadza. To raz. A dwa... Zamilkl. -Co dwa? -Nic. Na razie. Gold zirytowal sie. -Mow wprost, o co chodzi. Jezeli jeszcze my dwaj zaczniemy stroic do siebie tajemnicze miny... -Otoz to. Spojrz do tylu. Gold obejrzal sie niespiesznie i na pozor mimochodem. Miedzy luzno jadacymi zolnierzami dostrzegl zwarta, trzyosobowa grupke. Spojrzal na Daga. -Niedobrze - powiedzial ten. - Rbal byl zdyscyplinowany. A teraz? Ile czasu temu kazalem mu jechac na patrol? I co? A ten incydent w stajni? Przeszkodzil ci. W koncu to dobrze. Ale przeszkodzil dowodcy. A ta noc pod skala? Gold zamyslil sie. Tez mial oczy i widzial. Nie podobalo mu sie, ze Leyna robi piekne oczy do chlopaka, ale staral sie byc obiektywny i wmawial sobie, ze powoduje nim zwykla zazdrosc. Nie mozna bylo jednak posadzac o zazdrosc Daga, ktory zawsze byl wielkim wrogiem kobiet, tak w szeregach Gwardii, jak i w ogole. -Kto wie, moze masz racje, Dag. -Mam. Byla sama. Potem dwoje. Teraz jest ich troje, Gold. Gdy zolnierz przestaje sluchac dowodcy - to zle. Gdy zamiast dowodcy, slucha obcego - to bardzo niedobrze. Bardzo niedobrze, Gold. -Podejrzewasz ich o cos? Mow, skoro juz zaczales. -Mowic, Gold? Trzeba dzialac. Nie mowic. -Ciagle nie wiem, o co ci chodzi... Masz jakis pomysl? -Tak. Wyznaczyc dwoch ludzi. Niech odwioza ja do Dartanu. -Przez pol Grombelardu? Poza tym... nie, Dag. -Gold. Ona nigdzie nie pojedzie. Rbal nie dopusci. Albo ucieknie z nia. Zobaczymy, co knuja. -Skad... skad ten pomysl? -Co? Nie mam racji? Zobaczysz. -A jesli jednak... odjedzie do Dartanu? Daganadan pokrecil glowa. -Gold, nie myslisz. Do Dartanu - dla wszystkich. A dla nas - czemu nie do Badoru? Gold z naglym zrozumieniem spojrzal mu w oczy. *** Takiej ulewy dawno juz nie widzieli. Na dziesiec krokow nie bylo nic widac.-Stoj! Kto idzie? Zza sciany deszczu wynurzyl sie ociekajacy woda wartownik. Rbal zeskoczyl z konia. -Trzecia szostka - odpowiedzial. - Ze zwiadu. Wartownik zasalutowal i wskazal droge. Po chwili znalezli sie w suchym, cieplym wnetrzu jaskini. Plonely trzy ogniska, wokol najwiekszego siedzieli polnadzy zolnierze, nad pozostalymi suszyly sie peleryny, kaftany i buty. Z tonacego w polmroku zakamarka jaskini wynurzyl sie porucznik. Rbal wyprostowal sie niechetnie. -Powrot z patrolu, panie - zameldowal ponuro. - Spokoj. Daganadan spokojnie wymierzyl mu policzek. Glowa mlodzienca odskoczyla w bok. -Jak stoisz? Co jest - burdel? Rbal zacisnal zeby. Sciagnal piety, przycisnal dlonie do ud. -Powrot z patrolu, panie - szczeknal regulaminowo. - Melduje: spokoj. -Dziekuje - powiedzial Daganadan, nie zwracajac uwagi na blyszczace wsciekloscia oczy chlopaka. - Przebierz sie i zglos. Odprawa. Tam - wskazal mroczny kat jaskini, gdzie na rozlozonych siodlach siedzieli Gold i dwaj szostkowi. -Slucham, panie! Daganadan odszedl. Rbal stal przez chwile nieruchomo, potem rozejrzal sie dokola. Wypatrzyl ja przy jednym z mniejszych ognisk. Podszedl szybko. -Och, Rbal! - na jego widok sliczne oczy zwilgotnialy. Wyciagnela rece. - Blagam, nie odchodz juz nigdy na tak dlugo! Blagam... -Co sie stalo, pani? -Nic... nic... - wtulila twarz w faldy jego mokrej od deszczu peleryny. Poczul, ze drzy cala. -Kto cie skrzywdzil? Powiedz... na wszystkie Moce... -Uciekajmy stad, Rbal! Uciekajmy, blagam, uciekajmy... Zagryzl wargi. -To... to chyba niemozliwe... On... nigdy do tego nie dopusci. -Wiec nie ma ratunku? Spojrzal w jej zaplakane oczy. Policzki miala zaczerwienione, usta zacisniete. Podbrodek drzal leciutko. -Zabije go - powiedzial nagle szybko i z determinacja. - Zabije go i wszystkich, ktorzy mi stana na drodze... Uciekniemy po trupach. Moi ludzie pojda za mna... Wygladala na przerazona. -Och nie, Rbal, tylko nie to! Moze... moze on... zgodzi sie nas puscic? Zasmial sie nerwowo. Przez chwile znow byl tym porywczym, zuchwalym Rbalem, jakiego widziala w stajni. -Puscic! - parsknal z pogarda. - On sam chcialby cie zdobyc, myslisz, ze nie widze, jak patrzy na ciebie? Raz mu sie nie udalo... Patrzyla na niego ze strachem w oczach. -Rbal... nie, to niemozliwe... Wtedy to byla klotnia... -Niemozliwe!? Usiadla nagle. -Na Moc... skad moglam wiedziec? Na Moc, na Moc... to prawda, chcial mnie przeciez... juz wtedy... Co teraz, Rbal? Wygladala tak nieszczesliwie i bezradnie, ze poczul sciskajace gardlo wzruszenie. -To, co powiedzialem - rzekl cicho. Odwrocil sie i podazyl w kat jaskini, ktory mu wskazal Daganadan. -A otoz i pan Rbal - powital go zgryzliwie Gold. - Prosimy. Usiadl. -Skoro juz wszyscy sa, przedstawie plan dzialania na najblizsze dni - rzekl kapitan. - Ale wczesniej sprawa pierwsza: dyscyplina. Od dzis koniec z jazda kupa. Jedziemy teraz w szyku, trojkami. Zamilkl na chwile. -Sprawa druga: Pani Leyna A.B.D. Rbal drgnal. -Pani Leyna A.B.D. wraca do Dartanu. Eskortowac ja bedzie druga szostka pod wodza Ehdeha. Ehdeh. Odpowiadasz glowa za jej zdrowie i zycie. -Slucham, kapitanie. Gold przyjrzal sie bacznie otaczajacym go twarzom. -Czy sa pytania? Po dlugiej chwili Rbal powoli skinal glowa. Byl blady. -Mow. -Prosze o powierzenie mi komendy nad eskorta. Powiedzial Daganadan: -Zadania zostaly wyznaczone. To sprawa twoja. I Ehdeha. Jego zgoda zadecyduje. Rbal spojrzal na lysego jak kolano szostkowego. Ten pokrecil glowa i powiedzial dziwnie uprzejmym, jak na niego, tonem: -Nie, Rbal. Nie spieszy mi sie do grobu. Wole jechac do Dartanu, niz do Kraju. Zrozum. Rbal wyczul lekka kpine w jego glosie i zrozumial, ze to wszystko zostalo ulozone z gory. Wstal. -Moge odejsc? -Tak. Czy ktos jeszcze ma pytania? Rbal powoli szedl w strone wyjscia z jaskini. Leyna wolala go niesmialo, ale nie uslyszal. Byl spokojny. Zawsze, gdy na drodze stawal mu wrog, byl spokojny. Nie wierzyl w to, ze Leyna ma byc odwieziona do Dartanu. Sadzil raczej, ze Gold zamierza gdzies ja uwiezic, by po powrocie z Obszaru miec do swojej dyspozycji. Gdzie? A ot, chocby w Badorze, albo w niedalekim Riksie. W Grombie. Golda znali wszyscy komendanci Gwardii na terenie Grombelardu, kazdy z nich gotow byl wyswiadczyc mu te drobna przysluge i "przechowac" zdobycz przez dowolnie dlugi okres. Nedznik. Powoli rysowal sie w glowie mlodzienca prowizoryczny na razie plan. Rozdzielenie oddzialu na dwie grupy bylo okolicznoscia sprzyjajaca. Na ludzi ze swej szostki mogl liczyc; zrobia wszystko, co im kaze. Mialby wiec do pokonania tylko osmiu ludzi: szostke Lordosa no i tych dwoch - porucznika i kapitana. Szesciu na osmiu. Wiedzial, ze jest w stanie wziac na siebie trzech ludzi. Belgon dwoch - na pewno. Pozostali tez umieli walczyc. Gdyby pokonal oddzial Golda, pozostaloby dogonic grupe Ehdeha. Z zasadzki... Nie czul smagajacego twarzy deszczu. Stal w miejscu i myslal. W oczach blyszczaly mu iskierki graniczacej z szalenstwem zawzietosci. Godzine pozniej powiedzial o wszystkim Belgonowi. *** Brule-Czarownik byl potezny i bardzo, bardzo madry.Gdy byl mlody - a zatem dwiescie, moze troche wiecej lat temu - pragnal cala dusza jednej tylko rzeczy: pokonac ZLO. Byl madry juz wtedy i wiedzial doskonale, ze chcac z czyms walczyc, trzeba to pierwej poznac. Poznawal zlo od dwustu lat - i wciaz go nie znal. Wciaz nie widzial jego granic. Przy calej swej potedze i madrosci dusil sie, miotal bezsilnie rozumiejac juz, ze jego szanse w tej nierownej walce sa zadne, ze zostal pokonany, nim rozpoczal bitwe. Widzial wielkie zlo, potem male zlo, potem juz widzial kazde zlo, widzial je wszedzie, wszedzie... Otwieral szeroko oczy na widok ludzi, ktorzy szli przez zycie nawet go nie zauwazajac, a gdy juz widzieli, to tylko to najwieksze. Wielkie zlo jest niczym - i to byla wlasnie madrosc Brula. Wielkie zlo wystepuje tylko czasem; jest, jest wielkie, ale - rzadko w koncu spotykane. Najgorsze - i to byla druga prawda Brula - jest szare zlo; zlo zwykle, powszednie, zamazane i niewyrazne; zlo, nad ktorym swiat przeszedl do porzadku dziennego; zlo, ktore spotyka sie na kazdym kroku a ktoremu przyznano racje bytu; zlo, o ktorym mowi sie "tak to juz jest". To zlo, ktore czai sie w obrzydliwie oczywistym stwierdzeniu, ze "ludzie sa rozni"; szare zlo, ktore spi w kazdym niewolniku, w kazdym tredowatym, w kazdym bezrekim i w kazdym biedaku; szare zlo rozbojnikow i gwardzistow; szare zlo skrytobojcow. "Zabili go bandyci". "Och, na Moc, to straszne". I dalej pogodne zycie, chyba, ze ci sami rozbojnicy zabija syna, zone lub matke. Wtedy - o, wtedy jest to czarne zlo, rownie czarne jak wojna i zaraza. Trzecia prawda Brula, prawda odkryta niedawno, bylo przekonanie, ze nie ma dobra. Brule-medrzec, Brule, ktory chcial walczyc ze zlem - byl czlowiekiem zlym. Zbyt dlugo, o, zbyt dlugo grzebal w istocie zla. Zbyt dlugo, by kiedykolwiek moc grzebania zaprzestac. Gdy rece mial juz brudne po lokcie - nie potrafil ich domyc. A potem juz nie chcial. I nie wiedzial jak. Jednak gdzies... gdzies na dnie jego duszy tlila sie jeszcze iskierka sumienia. Ale iskierka przygaszona i swiecaca dziwnym, bardzo dziwnym swiatlem. Wszystko, co zdolala z mroku wyluskac - to pragnienie przekazania komus ogromnej wiedzy jaka on, Brule, posiadal. To jedno, jedyne dazenie powoli, bardzo powoli utozsamilo sie w na poly szalonym umysle z jakas namiastka dobra. A w kazdym razie - z czyms roznym od zla. Olbrzymie, przykute lancuchami do skaly psy zaczely radosnie ujadac i przymilnie skomlec na jej widok. Bardzo je lubila, czesto siadala na ziemi otoczona przez nadstawione do glaskania lby i ziejace paszcze, by opowiadac o wszystkim, co tylko bylo do opowiedzenia. Gdy lizaly ja po rekach i po twarzy, bronila sie z calej sily ze smiechem, a one nawet nie czuly uderzen drobnych piesci. Byly wielkie i ciezkie jak niedzwiedzie. Ale czasem, w przyplywie naglej czulosci, przyciskala swoj zadarty, troche piegowaty nosek do olbrzymiego, wilgotnego nosa ktoregos z nich. Zaciskala dlonie na wielkich, sterczacych uszach, wywijala je na lewa strone, a psy nauczyly sie juz, ze ona to lubi i nie rzucaly gniewnie lbami. Nawet Brule byl zdumiony miloscia i przywiazaniem, jakie okazywaly jej te krwiozercze bestie, z ktorych kazda w pojedynke dawala rady nawet groznemu mieszkancowi Obszaru -zielonemu nietoperzowi. Wreszcie doszedl do wniosku, ze ta zazylosc z jego psami jest niewskazana. Prosila i blagala, ale byl nieugiety. Podeszla jeszcze blizej. Psy szarpaly grube, ciezkie lancuchy i prawie wyly z radosci. Olbrzymie, kudlate ogony kiwaly sie jak poruszane jedna sila. Arks, krol sfory, przypadal do ziemi i skomlal jak maly szczeniak. Powoli rozwinela Bicz, z ktorym nigdy sie nie rozstawala, i na odlew smagnela kudlate boki. Nastepne uderzenie wymierzyla prosto w nos Arksa. Nie rzucily sie na nia, nie zawyly nawet, choc strumyczki krwi splywaly po siersci... Arks lezal na boku i patrzyl na nia gasnacymi slepiami. Jego wielki, paskudny pysk, ktory zawsze tak chetnie glaskala, byl rozciety niemal na pol. Z ogromnego, czarnego nosa pozostaly tylko krwawe strzepy. Chcial wstac, ale nie potrafil juz nawet zaskomlec. Psy powoli, z podwinietymi ogonami, chowaly sie miedzy skalami. Nie piszczaly, nie szczekaly, nie warczaly nawet. Ta straszna, budzaca przerazenie i lzy cisza doprowadzila ja do naglej wscieklosci. Kopnela najblizsza miske, potem druga i trzecia... Odwrocila sie wreszcie i -tlumiac szloch - pobiegla niezgrabnie. "Tak trzeba" - powtarzala sobie z bolem. "Tak trzeba..." Byla pewna, ze zrobila dobrze, ale swiadomosc tego nie pomogla. Gdy ciezko dyszac dobiegla do rozpostartych opodal ruin zamku, policzki miala mokre. Oparla sie plecami o resztki kamiennego muru i uniosla swa sliczna buzie ku niebu. Lzy wciaz plynely. Wyplakala sie i to pomoglo. Juz spokojniejsza weszla w labirynt wielkich, czesto na pol zburzonych korytarzy. Obcasy wysokich, siegajacych bioder butow z wywinieta cholewa postukiwaly cicho w rytm jej drobnych, niezbyt pewnych i zabawnie statecznych krokow. W ruinach niepodzielnie panowaly kurz i brud. Ogromne, wcale nie obawiajace sie obecnosci czlowieka szczury niechetnie schodzily z drogi... Zakrecilo jej sie nagle w glowie, oparla ramie o sciane, przyciskajac dlonie do wzdetego, wyraznie rysujacego sie pod luzna, biala koszula brzucha. Przemawialo nowe zycie... Dotknela czolem chlodnego muru. Slabosc minela, ale ona wciaz stala, z rozmarzonym usmiechem myslac o dniu, kiedy po raz pierwszy uslyszy JEGO placz, kiedy bedzie trzymala w ramionach swoje PIERWSZE,.JEDYNE, NAJDROZSZE... Obraz zbitych psow ulecial z pamieci bez sladu, myslala juz tylko o kwileniu dziecka, jego gaworzeniu, jego pierwszym slowie, ktore moglo brzmiec jedynie... Dreszcz rozbudzonej dumy i szczescia przeszyl drobne cialo. Smiala sie cichutko, gdy wodzac dlonia po scianie przyklekla, by podniesc upuszczony Bicz. Wstala i poszla dalej. Bicz wlokl sie za nia po podlodze jak czarny, dlugi ogon. Stanela przed wlasciwymi drzwiami. Blyszczace radosnie oczy przygasly nieco, pojawilo sie w nich napiecie. Zapukala. -Wejdz! Zamknela za soba drzwi. Jej wzrok dlugo bladzil wsrod stosow ksiag, szczatkow mebli, kamieni, kosci zwierzecych i ludzkich, to otwartych, to zamknietych skrzyn i tysiecy innych szpargalow, nim wreszcie natknela sie na jego, blyszczace w polmroku pomieszczenia, oczy. -Jestes - powiedzial swym mocnym, choc glucho brzmiacym glosem. - Czy zrobilas, co kazalem. Zawsze pytal, czy wykonala polecenie, choc dobrze wiedzial, ze nie mogla nie wykonac. -Tak, Panie - odparla cicho. -Podejdz. Czula sie wobec niego taka mala i bezradna. Oniesmielal, gorowal nad nia jak wielkie, ciezkie wzgorze nad samotna skala. Zawsze zblizala sie do niego z lekiem, choc nigdy nie wyrzadzil jej nic zlego. Przeciwnie. Dal to, czego nikt dotad dac nie potrafil - dziecko. Stanela tuz przy fotelu, na ktorym siedzial. Ujal jej dlon i ucalowal z przedziwna czcia i pokora. Zawsze tak robil, choc nigdy nie rozumiala, dlaczego. Zreszta - w ogole nie rozumiala. -Dobrze, dziecko. Usiadz mi na kolanach. Znow byl jej panem i wladca. Poslusznie i z wdziecznoscia zrobila to, czego zadal. Niesmialo, tak, jak zawsze, objela go za szyje. Dotknal jej brzucha i przez moment jakby nasluchiwal. Potem powiedzial: -Za jedenascie dni urodzisz syna. Krzyk radosci zamarl w gardle, by zmienic sie w spazmatyczne westchnienie szczescia. Powoli osunela mu sie do nog. Podniosl ja lagodnie. -No dobrze - rzekl. - Ciesze sie wraz z toba. Ale teraz odejdz. Chce byc sam. Wstala i z jasniejaca twarza podazyla do drzwi. Odprowadzal wzrokiem jej niewysoka zgrabna mimo ciazy sylwetke, potem gdy wyszla, zamyslil sie. Jedenascie dni... Jakie bedzie to dziecko? Jego dziecko? Poprzez napieta skore jej brzucha czul bijaca z wnetrza ciala Moc. Jesli dziecko juz teraz mialo w sobie Moc, znaczylo to, ze bedzie polbogiem. On sam, ktory byl przeciez poteznym czarownikiem, nawet on nie mial w sobie Mocy. Umial nawiazac z nia kontakt, umial z niej czerpac, ale nie przenikala go. "Byleby tylko urodzilo sie czlowiekiem" - pomyslal. A nie zanosilo sie na to. Ilara byla brzemienna dopiero od dwoch miesiecy. Maly czlowiek nie moglby rozwijac sie tak szybko. Zaklal cicho. Jesli nawet ona, ona - wybrana sposrod setek i tysiecy kobiet - jesli nawet ona urodzi mu potwora... bedzie to oznaczac, ze on, Brule, nigdy nie doczeka sie ludzkiego potomka. Tak czesto bywalo. Dzieci czarownikow nigdy nie byly zupelnie takie jak dzieci zwyklych ludzi. Zawsze byly... inne, najczesciej zle, zwykle tez roznily sie od innych dzieci zewnetrznie. Nierzadko te roznice byly bardzo duze... Jak dotad wszystkie kobiety, ktore wybral, rodzily mu potwory. Pierwsze dziecko bylo cale czarne, a zamiast glowy mialo lepka, galaretowata kule z cuchnacej, obrzydliwej masy. Drugie -dziewczynka - nie mialo dloni. Ale urodzilo sie martwe. Trzecie, ostatnie jak dotad, bylo tylko sina, ciepla i oddychajaca bryla. Teraz oczekiwal czwartego. Chcial go, musial je miec. Ogarniala go rozpacz, gdy pomyslal, ze cala nagromadzona w ciagu wiekow wiedza pojdzie w zapomnienie w chwili jego, Brula smierci. A czul smierc. Byla blisko - dwadziescia, moze trzydziesci lat od niego. Dziesieciu lat potrzebowal, by przekazac swemu synowi wszystko, czego sie sam nauczyl. A przeciez musial jeszcze czekac, az syn dorosnie. Wstal ciezko z fotela i podszedl do waskiego, wysokiego okna. W nasyconej kurzem smudze swiatla ukazala sie jego stara, zmeczona twarz: poorane zmarszczkami czolo, wypukle, wyblakle oczy, geste, wciaz czarne wasy i broda. Garbaty, duzy nos tkwil nad szerokimi wargami jak dziob gotowego do ataku jastrzebia. O, byl jeszcze silny! Nie tylko jako czarownik, ale tez jako czlowiek, jako mezczyzna. Potrafil wciaz biegac, wspinac sie na skaly, potrafil strzaskac debowy stol jednym uderzeniem topora. Jeszcze... Czarownik starzeje sie predko, ale grzybieje pozno, bardzo pozno. Za to zupelnie nagle. Z dnia na dzien. Stojac w oknie widzial mala, sliczna Ilare o twarzy rozpieszczonej dziewczynki. Ciagnac za soba Bicz szla w strone morza. Od szarej, jednostajnie szarej rowniny jaskrawo odcinala sie snieznobiala koszula. Zmruzyl lekko oczy i cos szepnal. Z zadowoleniem patrzyl, jak nie przyspieszajac ani nie zwalniajac kroku zaczyna chodzic w kolko. Wciaz byl silny, tak. Czar Posluszenstwa dzialal. Zastanowil sie nagle, czy potrafilby go jeszcze z niej zdjac. By go rzucic, trzeba byc poteznym czarownikiem. By zdjac - jeszcze potezniejszym. Kiedys i to potrafil. Kiedys. Wolal nie probowac. Po pierwsze dlatego, ze nie chcialo mu sie az tak ciezko pracowac. Rzucil zaklecie dwa miesiace temu - mialo dosc czasu, zeby sie utrwalic. Zdjecie go wymagaloby teraz wielogodzinnej, a moze i wielodniowej koncentracji. A po drugie - nie nalezy naduzywac Mocy. Korzysta sie z niej tylko wtedy, gdy jest to potrzebne, nie zas dla zabawy. Drobne zaklecia, ot! chocby takie jak to, ktore zmusilo ja do chodzenia w kolko, mogl rzucic zupelnie nie angazujac Mocy. Do tego wystarczal jej lekki osad, ten osad, ktory obcowanie z nia na stale juz pozostawilo na jego duszy. Machnal lekko reka i dziewczyna, nadal tym samym, spokojnym krokiem, poszla dalej w kierunku morza. Rzadko jej rozkazywal. Zwykle tylko przekonywal, pozostawiajac dziewczynie pewnosc, ze postepuje slusznie i po dokladnym przemysleniu danej sprawy. Patrzyl na nia z lekkim, pelnym pychy usmiechem. Tam, gdzie inny czlowiek i minuty by nie przezyl, ona przechodzila swobodnie. Wszystko w Zlym Kraju wiedzialo, ze Ilara jest wlasnoscia jego, Brula, i to zapewnialo jej bezpieczenstwo. Jeden jedyny Galia zagrazal tak jej, jak i jemu samemu, ale ten rzadko bywal na Czarnym Wybrzezu. A gdy sie pojawial, mieszkajacy na granicy Wybrzeza Moldorn-Czarownik dawal mu o tym znac. Jesli Moldorna nie bylo w zamku -wtedy ostrzegal sam zamek, tak samo zywy, jak i te ruiny, w ktorych on, Brule, mieszkal. Moldorna nie lubil, ale nie byli wrogami. Po prostu zyli po sasiedzku, nie wchodzac sobie w droge. Czasem wspomagali sie, gdy bylo to naprawde konieczne. Gardzil troche Moldornem jako nieukiem i czlowiekiem o slabej woli. Byl sobie Moldorn zwyklym, niewiele znaczacym czarownikiem. A przeciez, gdyby nie wrodzone lenistwo, moglby dorownac nawet... Brule zmarszczyl lekko brwi. Nie wypadalo nawet w myslach wymieniac imienia Umarlego Maga. Znow spojrzal w okno, ale Ilara zniknela juz za pasem wydm. Teraz nic jej nie mogl rozkazac - nie widzial jej. Wiazal ich tylko Czar Posluszenstwa. *** -Kapitanie...Gold w jednej chwili stal na nogach z nagim mieczem w dloni. Belgon nie widzial tego, bylo zbyt ciemno, ale zgrzyt dobywanej z pochwy broni brzmial bardzo wymownie. Cofnal sie odruchowo o krok i w tej samej chwili poczul lekkie uklucie w plecy. To mogl byc tylko Daganadan. -To ja, Belgon W. - rzucil zduszonym szeptem. - Z szostki Rbala F.A. Silna dlon Golda ujela go za ramie. Sila niemal zostal posadzony na ziemi. W absolutnym prawie mroku mogli co najwyzej domyslac sie swoich twarzy. -O co chodzi? - zapytal cicho kapitan. Belgon milczal przez pare dlugich chwil. -Mam informacje, kapitanie. Ale... Zrobil znaczaca przerwe. Gold usmiechnal sie domyslnie, ale niezbyt przyjaznie. Ciemnosci skryly usmiech. -Rozumiem. Wazna informacja, ale nie za darmo. Coz to za informacja? Cisza. -Wiesz, ze nie jestem bogaczem, Belgon. Moge... -Och nie, panie. Chce tylko patentu porucznika Gwardii. Wtedy juz zdolam wyzyc z zoldu... Gold milczal. Nigdy nie rzucal slow na wiatr. -Nie ja nadaje takie nominacje, lecz komendant garnizonu - powiedzial wreszcie. - Moge ci co najwyzej obiecac, ze jesli informacja bedzie naprawde wazna, zrobie wszystko, co w mojej mocy, bys uzyskal ten stopien. -To mi wystarczy, panie. -A zatem? -Jutro w nocy ludzie Rbala napadna na was i na zolnierzy Lordosa. Potem Rbal zamierza udac sie w poscig za Ehdehem. -Na Moc, czys tego pewien? -Opracowalismy ten plan razem: ja i Rbal. -Wiec nie ma watpliwosci... Coz... Cisza. -Wydawalo mi sie jednak, ze jestes przyjacielem Rbala - powiedzial z namyslem Gold. -Owszem. Dlatego teraz chce cie jeszcze prosic, panie, o jego zycie. -Nie obawiasz sie zemsty? -Mam nadzieje, ze nie powiesz mu, panie, kto zdradzil jego plan. Cisza. Przez ciemnosc dalo sie wyczuc wahanie kapitana. -Mam mu darowac zycie? A w imie czego? -Prosze, panie kapitanie. -Czy prosisz az tak bardzo, by w zamian za jego zycie zrezygnowac z patentu porucznika? Cisza. -Racja. Wiec nie? Cisza. -Racja. Ale gdybys powiedzial "tak", dalbym ci i jedno, i drugie. Dziekuje. Zolnierz siedzial bez ruchu. -Powiedzialem: dziekuje. Szelest, potem drugi, wreszcie szmer oddalajacych sie krokow. -Chodz, Dag. Po omacku ruszyli ku wyjsciu z jaskini. Po chwili znalezli sie na zewnatrz. Nie padalo, widac niebo w wieczornej ulewie wyrzucilo caly posiadany zapas wody. Straznik drzemal, oparty o mokra skale. Gold nie budzil go. Odeszli dalej. -I coz ty na to? -Nic. -Nic? -Nic. Pamietasz? Przewidzialem. -Co proponujesz? -Czekac na napad? Ryzykowne. Uprzedzic go. Gold zamyslil sie. -Nie mamy zadnych dowodow przeciwko Rbalowi - powiedzial w koncu. - A zazada ich z pewnoscia. -Kogo obchodzi zadanie nieboszczyka? -Zapewne - nikogo. Ale nie chce go tak po prostu zamordowac. I tych czterech nie wiedzacych dotad o niczym zolnierzy. Bo jesli to donosicielskie scierwo klamalo? Brzydze sie soba, zem go w ogole wysluchal. -Jednak wysluchales. Nie mamy wyboru. Czekac - niedobrze, Gold. Rbal cos zweszy. Zaatakuje wczesniej. A rano Ehdeh odchodzi. Szesciu na osmiu. Wygramy. Ale jakim kosztem? Cisza. -Chyba masz racje, Dag. Ale nie podoba mi sie to... -Jestes miekki. Dziwne. Kiedys bylo inaczej. Gold zacisnal wargi. -Moze. Przez chwile krecil glowa, potem rzucil: -Wiec rano? -Chyba tak. Najlepiej. -A co... co z Leyna? Jak myslisz, maczala w tym palce? Nie widzial ironicznego usmiechu Daganadana. -Watpisz? To serce. Dusza calej gry. -Nie, Dag, niemozliwe. Wiem, ze mnie nienawidzi, ale ciebie? Ale zolnierzy? Dwunastu zolnierzy, Dag, dwanascie razy zycie. -Jestes naiwny, Gold. Zludzenia. Nie miej zludzen. -To nie zludzenia, Dag. Ja ja po prostu znam. Dluzej i lepiej, niz ty. Jest prozna, glupia i zarozumiala - zgoda, ale... przeciez nie zwyrodniala. -Dobrze. A w stajni? Sam mi mowiles. Jak wziela wine na siebie. Ze ja napastowales. A powiedz, naprawde chciales ja zgwalcic? Powiedz. -Nie kpij, Dag, klamala oczywiscie... -Po co? -Zeby... -Nienawisc, Gold. Tak sie ja rozbudza. W naiwnych i zakochanych durniach. Jak Rbal. Gold zadumal sie. -Czyzbys znowu mial racje, Dag? Nie, na pewno nie... -Mam, Gold. Stali zatopieni w myslach. Ciemnosci nocy jakby nieco zblakly. -Chodzmy, Dag. Niedlugo swit. *** -Jak daleko stad do Obszaru? - zapytal nie zwalniajac kroku.-Siedem, osiem dni marszu - odparla. - Ale marszu przez Gory. Spojrzal na nia z ukosa. Znow poruszyla go szlachetna linia jej profilu. Odwrocila glowe i smagnela go spojrzeniem. Wytrzymal je z najwyzszym wysilkiem. Pojal nagle, dlaczego ta twarz razila, choc z pozoru wszystko w niej bylo piekne: wlasnie oczy. Choc pieknie oprawione i ocienione dlugimi, wygietymi ku gorze rzesami - nie pasowaly do tego typu urody. Byly szare, mocne i w jakis dziwny sposob... meskie. -Czemu tak na mnie patrzysz? -Jestes... bardzo piekna - sklamal. Odwrocila wzrok i natychmiast odczul ulge. -Klamiesz - stwierdzila cicho. - Ale rozumiem cie. Ja tez kiedys... balam sie ich... Milczal. -Moze kiedys... kto wie... opowiem ci, jak to bylo. Ale nie teraz, nie dzisiaj. Dobrze? Skinal glowa. Zaczelo kropic. Grombelardzkie niebo powoli budzilo sie z kilkudniowego snu. Karenira uniosla ku niemu twarz. -Wieczorem bedzie ulewa - powiedziala. - Ulewa, jakiej swiat nie widzial. -Skad wiesz? -Po wygladzie nieba. Zauwazyl z niejakim zdziwieniem, ze ida bardzo szybko. Prowadzacy maly pochod Starzec jak na swoj wiek byl nad podziw krzepki. Energicznie, szerokimi zakosami prowadzil pod gore, omijajac najbardziej uciazliwe miejsca. -Idziemy w strone Ciecia - skonstatowal Baylay z naglym zdziwieniem. - Czyzby istnial sposob przedostania sie na druga strone? Zasmiala sie krotko. -Oczywiscie, ze tak. Trzeba tylko wiedziec, jak zabrac sie do tego. -Chyba nigdy nie poznam i nie zrozumiem Gor - mruknal. -Och, tak ci sie tylko wydaje. Piec lat temu myslalam podobnie. Zdziwil sie. -Doprawdy? Potknal sie nagle i bylby upadl, gdyby nie chwycila go za reke. Nie puscila juz. -Uwazaj... Lekko uscisnal jej palce. Oddala uscisk. Ciezkie Gory sa jedynym wysokim masywem na swiecie, gdzie nigdy nie ma sniegu. Nawet najwznioslejsze ich szczyty sa nagie i czarne. Druga znamienna cecha Gor jest to, ze pomimo panujacej wszedzie a niepodzielnie wilgoci, zycie roslinne jest nadzwyczaj ubogie. Sa lasy, owszem, ale tylko gdzieniegdzie i dosc rzadkie, sa trawy, ale tylko na nizej polozonych terenach; wysoko - tylko nieliczne jej kepki. Slowem: Ciezkie Gory to poszarpana, skalista pustynia. Monotonny widok i meczacy dla oczu. Nie od razu, najpierw cieszy oryginalnoscia. Jednak w miare uplywu czasu - nuzy. Wszedzie szare i czarne skaly, szare i czarne skaly, nie pokryte nawet cienka warstwa gleby, bo te, jesli jest, wymywaja strugi deszczu. Sa, sa oczywiscie w Ciezkich Gorach piekne krajobrazy. Ot, chocby wlasnie Ciecie. Ale czarne skaly, pozbawione kontrastujacych z ich czernia snieznych czap, pozbawione podkreslajacych czern zieleni - wygladaja raczej groznie, niz pieknie. Szare i czarne skaly. Szare i czarne niebo. Chmury stapiaja sie czasem z kikutami szczytow, wtedy wydaje sie, ze gory siegaja nieba, a niebo lezy na gorach. Caly Grombelard wydaje sie byc ogromna, niesamowitych wrecz rozmiarow jaskinia, ktorej zjezony stalaktytami strop drga ustawicznie, grozac zawaleniem. Jest jeszcze wiatr w Grombelardzie, ale dziwny to wiatr. Wlasciwie jednostajny ruch powietrza, pchanego w okreslonym kierunku z ta sama predkoscia i sila; wlasciwie dlugi, nie konczacy sie wydech. Bywa z nim jak z deszczem - czasem ustaje nagle, potem po dwoch-trzech dniach zrywa sie gwaltownie, targa gorami jak niezdrowy kaszel, bije skrzydlem szczyty i znow -wdech, wydech, wdech... Szum wiatru, tak monotonny, ze wkrotce przestaje sie go slyszec, najczesciej zagluszany jest przez szelest deszczu. Szelest deszczu to najpospolitszy glos Grombelardu, nazywany przez pastuchow "spiewem gor". W ogole plusk wody towarzyszy gorom (nie tylko Ciezkim Gorom, ale w ogole wszystkim gorom grombelardzkim) od wiekow i chyba bedzie towarzyszyl wieki. Wlasciwie czlowiek i kot to w gorach intruzi. Gory nie sa dla nich, i choc ludzie, a czasem i koty, kraza po nich czesto, nie sa tam przyjmowani przychylnie. Nierzadko gina - takie prawo. Sposrod Rozumnych tylko sepy moga czuc sie wsrod szczytow, dolin, przeleczy i grani u siebie. Gory sa ich wlasnoscia; jest jednak sepow zbyt malo, by mogly walczyc o swa ojczyzne z czlowiekiem. Grombelardczycy wierza niezachwianie, ze Ciezkie Gory zyja. Istotnie, jesli przylozyc tam ucho do ziemi, wyraznie slychac powolne, rytmiczne i glebokie uderzenia. Serce. Serce Gor. Gdzie jest? Jak gleboko ukryte? Powiadaja, ze jego uderzenia najwyrazniej slychac w okolicy Grombu, stolicy Grombelardu. Mozliwe. Wiec moze wiatr... to w samej rzeczy oddech Gor? -Dlaczego milczysz? - zapytala. - Przez caly dzien nie powiedziales nawet slowa. Spojrzal na nia, jak wyrwany ze snu. Blask ogniska niepewnie pelzal po jego twarzy. Glosno szumial deszcz przed wylotem jaskini. -Powiedz... czy Gory zyja? Zmarszczyla lekko brwi. Wygladala na zaskoczona pytaniem. -Grombelardczycy w to wierza... Ale skad ty... Tak, chyba zyja. Pokrecil lekko glowa, jakby dziwiac sie wlasnym myslom. -A ty, ty ojcze, jak sadzisz? Starzec siedzial cicho i nieruchomo, wpatrzony w ogien. Teraz uniosl glowe. -Zyja - powiedzial po prostu. - Udowodnily to przeciez. Zdziwieni wymienili spojrzenia. Starzec usmiechnal sie. Ale byl to smutny usmiech. -Dzis nie pamieta sie o tak wielu rzeczach - powiedzial. - A przeciez sa w historii Imperium blaski i cienie, ktore wszyscy powinnismy znac. Ktore wszyscy powinni znac, moje dzieci. Usiadl wygodniej i zamyslil sie. Nie przeszkadzali mu. -To bylo w 987 roku Ery Ludzi - powiedzial wreszcie. - Dwie armie, jedna podazajaca z Armektu, a druga z juz podbitego Dartanu najechaly dziki Grombelard. Rozbita na male dzielnice i sklocona wewnetrznie dzisiejsza Trzecia Prowincja bronila swych granic slabo, wlasciwie nie bronila wcale. Regularne wojska znaczniejszych wielmozow zostaly rozbite w puch w okolicach dzisiejszego Riksu, a kiedys po prostu Brolu. Riks to nazwa armektanska, oznacza tyle co "zwyciestwo". Bylo to zwyciestwo blyskawiczne i druzgocace. Na polu bitwy leglo - jak sie dzisiaj sadzi - przeszlo dwanascie tysiecy Grombelardczykow. O stratach najezdzcow nic nie wiadomo, bardzo prawdopodobne, ze ich po prostu nie bylo. Droga do centrum Grombelardu stala otworem. Ale tylko pozornie. Bo wojna, moi kochani, trwala jeszcze pelne trzydziesci szesc lat. Karenira siedziala nieruchomo. Baylay z niedowierzaniem zmarszczyl brwi. -Tak, tak: trzydziesci szesc lat. I kto tak dlugo bronil kraju? Dzicy pasterze i najemni zboje, ktorych kiedys cale watahy, oplacane przez grombelardzkich wielmozow, gnebily dzielnice sasiadow. To byla wojna podjazdowa, ale tak krwawa i okrutna, tak bezpardonowa, ze chyba tylko Kocie Powstanie moze sie z nia rownac. Swietnie znajacy gory zboje z roznych pobudek, czasem dla lupow, czasem ze zwyklej zadzy mordu, ale najczesciej - o dziwo - z czystej nienawisci do najezdzcy scierali sie z Armektanczykami tak wsciekle, a zabijali tak sprawnie, ze - sluchajcie, dzieci, i dziwcie sie - niezwyciezona dotad armia Armektu musiala cofnac sie i oddac zdobyte tereny. Nie na dlugo, co prawda. Pospiesznie przezbrojono wojska, rzucono precz ciezkie pancerze, nieporeczne tarcze i zawadzajace tylko wielkie helmy. Walczono na rozbojnicki sposob - i byla to, jak sie okazalo, jedyna sluszna strategia. Ale czasochlonna. Ale czasochlonna, bardzo czasochlonna. Nigdy nie udalo sie Armektanczykom zniszczyc wszystkich zbojeckich band. W miejsce rozbitych powstaly nowe, moze mniej liczne i wlasciwie juz bez znaczenia dla losow wygasajacej wojny, ale po dzis dzien bedace sola w oku wojska. Co prawda, dzisiejsi zboje niewiele maja wspolnego z tamtymi; grabia i morduja wszystkich dokola, nie tylko Armektanczykow. Pozostalo tylko rzemioslo, idea umarla. Powiedzialem wam, ze Gory zyja. Tak jest. W ostatnim roku wojny wielka, bo liczaca sto przeszlo osob grupa rozbojnikow uciekla na wschod od Grombu przed poscigiem calego pulku Gwardii. Polozenie uciekajacych bylo nie do pozazdroszczenia, znajdowali sie bowiem w samym centrum terenow zajetych przez Armekt. Mogli uciekac tylko na wschod. Ale tam byl Zly Kraj. Starzec zamilkl na chwile. Baylay uniosl glowe i przyjrzal mu sie bacznie, tak, jakby go widzial po raz pierwszy. Bo - w samej rzeczy - nie