Pokora Garden - SAVAGE FELISITY

Szczegóły
Tytuł Pokora Garden - SAVAGE FELISITY
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Pokora Garden - SAVAGE FELISITY PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Pokora Garden - SAVAGE FELISITY PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Pokora Garden - SAVAGE FELISITY - podejrzyj 20 pierwszych stron:

FELISITY SAVAGE POKORA GARDEN TLUMACZYLA: JOANNA WOLYNSKA SCAN-DAL W duszy kazdego artysty mieszka widmo mordercy. Niektorzy czynia z niego honoro- wego goscia inni zakuwaja je w kajdany i barykaduja drzwi, ale wiedza, ze ono nie umarlo.-Mary Renault Est ubi gloria nunc Babylonia? Ach, gdziez sa niegdysiejsze sniegi? Ziemia tan- czy danse macabre; czasami wydaje mi sie, ze po Dunaju plyna statki pelne glupcow podazajacych ku otchlani. -Umberto Eco ROZDZIAL PIERWSZY Beau kleczal nieopodal i metodycznie walil glowa w mur piaskowca. Biale, jedwabiste loki spadaly mu na twarz prz kazdym uderzeniu, a powieki lawendowych oczu zaciskal z bolu - To ci nie pomoze - powiedziala Kora. Siedziala w cieni debu z robotka na kolanach.I chociaz udawala, ze wyszywa prze caly czas, gdy Beau mowil o swej zlosci i rozpaczy, byla zbyt wrazliwa szesnastolatka, aby obserwowac obojetnie, jak zadaj sobie bol. - Z bliznami bedziesz wygladal jeszcze bardzie pociagajaco. Podniosla sie, podeszla do niego i odciagnela go od sciany Niska trawa podrapala jej nogi, kiedy usidla i odgarniala mu wlosy z czola. Nic bylo krwi, tylko siniaki; ciemna skora nabiegla krwia pod zlotym futrem. Nie bedzie mial blizn, chociaz miala racje: nie zaszkodzilyby jego urodzie. -Nie odejde - jego glos byl niemal nieslyszalny. - Koro nie. Nie umre. Przytulila go. Trudno jej bylo ukrywac, jak rozpaczliwie pragnela, by zostal... -Nie masz nic do gadania! Jak mozesz nawet myslec o sprzeciwieniu sie flamenowi? -Nie sprzeciwie sie. Zmusze go do zmiany! Nie bedzie mnie chcial z pokiereszowana twarza! - Szarpnal sie, ale trzymala go mocno; po chwili sie poddal. Bylo pozne lato. Slonce zachodzilo juz na tle przejrzystego, akwamarynowego nieba. Bylo goraco, jak zawsze w Zachodniej Rubiezy, prowincji kontynentu Domesdys. Kora spogladala ponad glowa Beau na plytka, sucha doline i zbocze, jalowe od poczatku czasu. Znajdowalo sie zbyt blisko soli, aby cokolwiek moglo na nim wyrosnac, a rzadka trawa przybrala tutaj kolor miedzi. W oddali, oddzielony lysymi szczytami, polyskiwal cienki, waski pas. Wygladal jak morze, ale to nie byla woda lecz sol. -Beau, czy wiesz, ile mama oddalaby za taka szanse? - zapytala Kora. - Wiesz, ile kazdy dalby, aby wygladac jak ty? Dla niej byl po prostu Beau, narzeczonym, towarzyszem dziecinstwa, najgorszym wrogiem i najlepszym przyjacielem. Jednak kiedy sie urodzil, wygladal u boku swej matki, Litosci, jak nieziemska wizja i rodzina porzucila wszelkie nadzieje z nim zwiazane. Chciala tylko jego doskonalej twarzy i ciala, zywego srebra pokrytego futrem. Wiedziala, ze predzej czy pozniej jej milosc zwroci sie z nawiazka. I teraz inwestycja procentowala. Wedrowny flamen, Braciszek Zmyslowosc, wybral Beau na ducha, piekna rzezbe stworzona ku uciesze bogow. W zamian Gardenowie otrzymaja dwiescie owiec, metalowe narzedzia warte szescdziesiat szylingow, beczulke wina z Krolewca i odswietne ubrania dla calej rodziny. Cala Rubiez bedzie im zazdroscic. Poczuli sie jak ludzie, ktorzy na dnie studni odkryli blyszczace zloto. Plakali i smiali sie na przemian. A to, ze Beau wcale sie nic cieszyl, w ogole ich nie obeszlo. Beau chcial sie ozenic, miec dzieci i byc rolnikiem jak ojciec i stryjowie. Nikt nie posadzal go o lak przyziemne marzenia: byl zbyt piekny. Zeszlej nocy on. Kora i ich starsi kuzynowie siedzieli przy ognisku na podworzu. Brit i Emper zapomnieli o dostojnosci starszenstwa i przescigali sie w rozsmieszaniu kuzynostwa. Chichoczac histerycznie. Kora spojrzala na Beau, ktorego twarz zarumienila sie od ognia i swiatla gwiazd, i zamilkla. Zazwyczaj nie zauwazala jego piekna, ale nagle wydal jej sie bogiem. Braciszek Zmyslowosc, zwiniety w klebek przy ognisku, majacy swego lemana u stop, podniosl nagle glowe, jakby jego slepe, zarosle sola oczy mogly widziec. Dlugo spogladal w kierunku Beau. Mowiono, ze flamcni mogli widziec bogow, aby im sie klaniac. Moze potrafili tez dostrzegac piekno prawie rowne boskiemu? (Kora nigdy nie widziala boga, chociaz ponoc jeden objawil sie jej prababce. Byla jednak pewna, ze bogowie sa piekni jak rzezby jej ojca i wujow, a nawet piekniejsi, bo doskonali.) Boska Waga drgnela. Szala z zyciem Beau wciaz nieublaganie opadala, a szala na ktorej zlozono jego urode, skoczyla w gore. Kora, zaplakana, pobiegla na wzgorza. Bez Beau nie miala zadnej przyszlosci na rodowej farmie, ktora Gardenowie zamieszkiwali od tysiacleci. Od czasu, gdy w Domesdys osiedlili sie glupi, heretyccy chlopi, jeszcze przed nastaniem Dywinarchy, panowaly te same zasady: jesli sie nie ozeni, Kora bedzie uwazana za gorsza. A jedynym kuzynem w jej wieku byl Beau. Nawet gdyby inni nie mieli zon czy sympatii, nie ozeniliby sie z nia, bo byla brzydka. Jej cialo, twarz i wlosy mialy ten sam, brudnobezowy kolor, oczy byly koloru krwi, a figura uchodzila ledwo za przecietna. Ich zareczyny w pierwszej chwili popsuly humor Beau i zranily jego proznosc, gdy pomyslal, kim moglby byc. Chciala opuscic Beaulieu, ale dokad mialaby pojsc? Otaczajacy ja swiat jawil sie jak kolorowa plama, znana tylko z opowiesci lamanow towarzyszacych wedrownym flamenom. Centrum tego swiata bylo Miasto Delta, lsniace niby brylant, a w nim mieszkal Dywinarcha i wladal Sola. Dywinarcha, bog bogow w Krolewcu. Pomniejsi bogowie pojawiali sie czasem na rubiezach; zazwyczaj nawiedzali samotne pasterki, aby dac im dziwne, bezwlose dzieci. Tak mowily basnie. Kora jednak wiedziala, co sie z nia stanie, gdy Beau odejdzie: bedzie stara panna, wolem roboczym i nianka dla bandy siostrzencow i bratanic. Wiesniacy z rubiezy ciezko harowali, bo ziemia tu byla niemal jalowa; nawet Beau pracowal rownie ciezko jak inni. Kora uzalala sie nad soba tak bardzo, ze ledwo zauwazyla, iz Beau znow zaczal walic glowa w mur. Powstrzymala jednak chec odciagniecia go. Byc moze popelnila blad. interweniujac za pierwszym razem. Pomyslala jednak, ze powinna cos zrobic, zanim Beau sie zabije, i jak na komende ruch przy scianie ustal. Nie podniosla oczu. Minelo kilka chwil, a potem cos twardego i ciezkiego runelo jej na stopy. -Boska krew! - syknela. Beau stal nad nia i oddychal plytko, z jednym policzkiem naznaczonym krwia. Upuscil jej kamien na stope. Krzywiac sie z bolu, stanela na nogi. Otarla oczy. -Wyrzadzenie sobie krzywdy jest trudniejsze, niz myslisz. -Teraz bedziesz mial blizne. Piekny Gardenie. -Zauwazylas! - Za jego glowa kolysaly sie liscie, a slonce swiecilo wprosi na zlota twarz umazana krwia. - Koro, musisz ze mna pojechac. Nie zniose samotnosci. Zabraklo jej tchu. W jednej chwili swiat odwrocil sie do gory nogami, jej mysli odlecialy z Beaulieu prosto ku krajom, ktore byly jasniejsze i piekniejsze, niz sobie mogla wyobrazic. Lemani mowili, ze w Krolewcu wszystko bylo zielone. "Czy to prawda, ze w Miescie Delta bogowie przechadzaja sie ulicami?", pomyslala. "Czy kiedykolwiek zobacze boga, jesli Beau mnie tu zostawi? Co zobacze?" Nie potrafila wyrzec sie marzen. Odkad skonczyla dziewiec