znal go takim. Majestat i powaga Starca przybladly, rozprawial o minionych dziejach glosem powolnym, ale tchnacym jakims dziwnym zapalem. Znac bylo, ze mowi o rzeczach, ktore nie sa mu obojetne. I czulo sie tez, ze nie mowi wszystkiego, ze moglby wiesc opowiesc ubrana w setki nieznanych im szczegolow, ktore jakby mimochodem pomijal. Baylay nie wiedziec czemu byl pewien, ze mowca zna nawet imiona wszystkich tych uciekajacych rozbojnikow, o ktorych mowil z takim zajeciem. -I co bylo dalej? - zapytala Karenira. Baylay zapomnial o niej prawie, opowiesc, niezwykla i barwna, pochlonela go bez reszty. Teraz spojrzal i zobaczyl jej skupiona twarz. Dziewczyna wygladala na przejeta, choc odniosl wrazenie, ze slucha w ten sposob nie po raz pierwszy. Starzec spojrzal na nia zamyslony, troche nieobecnym wzrokiem. -Dalej? - powiedzial. - Dalej... Dogoniono ich kolo Bahgaharu. To taki szczyt we wschodniej czesci Gor - dorzucil, patrzac na Baylaya. - Rozbojnicy nie chcieli zlozyc broni, woleli zginac, niz pojsc do niewoli. Nie bylo to jeszcze bohaterstwo, o nie. Gwardzisci nie traktowali pojmanych zbojow jak zolnierzy, lecz jak zwyklych rzezimieszkow - poniekad moze i slusznie. Lepiej bylo zginac w walce, niz na sali tortur... Zapowiadala sie zatem rzez, bo przewaga Armektanczykow byla druzgocaca. Nie doszlo do niej jednak. W chwili, gdy gwardzisci ruszyli do ataku, droge zagrodzily im wielkie skaly, setki malych i wiekszych kamieni, nawet zwaly zwiru. Glazy toczyly sie wolno, lecz groznie ku zwartym szeregom wojska, przerazeni zolnierze rzucali bron i pierzchali sromotnie. Lecz zadnemu z nich nie dane bylo uniesc glowy... Pod nogami uciekajacych utworzyla sie nagle szeroka, dluga szczelina. Smierc na jej dnie znalezli wszyscy. Szczelina zwarla sie, miazdzac tych, co wpadli w jej czelusc, po czym rozwarla znowu. I tak juz zostala. Widzieliscie ja dzisiaj. -Czyzby... Ciecie?! -Tak jest. A sposrod rozbojnikow - nie zginal wtedy ani jeden. Siedzieli w ciszy. Starzec pograzony w zadumie, oni zadziwieni opowiescia. Potem Karenira spojrzala na sklepienie jaskini i z zagadkowym usmiechem zapytala: -Czy to prawda, ze w oblezeniu Grombu braly udzial trzy pulki luczniczek? Starzec uniosl glowe i spojrzal na nia zdziwiony. -A ty skad o tym wiesz? Karenira pokrecila glowa. -Maloz to razy mieszkalam u ciebie tydzien i dluzej, ojcze? Czasem znudzona przegladalam twoje zapiski. Nie gniewasz sie, prawda? Starzec usmiechnal sie. -Nie sadzilem, ze interesuje cie historia Imperium - rzekl. - Czemus nigdy o tym nie mowila? Moglbym ci opowiedziec wiele bardzo ciekawych rzeczy. -To chyba niemozliwe, zeby w owczesnej armii armektanskiej byly az trzy pulki kobiet - powiedzial nagle Baylay. Starzec rozesmial sie cicho. -Od pieciu lat oddalem sie bez reszty historii - powiedzial. - Od pieciu lat porzadkuje zapiski, ktore robilem przez cale zycie. Przez cale zycie zbieralem legendy, podania, przekazy ustne, piesni... Przeczytalem setki kronik i ksiag, zapisalem tysiace kart. Znam historie swiata. Znam ja naprawde dobrze i jesli twierdze, ze cos mialo miejsce, to naprawde - mozna mi wierzyc. Naprawde - mozna mi wierzyc. -Wiec to prawda z tymi kobietami? - nie dowierzal Baylay. Usmiech, teraz moze lekko kpiacy, nie schodzil z warg Starca. -Tak, synu. Ale skoro cie to az tak interesuje, powiem ci i wiecej. Byli zaciekawieni. Starzec pomyslal z naglym smutkiem, jak niewielu Rozumnych zna dzisiaj chocby zarys historii Imperium. Wielkie wydarzenia, wielcy ludzie - wszystko to poszlo w niepamiec. -Czy wiesz - zwrocil sie do Baylaya - ze Dartan podbily kobiety? Ten spojrzal na niego nic nie rozumiejacym wzrokiem. -Tak, wcale nie zartuje - Starzec byl naprawde powazny. - Ze starych kronik jasno wynika, ze zaledwie piata czesc wojsk armektanskich stanowili wtedy mezczyzni. -Zwyciezyly nas... kobiety? - Baylay poczul nagle palacy wstyd za swych przodkow. Nie dowierzal wlasnym uszom. -A tak. Ale zwyciezyly - to niedobrze powiedziane. One po prostu zajely Dartan. Nie mam zamiaru dotknac twych uczuc, Bay, ale wy, Dartanczycy, nigdy nie znaliscie sie na wojnie. Czy to dobrze, czy zle - to inna sprawa. Faktem jest jednak, ze po prostu oddaliscie Dartan. Jeden Armektanczyk zajmowal cale wsie, piec Armektanek - miasto. Taka to byla wojna. Nie wstydz sie, synu, nie ma w tym twojej winy. Nie ma w tym twojej winy, synu. -Wiem... -Dziwicie sie pewnie, dlaczego tyle kobiet sluzylo wtedy w wojsku? A przeciez i dzis -czyz nie tak, Kara? - dziewczyna-zolnierz to wcale czesty przypadek. -Tak, ale... -W 743 roku Ery Ludzi w calym Armekcie naraz pojawila sie nieznana dotad choroba. Atakowala tylko mezczyzn, a ten, kto ja przezyl, mogl byc prawie pewien, ze nie doczeka sie meskiego potomka. Patrzyli na niego zdumieni i oszolomieni. -Dziwne to byly czasy - kontynuowal Starzec. - Dziwne to byly czasy. Zdobycie meza stalo sie dla kazdej dziewczyny szczytem marzen. Te kobiety, ktore urodzily chlopca, chodzily dumne do konca swoich dni. Dziwne to byly czasy, ale i straszne, bo niejednokrotnie rodzice mordowali dopiero co narodzone dziewczeta. Stokroc straszniejsze bylo jednak to, ze kary za podobny mord byly prawie zadne. Chlopcow natomiast rozpieszczano od najmlodszych lat, nie odmawiano im doslownie niczego. Dziewczynki odsuwano w cien. Cesarz Rikon A.A.A.A. wydal edykt, na mocy ktorego kazdy zdrowy mezczyzna obowiazany byl miec co najmniej dwie zony. Inny edykt zezwolil na zawieranie malzenstw miedzy kobietami... Zaraza panoszyla sie glownie w Armekcie, a takze w calym niemal Dartanie. Armektanczycy wyszli z niej obronna reka; tradycja i odwieczne zwyczaje sprawily, ze mezczyzni, choc tak rozpieszczani w dziecinstwie, mezczyznami pozostali. I choc kobiety przejely wiele, bardzo wiele obcych ich naturze zajec i zawodow, przeciez mezczyzni nie zapomnieli, do czego sa stworzeni. Inaczej bylo w Dartanie. Tam w ciagu dwoch pokolen zapomniano, jak powinien wygladac prawdziwy mezczyzna. Ale dartanskie kobiety - coz - nie potrafily mezczyzn zastapic... Tak jest do dzis. Tak jest do dzis, moje dzieci. Wojna z Dartanem byla dla Armektu koniecznoscia. Dartanczycy rzadziej zapadali na owa tajemnicza chorobe i miala ona lagodniejszy przebieg. Podbito wiec Dartan... dla zdobycia zdrowych mezczyzn, Bay... Choroba powoli umierala. Ale - o czym pewnie nie wiecie - istnieje do dzis, choc nie stanowi juz zagrozenia. Niemniej wciaz jeszcze rodzi sie w Armekcie wiecej dziewczat, niz chlopcow. Podobnie w niektorych okregach Dartanu. Starzec zamilkl i powiodl po nich wzrokiem. -Sluchacie jak basni - stwierdzil z niespodziewana gorycza. - Oto dowod, jak bardzo za nic ma sie u nas historie. Ledwie jeden czlowiek na dwudziestu wie, czym byla dla Imperium Kocia Wojna. Dat z Ery Kotow nie pamieta juz chyba nikt. Ot, moze niektorzy czarownicy - historycy, jak i ja. Moze niektore sepy. A Era Ludzi az po Pomroki - zapomniana... Westchnal ciezko i pokrecil glowa. Zalegla cisza. Baylay otrzasnal sie jakby ze snu i z naglym zdumieniem stwierdzil, ze sciska w swej dloni dlon Lowczyni. Ich palce splataly sie i rozlaczaly, piescily delikatnie, uciekaly do wnetrza drugiej dloni, by po chwili znow muskac sie lekkim dotykiem... Zauwazyla to i ona; patrzyli na siebie zdumieni, wreszcie, po dlugiej chwili, niechetnie rozlaczyli rece. Uciekli. Zamyslony Starzec przemowil jeszcze raz: -Moze to w koncu i dobrze, ze nie chcemy o niczym pamietac? Bo w koncu - wszyscysmy martwi. Tak, martwi... Zarumieniona i zazenowana odkryciem sprzed chwili Karenira zapytala skwapliwie: -Jak to, ojcze? -Przez cale zycie zbieralem ksiegi, kroniki, legendy, piesni. Poznawalem historie, a od pieciu lat zyje nia. I widze tylko jedno: od tysiaca z gora lat swiat nie drgnal z miejsca. Imperium jest takie, jakie bylo, ludzie sa tacy sami... Pojawily sie koty, potem sepy - ale to nic nie zmienilo. Trwamy. Trwamy w bezruchu. Wiecie, cosmy zmienili przez te tysiac lat? Wzial do reki krotki patyczek i z namyslem rzucil w ogien. -Nic. Karenira patrzyla na niego naprawde zdumiona. -To niemozliwe, ojcze... -To prawda, dziecko. Swiat jest taki sam, jak tysiac lat temu. Nie zmienil sie nawet na jote. Nie zmienil sie nawet na jote, corenko. Baylay pokrecil glowa. -Jak to? - zapytal niepewnie. - A chocby... chocby wlasnie Wojna Kocia? -To sa przesuniecia, Bay. Nie zmiany. To tak, jakbys mieszal zupe w kotle, nic do niej nie dosypujac. Jej smak, pomimo mieszania, nie zmieni sie. Nie zmieni sie, chlopcze. Tak i nasz swiat. -Ale dlaczego? Starzec milczal. -Jestescie mlodzi, bardzo mlodzi... - rzekl wreszcie. - Moze nie powinienem wam tego mowic, ale... Znow zamilkl. -Gdy mowie "zmiany" - podjal po chwili - mam na mysli dwojakiego rodzaju: na lepsze... albo na gorsze. Swiat byl i jest zly, a my, jego wladcy - tacysmy sami. Ale my - Rozumni - bez swiata tez bysmy byli zli, a swiat bez nas bylby - nijaki. Cisza. -Mysmy uksztaltowali swiat. W zlym kierunku. Teraz nie zmienia sie, bo i my sie nie zmieniamy. Znow chwila ciszy. -Swiat - to losy pojedynczych ludzi, pojedynczych istnien. Urabiamy - kazdy swoje zycie - ale zlo w nas drzemiace kaze zle je urabiac. To nic, ze sa ludzie szczesliwi. Jesli tylko co trzeci zle wykuje swoje zycie - to swiat juz jest zly. A zatem - kujemy wszyscy i kujemy zle. Bo przeciez, kujac przede wszystkim miecz wlasnego zycia, kujemy takze miecze dla innych ludzi. Ale jestesmy mlotami, ktore maja pekniete trzony. Pekniety mlot nigdy nie wykuje dobrego miecza. A jesli nawet wykuje jeden dobrze - to wszystkie pozostale beda zle. Cisza. -Co jest naszym... peknietym trzonem, ojcze? -Sumienie. I po chwili: -Kujemy wiec wszyscy tak samo: zle. Tak samo... Dlatego swiat sie nie zmienia. Siedzieli zamysleni. Baylay marszczyl czolo. Zlo... Uswiadomil sobie nagle, ze... ze o czyms zapomnial, ze cos... Jakimis okreznymi drogami pobiegly jego mysli, ale - dotarly do celu... I zadrzal. Ilara. Z naglym przerazeniem pojal, ze stracil ja z oczu. Dlaczego? Jak to mozliwe? Ostatnie godziny, och, ostatnie dni... Tyle... Na Moc, kochal ja przeciez, kocha ja nadal... Czemu stracil ja z oczu? Cel, jedyny cel swej stracenczej wyprawy... Przestawal rozumiec wlasne mysli. Uniosl wzrok. Starzec przygladal mu sie bacznie. -Toczysz jakas ciezka, wewnetrzna walke, synu - powiedzial. - Widze to. Czyzby moje slowa cos obudzily? Jesli tak, powiem ci jeszcze: musisz sam wykuc swoj miecz. Nie pomoge ci w rozwiazaniu twoich spraw. Musisz sam wykuc swoj miecz. Bo jesli inni wykuja go za ciebie - wykuja gorzej. Te slowa wcale nie niosly ulgi. -Jesli lepiej od innych, to czy juz znaczy - dobrze? - zapytal z nagla gorycza. -Moze takze zle - ale sam. Topil swoj zal w dyspucie, jalowej jak sadzil i odleglej od tego zalu: -A czy nie sadzisz, ze kujemy zle, bo kujemy wlasnie - sami? -Nie. Kujemy zle, bo kujemy, zamiast naprawic pekniety trzonek. -Ale jak go naprawic? Cisza. -Gdybym wiedzial - to bym naprawil... -Wiec jesli nie umiemy naprawic - powiedziala nagle Karenira - musimy kuc. A jezeli juz musimy - spojrzala na Baylaya - to chyba jednak lepiej razem. Przyjal jej wzrok inaczej, niz dotad. Spokojnie i z wdziecznoscia. -Chyba wiem, co wykujecie - powiedzial jakby do siebie Starzec. - I boje sie tego. Ale nie uslyszeli go. Gdy obudzila go rano, byl zupelnie rozbity i niewyspany. Ziewal)sno, prz - Zjec po swicie. glosno, przecierajac oczy. -Zjedz cos szybko i ruszamy - powiedziala. - Jest juz godzine Podzwaniajac zbroja stanal na nogach. - A gdzie... -O ojca sie nie martw. Wstal jeszcze przede mna. Przeciagnal sie i wyszedl przed jaskinie. Mzylo. Rozejrzal sie dokola i ruszyl ku pobliskim skalom. Byl juz blisko, gdy wyszedl zza nich Starzec. -Nie kaz dlugo czekac na siebie - powiedzial. - Karenira juz teraz jest wsciekla, ze dotad nie wyruszylismy. Baylay skinal glowa. Pol godziny pozniej ruszali w dalsza droge. Znow prowadzil Starzec, dziwnie nie lubiacy gawedzic w czasie marszu. Milczeli i oni. Starzec wciaz byl dla Baylaya zagadka. Nie rozumial go, ale podziwial, choc sam nie wiedzial, za co. Wyczul instynktownie wielka, drzemiaca w tym czlowieku sile, potege, ktorej zrodla nie znal i ktorej istoty nie pojmowal. Moze potega ta byla wiedza, madrosc? Zapewne, ale nie tylko. Ot, chocby i teraz: milczacy, stary czlowiek, raznym krokiem maszerujacy w dol stroma, gorska sciezyna. Gdzie tu miejsce na majestat i wielkosc. A przeciez - czulo sie je... Byla jeszcze Karenira. Baylay czul, wiedzial skads, ze wiaze ja ze Starcem jakas gruba, mocna nic, jakas wspolna tajemnica. Chcial ja poznac, ale jednoczesnie bal sie. Nie wiedzial, czego. Niepokoj, jakis dziwny niepokoj towarzyszyl mu od kilku juz dni. Lek nawet. Obawial sie czegos, czego nie znal, a o czym wiedzial, ze jest. Potknal sie, zupelnie jak poprzedniego dnia. I zupelnie tak samo Karenira zlapala go za reke. Przystaneli nagle oboje, z powaga i dziwnym napieciem patrzac sobie w oczy. Po krotkiej chwili ruszyli dalej nie wiedzac, o co im chodzilo. Trzymali sie za rece. Baylay potrzasnal lekko glowa i nagle rozejrzal sie dokola. Skonstatowal ze zdumieniem, ze ida teraz dnem ogromnego, skalnego kotla, posrodku ktorego lsnilo niewielkie jeziorko. -Czy stad w ogole jest jakies wyjscie? - zapytal. -Owszem. Ale trudne, a skaly sliskie. Bedziemy musieli uwazac. Wzrokiem pokazal jej Starca. Najpierw nie zrozumiala, potem pokrecila glowa. -O siebie sie martw - powiedziala krotko. Zabolala go nagla szorstkosc w jej glosie. Nie wiedziec czemu - poczul sie glupio. Starzec nie odwracajac glowy rzekl: -Znam gory, Bay, i jeszcze jestem dosc silny, by przemierzyc je wzdluz i wszerz. Ale ciesze sie, ze pamietasz o mnie. Nagle Karenira bez zadnego uprzedzenia podciela Dartanczykowi nogi. Upadl, tlukac bolesnie ramie. Nim zdazyla przewrocic Starca, ten sam rzucil sie na ziemie z zaskakujaca szybkoscia i zwinnoscia. Lezeli zupelnie nieruchomo. -Co sie stalo? - Baylay mimo woli znizyl glos do szeptu. -Jacys ludzie - odparla normalnym glosem. - Mam nadzieje, ze nas nie widzieli. Czekajcie tu. -Pojde z toba. Spojrzala na niego z takim zdumieniem, ze umilkl skonfundowany. -Lez cicho, niezdaro i uwazaj, zeby ci tylek spomiedzy skal nie wystawal - powiedziala niespodziewanie ostro. - Kiedy Lowczyni bedzie cie potrzebowala, dowiesz sie o tym. Nie powiedzial juz nic, gdy zdjela z ramienia sajdak i polozyla go na ziemi. Wyjela zza pasa krotki, waski sztylet. -Lepszy bedzie lamacz mieczow - Starzec podal jej wydobyty spod szaty mocny, szeroki noz o nacinanej z jednej strony klindze. Zwazyla go w dloni, skinela glowa i wetknela za cholewe buta. -Czekac tu. Widzieli, jak zrecznie przemyka miedzy skalami. Po chwili zniknela im z oczu. Starzec wygodniej ulozyl sie na ziemi. -Zdziwila cie jej szorstkosc? - zapytal. - Pomysl: od pieciu lat sama wedruje po gorach. Odbyla pewnie dziesiatki takich wypadow. Mysle, ze nawet gdybys byl mistrzem zwiadow, tez by cie z soba nie wziela. Po prostu przywykla dzialac samotnie. Przeszkadzalbys tylko. Odpowiedzial nieartykulowanym mruknieciem. Lezeli w milczeniu. Uporczywa mzawka zmienila sie drobny deszczyk. Baylay poczul, jak skorzana peleryna, ktora byl okryty, powoli nasiaka woda. Minela chyba godzina, nim znow ja ujrzeli. Szla swobodnie, nie kryjac sie. Baylay przez dluga chwile podziwial lekkosc, z jaka sie poruszala. Opinajacy talie szeroki, skorzany pas znakomicie podkreslal kraglosc bioder, do ktorych szczelnie przylegala mokra, czarna spodniczka. Mokre, zwiazane w dwie grube kitki wlosy zwisaly ciezko po obu stronach glowy. Starzec pierwszy podniosl sie z ziemi, Baylay chwile potem. -Odeszli - powiedziala, podejmujac z kamienia kolczan. Wyciagnela zza cholewy lamacz mieczow i oddala Starcowi. - Dziekuje, ojcze. -Kim byli? - zapytal Baylay. -Coz mnie to obchodzi, skoro odeszli - odparla krotko, strzasajac wode z kudlatego kaftana. Byla wlasnie taka, jak tamtej nocy przy ognisku: malomowna i surowa. -Myslalem, ze w Gorach lepiej wiedziec wszystko do konca - powiedzial, pamietajac slowa Golda. -W Gorach nie nalezy byc zbyt ciekawym - uciela. - I zbyt madrym. Chodzmy juz. Ruszyli. *** Zacisnal zeby i podciagnal sie na rekach. Prawa stope wparl w skale. Posypaly sie drobne kamyki.To juz byl trzeci taki odcinek. Waski, kamienisty zleb nie wygladal z dolu groznie, dopiero w polowie drogi okazalo sie, ze pozory mylily. To byla bardzo trudna wspinaczka. Oparl sie o skale i pollezac patrzyl na podazajacego jego sladem Starca. Radzil sobie, ale widac bylo, ze sporo go to kosztuje. Mimo chlodu i dokuczliwego deszczu twarz mial spocona z wysilku. Oddychal ciezko. Spojrzal z kolei w gore. Karenira, podobnie jak on sam, pollezala na skale, zebami i jedna reka wiazac rozluzniony rzemien przewieszonego przez plecy sajdaka. Skonczyla i spojrzala pod siebie. Nie wygladala na specjalnie zmeczona. Powiedziala cos i znow ostro ruszyla do gory. Przez dluga chwile patrzyl bezmyslnie na silne, wparte w zalamania skal nogi, potem podazyl za nia. Worek na plecach i wetkniety za pas miecz przeszkadzaly mu tak bardzo, ze najchetniej bylby sie ich pozbyl. Zbroja, mimo ze dosc gietka, takze krepowala ruchy, poza tym plytki zaczepialy o skaly. Pomyslal z naglym, wscieklym humorem, ze niewiele z niej zostanie, gdy dotrze wreszcie na gore, bo oto nastepne luski z brzekiem potoczyly sie w dol. Znow przystanal na chwile, otarl mokra od deszczu i potu twarz. -Juz niedaleko - uslyszal glos Kareniry. - Wytrzymajcie. Zdobyl sie na ostatni wysilek. Parl w gore, zdecydowany zdobyc szczyt sciany jednym zrywem. Pol godziny pozniej lezal nieruchomo na twardej skale oddychajac ciezko i pozwalajac, by deszcz zalewal mu oczy. Starzec ciezko usiadl obok niego. Karenira powiedziala: -Niezle. Zupelnie niezle, Bay. Zdziwil sie i troche rozgniewal, ze chwali jego, a nie Starca. -Tobie takze... dobrze poszlo - powiedzial zjadliwie, przerywanym jeszcze glosem. -Czekalam na was - odparla spokojnie. - Dla Lowczyni taka sciana to fraszka. Rozdraznilo go jej zarozumialstwo. -Dla Lowczyni wszystko jest fraszka - rzekl ze zloscia. - Gory to fraszka, zwiady to fraszka i rozbojnicy to fraszka. Zly Kraj to tez pewnie bedzie fraszka. Wstala ze skaly, na ktorej siedziala i stanela nad nim. Otworzyla usta, ale uprzedzil jej slowa: -Nie pokazuj mi tych swoich grubych nog - wysyczal nie wiadomo czemu coraz bardziej wsciekly - bo wcale nie chce ich ogladac. I w ogole najlepiej zejdz mi oczu... Starzec patrzyl w milczeniu. Karenira zerknela na niego i zacisnela wargi: -Miales racje, ojcze - powiedziala krotko. - Doprawdy nie wiem, czemu idziemy z tym czlowiekiem. Baylay wstal. -Nie prosilem cie o pomoc - wycedzil przez zeby - i nadal o to nie prosze. Potrafie sam sobie radzic. Patrzyli na siebie w milczeniu. Nagle dziewczyna krotko, bez zamachu uderzyla go w twarz. Piescia, zupelnie po mesku. Silny cios. Glowa odskoczyla do tylu, poczul w ustach slodka kropelke krwi. W tej samej chwili uderzyla po raz drugi - kolanem w podbrzusze. Gdy sie pochylil - splecionymi dlonmi od dolu, w twarz. Upadl. Kopnela go z wsciekloscia w bok, chciala jeszcze raz, ale przeszkodzil jej Starzec. -Przestan - powiedzial ostro. - Jestescie szaleni. Oboje. Oboje. Dyszala ciezko przez scisniete w gniewie zeby. Nagle tupnela ze zloscia noga, odwrocila sie i odeszla. Baylay powoli podniosl sie z ziemi. Prawa reke przyciskal do obolalego boku, nogi mial ugiete. -Suka - wychrypial z nienawiscia. Polozyl dlon na rekojesci miecza. -Tak, zabij ja - rzucil Starzec. - To swietny pomysl, synu! Patrzyli na siebie. Wreszcie Baylay pochylil glowe. Opuscil reke. -Nie wiem... to... moja wina - powiedzial niepewnie i ze wstydem. -Twoja takze. Baylay usiadl na ziemi. Wyciagnal zza pasa miecz, zdjal z plecow worek. Grzebal w nim bezmyslnie przez kilka dlugich chwil, wreszcie cisnal pod pobliska skale. -Wybaczy mi? Starzec usmiechnal sie niespodziewanie cieplo. Ale jakos smutno i z namyslem. -Zobaczysz. Milczeli. Starzec z niezadowoleniem spojrzal w niebo, potem rozgladal sie dokola. -Chyba przyjdzie nam tu nocowac - powiedzial swym zwyklym, nieco zgrzytliwym glosem. - Fatalne miejsce. -Czemu? - zapytal obojetnie Dartanczyk. -Zadnej oslony od deszczu, zadnego strumienia... -No, wody to nam chyba nie zabraknie. -Ale trzeba bedzie ja lapac. Bylo coraz ciemniej. Baylay siegnal po odrzucony worek i w tej samej chwili drgnal, przestraszony dotykiem. Wstal, wyprostowal sie powoli... -Przepraszam - powiedziala predko i jakby z lekiem. Z dziwna u niej niesmialoscia wyciagnela dlon, jakby chcac dotknac policzka mezczyzny, ale odwrocila sie nagle. Pospiesznie zlapal jej reke i chyba nigdy zaden ruch nie zawieral w sobie tyle... pokory. Obudzil ja przerazliwy, chrapliwy krzyk. Otworzyla oczy i zerwala sie gwaltownie. Na twarzy pojawilo sie przerazenie. Byl juz ranek, jaskinie wypelnialo niewyrazne, mgliste jeszcze swiatlo budzacego sie, pochmurnego jak zwykle dnia. Jak na dloni widziala wsciekle scierajacych sie z soba zolnierzy, wrzaski ludzi i szczek mieczy zagluszyly wyrwany z jej piersi jek zgrozy. Stala nieruchomo, niezdolna nawet do krzyku. Patrzyla, kurczowo przyciskajac dlonie do policzkow. Pierwszy raz w zyciu widziala, jak ludzie zabijaja sie nawzajem, jak z dzika furia zgaja sztychami mieczy, rabia, tna... Gdy do jej stop osunal sie mlody gwardzista z rozplatanym barkiem - zawyla ze strachu i obrzydzenia. Cofala sie bezwiednie, drzac i placzac. Zawadzila noga o porzucone na ziemi siodlo i upadla. Potem jeszcze raz ujrzala straszny zamach miecza, prawie poczula jego swist. Gdy ujrzala strumien krwi i toczaca sie po kamieniach odrabana glowe - zwymiotowala. A tymczasem nie byl to zaden wielki boj, tylko zwyczajna potyczka. Rbal nie pozwolil sie zaskoczyc, ale szanse jego ludzi byly zadne. Rzez trwala ledwie kilka minut, dzielna piatka bronila sie zajadle, ale daremnie. Gineli jeden po drugim. Rbal zabil na samym poczatku walki jakiegos gwardziste i usilowal przedrzec sie ku wrzeszczacemu cos Goldowi, ale przyparty do nierownej, twardej sciany zmuszony byl odpierac atak trzech zolnierzy Ehdeha. Byl znakomitym szermierzem, szybko ranil jednego z nich i wytracil bron drugiemu. Wtedy stanal przed nim sam Ehdeh. Ehdeh nigdy go nie lubil, bo Ehdeh nie lubil nikogo. Zlosliwy, glupi i prymitywny, tak naprawde to kochal tylko znecanie sie nad innymi i zabijanie. A bylo mu obojetne, kogo zabija... Starli sie z nienawiscia, ale bez furii. Rbal nie lekcewazyl przeciwnika, wiedzial doskonale, ze Ehdeh zna sie na mordowaniu jak malo kto. Ten z kolei rozumial, ze Rbal zbyt sprawnie operuje mieczem, by ryzykowac pojedynek. Ehdeh nie zamierzal dac przeciwnikowi szansy. Ludzie z szostki Rbala lezeli martwi, skrzyknal wiec swoich zolnierzy. Chlopak, choc otoczony i bez szans, bronil sie jednak zajadle. I sprawnie, tak sprawnie, ze mimo kilku ran zdolal zabic kolejnego gwardziste. Koniec byl jednak bliski i wiedzial o tym. Nie bal sie smierci, ale chcial, tak bardzo chcial jeszcze raz zobaczyc Leyne... Zawolal, ale ze skaleczonych mieczem ust dobyl sie tylko niewyrazny, chrapliwy dzwiek. W nastepnej chwili kolczuga puscila, poczul zimne ostrze miedzy zebrami. Zachwial sie, chwytajac dlonia za piers, wtedy trzy inne sztychy przebily mu brzuch, bok i szyje. Zolnierze cofneli sie. Stal. Nie czul bolu, nie czul nawet slabosci. Opuscil miecz i z krzywym, zalanym krwia usmiechem patrzyl, jak w oczach zabojcow pojawia sie strach. Oderwal lewa dlon od piersi i spokojnie, zupelnie spokojnie wytarl o brzeg spodnicy. Wypuscil z reki miecz. Oparty o sciane stal na prostych, nie drzacych nawet nogach i zalozywszy rece na piersi - czekal. Dala mu Moc chwile zycia po smierci. Zolnierze cofali sie krok za krokiem. Widzieli go, calego skapanego we krwi, z czterema smiertelnymi i kilkoma innymi ranami w ciele. Dopiero Gold i Daganadan rozepchneli milczacy krag i odwaznie staneli przed chlopakiem, patrzac mu w oczy. Rbal takze ich widzial, ale - jakby z bardzo duzej odleglosci. Nie czul juz nienawisci, ani strachu, ani zalu... Chcial ja tylko jeszcze raz zobaczyc. Ale ujrzal Belgona. Stal wraz z innymi, patrzac szklanym, zupelnie szklanym wzrokiem. Byl blady jak trup. I Rbal zrozumial nagle, ze nie widzial go w tej morderczej walce u swego boku. Sztywny usmiech skrzywil sie jeszcze bardziej. Usta drgnely, ale rozcharatane gardlo wydalo tylko bulgoczaco-swiszczacy dzwiek. Obojetne. Ten czlowiek byl mu juz obojetny. Czekal na nia. I zrozumial go - Gold. -Przyprowadzcie ja - powiedzial nieswoim glosem. Wsunal miecz do pochwy i powtorzyl glosniej: - Przyprowadzcie ja. W oczach Rbala pojawilo sie zdumienie, potem - wdziecznosc. Powoli, strasznie powoli skinal kapitanowi glowa. Ten sciagnal twarz i odwrocil wzrok. Moc powoli cofala swoj dar... Gdy postawiono ja przed nim, powieki mial zamkniete. Ale rozwarl je rownym, spokojnym ruchem. I wtedy dumnie splecione na piersi rece opadly, a twarz wykrzywil jakis niesamowity grymas; w jej oczach zamiast lez, ujrzal obrzydzenie, pogarde i... nienawisc. Powoli opadl na kolana. Jeszcze raz uniosl zakrwawiona twarz, ale jego wzrok szukal tym razem - Golda. Jeszcze raz sie zrozumieli. Kapitan wyciagnal reke, ale drgajace palce trupa nie zdazyly juz jej uscisnac. Krotki, ostatni charkot. Moc zabrala swoj - jakze szyderczy! - dar... Lezal wsrod deszczu, nieruchomo, z dlonia na oczach, gdy usiadl przy nim Daganadan. -Osiem trupow - poinformowal. - Trzy nasze. Jeden od Lordosa. Dwa Ehdeha. I ranni. Gold usiadl ciezko. -Trzy nasze? - zapytal smutno. - Wszystkie nasze, Dag. Ci chlopcy od Rbala nawet nie wiedzieli, o co walcza. Bili sie za niego. Daganadan milczal. -Miales racje - dodal po chwili Gold. - To ona... ona byla winna. Zamiast zabijac pieciu swietnych zolnierzy, nalezalo powiesic... te wiedzme. Milczenie. -Zmija. Suka. Daganadan pokrecil glowa. -Gdybysmy ja zabili, Gold, byloby gorzej. Jeszcze. Gold zachnal sie. Nagle twarz zaplonela mu gniewem. -To twoja wina - wycedzil przez zeby. - Twoja wina, ze ten chlopak gryzie ziemie. Ty mnie namawiales, bym uprzedzil jego atak! Porucznik nielatwo tracil panowanie nad soba, ale teraz przybladl. -Serce i dusza wszystkiego. Tak mowilem. O niej. -Kazales mi uprzedzic atak! Kazales?! -Gold. -Pytam, czys tego chcial, czy nie?! Bacznosc! Odpowiadac! Daganadan wstal i wyprostowal sie powoli. Teraz byl juz naprawde blady. -Tak, panie. -Zadales jego smierci. Tak, czy nie?! -Tak, panie. -Precz! Porucznik uniosl glowe. Jego matowe zwykle oczy blyszczaly wsciekloscia. Odwrocil sie sprezyscie i odszedl rownym, ale bardzo mocnym krokiem. Gold zostal sam. Polozyl sie tak, jak poprzednio i zamknal oczy. Ale w nastepnej chwili powstal gwaltownie, wyrwal z pochwy miecz i rabnal nim skaly. Rozlegl sie szczek szczerbionego na kamieniach ostrza. Gold walil tak dlugo, az brzeszczot zwinal sie na jakiejs krawedzi i - uderzywszy plazem - pekl na pol. Odrzucil od siebie rekojesc z kawalkiem zastawy i z pochylona glowa, szybkim krokiem ruszyl miedzy skaly. Musial byc sam, zupelnie sam. Tymczasem Leyna dusila sie, ale dusila w bezruchu i ciszy. Przechodzacy czasem mimo niej gwardzisci uciekali czym predzej, uderzeni pelnym obledu wzrokiem. Twarz Dartanki zmienila sie nie do poznania; bylo w niej przerazenie, okrucienstwo, wscieklosc i nienawisc, a wszystko to stopione z soba, splatane... Nie byla to juz twarz piekna - o nie! Niskie uczucia starly z niej urode, uczynily wrecz odpychajaca odrazajaca i wstretna. Z wykrzywionych, polotwartych ust lepka struzka sliny wyciekla az na brode; nie mniej obrzydliwy byl widok smuklych dloni, szarpiacych teraz zgietymi jak szpony palcami rozrzucona na ziemi peleryne. Dusila ja rozpacz. Wszystkie plany, wszystkie nadzieje poszly w gruzy. Gold zyl, a jedyny czlowiek, ktory mogl sie porwac na jego zycie, uczynil to nieudolnie... spierdolil cala robote, spierdolil cala jej prace. Nie mogac dluzej wytrzymac, bluznela najobrzydliwszymi przeklenstwami, jakie tylko mogla wynalezc. Uslyszeli jej ochryply glos siedzacy przy ogniu zolnierze i zastygli w bezruchu. Bali sie jej od chwili, gdy ujrzeli, jak placzac z wscieklosci, zawodu i nienawisci kopie obcasami martwe cialo czlowieka, ktorego - jak sadzili - kochala i ktory ja kochal. Nawet Ehdeh ze zgroza i obrzydzeniem odwrocil wzrok, gdy zobaczyl, jak pluje na sztywne zwloki, kopie po raz ostatni bezwladna glowe i - juz spokojniejsza, choc oddychajaca ciezko - odchodzi. Zakrztusila sie wlasnym glosem i slina. Umilkla. Wszystko bylo skonczone, wszystko przepadlo. Rozbrojono ja, pokonano, zniszczono. Jedyny orez, jaki posiadala, byl bezuzyteczny. Ktoz jej teraz uwierzy, ktoz zauwazy urode? Nikt. Byla zdana na laske i nielaske czlowieka, ktorego sie bala i ktorego nienawidzila. Rozplakala sie. Juz nie ze zlosci, nie z nienawisci, ale w poczuciu wlasnej bezsilnosci. Z zalu nad soba i leku. Teraz dopiero naprawde sie bala. Gdy siny z gniewu i upokorzenia Daganadan wszedl do jaskini, wciaz jeszcze plakala. Obrzucil ja nienawistnym spojrzeniem i usiadl w kacie. Po chwili podszedl do niego Ehdeh. -Kiedy wyruszamy, panie? - zapytal. Porucznik spojrzal ze zdumieniem, jakby go widzial po raz pierwszy. -Zapytaj kapitana - rzucil. - Nie wiem. Ehdeh zasalutowal i odszedl. Daganadan oparl sie plecami o sciane i zamknal oczy. Byl juz spokojniejszy, po chwili znowu mogl myslec trzezwo i jasno. Rozumial Golda. Chyba rozumial. Szalony! Zapewne kochal te kobiete, kochal naprawde... Ale co z tego? Gdzie tu wina jego, Daganadanar Zacisnal zeby. Ot, wdziecznosc! Od czterech lat szedl z Goldem przez dobre i zle, polegali na sobie, rozumieli sie, szanowali... Nigdy nie doszlo do czegos... czegos takiego. Gdzie przyczyna? Kobieta? Daganadan bal sie kobiet. Nie umial z nimi rozmawiac, nie umial z nimi postepowac. Nie rozumial ich, nie pociagaly go. Jego pasja - od lat, od dziecka wlasciwie - byla wojna. Nie dlatego, by - jak Ehdeh - lubil zabijac. Nie. Wojna, wojsko... bylo w tym cos wiecej. Byla dyscyplina, byly jasne, klarowne sytuacje. Jesli gdzies wkradal sie nieporzadek - nalezalo go zlikwidowac. Pedantycznie, spokojnie i dokladnie. Porzadek byl tym, co Daganadan kochal najbardziej. Bolal go, naprawde bolal go rozlam w pewnej, wyprobowanej od dawna druzynie. Bardzo zalowal dobrych zolnierzy, ktorych trzeba bylo, w imie porzadku wlasnie, pozabijac. Ale szukal tez przyczyny, dla ktorej stalo sie tak, a nie inaczej. Szukal i widzial tylko jedna: ona. Kobieta, ta przekleta kobieta! Och, ilez by dal za to, by Gold zdecydowal sie wreszcie oddalic ja, zabic, zwiazac i przytroczyc do konia... cokolwiek, byle nie pozostawiac jej swobody dzialania. Niech odesle ja do Dartanu, niech odesle do Badoru, skoro juz koniecznie jest mu potrzebna - ale niechze zrobi to jak najpredzej. Stracili blisko polowe ludzi: dwoch wiecej, dwoch mniej - coz za roznica? Bylo kilku powaznie rannych. Wlec ich az do Obszaru? Niech jada do Badoru, niech zabiora ja ze soba. Gniew na Golda minal. Wiedzial juz porucznik, ze ta awantura miedzy nimi dwoma - to takze wina dziewczyny. Wyjasni to Goldowi, zaproponuje rozwiazanie... Jak przyjaciel. Wstal i wyszedl przed jaskinie. Golda nie bylo. Zaczal go szukac, ale bez powodzenia. Po polgodzinnym krazeniu po okolicy - juz powaznie zaniepokojony - wrocil do jaskini. Zolnierze spojrzeli na niego i przerwali rozmowy. Brwi mial zmarszczone. -Lordos, Ehdeh - powiedzial spokojnie. - Gdzie kapitan? Wstali. Pytajaco spojrzeli po sobie. Daganadan zacisnal zeby. -Dwoch zostaje. Reszta za mna. Rozejrzal sie nagle po twarzach zolnierzy. -Gdzie Belgon? Belgona takze nie bylo. Daganadan zorientowal sie nagle, ze nie widzial go od chwili smierci Rbala. Przypomnial sobie straszliwa bladosc gwardzisty i jego oblakany wzrok. Zwarl szczeki jeszcze mocniej. -Za mna! Wyszli przed jaskinie. Deszcz znow zamieral, teraz byl to ledwie drobny kapusniaczek. -Ehdeh i Lordos - po dwoch ludzi. Ty - wskazal - ze mna. Podzielili sie na trzy grupki i ruszyli w trzy strony swiata. Daganadan pochylil sie nagle i podniosl z ziemi polowke zlamanego miecza. Jego niepokoj wzrosl. Towarzyszacy mu zolnierz, Gdan, uwaznie rozgladal sie dokola. -Co? - zapytal Daganadan. -Nic, Panie. Ruszyli. Szli pod gore, kluczac miedzy skalami. Nie uszli daleko. Zza spietrzonego opodal rumowiska skal swisnal ciezki, wystrzelony z kuszy belt. Kolczuga puscila natychmiast, Gdan nie wydal nawet glosu Daganadan uskoczyl pod pobliska skale i dobyl miecza. Na widok kilkunastu wyskakujacych z ukrycia, odzianych w skory i zbroje postaci, przymknal na chwile oczy. "Jak glupio" - pomyslal. "Jak glupio". *** O snie nie moglo byc mowy. Lezeli po prostu na mokrych od deszczu kamieniach i rozmawiali cicho. Lezala na boku, plecami do niego. Obejmowal ja ciasno ramionami, bo tam, gdzies na styku ich cial, zagniezdzilo sie malenkie, niesmiale ciepelko.