lat, holubila mysl o ucieczce. Wtedy to swiat zewnetrzny wgryzl sie w wioske jak zeby drapiezcy i przybral postac flamena. Braciszka Transcendencji, ktory wybral mlodsza siostre Kory, Wdziek, na swoja lemanke. Piecioletnia gadula, jasnofutra Wdziek, podskakiwala wesolo przy boku Braciszka, a Kora spogladala za nia i po raz pierwszy zrozumiala, ze mozna odejsc. I jeszcze jej matka, Wiara. Kiedy Kora miala roczek, Wiare nieomal wybrano na ducha do ceremonii koronacji Nastepcy w Miescie Delta. Kora wiedziala, ze gdyby matke wybrano, ta odeszlaby, a dziewczynka, wzrastajaca pod opieka kogos innego, nigdy by jej tego nic wybaczyla. -Na pewno masz w ranie okruchy ze sciany, Beau. - Dotknela go delikalnie i wytarla krew lisciem debu. Starannie unikala patrzenia mu w oczy. Jedno oko Beau zniknelo za opuchlizna, ale objal ja bez wahania. Jego ramiona byly silne i twarde, nie mogla sie wywinac. -Jesli mam umrzec, chce, zebys przy mnie byla. Jedz. -Oszalales, Beau. Co bym robila w Miescie Delta? - Nie potrafila dodac: "Po twojej smierci". -Kiedy flamen powiedzial, ze mnie wybral, dodal, ze moge zabrac towarzysza. "To czesio praktykowane, jesli tylko towarzysz zgodzi sie nie wracac", tak powiedzial. A ty, dlaczego mialabys wracac? Nic cie tu nie czeka! Ciotka nigdy nie pusci cie dalej niz na Wybrzeze Motyli, zebys znalazla meza, ktorego i tak nie znajdziesz ani tam, ani tutaj. Chcesz do konca zycia byc od niej zalezna? Pracowac dla Brita, Empera, Genia i ich rodzin? Beau ochrypl. Nie przywykli do okazywania emocji. Nos Kory swedzial od powstrzymywania lez. -Jedz ze mna. Slonce oswietlalo jego doskonale usta. Patrzyla, jak formuluja slowa. Marzenia zaslepialy ja. -Jedz ze... -Przestan! Zapytam! Ale mnie nie pusci! -Ale! - stwierdzil Beau z satysfakcja. - Pusci. *** Na rubiezach kazdy akr byl cenny. Niskie, kamienne mury znaczace teren uprawny, konczyly sie daleko od soli. Ale owce i kozy wybieraly sie na spacery po brazowej ziemi niczyjej, a czasami i wiesniacy zapuszczali sie na sol, aby szukac przezroczystych jagod i owocow. Naciagali na twarze chusty, gdyz niebezpiecznie bylo wypuszczac sie na sol, kiedy nie bylo chmur, nawet w nocy, gdy gwiazdy jasno swiecily. Migotanie wszystkich kolorow teczy moglo szybko oslepic, a jesli sie je przetrwalo, predzej czy pozniej z oddali nadciagala burza solna, wdmuchujaca ziarna w oczy, gdzie sie zagniezdzaly i rosly w krysztaly wypelniajace caly oczodol.Tak lemanowie stawali sie flamenami, jesli ich pan zmarl przed ukonczeniem przez nich sluzby, i jesli odrzucili ateizm, a wybierali flamenizm. Udawali sie na wielodniowe pielgrzymki na sol. Kiedy wracali z krysztalami soli w oczach, oglaszano ich Braciszkami i Siostrzyczkami zdolnymi do czynienia cudow. Sol byla symbolem swietosci i niezbadanego. Opowiesci flamenow o dniach sprzed Wojen Nawroceniowych, kiedy to caly swiat skladal sie tylko z barbarzynskich krolestw, jasno dowodzily, ze sol nigdy nie rozciagala sie dalej niz kilkaset lig od wybrzezy szesciu kontynentow. Tylko rzeki potrafily ja przebyc nietkniete. Nikt jej nigdy nie przeszedl, nawet Wedrowiec, pierwszy flamen, ktory wrocil oslepiony, wiec nikt nie wiedzial, jak duze sa kontynenty. Krolewiec byl najmniej zamieszkaly, a Domesdys najbardziej, nie wspominajac o Archipelagu, ktorego wyspy zbudowane byly w calosci z soli lub ziemi, a ludzie zyli z polowu ryb. Bogowie przyszli z soli. Miriady bezimiennych, zadziwiajacych bogow z opowiesci dziadkow i Inkarnacje Miasta Delta: Medrzec, Matka, Waleczny, Panna, Nastepca i Dywinarcha, kiedy mieli dosc Miasta Delta, wracali do Niebios, a ich miejsce zajmowali inni. Niebiosa lezaly gdzies na rozleglych, lsniacych