-Piec i pol roku temu - mowila nieglosnym, zamyslonym glosem - bylam zwykla, glupia luczniczka Gwardii Armektu. Tutaj, w Grombelardzie, znalazlam sie zupelnie przypadkiem. Gwardia Grombelardzka zakonczyla wtedy wielka oblawe na Rozbojnikow Gor. Dowodztwo Gwardii Grombelardzkiej uznalo kampanie za fiasko. Brakowalo wlasnie dobrych lucznikow. I na prosbe komendanta Gwardii w Grombie moj dowodca wyznaczyl oddzial luczniczek, ktore mialy przeszkolic pewna ilosc Grombelardczykow w poslugiwaniu sie ta bronia. Bylam porucznikiem tego oddzialu. Zamilkla nagle. Po dlugiej, bardzo dlugiej chwili powiedziala ze skrucha: -Nie, nie moge, Bay. Naprawde nie umiem... naprawde... nie potrafie o tym opowiadac. Jakby proszac o wybaczenie ujela jego dlon. Pogladzila lekko i nagle, niespodziewanie chyba dla samej siebie, uniosla do ust. Wtulil twarz w sztywne i mokre wlosy, niedbale zwiazane prostymi rzemykami. Zamyslona patrzyla przed siebie - w gleboka czern nocy. Czula goracy, parzacy szyje oddech Baylaya. Bylo jej dobrze, naprawde dobrze, pomimo deszczu, pomimo zimna i zmeczenia. Dlugo, dlugo lezala w ciszy i zupelnie nieruchomo. Nagle przemogla sie i powiedziala: -Dobrze mi z toba, Bay. Ja... ja wiem, ze nie mam prawa... Ty przeciez masz zone, Ilare, prawda? Ale... tylko teraz, dobrze? Nie chce nic niszczyc... ja... Bay, ja tak bardzo, bardzo chce byc z toba! Ja... nie wiem, co sie stalo, ja... Nie gniewasz sie, Bay? Milczal. Poczula nagle lzy pod powiekami. -Nie powinnam byla tego mowic... Przebacz mi... jesli mozesz. Ale ja jeszcze nigdy, nigdy w zyciu nie mialam nikogo... Bay... Ja juz nie potrafie sama wyrwac sie z tych gor. Wyrwij mnie, dobrze? Zabierz stad, do Dartanu, do Armektu - gdzie chcesz. Wiesz, taki maly, ukryty gdzies dom... maly ogrod... Smieszne, prawda? Smieszne... Rozplakala sie nagle. Ramiona jej drzaly, jego dlon wysunela sie z uscisku i opadla bezwladnie... Spal. Swit wstawal ciezki i mokry - jak zwykle. Ostroznie wysunela sie spod jego ramienia, usiadla. Przetarla dlonmi czerwone od niewyspania oczy. Wstala. Spali obaj. Starzec chrapal nieglosno, Baylay wymamrotal cos niewyraznie przez sen, przetoczyl sie na drugi bok i zwinal w klebek. Patrzyla na nich przez chwile, potem odeszla na bok. Wrocila po chwili. Grzebala przez chwile w worku Baylaya, wreszcie wyciagnela zen trzy kawalki solonego miesa. Zjadla jeden. Zamyslona spojrzala na malenki kociolek Starca, ktory ustawila wieczorem na kamieniu. Teraz byl napelniony deszczowka. Upila trzy lyki i odstawila na miejsce. Westchnela, starym, armektanskim zwyczajem powiedziala glosno swoje imie i zaspiewala kilka slow o niebie i ziemi. Potem przeciagnela sie i ziewnela glosno. -Wstawac! - powiedziala krotko. - Wstawac, wstawac! Starzec otworzyl oczy i prawie natychmiast usiadl na ziemi. Baylaya musiala obudzic potrzasnieciem za ramie. Dlugo patrzyl na nia bezmyslnie; polprzytomny byl nawet wtedy, gdy wetknela mu do reki plat solonego miesa i kazala jesc. -Zasnalem w tym deszczu - wymruczal. - Jakim sposobem? -Nic dziwnego po takiej wspinaczce - odparla. - Pospiesz sie. Mozolnie rwal zebami twarde mieso. Gdy sie z nim uporal, czekala juz, gotowa do drogi. I znow szli. Starzec, jak zwykle, na czele. Oni - razem. Ale potem nie dalo sie juz isc ramie przy ramieniu. Waska, wydeptana chyba przez gorskie kozice sniezka mozolnie piela sie w gore, tnac zbocze ostrymi zakosami. Potem, zupelnie nagle, zniknely kepki trawy, zniknela cienka warstwa gleby. Znow byly tylko skaly i kamienie, skaly i kamienie... Milczeli zgodnie wszyscy troje, kazde zajete wlasnymi myslami. Szli i szli, czas mijal powoli, ale rowno, ciezkie mile pozostawaly za nimi. Do poludnia nie zamienili nawet slowa. Deszcz padal z przerwami. Ustawal na piec-dziesiec minut i znow dawal o sobie znac. Nie zauwazali go. Szli, troche bezmyslnie, nie bardzo zwracajac uwage na otoczenie. Baylay wlokl sie na koncu, swoim zwyczajem niosac worek na ramieniu a miecz pod pacha. Glowe mial opuszczona; zamyslony byl tak bardzo, ze gdy Karenira przystanela nagle, wpadl na nia calym ciezarem. Ale nie spojrzala na niego nawet. Wzrok miala utkwiony gdzies w gorze, posrod chmur. -Sep - powiedziala jakims obcym, skrzeczacym glosem.-Sep, sep... Zdumiony zachowaniem dziewczyny podazyl za jej spojrzeniem. Hen, wysoko pod chmurami, ujrzal malenka, czarna plamke. -Sep - powtarzala jak oblakana. - Sep. Starzec takze patrzyl w niebo, ale ptaka chyba nie widzial. Spojrzal z kolei na Karenire, wygladalo na to, ze chce cos powiedziec, ale nagle rozmyslil sie. Zacisnal usta i usiadl na ziemi. Jego twarz byla teraz naprawde stara. Bardzo, bardzo stara. Karenira wydobyla z sajdaka luk i jak lunatyczka ruszyla przed siebie. Baylay patrzyl ze zdumieniem, jak niezgrabnie potyka sie na skalach i oddala coraz bardziej, ze wzrokiem wciaz wbitym w niebo. Zniknela mu z oczu, wtedy spojrzal na Starca. Ten bezradnie pokrecil glowa. -Lowczyni - rzekl cicho. - Stad jej przydomek. A widzac, ze wciaz nic nie rozumiejacy mlodzieniec patrzy z tym samym zdumieniem, dodal: -Kiedys sepy wyrzadzily jej straszna krzywde: oslepily ja. - Zabralem wtedy oczy innemu czlowiekowi i dalem jej. Od tego czasu ja jestem Starcem, a ona Lowczynia. Baylay rozumial coraz mniej. Starzec dorzucil jeszcze: -Tamten czlowiek oddal swe oczy dobrowolnie. A potem zabil sie. Nie chce juz mowic o tym. -Co teraz mamy robic? - zapytal po dlugiej chwili Baylay. -Czekac - padla odpowiedz. - Nie umiemy jej pomoc. Mozemy co najwyzej miec nadzieje, ze wroci. -Czy cos jej grozi? Czy... -Gdy czlowiek w pojedynke mierzy sie z sepem, jest albo glupcem, albo samobojca. Ona jedna w calym Imperium ma szanse przezyc takie spotkanie. Jak dotad zawsze miala szczescie. Nie lubi o tym mowic, ale wiem, ze zabila juz kilkanascie sepow. Baylay wstal, wzial miecz i bez slowa ruszyl sladem dziewczyny. -Baylay! Nie odpowiedzial. Szybko pokonywal strome, skaliste zbocze. Uniosl oczy ku niebu i wypatrywal mala plamke. Nie byla daleko. Zdwoil wysilki. Czasem pomagal sobie rekami. Gdy widzial, ze ma przed soba kawalek w miare wygodnej drogi, unosil glowe i wypatrywal sepa. Potem znow patrzyl pod nogi. Wreszcie, gdy uniosl oczy, nie odnalazl ptaka na poprzednim miejscu. Byl nizej, znacznie nizej. Zataczal zlowrogie kregi nad grupa wielkich, oddalonych moze cwierc mili od Baylaya skal. Baylay przyspieszyl jeszcze bardziej. Po lewej rece otwarla sie nagle szeroka szczelina. Posuwal sie wzdluz niej. W pewnej chwili dostrzegl porzucony wsrod kamieni bury kaftan, nieco dalej kolczan. Brakowalo w nim kilku strzal. Potem zobaczyl dziewczyne. Biegla pod gore tak szybko, ze az przystanal zdumiony. Dlugi, lekki krok niosl ja, zdaloby sie, ponad nierownymi skalami, przez powietrze. Jak kozica, skaczac z kamienia na kamien, zaczela pokonywac ow stos zlomow skalnych, nad ktorym krazyl sep. Sep zatoczyl jeszcze jedno duze kolo i - poszybowal ku ziemi. Baylay przyspieszyl. Czul goraco rozsadzajace pluca, nagle zaczal krzyczec szybko i glosno: -Kara! Na Moc! Kara! Sep znikl z pola widzenia, ale Dartanczyk jeszcze przez dluga chwile mial w oczach obraz jego szeroko rozpostartych skrzydel. Bylo w tym widoku cos niesamowicie podlego i groznego. -Kara! Kara! Wdrapywal sie na poszarpane, groznie spietrzone skaly. Wreszcie stanal na szczycie rumowiska i zastygl w bezruchu. Sep i dziewczyna - stali naprzeciw siebie u stop ogromnego stosu glazow. Karenira trzymala napiety luk, ale ramiona jej drzaly. Niezgrabnie rozkraczone na ziemi ptaszysko mowilo niewyraznym, szczekliwym glosem: -Spokojnie, kobieto. Odloz to teraz, odloz, odloz... I chodz tu. Karenira stala nieruchomo. Baylay wyraznie widzial wyszczerzone, kurczowo zacisniete zeby. Ledwie ja poznal. Jej oczy, zwykle obce i nie pasujace do twarzy, teraz byly wrecz niesamowite. Patrzyla na sepa z tak wielka nienawiscia, ze Baylay odruchowo cofnal sie o krok... Wyczul te nienawisc i sep. Jego glos zabrzmial wyrazniej: -Powiedzialem: odloz to. I ukleknij. Ukleknij, kobieto. Czy rozumiesz, co do ciebie mowie? Baylay z przerazeniem zobaczyl, jak dziewczyna z bezsilnym jekiem opada na kolana. Ale luku... nie wypuscila. Widzial, nie bedac w stanie wykonac zadnego ruchu, gre miesni na jej twarzy. Nagle krzyknela, ale byl to krzyk straszny: ochryply, przeciagly i przepelniony taka nienawiscia... Sep poruszyl dziobem i przestapil z nogi na noge. Baylay widzial jego niepewnosc i strach. Karenira krzyknela jeszcze raz, nagle mocniej napiela luk i oto rozlegl sie swist wypuszczonej strzaly. Sep zaklekotal dziobem, zacisnal go na sterczacym z piersi drzewcu i przewrocil sie. Baylay nagle odzyskal wladze w ciele. Zdumiony i przerazony spostrzegl, ze kleczy na wielkim, szarobrunatnym kamieniu, a nogi ma jak z olowiu. Zerwal sie ciezko. Zbiegl do niej, porwal w ramiona i przycisnal do piersi. Oddychala z wysilkiem. -To... to nie sa moje oczy, Bay... - powiedziala wreszcie chrapliwie. - Gdybym miala swoje oczy, sep od razu znalazlby droge do... umyslu... i woli... Calowal jej wlosy, jej usta... Ciagle jeszcze nie mogla dojsc do siebie, wzial ja wiec na rece, choc opierala sie slabo. I szedl. Starzec patrzyl na nich ze szczytu rumowiska i usmiechal sie smutno. *** Ilara... byla juz dla niego tylko obowiazkiem. Wiedzial o tym. I nienawidzil sie za to.Gdybyz choc wiedzial, dlaczego tak sie stalo! Ale nie wiedzial. Karenira? Zapewne, kochal ja - ale jak siostre. Jak przyjaciela. Nie inaczej. Tak przynajmniej sadzil... Wiec coz? Nie wiedzial. Ilare utracil juz raz. Potem odzyskal na krotko w Badorze. Szalal przeciez z radosci. Ale czy juz wtedy... nie oszukiwal sie? Czy nie byl szczesliwy niejako... z poczucia obowiazku? Pozegnal ja w Dartanie, by stac sie mezczyzna. Chcial stac sie nim dla niej. Ale srodki - przeslonily chyba cel. Gdy do niego wrocila, chyba cos umarlo... Cos oboje stracili. I teraz znow. Odebrano mu ja -chcial udowodnic, ze potrafi cos zrobic, by ja odzyskac. Szedl na ratunek ze wzgledu na nia, ale czy - dla niej? "Nie wolno tak rozmyslac o milosci" - pomyslal. "Ale... czy to jeszcze jest milosc?" Nie. Bolalo go to. Nie widzial juz dla siebie miejsca w tej calej... zabawie. Przestraszyl sie tego slowa i znow poczul obrzydzenie do samego siebie. Zabawa, gra... Oto, co zostalo. Ale wciaz sie ludzil. Chcial... chcial wierzyc... Myslal, a zaraz potem odrzucal te mysli, ronil lzy rozpaczy nad losem ukochanej kobiety, pozowal na przybitego wmawiajac sobie, ze to wcale nie poza, ze to wlasnie spod skorupy obojetnosci wyrywa sie prawdziwa dusza, prawdziwe uczucie. Nie umial sobie powiedziec wprost... Nie umial mysli wypowiedziec glosno i do konca. Wreszcie juz sam nie wiedzial, jak jest naprawde. Znal prawde, nie chcial jej znac, tlumil ja, dusil - nieswiadomie. Bal sie. W koncu... wszystko bylo tak nierzeczywiste. On - dartanski magnat, z mieczem, w grombelardzkich gorach, przy nim tajemniczy, grozny w swym majestacie przebijajacym spod plaszcza zwyczajnosci medrzec, dziwna kobieta - glupia i blyskotliwa zarazem, prozna i bezinteresowna, pociagajaca i odpychajaca... Nierealne. To wszystko bylo nierealne. Szli teraz wsrod gor niskich wprawdzie, ale tak poszarpanych, tak wrogich i groznych, ze przenikal go mimowolny dreszcz, gdy dluzej zatrzymal wzrok na ich nieprzyjaznych ksztaltach. Karenira powiedziala, ze to juz krance Ciezkich Gor, ale nie bylo tego widac. Niemniej poruszyla go ta wiadomosc. Byli - o krok zaledwie od Zlego Kraju. Nastepnego dnia mieli ujrzec jego zachodnie granice. Na noc zatrzymali sie w niewielkiej niszy wyzlobionej prawdopodobnie w scianie skalnej przez wode. Nie padalo, a nawet od czasu do czasu wiatr rozrywal oponcze chmur i wtedy widzieli - czyste niebo. Bylo jeszcze zupelnie widno, gdy rozkladali biwak. Zdziwilo to mocno Baylaya, bo zwykle niestrudzona Lowczyni kazala im isc od switu az do zmierzchu. -To obojetne - powiedziala, jakby odgadujac jego mysli - czy dotrzemy do Obszaru juz jutro w poludnie, czy dopiero wieczorem. Na nocleg zatrzymamy sie i tak poza jego granicami. Wejsc do Kraju musimy rano. -Dlaczego? Popatrzyla ze zdumieniem. -Ty chyba nie myslisz - stwierdzila. - Co za glupie pytanie... Czyzbys chcial wedrowac po Kraju noca? -Czy... bylas tam juz kiedy? - zapytal po chwili. Pokiwala glowa. -Tak. Ale bardzo krotko. Po prostu... zapedzilam sie, goniac... - Zamilkla nagle. -Cicho! - syknela. Zmierzchalo powoli. Wpatrywala sie w szare swiatlo gasnacego dnia i nasluchiwala. Starzec i Baylay spojrzeli po sobie. Takze wytezyli sluch. *** Belgon wisial na galezi niewielkiego, suchego drzewa. Kolysal sie na wietrze bezwladnie, jak szmaciana kukla.-Wracamy - powiedzial Ehdeh. Zawrocili. Chwile pozniej uslyszeli odlegly, niewyrazny krzyk. Zatrzymali sie. -To stamtad - powiedzial Doreb, jeden z ludzi Ehdeha, wskazujac palcem kierunek. - Tam poszedl Lordos i... -Wracamy do jaskini - przerwal szostkowy. - Szybko. Zolnierze spojrzeli po sobie, ale usluchali. Biegli prawie, omijajac skaly i glazy, a przeskakujac mniejsze kamienie. Po chwili znalezli sie przed wejsciem do pieczar. Wartownicy wybiegli naprzeciw. -Krzyki w gorach - zameldowal jeden z nich. - Co robimy? Ehdeh zacisnal wargi. -Siodlac konie. I pilnowac tej kurwy. Zwiazac ja najlepiej. Ja zaraz wracam. Wbiegl do jaskini, porwal kusze i woreczek z beltami. Po chwili znow byl wsrod zolnierzy. Stali nieruchomo. -Wykonac! - wrzasnal. - Jesli to rozbojnicy, to nie wyprowadze was na rzez! Zapieprzac do roboty! Nie zwlekajac dluzej zaladowal kusze i pobiegl tam, gdzie wartownicy poslyszeli krzyk. Poruszal sie szybko, ale ostroznie. Ehdeh byl glupi, prymitywny i okrutny. Ale swoja powinnosc gwardzisty rozumial. Nie cierpial Lordosa, ale nawet przez mysl mu nie przeszlo, ze moglby pozostawic kolege z druzyny wlasnemu losowi. Jednoczesnie wiedzial, ze nie ma znaczenia, czy pobiegnie z odsiecza sam, czy z tymi czterema zolnierzami, ktorymi jeszcze dysponowal. Jesli napastnikow bylo wielu, to ci czterej nie mogli pomoc. Jesli zas bylo ich kilku, to bardzo prawdopodobne, ze Lordos ociera wlasnie pokrwawiony miecz o brzeg spodnicy. Gdyby jednak zginal, to on, Ehdeh, w pojedynke ma wieksza szanse przemknac sie niepostrzezenie i ominac ewentualna zasadzke, badz tez zmylic pogon. Nie spotkal nikogo, ale jego domysly potwierdzily sie w calej rozciaglosci. Pod niewielka skala lezaly straszliwie porabane trupy Lordosa i jego zolnierzy. W krag wokol nich rozrzucone byly cztery inne, odziane w skorzane kaftany i dlugie spodnice. Zawrocil, nie zatrzymujac sie nawet. Nie mial tu czego szukac. Gdy znow stanal przed otworem jaskini, konie byly juz osiodlane. -Lordos nie zyje - rzucil krotko. - Gold i porucznik chyba tez. Wskoczyl na siodlo. Zolnierze wyciagneli z jaskini szamoczaca sie Leyne. -Wsadzic ja na konia i spieprzamy! - warknal. - Szybko. -Wzielismy dwa luzaki. Co z reszta? -Zostawic. Leyna krzyknela glosno, wyrywajac sie zolnierzom. Spial konia, przyskoczyl do niej i na odlew uderzyl w twarz. Glowa dziewczyny odskoczyla do tylu, uderzyl jeszcze dwa razy. Zlapal za wlosy. -Na kon! Gwardzisci w jednej chwili znalezli sie na grzbietach wierzchowcow. Uderzyl swego ostrogami. Ruszyli od razu rysia. Polprzytomna dziewczyna biegla przy strzemieniu, z krzykiem bolu czepiajac sie jego nogi. Mocno trzymal jej wlosy, potknela sie nagle, ale sekunde wczesniej jezdziec pochylil sie i wciagnal ja przed siebie na siodlo. Otwarta dlonia uderzyl konia po zadzie. Leyna poruszyla sie i steknela przeciagle. Lewa dlonia przytrzymal obie jej rece w nadgarstkach. -Spokojnie, moja piekna. Skonczyly sie dobre czasy. Nie nazywam sie Rbal. Rozpieprze leb i sie skonczy. Kula siodla gniotla brzuch, znow jeknela i targnela sie gwaltownie, probujac zmienic polozenie ciala. Lysol natychmiast dotrzymal slowa, chlasnal ja dlonia po posladkach z taka sila, ze nawet krzyk uwiazl jej w gardle. Z bezsilna wsciekloscia, nie wiedzac niemal co robi, ugryzla go w udo. Z calej sily. Zeby zetknely sie... Zawyl przerazliwie, targnal wedzidlem. Kon stanal na zadnich nogach, oboje wylecieli z kulbaki, by ciezko runac na ziemie. Nie mogla rozewrzec spazmatycznie zacisnietych zebow; wciaz trzymala w nich krwawy strzep miesa i wyrwany ze spodnicy kawalek materialu. Chciala sie zerwac, ale straszliwe uderzenie powalilo ja na ziemie. Kopnal w brzuch, potem w bok i znow w brzuch. Zoladek podskoczyl do gardla, wijac sie z bolu na ostrych kamieniach zaczela wymiotowac strasznie, duszac sie niemal. Ujrzala jeszcze, jak gwardzista, przyciskajac dlon do skrwawionego uda, robi kolejny zamach zdrowa noga. W nastepnej chwili poczula straszny, miazdzacy bol w dole brzucha i stracila przytomnosc. Dyszac ciezko i syczac z bolu usiadl na ziemi. Uslyszal tupot kopyt koni powracajacych zolnierzy. -Cholerna dziwka! - steknal. Jeden z gwardzistow zeskoczyl z siodla. Spostrzegl skrwawione palce Ehdeha, kurczowo zacisniete na udzie. Nie pytajac o nic oderwal od spodnicy pas materialu i przewiazal poszarpany miesien. Ehdeh syknal, probujac powstac na nogi, gwardzista podparl go ramieniem. Drugi przyszedl z pomoca. Wspolnymi silami wsadzili szostkowego na konia. -Wsadzic to scierwo na luzaka - warknal. Gdy przenoszono nieprzytomna wzdluz jego konia, odchrzaknal i splunal gesta slina na jej twarz. -Spieprzamy, bo nas te sukinsyny dostana - powiedzial. Krzywiac sie z bolu smagnal konia. Z miejsca ruszyli galopem. Oprzytomniala dopiero wieczorem, gdy zatrzymali sie na krotki popas. Obudzil ja nagly bol, bo zostala cisnieta na ziemie jak worek. Lezac nieruchomo z zamknietymi oczyma slyszala, jak jeden z zolnierzy klnie dlugo i glosno, wreszcie mowi: -Po co nam ta zdzira, Ehdeh? I tak nie dojedzie zywa do Badoru. -Dojedzie - odparl glos, na ktorego dzwiek zadrzala. - Dojedzie, Dost. A wiesz, czemu? Bo sprzedamy ja na targu za szescdziesiat sztuk zlota. Po dziesiec dla was. Nie oplaca sie? Schwytana zlodziejka... Przerazona otworzyla oczy. Stojac nad nia wysoki gwardzista zauwazyl to. Wzdrygnal sie i odszedl na bok. -Ja jej w kazdym razie nie tkne - powiedzial do Ehdeha po grombelardzku. - Patrz, jakie ma oczy... Jak... jak corka czarownika... -Gadajcie Konu! - oburzyl sie najmlodszy z zolnierzy, Armektanczyk. - Co za jezyk, te wasze pomruki... Ehdeh nie zareagowal. Patrzac na Leyne rzekl w charakterystycznym narzeczu Gor: -Dzis... dzis bedzie moja... Jutro wasza. Potem... potem znowu ja. Na zmiane. Zolnierze patrzyli na siebie w milczeniu. -Zaden z nas jej nie tknie, Ehdeh - powiedzial wreszcie Doreb. - Jest gorsza niz smierc. Niz zaraza. Potrzasnal glowa. Dost dorzucil: -To ona rozbila oddzial, Eh. Widziales, jak kopala trupa? Wiem, zes nie lubil Rbala, ale przecie byl nasz. Z Gwardii. Nie dotkne jej, Eh. Nie dotkne. -Wasza sprawa. Wasza sprawa. Wynoscie sie. Wstal i kulejac podszedl do wciaz lezacej bez ruchu Leyny. Oczy dziewczyny rozszerzyly sie ze wstretu i przerazenia. Chwycila go za rece, ale lekki, ostrzegawczy policzek sprawil, ze jeknela krotko i zaslonila glowe rekami. Uderzyl na wszelki wypadek jeszcze raz... Lezala zupelnie nieruchoma i bezwolna, gdy zrywal z niej poszarpany kaftan, brudna juz koszule, spodnice i hajdawery... Delikatne cialo pokrywaly w wielu miejscach wielkie, fioletowe since, ale Ehdeh nie widzial ich. Dygocacymi coraz bardziej z pozadania lapami chwycil nagie piersi. Poczul na plecach wzrok zolnierzy. -Precz! - ryknal przez ramie. To byla kobieta. Od calych miesiecy nie widzial nagiej kobiety. Lubieznie zmruzone, male oczka przez wieczorny polmrok z niecierpliwoscia obmacywaly cale cialo lezacej - od stop poprzez maly klebuszek splatanych, rudych wlosow az po strome piersi i ukryta w dloniach twarz. Z luboscia zauwazyl lzy, wyplywajace spod zacisnietych kurczowo palcow. Nagle odpial pas, chwycil dziewczyne za nadgarstki... Gdy smagnal nagie piersi - rzucila sie pod nim i zawyla, potem... juz tylko rzezila i plakala. *** Byla noc.Gold poruszyl lekko glowa i zaraz potem z jekiem chwycil sie za bok. Dlon napotkala rozerwana kolczuge i strzepy pokrytej zakrzepla juz krwia przeszywanicy. Steknal, probujac usiasc, ale z ponownym jekiem opadl na ziemie. Dlugo, bardzo dlugo lezal nieruchomo, chcac uspic bol, potem sprobowal jeszcze raz. Uderzyl glowa o jakas skale, ale byl to szczesliwy przypadek: znalazl oparcie dla plecow. Siedzial. Zaciskajac zeby obmacal brzegi rany. Odetchnal z ulga. Byla bardzo bolesna, ale powierzchowna i niegrozna dla zycia. Dopiero teraz poczul bol takze w ramieniu. Poruszyl nim. Miesien byl przeciety, ale chyba niezbyt gleboko. Powoli zmienil pozycje na wygodniejsza. Oparl glowe o skale i znieruchomial. Switalo. Gold sledzil narodziny dnia zupelnie juz przytomnymi oczyma. Nie padalo, bylo cicho i spokojnie. Zupelnie spokojnie. Bol nie byl juz tak dotkliwy. Rany nie krwawily, material przeszywanicy przysechl do nich na dobre. Gold sprobowal wstac. Udalo sie. Rozejrzal sie dokola. Tu wlasnie stoczyl boj, po ktorym napastnicy pozostawili go, uwazajac widocznie za martwego. Pochylil sie ostroznie i spod trupa brodatego, okrytego bura peleryna czlowieka wyciagnal polowke zlamanego oszczepu. To byla jedyna bron, jaka znalazl. Powolutku, chwiejac sie i potykajac, szedl ku jaskini, podpierajac sie oszczepem jak laska. Poruszal sie coraz pewniej, zastale, obolale miesnie rozgrzaly sie nieco. Rany nadal dokuczaly, ale przywykl juz. Potem zobaczyl Daga. Lezal na wznak, z szeroko rozrzuconymi ramionami. Z poteznej piersi wystawal kawalek ciezkiego beltu, rozdarte mieczem gardlo schlapane bylo brunatna krwia. Oczy mial otwarte, wbite nieruchomym spojrzeniem w zwloki rozrabanej niemal na pol kobiety w brudnym i podartym szarym plaszczu. Obok lezal trup innej kobiety, a jeszcze dalej - czterech mezczyzn. Jeden z nich mial na kolczudze zielona tunike Gwardii Grombelardzkiej. Gold powoli osunal sie na kolana. Reka mu drzala, gdy przesuwal nia po twarzy trupa. Delikatnie odgarnal z zimnego czola kosmyk wlosow. -Dag? Wzial do reki ciezki, szeroki miecz, lezacy na ziemi tuz obok nieruchomej dloni przyjaciela. -Dag... Jak we snie, ostroznie, odczepil od pasa zabitego pochwe i wsunal w nia bron. Powstal, nie czujac zadnej slabosci ani bolu. Postal jeszcze przez moment, potem podniosl swoj ulamek oszczepu i poszedl dalej. Byl zupelnie otepialy, nie czul zlosci ani zalu... Nic. Nie umial plakac. W jaskini nie bylo nikogo, staly za to przed nia konie. Zdziwil sie, ze bandyci nie zabrali ich, ale zaraz pojal, dlaczego tak sie stalo: niewatpliwie mieli swoje wlasne wierzchowce i luzaki. Stracili wielu ludzi, liczba luznych koni powiekszyla sie zatem. Gdyby doszly do tego jeszcze konie gwardyjskie, przyszloby pedzic caly tabun. A rozbojnik nie moze sobie pozwolic na prowadzenie tabunu. Chyba, ze chce zostac trupem i to jak najszybciej. Nie zabrano nawet gwardyjskiego wyposazenia. Znalazl dla siebie bandaze, znalazl dobra kusze, siodlo i kilka niezlych nozy. Zniknal za to caly prowiant, a takze pasza dla zwierzat. Gdy siodlal konia, zastygl nagle w bezruchu. Dotarlo don, ze w jaskini nie bylo zadnych trupow, nie bylo tez najmniejszych nawet sladow walki. Czyzby wszyscy zolnierze zgineli poza jaskinia? Szukali go chyba, moze gonili rozbojnikow... Ale to niemozliwe, zeby Daganadan nie pozostawil nikogo przy koniach. Zablysla nadzieja. I szukajacy dotad samoobrony w niemysleniu, umysl zaczal dzialac. Pierwsza iskra byla Leyna. Bal sie dotad o niej myslec, nie dopuszczal do siebie domyslow, bo az nazbyt dobrze wiedzial, jaki los znalazlaby w zbojnickich rekach. Teraz mogl wierzyc, mogl miec nadzieje, ze uciekla wraz z garstka ocalalych zolnierzy, ze zyje, ze jest wolna... Pospiesznie przeliczyl konie. Dwadziescia trzy. Brakowalo wiec osmiu. Moglo zyc jeszcze siedmiu zolnierzy i ona. Zapewne uciekali w pospiechu i nie wzieli jucznych zwierzat. Siedmiu, na pewno siedmiu. Dokad, w jakim kierunku pojechali? Do Grombu, do Badoru przez Ciezkie Gory? Na pewno nie. Z rozbojnikami na karku? Jak liczna mogla byc banda? Zmarszczyl brwi. Jego samego zaatakowalo pieciu. Przy Dagu lezalo piec trupow, nie liczac zwlok gwardzisty... Ale moze atakowali ci sami ludzie? Tkniety nagla mysla prawie biegiem, przyciskajac dlon do znow krwawiacej rany, wrocil na pobojowisko. Ze scisnietym sercem, starajac sie nie patrzec na martwego przyjaciela, podszedl do zabitej rozbojniczki i nienawistnym kopnieciem przetoczyl cialo twarza do gory. Zacisnal zeby, cofnal sie o krok. To byla ona - Mavala. Przywodczyni Burej Grupy. Przelknal sline. Czterdziesci pare osob. Wrocil do konia i tlumiac okrzyk bolu wskoczyl na siodlo. Zwinal sie na kulbace i dlugo przyciskal dlon do krwawiacego, choc starannie opatrzonego juz boku. Wreszcie wyprostowal plecy i ruszyl powoli w strone Sepiej Przeleczy. Przed taka armia chlopcy mogli uciekac tylko bitym traktem - do Riksu. Jechal bez wytchnienia. Pod wieczor dostal goraczki, meczylo go straszne pragnienie, ale nie zatrzymal sie. Spiac i czuwajac na przemian jechal cala noc. Godzine przed switem przystanal na krotki popas, ugasil pragnienie woda ze strumienia i o pierwszym brzasku znow byl w siodle. Mial stalowy organizm, gdzies kolo poludnia goraczka zaczela opadac. Dbal tylko o to, by czesto przemywac rany i zmieniac opatrunki. Byla to ciezka wedrowka; ciezka dla czlowieka zdrowego, bo dla niego - niemal zabojcza. Ale przetrzymal. Zahartowane cialo nie poddalo sie, wiecej -przemoglo chorobe i oslabienie. Wszystko dzieki niej. Myslal teraz o Leynie bez przerwy. O niej i tylko o niej. Wiedzial, och! juz dawniej przeciez wiedzial, ze ja kocha. Ale nie przypuszczal, ze jest mu az tak niezbedna. Sama obecnosc dziewczyny, samo jej istnienie w poblizu bylo dlan chlebem i powietrzem, choc nie zdawal sobie z tego sprawy. Teraz, gdy chleb zabrano, odsunieto od niego - czul glod. I co gorsza - dusil sie. Zapomnial o wszystkim. O rozbojnikach, o bratobojczej walce w jaskini, o Baylayu, o zabitym Rbalu, o Dagu. Wszystko bylo ciemne, w tej ciemnosci - jeden tylko plomyk. Zdazal ku niemu na oslep, jak szaleniec, ale przyciagala go don tak potezna sila, ze byl gotow zdruzgotac i powalic wszystko, co staneloby na drodze marszu. Wiedzial doskonale, a wlasciwie czul tylko, ze nie zatrzyma sie, nie ustanie w pochodzie tak dlugo, poki nie ogrzeje rak nad tym plomieniem. Bo o tym, ze ten plomien nie tylko grzeje, ale i pali nierzadko - nie pamietal. I nie chcial pamietac. Musial jednak czasem przystawac, chocby ze wzgledu na konia. On jesc i pic nie musial, ale zwierze - tak. Gdy jego wierzchowiec, jeden z tych nielicznych, ktore spaly lezac, odpoczywal -on chodzil nerwowo wokol niego. Zasypial czasem w tym marszu, budzil sie, znow chodzil i trwalo to nieraz godzinami. Zmuszal sie do jedzenia, prawie zmuszal do picia, namawial sam siebie do zmieniania opatrunkow. Potem juz swiadomie zaczal sie bronic przed obledem. Wygral jeszcze raz. Jechal siny na twarzy, zarosniety, brudny i cuchnacy - ale myslacy trzezwo. Jechal wieki, ale tak naprawde - tylko dwa dni. *** Wypadki potoczyly sie w blyskawicznym tempie.Zza pobliskich skal wyskoczylo kilku ludzi i biegiem ruszylo ku nim. Mieli w rekach bron. Karenira porwala luk, ale bylo juz za pozno, odrzucila go wiec i tak jak stala, z golymi rekami wyskoczyla napastnikom naprzeciw. Baylay jeszcze nigdy nie widzial takiego skoku, gdyby mu ktos opowiedzial - nie uwierzylby. Rozpedzila sie krotko i wyprysnela w powietrze jak stepowa pantera. Wypadki nastepowaly po sobie tak szybko, ze nawet nie zdazyli ze Starcem porwac sie z ziemi. Baylay w oslupieniu patrzyl, jak dziewczyna podcina nogi jednemu z biegnacych, zwija sie w powietrzu jak sprezyna, powala drugiego, potem trzeciego... Z niewiarygodna wrecz zrecznoscia i sila uderzala nogami, Baylay pierwszy raz w zyciu widzial podobny sposob walki. Suchy trzask uderzen przeplotly okrzyki bolu. Ale napastnikow bylo wielu... Dartanczyk ochlonal, porwal miecz i wyskoczyl z wneki w chwili, gdy Karenira zwarla sie z wysokim, szczuplym mezczyzna w futrzanej pelerynie na ramionach. Ciosy smigaly jak blyskawice, mezczyzna probowal pchnac ja nozem, ale byla zbyt zwinna. Odskoczyla do tylu, teraz operowala tylko nogami. Kopnela napastnika w nadgarstek, noz polecial wysoko w gore. Potem blyskawiczne uderzenie prawa noga dosieglo podbrodka. Mezczyzna rozkrzyzowal ramiona i upadl... Baylay zupelnie odruchowo sparowal pierwsze pchniecie wrogiego miecza. Blyskawicznie wyluskal przeciwnikowi bron z reki i zamierzal pchnac, gdy wyrosl przed nim kolejny napastnik. Zadzwieczaly krzyzowane klingi, bron niebezpiecznie drgnela Dartanczykowi w dloni. Po pierwszym uderzeniu znac bylo mistrza. Przyjal na zastawe drugi, bardzo silny cios, odepchnal miecz napastnika w bok i przeszedl do kontrataku. Wtem uslyszal gluchy odglos poteznego uderzenia a zaraz potem zduszony, pelen bolu krzyk Kareniry. W nastepnej chwili dziwnie niski, pelen przerazenia i zdumienia glos zawolal: -Na Moc! Stac, stac mowie! Przeciwnik Baylaya odstapil i niepewnie opuscil bron. Baylay skoczyl ku niemu, gdy ktos chwycil go za ramie. Byl to Starzec. -Stoj! Opuscil bron, oszolomiony. Rozejrzal sie dokola. Karenira lezala na ziemi obok dwoch obezwladnionych przez siebie mezczyzn. Twarz miala zalana krwia, nie poruszala sie. Pochylal sie nad nia istny olbrzym, czlowiek o barach i wzroscie, jakich Baylay dotad nie potrafil sobie nawet wyobrazic. Poruszylo sie obok niego cos wielkiego, cos, co w gestniejacej szarowce w pierwszej chwili Baylay wzial za wielki kamien. To byl kot. I jesli ten czlowiek byl olbrzymem wsrod ludzi, ten kot musial byc olbrzymem wsrod kotow. -Schowac bron - powiedzial wsciekle kot. Glos mial gleboki i niski, przypominajacy raczej pomruk. On to przerwal walke. Spojrzal na Baylaya i Starca. Zalsnily zolte slepia. -Dorlan - powiedzial, przesadzajac dzielaca ich odleglosc jednym, ogromnym susem. - Bylem nieostrozny. Starzec pokiwal glowa. -Czy ona zyje? - zapytal, nie zwracajac zupelnie uwagi na nic nie rozumiejacego Dartanczyka. -Nie wiem - padla odpowiedz. - Glorm ja uderzyl... wszystko jest mozliwe... Stojacy wokol nich ludzie w milczeniu pochowali bron do pochew. Jeden Baylay stal ciagle z nagim mieczem w dloni. Nogi odmowily mu posluszenstwa, chcial podejsc do nie dajacej znaku zycia Kareniry, ale nie mogl. Zrobil to Starzec. Pochylil sie nad dziewczyna, przylozyl ucho do piersi. Potem ostroznie starl krew z bladej twarzy. -Zyje - powiedzial. - Uderzenie ogluszylo ja tylko. No i rozcielo luk brwiowy. Olbrzym spojrzal nan z wdziecznoscia. -Chwala Mocy - powiedzial. - Balem sie... Mocno uderzylem. Jeden z mezczyzn powiedzial: -Pojde po reszte. -Tak, niech przyjda - potwierdzil kot. - I to szybko. Zwlaszcza Arma. A wy - zwrocil sie do pozostalych czlonkow grupy - przeniescie ja ostroznie pod te skale. I zajmijcie sie naszymi. Olbrzym pokrecil glowa, jakby dziwiac sie czemus. Spojrzal uwaznie na Starca, potem na stojacego wciaz bez ruchu mlodego Dartanczyka. Powrocil wzrokiem. -Dorlan-Czarownik - rzekl nieglosno. Starzec zaprzeczyl. -Dorlan umarl - powiedzial z naciskiem. - Zyje tylko Starzec. Mezczyzna z namyslem pochylil glowe. -Slyszalem o tym. No coz - dobrze, Starcze. Wybacz ten napad... -Nie mowmy juz o tym. Domyslam sie, Panie, ze mam przed soba Basergora-Kragdoba, krola Gor i grombelardzkich rozbojnikow? Baylay, idacy niepewnie w kierunku Kareniry, przystanal znowu. -Basergor-Kragdob - powiedzial z niedowierzaniem. Krol Gor spojrzal na niego z uwaga. -Czyzbys mnie znal, panie? Nie wygladasz na przebiegacza Gor. -Nie jestem nim. Ale mowiono mi o Basergorze-Kragdobie wielokrotnie... - nagle drgnal. Zwrocil wzrok na kota. - Zapewne... Basergor-Kobal Ciezkich Gor? Kocur blysnal slepiami. Basergor-Kragdob odpowiedzial za niego: -W samej rzeczy. Masz przed soba, mlodziencze, Ksiecia Gor. Kot lekcewazaco machnal ogonem i lekkim truchtem pobiegl ku skale, pod ktora polozono Karenire. Oszolomiony Baylay dopiero teraz zdal sobie sprawe z tego, co przed chwila rozegralo sie na jego oczach. Pobiegl do dziewczyny. Starzec odprowadzil go wzrokiem. Usiadl na ziemi. Basergor-Kragdob poszedl w jego slady. -Nie bylo przy mnie Rbita - powiedzial, wskazujac wzrokiem kocura. - Tropimy was od dosc dawna... Nie poznalem... Bylem wsciekly, ze stawiacie tak silny opor. Ta kobieta to istny demon. Poturbowala ciezko dwoch moich ludzi, powalila dwoch innych. Uderzylem ja, a sekunde pozniej nadbiegl Rbit i krzyknal, zeby przestac... Starzec pokrecil glowa. -Nie mowmy o tym - powtorzyl. Chcial jeszcze cos dodac, ale w tej samej chwili od strony miejsca, w ktorym lezala Karenira dolecialo nieglosne, przeciagle westchnienie. Wstali szybko, podeszli. Siedziala na ziemi, polprzytomnie rozmazujac na twarzy wciaz plynaca krew. Basergor-Kragdob stanal przed nia i powiedzial z dziwna pokora: -Wybacz, pani, ten napad. Zniewazylem Krolowa Gor. Czym moge te zniewage wynagrodzic? Oprzytomniala do reszty i, ocierajac dlonia krew wciaz zalewajaca oczy, zapytala niepewnym jeszcze glosem: -Kim jestes? -Basergor-Kragdob, Pani. Spojrzala z niedowierzaniem. -Basergor-Kragdob - powtorzyla cicho. Nagle wzrok jej spoczal na kocie. -Rbit L.S.L! - zawolala z radoscia, a jednoczesnie jakby smutkiem. Wyciagnela reke. I wtedy Baylay zobaczyl widok najdziwniejszy z dziwnych - kota calujacego dlon kobiety. Chciala wstac. Baylay pomogl jej pospiesznie. Przytulila sie na chwile i zaraz potem oderwala z nagla stanowczoscia. Patrzyla teraz wprost w oczy Basergora-Kragdoba. -Wiec nasze drogi skrzyzowaly sie wreszcie - powiedziala z powaga. Znow starla krew z czola. - Krol Gor, Basergor-Kragdob. -Krolowa Gor, Lowczyni - odpowiedzial tym samym tonem. Ciagle patrzyli sobie w oczy. Karenira przyklekla powoli. -To moj hold - powiedziala. Basergor zdawal sie nie dostrzegac milczacej, stojacej z boku grupki. Uniosl dziewczyne z ziemi. -Przyjmuje go - rzekl z powaga i spokojem. Baylay, nie znajacy zupelnie zwyczajow przebiegaczy Gor, patrzyl zdumiony. Ten ceremonial na pustkowiu, wsrod dzikich, poszarpanych szczytow, wygladal dziwnie i nierealnie, zdawal sie byc zupelnie nie na miejscu. Tak samo zreszta, jak ten rozbojnik. Rozbojnik zachowujacy sie jak - magnat. Gold - ranny, blady i zawziety - wygrywal. Ale ona przegrywala raz za razem. Te dwa dni byly koszmarem. Kiedys nazywala tak podroz w towarzystwie Golda, potem koszmarem bylo dla niej towarzystwo dwudziestu gwardzistow. Teraz smialaby sie z tego, gdyby jeszcze potrafila sie smiac. Ehdeh bil ja bez przerwy. Bil - jakze cieplo brzmi to slowo! Torturowal ja, znecal sie i pastwil, zabijal kazdego dnia po sto razy, ale - tylko troche. Byl zwyrodnialcem, jakiego nie potrafila sobie dotad nawet wyobrazic. Gdybyz jeszcze chodzilo mu tylko o cialo!... Ale samo jej cialo bylo dla niego niczym, on chcial, by wilo sie pod nim, by skrecalo w mekach, wylo, charczalo i dygotalo z bolu. Nie mial przyjemnosci ponad te, gdy piszczac - bo tak ja nauczyl - lizala mu buty, a on smagal pekiem rzemieni nagie, bezbronne plecy. Zapomnial juz byl, ze wiezie ja na targ, ale wciaz jeszcze modlila sie do Mocy, zeby przypomnial sobie o tym, by ja sprzedal jak najpredzej. Pan, ktory bilby tylko piescia i tylko trzy razy dziennie - byl szczytem marzen. Nie mogli na to patrzec nawet zolnierze Ehdeha. Wiodl ja przy siodle na sznurze i, pogwizdujac, bil rzemieniem po glowie, gdy podjechal don Armektanczyk Rizor i mieczem przecial trzymany przez szostkowego sznur. Leyna bezwladnie osunela sie w pyl drogi, a on powiedzial: -Dosyc, Eh. Naprawde mamy tego dosyc. Zarznij ja, stratuj na smierc, powies - ale nie mecz w taki sposob. Nie przy nas. W nastepnej chwili Rizor nie zyl. Tak minal dzien pierwszy. Potem byla noc, straszliwsza od poprzedniej. Rano, gdy zwiazal ja wreszcie i zamknal oczy - byli juz sami. Zolnierze, ktorym zwierzecy skrzek i wycie dziewczyny nie daly zasnac - uciekli. Byla bez reszty zdana na laske i nielaske szalenca. Bo byl szalencem. Zabawka, jaka sobie znalazl, wypelnila caly swiat. Nigdy dotad zaden czlowiek nie byl az tak zdany na jego laske. A tym bardziej kobieta. Na pol utajone dotad, tlumione z powodu braku okazji do ich wyladowania popedy znalazly wreszcie ujscie. Z okrutnika przemienil sie, w ciagu kilku zaledwie godzin, w potwora, w czerpiacego rozkosz z cierpienia oblakanca. Byl chory, szalony, drugiego dnia nie umial juz nawet mowic. Donikad juz nie jechal, skryl sie z nia tylko miedzy kilkadziesiat metrow ledwie od drogi oddalonymi skalami, slinil sie i pienil, belkotal, krzyczal, drzal z rozkoszy po kazdym jeku dziewczyny, po kazdym zduszonym pomruku czy charkocie, bo krzyczec tez juz nie umiala. Pragnela tylko smierci, blagala o nia mruczac i mlaszczac rozbitymi wargami, krzywiac twarz w obrzydliwych grymasach, ktore mialy byc blagalne i rozpaczliwe. Przejezdzal przypadkiem droga jakis samotny podrozny i uslyszal wrzaski. Podrozny ten mial juz do konca zycia zapamietac te scene, te pare nie-ludzi, te dwie pozbawione wszystkiego, co rozumne, bryly miesa. Zadne z nich go nie zauwazylo, zadne z nich nie uslyszalo huku kopyt gnanego w panice na oslep wierzchowca. A byl Ehdeh w swym zwyrodnialym obledzie tak skrupulatny, ze nie pozwolil, by choc na chwile stracila przytomnosc... Krzyk. Zgrzyt wyrywanego z pochwy miecza, ale reka nie utrzymala go. Ryczac z bolu i przerazenia, ryczac jak oblakany, rzucil sie na niego, dusil w zapamietaniu, dlugo, bez konca. Niesamowity placz wstrzasal calym cialem, gdy w koncu wyrwal z obrzydliwej szyi wbite az po knykcie palce, zmiazdzyl butami wstretny, lysy leb i zataczajac sie, macajac dokola rekami jak slepiec, upadl na kamienie tuz przy niej. Drzacymi ramionami objal piekna niegdys glowe, tulil delikatnie... Ale gdy czarna zaslona spadla mu z twarzy, zobaczyl tylko przerazone, wpatrzone w niego ze zwierzecym strachem oczy i zaslinione, pokryte krwia wargi szepczace charkotliwie i bez przerwy: -Nie, nie, nie, nie... -Leyna! Leyna, bla... blagam! Leynaa! Jak oblakany gladzil jej wlosy, calowal posiniaczona twarz i rozbite usta. Skulila sie nagle, potem wyprezyla jak struna i uslyszal ciche, pokorne skomlenie. Pelzla niezgrabnie po ziemi, probujac obrzmialym, fioletowym jezykiem siegnac jego butow. -Leeynaaa! Plakal na glos, tak strasznie i tak rozdzierajaco, jak potrafi plakac tylko czlowiek, ktory nigdy tego nie robil. Lzy ciurkiem wrecz splywaly na nagie ramiona dziewczyny, gdy przyciskal ja do piersi bezradnym, jakze bezradnym gestem. Belkotala cos, sliniac mu szyje i ucho, zdolal zrozumiec tylko "bl... gam... a... abij... nie, nie..." Potem znowu wydala z siebie niesamowity skrzek, wyrwala sie z objec i runela na plecy. Rozlozyla szeroko nagie uda, rozwarla dlonmi dygoczace cialo i za przerazonym, pelnym jakiejs obrzydliwej nadziei usmiechem, belkoczac i skomlac blagalnie natretnie odrywala biodra od ziemi, podajac je ku niemu. Zwymiotowal nagle po raz pierwszy w zyciu; gdy rozwarl oczy i zlapal oddech, lezala juz zupelnie nieruchomo, skulona i z nieopisanym lekiem patrzaca nan jednym okiem. -Gold - powiedziala nagle cicho, ale wreszcie wyraznie. - Nie... to niemozliwe... Zaplakal tak strasznie, jak chyba nikt dotad na tym swiecie, porwal dziewczyne w objecia, z calej sily calujac glowe, szyje, ramiona... -Ley... Leyna... Ale w zielonych oczach znow byl tylko strach i oczekiwanie na bol. Coz z tego, ze miala na policzkach lzy? Odtad z jej ust slyszal juz tylko belkot. Spadla noc, a wraz z nia deszcz. Trwaly wieki, a gdy noc i deszcz przeminely, posrod skal, tam, niedaleko drogi, bylo juz dwoje szalencow. *** Nie mogl zasnac tej nocy. Wrazenia minionych kilku godzin nachodzily go falami, meczyly. Nie potrafil sie od nich uwolnic.Najpierw widzial przed oczyma ogromna postac Krola Gor. Nie wiedzial czemu, ale znienawidzil tego czlowieka od pierwszej chwili. Przy blizszym poznaniu okazal sie zupelnie bezposredni i uprzejmy, ale pierwotna niechec pozostala. Potem znowu sie wzmogla... Byl Basergor-Kragdob czlowiekiem niepospolitym - co do tego nie mial Baylay zadnych watpliwosci. Lecz w czym tkwila ta niepospolitosc - nie wiedzial. W zachowaniu? W postawie? W sposobie mowienia, w bystrym umysle? A moze we wszystkim naraz? Gdy mowil, wydawalo sie, ze wylewa z ust wode. Slowa plynely powolne, spokojne i monotonne, piers rytmicznie brala oddech, oczy patrzyly ze skupiona uwaga. Pytal i odpowiadal jasno, ale krotko. W kazdym razie nie rozwlekle. Chcial wiedziec, co ich trojka robi w tej czesci Gor. Gdy dowiedzial sie, ze zdazaja do Zlego Kraju - nie pytal o nic, tylko zmarszczyl brwi, zdjal z palca maly pierscien i powiedzial: -To Magiczny Przedmiot. Nie jest silny, ale przyda sie wam nawet taki. Podal go Lowczyni i dorzucil: -Nos go, pani, jest twoj. Potem juz nie rozmawiali o Zlym Kraju. Basergor-Kragdob umial opowiadac, bawil ich jedna barwna opowiescia za druga. Przy ognisku wytworzyl sie pogodny, przyjacielski nastroj. Wszyscy ludzie Basergora - a bylo ich kilkunastu - brali udzial w pogawedce, dodawali szczegoly, smiali sie czasem serdecznie. Nie wygladali na zbirow, sprawiali raczej wrazenie swietnie wyszkolonych i zyjacych na przyjacielskiej stopie z dowodca zolnierzy. Baylay dosc szybko zdolal sie zorientowac, kto z ludzi Basergora-Kragdoba ma cos w bandzie do powiedzenia. Po szefie najwazniejszy byl kocur Rbit. Baylay nieraz widzial kota-wojownika, ale ten byl wyjatkiem. Nosil sie ze swoboda i nonszalancja wlasciwa tylko bardzo szlachetnie urodzonym, mowil malo, ale zawsze do rzeczy. Baylay zauwazyl, ze Rbit i Karenira znaja sie dobrze i chyba od dawna. Ale w ich wzajemnym stosunku byl jakis cien, cos jakby odlegle, przykre wspomnienie, laczace ich dwoje smutna tajemnica. Byl jeszcze Delone - smukly mlody czlowiek z zuchwala geba zabijaki i lowcy przygod. Z nim to wlasnie potykal sie Baylay i on to po walce poszedl po reszte bandy, idacej z bagazami i zapasami zywnosci za grupa Basergora. Gdy wrocil, podszedl do Dartanczyka i wprost powiedzial, ze uwaza sie za mistrza miecza i chetnie pofechtowalby sie z Baylayem, bo podczas krotkiej walki zdazyl zauwazyc, jak swietnie on, Baylay, trzyma miecz. Zgodzili sie, ze sprobuja swoich sil rano. Byly w grupie Basergora-Kragdoba dwie kobiety. Jedna z nich, wlasciwie dziewczyna, uporczywie wpatrywala sie Baylayowi w oczy, tak uporczywie, ze ten w koncu zapytal siedzacego obok rozbojnika o jej imie. Rozbojnik usmiechnal sie lekko, zmierzyl Dartanczyka wzrokiem i powiedzial krotko: -Arma. Arma nie byla piekna, nie byla nawet ladna. Baylay ocenil ja jako typowa Grombelardke: niewysoka, raczej krepa, z szerokimi ustami i wielkim klebem jasnych wlosow. Te wlosy byly w niej najpiekniejsze; zolte, szalenie zbite i geste, zwiazane na kilka ogromnych wezlow - i tak siegaly do polowy plecow. Baylay odczul nagle ochote wtulenia w nie twarzy, utoniecia w nich. Chwile pozniej jednak zapomnial o dziewczynie zupelnie. Patrzyl na Karenire i cos go uklulo w sercu. I ona patrzyla, ale- nie na niego bynajmniej. Usta miala lekko rozchylone, oczy blyszczaly Wisiala wrecz nimi na wargach snujacego kolejna opowiesc Basergora-Kragdoba. Baylay przyjrzal mu sie bacznie i poczul drugie uklucie: Krol Gor opowiadal - tylko dla niej. Probowal odciagnac od nich swoja uwage. Zaczal gawedzic ze Starcem, ale ten, dziwnie ponury, zamyslony i gniewny, zbyl go kilku nic nie znaczacymi slowy. Wtedy Baylay, posrod tej duzej grupy ludzi, poczul sie nagle - sam... Nie mogl zasnac. Zdecydowal sie wreszcie; odrzucil plaszcz pod ktorym lezal i wstal. Wylazl z malej rozpadliny, wlasciwie dolka, w ktorym urzadzil sobie legowisko i zaczal powoli spacerowac. Dostrzegl ich po kilku krokach. Niebo bylo wyjatkowo czyste; nie padalo i po raz pierwszy, odkad Baylay byl w Grombelardzie, swiecil wielki, okragly ksiezyc. Nie spostrzegli go. Ukryl sie pospiesznie miedzy kilkoma duzymi glazami, gdzie zalegal zupelnie czarny cien. Nie wiedzial wlasciwie, dlaczego to robi, ale zrobil. Nie bylo odwrotu, stali zbyt blisko i gdyby zaczal gramolic sie z powrotem, tym razem na pewno by go zauwazyli. Widzial ich zupelnie wyraznie. Karenira siedziala na duzej skale, on stal tuz przed nia... Calowali sie. Ukryty dotad do polowy za jakas chmura ksiezyc wyszedl nagle na czyste niebo i wtedy Baylay zauwazyl jego rece pod kaftanem dziewczyny. Serce zadrzalo mu po raz trzeci tego dnia. Oderwali sie od siebie. Karenira westchnela gleboko i powiedziala dosc glosnym szeptem: -Krol Gor... Basergor-Kragdob wydal z siebie cos jakby parskniecie. -Krolewska z nas para - powiedzial polglosem, ale z wyraznie slyszalna ironia. - Doprawdy, przeciez ja cie po prostu nie znosze. Karenira rozesmiala sie cichutko i byl to smiech bez reszty szczesliwej kobiety. Mocniej przycisnela jego dlonie do piersi. -Krol Gor nie znosi Krolowej Gor - powiedziala z ogromnie komiczna powaga, nasladujac glebokie brzmienie glosu olbrzyma i pochylajac sie ku niemu cokolwiek. - A czy Krol Gor wie, do kogo naleza te dwie zabawki, ktore mu sie tak strasznie podobaja? -Krol Gor moze takich zabawek miec na kopy... Prychnela pogardliwie i probowala wyszarpnac jego rece spod kaftana. -Skoro tak, niechze te dwie zostawi w spokoju! Jego ramiona nawet nie drgnely. Pochylil glowe, do uszu skulonego Baylaya dolecial odglos pocalunku. Zacisnal zeby. Byl caly spocony. Basergor-Kragdob opuscil rece nizej i przylgnal do dziewczyny jeszcze bardziej. Drgnela, teraz jej szept byl dziwnie zduszony: -Nowa... zabawka? Mezczyzna nie odpowiedzial. Jeszcze chwila i Baylay uslyszal jej cichy, rozkoszny pomruk. Nie wytrzymal, zaczal sie wolno podnosic. Nieglosne, lecz ostre i wyrazne slowa zatrzymaly go wpol ruchu. Poznal glos kota: -Glorm, Karenira! Dosc tego! Olbrzym, zaskoczony, oderwal sie od dziewczyny. Ta drgnela. Zlaczyla szybko kolana. -Dosc tego - powiedzial Rbit. W mroku zablysly jego wielkie, zolte slepia. -Wtracasz sie, Rbit - w glosie Basergora-Kragdoba nie bylo gniewu, tylko jakby pretensja. - Co sie stalo? W slowach Kocura zadrzala jakby nutka usprawiedliwienia: -Pozniej, Glorm, dobrze? Wszystko ci wyjasnie. -A ja? - zapytala pelnym glosem Karenira. Brzmiala w nim stlumiona wscieklosc. - Mnie nie naleza sie wyjasnienia? -Ciszej... -Wynos sie, Rbit. Zaluje, ze nasza przyjazn tak sie konczy. -Przyjazn kota nigdy sie nie konczy, Karenira, Zapamietaj to. Zwrocil sie do rozbojnika: -Glorm, zaufaj mi. Prosze - idz do obozu. I ty takze, Kara. Milczenie przeciagalo sie. Wreszcie Glorm wyciagnal rece. Karenira wysyczala cos gniewnie, odtracila je i sama zeskoczyla z glazu. Nie ogladajac sie za siebie ruszyla w strone obozu. Basergor-Kragdob podazyl za nia. Baylay wstrzymal oddech, gdy przechodzili obok jego kryjowki. Mineli go, ale on wciaz siedzial bez ruchu. Wreszcie, zdumiony, uslyszal tuz przy uchu wyrazny szept: -Chcesz sie ukryc przed kocim wzrokiem, przyjacielu? Znakomity pomysl, daje slowo. Kocur siedzial tuz obok i patrzyl swymi swiecacymi slepiami. Nim Baylay zdolal cos odpowiedziec, rzekl: -Chodzmy stad. Po co ktos ma nas widziec razem. A mamy z soba do pomowienia. Odeszli spory kawalek od obozu. Kocur uwalil sie na ziemi. Baylay usiadl obok niego. -Ludzie to dziwny narod - mruknal w zadumie kot. - Patrza, a nie widza, sluchaja, a nie slysza, czuja, a nie rozumieja... Spojrzal Dartanczykowi w oczy. -Krzywda jest tym wieksza, im bardziej niezamierzona. A ilez krzywdy plynie stad, ze patrzycie - a nie widzicie... Dziwne to byly slowa, jak na rozbojnika. Baylay chcial cos powiedziec, ale kot go uprzedzil. -Znam Karenire od pieciu z gora lat - powiedzial - ale caly ten czas widzielismy sie tylko dwa razy. Pierwszy raz byl wtedy, gdy sepy zabraly jej oczy... Baylay zadrzal. -Wraz z Dorlanem-Czarownikiem spieszylismy na pomoc. Spoznilismy sie. Ale byl tam stary gwardzista, jedyny gwardzista, jakiego zdolalem pokochac. Karenira tez byla wtedy gwar... -Mowila mi. -Czy o wszystkim? -Nie. Zaczela tylko. -Taak... Cisza. -Nie bede cie nudzil. Powiem krotko, co widze, odkad na was patrze: ona kocha ciebie, ty kochasz ja, ale wmawiasz sobie, ze to tylko przyjazn. Teraz o Glormie, Basergorze-Kragdobie, jesli wolisz. Kocham go jak brata i szanuje, to wierny przyjaciel... lecz wady ma. I widze je. Nie lubi Kareniry, ale chetnie by ja uwiodl, bo taki juz jest. W innym wypadku przymknalbym oczy, ale skoro ty i Karenira... Po co bezmyslna zabawa ma zepsuc wszystko? Cisza. -Nie bocz sie na nia. Jest glupsza i bardziej dziecinna, niz myslisz. Potrzebuje twojej opieki. Musisz ja wziac za reke i prowadzic jak dziecko, pokazywac zycie, bo go nie zna. Coz Gory? Nauczyla sie w nich powalac na ziemie mezczyzn - i to wszystko. Poza tym jest rownie glupia i bezradna, jak ta armektanska gwardzistka, ktora poznalem przed piecioma laty. Sam widziales: przeciez ona te zaloty Glorma gotowa byla wziac zupelnie serio. Nie dziw sie, ze pobiegla za nim, a nie za toba. Coz jej w koncu dales? Przyjazn? Kpiny... Nie tego jej trzeba. Glorm zagral z nia w milosc, tylko zagral... i co? Cisza. -Rozumiesz juz... Baylay? Nie rozumial. I czul do niej ogromny zal. *** Delone opuscil miecz i pokrecil glowa.-Naprawde jestes Dartanczykiem, panie? - zapytal, ocierajac pot z czola. Baylay podniosl lezaca na ziemi bron i ciezko dyszac skinal glowa. -Nie do wiary - rozbojnik byl szczerze zdziwiony. - Nie sadzilem, ze istnieja Dartanczycy tak dobrze poslugujacy sie mieczem. Z nikim dotad nie walczylem tak dlugo. Podszedl do mlodzienca i przyjaznie objal go wpol. -Chodz, panie, musimy pogadac. Powiedz mi, jak wykonujesz ten atak na bark? Mialem z nim klopoty... Usiedli opodal na ziemi. Gestykulowali zywo. Rbit, przygladajacy sie pojedynkowi okiem znawcy, zwrocil sie teraz do stojacych z tylu widzow. -Ten chlopak ma miecz we krwi - powiedzial. Jesli nie zna obrony przed jakims sztychem, odpiera go instynktownie, zupelnie odruchowo. Jak znam Delone'a od ladnych paru lat, tak po raz pierwszy widzialem, by meczyl sie z kims tak dlugo. Wrocili na miejsce biwaku, usiedli na rozlozonych w krag plaszczach i pelerynach. Starzec zmarszczyl brwi, obrzucajac Karenire uwaznym spojrzeniem. -Cos cie gnebi - rzekl nieglosno. Mruknela niewyraznie i odwrocila sie plecami. Dotknal jej ramienia. -Bardzo dobrze sie stalo, Kara. Bardzo dobrze sie stalo. Drgnela i spojrzala zaskoczona. Patrzyl z powaga. -Popatrz - powiedzial. Pobiegla spojrzeniem we wskazanym kierunku. Obok Delone'a i Baylaya siedziala na ziemi zoltowlosa rozbojniczka. Tlumaczyla cos Dartanczykowi, ten zasmial sie glosno. Oczy jego i Kareniry spotkaly sie na moment. Uciekl nimi zaraz. -Glupiec! - powiedziala ze zloscia. -Zapewne - odrzekl Starzec. - A nie domyslasz sie, skad ta nagla glupota? Zacisnela wargi i znow odwrocila glowe. W tej samej chwili podszedl Basergor-Kragdob. -Odprowadze was do Obszaru - rzekl. - Ale musimy ruszac natychmiast. Starzec skinal glowa. Karenira parsknela pogardliwie: -Obejdzie sie. Lowczyni nie potrzebuje opieki, a tym bardziej opieki rozbojnika. Olbrzym spojrzal z wyzszoscia. -Nie tobie, pani, proponuje opieke, ale Baylayowi, ktorego zdazylem polubic - rzekl na pozor uprzejmie. - Wiem doskonale, ze ani ty, ani tym bardziej Dorlan-Czarownik nie potrzebujecie opieki. Wstala. -Wydaje mi sie, wielki Krolu Gor, ze Baylay takze jej nie potrzebuje. A jesli nawet, to watpie, by przyjal ja od ciebie. W kacikach ust rozbojnika pojawil sie ironiczny grymas. -Czyzby? Jak widze, towarzystwo jednej z moich podkomendnych bardzo mu odpowiada. Starzec patrzyl na nich ze zmarszczonymi brwiami. Nie widzieli go. Wsciekla juz Karenira zacisnela nagle piesci. -Zobaczymy - powiedziala zjadliwie. Odwrocila sie i prawie pobiegla ku siedzacej opodal trojce. Starzec chcial ja zatrzymac, ale bylo za pozno. Zatrzymala sie przed Baylayem, gdy ten cos mowil do blondynki. Urwal niemal w pol slowa. Tamtych dwoje wymienilo zdziwione spojrzenia. Baylay wstal. Chcial cos powiedziec, ale rozmyslil sie i tylko bezczelnie patrzyl w oczy dziewczyny. Stala przed nim blada i wydawalo sie, ze zaraz wybuchnie placzem. Nagle wymierzyla mu glosny policzek i rzeczywiscie rozplakala sie. Gdy chwycil jej rece, przytulila sie gwaltownie. Blondynka i Delone patrzyli na dziwna scene w milczeniu. Nagle dziewczyna zacisnela usta. -Chodzmy, Delone - powiedziala cicho ale tak, by tamci ja slyszeli. - Nie cierpie histerii i rodzinnych awantur. Karenira oderwala sie od Baylaya. Wilgotne oczy z gniewem spoczely na twarzy mowiacej. -Otoz to. Wynos sie i nie wracaj! Rozbojniczka oslupiala. Jednym ruchem wstala z ziemi. -Chyba sie przeslyszalam - powiedziala lodowato spokojnym glosem. - Czyzbys, kochanie, chciala mi rozkazywac? Rozumiem, ze szalejesz, bo twoj chlop smial odezwac sie do innej... -Precz! Szczeki Grombelardki drgnely niepokojaco. Niebieskie oczy zalsnily, ale w tej samej chwili podeszli Basergor-Kragdob i Starzec. -Czyscie poszalaly? - rzekl Starzec. - Czyscie poszalaly? Karenira! Odwrocila sie nagle, tupnela noga i odeszla. Baylay pobiegl za nia. Basergor-Kragdob i Delone wygladali na rozbawionych. Pierwszy z nich spojrzal na swoja podkomendna i ze smiechem pokrecil glowa. Ta jednak niespodziewanie pociagnela nosem. Broda jej drgnela, nagle z calej sily uderzyla dowodce w twarz. -Glupi jestes, Glorm! - zawolala zdlawionym glosem, w ktorym zadrzaly autentyczne lzy. - Glupi i slepy, zupelnie slepy! Pobiegla. Basergor-Kragdob trzymal sie za policzek i marszczyl brwi. Szli jak zwykle: najpierw Starzec, potem oni dwoje. Dopiero w pewnej odleglosci za nimi podazala grupa Krola Gor. Baylay i Karenira trzymali sie za rece. -To bylo glupie - powiedziala niesmialo. - Zachowalam sie jak glupia, prawda? Uscisnal lekko jej palce. -Nie, Kara. Ja... -Mialo byc na pokaz, Bay. -A bylo? -Nie. Naprawde nie! Wierzysz mi? Milczal. -Bay?... Potrzasnal lekko glowa. Byl smutny. -Przed nami Obszar, Karenka - powiedzial cicho. - Nie nalezymy do siebie. Ja, wlasnie ja... nie jestem swoja wlasnoscia. Przeciez... przeciez wiesz o tym. Milczala z kolei ona. -Kara, blagam... nie idz tam ze mna. Pozwol, bym zalatwil to sam. Ani Ilara, ani tym bardziej ja... Nie, Kara, nie moge zaciagac wobec ciebie nowego dlugu. Czymze go splace? Usta jej zadrzaly, czubek nosa poczerwienial. Nie wygladala ladnie, gdy plakala. -Kara... no, Karenka! Glowa do gory... Lzy i lzy. I to ty, Lowczyni, niezwyciezona przebiegaczka Gor... Przeciez potrafisz byc dzielna. Mialo to brzmiec krzepiaco i po mesku, ale zabrzmialo slabo i zalosnie. Pocieszal ja jak male dziecko. Nie tedy droga... Zreszta on sam byl rownie zalamany i przybity. -Bay... Bay... Nie mogla tego wypowiedziec. Teraz juz naprawde plakala. -Bay, ja... Scisnal jej dlon prawie do bolu. -Nie, Kara - powiedzial tym razem naprawde twardo. - Nie mow tego. I z nagla gorycza dorzucil: -Jestes pewna, ze to wlasnie ja ci jestem potrzebny? Patrzyla nic nie rozumiejacym wzrokiem. I nagle zaczela powoli, wytrwale uwalniac palce z jego dloni. Na twarzy miala absolutna pustke... Glos byl taki sam: cichy i martwy: -Podly. Jestes podly, podly, podly... Stanela. On nie potrafil sie zatrzymac. Szedl dalej z opuszczona glowa - bezmyslnie. -Podly. Podly. Podly. Miecze -Boje sie - powiedzial Baylay. Musial to powiedziec, gdyby milczal, strach udusilby go. - Boje sie. Starzec spojrzal na niego spokojnie. -To dobrze, synu. W Zlym Kraju nie boja sie tylko szalency. Tylko szalency, synu. Szli powoli i nic, zupelnie nic sie nie dzialo. To bylo najgorsze. Gdyby spadl oslawiony trujacy deszcz, gdyby zapadli sie w zywe piaski, gdyby zaatakowali ich niesamowici mieszkancy Kraju - byloby lzej. Tego oczekiwali, na to byli przygotowani. Nigdy na nude i spokoj. Naga, spalona sloncem rownina ciagnela sie jak okiem siegnac. Obszar. W Obszarze czas plynie wolniej. Baylay wiedzial o tym; przeciez nie przypuszczal, ze tak wlasnie to wyglada... O nie, przebywajac w Kraju nie zauwazalo sie tego. Ale gdy przekraczali granice... Idacy z przodu Starzec nagle, zupelnie nagle, niesamowicie spowolnil swe ruchy. Baylay omal nie krzyknal ze zdumienia. Ale zrobil jeszcze krok - i znow wszystko bylo jak zwykle. -Co to bylo? - zapytal zduszonym glosem. Karenira, idaca ostatnio kilka krokow za jego plecami, nie odpowiedziala. Starzec przystanal i spojrzal pytajaco. Potem rozejrzal sie uwaznie dokola. -Obszar - powiedzial krotko. - Na Moc, nawet nie spostrzeglem, kiedy minelismy granice. Starzeje sie. Naprawde starzeje sie. Baylay nie pytal o nic wiecej. Szedl w milczeniu, ale bez przerwy rozgladal sie uwaznie po okolicy. Oslawiony Zly Kraj, z ktorego w najspokojniejszych czasach wychodzil ponoc jeden smialek na dziesieciu, byl tak cichy i spokojny, ze... naprawde zaczal sie bac. Nic sie nie dzialo. Przez pelne trzy dni nic sie nie dzialo. Spedzali pogodne noce pod golym niebem bez sladu jednej chmurki i rano ruszali dalej. Prowadzil Starzec. A prowadzil tak pewnie, ze Baylay nawet nie pytal go, czy wie, gdzie nalezy szukac Brula Czarownika. Przeskok od deszczu do upalu i spiekoty byl tak gwaltowny, ze Baylay niepredko zdolal sie z ta zmiana pogodzic. Wciaz siegal odruchowo do ramion, by poprawic peleryne, ktorej nie bylo, coraz spogladal z przyzwyczajenia w niebo szukajac chmur i za kazdym razem na nowo zdumiony potrzasal glowa. Podobnie zachowywala sie Karenira. I ona - widzial to - bala sie Kraju i nie ufala jego spokojowi. Jeden Starzec szedl naprzod nieodmiennie obojetny i zadumany. Mowil tak samo niewiele, jak w Ciezkich Gorach; przyzwyczaili sie juz dawno do jego milczenia, ale tu, w Kraju, znow bylo ono czyms nowym. Moze dlatego, ze instynktownie patrzyli na Starca jak na swego opiekuna, przewodnika i... obronce? Baylay dobrze zapamietal slowa Basergora, ktory kilkakrotnie nazwal Starca czarownikiem. Dorlan-Czarownik. Tak brzmialo to imie. Czarownik... Inaczej Baylay wyobrazal sobie czarownika. Na pewno nie jako spokojnego, wiecznie milczacego i zadumanego dziadka. Czarownik... Mimo wszystko powatpiewal. Slyszal, ze czarownicy nie jedza i nie spia, nie mecza sie, potrafia biec szybko jak wiatr... Brule-Czarownik... Czy Brule odpowiadal takim wyobrazeniom? Trudno bylo Baylayowi odpowiedziec na to pytanie. Poznal Brula jako wedrownego, znakomitego w swoim fachu lekarza i jak na lekarza nan patrzyl... O tym, iz rzekomy lekarz jest w istocie czarownikiem, dowiedzial sie pozniej... Za pozno. Starzec... Zapewne, madry i - jak na swoje lata - bardzo silny i zwawy, ale... Uzylby przeciez swej potegi nie raz, gdyby w istocie takowa rozporzadzal. Czyz nie zabilby sepa, pojedynku z ktorym Kara omalze nie przyplacila zyciem? Czyz nie powalilby w proch atakujacych rozbojnikow? Baylay przypomnial sobie nagle slowa Starca: "Dorlan dawno umarl, zyje tylko Starzec". Nie rozumial ich. Och, nie byl glupcem, pojmowal, ze nie mozna tego tlumaczyc doslownie... Ale co naprawde krylo sie w tym krotkim zdaniu? Czyzby Starzec naprawde byl kiedys czarownikiem i postradal swe umiejetnosci? Czy to mozliwe? Dorlan-Czarownik. Wydalo sie nagle Baylayowi, ze slyszal juz gdzies to nazwisko. Nie, nie od Basergora-Kragdoba. Wczesniej, znacznie wczesniej. Czyzby z ust Golda? Ale tego nie byl pewien. Obejrzal sie na Karenire, ale nie odwazyl zapytac. Napotkal jej spojrzenie - wciaz jeszcze pelne zalu, wyrzutu, gniewu i smutku. Odwrocil glowe. Karenira. Mial ochote porwac ja w ramiona, przytulic, calowac po szerokich brwiach i gestych, dlugich rzesach, piescic... Nie mogl, nie wolno mu bylo. Poczul nagly a straszny zal do samego siebie, ze ja odrzucil, odepchnal. Ale - mimo wszystko - byl pewien, ze postapil slusznie. Musial, po prostu musial tak... Serce zabilo mocniej. Ilara... Na Moc, jakiez bedzie ich spotkanie? Czy potrafi ja przytulic, gdy rzuci mu sie na szyje? Bo, ze tak bedzie - nie watpil. Nie myslal wcale o Brulu, nie widzial swej z nim walki. Nie wiedziec czemu wydawalo mu sie, ze Ilare trzeba po prostu nie uwolnic a - zabrac. Kleski u celu nie bral pod uwage, teraz nie przyjmowal w ogole do wiadomosci, ze cos ich naprawde moze zatrzymac. Przebyli przeciez Ciezkie Gory. Nie bal sie juz Obszaru. Przestal sie go bac. Powoli utwierdzal sie w przekonaniu, ze wszystko niemal co o nim mowiono, bylo bajka, legenda, czczym wymyslem. Oto ida sobie na przelaj jak chlopski syn przez pole ziemniakow, nikt ich nie niepokoi, nic nie zastepuje drogi... Starzec prowadzi pewnie - co z tego? On, Baylay, gotow jest go zastapic w kazdej chwili. Coz za sztuka isc pewnie przez te pustynie? Przypomnial sobie pojedynek z Delonem i usmiechnal sie zadowolony. Delone byl mistrzem miecza, a przeciez jakze dlugo trwala ta walka! Kwadrans - na pewno. Dotknal trzymanej pod pacha broni. Chlod jelca sprawil mu radosc i natchnal jeszcze wieksza pewnoscia siebie. Byl swietnym szermierzem. Nie musial bac sie Obszaru. I nagle... uslyszal spiew. Przystanal, rozejrzal sie szybko dokola. Chor silnych, meskich glosow brzmial coraz wyrazniej, poteznial, wzmagal sie. Niesamowita piesn osaczala go ze wszystkich stron, przytlaczala rytmem i harmonia. Stal nieruchomo, niezdolny do najmniejszego nawet poruszenia. Jak przez sciane uslyszal niepewny glos Kareniry: -Baylay?... Jeknal tylko, sciskajac glowe dlonmi. Powoli upadl na kolana. -Ojcze! - Karenira z calej sily podtrzymywala bezwladne, zdumiewajaco ciezkie cialo. - Ojcze! Starzec odwrocil sie. Podszedl szybko, prawie podbiegl. Z uwaga zajrzal w rozszerzone, nieprzytomne zrenice mlodzienca. -Uderz go - powiedzial. - Uderz go natychmiast! Spojrzala z lekiem, zbyt przerazona by zrozumiec, o co mu chodzi. Starzec nie czekal, sam wymierzyl nieprzytomnemu silny policzek. Poprawil z drugiej strony. Glowa Dartanczyka chwiala sie bezwladnie. Szeroko otwarte oczy wciaz byly nieprzytomne. Karenira zamachnela sie i chlasnela na odlew. Rozlegl sie suchy trzask uderzenia, glowa mezczyzny odskoczyla gwaltownie w bok. Jeknal i chwycil sie za policzek. Karenira nie namyslajac sie wiele puscila go i uderzyla jeszcze raz. Jak kloda osunal sie na ziemie. Przyklekla przy nim pospiesznie. -Bay?! Steknal i uniosl glowe. -Na Moc... - wychrypial. Pomogla mu wstac i wcisnela w reke upuszczony miecz. -Spiew? - zapytal Starzec - Mow predko, czy to byl spiew? Skinal glowa. Starzec zacisnal waskie usta. -Przegrywamy - rzucil niejasno. - Chodzcie, szybko chodzcie! Szparko ruszyl naprzod. Baylay nie poruszyl sie. -Idziemy! - powiedziala niespodziewanie ostro. - No! Idzze! Popchnela go w plecy. Zataczajac sie nieco ruszyl w slad za