pustkowiach: schronienie bogow, mekka dusz. Nikt z zyjacych w 1352 roku nie dotarl do nich. Tylko dwaj smiertelni doszli tam i wrocili. Pierwszym byl Wedrowiec, a drugim rozczarowany leman, Zeniph Antyprorok, tysiac lat pozniej. Antyprorok byl pobozny, madry i tak oddany, ze gdy jego Siostrzyczka zmarla, majac lat piecdziesiat osiem, oszalal z zalu. Przysiagl, ze odszuka Niebiosa i odbierze ja bogom. Nie odnalazl jej na jalowym pustkowiu Krolewca, chociaz ruszyl w gore Chromu, najwiekszej rzeki Krolewca, i tak dlugo przeszukiwal sol, ze wszyscy mowili o jego smierci. Ale odnalazl Niebiosa. Nawet najpobozniejsze dzieci poznaly opowiesci, ktore przywiozl, kiedy splynal w dol Chromu. Wedlug nich stworzenia czczone przez cala Sol byly rownie boskie jak on. "Sami bogowie mi to powiedzieli", utrzymywal. Oczywiscie, byla to nieprawda. Kora nigdy nic nabralaby sie na takie gadanie. Ale wielu ludzi mu uwierzylo, zwlaszcza mlodzi, podatni na wplywy lemanow. Kiedy dziadkowie Kory byli mlodzi, w Nece bylo troje flamenow. Jej prapradziadkowi slubu udzielal mieszkajacy w wiosce flamen. Zyl w kamiennej chacie, ktora teraz sluzyla za silos. Obecnie Nece mialo tylko jednego flamena, a wszystkie poslugi spelniali wedrujacy. Braciszkowie i Siostrzyczki zostawili swoje domy wzorem innych, docierajacych przez ostatnie sto piecdziesiat lat do wszystkich oddalonych miejsc flamenow. Wedrowcy wyrzekali sie pozycji w lokalnych rzadach. Choc powodowal nimi altruizm, taka zmiana nie byla pozytywna. A poza tym wielu lemanow porzucalo flamenizm, aby otrzymac szlachectwo, wiec religia nie panowala juz nad swiatem niepodzielnie. Teraz musiala toczyc upokarzajaca walke o wladze z ateistyczna szlachta. Przegrywala ja, bo Boski Cykl dobiegal konca, a Dywinarcha byl coraz bardziej zmeczony. Sto dziewiecdziesiat lat to duzo, nawet dla boga. *** Kora i Beau dlugo siedzieli pod drzewem, obejmujac sie. Kiedy slonce opadlo ku lsniacemu horyzontowi, wstali i ruszyli do domu. Chociaz wioska znajdowala sie zaledwie o kilka mil dalej, w najszerszej dolinie dzielacej ich od domu lezala sol, a nie sciemnilo sie jeszcze na tyle, by ja przekraczac. Trzymali sie za rece i szli kozia sciezka wokol terenu. Kora spogladala na sol. Opalizujace krzaki i kwiaty odbijaly czerwone swiatlo, lsnily chitynowe skrzydla owadow.Twarz Beau byla skupiona, jego dlon pokryla sie potem. Kore zadziwilo wlasne opanowanie. Kiedy przekroczyli ostatnie wzgorze, mogla wyczuc zmiane w powietrzu. Bylo mniej slone. W dole migotalo ognisko. Domy i zagrody we wsi zbudowano tak, by obserwowane ze wzgorz tworzyly rozne, ale zawsze piekne formy: gwiazde, twarz, kwiat. Ksztalty zmienialy sie przez stulecia. Kiedy Gardenowie siali zboze, brali pod uwage efekt estetyczny i czasami przez tygodnie rozwazali, czy posiac owies, czy pszenice. Czesto wybierali sie na wzgorza, aby ocenic wyniki swojej pracy. Zazwyczaj Kora doceniala piekno wioski, kiedy patrzyla na nia z gory. Byl to glowny temat jej rozmow z ojcem i wujami. Zbiegli z Beau ku domom. Szescioboczny plac lezal tuz za droga do soli. Kobiety Gardenow krzataly sie, nosily jedzenie z kuchni na stol w ksztalcie podkowy, szesc rozen obracalo sie powoli. Braciszek Zmyslowosc zajal jedyne krzeslo u szczytu podkowy. Jego kalwaryjski leman. Mity, siedzial mu na kolanach i opowiadal o wszystkim, co widzial. Kiedy Kora i Beau wkroczyli na plac, slychac bylo tylko glos Mity i potrzaskiwanie ognia. Polem kobiety znow zaczely plotkowac, ale napiecie nie zelzalo. Twarz Beau wydluzyla sie, ale nic nie powiedzial. -Geni chce ze mna pogadac o moim drobiu - szepnal i odszedl ze swym bratem. Radosc, najmlodsza ciotka Kory, popchnela ja w strone domu i polecila zmienic brudna spodnice. Miala wygladac ladnie dla flamena, ktory nie mogl jej zobaczyc. "Domem" nazywano te pomieszczenia, w ktorych nie bylo krow, drobiu i kuchni: niewiarygodnie ciasne, cztery pokoje. Ciemnosc pomieszczen i ich niskie sufity uspokajaly, ale po calym dniu spedzonym na wzgorzach odor zwierzat przyprawil Kore o mdlosci. Oddychajac plytko, wciagnela swa jedyna sukienke, rozpuscila wlosy, a potem wyszla na poszukiwanie matki. Wiara mieszala cos w olbrzymim garnku, a Tici, babcia Kory, obracala rozen. Wiara zazdrosnie dbala o wyglad, ktory niemal uczynil ja wybranka bogow: jej wlosy byly jak liscie, a kasztanowe fulro lsnilo jak rubin od ognia. Kora stanela obok matki, chowajac dlonie za plecami. "Na pewno nazwie mnie ?swoja mala morderczynia-manipulatorka?", pomyslala. Przezwisko bylo tylko w polowie zasluzone, bo Kora nigdy nikim nie manipulowala. Ale wszyscy pogardzaliby nia jako morderczynia, gdyby dowiedzieli sie o strasznej rzeczy, jaka zrobila, kiedy miala dziewiec lat. Nie chciala o tym myslec. Dlaczego mialaby o tym w ogole pamietac? -Mamo? Wiara spojrzala na nia. Znajomy wyraz ni to przerazenia, ni zlosci wypelzl jej na twarz. -Czego? -Mamo, chce jechac z Beau. - Ogrom jej pragnienia wstrzasnal nia raz jeszcze, gdy wypowiedziala te slowa. Jej glucha babka nadal spokojnie obracala rozen. Tluszcz skapywal z miesa, a odbicia plomieni tanczyly na scianach. -Chcesz wyjechac? - powiedziala w koncu Wiara. - Dlaczego? Jakajac sie i placzac, przedstawila logiczne, oczywiste powody, ktore wymyslila z Beau. Beau przekonal ja, ale ona watpila, czy potrafi przekonac swoja matke. Zacisnela palce za plecami. -Nie moge poslubic nikogo innego... - Nie podzialalo. Wiedziala, ze nie podzialalo. Wiara wziela gleboki wdech, gwaltownie i mechanicznie mieszala gulasz. -Urodzilam dwie corki. Koro. Zadna nie byla piekna, chociaz oczywiscie nie umiem powiedziec, jak teraz wyglada Wdziek. Ale nie urodzilam corki, ktora miala by tyle sily, aby przezyc tutaj bez postradania zmyslow. -Mamo? O co ci chodzi? -Mozesz jechac! - Wiara z furia obracala kopyscia. - A teraz zmiataj siad! Kora zaczela sie wycofywac, az wpadla na lawke, gdzie klapla z podciagnietymi kolanami. Wpatrywala sie w rodzine. Byc moze dostrzegli wyraz jej twarzy, bo nikt nie poprosil jej o pomoc, dopoki nie zasiedli do stolu. Wiara usiadla jak najdalej od Kory, obok Emish, swojej przyjaciolki z Doliny Garden, oddalonej o pol dnia marszu. Przyszla do Beaulieu "pomagac w zniwach". Kora nie patrzyla na nia. Nadal byla oszolomiona. Ale zdawala sobie sprawe ze spojrzen, jakie jej rzucano. Braciszek Zmyslowosc wstal. Mity zeskoczyl z jego kolan i stanal obok, a jego glos nagle przybral na sile: -...Swiezy chleb, pieczone mieso i chyba warzywny gulasz. Stol gustownie udekorowano malymi rzezbami Dywinarchy. -Wystarczy, Mity. - Flamen mial gleboki, nieprzyjemny glos. - Bracia i siostry, bogowie dziekuja wam za wasza wiare i goscinnosc, jaka okazaliscie ich slugom. A dzisiejszego wieczoru szczegolnie dziekuja wam za prezent. Kwiat waszych dzieci, Piekny Garden, zostanie na zawsze zachowany jako duch. Kora zauwazyla, ze matka Beau, Litosc, placze. Siedziala tuz obok i widziala lzy plynace jej po twarzy. Perance, jej maz, obejmowal ja delikatnie, ale Litosc nie mogla oderwac oczu od twarzy Braciszka. -Doradca, ktoremu dostanie sie Beau, to ateistyczna dama - oznajmil flamen. Powiedzial to tak, jakby Beau mial zostac oddany jego ciotce, starej pannie. Flamenowie nie maja ciotek, przypomniala sobie Kora. Gardenowie wstrzymali dech. Przeciwniczce flame- nizmu? Czyzby Beau jednak nie mial zostac duchem? A