Starcem. Podtrzymala go z delikatna stanowczoscia, ale powiedziala gniewnie: -Na Moc, jak dlugo jeszcze bede ci nianka?! Zaczynam miec tego naprawde dosyc! Nie zareagowal. Glowa bolala tak bardzo, ze ledwie rozumial, kto do niego mowi. Nie slyszal juz spiewu, ale pamietal jego brzmienie doskonale. Starzec obejrzal sie. -Szybciej - rzucil z niezwyklym u niego rozdraznieniem. - Tu niedaleko jest Martwa Plama. Jesli nie dotrzemy do niej w ciagu godziny... Znow ruszyl naprzod. Szli bardzo szybko, Baylay zataczal sie coraz bardziej. Potknal sie raz i drugi. Za trzecim razem upadl. -Ojcze! Wrocil do nich nierownym, starczym biegiem. -Bij go! - zawolal. - Bij - bez przerwy! Tylko ciagly bol zdola go uratowac! Z determinacja trzasnela bezwladna glowa. Nie poskutkowalo. -Mocniej! Nie rozumiesz, ze masz bic, a nie poklepywac!? Zacisnela zeby i z calej sily kopnela mezczyzne w bok. Steknal glucho. -Szybciej! Musi isc, jesli zaraz nie znajdzie sie w obrebie Plamy... Z rozpacza kopnela jeszcze raz. Ciezko przewalil sie na plecy i rozwarl powieki. Wymamrotal cos niewyraznie. Pochylila sie nagle i jeknawszy z wysilku zarzucila niesamowicie ciezkie cialo na ramie. Ruszyli prawie biegiem. Starzec dyszac truchtal tuz przed nia, co jakis czas slyszala odglos i glowa Baylaya uderzala ja w plecy. Byla silna jak wilczyca, ale czula, ze sily uciekaja powoli. Nieprzytomne cialo ciazylo jak olow, w pewnej chwili potknela sie i upadla. Bezwladne cialo Baylaya runelo na ziemie jak wor. Pochwycila w dlonie blada twarz, z calej sily przycisnela do piersi. Glos miala zduszony i chrapliwy: -Ocal... slyszysz, ocal go... Jestes czaro... wnikiem... Slyszysz? Ocal... slyszysz, ocal mi go... Przycisnela wargi do sinych ust, z rozpacza calowala zamkniete oczy i kredowobiale czolo. -Nie, nie! Bay, kochany... Ojcze! Ojcze... ocal go, blagam... Bay... Zaniosla sie nagle placzem, ale po chwili krzyknela wsciekle przez lzy: -Jestes czarownikiem, ty cholerny staruchu! Jestes nim, czy nie?! Zabije... zabije cie, jesli on umrze... slyszysz!? Slyszysz?!! Znow sie rozszlochala. -Ojcze... tys jest przeciez Dorlan-Czarownik... Najpotezniejszy. Ocal, ocal mi go, blagam... ojcze... -Wiec daj go. Jak piorko podniosl nieprzytomnego mezczyzne, odbil sie od ziemi i jak wielka, wystrzelona z dziala kamienna kula - pomknal z nim przez powietrze. *** Baylay zakrztusil sie i otworzyl oczy. Natychmiast porazil je blask ogromnego, wynurzajacego sie powoli zza horyzontu slonca. Szybko zacisnal powieki na powrot, ale zdazyl jeszcze zobaczyc twarz pochylonej nad nim dziewczyny.Karenira mocno sciagnela rzemien wiazacy otwor skorzanego wora z woda. Odlozyla go na bok i delikatnie dotknela twarzy lezacego. Odgarnela mu z czola kosmyk wlosow. -Jak sie czujesz? Jeszcze raz rozchylil powieki. -Co... co to bylo, Kara? Polozyla jego glowe na swych kolanach. -Zew Umarlych - odparla niepewnie. - Tak twierdzi Dorlan. -Dor...lan? -I wtedy go zobaczyl. Stal opodal - wielki, dumny i wyprostowany. Na ramiona mial zarzucony wspanialy, aksamitny plaszcz, ten sam, ktory wisial na kolku w chacie. Oczy Baylaya i czarownika spotkaly sie, potega tego spojrzenia wstrzasnela Dartanczykiem. Dorlan poprawil plaszcz na ramionach i zdalo sie, ze spowija go wielobarwna, rozpuszczona w powietrzu tecza. -Kazalas mi byc czarownikiem - rzekl do Kareniry. - Kazalas mi znowu byc czarownikiem. Nie wiem, czy dobrze sie stalo, ale skoro sie stalo - niech tak bedzie. Patrzyl na nich bacznie. -Nie jestescie dosc silni, by zmierzyc sie z Brulem - widze to. Czekajcie tu zatem. Brule i ja musimy porozmawiac na osobnosc4. Rozpostarl ramiona. Zmarszczyl brwi, ale nie byl to gest gniewu czy zadumy. Nawet Baylay pojal, ze czarownik widzi niezmierzone przestworza Mocy i czerpie z nich. Opuscil rece, odwrocil sie powoli i zaczal isc. Powoli i ciezko stawial kroki, ale wystarczylo ich kilka, by... zniknal za linia horyzontu... Trwali w milczeniu. -Dorlan-Czarownik - powiedzial normalnym juz, choc cichym, glosem Baylay. - Powiedz, kimze jest ten czlowiek? Kim byl? Karenira milczala. -Kiedys - szepnela wreszcie - dal mi oczy, oczy innego czlowieka. Tamten czlowiek zadal tego, ale potem... popelnil samobojstwo... Od tego czasu Dorlan zmienil sie w Starca. Nie rozumiem... nie wiem dokladnie, jak to jest... i dlaczego... ale uznal, ze nie zasluguje na to, by byc czarownikiem. To jest chyba jakas tradycja... albo obyczaj... Nie wiem, naprawde nie wiem, Baylay. -Ale teraz... teraz on jest... Dorlan-Czarownik. -Tak. Dorlan-Najpotezniejszy. Wielki Dorlan, Bay. Boi sie go caly Obszar, kraza o nim legendy... Nie slyszales? -Nie. -Dziwne... Jego slawa dotarla nawet do Dartanu. Baylay nagle jakby sie ocknal. Usiadl gwaltownie. -Gdzie, gdzie on teraz poszedl? - wykrztusil. - Do Brula? -Tak jest. Zerwal sie z ziemi. -Uwolni Ilare! Beze mnie! Kara, na Moc, ruszamy natychmiast! -Uspokoj sie, glupcze! Slyszysz, co mowie? Poszedl porozmawiac z Brulem. Tak powiedzial. -Tak?! A myslisz, ze o czym beda rozmawiali?! -Nie wiem, Bay. Ale Dorlan wie, co robi. Zapewniam cie. *** Brule-Czarownik stal na galerii otaczajacej wielka, pusta sale i patrzyl w dol. Skrzypnely ogromne wierzeje i do komnaty weszla Ilara. Szla tym swoim serdecznie smiesznym, kaczkowatym krokiem, uwaznie patrzac pod nogi. Bicz wlokl sie po ziemi.-Ilara! - zawolal nieglosno, zeby jej nie przestraszyc. Spojrzala w gore i rozpromienila sie. -Panie? Nagle zachcialo mu sie pozbyc tej odwiecznej powagi, jaka zawsze w sobie nosil. Rozjasnil twarz w usmiechu i jak mlodzieniec skoczyl w dol. Opadl lekko na proste nogi i podszedl do dziewczyny, wyciagajac rece. Patrzyla nan zdumiona i moze lekko przestraszona. -Nie boj sie, dziewczyno! Czy stary dziad koniecznie zawsze musi byc starym dziadem? Przytulil ja do siebie i pocalowal w czolo. Przywarla don calym cialem. Palcami uniosl drobny podbrodek do gory i zajrzal w ogromne, niebieskie oczy. Zmarszczyla smiesznie nos i zupelnie jak rozbawione dziecko powiedziala smialo: -Hej! Rozesmial sie serdecznie i pacnal palcem czubek rozowego nosa. Osmielona juz zupelnie zlapala palec zebami i ugryzla. Nie puszczala, Smiejac sie i mruzac oczy. Perswadowal zartobliwie, prosil, odgrazal sie strasznie, tupal, krecil palcem, ale byla uparta. -I co mam z toba zrobic? - zapytal wreszcie. Potrzasnela glowa na boki. -Nic? To mnie bedziesz tak trzymala do konca zycia! Spowazniala nagle i patrzac mu w oczy skinela powoli. Wzruszylo go to. Wiedziony dziwnym kaprysem powiedzial: -Na Moc, coreczko, dzis twoj dzien. Pros, o co chcesz. Zrobie wszystko. Puscila palec i patrzyla z tak niezmierna powaga, jakiej jeszcze u niej nie widzial. -Naprawde?... -Naprawde. Pochylila twarz i cicho, zupelnie cicho powiedziala: -Zeby... nie bic psow. Patrzyl zaskoczony. -Skad ci to przyszlo do glowy? Co? Dziecko! Pochylona broda zadrzala. Jeszcze raz zebrala sie na odwage. -Ja wiem... ze trzeba je bic... Wytlumaczyles mi, panie. Ale... ale wytlumacz... ze juz nie trzeba. Prosze... Zmarszczyl nagle brwi. Dzialo sie cos dziwnego. Czyzby Czar Posluszenstwa oslabl? Nie, to niemozliwe. Ale skad w takim razie... Jakimze sposobem ona rozumie, ze jego slowa sa miernikiem prawdy? Ze od niego zalezy, czy psy koniecznie musza byc bite, czy tez nie ma takiej potrzeby? Spojrzal na pochylona glowe. Czyzby plakala? -Tak, dziecko. Pomylilem sie... Psow... nie trzeba juz bic. Przerazona zgoda dlugo patrzyla mu w twarz. -Na... naprawde? -Tak, dziecko. Naprawde. Przytulila sie do niego gwaltownie i tak mocno, ze prawie stracil dech. Znow sie zasmial, ale nie byl to juz smiech do konca szczery. -No juz dobrze, dobrze - powiedzial. Pogladzil piekne, kasztanowe wlosy. - Nie ma za co dziekowac. Odsunal ja od siebie delikatnie i jeszcze raz pocalowal w czolo. -Idz juz - rzekl. - Chce byc sam. Chciala sie schylic po lezacy na posadzce Bicz, ale nie pozwolil. Sam podniosl go i wcisnal w jej mala dlon. -Idz, idz... Po chwili byl sam. Stal przez chwile zamyslony, potem zaczal chodzic wzdluz scian. Dzialo sie cos dziwnego. Uswiadomil sobie nagle, ze od pewnego czasu wyczuwa jakis zagadkowy niepokoj Mocy. Coz to moglo oznaczac? Z pewnoscia nic dobrego, nalezalo byc czujnym, strzec sie. Ale przed czym? Gdy tak chodzil, uniosl w pewnej chwili glowe... Opuscil ja i chodzil dalej. -Dorlan-Czarownik - powiedzial jakby do siebie. - Martwy Mag znow zyje. Powinienem byl sie tego domyslic. Dorlan powoli wyszedl z rzucanego przez gruba kolumne cienia. -Witaj, Brule - powiedzial. - Dzis wielki dzien. Oto dwaj najpotezniejsi sa razem. Brule spokojnym, rownym krokiem przemierzal komnate. -Razem... - rzekl w zadumie. - Ale ramie przy ramieniu, czy twarza w twarz? -To zalezy tylko od ciebie. -Jak to? Dorlan usiadl na wielkim, kamiennym krzesle. Brule stanal przed nim. -Wskrzesila mnie milosc - powiedzial Dorlan. - Mam wobec niej dlug. Chce zabrac ci te dziewczyne, Brule. Mierzyli sie wzrokiem. -Pamietasz, Brule, jak uczylem cie o mieczach i mlotach? Nagly cien przemknal przez ponura twarz Brula. Pochylil nieco glowe. -Pamietam, mistrzu. -To dobrze. Mylilem sie wtedy. Widzisz, Brule... nie wiem, jak to byc moze, ale ostatnio przestalem wierzyc w filozofie miecza i mlota. Brule zmarszczyl brwi. -To wiem - rzekl powoli. - Nie rozumiem tylko - dlaczego? Dorlan milczal. Wreszcie rzekl zupelnie innym tonem: -Musisz mi oddac Ilare, Brule. Natychmiast. -Czemu? -Bo jest czlowiek, ktory dla niej przeszedl samego siebie. Brule mial dzwiekliwy, niewyrazny glos: -O co ty walczysz, Dorlanie? O co ty walczysz? -O dobro, Brule. Brule zmarszczyl brwi. -O... dobro? Nie ma go, Dorlanie. Wszak wiesz o tym. Dorlan pokrecil glowa. -Nie ma go - powtorzyl Brule. - Ktoz, jak nie ja, ktorym przez cale zycie walczyl ze zlem, moze wiedziec to lepiej? Nie ma dobra. Jest tylko zlo: czarne zlo, szare zlo i male zlo. Najpotezniejszy krecil glowa. -Swiat to mapa zla - rzekl powoli. - Ale jednak, ale jednak sa na niej plamki dobra, Brule. -Plamka dobra nadal jest tylko czescia tej mapy - odparl ten. - Czescia zla, mistrzu. JEST ZLEM! Dorlan wstal. -Walczmy wiec. Teraz Brule krecil glowa. -Starzejesz sie, mistrzu - powiedzial. - Zapominasz, ze czarownik nigdy nie walczy dla samej walki. Zawsze walczy w imie czegos i musi wiedziec, co to jest. A w imie czego ty chcesz walczyc? -Juz mowilem: DOBRA. -W imie mrzonki? W imie zludzen? Jesli nawet dobro... -Dosc slow, Brule. Jesli to mrzonka - przegram. -Wiec dobrze. Brule wyciagnal dlon i szepnal jakies slowo. W jego dloni zalsnil czarny miecz. -Oto moja bron. Walcze zlem. Walcze o prawo do istnienia malego zla, ktore chcesz zniszczyc nic nie dajac w zamian a pozostawiajac tylko czarne i szare zlo. Dorlan wyciagnal reke. -A ja walcze dobrem o dobro. Oto moja bron. W jego reku blysnal dlugi, bialy brzeszczot. Brule zdumial sie. -Wiec to prawda - rzekl cicho, opuszczajac ostrze. - Dobro istnieje. Gdyby nie istnialo, nie zdolalbys uczynic z niego miecza. Niemniej twoje szanse... -Walczmy, Brule. Lub oddaj mi Ilare. -Nie. Kocham ja. Slyszysz? -To bez znaczenia. Kochasz w imie zla. Porywajac ja od meza - zabiles dobro, ktore miedzy nimi zaczynalo zycie. Brule zacisnal usta. -Wiec jednak walczymy? -Tak, Brule. -Wiec przegrales, mistrzu. -Mylisz sie. Dobro zawsze zwycieza. -Na Moc, mistrzu, pomysl, co mowisz... Szczeknely krzyzowane klingi, w tej samej chwili miecz Dorlana sczernial i ze swistem wyprysnal w powietrze. Brule wyciagnal dlon. Bron przylgnela do niej natychmiast. -Dobro nigdy nie zwycieza, Dorlanie. Dobro nie ma prawa walczyc, bo w walce zmienia sie w zlo. Walka to zlo, Dorlanie. Walka ze zlem to tez zlo - dla zla. Pojmujesz? Udowodniles mi, ze istnieje dobro, a ja ci mowie, ze moze ono istniec tak dlugo, poki nie zechce walczyc ze zlem. Gdzie te dwie sily sie zmierza - tam dobro zostanie zgniecione, zniesione z powierzchni ziemi. Dlaczegos nie chcial tego zrozumiec? Dorlan milczal. -Juzes raz popelnil blad, Dorlanie. Skazales za to swa sile na smierc. Teraz, odrodzony, popelniasz ten sam blad po raz drugi. Walczysz, nie wiedzac z czym i o co. Nie ma dla ciebie miejsca u boku Mocy. Jestes szalony i nie potrafisz pojac istoty zla. Wahasz sie, od lat juz nie wierzysz w filozofie miecza i mlota, a przeciezes ja glosil. Czegoz ty w koncu chcesz, do czego dazysz? Nie wiesz. A niewiedza - to smierc czarownika. Cisza. -Teraz idz juz. Dorlan stal cichy i stary. -Idz juz. Nie wstydz sie kleski. Przegrales, jak niegdys przegrala Rollayna, choc byla potezniejsza od ciebie. I ona ulegla zlu. Idz juz - Starcze. Tulila sie do nich z placzem tak wielkim, ze niewiele i bylby ja udusil. Sciskala kudlate karki i szyje, drzacymi dlonmi, szlochajac spazmatycznie, wywijala ogromne uszy na lewa strone. Staly wielkie i nieruchome; nie uciekaly, ale tez nie odwzajemnialy pieszczot. Byly jak kamienie -zimne i obojetne. Nie mogla juz tego zniesc, placzac ciagle zerwala sie i ciezko pobiegla przed siebie. Piescia, w ktorej kurczowo sciskala rekojesc Bicza, rozmazywala lzy na policzkach. Czula zal, taki wielki, straszny zal. Chwytal ja za gardlo i trzymal, nie potrafila nawet przelknac sliny. Musiala sie wreszcie zatrzymac. Usiadla na ziemi i pociagajac nosem patrzyla w dal... Niebo bylo zachmurzone, zbieralo sie na burze. Powietrze - parne i ciezkie - wypelnialo pluca jak lepka, goraca ciecz. Wstala z wysilkiem i powlokla sie ku ruinom zamku. Wszystko stalo sie tak nagle, ze oprzytomniala dopiero wtedy, gdy u jej stop zamarly ostatnie drgawki skrzydlatego potwora. Chciala zwinac okrwawiony Bicz, ale nie potrafila - serce tluklo sie w piersi jak oszalale. I ten bol, ten straszliwy, przenikajacy cale cialo bol... Z jekiem osunela sie na kolana, przyciskajac dlonie do wzdetego brzucha. W oczach pociemnialo, potworny bol raz za razem targal trzewiami. Krzyknela. Potem jeszcze raz. Upadla na plecy. -Brule! Brulee!! A!... Dziecko bylo martwe. Czekajacy na Dorlana Baylay i Karenira widzieli daleko na wschodzie biale blyskawice i kleby szkarlatnego dymu, ale nie domyslili sie w nich strasznego zalu, gniewu i rozpaczy Brula. A Brule - szalal. Dziecko bylo CZLOWIEKIEM. Prawdziwym czlowiekiem, zwyklym, ludzkim noworodkiem. Martwe. Czarne Wybrzeze poznalo gniew czarownika. Z hukiem i loskotem wylatywaly w powietrze cale wzgorza, fioletowy plomien wil sie po szerokich plazach, przepalajac wydmy i odparowujac slona morska wode. Potworni mieszkancy Obszaru gineli dziesiatkami, slabsze Magiczne Przedmioty nie wytrzymywaly niesamowitego natezenia Mocy i pekaly, topily sie, plonely... Nad rowninami Zlego Kraju drzal i wibrowal w powietrzu gluchy, niesamowity krzyk; uslyszeli go nawet Baylay i Karenira, choc dziesiec mil dzielilo ich jeszcze od siedziby Brula. A zamek czarownika takze rozpadal sie w gruzy. Resztki starych baszt i murow z halasem znikaly w klebach kurzawy; stare, pordzewiale dziala staczaly sie z blankow, toczyly sie z hukiem po kamieniach; pekaly posadzki w wiekowych komnatach; na wspierajacych sufity filarach rysowaly sie czarne siatki pekniec... Potem zalegla nagla cisza. Kurz opadal powoli, ale posrod jego klebow wyraznie rysowala sie sylwetka idacego z pochylona glowa przez ocalale komnaty Brula. -Brule! Brule, zostan, blagam! Nie zostawiaj mnie! Brule! Brulee! -Nie odwrocil sie nawet. Naplynely nowe kleby kurzu i zakryly go zupelnie. -Brule!! Krancowo wyczerpana nie mogla juz nawet pelznac jego sladem. Lzy wyzlobily na szarej od pylu twarzy krete sciezki. Jeszcze raz dzwignela sie na rekach, lecz zaraz potem z gluchym jekiem opadla na powrot na zimne plyty posadzki. I znieruchomiala. Kurz opadal, opadal, opadal... Cisza. Absolutna cisza zdawala sie opadac wraz z kurzem, wraz z nim pokrywala ziemie grubym kozuchem. Milczaly powalone mury, milczaly zdruzgotane baszty, milczalo cale Czarne Wybrzeze. Zly Kraj leczyl rany, rany tak ciezkie, jakich nikt mu dotad nie zadal... Ilara lezala bez ruchu, twarza ku ziemi. Jej brazowe wlosy pokryl szarobialy pyl, szarobialy pyl pokryl ja cala. Lezala dlugo. Dopiero wieczorem, gdy mglisty kurz zastapiony zostal przez mglisty zmierzch, ramiona dziewczyny drgnely lekko. -Brule... Ciezko, bardzo ciezko i powoli usiadla. Strzasniety z wlosow, ramion i piecow kurz zawirowal w powietrzu. Objela dlonmi glowe i wyszeptala jeszcze raz: -Brule... Nikt jej nie odpowiadal. Zaplakala znowu. Piegi na malej, slicznej twarzy przybladly, zadarty nos poczerwienial. Wytarla go bezradnie rekawem i - ciagle placzac - wstala. Szla powoli, nierowno, chwiejac sie i gryzac usta. Byla slaba... Szla prosto przed siebie, potem zmienila kierunek. Zmienila go jeszcze raz... Nie miala dokad isc. I nie miala nikogo. Ani dziecka, ani Brula... Nikogo. Rozpacz dlawila ja. Spod opuchnietych, czerwonych powiek wyplywaly ostatnie lzy. Teraz juz nie wybierala drogi, szla zupelnie na oslep. Ale wciaz pozostawala w obrebie ruin zamku. Krazyla i krazyla - wreszcie zabraklo jej sil. Osunela sie na ziemie i nie placzac juz - nie mogla - trwala w apatii. Nie czula zimna ani glodu. Nie czula nic poza tepym bolem ciala i serca. Nie miala nikogo. *** Pochowali Starca wieczorem...Tej nocy kochali sie po raz pierwszy. Nie wiedzial, dlaczego to zrobil. Kochal ja jak szaleniec. I w tej milosci nienawidzil. Nienawidzil za to, ze ja kocha, ze musi ja kochac, ze zabrala mu Ilare, ze podeptala swiety cel wedrowki. Nienawidzil za spopielenie milosci, ktora w sobie przez tyle lat nosil. Nienawidzil za te nowa milosc, ktora zajela miejsce tamtej. Pragnal jej ciala, pragnal jej calej - z sercem, dusza i umyslem. I to bylo podle, to bylo niskie, tak strasznie niskie wobec tamtego czystego kochania... Ilara byla celem..., byla idea..., czyms wznioslym, moze dlatego, ze dalekim... A moze byla po prostu obowiazkiem, ogromnym, jasnym obowiazkiem, ktory on zaniedbal dla dogodzenia wlasnemu cialu i sercu... Pogrzebali Starca i zadne z nich nawet nie zaplakalo, choc mowili do niego "ojcze". Gdy wrocil - byl maly... Tak strasznie maly, bezradny i niepotrzebny. Nie przyjeli do wiadomosci jego smierci, bo tamten Starzec - Dorlan-Czarownik - nie byl tym, ktorego pochowali. Tamten byl wielki - i dlatego musial gdzies zyc. Zgrzybialy dziadek, ktoremu usypali grob, mogl byc co najwyzej - zebrakiem... Kochali sie - coz za koszmar - przy tym wlasnie grobie. Sami, wolni a przeciez przerazeni, oszolomieni, zagubieni we wlasnych duszach. Zegnali sie juz - bo to bylo zbyt piekne i zbyt okrutne, zbyt piekne i zbyt niskie zarazem. Nie moglo zyc, nie moglo trwac, nie mialo do tego prawa. Przypominali szalencow - calujacy sie z namietnoscia przekraczajaca wszelkie granice, do bolu, do prawdziwego bolu. Gryzla mu usta w milosci i upojeniu, widziala w tym krwawym pocalunku obietnice nastepnych - rownie krwawych. Ale bol, ktory sprawialy jego zeby, nie tylko obiecywal, ale i przerazal. Czula gdzies na dnie duszy, ze ten pocalunek to nie tylko jego milosc, ale tez prawdziwa, najprawdziwsza zemsta. Tak bylo. Zlizywal jej krew z nadzieja, ze wraz z nia przelknie te milosc, ze uwolni sie od niej, ze przetopi w tyglu straszliwego pocalunku na obojetnosc. Tak, chcial tego, wmawial sobie bez przerwy, ze chce wlasnie obojetnosci. Ale tak naprawde - nie wiedzial, czego chce. Najbardziej chcial sie wreszcie obudzic, wyrwac zycie z tego koszmaru, z tej przerazajacej farsy, z tej idiotycznej, przerazajacej gry. A moze... i tego nie chcial...? Pozostal chaos, chaos, chaos. Chaos w myslach i w duszy, bo w oczach mial jasny i uporzadkowany obraz jej. Bylo mu tak dobrze, tak strasznie dobrze... Ich szal - byl wspolny, choc nie wiedzieli o tym. Bali sie oboje, choc kazde czego innego i kochali sie oboje - choc kazde inaczej. Ten mlyn, mlyn uczuc - porwal ich i starl na proch. Ale ona mdlala ze szczescia, ze sa razem, a on... dusil sie ta bezlitosnie uwieziona w nim swiadomoscia zdrady. Rano - blizsi sobie niz kiedykolwiek i bardziej obcy zarazem - ruszyli w dalsza droge. Nie rozmawiali, nie patrzyli na siebie. Zadne z nich nie pamietalo slow, ktore Starzec wyrzekl jeszcze w Ciezkich Gorach: "Wiem co wykujecie i boje sie tego"... I oni by sie bali. Baliby sie, gdyby wiedzieli, jakie skutki pociagnie za soba ta wielka i niska noc... Szli obok siebie - ale nie razem. Tragedia czaila sie w tym, ze on ze wszystkich sil chcial ten dystans zmniejszyc - a powiekszal go... A ona... Ona z niesamowita, plynaca ze slepej milosci determinacja, dazyla do zasypania dzielacej ich przepasci, do zburzenia bezlitosnego muru... Przemierzali polacie Zlego Kraju jak lake: obojetnie i z niezmaconym spokojem. A Obszar - rzeczywiscie byl cichy i spokojny, przerazony ranami, jakie mu zadal gniew Brula. Czarne Wybrzeze dlugo jeszcze mialo byc jalowa, martwa pustynia. Milczac szli powoli na wschod, tam, skad wrocil Starzec. W jakis sposob byli pewni, ze zmierzaja wprost ku siedzibie Brula. I tak bylo. Zatrzymali sie na noc - nie wiedzac o tym - niespelna dwie mile od ruin zamku. Dlugo nie mogli zasnac; po pelnym milczenia dniu chcieli z soba porozmawiac, ale - nie bardzo umieli. Lezeli daleko od siebie, odwroceni plecami. Pierwszy zasnal Baylay. Ona nie mogla. Lezala z otwartymi oczami i wiedziala juz, co musi zrobic. Bala sie, bala strasznie, ale byla zdecydowana. Postanowila uwolnic Ilare. Sama. Chciala zakonczyc wszystko takim wlasnie wznioslym gestem, rzucic w ramiona Baylaya te jego ukochana i odejsc... Odejsc... Lekkim, smiglym krokiem pozerala przestrzen. Sajdak z lukiem rytmicznie obijal sie o biodro. Rowny, gleboki oddech szeroko plynal przez ciemnosc. Wiedziala, w ktora strone biec. Instynktownie wybierala droge, latwo stawiala dlugie kroki na otwartej, pustej rowninie. Noc byla jasna, wielki, bialy ksiezyc zalewal kraj blada poswiata. Nie wiadomo skad wydobyte cienie skladaly sie w fantastyczne wzory. Jako Armektanka potrafilaby odczytac z nich przyszlosc, ale - nie chciala. Obawiala sie jej. Biegla. Nogi niosly ja lekko i rowno, stopy zdawaly sie ledwie muskac ziemie. Biegla jak zjawa, jak lekki, nieslyszalny wietrzyk. Wreszcie ujrzala ruiny zamku Brula. Wyrownywala oddech, pilnie wsluchujac sie w ciemnosc... Czarniejsza od nocy bryla zburzonego zamku pietrzyla sie przed nia jak wielka, zlowroga gora. Bylo cicho, zupelnie cicho. Lecz w tej ciszy obalone baszty i ranne smiertelnie mury zdawaly sie jeczec bezglosnie. Pokonane, zmiazdzone, byly tym grozniejsze, ze - martwe. Rozkladajacy sie trup poteznej budowli byl wstretny i obrzydliwy, a nade wszystko - straszny. Nie wiedziala, czemu ale cisza rozwalonego zamczyska nie byla do konca cisza, a martwota - martwota. Zamek... wciaz jeszcze konal... Zdjela z ramienia sajdak i wyjela zen luk. Wsunela za pas dwie dlugie strzaly, trzecia nalozyla na cieciwe. Powoli ruszyla ku czarnemu jak smierc wejsciu do jednej z na pol zburzonych komnat. Drzala. Cisza. Miala koci wzrok, ale i tak nie widziala prawie nic. Pomagal jej wyrobiony w ciagu lat instynkt, wyczucie. Droge wybierala na slepo, ale nieomylnie, nie potknela sie ani razu, mimo ze przekraczala kamienie i wyrwane ze scian cegly, forsowala schody... Mijala komnate za komnata. Gdzieniegdzie przez roztrzaskany sufit lub dziury w scianach widac bylo ksiezyc i gwiazdy. Stanela. -Brule! Krok naprzod. -Brule! Glos uwiazl w gardle. Odwaga opuscila ja nagle, usiadla pod czarna od mroku sciana. Oddychala nierowno. Ciemnosc wydawala sie gestniec. Pomyslala z lekiem, ze to za jego - Brula przyczyna i zerwala sie przerazona. Zrozumiala nagle, ze nie podola zadaniu, ktore lekkomyslnie na siebie przyjela... Strach. W panice rzucila sie na oslep przed siebie. Moze zawinila niesamowita sceneria otoczenia, moze swiadomosc potegi czarownika... dosc, ze ona, Krolowa Gor, po raz pierwszy w zyciu naprawde uciekala. Bala sie, bala, bala... Biegla jak oblakana, zupelnie, zupelnie na oslep. Zawadzila ramieniem o futryne na poly wyrwanych drzwi i z jekiem upadla na twarde plyty posadzki. Przywarla do nich calym cialem, nie mogla i nie chciala sie podniesc. Lezala do rana. Powoli uniosla glowe. W szarym swietle switu ruiny zamku nie byly juz grozne. Byly -nareszcie - naprawde ciche i martwe. Wstala, odnalazla upuszczony luk i zagryzajac usta ruszyla powoli przed siebie. W polmroku majaczyly kontury popekanych kolumn, rozlupana jakby uderzeniem poteznego mlota sciana odslaniala widok na olbrzymia, czarno-szara kupe gruzow. Przeskoczyla ziejaca w podlodze szeroka szczeline. Wracala pewnosc siebie, ogarnal ja nagle wstyd, ze bala sie w nocy az tak bardzo. Podeszla do skraju urywajacej sie nagle przy zburzonej scianie podlogi i spojrzala w dol. W dole lezala gesta, wilgotna ciemnosc. -Brule! - zawolala mocno i zdecydowanie. - Pokaz sie! Czekam! Cisza. -Brule! Zawrocila. Przemierzala rozwalone komnaty, przeskakiwala liczne zwaly gruzu. Powoli zaczelo do niej docierac, ze zamek jest opuszczony. -Brule! Nie chce z toba walczyc, slyszysz? Musimy porozmawiac! Zbiegla po resztkach popekanych schodow i stanela u stop ruin. -Brule! Powoli okrazala gigantyczne rumowisko. Bylo juz zupelnie jasno, ale lezaca na ziemi, szara od kurzu postac dostrzegla dopiero wtedy, gdy niemal potknela sie o nia. Odskoczyla, tlumiac okrzyk zaskoczenia. Stala i przelykajac raz za razem sline patrzyla na drobna, lezaca bez ruchu dziewczyne. Jej spojrzenie uwaznie badalo szare od kurzu, bujne wlosy, brudna koszule i nizej dlugie, mocne buty z miekkiej skory. -I... Ilara - powiedziala zduszonym glosem. Lezaca nie drgnela. Karenira rzucila spojrzenie na boki i zblizyla sie ostroznie. Przyklekla. -Ilara?... Przetoczyla lezaca na plecy i w tej samej chwili uslyszala cichy jek. Zadrzala, gdy rozpalona twarz dziewczyny drgnela i na chwile rozwarly sie bezbronne, polprzytomne oczy. Karenira oddychala coraz ciezej i coraz szybciej. Zacisnela zeby. Obejrzala sie za siebie i dlugo badala wzrokiem horyzont. Gdy znow spojrzala na nieprzytomna, jej oddech byl jeszcze szybszy. Teraz juz po prostu dyszala. Wstala. Dlugo, dlugo patrzyla na linie widnokregu, potem na ruiny, na lezaca i - znow w dal. Potem - drzac jak w febrze i oddychajac chrapliwie - napiela luk. *** Baylay obudzil sie, tkniety jakims dziwnym przeczuciem i natychmiast usiadl na ziemi. Myslal przez chwile, ciagle jeszcze polprzytomny, potem rozejrzal sie dokola.-Karenira? Cisza. -Karenira! Nie bylo jej. Matowy swit powoli rozjasnial Zly Kraj, musialby ja zobaczyc, gdyby byla gdzies w poblizu. Zrozumial nagle, ze sie boi. Musialo, musialo stac sie cos strasznego, gdzie ona jest, gdzie poszla? Na Moc, przeciez to Obszar! -Karenira! Bal sie. O nia, nie o siebie. Choc o siebie tez. Po raz pierwszy zrozumial, jak strasznie opuszczony, samotny i bezbronny musi czuc sie czlowiek w Zlym Kraju, gdy nie ma obok niego nikogo. Chocby nawet Zly Kraj byl tak cichy i spokojny jak teraz - przeciez byl w jakis sposob... straszny. Byl przesiakniety strachem, tym rodzajem strachu, ktory najchetniej lubi atakowac samotnych. Zerwal sie z ziemi i pochwycil miecz. Znajomy chlod rekojesci przywrocil spokoj. Wydobyl brzeszczot z pochwy i oparl sie na broni jak na lasce. Gold - kiedys - uczyl go, ze nigdy nie nalezy tego robic. Wbicie miecza w ziemie to grombelardzki symbol poddania sie do niewoli, w ogole wbicie broni w ziemie - sprowadza nieszczescie. Zawsze. Nie traktowal serio wszystkich przykazan Golda, niektore byly po prostu niepowazne i zabawne. Zreszta teraz i tak nie potrafilby sie zdobyc na przestrzeganie symbolicznych gestow. Byl zbyt zdenerwowany. Spojrzal na wschod, tam, gdzie wczoraj widzieli blyski i slyszeli wybuchy. Niebezpieczenstwo, ktore zabralo Karenire, moglo przyjsc tylko stamtad. Byl., byl w jakis sposob pewien, ze nie odeszla z wlasnej woli. Nie, nie moglaby przeciez pozostawic go samego - spiacego i bezbronnego wobec niebezpieczenstw Zlego Kraju. Zapominajac o worku z prowiantem ruszyl przed siebie. Prawie biegl. Potem, gdy wschodzace slonce na dobre rozjasnilo niebo - jeszcze przyspieszyl. Zmierzal wprost ku slonecznej tarczy, wpatrzony w jej skrawek, wylaniajacy sie powoli spoza horyzontu. Biegl i biegl. Potem, od strony kalajacej horyzont olbrzymiej, czarnej plamy, dolecial go slaby, pelen przerazenia glos. Poznal go. Mocniej chwycil miecz i jak burza pognal przed siebie. Krzyk Kareniry powtorzyl sie, ale teraz splataly sie z nim inne glosy; glosy, ktorych zlowrogie brzmienie przeszylo Dartanczyka dreszczem. Nie wydawaly ich bowiem ludzkie gardla... -Kaaraaa!! *** Dyszac ze zmeczenia, ociekajac potem, z jekiem cisnela na stos ostatni odlam muru i opadla nan bezwladnie. Z przerazenia, wstretu do samej siebie i zmeczenia chcialo jej sie rzygac, czula wodnista, rzadka sline o charakterystycznym posmaku, bezustannie naplywajaca do ust. Plula nia prawie bez przerwy.Byla przerazona, smiertelnie przerazona i wstrzasnieta tym co zrobila. Zabila w ciagu swego zycia wielu ludzi. Ale nigdy... Gdy wtedy... juz po... tym, otworzyla oczy i zobaczyla... zobaczyla ja przyszpilona do ziemi - zesikala sie z przerazenia. Potem na oslep rzucila sie do ucieczki, ale nogi odmowily posluszenstwa. Ze szlochem runela na ziemie, drac ja paznokciami. Dlugo plakala, powtarzajac jego imie, potem - drzac na calym ciele - wrocila. Zawlokla drobne zwloki miedzy gruzy i z zoladkiem w gardle pokryla je olbrzymim stosem kamieni. Teraz lezala na tym strasznym grobie i uspokajala sie powoli. Powstala. Z pochylona glowa odwrocila sie powoli i ciezko. Zamarla, zalana nowa fala przerazenia... Zwartym kregiem, zwarta, zawzieta gromada otaczaly ja olbrzymie, kudlate psy. Dzwonily pozrywane lancuchy, a w glebi szerokich gardzieli narastal zlowrogi, gluchy pomruk. Ze wsciekloscia i rozpacza wpadl w ogromny, klebiacy sie zywy stos potwornych zwierzat. Miecz smigal jak blyskawica, scinal nim, rabal i cial jak szalony. Odrabane lby i lapy lecialy na boki, chrzest przecinanych i lamanych kosci splatal sie z bolesnym wyciem psow i jego ochryplym krzykiem. Wymordowal je w ciagu pol minuty, wymordowal tym latwiej, ze nie zwracaly na niego zadnej uwagi, bez reszty pochloniete szarpaniem tego, co znajdowalo sie na samym spodzie. Cisnal miecz a potem rekami i nogami spychal trupy na boki. Porwal ja w ramiona. -Kara! Kara! Krzyczal bez przerwy jak oblakany, posrod straszliwego, rozdzierajacego serce bolu... nie wiedzial, jak trzymac okropnie poszarpane klami nogi i rece dziewczyny, jak zatamowac krew plynaca z pogryzionego brzucha. Zaplakal tak strasznie, ze przez lzy nie byl w stanie dostrzec nawet jej twarzy. -Ka... Karenka... Karenka... Trzymal bezwladna glowe na kolanach, jak slepiec dotykal palcami drasnietego psimi zebami policzka i kurczowo zacisnietych na gardle, broniacych przystepu do niego dloni. -Kara... na Moc... Kara... Urwany, zduszony jek i rzezenie byly dla niego najpiekniejszymi dzwiekami, jakie kiedykolwiek uslyszal z jej ust. Poruszyla sie. -Kara! Kara! Cze... czekaj, slyszysz?! Kara! Juz, kochanie, na Moc, juz! Kara! Dygoczacymi dlonmi zerwal zbroje, podarl na dlugie, nierowne pasy kaftan i koszule. Prosil, blagal, przemawial uspokajajaco i bandazowal, potem znow darl spodnice i dalej opatrywal glebokie rany, a tak szybko, tak delikatnie i - mimo drzenia rak - tak zrecznie, jakby przez cale zycie nie robil nic innego. -Kara... Nie mial nawet kropli wody. Tuz obok bylo morze - slone. Woda byla tam, gdzie ja pozostawil - na miejscu noclegu. Wstal. Popatrzyl na nia bez slowa i pobiegl. A biegl tak szybko, ze gdy wrocil i dal jej pic -zemdlal. Nigdy nie zdobyla sie na to, by mu powiedziec prawde. Ani wtedy, gdy po raz pierwszy od pieciu dni spojrzawszy przytomnie, ujrzala nad soba jego wychudzona twarz, ani wtedy, gdy przez dlugie, dlugie spedzone w Kraju tygodnie leczyl ja i pielegnowal, karmil nie wiadomo gdzie zdobytym miesem i nie wiadomo