sam Beau, ktory myslal, ze dostanie sie bogu, wygladal jakby byl w szoku. -Doradca Belstem Sumer, o ktorym na pewno wszyscy slyszeliscie, chce w szczegolny sposob uswietnic dzien, w ktorym jego corka, Aneisneida, obejmie miejsce w Elipsie. Zastapi Siostrzyczke Czystosc, ktora zginela w wypadku razem z lemanem, nie zostawiajac spadkobiercy. Odbedzie sie gala, a ceremonie uswietnia najpiekniejsze duchy z calej Soli. Wasz syn, Beaty, bedzie przykladem cnot, jakie my, flamenowie, ciagle znajdujemy w Soli. Kora nie wierzyla, ze ktos z jej rodziny moze zabrac glos, ale wuj Cand przemowil, przelykajac upokorzenie. -Braciszku, dlaczego bogowie ponizaja mojego bratanka, oddajac go jednej ze szlachty? Dlaczego usmiechaja sie do ateistow? Flamen zwrocil twarz w strone glosu Canda. Krysztaly w oczodolach zalsnily okrutnym blaskiem. -Zyczeniem Dywinarchy jest, aby Aneisneida zostala uhonorowana jak kazdy flamen wstepujacy do rady. Postepujemy zgodnie z wola bogow. A teraz milcz, zanim zapomne o twoim stole i goscinnosci, czlowieku. Cand schylil glowe. Jedzenie styglo, ale nikt nie odwazyl sie poruszyc. -Niech bogowie raduja sie tym, co spozywamy - wymruczal w koncu Braciszek Zmyslowosc i opadl na krzeslo. W podziece Prudencja, zona Canda, pochylila sie, by pokroic mieso. Kora starala sie wyrzucic z glowy szmer glosow i czekala, az przestanie drzec. *** Kiedy sprzatnieto po uczcie, a flamen oddalil sie do jedynego "przyzwoitego" pokoju, Wiara i Emish zaproponowaly, ze dopilnuja owiec.Lacz, ojciec Kory, zgodzil sie na to, przyznajac, ze Emish powinna zarobic na swe utrzymanie, jesli chce dluzej zostac w Beaulieu. Kobiety odeszly w ciemnosc razem z owczarkami. Wieksze solne zwierzeta trzymaly sie z dala od ludzkich siedzib, z jednym wyjatkiem: drapiezcow. Te bestie wyposazone w kly, szpony i niewinne twarzyczki w ksztalcie serc, byly tak krwiozercze jak nic innego na soli i poza nia. Coraz bardziej smakowaly im stada nalezace do ludzi i - gdy bylo to mozliwe - sami ludzie. "Pilnowanie owiec" oznaczalo dwie rzeczy: najniebezpieczniejsza prace na farmie i schadzke kochankow. W tym przypadku chodzilo o drugie. Kilka godzin po odejsciu Emish i Wiary oczy Kory nadal byly suche. Lezala obok Tici w najdalszej czesci domu oddzielonej od reszty zaslonami, na waskim lozku pod pierzyna, zbyt ciepla na te pore roku. Tici chrapala cicho. Kilka stop dalej, na drugim poslaniu spali Radosc i jej maz, Uth, zmeczeni uprawianiem milosci. Szescioletnia Merce i ich dziecko, Asure, oddychali szybciej. Na wzgorzach wrzasnal drapiezca. Kora pomodlila sie za owce, ktore Wiara i Emish mogly przeoczyc, kiedy zbieraly stado. Jesli drapiezcy poczuja krew, zwierzeta nie pozyja dlugo. Ale lak delikatny zapach jak won krwi nie mogl sie przebic przez smrod Beaulieu. Kora wiedziala, ze po raz ostatni lezy w gestej, cuchnacej ciemnosci, otoczona ludzmi, ktorzy o nia dbali. Starala sie nie zasnac, plotac warkoczyki z fredzli na pierzynie. Ale fredzle byly krotkie i mogla uplesc warkoczyki tylko dwoma palcami prawej reki. ROZDZIAL DRUGI Nastepnego ranka Braciszek Zmyslowosc sprawil cud. Wedrowni flameni bawiacy w Beaulieu nie placili za goscine cudami, gdyz bylo to zbyt wyczerpujace nawet dla bogow, o flamenach nie wspominajac.Na sniadanie na podworku podano zimne mieso i owsianke. Gent rozsypal ziarno, a indory, przepiorki i golebie, ktorymi Beau od dzis przestal sie zajmowac, wyspiewywaly swe poranne trele. Beau siedzial naprzeciw Kory. Wygladal jak jagnie prowadzone na rzez. Probowal spojrzec jej w oczy, ale ona wpatrywala sie naboznie w statuetke Dywinarchy znajdujaca sie na stole. Drzala na wietrze. Spogladala na niebo, ktore