jak zlowionymi rybami. Raz tylko, gdy wspomnial o Ilarze i zaraz zamilkl, chciala mu powiedziec wszystko, ale wykrztusila tylko najwieksze i najpodlejsze klamstwo swego zycia: -Ona... Bay, ona nie zyje. Razem z... Brulem... wysadzili sie w powietrze. Widzialam... Tego dnia o niczym juz wiecej nie mowili. Potem uczyla sie poruszac, potem chodzic. Wreszcie ruszyli w droge powrotna. Szli objeci, za nic majac Obszar; szli przytuleni, bo ona wciaz byla slaba, a on wciaz ja kochal. Z Obszaru wyszli rowno z poczatkiem zimy. Padalo. *** -Bay...Zamknal jej usta pocalunkiem. -Nie trzeba, Kara. Przeciez wiesz. Przytulila sie ze wszystkich sil. -Bede czekala, Bay, pamietaj. Bede, bede, bede... -A ja bede tesknil, Kara. Ale musze odnalezc Golda. Zapewne jest w Badorze, jesli nie - dowiem sie gdzie i odnajde go. Jestem mu wiele winien, Kara. -Wiem, mowiles... Milczeli. -Pojde z toba... -Nie. Przeciez... przeciez rozumiesz, dlaczego... Moge mu sie pokazac albo z Ilara, albo -sam. Ale wroce niedlugo. -Bede czekala, Bay. Pocalowal ja jeszcze raz i zarzucil na ramie swoj worek. Zrobil dwa kroki, gdy w strugach deszczu na drodze zamajaczyly sylwetki dwojga ludzi. Podeszli blizej i Baylay zobaczyl, ze mezczyzna jest bardzo, bardzo stary i siwy, a kobieta mloda i brzydka. Na jej twarzy malowaly sie -jak wykute w granicie - przerazenie i bol. Mieli puste, zupelnie puste oczy. -Oblakani - szepnela Karenira. -Oblakani - powtorzyl jak echo. Wysuplal z pasa dawno zapomniana monete i cisnal mezczyznie pod nogi. -To takze sa ludzie - powiedzial cicho. Deszcz przybral na sile. Epilog Baylay A.B.D. i Karenira A.J. nie zobaczyli sie juz nigdy. Dla niego los byl litosciwszy -zginal z reki dzikiego pastucha w drodze do Badoru. Ona - nigdy sie o tej smierci nie dowiedziala. Czekala na niego, krazac i krazac po Ciezkich Gorach. Zyla piecdziesiat szesc lat. Do konca wierzyla... i czekala.Na prozno. Ksiega trzecia POLNOCNA GRANICA Polnocna granica Malowniczo polozona miedzy dwoma jeziorami Rina na wschodzie i czerpiaca zycie z Bezmiarow Kanaka na zachodnim wybrzezu, to dwa najbardziej wysuniete na polnoc miasta Armektu. Dalej - stepy, stepy i lasy... Az do Borow Dzielacych. Bory Dzielace. Poludniowe ich stoki stanowia umowna granice miedzy Alerem -Krajem-Za-Borami, a Imperium. Granica ta oddziela jednak nie tylko dwa kraje. Takze - dwa gatunki... Alerczycy nie sa ludzmi, i - mimo pozornego do nich podobienstwa - nigdy nimi nie byli, choc czesto ma sie ich za zdziczala, prymitywna rase. Sposrod Rozumnych juz kot blizszy jest jednak czlowiekowi, niz ciemnoskory, kudlaty Alerczyk. Wielki, Najwiekszy Kraf dal rozum ludziom, potem kotom i sepom. Alerczycy otrzymali go wczesniej, jeszcze w czasie Pomrokow, gdy Najwiekszy dopiero uczyl sie sztuki obdarzania rozumem. Potrafia myslec, ale dziwne to myslenie, bardzo dziwne. Pojmuja swiat inaczej niz ludzie czy koty, inaczej nawet, niz sepy. I o ile agresja czesto, bardzo czesto kieruje postepowaniem Rozumnych, czynami Alerczykow rzadzi glownie ona. Krwiozerczy to rod. Od wielu, wielu lat, rzec by mozna - od zawsze, na pograniczu trwa nieustanna, bezlitosna i krwawa wojna. Wychodzace z mrocznych lasow dzikie plemiona Aleru najezdzaja polnocne okregi Armektu, niejednokrotnie zapuszczaja sie bardzo daleko w glab Imperium. Nielatwo wytropic wrogie watahy, jeszcze trudniej doscignac. Ciezka wreszcie trzeba stoczyc bitwe. Polnocnej granicy strzega trzy silne warownie i kilkanascie wiekszych i mniejszych stanic. Siedza tam silne garnizony Gwardii - lacznie okolo pieciu tysiecy ludzi, a do tego stale zalogi zamkow. Dobre to wojsko i wyrobione w walkach. Najmniejsza stanica jest Erwa, lezaca niedaleko Morza Zamknietego, nad brzegiem smutnej, czarnowodej Lawii. -Zginelo dziesieciu chlopow - Drost W.K. zatrzymal sie przy oknie. Na majdanie zolnierze pod wodza porucznika cwiczyli musztre. - Zgraja liczy - jak przypuszczam - do czterdziestu glow. Chlopi twierdza, ze wiecej, ale nie wydaje mi sie to mozliwe. Chlopstwo zreszta zwykle przesadza. Przez ramie spojrzal na Rawata. -To nasz teren - rzekl. - Ale w tym miejscu styka sie z terenem Alkawy. Mozliwe wiec, ze spotkasz ich oddzial. Dzialaj wtedy, jak uznasz za stosowne. Jesli oddzial z Alkawy prowadzony bedzie przez Rwina lub Addora, najlepiej oddaj sie pod ich komende. Jesli dowodca bedzie ktos inny, dogadaj sie z nim, najlepiej sam obejmij dowodztwo. Ale to tylko rady; powiadam: dzialaj podlug swego uznania. Rawat kiwal glowa w zamysleniu. -Dobrze - rzekl. Wstal i tez podszedl do okna. Wspolnie obserwowali cwiczacych zolnierzy. -Ilu dostane ludzi? -Trzydziestu, nie wiecej. Wybierz najlepszych. Wystarczy ci dziesieciu konnych? Rawat skubnal brode. -Wolalbym wiecej. -Wiec wez dwunastu. Pietnastu musze miec do dyspozycji tutaj. Rawat zmarszczyl brwi. -Gostar z czterema szkoli lucznikow w Alkawie. Osmiu z wozami po zywnosc... czterdziestu dwoch na wyprawie... Gdy odejde, zostanie ci dwudziestu kilku. Nie obronisz sie przed wiekszym zagonem. -Ano nie. Znow milczeli. Wiedzieli, ze wywiad Alerczykow dziala sprawnie. Stanice obserwowane byly prawdopodobnie bez przerwy. Niemal za kazdym razem, gdy wieksza ilosc wojska wychodzila w pole, oslabione zalogi zmuszone byly odpierac nocne szturmy na waly i palisady. Spalono swego czasu Nowire, dopiero co dzwignela sie z gruzow i zgliszczy. A niedawno omal nie padla Alkawa, po sasiedzku polozona, duza stanica. Przypadek sprawil, ze wyslani przeciwko duzej zgrai Aleru jezdzcy wrocili wczesniej i - niespodzianie spadlszy na oblegajacych - rozbili ich na rowninie. -Pomimo to trzeba isc - powiedzial Drost, jakby odgadujac mysli swego zastepcy. - W przeciwnym wypadku z okolicznych wiosek znikna w ciagu dwoch tygodni wszystkie dzieci i caly dobytek, a wszyscy zdrowi i zdolni stawic opor mezczyzni zostana wybici. -Wiem o tym. Znow milczeli. -Kiedy mam ruszac? -Jeszcze dzis; zaraz. -Wyznacze ludzi. -Wyznacz. Wez kota. Nic mi po nim w obronie palisady, a ty bedziesz mial swietnego zwiadowce. Kapitan wyszedl. Drost jeszcze przez chwile patrzyl na zolnierzy, po czym przymknal okiennice, bo zrobilo sie zimno. Zapalil swiece! Rozpiete w ramie okna rybie blony popekaly jakis czas temu i okno bylo po prostu dziura w scianie. Z westchnieniem wspomnial prawdziwe, doskonale przezroczyste szyby z Dartanu, jakie mial na swoim folwarku pod Kirra. Cztery okna na pietrze i cztery na parterze. Tych osiem szyb kosztowalo tyle, co mala wies. Przez chwile rozwazal projekt sprowadzenia z Riny choc jednej, malej kwadratowej szyby do stanicy, ale rychlo odegnal te mysl jako niedorzeczna. Zdjal ze sciany pas z mieczem, nalozyl na mundur krotki kozuszek i udal sie pod polnocna palisade. Wymagala naprawy. Tymczasem Rawat podszedl do prowadzacego musztre porucznika. -Ustaw mi ludzi w dwuszereg - powiedzial. Po chwili stali przed rownym, zwartym szykiem. Na poczatku jazda, potem dwa kroki przerwy i piechota. -Potrzebuje trzydziestu ludzi na wyprawe - rzekl Rawat. Jezdni, dla ktorych monotonne patrole wokol stanicy byly tylez meczace, co nudne, wszyscy bez wyjatku postapili do przodu. Z piechoty zglosilo sie czterech. Zawsze tak bylo. Piechurom nie chcialo sie wyciagac nog w forsownych marszach, woleli siedziec w obrebie palisady, grac w kosci i cwiczyc musztre. Rawat starannie wybral dwunastu jezdzcow i czternastu pieszych, do ktorych zaraz dolaczyli ochotnicy. Skinal, by poszli za nim. Usiedli wszyscy w swietlicy. -Czterdziesci glow liczaca zgraja - zagail - zeszla z gor. Zrabowali wioske przy granicy, zginelo dziesieciu mezczyzn, uprowadzono wszystkie dzieci. Zgraja udala sie na poludnie, w glab terytorium Cesarstwa. Trzeba ja odszukac i zniszczyc. Zolnierze milczeli, obojetnie kiwajac glowami. Ktos wzruszyl ramionami. Oprocz czterech nowych byli to sami starzy stanicznicy, majacy dwa-trzy lata sluzby za soba, a czasem i wiecej. Zeby zjedli na przeprawach z "zaborczykami", ze "wscieklymi psami Aleru". -Czy sa pytania? Bireneta, wysoka, tega kuszniczka o sile konia, podniosla sie powoli. -Czy nadal nie wolno obcinac tych wspanialych jaj, panie? - zapytala. Gruchnal smiech. Alerczycy w istocie meskie narzady mieli bardzo mocno rozwiniete; swego czasu Bireneta odciela zabitym te "trofea" i caly ich pek zawiesila przed blokiem mieszkalnym w stanicy. Mieso zgnilo i zaczelo smierdziec, wowczas Rawat zabronil podobnych praktyk na przyszlosc. -Nadal - odparl, tlumiac usmiech. Ucieszyl zolnierzy. - Czekam na inne pytania. Wyprawa nie jest zabawa, wiecie o tym, jak sadze. Pytan nie bylo. -Dobrze - rzekl Rawat. - Pojdzie piec koni jucznych. Oprocz tego kazdy ma miec zywnosc dla siebie na trzy dni. Czy to jasne? A zatem przygotowac sie. Wymarsz zaraz po obiedzie. To wszystko. Nie spieszac sie wychodzili z izby. Zatrzymal jeszcze dwoch mezczyzn i kota. -Dorlot - rzekl do tego ostatniego - twoje zadanie jak zwykle. Wyrusz wczesniej, chocby zaraz. Idz w strone najblizszej wioski, tej bez nazwy, wiesz. Daj znac w razie niebezpieczenstwa. Kocur odszedl. Rawat zwrocil sie z kolei do niewysokiego, szczuplego mezczyzny z krzywymi nogami jezdzca i nierowna, sina blizna na czole. -Ty Rdest na czas wyprawy bedziesz pelnil obowiazki porucznika jazdy. Podziel ludzi na szostki, masz trzech szostkowych, daj jednemu pierwsza szostke, sam wez druga. Ty, Drwalu -nazwany Drwalem dragal z niedzwiedzimi barami i szerokim pasem topornika wyprostowal sie sluzbiscie - to samo z piechota. Chce miec pierwsza szostke topornikow, druga i trzecia lucznikow. Tylko - na Moc - nie zamianuj mi, jak ostatnio, szostkowym baby. Ani jednej, ani drugiej, ani trzeciej. To wszystko. -Tak, panie. Zolnierze wyszli niespiesznie. Rawat przez dluga chwile patrzyl, jak flegmatycznie zdazaja w strone blokow mieszkalnych. Zastanawial sie, skad bierze sie ta powolnosc, nowi zolnierze jej nie mieli, ale z czasem "stygli" prawie wszyscy. Chodzili niespiesznie, mowili powoli, wszystko robili dokladnie, ale bez pospiechu,. W walce za to, na wyprawie, na niebezpiecznym patrolu, ich ruchy stawaly sie sprezyste, zdecydowane, krotkie, czasem niewiarygodnie szybkie. Zdawac by sie moglo, ze przez caly okres "koszarowy" gromadza energie na pozniej. On sam zreszta tez nie byl wyjatkiem. Przez otwarte drzwi widzial niosaca juki Birenete. Chod miala niezgrabny, stopy stawiala palcami do srodka. Gdyby nie to, gdyby nie wzrost i tusza, nie bylaby wcale brzydka. Miala regularne rysy twarzy, a kedzierzawe, bujne wlosy, choc ujete w niedbale wezly, spadaly kasztanowa fala do polowy plecow. Nie lubil kobiet w Gwardii. Gdyby nie to, ze - dobrze wyszkolone - lukiem poslugiwaly sie dwa razy lepiej, niz mezczyzni, w ogole nie tolerowalby ich w oddzialach. Rzeczywiscie, z reguly jednak mialy celniejsze oko, niz mezczyzni. Poszedl do siebie, wyjal ze skrzyni przeszywanice i zdjal ze sciany kolczuge. Ubral sie starannie, na zbroje narzucil mundurowa tunike z trzema belkami pod piersia, zapial pas z mieczem. Na stole polozyl helm, sajdak z lukiem i kolczan ze strzalami. Dorzucil jeszcze rekawice i torbe z peleryna oraz pare innych drobiazgow. Potem poszedl do stajni wybrac konie. *** Zanim wyruszyli, podzielili sie, jak nakazywala tradycja, swoimi klopotami, kazdy tez wylozyl swe zastrzezenia i pretensje do innych, jesli mial takie w sercu. Od tej chwili ustac winny wzajemne niecheci; nie wolno brac utajonej zlosci lub zalu na niebezpieczna wyprawe.Czasu bylo malo, ale znalezli pare chwil, by usiasc polnago w swietlicy, wypic nieco wina, pozartowac. Nawet kapitan zajrzal na krotko, odlozyl na bok swa szarze; mial na sobie pancerz i nie zdejmowal juz go, ale przepil do wszystkich i polgebkiem mruknal cos o tesknocie za zona. Docenili to, bo - zamkniety w sobie - nigdy nie pokazywal nikomu innej twarzy, jak spokojna i surowa. Byl wsrod nich Grombelardczyk, nazywal sie Roi, krepy, jasnowlosy mezczyzna zrosniety z toporem. Dlugo nie pojmowal armektanskich tradycji i zwyczajow, gorszyla go symboliczna, bedaca dowodem czystosci sumienia i mysli nagosc. Teraz siedzial wraz z innymi, drapiac potezna, wlochata piers i pociagajac malymi lykami wino z kubka. Byli sobie bliscy. Patrzyli jasnym, spokojnym wzrokiem. Nic nie mowiac obiecywali wzajemna pomoc i wsparcie w bitwie, na biwaku, na zwiadach. Dosiadajac koni znow byli prostymi, twardymi zolnierzami, z niejednego znow wylazila zlosliwa natura, ale przypomnienie takiej chwili przed wyjazdem nie raz juz sprawilo, ze choc nogi chcialy uciekac z gestwy wrogow, dlon sciskala mocniej topor, ktory zaczynal warczec jeszcze zajadlej, by oslonic odwrot towarzyszy. Juz przed sama brama wszyscy konni, zarowno pozostajacy jak i odjezdzajacy, siedli w krag na ziemi dotykajac jej dlonmi, by - piekny zwyczaj jazdy - pomilczec chwile i w myslach poprosic Moc o moznosc dotykania ziemi zawsze tak, dlonmi, lagodnie i chetnie, nigdy zas czolem po upadku z konia. -Ruuszaaaj! Najpierw szla piechota, potem jazda, dostosowujac tempo do rownego kroku prowadzacych. Wyszli jak na musztrze, trojkami, w noge, salutowano im bronia. Brama zamknela sie za ich plecami. -Rozluznic szyk. Rawat zatrzymal konia, oddzial wyprzedzil go. Nie bedac widziany pozwolil sobie na usmiech. Byli piekni, jego zolnierze, topornicy w kolczugach i kirysach, z blekitnymi kitami na helmach i czystymi, blekitnymi tarczami, lucznicy w narzuconych na kolczugi tunikach, wreszcie jazda na dzielnych kasztanach, w lekkich, luskowych polpancerzach, otwartych helmach na glowach, z lukiem i wlocznia przy siodle, a waskim mieczem u boku. Otwarte pola ciagnely sie daleko i szeroko, ale na horyzoncie ciemnial waski pasek lasu. Tereny polnocnego Armektu przypominaly olbrzymia szachownice: nie bylo niekonczacych sie stepow, jak w centralnym Armekcie, nie bylo nieprzebytych puszcz, jak przy Dartanskiej granicy. Pole, las, pole, las, gdzieniegdzie rzeka, gdzieniegdzie wies, zadnych drog, wschod, zachod, polnoc, poludnie, toczaca sie wiecznie tak samo kula slonca. Niby niewiele - a przeciez warto bylo strzec tych terenow przed "wscieklymi psami". Bo ziemia byla zyzna. Nic po niej Alerczykom - zyli z lowiectwa, nie umieli i nie chcieli pracowac na roli. Zapewne nie obchodzilyby ich ziemie po tej stronie lasow, gdyby nie ludzie, ktorzy czerpali z nich korzysc. Alerczyk nie potrafi przejsc spokojnie obok cudzego szczescia, zmaci je, jesli tylko bedzie mogl. Najbogatsi chlopi Imperium zyli wlasnie tutaj, w polnocnym Armekcie. Ziemi bylo w brod, kazdy obrabial jej tyle, ile chcial i poradzil. Starczalo lak dla wszystkich. Starczalo drewna dla wszystkich. Spisane dawno "Prawo osadnicze polnocnego Armektu" gwarantowalo szescioletni okres wolnizny, po czym obowiazywaly niewielkie swiadczenia na rzecz wlasciciela ziemi - plon z cwierci lana. Tak korzystne warunki sprawily, ze poczatkowo chlopi wrecz tlumnie ciagneli pod polnocna granice. Predko jednak stalo sie jasne, ze o ile latwo na polnocy dorobic sie majatku, o tyle jeszcze latwiej - stracic zycie. Do dalej na poludniu lezacych okregow Imperium naplywac poczely mrozace krew w zylach wiesci, czesto przesadzone, jakby naga prawda sama w sobie nie byla dosc grozna. Strumien osadnikow ciagnacych na polnoc slabl coraz bardziej, w koncu ustal zupelnie. Od czasu do czasu tylko przybywaly grupki stracencow, ktorzy w polnocnych ziemiach widzieli jedyna i ostatnia szanse ujscia smierci glodowej. Z wielu najblizej przy granicy lezacych wiosek pozostaly tylko zgliszcza. Piec polnocnych okregow, ktore mogly dostarczyc tyle zboza, ile naplywalo do spichrzy z calej reszty terenow Imperium, dostarczalo ledwie siodma czesc wszystkich plonow. Ale i to oznaczalo - bardzo duzo. Pobudowano zamki, pomnozono liczbe istniejacych juz wczesniej stanic. Po kilku walnych bitwach stoczonych przez Gwardie Armektu z bandami "wscieklych psow Aleru" zapanowal spokoj. Chlop odetchnal. Znow naplywac poczeli osadnicy. I wtedy rozpetala sie wieczna, nie majaca konca wojna podjazdowa. A tak okrutna i bezwzgledna, tak krwawa, jakiej nie znaly nawet pelne rozbojnikow Ciezkie Gory Grombelardu. -Bitwe lubie - rzekla do idacego obok Grombelardczyka Bireneta. Oprocz wielkiej tarczy i topora na ramieniu, niosla jeszcze na plecach ciezka kusze. Mimo to szla lekko, jakby nie czujac ciezaru.-Tak bitwe lubie. Ale bieganie po tych trawach? To nudne. Tego biegania nie lubie. -Gadanie. Toczy sie, ze nadazyc nie sposob - idacy z tylu Doltar, najstarszy zolnierz w stanicy, z rozmachem trzasnal tarcza ogromny, pokryty zelazem zad dziewczyny. Zadzwonila kolczuga. Zart sie spodobal, posrod rechotliwych smiechow zaczeto sie grzmocic tarczami po pancerzach i helmach. Ktos sie zatoczyl, z lekka zamroczony, smiech stal sie ogolny. -A ty, Drwalu, co? - Bireneta zarzala kobylim smiechem. - Odal sie, funkcja mu do lba uderzyla... -Idz precz, kruszyno. Rabac cie moge... ale nie tarcza i nie podczas marszu... Znow zarechotano. Rawat nie przerywal swawoli, zwlaszcza ze tempo marszu od nich nie cierpialo. Owszem, zadowolony byl, ze zolnierzom dopisuje humor. Byli czasem jak dzieci; trudno uwierzylby w to czlowiek widzacy, jak pruja flaki w bitwie i stracaja z ramion strzepy mozgu. Z kolei, starym zwyczajem, zaczeto docinac lucznikom i jezdnym. W szeregach Gwardii panowala dziwna zazylosc miedzy roznymi rodzajami broni, tradycyjnie jednak ciezkozbrojni okazywali lekcewazenie "swistakom" i "lekkozmykajacym". -Naswiszcze sie taki tych patykow, naswiszcze - perorowal Doltar - wtem: masz - trafil i zabil. Parsknieto smiechem. Smiali sie na rowni, kpiacy i wykpiwani. -A ja mowie: nie ma to jak topor i tarcza, synkowie - kontynuowal stary zolnierz. - Jak mur: idziesz, cios i dwoch lezy, krok, zamach, i znowu krok, ci skacza, obijaja sie o ciebie jak o dab... -... z jednej strony, z drugiej strony - podjal glosno ktorys z lucznikow. - A ty jak dab: obeszczac cie moga, zanim sie odwrocisz. Po raz kolejny smiech poszedl po stepie. -Ja juz takiego mocarza ustrzelilam - powiedziala Agatra, niechybna luczniczka - co to niby topor, a jak pozniej, to dzide mial za krotka... Doltar zaklal, ale smiech zagluszyl przeklenstwo. Na nocny biwak rozlozyli sie w malutkim zagajniku. Niewielkie ognisko posluzylo do zagotowania zupy z miesa i fasoli, potem je zgaszono. Rawat wystawil czaty i zarzadzil odpoczynek nocny. Juz wkrotce dobiegaly zewszad glebokie oddechy i chrapania spiacych. Starzy zolnierze umieli w kazdej chwili przywolac sen; teraz wysypiali sie na zapas. Kapitan lezal z otwartymi oczami i myslal. Wloczega po lasach i stepach byla strata czasu. Wiedzial, ze na pewno nie odnajdzie zgrai w ten sposob. Starym sposobem nalezalo raczej przyczaic sie w ktorejs z wiosek i czekac, az alerczycy sami przyjda. Ale w tym miejscu zaczynal sie hazard, nalezalo bowiem wytypowac wies... Pomylka mogla rownac sie zlupieniu polowy okregu. O swicie, najdalej przed poludniem, powinien wrocic Dorlot. Rawat byl pewien, ze kot zdazyl obiec szmat terenu. Moze znalazl slad, moze jakies wskazowki dotyczace kierunku marszu lub miejsca pobytu zgrai... Rawat bardzo na to liczyl. Postanowil, ze jesli Dorlot wroci z niczym, pojda do Trzech Wsi. Nazwa byla mylaca; rzeczywiscie mialy tam kiedys powstac trzy blisko siebie lezace wioski, stalo sie jednak inaczej. Wzniesiono jedna duza osade u stop wzgorza. Rawat nie sadzil, by Alerczycy zdazyli dotrzec do Trzech Wsi przed nim. Jednoczesnie byl prawie pewien, ze predzej czy pozniej tam trafia. Trudno bylo bawic w tej okolicy i nie odnalezc Trzech Wsi. Zwineli oboz skoro swit i w takim samym porzadku jak dnia poprzedniego wyruszyli w droge. W otwartym terenie nie trzeba bylo bac sie zaskoczenia, Rawat rozkazal wiec, by ciezka bron piechoty niosly konie juczne. Oddzial mogl dzieki temu odbywac bardziej forsowne marsze. Kapitan poganial, tempo bylo ostre, takie jednak, by zolnierze mogli w kazdej chwili stanac do bitwy. Znane byly przypadki, gdy przemeczeni morderczymi marszami ludzie zawodzili. Rawat nie chcial do tego dopuscic. -Dorlot wraca, panie - rzekla sokolooka Agatra, wskazujac na wschod. Rawat oslonil dlonia oczy, ale minelo kilka dobrych chwil, nim dostrzegl malenki punkcik posrod stepu. -To na pewno on? -Nikt inny, panie. Oddzial zatrzymal sie bez komendy. Teraz juz wszyscy obserwowali ciemna plamke. -Alez... - rzekla z niepokojem Agatra wytezajac wzrok - alez... on ranny... Biegnie na trzech lapach... Rawat zaniepokoil sie. Luczniczce mozna bylo wierzyc, znal niezwykla bystrosc jej wzroku. -A dalej? - zapytal. - Za nim? Nikt go nie sciga? W milczeniu pokrecila glowa, bacznie przepatrujac otwarta przestrzen stepu, az po smuge lasu na poludniu. -Nie - odparla wreszcie. - Nikt. W milczeniu obserwowali poruszajacy sie wolno punkcik. -Ciezko mu - zauwazyl kapitan. - Rdest, wyskocz. Dowodca jazdy pogonil konia. Pedzil galopem po rownej jak stol, poroslej niewysoka trawa przestrzeni. Mruzac oczy widzieli spotkanie plamy z punkcikiem. Zlaly sie w jedno, potem plama zaczela szybko rosnac, by wkrotce stac sie na powrot koniem i jezdzcem. Kocur lezal na karku konskim. Nie mial na sobie kolczugi ani munduru, koci zwiadowcy uzywali ich niechetnie. Grombelardzkie gadba, koty-olbrzymy, nosily kolczugi i kocia bron - helmy z dlugim na dwie dlonie kolcem - ale gadba byly wojownikami zdolnymi stawic czola czlowiekowi. Dorlot byl tirsem, wiele mniejszym od gadba, smuklym i gietkim kotem, za to trzy razy lzejszym, dwa razy szybszym od gadba i zreczniejszym. -Co tam, Dorlot? - zapytal Rawat, gdy kot zeskoczyl na ziemie. - Jestes ranny? -Zgraja spalila wies - odparl krotko zapytany, unoszac lape w Pozdrowieniu Nocy. - Uprowadzono wielu mieszkancow, nie tylko dzieci. Musimy sie spieszyc, zgraja zmierza w kierunku Trzech Wsi. Agatra przyklekla przy zwiadowcy i troskliwie obejrzala ranna lape. -Przypadek, drobiazg - rzekl kot. - Sparzylem o gorace belki. Rawat skinal na oddzial. Ruszyli. - Odpoczywaj, Dorlot. Wez jucznego. Kot ulozyl sie miedzy pakunkami na grzbiecie jednego z jucznych koni. Kapitan zblizyl sie do niego i zaczal wypytywac. -Niewiele wiem, panie - rzekl zwiadowca. - Widzialem z daleka zgraje, bedzie piecdziesiat glow. By podpatrzyc cos wiecej, musialbym czekac do nocy. Pozalowalem czasu, bo wiedza chyba o Trzech Wsiach. Nie znaja dokladnie drogi, jak sie zdaje, mamy szanse zdazyc przed nimi lub tez zdybac w drodze. Kapitan zamyslil sie. Do kota podeszla luczniczka, by przewiazac poparzona lape. Szybkimi marszami zdazali na wschod. Rawat dobrze znal okoliczne tereny; zarabiajac grosz na splacenie zadluzonego majatku siedzial w Erwie, z krotkimi przerwami, bez mala od osmiu lat. Rozwazywszy dokladnie uzyskane od kota informacje doszedl do wniosku, ze szanse na dotarcie do Trzech Wsi przed zgraja sa znikome. Liczyl raczej na to, ze uda mu sie zabiec droge Alerczykom. Oznaczaloby to bitwe (o ktorej rezultat byl zupelnie spokojny) ewentualnie gonitwe po stepach i lasach. Oba rozwiazania oddalaly niebezpieczenstwo od mieszkancow wiosek; Rawat wolalby zniszczyc zgraje, ale przepedzenie jej poza granice Imperium tez wystarczalo do przywrocenia spokoju. Alerczycy, raz skutecznie przeploszeni, zwykle przez jakis czas siedzieli cicho. Dalej na wschod rozciagal sie Suchy Bor, wysuwajacy dlugie jezory daleko w step. Miedzy dwoma takimi jezorami lezala wies. Wedlug Dorlota kierunek obrany przez zgraje wskazywal na zamiar okrazenia Boru od poludnia. Rawat znal przejscie przez Bor, gesty i zwarty w innych miejscach tak bardzo, ze przeprawa przezen, choc mozliwa, byla niezwykle meczaca i pozerala mnostwo czasu. Skorzystawszy z tego przejscia znalazlby sie wraz ze swymi ludzmi na poludniowym skraju lasu, cztery mile moze od podstawy szerokiego jezora, ktory nalezalo ominac lub sciac u nasady - wychodzilo sie wowczas wprost na wies. Rawat obliczyl, ze zdazy osiagnac ow punkt na poludniowym skraju lasu wczesniej, niz "psy Aleru". Mogl ruszyc stamtad wprost do osady, ryzykowal jednak, ze zgraja odkryje slad oddzialu. Rzecz trudna - nie dla "psow" jednak. Rownie bliskie zwierzetom jak ludziom, potrafily dostrzec tropy zgola dla ludzkiego oka niewidoczne. W sztuce zwiadu jedynie koty mogly sie z nimi rownac. Droga przez Suchy Bor nie byla wlasciwie droga. Po prostu las rosl w pewnych miejscach rzadziej. Rawat znal takie miejsca, caly pas niegestego lasu, prawie bez podszycia. Dalo sie przeprowadzic tamtedy nawet konie. Do wieczora zrobili szmat drogi i na nocleg rozlozyli sie juz na skraju Suchego Boru. Rawat nie ukrywal przed zolnierzami swego planu; wszyscy zdawali sobie sprawe z tego, ze moze juz nastepnego dnia wieczorem czeka ich bitwa. Wymieniano uwagi, rozmawiano. -Jeszcze nigdy nie walczylam naprawde - mowila podniecona juz teraz, mlodziutka Elwina, luczniczka, przyslana do stanicy z ostatnim uzupelnieniem. Starzy zolnierze smiali sie z jej zapalu, ale zyczliwie, bo na zawodach strzeleckich zyskala sobie opinie najlepszej luczniczki w stanicy. Niezwykle celne oko miala Agatra, rownie dobrze strzelal z luku chudy, dlugoreki Astat, ale strzaly Elwiny nie chybialy nigdy. Starzy stanicznicy cenili umiejetnosc poslugiwania sie bronia: coz wazniejszego dla zolnierza? Dlatego Elwina, choc prawie dziecko i "nowa", traktowana byla na rowni ze wszystkimi. Ale tez w polnocnych stanicach nie bylo zlych zolnierzy. Pod granice posylano najlepszych z najlepszych. -Doczekasz sie - rzekl Doltar. Moglby byc dziadkiem luczniczki. - W zasadzce twoje strzaly zaczna walke. Musza byc celne. -Jeszcze nigdy nie zabilam... - powiedziala niesmialo. -Ciezko po raz pierwszy zabic, prawda. Ale Alerczycy to nie ludzie. Polowalas kiedy? -Tak... -To jak polowanie. Dziewczyna milczala. -Inaczej wyglada smierc z daleka i od strzaly, inaczej z bliska od topora - rzekl Grombelardczyk. - Wy, lucznicy, poznajecie ja najpierw z daleka. Topomikowi gorzej. Przyjrzal sie swym ogromnym i masywnym dloniom, ktore wydawaly sie niemal kalekie, gdy nie bylo w nich styliska topora. -Topornikowi gorzej - powtorzyl w zamysleniu. Zmierzchalo szybko. Na stepie byl jeszcze dzien, ale na dnie lasu lezala juz noc. Rawat obszedl posterunki i przyszedl obok Doltara. Przez zmierzch spojrzeli sobie w oczy. Znali sie od lat, niejedna juz wspolnie odbyli wyprawe. -Tak, panie, pora spac - rzekl zolnierz, choc kapitan nie rzekl ani slowa. -Pora. Rawat wiedzial, kiedy musi byc tylko dowodca, kiedy zas moze byc przyjacielem zolnierza. Teraz polozyl dlon na ramieniu starego gwardzisty. -Pora, Doltar - powtorzyl nieglosno. - Jutro, kto wie? Moze boj... Elwina patrzyla na nich niemal z uwielbieniem. Usmiechnal sie do niej, ale myslami juz pobiegl gdzie indziej, wstal i nie mowiac slowa odszedl. -To dobry dowodca - rzekl Doltar. - Dobry, dobry dowodca. Niespiesznie ukladali sie na ziemi, nie zdejmujac pancerzy ani kirysow. Starzy, zaprawieni do podobnych wypraw, usypiali szybko. "Nowi" moscili sie dluzej, probujac odnalezc w twardosci zbroi choc odrobine wygody. W koncu jednak posneli i oni. Tylko wartownicy czuwali. *** -To proste - rzekl Rawat. - Zagrodzimy im droge - tylko jazda. Chcac uniknac bitwy beda musieli pojsc w rozsypke, inaczej dogonimy grupe tak czy tak. Obawiam sie tylko, by nie uszli w las. Jesli pojda w rozsypke na rowninie, pogonimy ich i wytniemy ilu mozna, jesli przyjma bitwe, twoje szostki - wskazal palcem Drwala - wyjda z lasu i uderza od tylu. Ty, Astat, siedzisz na skraju lasu, miedzy drzewami. - Chudzielec skinal glowa. - Gdy psy zechca szukac ratunku w gaszczu, chce, zeby twoja szostka szescioma pierwszymi strzalami powalila szesciu zmykajacych na czele. Rozumiesz?