przybralo kolor brudnego szkla, gdzieniegdzie blyskaly brazowe chmury. Jej rodzina skonczyla jedzenie i stloczyla sie wokol podworza, patrzac wszedzie byle nie na Braciszka, ktory ciagle zul swoja owsianke. Ciemne oczy Mity powstrzymywaly ciekawskich. Kora zebrala sie na odwage. -Braciszku? Mam na imie Pokora - wyrzucila z siebie znienawidzone imie najszybciej, jak potrafila. - Braciszku, czy moja matka mowila ci, ze wyruszam z Beau do Krolewca? Zapadla cisza. Wydawalo sie, ze nawet gorskie ptaki przestaly spiewac. -A, tak - odparl Braciszek, odchodzac od stolu i ocierajac futro wokol ust. - Mloda kobieta wierna zobowiazaniom, ktora bedzie musiala przetrwac samotnie. Pracowita, zdeterminowana, z wyobraznia, sluzebnica panska szanujaca rodzicow, dobra do rodzenia. Uzyteczna w domu. -Koro - Lacz stanal za nia i wladczo polozyl dlonie na ramionach. - Corko, o co chodzi? Zanim odpowiedziala, za obora podniosl sie zgielk. Wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku. Wiara i Emish szly solnym duktem, z poszarzalymi twarzami, odpedzajac psy od brudnych spodnic. -Zabili je - powiedziala cicho Wiara. - Pod naszym nosem. Osiem - osiem! - tegorocznych jagniat. Drapiezcy wiedzieli, ze sa najmlodsze, przysiegam, wybrali je! Ojciec Kory puscil jej ramiona i obrocil sie, gdy dowiedzial sie o stracie. Dziewczyna cofnela sie, aby uniknac pytan, i pokazala Beau, ze powinni spakowac swoje rzeczy. W domu, bez slowa, ladowali ubrania do lnianych workow. Kora nasluchiwala, jak jej matka zmywa z siebie krew w brudnej wodzie, ktora zostala po myciu naczyn. Emish opisywala masakre. Spojrzala na Beau. -Dlaczego to mnie nie obchodzi? Widzialam, jak rodzily sie te jagnieta, ktore zezarli drapiezcy. Dlaczego nic nie czuje? Beau wygladal, jakby nie spal cala noc: pieknie podkrazone oczy, wspaniala lagodnosc. -Nie mam pojecia - mruknal. - ...sa w domu. Beau! Koro! - uslyszeli glos Prudencji. Cala rodzina stanela w kregu na drodze. Kiedy Kora zobaczyla, ze otaczaja Braciszka Zmyslowosc, wiedziala, co nadchodzi. Cand odezwal sie z szacunkiem: -Przykro nam, ze musimy o to prosic. Braciszku, ale te zabite owce oznaczaja utrate tegorocznego chowu. Oczywiscie, otrzymamy... wynagrodzenie... ale zanim to nastapi grozi nam glod. Liczylismy na owieczki... Braciszek ucial jego wywody. -Rozumiem - rzekl. Gardenowie pochylili glowy w modlitwie. Zapadla cisza tak gleboka, jakby swiat sie zatrzymal. Kora widziala juz wczesniej cuda, wiec nie liczyla na to, ze ujrzy cos wiecej niz blysk swiatla na krysztalach soli i pot na czaszce Braciszka. Minuty mijaly. Dwa koguty zaczely sie bic na dachu kurnika i Prudencja spojrzala na nie zza palcow, najwidoczniej walczac z pokusa machniecia na nie spodnica. W koncu sie dokonalo. Kiedy wiekszy kogut, zwyciezca, czyscil sobie piora, z konca doliny dalo sie slyszec ciche beczenie. Krag sie rozpadl, a dorosli i dzieci, smiejac sie, podniesli glowy. Osiem bialych klebkow zdobilo wzgorze jak osiem snieznych kul. Kora wciagnela powietrze, kiedy jagnieta ruszyly ku domom. Mity objal Zmyslowosc - dziwnie wygladalo dziecko podtrzymujace doroslego - i poprowadzil go do otwartych wrot. -Wy dwoje, chodzcie! -Coreczko - powiedziala Wiara. Stali przed nia w trojke: ojciec, matka i Emish. Wiara miala mokra spodnice, ale zdazyla zaplesc wlosy. Mocno objela Kore i pocalowala w czolo. Kora przelknela lzy i odwzajemnila uscisk, pragnela nigdy nie wypuszczac matki z ramion. Kiedy Lacz przytulil je obie, pomyslala, ze w Niebiosach nie moglaby byc szczesliwsza. -Mamo, tato, nie chce... -Owszem, chcesz. Moja mala dziewczynka. Och, tak bardzo cie kocham! - szepnela Wiara. Kora nie byla pewna, czy w