-Tak, panie. -Mimo to powtorze ci raz jeszcze: wszystkie strzaly maja trafic w cel. -Trafia, panie. Rawat spojrzal w bok. Pod wielkim swierkiem lucznicy przegladali strzaly. Nieznacznie nawet zwichrowane odkladali na bok. Agatra pouczala Elwine, ktora, speszona, rumienila sie i zagryzala wargi. -Gdyby jednak nie trafily - wrocil spojrzeniem do Astata - i zgraja pedzilaby na was - przepuscic. Chce was miec zywych. -Tak, panie. -Teraz dalej: jazda dowodze osobiscie, gdybym polegl, zastapi mnie Rdest. Nie sadze, by "psy" uciekaly w step, jesli jednak - sciga ich tylko jazda. Po dwoch, nie chce widziec samotnych jezdzcow uganiajacych tam i sam. Przez chwile patrzyl na starszyzne w milczeniu. -To wszystko. Gdy tylko wroci Dorlot, rozprowadzicie ludzi do wyznaczonych miejsc. Astat wskazal palcem wylaniajacego sie z krzakow kota. -Oto jest. Dorlot przebiegl miedzy zolnierzami, ktorzy powstali i zblizyli sie do Rawata. -Dwie mile stad - rzekl krotko. - Szescdziesiat kilka glow, dwudziestka jezdzcow. Ida wzdluz skraju lasu. -Dobrze. Zbierz ludzi, Drwalu. I ty, Astat. Dorlot, pojdziesz z Astatem. Wymienieni pobiegli miedzy zolnierzy, ktorzy zakrzatneli sie zywiej. Po raz ostatni juz sprawdzono bron, dociagano popregi siodel, zakladano helmy. Piechota sprawnie podzielila sie na dwa oddzialy. Najpierw wyruszyl Astat, chwile po nim Drwal. Na malej polance pozostali tylko jezdzcy Rawata. Poprowadzili konie na skraj lasu, Rawat wyslal czlowieka, by obserwowal step. Potem usiedli i czekali. Starcie mialo nastapic na wprost miejsca, gdzie siedzieli lucznicy Astata. Miejsce owo lezalo niedaleko, jakies cwierc mili, mniej nawet, od kryjowki jezdnych. Rawat chcial siedziec w lesie tak dlugo, az zgraja minie oddzial Drwala i znajdzie sie miedzy nim a Astatem. Nie mogl czekac w szyku na rowninie, bo zostalby dostrzezony z daleka; Alerczycy zyskaliby czas do namyslu i swobode manewru. Ukazujac sie "psom" od razu z bliska liczyl na to, ze widzac szczuplosc jego sil - zaatakuja. Plan nie byl doskonaly i Rawat wiedzial o tym. Mial szereg slabych punktow. Alerczycy mogli po prostu nie przyjac bitwy i rzeczywiscie ujsc w las. Wprost na oddzialek Astata, ktory mogl ich powstrzymac, mogl tez nie powstrzymac... I dalej: zachodzila obawa, czy Alerczycy dadza sie zwiesc i uwierza, ze procz trzynastu jezdnych nie ma w okolicy wiecej wojska. Rawat znal Alerczykow i wiedzial, ze zaskoczeni - zwykle nacieraja z furia, bez namyslu. Gwaltownosc atakow stanowila wielki atut "psow", jednoczesnie jednak byla ich slaboscia. Rawat liczyl wlasnie na slepa zacieklosc wrogiej zgrai. -Panie! Podniosl sie i zywo poszedl na sam skraj lasu. Zolnierz wskazal reka przed siebie. Okolica byla nieznacznie pofaldowana, Rawat zobaczyl zgraje nie dalej jak o pol mili, wynurzajaca sie stopniowo z zaglebienia. Szybko posuwala sie naprzod. Odwrocil sie. Zolnierze stali przy komach, z dlonmi na lekach siodel. Dal im znak. Natychmiast znalezli sie w kulbakach. Rawat pozwolil Alerczykom podejsc jeszcze blizej i gdy zgraja znalazla sie miedzy kryjowkami piechoty - sam wskoczyl na siodlo. Wyjechali spomiedzy drzew i staneli w szyku. Zgraja zatrzymala sie, powstalo zamieszanie. -Naprzod. Ruszyli stepa, potem truchtem. Rawat dobyl miecza, zolnierze pochylili wlocznie. W szeregach Alerczykow podniosly sie przerazliwe, dzikie wrzaski. Jeszcze chwila i cala zgraja ruszyla pedem na spotkanie jazdy. Rawat nie przeliczyl sie. Od tlumu czarnych, wyjacych postaci oderwalo sie okolo dwudziestu jezdnych. Male, kudlate koniki, racze i wytrzymale, rzucaly wsciekle lbami. Gwardzisci puscili wierzchowce w klus, oba oddzialy gnaly jak na skrzydlach, gdy juz-juz mialy sie zderzyc, Alerczycy w pelnym galopie wypuscili strzaly. Dwaj zolnierze zlecieli na ziemie, zaraz potem trzeci, pod ktorym stanal deba trafiony w szyje kon. W nastepnej chwili obie grupy zderzyly sie ze soba, buchnal w niebo straszliwy wrzask i za plecami wciaz idacych w twardym szyku gwardzistow pozostalo czterech jezdzcow i kilka koni biegajacych bezladnie z pustymi siodlami. Pozostale lezaly na ziemi, kwiczac i kopiac kopytami. Wydostawali sie spod nich czarni wojownicy, probowali chwytac rozbiegane. Kilka cial lezalo nieruchomo. Jezdni Rawata zwarli sie z piechota, roznoszac pierwsze szeregi. Alerczycy nie umieli bic sie z koni, ich jazda dobra byla do urzadzania poscigow za uciekajacymi chlopami. O wiele grozniejsi byli walczac pieszo. Wsciekly, rozjuszony tlum otoczyl konie gwardzistow. Ulubiona bronia "zagorczykow" byla dzida, czy tez raczej krotki, mocny oszczep. Zdatny do rzutu, poreczny w walce wrecz, poslugiwano sie nim z duza zrecznoscia. Zolnierze Rawata utkneli w cizbie. Walczono zaciekle grot oszczepu przeciw sztychowi miecza. Zolnierza po prawej rece Rawata sciagnieto z siodla i zakluto. Innego obalono wraz z koniem. Chwile potem wlochata dlon chwycila uzde wierzchowca kapitana. Ten cial krotko. Dlon pozostala przy uzdzie, oddzielona od ramienia. Uczynil sie niewiarygodny scisk, zrzucono z siodel trzech nastepnych zolnierzy. Resztki czarnej jazdy wsiadly gwardzistom na kark. W tej samej chwili Rawat z wysokosci konskiego grzbietu ujrzal nadciagajacych topornikow. Ujrzeli ich i Alerczycy. Czesc zgrai rzucila sie na nowego przeciwnika. Towarzyszacy ciezkozbrojnym lucznicy napieli luki i zaraz kilku biegnacych upadlo na ziemie. Topornicy szli rownym krokiem, w trojkatnym, klinowatym szyku. Kilkanascie czarnych postaci runelo na nich z impetem. Blysnely wznoszone topory, stuknely o tarcze groty oszczepow. Znow rozlegl sie dziki wrzask, oszczepy zadzwonily o kirysy, trzasnelo jedno i drugie pekajace drzewce. Wzniesione topory opadly - wszystkie jednoczesnie. Szyk rozluznil sie troche, teraz kazdy walczyl na wlasna reke. Ustawieni za topornikami, nieco po bokach lucznicy pracowali niezmordowanie, by ani jeden Alerczyk nie dostal sie topornikom za plecy. Wrzaski umilkly. Topornicy przekroczyli drgajacy stos porabanych, naszpikowanych strzalami trupow i rannych, wyrownali szyk i - wciaz tym samym, rownym krokiem - poszli dalej. Ale bylo ich pieciu. Grombelardczyk kleczal na zabitym wojowniku, obok upuszczonej tarczy, przyciskajac do twarzy obie dlonie. Spomiedzy palcow kapala krew. Topornicy uderzyli od tylu na zmagajace sie z jazda resztki zgrai. Czas byl najwyzszy, w siodlach trzymalo sie trzech gwardzistow, dwaj walczyli pieszo. Nie bylo miedzy walczacymi kapitana. Uderzenie ciezkozbrojnych odrzucilo Alerczykow. Topornikow wsparli z mieczem w dloni lucznicy. Niedobitki zgrai rzucily sie w strone lasu. Gdy pierwsi z uciekajacych juz-juz wpasc mieli miedzy drzewa - swisnely stamtad strzaly. Trzech upadlo, czwarty uklakl - ranny w udo. Reszta zawyla wsciekle i rozproszyla sie po rowninie. Konni pognali za nimi. Topornicy odpoczywali, oparci na tarczach. Na pobojowisku jeczeli ranni. Spod zabitego konia wydostal sie Rawat. Otarl dlonia krew z czola. Dwaj lucznicy podbiegli ku niemu. -Nic - machnal reka, ale zachwial sie nieco. Podtrzymali go. Z lasu wyszli lucznicy Astata. Rozeszli sie po pobojowisku i po chwili przed Rawatem zaczeto ukladac zabitych. Siedmiu, w tym pieciu konnych. Rannych bylo wiecej. Agatra i Elwina prowadzily Grombelardczyka. Z zalanej krwia twarzy patrzylo jedno tylko oko, nos byl zlamany i rozdarty. Ale ciezsza jeszcze rane otrzymal dowodca jazdy, Rdest. Grot wloczni przebil kolczuge i utkwil gleboko w brzuchu, po czym oddzielil sie od drzewca. Lezacemu na ziemi kopyta konskie zgniotly klatke piersiowa. Gdy przyniesiono go nieprzytomnego, Rawat potrzasnal tylko glowa. Znal sie na ranach. Topornicy rabali drzewo na skraju lasu. Gdy runelo, zaczeto wrzucac miedzy jego galezie zabitych i rannych Alerczykow. Rawat obchodzil pobojowisko, bacznie przygladajac sie trupom. Alerczycy, ktorych pobili, nalezeli do jednego z najwiekszych plemion lesnych, na ogol byli raczej niscy i mniej kudlaci niz ich pobratymcy z innych terenow. Wskazywal na to takze ich stroj i bron; procz oszczepow czesto mieli zdobyczne gwardyjskie miecze - rzecz zrozumiala, jako ze owo wlasnie plemie najczesciej wypuszczalo zgraje w granice Imperium. Posrod rannych byla kobieta, czy tez raczej samica - Rawat nigdy nie wiedzial, ktorego slowa lepiej uzywac. Kazda zgraja zabierala ze soba na wyprawe kobiete, wiazalo sie to z jakims wierzeniem, czy tez obrzedem - nikt nie wiedzial, jak jest naprawde. Samica (kobieta?) byla mniej kudlata niz wojownicy; gdyby nie ciemny meszek pokrywajacy jej policzki i ziemistoszara skora moglaby byc nawet... ladna. Wrazenie takie pryskalo, gdy otwierala usta: zeby miala trojkatne i dlugie, jak drapiezne zwierze, a dlugi jezyk ociekal ogromnymi ilosciami sliny. Gdy wleczono ja w strone powalonego drzewa, wyla chrapliwie i stawiala opor. Zolnierze draznili ja, podsuwajac przed twarz patyki, ktore lamala wsciekle zebami. -Szybciej - rzekl Rawat. - Wkrotce zmierzch. Ale zolnierze bawili sie jeszcze chwile. Zdarto z samicy poszarpany lach, ktory ja okrywal i pokazywano "nowym" wielkie, czerwone sutki i sklebiony zarost pod brzuchem. Rawat odwrocil sie szybko i odszedl, wstydzac sie przed samym soba podniecenia, ktore go ogarnelo; Alerka byla zbudowana jak piekna kobieta i nie mogl zmienic tego faktu ciemny meszek na jej ciele, czy pazury u rak. -Konczyc! - cisnal przez ramie. Drwal ciosem topora odrabal od lezacego swierka galaz, Bireneta podniosla dwukrotnie mniejsza od niej, probujaca gryzc Alerke i nabila ja na ostry kikut. Buchnela krew, spomiedzy ostrych zebow dobylo sie wraz ze slina przerazliwe, skrzekliwe wycie. Piety Alerki kopnely kikut galezi, czerwieniejac od splywajacej krwi, prawa reka, kurczowo wyciagnieta do przodu, zdawala sie cos chwytac. Lewa, zlamana podczas walki, wisiala bezwladnie. Wrzucono miedzy galezie ostatnie dwa ciala. Ranni, ktorzy byli w stanie sie poruszac, probowali wypelznac spomiedzy klebow igliwia, ale bylo juz za pozno: gwardzisci podlozyli ogien. Korona drzewa zajela sie w jednej chwili, zmieszany z wrzaskiem plomien buchnal wysoko i szeroko. Drzewo plonelo jak zagiew, wyjac i jeczac, cala korona drgala, ale coraz slabiej. Wonny dym igliwia przecial odor palonego ciala. Z trzaskiem pozaru splotl sie tetent galopujacego konia. -Panieee! Paaniee! Rawat, ktory patrzyl na stos jak urzeczony, odwrocil sie. Przez step pedzil jeden z jezdzcow. Zaryl konia w ziemie obok kapitana i niemal spadl z siodla. -Panie! Za... zakretem lasu! Setki! tysiace! Zbiegli sie zolnierze. -Co mowisz, czlowieku! Gdzie reszta?! -Zabici! Uchodzmy, panie, oni tu przyjda! Jazda, piechota! -Daleko? -O mile... Wyszli z lasu! Zolnierze bez komendy rzucili sie do zbierania ekwipunku. Rannych wsadzono na luzne wierzchowce, ktos pobiegl na polanke po juczne. -Do Trzech Wsi! - rzucil Rawat. - Skrajem lasu, potem glebiej w gaszcz. Mow - przywolal jezdzca. -Scigalismy niedobitki, panie - gwardzista wciaz oddychal z wysilkiem. - Tam jest taka zatoka stepu, wchodzi w las. Na skraju lasu scialem dwoch i wtedy z lasu na te zatoke wyszly ich cale setki. Zagarneli naszych, mnie chyba nie widzieli. Jazda... piechota... Cale setki. *** Kontynuowali marsz tak dlugo, jak to bylo mozliwe. Potem, gdy noc zapadla na dobre, rozlozyli prowizoryczny oboz; Rawat wystawil czaty i kazal zapalic, pomimo ostroznosci, malenkie ognisko, przy ktorym zgromadzono konie - konieczna ochrona przed wilkami. Potem zebral szostkowych na narade. Postanowili z nastaniem switu dalej przedzierac sie przez Suchy Bor. Do Trzech Wsi nie bylo daleko; idac ostrym marszem mogli dotrzec na miejsce przed noca. Musieli jednak nie tylko dotrzec, ale jeszcze zrobic to przed "psami Aleru".Rawat przywolal kota. -Dorlot - rzekl - dla ciebie nie ma odpoczynku. Odnajdziesz "psy", postarasz sie dociec ich zamiarow. Policz, ocen bron. Sam zreszta wiesz najlepiej. Chce przed switem wiedziec o tej zgrai wszystko, co tylko da sie wiedziec. -Tak, panie. -Jadles? -Nie, panie. -Zjedz i idz. Kocur zniknal w mroku. Rawat nie po raz pierwszy szedl do Trzech Wsi. Teraz staral sie przypomniec sobie szczegoly, ktore mogly miec dla oddzialu jakiekolwiek znaczenie. Wies lezala dobry kawalek od sciany lasu - byla to bardzo korzystna okolicznosc, nielatwo bylo bowiem podejsc niepostrzezenie pod domy. Przez las, blisko jego skraju plynal wartki, dosc szeroki strumien, wychodzacy potem na step. Nad strumieniem przerzucony byl maly, drewniany mostek, ale nie mial on wiekszego znaczenia, jako ze rownie dobrze dalo sie przejsc przez strumien w brod; mieszkancy wioski zbudowali mostek raczej dla swej wygody, niz z rzeczywistej potrzeby. Od poludniowego wschodu, zaraz za osada, wznosil sie lagodny stok niewysokiego, samotnego wzgorza. Porastala je tylko trawa. Sama wies skladala sie z trzydziestu przeszlo domow i duzej ilosci zabudowan gospodarczych. Pierwszych kilkanascie zagrod stanelo w dwoch rzedach, ale potem przybyli nowi osadnicy i - ograniczeni z jednej strony lasem i potokiem, a z drugiej wzgorzem, pobudowali sie dosc chaotycznie, gdzie komu bylo wygodniej. Rawat mial juz niemal pewnosc, ze wsi trzeba bedzie bronic i teraz myslal, jak najlepiej te obrone urzadzic. Z chwila przybycia do osady musial miec gotowy plan; wiedzial, ze nawet jesli wyprzedzi zgraje, i tak dotrze do osady nie na dlugo przed nia. -Dorlot! - zawolal w strone ognia, tkniety nagla mysla. -Poszedl - odparl ktos. Rawat zaklal pod nosem. Kot jako jedyny chodzil po lesie bez klopotow, tak w dzien jak i w nocy. Rawat pomyslal, ze warto byloby zaraz po powrocie ze zwiadu pchnac go przodem do wsi, by zaalarmowal mieszkancow i przygotowal ich do obrony. Pomoc chlopstwa byla nieodzowna i wcale niemale mogla miec znaczenie. Chlop spod polnocnej granicy w niczym nie przypominal zahukanego i bojazliwego mieszkanca srodkowych okregow Armektu czy Dartanu. Zyl dostatnio, ale ow dostatek rzezbil w twardym materiale, posrod niebezpieczenstw i trudow osadniczego zycia. Strachliwych pod polnocna granica nie bylo. Tylko przedsiebiorczy i odwazny czlowiek gotow byl osiedlic sie na tej krwawej ziemi. I gdy juz sie czegos dorobil, gotow byl bronic wlasnosci chocby pazurami, a wykazywal przy tym ogromny upor, determinacje i odwage. Umial uderzyc widlami badz cepem, a nawykla do siekiery reka mocno trzymala ja w bitwie. Raz i drugi zdarzylo sie przecie, ze zbyt pewni siebie Alerczycy dostali tegie baty od mieszkancow najechanej wsi, ktorzy oddawali wet za wet, cios za cios, rane za rane. Alerczycy kiepsko bili sie w polu. Gdyby Rawat mial przy sobie piecdziesiat jazdy i trzydziestke lucznikow, w tej chwili wyszedlby z lasu i rano stoczyl bitwe z setkami czy tez tysiacami na stepie. Kiedys, zaraz po wzniesieniu Toru, najwiekszego zamku w tych stronach, "psy Aleru" obiegly jego niewykonczone jeszcze mury. Z odsiecza warowni przyszedl sasiedni garnizon. Nieprzydatni do gonitw po stepie, zakuci w zelazo od stop do glow kopijnicy w sile dwoch setek, rozniesli w puch w walnej bitwie pod murami osiem tysiecy czarnej jazdy, a czterystu lucznikow rozpedzilo piechote. Ale przy Rawacie stalo tylko dziesieciu lucznikow i pieciu ciezkozbrojnych, nie liczac kota i trzech jezdnych, przy czym jeden z tych ostatnich dogorywal, a drugi mial zlamana noge. Rannych bylo wiecej. Grombelardczyk malo co widzial, ocalale oko tez bylo uszkodzone. Dwoch lucznikow mialo rany glowy, podobnie on sam. Z takim wojskiem byloby oczywistym szalenstwem przyjac bitwe z wielokrotnie liczniejszym przeciwnikiem. Znow pomyslal o zwiadowcy i raz jeszcze pozalowal swego niedopatrzenia. Znal Dorlota: jak kazdy kot, byl niezwykle sumienny, dokladny i cierpliwy. Rawat mial pewnosc, ze zwiadowca zabawi przy obozie przeciwnika tak dlugo, jak tylko bedzie mogl, aby przypadkiem nie stracic zadnej informacji, ktora moglaby sie przydac. Inaczej by bylo, gdyby Rawat kazal mu sie spieszyc. Ale Rawat nic podobnego nie powiedzial. Powrotu Dorlota nalezalo oczekiwac tuz przed switem. Myslal. Szostkowi siedzieli obok i milczeli. Wreszcie kapitan uniosl glowe. -Trzeba poslac czlowieka do wsi - powiedzial. - Teraz. Natychmiast. Musi byc nieglupi. Musi zaalarmowac chlopow i przygotowac wies do obrony. A wczesniej musi do niej dotrzec - noca, przez las. Nie moze zabladzic. Nie moga zjesc go wilki. Urwal. -Czy mamy takiego czlowieka? Szostkowi milczeli. Wreszcie Drwal powiedzial: -Doltar. Rawat zastanowil sie. -Nie jest juz mlody. -Ja pojde - rzekl Astat. Kapitan milczal. -Pojdziecie we dwoch - rzekl po dlugiej chwili. Bedziecie mieli cala prawie noc, jesli wyruszycie natychmiast. Odezwal sie Laromont, dowodca drugiej szostki lucznikow: -Czy nie lepiej dojsc do stepu i stepem... konno? Rawat wzruszyl ramionami. -Gdyby po ciemku dalo sie prowadzic konie w tym przekletym lesie, ruszylibysmy natychmiast calym oddzialem. -Wiele koni - tak. Ale jednego? Bez jucznych... bez rannych... ktorych trzeba niesc lub podtrzymywac w siodlach... Kapitan zamyslil sie znowu. -Nie mamy pojecia, gdzie znajduja sie "psy" - powiedzial. - Nasz jezdziec moze wyjsc wprost na nich. Ich jazda z pewnoscia patroluje okolice nawet i teraz, wiedza przeciez, ze jestesmy w poblizu. Gdybym kazal Dorlotowi wrocic jak najpredzej... Ale nie kazalem. Wroci dopiero przed switem. Dopiero wtedy bedziemy wiedzieli, gdzie znajduje sie zgraja. -Pomimo to - obstawal Laromont - step wydaje mi sie bardziej bezpieczny, niz ten las w nocy. Chocby dlatego - dorzucil, bo wlasnie uslyszeli pierwsze zawolanie wilka. Konie zatupotaly niespokojnie. -Samotny czlowiek z koniem, przedzierajacy sie do stepu, narazony bedzie w tym samym stopniu - wtracil Astat. Kapitan znow milczal. -Nie lubie zbytnio rozpraszac oddzialu - rzekl. - Kot na zwiadach, dwoch w lesie, jeden w stepie, reszta w obozie... Mimo to... mimo to zrobimy wlasnie tak. Astat pojdzie z Doltarem, Doltar zna wies, bedzie wiedzial, jak przygotowac ja do obrony. Ale kto pojedzie konno? Musi to byc czlowiek znajacy okolice, a zwlaszcza rozklad osady. Powstajacy juz ze swego miejsca Laromont usiadl na powrot. Nie znal Trzech Wsi. -Ja, panie - ostatni z jezdnych, ten sam, ktory przyniosl wiadomosc o zgrai, podszedl do malego kregu starszyzny. - Znam okolice, mam dobrego konia i potrafie jezdzic. Niechcacy slyszalem koniec narady - usprawiedliwial sie pospiesznie, bo w przytlumionym swietle ogniska ujrzal surowosc na twarzy kapitana. Rawat skinal glowa. -Dobrze. Wyruszajcie natychmiast. Astat i zolnierz odeszli. Po krotkich przygotowaniach cala trojka stawila sie przed dowodca. Wszyscy mieli luki i miecze, Doltar pozostawil tarcze i topor, a jezdziec wlocznie. -Wies sklada sie z dwoch dlugich szeregow zagrod i kilkunastu innych, rozsypanych wokol - rzekl kapitan. - Wszystkich domow obronic nie sposob. Niech chlopi przeniosa dobytek do kilku stojacych najblizej siebie, mysle ze to bedzie szesc najstarszych domow. Gdy oddzial dotrze do wsi, chce widziec barykady z wozow, stolow, law... czego sie da. W szczegolach zdaje sie na was. Czy wszystko jasne? -Tak, panie. -A zatem ruszajcie. Zolnierze znikneli w mroku nocy. Dorlot, zgodnie z przewidywaniami kapitana, wrocil tuz przed switem, kiedy konczyli zwijac oboz. Przyniosl istotne informacje: zgraja liczyla wprawdzie nie tysiace, ale dobre cztery setki wojownikow. Bylo sporo jazdy - okolo stu trzydziestu koni. -Prowadza wielu jencow - rzekl Dorlot - dzieci niewiele, najwiecej mezczyzn, troche kobiet. Mimo to... sadze, Panie, ze ta zgraja nie przyszla po niewolnika. Nie wiem, co to moze oznaczac, ale maja z soba narzedzia do kopania ziemi, duzo narzedzi. Takze kosze do jej przenoszenia. -Dziwne. -Dziwne, panie. Uslyszawszy wiadomosc o wzietych w niewole dzieciach, Bireneta powiedziala do Elwiny: -Podobno je pozeraja. -Tylko serca i mozgi - wtracil jeden z lucznikow. Wsrod zolnierzy i chlopow polnocnego Armektu krazylo wiele domyslow i przypuszczen zwiazanych z uprowadzaniem dzieci przez zgraje. Rawat powatpiewal, czy Alerczycy istotnie je zjadali, kilkakrotnie bawil na terytorium Aleru, scigajac rozne zgraje az do ich wiosek. W zadnej wiosce nie zetknal sie ze sladami ludozerstwa. Przypuszczal, ze nienawidzacy wszelkiej pracy Alerczycy porywaja dzieci do rozmaitych robot. Latwiej je bylo transportowac, niz doroslych mezczyzn, choc ci byliby niewatpliwie bardziej wydajni, latwiej utrzymac w niewoli. Byc moze po osiagnieciu przez dzieci pewnego wieku zabijano je. Ale to wszystko takze byly domysly. -Gdzie znajduje sie zgraja? - zapytal. -Niedaleko stad, u nasady lesnego jezora, za ktorym jest wies. Musimy sie bardzo spieszyc, panie. Rawat zdawal sobie z tego sprawe. Czekali w gotowosci na pierwszy blask switu, by wyruszyc rowno z nim. Rdest, smiertelnie ranny dowodca jazdy, nie odzyskal jeszcze przytomnosci. Rawat watpil, czy to w ogole nastapi. Ranny byl powaznym obciazeniem w marszu. Kapitan zalowal w nim dobrego towarzysza i znakomitego zolnierza... zmuszony byl jednak wydac rozkaz pozostawienia go na miejscu biwaku. Ruszyli. *** Byli juz na moscie, gdy dopadli ich czarni jezdzcy.-Dalej! - wrzasnela Bireneta, uderzajac toporem. Drwal i trzeci z topornikow, "nowy", natychmiast staneli przy niej, nie zawahal sie tez Grombelardczyk, choc niemal slepy. Rawat porwal reszte oddzialu do dalszego biegu. Byli o krok od pierwszych zabudowan wsi. Za ich plecami, na moscie, wrzala wsciekla walka. Topornicy rabali konie i jezdzcow, ryki bolu przeplataly sie z bojowym wrzaskiem dziczy. Waski mostek w mgnieniu oka zatarasowany zostal przez zwal trupow, trzasnela watla barierka pod ciezarem walacego sie na nia wierzchowca z jezdzcem na grzbiecie. Czarni jezdzcy zrozumieli, ze mostu nie sforsuja, przeprawiali sie teraz przez strumien. Odcieto topornikom droge i z obu stron zasypano strzalami z lukow. Gdy oddzial Rawata docieral do wioski, nie zyli juz Drwal i "nowy". Bireneta i Grombelardczyk pozostali sami posrod kilkunastu trupow konskich i ludzkich. Alerczycy zeskoczyli z koni i wpadli na nich z dwoch stron. Grombelardczyk, polslepy, widzial tylko rozmazane cienie, oparty plecami o plecy dziewczyny szerokimi uderzeniami topora powalal je na ziemie tak dlugo, az jakis mocny oszczep wytrzymal uderzenie o kirys i przebil go. W tej samej chwili w rekach Birenety peklo stylisko topora. Dziewczyna probowala dobyc miecza, ale chwycilo ja kilkanascie ramion. Uderzeniami piesci przetracala je, rozbijala glowy, az przewrocono ja, przygnieciono masa, a i wtedy slychac bylo jeszcze chrzest kruszonych kosci i potworny wrzask wojownika, ktorego przyciskala do pancernej piersi. Zolnierze, ktorzy dotarli do osady, z bolem i wsciekloscia ogladali ostatnia walke towarzyszy, chcieli biec z odsiecza, wstydzili sie, ze oto sa tutaj, za barykada, cali i bezpieczni, rwali sie do znienawidzonego wroga tak bardzo, ze Rawat, ktoremu zawsze bez oporu dawano posluch, musial ich teraz powstrzymywac niemal sila. Mala Elwina, ktora zawsze podziwiala olbrzymich topornikow w blyszczacych kirysach, plakala. Zreszta - lzy w oczach mieli wszyscy. Oto najlepsi, najsilniejsi i najdzielniejsi z nich - gineli jeden po drugim. Widzieli Grombelardczyka, jak stojac na moscie w rozkroku, zataczal bronia szerokie polkola. Kto wszedl w zasieg topora, padal jak razony gromem. Za jego plecami miazdzace ciosy gwardzistki wyrzucaly Alerczykow w powietrze, stracaly do wody ponad potrzaskana barierka. Przez dluga, nieskonczenie dluga chwile zludzen zolnierze we wsi chcieli wierzyc, wierzyli, ze tych dwoje nie ulegnie nigdy, ze beda tak ciac i rabac, az nie pozostanie nikt, kto moglby ich zaatakowac. Upadek Grombelardczyka powitano cisza, upadek dziewczyny - placzem. Plakali juz wszyscy, nie wstydzac sie lez przed otaczajacymi ich wiesniakami. Czarna jazda szerokim polksiezycem ruszyla w strone wsi. Po drugiej stronie strumienia pojawily sie piesze zastepy "psow Aleru". Zolnierze Rawata bez komendy chwycili za luki, nawet kapitan siegnal pod udo, wydobywajac maly luk lekkiej jazdy. Przetarte dlonmi, mokre jeszcze przed chwila oczy, blyszczaly ostro. Przeszyly powietrze pierwsze pociski, czterech najblizszych jezdzcow zlecialo na ziemie. Teraz juz cieciwy graly bez przerwy, co chwila wylatywal z siodla jezdziec lub walil sie kon. Czarna jazda podeszla galopem pod sama barykade i takze wypuscila chmure strzal. Ktos jeknal i upuscil luk, ale inni pracowali w pocie czola, smigala strzala za strzala, a kazda trafiala w cel, zabijala lub ranila. Sadzic by mozna, ze oto ci niezawodni lucznicy, najlepsi z najlepszych, porobili zaklady, kto wiecej strzal wypusci w jak najkrotszym czasie, kto pierwszy oprozni kolczan, kto straci najwiecej wrogow na ziemie. W szeregi przebiegajacej wzdluz barykad jazdy wkradlo sie zamieszanie, biegaly konie bez jezdzcow, inne, bolesnie ranione, stawaly deba, wyrzucajac z siodel swych panow, tratowani ranni skowyczeli. Probowano strzelac z lukow, ale w rozgardiaszu nie bylo to sprawa prosta, tym bardziej, ze ukryci za barykada lucznicy nie byli latwym celem. Znowu stracono z siodel trzech jezdnych, wtedy zdziesiatkowany oddzial zawrocil w miejscu i pozostawiajac rannych, galopem odszedl za rzeke, gubiac po drodze jeszcze dwoch wojownikow ze strzalami w plecach. Wtedy przez barykade przelazl jeden z zolnierzy, blysnal srebrem kirys; Dollar, ostatni z ciezkozbrojnych, obchodzil pobojowisko. Chodzil z mieczem w dloni tam i z powrotem, krotkimi pchnieciami dobijajac rannych. Bral odwet za smierc swych przyjaciol. Patrzono na niego w milczeniu. Rawat nie zawiodl sie, liczac na rozum i roztropnosc Doltara. Mimo, iz szostkowym byl Astat, przygotowaniem wioski do obrony kierowal topornik. Wzniesiono mocne, wysokie barykady miedzy zagrodami, zablokowano tez z dwoch stron glowna "ulice" wioski. W szesciu oborach i trzech chlewach stloczono caly zywy inwentarz osady, zgromadzono zapasy zywnosci dla ludzi i zwierzat. Wszyscy zdolni do walki mezczyzni podzieleni zostali na oddzialy, ponadto kilka mlodych kobiet umialo juz napiac luk i wypuscic strzale. Rawat nie mial zludzen, wiedzial, ze wielkiego pozytku z nich nie bedzie. Do strzelania z luku potrzebne bylo cos wiecej, niz tylko umiejetnosc naciagania cieciwy. Mimo to mogl znalezc sie w takiej sytuacji, ze wypuszczone na chybil-trafil strzaly okaza sie lepsze od niestrzelania w ogole. Dlatego chwalil Doltara. Chwalil cala trojke, bo przedostali sie wszyscy. Tawaran, ow zolnierz jadacy stepem, dotarl do osady pierwszy i to on wlasnie zaalarmowal mieszkancow. Gdy przybyli Doltar i Astat, juz przenoszono dobytek i zywnosc. Astat i Doltar mieli dlonie pogryzione przez wilki. Pozwalalo to domyslac sie, jak wygladala ich przeprawa przez las. Rawat sadzil, ze bestie dopadly ich pod sam koniec wedrowki, i wtedy, gdy zaczynalo robic sie jasno - w przeciwnym wypadku zaden z nich nie dotarlby do wsi. Nie wypytywal jednak zolnierzy, a i oni nie przejawiali ochoty do zwierzen. Konczono pospiesznie przygotowania do obrony. Wsrod wiesniakow bylo trzech mysliwych - osadnicy mieli prawo polowac w lasach polnocnego Armektu. Rawat cieszyl sie nimi bardzo, byli to bowiem ludzie dobrze obeznani z lukiem, a i dzida na niedzwiedzia nie byla dla nich niczym nowym. Ponadto znali swietnie okolice, tak step jak i las. Kapitan obiecywal sobie miec z nich mnostwo pozytku. Tymczasem wzmocniono jeszcze barykady i rozdano chlopom cala luzna bron. Juczne konie przyniosly na grzbietach duzy zapas strzal, mimo to Rawat wyslal wszystkich niepotrzebnych do pracy ludzi na pobojowisko za barykade, by pozbierali strzaly i wszystka bron, ktora natychmiast przekazano chlopom. Bylo tego kilkanascie oszczepow, pare kiepskich lukow i dwa miecze. Teraz pozostalo tylko czekac. Za rzeczka przegrupowywaly sie wojska Aleru. Rawat bardzo obawial sie szturmu piechoty. Jazde mozna bylo przepedzic z lukow, ale piechota predzej czy pozniej wedrze sie na barykady - tego byl pewien. W walce wrecz lucznicy sprawowali sie dobrze - nie tak dobrze przeciez, jak ciezkozbrojni. Mial zaufanie do odwagi i zawzietosci chlopow, ale wiedzial doskonale, ze to nie wszystko. Da sie chlopstwem zapchac dziure w obronie, majac po obu stronach wyszkolonych zolnierzy, ktorzy pokryja im boki, nie przepuszcza wroga. Ale zolnierzy bylo malo, ponadto Rawat znal sposoby walki czarnych wojownikow i wiedzial, ze kilku niezlych lucznikow bedzie musial postawic na srodku wsi, by zdejmowali dzicz z dachow. A w nocy? W nocy najgorzej. Rawat przypuszczal, ze Alerczycy uderza o zmroku i w ponurym nastroju oczekiwal jego nadejscia. Tymczasem rozkazal sciagnac wszystko, co tylko nadawalo sie do palenia. Ogniska musialy plonac cala noc, a na czas walki nalezalo podsycic je tak, by dobrze oswietlily okolice. Alerczycy podzielili sie na kilka oddzialow. Najwiekszy z nich, ku zdziwieniu Rawata, udal sie na wzgorze. Trwaly tam jakies prace, rozkopywano ziemie i przenoszono ja w koszach. Te niezrozumiale czynnosci mocno zaniepokoily tak zolnierzy, jak i mieszkancow osady. Rawat od dluzszego juz czasu gubil sie w domyslach, czemu Alerczycy wtargneli na tereny Imperium w takiej liczbie. Oddzial, ktory wycial pod lasem, byl niewatpliwie przednia straza tego wielkiego. Jednak zdawac by sie moglo, ze - tak, jak podpowiadal Dorlot - rabowanie wiosek i chwytanie niewolnika nie bylo celem zgrai. Zbyt duza liczba wojownikow nie sprzyjala lupiezczym eskapadom, duzy oddzial latwiej bylo odnalezc i dogonic, niz maly. Zgraje liczace ponad setke glow wychodzily z lasow jedynie po to, by oblec jakas stanice - w innych przypadkach nadmierna liczba wojownikow byla - jako sie rzeklo - tylko ciezarem. Rawat nie wiedzial, co ma o tym sadzic. Owe prace na wzgorzu daly mu znowu wiele do myslenia; zdawalo sie, ze wlasnie wzgorze jest celem wyprawy. W takim wypadku zrozumiale bylo zgromadzenie wielu potrzebnych do pracy zolnierzy-robotnikow. Czego jednak Alerczycy mogli szukac na wzgorzu? Nadciagal zmierzch. Oddzialy "psow Aleru" otoczyly wies i z wlasciwa sobie przyjemnoscia niszczenia podpalily wszystkie nie objete pierscieniem obrony zabudowania. Chlopki lamentowaly a mezczyzni zgrzytali zebami, zalowal chlopskich zagrod i Rawat, ale w gruncie rzeczy pozary byly mu na reke, dawaly bowiem gwarancje, ze noc bedzie jasna jak dzien. Alerczycy, w swym zapale niszczenia, czesto byli zdumiewajaco bezmyslni. Szturm nastapil zgodnie z przewidywaniami Rawata, poznym wieczorem. Zaatakowano wszystkie barykady naraz, zmuszajac obroncow do rozdzielenia szczuplych sil na wiele frontow. Barykady zamykajace ulice byly solidne i o nie Rawat obawial sie najmniej. Glownym jego zmartwieniem byly te, ktore ustawiono miedzy domami i budynkami gospodarczymi. Wozow i stolow, choc sciagnieto je z calej wsi, nie starczylo, by zbudowac solidny wal wokol szesciu duzych zagrod. W niektorych miejscach barykady byly niskie i slabe; nalezalo pchnac w te miejsca wiecej ludzi, ale Rawat nie mial skad ich wziac. Trzeba bylo przeciez obsadzic jeszcze domy, ktorych sciany przejac musialy funkcje murow obronnych. Kiepskie to jednak byly mury -podziurawione oknami, ktore, choc zastawione czym sie dalo, byly kolejnym slabym punktem obrony. Juz pierwsze natarcie dziczy potwierdzilo w calej rozciaglosci obawy kapitana. Lucznicy trafili kilkunastu nadbiegajacych, ale zaraz zmuszeni byli odrzucic luki i siegnac po miecze. "Psy Aleru" zaciekle darly sie na barykady, chlopi spychali napastnikow widlami, ale na miejsce zabitych badz ranionych przychodzili nowi. Ciskano oszczepy, pozostajacy nieco z tylu czarni lucznicy slali strzale za strzala, nie baczac, ze w zamieszaniu trafiaja rownie czesto obroncow, jak i swoich. Na poludniowej barykadzie sytuacja byla dobra, tam walczyl Doltar, niezle radzili sobie lucznicy Astata na polnocnej. Najgorzej dzialo sie od zachodu, od strony lasu. Bilo sie tam tylko dwoch zolnierzy wspieranych przez chlopow; jeden zginal zaraz na poczatku, drugiego raniono oszczepem w bok. Chlopi walczyli zaciekle widlami i siekierami, ale zaprawieni do walki Alerczycy szybko uzyskali przewage. Rawat pchnal tam jedyna rezerwe, jaka mial przy boku: osmiu zbrojnych w alerskie oszczepy i siekiery chlopow pod wodza miejscowych mysliwych. Chlopi wpadli z impetem na zdobyta juz prawie barykade i odepchneli Alerczykow, ponoszac jednak bardzo ciezkie straty. Mocno atakowane byly okna, ktorych strzegly w wiekszosci kobiety, dzieci i starcy. Probujacych wtargnac do wnetrza domow Alerczykow oblewano wrzatkiem, dzgano widlami i rabano siekierami. Rawat podziwial pozniej te dzielne dziewczyny i kobiety, ktore - czesto po raz pierwszy w zyciu widzac bitwe - walczyly rownie zaciekle, jak ich ojcowie, mezowie i bracia na barykadach. Zadne okno nie zostalo sforsowane. Napastnicy wlazili na strzechy, by dostac sie gora poza linie obrony. Tych likwidowac mialy Agatra i Elwina, stojace przy Rawacie. Pracowaly ciezko; malej Elwinie od bezustannego napinania twardej cieciwy mdlaly ramiona. Rawat widzial to, baczac na ogolny przebieg bitwy staral sie pomagac luczniczkom w miare swoich mozliwosci. Mial niezle oko; nie mogl sie rownac ze swoimi gwardzistkami, ale od czasu do czasu wypuszczal strzale i nierzadko trafial, choc nie bylo to latwe, w migotliwym swietle pozarow. Napastnikom udalo sie podpalic dwa domy. Jednoczesnie jednak zakotlowalo sie na poludniowej barykadzie: kowal, ogromne chlopisko, ktoremu zabito jednego z walczacych obok synow, wywijajac swym ciezkim mlotem jak burza runal do przodu. Bez chwili wahania skoczyl za nim Doltar, a za Doltarem - reszta. Zmiazdzono wdzierajacych sie na barykade Alerczykow, Doltar i kowal, jeden z toporem a drugi z mlotem, roztrzaskiwali glowy jak gliniane dzbany, kazde uderzenie powalalo nie jednego, a dwoch-trzech wrogow. Pozostali chlopi i zolnierze strzegli bokow, za plecami pozostawaly tylko porabane i pomiazdzone trupy. Alerczycy pierzchneli. Rawat wykorzystal sprzyjajacy moment. Skoczyl do swego konia i jednym susem znalazl sie w siodle. -Zwyciestwo! - huknal tak, ze uslyszano go poprzez wrzaski i szum plomieni. - Na nich! Zwyciestwo! Zolnierze i chlopi runeli na wroga. Rawat pochwycil wlocznie i przesadzil najblizsza barykade, walczac razem z innymi. Alerczycy nie wytrzymali uderzenia, posrod wycia i wrzaskow rozpoczal sie odwrot, a raczej ucieczka. Gnano ich kawalek, potem obroncy wrocili za barykady. Rzucono sie do gaszenia plonacych domow. Studni bylo we wsi sporo, a wody pod dostatkiem. Pomimo to ugaszono tylko jedna strzeche. Drugi dom plonal. Rawat drzal, by ogien nie przeniosl sie na inne zabudowania, ale zdolano temu zapobiec. Znoszono zabitych, by ich czym predzej pogrzebac, opatrywano rannych. Kapitan obszedl barykady. Na nich i wszedzie dokola lezaly ciala, duzo cial. Rawat zrozumial, ze drugiego, a juz trzeciego szturmu nie przezyje zaden z obroncow. Tym bardziej, ze w odpartym dopiero co szturmie brala udzial ledwie polowa zgrai. Druga polowa przy swietle ognisk wciaz pracowala na wzgorzu. Zginelo czterech zolnierzy i dwunastu chlopow, oraz trzy kobiety. Sposrod zolnierzy ranni byli niemal wszyscy z wyjatkiem kota i luczniczek. Z wiesniakami rzecz sie miala jeszcze gorzej: trzej mezczyzni dogorywali, w tym jeden bardzo mlody, prawie chlopiec. Miecz Alerczyka rozplatal mu brzuch. Naprawiano pospiesznie barykady, uzupelniano strzaly w kolczanach. Rawat przypuszczal, ze nastepny szturm rozpocznie sie rano. Do tego czasu nalezalo sformowac na nowo oddzialy, posilic sie, przespac. Nawykli do wojny zolnierze pokladali sie gdzie popadlo. Wiesniacy spac nie mogli. Oplakiwano zabitych, coraz to ktos przechodzac mimo Rawata patrzyl z tepym bolem i jakby wyrzutem... Najwyrazniej widac to bylo w oczach kobiet. "Dlaczego? Dlaczego zabili mi syna? Przeciez miales bronic nas, panie". Rawat nie mogl zniesc tych spojrzen. Tym bardziej, ze za jedyna odpowiedz mogl rzec: "jutro zabija nas wszystkich". Czul sie bezsilny. Ale szukal goraczkowo szansy ratunku. Jeszcze przed wymarszem ze stanicy komendant rzekl mu: "Mozliwe, ze spotkasz oddzial z Alkawy". Rawat uczepil sie kurczowo tej mysli. Niedaleko na wschod od Trzech Wsi rozciagal sie teren kontrolowany przez sasiednia duza stanica - Alkawe. Garnizon Alkawy musial wiedziec o spustoszeniu przygranicznej wioski, bylo prawie pewne, ze gdzies na styku terytoriow Erwy i Alkawy znajduje sie oddzial alkawczykow. Nalezalo go odnalezc i sprowadzic na pomoc. Ale to sie tylko tak latwo mowilo. Nalezalo przekrasc sie miedzy oddzialami "wscieklych psow". Nalezalo przebiec szmat stepu w poszukiwaniu oddzialu, ktory mogl byc na dobra sprawe gdziekolwiek. Nalezalo zdazyc z odsiecza na czas. Tylko tyle. Rawat omal nie rozesmial sie gorzko. Ale to byla jedyna i ostatnia szansa, jaka widzial. Kot byl zmeczony. Tak zmeczony, ze gdy kapitan stanal nad nim - nie obudzil sie. Po raz pierwszy Rawat widzial Dorlota nie budzacego sie na glos krokow. Wyszedl ze stanicy jako pierwszy. Biegal po stepie pol dnia i noc. Potem znowu chodzil na zwiady. Przedzieral sie przez las noca, podchodzil wrogi oboz, potem wraz z innymi niemal biegl do Trzech Wsi. Teraz, podczas bitwy, przekazywal rozkazy dowodcy, biegajac bez przerwy od barykady do barykady. Mogl byc zmeczony. -Dorlot. Kto otworzyl oczy i wstal. -Pojdziesz w step, Dorlot. Trzeba odnalezc alkawczykow i sprowadzic ich tutaj. Nikt poza toba nie wykona tego zadania. -Tak, panie. Siedzacy opodal zolnierze uniesli glowy. Rawat dostrzegl, ze wzrok ich ozywil sie. -Ruszaj zaraz, Dorlot. -Tak, panie. Czlowieka mozna usciskac; Rawat nie wiedzial, jak zyczyc powodzenia kotu. Zasalutowal zwiadowcy i odszedl. Gdy sie obejrzal, kota juz nie bylo. Przy wschodniej barykadzie rozlegly sie krzyki, Rawat pobiegl tam natychmiast. Dwaj zolnierze szyli z lukow w rozjasniony blyskami plomieni mrok, trzeci wraz z kilkoma chlopami przelazi przez barykade. Gdy Rawat znalazl sie na miejscu, chlopi i zolnierz juz wracali. Niesli Birenete. Dziewczyna zyla. Ale to, co jej zrobiono sprawilo, ze nawet nawykli do okropienstw zolnierze zgrzytali zebami. Chlopi patrzyli po sobie dzikim wzrokiem. Polozono ja przed Rawatem. Ale kapitan nie mogl nic powiedziec. Gardlo wypelniala mu nienawisc, straszna nienawisc i bol. Zbiegli sie wszyscy. Stali milczac. Olbrzymie cialo lezacej stekalo przeciagle i wilo sie konwulsyjnie. Przeszyl powietrze przerazliwy wrzask. Elwina wczepila palce we wlosy i ciagnela je ze wszystkich sil. Rawat chwycil ja w ramiona i przycisnal do zelaznej piersi. Tulila sie jak dziecko. -Nie... n-nie... Agatra rozepchnela ludzi na boki, uniosla miecz i z calej sily wbila go w piers lezacej. Ta drgnela raz jeszcze i znieruchomiala. Luczniczka puscila rekojesc broni i blednym wzrokiem powiodla dokola. Nagle zacisnela usta dlonia i odbiegla na bok. Wymiotowala. Po Elwinie jedna z wiesniaczek dostala ataku histerii. Wyjaca odciagnieto na bok. -Zabierzcie ja - rzekl Rawat, patrzac na zabita. - Nie moze tu lezec... Powoli doszedl do siebie. Odwrocil sie i wciaz obejmujac Elwine poprowadzil ja do jednego z domow. Posadzil na progu. -Juz dobrze - rzekl. - Juz... dobrze. Prace na wzgorzu trwaly. Rawat na prozno zachodzil w glowe, do czego pragna sie dokopac Alerczycy. Mieszkancy wioski, nagabywani, czy nie widzieli na wzgorzu niczego osobliwego, wzruszali ramionami. Wzgorze jak wzgorze... Nie bylo to czcze pytanie. Rawat czul, ze wiedza o celu poszukiwan Alerczykow bardzo by mu sie przydala. Nie wiedzial jeszcze, jak mozna by te wiedze spozytkowac. Ale pozytek bylby na pewno. Tajemnice ujawnic mogli tylko Alerczycy. Ale ujecie ktoregos z nich nic nie dawalo; ani kapitan, ani jego, zolnierze, ani tym bardziej chlopi nie znali jezyka "psow". Na wzgorzu pracowano niezmordowanie cala noc. Rowno ze switem Rawat postawil wszystkich na nogi. Sadzac po ruchach nieprzyjaciol, szykowal sie kolejny szturm. Ku swemu ogromnemu zdziwieniu jednak zauwazyl, ze nie sciagnieto do pomocy ani jednego pracujacego na wzgorzu wojownika. Szturm mial byc przeprowadzony tymi samymi silami, co dnia poprzedniego. Jakze bardzo musialo "psom" zalezec na wydobyciu z ziemi tego "czegos"! Wykonano w nocy ogromna prace. Uzywani do najciezszych robot jency padali ze zmeczenia, o czym poinformowala Rawata bystrooka Agatra. Zreszta - wzgorze nie bylo odlegle. Mrowcza krzatanine poszczegolnych sylwetek latwo bylo dostrzec nawet z wioski. Zniesiono ze wzgorza ogromne masy ziemi. W wykopanej dziurze cos sie pojawilo... ale nawet Agatra nie potrafila orzec, co to jest. -Wyglada jak... czesc wielkiej rzezby... - oswiadczyla niepewnie. - Ale... nie, nie wiem. Podobne wrazenie odniesli prawie wszyscy. Nikt jednak nie reczyl za swoje spostrzezenia. Pod lasem i na stepie oddzialy czarnych wojownikow sposobily sie do natarcia. Widac jednak bylo, ze nocny szturm dal sie we znaki takze nacierajacym. Oddzialy ruszyly z wyciem i wrzaskiem, dosc jednak niechetnie i bez animuszu. Nic dziwnego: noc zabrala blisko szescdziesieciu wojownikow. Straty bylyby mniejsze, gdyby zebrano z pola walki rannych; nie zebrano jednak, posrod ogolnej ucieczki. Tak wiec, liczac straty poniesione przez jazde na moscie i potem od strzal, zgraja stracila w zabitych i rannych czwarta czesc swoich wojownikow. Rawat byl pewien, ze drugie tyle wyszlo z walki nie bez kontuzji. Teraz ocenil sily atakujacych na okolo poltorej setki. Reszta ryla wzgorze. I znow opadly Rawata pytania: czemu zgraja nie upora sie z wioska, co w przypadku uzycia wszystkich sil nastapiloby po pierwszym szturmie, i dopiero pozniej nie zajmie swa robota? Czemu tak bardzo zalezy "psom" na czasie? Wydobycie "czegos" ze wzgorza musialo byc sprawa niezwykle pilna. Barykady juz miotaly strzalami. Rawat obiegal je kolejno, by przy poludniowej, najwiekszej, zatrzymac sie nagle. Patrzyl w milczeniu. Lucznicy przestali strzelac i tez patrzyli. Na samym czele oddzialu niesiono na dlugiej tyczce rozcapierzone zwloki kota. Jeden z lucznikow odlozyl bron i usiadl na ziemi, obejmujac glowe dlonmi. Inni patrzyli po sobie martwym wzrokiem. Nie bedzie odsieczy. Nikt nie strzelal. Nacierajacy podeszli blizej i ruszyli biegiem. Nikt nie strzelal. Nie bedzie odsieczy. -Strzelajcie - rzekl chrapliwie Rawat - Nagle porwal porzucony na ziemi luk. -Strzelac! Zolnierze usluchali rozkazu, ale bez zapalu. Wypuszczono kilka strzal, potem dobyto mieczy. Ale nie spychano szturmujacych z barykady, jak to sie dzialo wieczorem, nie darto sie na wroga. Walczono w miejscu, obronnie, bez wiary. Inne barykady walczyly zaciekle. Tam jeszcze nie wiedziano... Ale najwieksza, poludniowa, bronila sie niedoleznie. Rawat probowal poderwac ludzi, przyszedl mu z pomoca Doltar, otrzasnawszy sit pierwszego wrazenia, ale nawet oni dwaj nie umieli wykrzesac z siebie dosc zapalu, a tym bardziej zarazic nim innych. Nie bedzie, nie bedzie odsieczy... Pierwsze szeregi Alerczykow odepchnely obroncow i caly oddzial zaczal forsowac barykade. Zwloki kota wciaz trzymano w gorze, ukazujac je obroncom. I wtem jakis przerazliwy glos za plecami Rawata zaczal wolac: -Dorlot! Dorlot! Dor-loot! Agatra przyjaznila sie z kotem; ona, ktora nigdy nie kochala zadnego mezczyzny, darzyla wielka, siostrzana miloscia zwinnego zwiadowce. Zwykle smiano sie z tej przyjazni, ale zyczliwie, wszyscy o niej wiedzieli i wszyscy lubili te przyjazn, bo bylo w niej cos bardzo pieknego, byla ogromna bezinteresownosc, ktora widzialy nawet oczy twardych zolnierzy. Teraz dziewczyna szla krzyczac, jej nieladna, chuda twarz pelna byla rozpaczy. Nie umiala dobrze walczyc mieczem, szla wiec z lukiem i slala w cizbe strzale za strzala, niczym jakas straszliwa, kroczaca machina do zabijania; dlon siegala za plecy, trafiala na brzechwe strzaly, strzala dotykala cieciwy i mknela, i znow dlon do kolczanu, okragly ruch ramienia, kolejny pocisk... Podeszla na trzy kroki do niosacego tyczke Alerczyka i po raz ostatni napiela luk. Dwa oszczepy trafily ja w piers. Alerczyk trzymajacy tyczke upadl ze strzala w krtani, upadla i ona, a obok niej tyczka z trupem zwiadowcy. Reka dziewczyny chciala dotknac kocich wasow, zlepionych zakrzepla krwia, ale nacierajacy czarny wojownik nadepnal te reke i zaraz potem runal z przebita piersia obok. Posrod opetanczego wrzasku zolnierze Rawata poszli naprzod, za nim poszli chlopi i nikt nie odpieral ciosow, kazdy tylko uderzal, uderzal, uderzal... Najpierw piersi i kudlate lby, potem - plecy wrogow. Przeszli przez barykade i uderzali, uderzali biegnac, uderzali scigajac. Dopiero gdy rozbity oddzial rozproszyl sie na wszystkie strony, staneli, a potem zawrocili powoli. Znow plonely dwa domy i obora. Ale pozostale barykady trzymaly sie twardo. Tam nie wiedziano jeszcze, ze nie bedzie odsieczy... Napastnicy odeszli. Drugi szturm byl odparty. Po bitwie dowiedzieli sie wszyscy. Po ostatnim, rozpaczliwym i wscieklym zrywie, obroncow ogarnela apatia. Rawat nie wiedzial, jak temu zaradzic, tym bardziej, ze lepiej niz ktokolwiek inny zdawal sobie sprawe z sytuacji. Straty byly znaczne, wieksze nawet, niz po pierwszym szturmie. Pozostal Astat z dwoma lucznikami, Elwina, Doltar i on. Wszyscy procz Elwiny byli ranni. Wiesniacy nie plakali juz nawet. Mezczyzn pozostalo niewielu, kobiety i dzieci siadaly gdzie badz i rozszerzonymi oczyma wodzily po tym, co zostalo ze wsi: zgliszcza, ruina. Nic wiecej. Podpalone przez dzicz budynki plonely. Nie bylo wiatru i ogien nie przemieszczal sie dalej. Nawet gdyby mialy splonac pozostale zabudowania, nikt by sie nie ruszyl do gaszenia. Nikt nie grzebal zabitych. Nikt nie jadl. Nikt nie spal. Z plonacej obory juz nie dobiegaly glosy zwierzat. Tylko wokol rozchodzil sie coraz silniejszy swad palonego miesa. W pozostalych oborach ryczaly glodne i niewydojone krowy. Rawat spokojnie, bez pospiechu obchodzil barykady. Widziano jego spokoj, ale wszyscy doskonale wiedzieli, ze jest wymuszony. Gdyby wspomnial komukolwiek o dalszej obronie, odpowiedzialby mu chyba drwiaco-gorzki smiech. Kto mial sie bronic? Tych pietnastu czy szesnastu rannych? Ale poddac sie tez nie bylo mozna. Nikt zreszta nie wiedzial, jak to zrobic. Nikt nigdy nie paktowal z Alerem, nikt nigdy nie skladal broni przed zgraja. Wszyscy byli pewni, ze tak czy inaczej umra. Choc ozwaly sie glosy o zaniechaniu obrony. Ludzie patrzyli na wzgorze, na ktorym wciaz wrzala mrowcza praca i snuli nie pozbawione podstaw domysly, ze nie zabito by ich, a raczej uzyto przy robotach. Ale co potem? Ktos probowal przekonywac, ze "potem puszcza wolno", ale w to nie wierzyli juz nawet ci, ktorzy bardzo, bardzo chcieli zyc. Nie wierzyl nawet przekonujacy. Nie wierzyl w to nikt. Ze wzgorza teraz juz wyraznie wylanialy sie fragmenty gigantycznej rzezby. Rawat zebral sie w sobie i jeszcze raz zaczal szukac jakiegos rozwiazania. Rozwazyl mozliwosc przebicia sie do lasu i ukrycia w nim, ale plan byl zgola fantastyczny. Pomijajac juz fakt, ze po wyjsciu za barykady natychmiast wzielaby ich pod kopyta czarna jazda; zakladajac nawet, ze dotarliby szczesliwie do lasu - co potem? Wloczega z kobietami, starcami, dziecmi? Trzeba by pozostawic rannych. A i tak pewnie - choc w lesie, a raczej zwlaszcza tym, nie uciekliby przed Alerczykami. Nalezalo raz jeszcze podjac probe sprowadzenia pomocy. Ale - czy mialo to sens? Kiedyz pomoc nadejdzie? Kto wytrzyma chocby jeden jeszcze szturm? Na razie jednak na szturm sie nie zanosilo. I nie bylo do zrobienia nic innego, jak uczepic sie tej ostatniej deski ratunku. Ale teraz - czy znajdzie sie czlowiek, ktory podejmie sie isc? Po tym, co spotkalo Dorlota, najlepszego ze zwiadowcow? Ktoz sie odwazy? A jesli nawet znajdzie sie taki - czy podola? Doltar - tegi rebajlo, doswiadczony, znakomity zolnierz - byl za stary do gonitw po stepie. Astat? Astat nie znal okolicy. Rawat widzial tylko jednego czlowieka, ktory potrafilby wykonac zadanie - siebie. Lecz to nie wchodzilo w rachube. Jesli osada miala sie bronic choc jeden dzien, musial zostac na miejscu. W przeciwnym wypadku wiedzial, ze ktos predzej czy pozniej powie: "Uciekl". I to bedzie koniec. Zyl jeszcze jeden z wioskowych mysliwych. Rawat wezwal go do siebie i krotko przedstawil sprawe. Mysliwy milczal i Rawat, choc bardzo sie pilnowal, stracil panowanie nad soba. Porwal mezczyzne za kapote i przyparl do sciany domu. -Ty myslisz, ze co? - wysyczal. - Ze wymyslilem zabawe?! Co, wolisz tu siedziec i zdychac, i patrzec, jak inni zdychaja? Ty sukinsynu, gdybym nie musial tu tkwic, w tej przekletej, gownianej wsi, w tej chwili wlazlbym na konia i pognal... Jakbym nie sprowadzil odsieczy, to moze chociaz leb bym uwiozl calo! Chlop milczal. Rawat puscil go i odszedl. Chcial przez chwile byc sam. Ale na tym cmentarzu, pelnym zywych i niezywych trupow, nie bylo miejsca na samotnosc. W ocalalych od pozogi domach lezeli najciezej ranni, ktorych nie bylo czym opatrywac, bo wszystko, z czego dalo sie zrobic szarpie, zuzyto juz dawno. Umierali kolejno: chlop i zolnierz, mezczyzna i kobieta, piecioletni szczeniak i stuletni dziad. W obrebie barykad siedzieli ci "nieco mniej umarli", a "najbardziej zywi" chodzili bez celu tam i sam. Rawat poczul nagle, ze ogarnia go jakas niesamowita wesolosc. Znal ten typ dobrego samopoczucia, doswiadczyl juz kiedys... Nie bez kozery zwano go zwykle wisielczym humorem... Nie mogac dluzej wytrzymac, parsknal smiechem na samym srodku bronionego strzepu wioski. Patrzono na niego jak na szalenca, a on az sie zataczal. Zlapal oddech, pokazal palcem poczwarna, utkana ze stolow i zydli barykade i znow ryknal. Siedzacy w kaluzy przy studni zolnierz zachichotal nerwowo. Zawtorowal mu drugi, potem ktorys z chlopow. Po chwili juz wszystkie domy i barykady prychaly, rechotaly, pialy i piszczaly na dziesiatki sposobow. Pokazywano sobie palcami co cudaczniej lezacych nieboszczykow z zasmiewano sie do lez. Jakis ranny lezacy pod sciana miedzy jednym a drugim atakiem chichotu plul krwia, inny trzymal sie za przewiazana szmata twarz. Smiali sie jak oblakani, posrod trzech pozarow i dymu, do utraty tchu, do bolu miesni brzucha. Smiali sie tak dlugo, az okazalo sie, ze jedna ze starszych kobiet, ktorej zabito meza i synow, nie smieje sie, lecz placze. *** Ale z tym smiechem przyszla jakas dziwna otucha, a za otucha - wiara. Mysliwy mial wyruszyc o zmroku, wszyscy patrzyli na niego i wierzyli, ze uda mu sie przebic i odnalezc wojsko. Ta nie poparta niczym wiara byla ostatnia rzecza, jaka pozostala tym ludziom; trzymali sie jej kurczowo i podsycali w sobie, by nie umarla, by byla.I czekali na szturm, ktory postanowili przetrzymac. Wlasnie tak: postanowili przetrzymac. I byli tak pewni, ze przetrzymaja, tak o tym przekonani, ze niemal wygladali go z niecierpliwoscia. Przetrzymac szturm znaczylo: doczekac odsieczy. To mial byc ostatni szturm, gdyby im ktos powiedzial, ze zaraz po nim moze nastapic czwarty - chyba wysmialiby go. Nie ma "czwartych szturmow". Trzeba przetrzymac trzeci, a potem - bedzie odsiecz. Czlowiek probujacy temu zaprzeczyc zostalby poturbowany, jesli nie zabity. Po poludniu przelecial lekki deszczyk, ktory jednak mial dosc sily, by ugasic dogorywajace zgliszcza. Uznano to za dobry znak; dobrym znakiem stalo sie naraz wszystko: to, ze ktos sie potknal i nie przewrocil, to, ze ocielila sie jedna z krow i to, ze nie szczekajace nigdy w poblizu Alerczykow psy pogryzly sie nagle miedzy soba i zaczely ujadac. W oczekiwaniu szturmu pochowano zabitych i zebrano bron. Bylo jej teraz tyle, ze kazdy mogl sobie wybrac taka, jaka mu najbardziej odpowiadala. W jukach znaleziono kusze Birenety. Rawat wiedzial od poczatku o tej swietnej, dalekosieznej broni, ale nie bylo do niej korby, a nikt procz Birenety i Drwala nie umial napiac jej recznie. Teraz okazalo sie, ze potrafi to kowal. Natychmiast nalozono belt i kowal wystrzelil na chybil-trafil w strone wzgorza. Pomimo duzego oddalenia i watpliwych umiejetnosci strzelca, czwarty z rzedu pocisk chyba trafil ktoregos z kopaczy. Uznano to - oczywiscie - za dobry znak, choc trafienie w gesto skupiony na niewielkiej przestrzeni tlumek robotnikow nie bylo znowu takim wielkim cudem. Prace na wzgorzu posuwaly sie w szybkim tempie, teraz juz bylo widac wyraznie, ze odsloniety kawalek posagu przedstawia wielki, plaski leb jakiejs poczwary. Na szturm sie nie zanosilo, zdjeto pierscien obejmujacy dotad osade, ogromna wiekszosc wojownikow pracowala przy kopaniu, tym bardziej, ze wielu jencow padlo z wyczerpania. Tylko duzy oddzial jazdy stal w gotowosci u stop wzniesienia; Rawat odniosl wrazenie, ze pracowaliby i oni, gdyby tylko bylo dosc narzedzi. Osada nie interesowano sie wcale, gdyby nie ow oddzial konnych, oblezeni mogliby spokojnie wyjsc zza barykad i pomaszerowac w dowolnym kierunku. Mysliwy wyruszyl jeszcze przed zmierzchem, prowadzac dwa luzne konie na zmiane. Od polnocy nie bylo zadnych oddzialow, a szczatki wsi zaslonily jego odjazd przed wzrokiem czarnych jezdzcow. Od tej chwili pozostawalo tylko czekac. Zapadl zmierzch, potem nadciagnela noc. Na wzgorzu palono ogromne ognisko i kopano. Wies pozostawiono w spokoju. Szturmu nie bylo. Spali mocnym snem wszyscy i gdyby nieprzyjaciel uderzyl tej nocy, wzialby barykady bez oporu. Rawat rzecz jasna powystawial straze, ale czuwala tylko pierwsza zmiana, zlozona w wiekszosci z zolnierzy. Druga wachta zaspala i trzeciej ani nastepnych nie obudzono w ogole. Spal takze i Rawat, po raz pierwszy od kilku nocy. Spal twardo i spokojnie. Przed switem obudzil sie Doltar. Zaniepokojony gleboka ciemnoscia, w ktorej tonela wies i brakiem wart rozpalil ognisko i postawil na nogi dowodce. Rawat dlugo stal w miejscu, patrzac na zniszczona wies, jakby nie mogl uwierzyc, ze to wszystko jest jawa, nie snem. W migotliwym blasku ogniska widac bylo jego zmeczona twarz: zacisniete, popekane usta, od wielu dni nie golone policzki i zmarszczone brwi. Poszli z Doltarem na poludniowa barykade. Wspieli sie na jej szczyt i usiedli posrod polamanych desek. Patrzyli na jasne wzgorze. -Powiedz, Doltar, co oni robia? Co oni robia, Doltar? Gwardzista pokrecil glowa. -Smok o zabim pysku - rzekl jakby do siebie. - Widzialem taki rysunek na tarczy jednego znacznego wojownika... Bardzo dawno. Nie wiem, co oznacza. Siedzieli dalej w milczeniu. -Grombelardczyk opowiadal kiedys legende - rzekl znowu Doltar. - Przypomniala mi sie dzis w nocy. -Legenda? -Tak, legenda... Ale to mialo byc w Grombelardzie... a moze nie? O smoku uwiezionym w ziemi. Nie wiem, nie pamietam. -Co dalej? -Nikt nie wie, gdzie to jest. Ale raz na sto lat jest kilka dziwnych dni, kiedy mozna smoka obudzic... Po co - nie wiem. Nie pamietam, ledwie co wtedy sluchalem. Przeciez to tylko bajka. Znow milczeli. -Ale tutaj - dorzucil jeszcze topornik - to tereny Aleru. To nieprawda, panie, ze jestesmy w swoim prawie, walczac o te ziemie. Kiedys byl tu Aler. Dopiero mysmy przesuneli granice na gory. I Aler - to wcale nie tlumaczy sie Kraj-Za-Gorami. -A jak? -Po prostu: Nasz Kraj. Milczenie. -Skad to wiesz? Doltar wskazal ziemie. -Bo tutaj stala kiedys mala wioska Aleru. Moj dziadek i jego osadnicy dawno temu zrownali ja z ziemia. Postawili domy. Przyszli Alerczycy i spalili z kolei nasza wioske. Teraz, niedawno przeciez, stanela nowa osada. Patrzyli w ciszy. Na jasnym wzgorzu setki kopaczy uwijaly sie w goraczkowym pospiechu. *** Dzien wstawal dosc zimny i pochmurny, z nieba pokapywalo. Chlod dal sie we znaki obroncom, nikt nie mogl juz spac. Ubierano sie cieplej.Dziwne bylo przebudzenie tych ludzi. Dzien miniony - przez ow sen - oddalil sie o sto dni, kto otwieral oczy, ten patrzyl wokol z niedowierzaniem, zaciskal znowu powieki sadzac, jak wczesniej Rawat, ze wciaz jeszcze spi. Ale zaciskanie i otwieranie wciaz na nowo powiek nic nie dawalo. Spalone domy i obora jawily sie za kazdym razem tak samo. Plamy krwi na barykadach i przy nich nie znikaly, czerwono zabarwione, brudne szmaty na rekach i glowach istnialy na jawie, nie we snie. W obrebie barykad nie bylo miejsca, do ktorego nie docieralby jek lub stekniecie rannego. Nie bylo miejsca, w ktorym mozna by sie zaszyc i uwierzyc choc przez chwile, ze wszystko jest jak dawniej, normalnie. Wszedzie widnialy slady bitwy. Wszedzie docieral smrod plytko zagrzebanych trupow, czasem dodatkowo wiatr przynosil fetor od gnijacych po drugiej stronie barykad zabitych napastnikow. Bylo ich zbyt wielu, by dalo sie wszystkich pogrzebac. Obrona nie trwala jeszcze nawet dwoch dni; przeciez na terenie szesciu zagrod zgromadzono dwie setki z gora ludzi. Ustepy zapelnily sie szybko, potem przechodzono na zewnatrz barykad. Ale ranni, zarowno kobiety jak mezczyzni, zalatwiali potrzeby pod scianami domow, najciezej ranni nie ruszali sie wcale... Nozdrza przywykly juz prawie do smrodu, ale Rawat obawial sie zarazy. Zapelniono wiec trupami napastnikow najmniej wydajna studnie i przysypano ziemia, wykopano obszerny dol kloaczny. Niewiele to pomoglo; nie sposob bylo przeciez nosic wszystkich rannych. Izby mieszkalne stanowily po trosze wszystko: skladnice chlopskiego dobytku, szpitale, sypialnie i bastiony obronne, bo wzdluz scian musialo byc miejsce dla broniacych przystepu do okien. Straszliwy zaduch panujacy we wnetrzach domostw przyprawial o nudnosci i bole glowy. Nie bylo na to rady. Ploty okalajace zagrody zniesiono jeszcze przed pierwszym szturmem - poszly na barykady. Tak wiec podworza wraz z ulica stanowily obszerny "majdan", z ktorego srodka Rawat dowodzil obrona. Na owym majdanie bylo wszystko: porzucona bron, strzaly, jakies szmaty i sprzety, cebry do gaszenia pozarow, ludzie i zwierzece odchody... Biegaly miedzy tym wszystkim kury, chodzili zdrowi, pelzali i zataczali sie ranni. I tak az po barykady - nieforemne stosy beczek, calych i polamanych desek, rozwalonych wozow, mebli, skrzyn... Wszystko to pokryte szczatkami broni i wielkimi, brunatnymi plamami zakrzeplej krwi... a nierzadko w szelinie lezal kawal ludzkiego miesa: dlon plat skory... Po przebudzeniu patrzono na to wszystko jakby po raz pierwszy. Na nowo. Ten i ow zaplakal. Kobiet zginelo mniej niz mezczyzn, rannych bylo prawie tyle samo. Wiekszosc miala poparzone rece: oblewajac napastnikow wrzatkiem oblewaly czesto i siebie. Wiele mialo nadpalone wlosy; dlugie - latwo skakal na nie ogien przy gaszeniu pozarow. Okropny widok przedstawialy dzieci: brudne, czesto pokrwawione, czasem juz okaleczone do konca swych dni. Nie bylo chwili, by z jakiegos zakatka nie dobiegal placz malca, niemowlecia. Miedzy tym wszystkim - budzacy sie ze snu ludzie z oszczepami w dloniach. Przystepujac do obrony sadzili, ze bronia dobytku. Teraz juz wiedzieli, ze bronia tylko zycia. Malo ktory sprzet nadawal sie do uzytku, nikt juz prawie nie mial domu, stloczone w ciasnej przestrzeni kilku obor i chlewow zwierzeta dusily sie w scisku - kilka padlo. Broniono juz tylko zycia. Miniony dzien stal sie daleki, bardzo daleki, nieprawdziwy. Powrocilo zniechecenie, obojetnosc. Odsiecz? Niech nadejdzie - coz z tego? Coz pozostalo do uratowania? Zycie... Tak, zycie niepotrzebne juz nikomu, bo zabili meza, a teraz kona corka, a skona jeszcze syn albo brat. Wygladano szturmu. Okolo poludnia nastroje sie unormowaly. Jedni pokladli sie na ziemi i patrzyli w niebo, lub nie spiac lezeli z zamknietymi oczyma - ci czekali na koniec. Taki lub inny. Bez znaczenia. Inni siedzieli na barykadach z bronia w reku i z niezmaconym spokojem czekali. Ci mieli bic sie jak jakies machiny wojenne, z uporem, bez zludzen, bez zwatpienia, ale i bez wiary. Do konca. Rawat patrzyl na jednych i drugich i wiedzial, ze tak juz zostanie. Wygladano szturmu. Ale szturmu nie bylo. I powoli zaczelo docierac do obroncow, ze zapewne nie bedzie tak dlugo, poki Alerczycy nie skoncza prac na wzgorzu. Jednak "wsciekle psy" nie zapomnialy o wiosce zupelnie. Niepotrzebna do pracy jazda wciaz trwala u stop wzgorza, rozbita prowizorycznym obozem. Rawat pytal sam siebie, jak dlugo to wszystko bedzie trwalo. Odpowiedz byla prosta: do czasu nadejscia odsieczy. Albo - co bardziej prawdopodobne - do czasu ukonczenia przez Alerczykow pracy. Ze wzgorza juz wyraznie wylanial sie ogromny, zabi leb i czesc grzbietu smoka. Rawat zastanawial sie, ile czasu trzeba, by przy obecnym tempie pracy odslonic posag w calosci. Trzy dni? cztery? tydzien? Warstwa ziemi okrywajaca smoka nie byla gruba, jak dotad. Ale w innych miejscach moglo byc inaczej. Chodzil, z nawyku juz sprawdzajac barykady. Dzien ciagnal sie bez konca. Poznym popoludniem opadly kapitana mysli, ktorych wystrzegal sie dotad pilnie: czy dobrze pokierowal obrona? Czy obrona byla w ogole potrzebna? Czy nie nalezalo wydac Doltarowi rozkazu, by - zamiast przygotowac wies do obrony - zebral mieszkancow i uchodzil w las? W swietle tego, co widzial obecnie - Alerczycy nie scigaliby ich, nie szukali w kniei. Pracowaliby nad wzgorzem, spaliwszy - owszem - bezbronne zagrody, ale nie zabiwszy nikogo. A teraz? Wies zostala spalona tak czy owak - a ilez smierci, ran i cierpienia... Gryzl sie z myslami i wlasnym sumieniem... Chodzil po wsi i teraz - zadawszy sobie pytanie - widzial odpowiedz w kazdym spojrzeniu, w kazdej ranie czy jeku. Spojrzenia mogly klamac - rany nie klamaly... Nie byloby ich, nie byloby ran ani trupow, gdyby wies uszla w las. Nie byloby. Czyz mogl to przewidziec? Ze nie do wsi ida Alerczycy, lecz do wzgorza obok? Skad mial wiedziec? Od lat scigal zgraje, wypelnial swoj obowiazek jak umial, on - szlachcic i zolnierz -bronil chlopow i byl z tego dumny. Nigdy nie pogardzal wiesniakiem, oslanial bezbronnych nie pytajac, kim sa, jakie ich urodzenie... Bronil wiosek, bo dawaly chleb, chleb dla wszystkich, takze i dla niego... Rozumial to, pojmowal. Tam, daleko, w wielkich miastach Armektu i Dartanu, siedzieli magnaci w palacach i byc moze sadzili, ze chleb mozna znalezc na drodze - zawsze mieli go w brod, nawet wiecej... On widzial, jak rosnie ow chleb, nie bedacy jeszcze chlebem, widzial trud wlozony w kazdy bochen i placil za ow trud jak potrafil: broniac tych, ktorzy sie trudzili. Teraz okazalo sie, ze robi to nieudolnie. Rzekl: "obronie", zawierzono mu, a on poslal ludzi na rzez. Nie chcial tego. Ale ktoz pyta o checi? On byl winien smierci tych ludzi, tych dzieci... Bo ktoz inny? Chlop nie rozumial sie na wojnie, nie musial, do niego nalezala praca, od wojny, od zapewnienia mu spokoju przy tej pracy byl zolnierz - a zolnierz zawiodl. On, wlasnie on - Rawat C.V., kapitan Gwardii Armektu - zawiodl. Zawiodl, zawiodl. Dzien mial sie ku koncowi. Ciezki dzien. Przepelniony bezczynnoscia, a ona wlasnie -bezczynnosc - zsylala zle mysli. Byla gorsza niz szturm, niz bitwa i krew. Stokroc gorsza. Przysparzala ran, ktorych nie sposob bylo przewiazac szmata. Nie tylko Rawat bil sie tego dnia sam ze soba. Ciezko przezywala wojne Elwina. Nie tak wyobrazala sobie swa sluzbe. Nie tak... Wiedziala, ze bedzie walczyc, w mlodej duszy bardzo byla z tego dumna. Walczyc, bronic, nie pozwolic, by krzywdzono niewinnych. Z podziwem patrzyla dotad na swych kolegow - doswiadczonych zolnierzy-weteranow, kapitan wydawal jej sie niemal wszechmocny, wszechwladny, byl olbrzymem. I oto okazalo sie, ze ani on, ani pozostali nie potrafia zapobiec zlu, nie potrafi tego i ona, choc tak bardzo, tak bardzo sie stara... Zabijala i ciezko przezywala kazda wypuszczona strzale, mowila sobie: "Tak trzeba". Ale to nie bylo jak polowanie, o nie... Widziala smierc w oczach padajacych Alerczykow i byla ona taka sama, jak u chlopow, zolnierzy... Chcialo jej sie plakac, chciala biec w tlum, rzucic luk, uniesc rece do gory i krzyczec: "Nie zabijajcie sie! Dlaczego, po co wy to robicie, przeciez wszyscy chcemy zyc, dlaczego wiec sie zabijamy, dlaczego? Dlaczego?!" Poloblakana patrzyla na poparzone w pozarach dzieci, na placzacych bezsilnie, konajacych w bolach mezczyzn, na ich kobiety, ktore tak bardzo wierzyly, tak bardzo szukaly w swych mezczyznach oparcia, a oni odwracali spojrzenia i znow plakali ze wstydu, ze nie potrafia - za slabi... Za slabi. Zapadla noc. Na wzgorzu plonely ogniska. Ale nikt juz nie patrzyl na wzgorze. Przyzwyczajono sie do widoku setek robotnikow, spowszednial odkopywany, dziwny posag. Obojetne. Bylo to juz obojetne. Zycie w czworokacie barykad toczylo sie normalnym trybem. Tak wlasnie: normalnym trybem. Chociaz... tylko pozornie. Bo miniony dzien, pusty, wypelniony myslami, byl naprawde fatalny. Niewidoczny, zlosliwy czarny robak toczyl dusze ludzkie. Nie tylko Rawata i Elwiny. Niemal wszyscy trawili cos gorzko. Wszyscy majacy czas na myslenie. Zdrowi... Ranni... Konajacy. Nad ranem popelniono morderstwo: wiesniak zabil zolnierza. To zabojstwo bylo jak naciecie wrzodu: nagle wylala sie cala jego zawartosc. Zabojce zatluczono w mgnieniu oka i nikt nigdy nie dowiedzial sie, czemu zabil. Towarzysze zabitego zolnierza - Astat i jeszcze jeden lucznik, ostatni juz z szostki - stali z nagimi mieczami, nienawistnie mierzac wzrokiem wiesniakow, ktorzy nagle skupili sie w grupe. Doltar podniosl z ziemi topor, stojacy naprzeciwko kowal - mlot. Walczyli razem na jednej barykadzie. Doltar opuscil bron. -Stoj, Astat - powiedzial. Z zewnatrz barykady gramolil sie Rawat. Trzymajac pas z mieczem w dloni podbiegl do zolnierzy. -Czyscie poszaleli?! Lucznicy wciaz trzymali miecze w dloniach. Mala Elwina stala z boku, patrzac szeroko otwartymi oczyma. Usta jej drzaly. -To chlopskie scierwo zabilo Arweta - rzekl Astat, nie spuszczajac wzroku z gromady wiesniakow. Postapil krok do przodu. Dlon kapitana opadla mu na ramie. -Nie tys tu sedzia, Astat. Szostkowy zacisnal zeby. -Nadstawiamy lba - rzekl chrapliwie - padamy jeden po drugim... Za nich. Gdzie jest oddzial? Nie ma... Wybity. Kapitan mocniej zacisnal palce, ale lucznik stracil dlon. Mowil urywanie: -A gdy zasniesz... nie spij. Chlopskie scierwo... ktores mial za towarzysza... za ktores reke stracil... wbije ci noz w plecy. -Cofnij sie, Astat. - rzekl kapitan. Szostkowy opuscil miecz. Patrzyl teraz na dowodce. -Wiesz, panie, ile on mial lat? Dwadziescia... Pierwszy raz na wyprawie... Przezyl bitwe... przezyl szturmy. Zamachnal sie i cisnal miecz ponad stodola. Bron zniknela w mroku. -Bronic wsi to nasz obowiazek - rzekl kapitan. - Do konca. Do ostatniego. Astat parsknal zgryzliwym smiechem. -Coz innego robie, na Moc?! Bronie, bronie! -Wiec idz na barykade. I czuwaj. Idzcie wszyscy. Zolnierze stali chwile, potem rozeszli sie powoli. Kapitan i chlopi patrzyli na siebie. Nikt nic nie mowil. -Tez idzcie. Rozeszli sie w ciszy. Jedni legli na ziemi, drudzy wrocili na barykady i z bronia w reku czekali... Czekali. Rawat stal nieruchomo, gryzac usta i patrzac na niebo na wschodzie. Switalo. Patrzyl tak na wschod i pusto bylo w jego myslach, zupelnie pusto. Nie rozwazal szans, nie gryzl sie juz ze swym bezlitosnym sumieniem, nie planowal, co dalej. Stal i patrzyl na wschod. Na barykadach chlopi siedzieli z dala od zolnierzy. Zolnierze nie rozmawiali, tkwili w ponurym milczeniu, patrzac w ziemie. Rawat odwrocil sie i zrobil kilka krokow, z ktorych ostatni byl krotki i niezdecydowany. Barykady? Mial - obchodzic barykady? Smial sie bezglosnie. Pierwsze blaski porannego slonca odbily sie od blyszczacych na rowninie zbroi. Nad silna kolumna lopotal blekitno-wisniowy sztandar Alkawy. Epilog Po bitwie usunieto ze wzgorza zwaly trupow. Alerczycy bronili smoka do konca.Zolnierze skonczyli prace za nich. Nie rozkopano calego wzgorza... Stali na szczycie - zolnierze i chlopi - i patrzyli. Potworny, kamienny leb wystawal z wykopanej w ziemi dziury. Dalej byl luskowaty grzbiet, a raczej... jego czesc. I skala. Czesciowo pokryta ziemia, czesciowo odslonieta. Surowa, nierowna skala. Posag byl niedokonczony. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-10-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/