glosie matki uslyszala zal, czy ulge. Lacz odciagnal ja na bok. -Policze sie z twoja matka, kiedy odejdziesz. Pozwolila sobie na zbyt wiele. Jestes moim jedynym dzieckiem, a to duzo znaczy dla mezczyzny, i zawsze potrafilas docenic piekno zboza. Te slowa pomogly Korze powstrzymac lzy, gdy ciotki, wujowie i kuzyni ja zegnali. Tylko Asure zagrozila samokontroli Kory, wysmiewajac jej powage. Beau tez sie oberwalo. -Piekny, bylibysmy mniej zaszczyceni, gdybys zalozyl wlasna wioske! -Twoja ciotka. Wiara, jest najszczesliwsza kobieta na swiecie - dorzucil zlosliwie Lacz. -Koro, wrocisz, kiedy bedziesz miec duzo pieniedzy, prawda? - zapytalo jakies dziecko. Kora szla tylem do bramy z Beau przy boku. -Zegnajcie! - zawolala, wymachujac ramionami. -Zegnajcie - wymruczal Beau. Obrocil sie i ruszyl przed siebie z pochylona glowa. Wiatr rozwiewal wlosy Kory i podnosil futro na przedramionach. Braciszek i Mity szli tak szybko, ze musiala do nich podbiec. Rozmawiali, jakby widok rozdzielanych rodzin byl dla nich czyms normalnym. Jej bliscy byli juz tylko plama na tle dlugiego, kamiennego muru, plama we wszystkich odcieniach brazu, tak odmienna od osmiu, cudownie zrodzonych na wzgorzu owiec. *** Spali na szlaku. Mity niosl lekki plecak, w ktorym miescily sie wszystkie rzeczy jego i flamena. Lniane wory Kory i Beau zdawaly sie ciezsze z kazdym rankiem. Mineli piec wiosek i dotarli do miasteczka Nece. Odkad Kora i Beau siegali pamiecia, przychodzili tam kazdej wiosny i jesieni na targ. Za osiemnascie dni mial sie odbyc letni jarmarki i zapyziale miasteczko zaczynalo sie ozywiac.Przed narodzinami Kory nie tylko piwo, ale i wino lalo sie na jarmarkach, a drzwi rzemieslnikow nieomal wypadaly z zawiasow. Teraz jednak radosc byla przycmiona; konczyl sie Boski Cykl. Czarne wstazki zdobily ramiona dzieci bawiacych sie na drodze i rekawy kobiet zamiatajacych schody. Czarne Boskie Pieczecie (male podobizny Tronu) przysmolowano do drzwi i okien. Zaloba byla symboliczna, ale miala w sobie cos prawdziwego: z koncem Boskiego Cyklu zawsze nadchodzily ogromne zmiany. Mieszkancy Nece klaniali sie Zmyslowosci i spogladali na Kore i Beau. Tego samego popoludnia ruszyli dalej wiejska droga. Kora i Beau rzucali zaciekawione spojrzenia na podworka kowala, rymarza, rzezbiarza, kamieniarza, snycerza. Z drzwi podobnych do jam na wzgorzu wydobywaly sie dym i para, woly machaly ogonami, a kobiety plotkowaly. Przeszli ostatnie wzgorza i wkroczyli na rowniny. Wszedzie konczono zniwa, a wedrowcy zawsze znajdowali miejsce do spania, gdyz tamtejsi ludzie byli tak pobozni jak ci z soli. Z religijnym stoicyzmem dbali o swoje owce, krowy, kozy, indyki, kaczki, kury, zboze i dzieci. Dzieci gapily sie na Beau, a dorosli twierdzili, ze sama jego obecnosc jest wystarczajacym wynagrodzeniem za nocleg. Kiedy Kora mowila, ze jest narzeczona Beau, spogladano na nia z ledwie skrywana zazdroscia. Podrozowali tylko trzy miesiace. Na poczatku zimy doszli do Port Taite. Wiejska droga zmienila sie w trakt prowadzacy z Port Taite do Port Teligne, stolicy Domesdysu na polnocy. Szli miedzy powozami szeroka, pylista droga. Po obu jej stronach lezaly najwieksze pola jakie Kora kiedykolwiek widziala w zyciu, a za nadmorskim urwiskiem rozciagalo sie niewiarygodnie czarne, blyszczace morze. Miasto lezalo u podnoza skal. -To jeszcze nic - powiedzial Mity pewnego dnia, kiedy znizyl sie do rozmowy z Kora i Beau. - W Porcie Taite mieszka tylko dwa tysiace ludzi. Powinniscie zobaczyc Port Teligne albo jeszcze lepiej Samaal. - Mity urodzil sie na Kalwarii, polnocnym kontynencie, gdzie kazdy pracowal w kopalniach rudy tak, jak Domesdianie pracowali na polach. Kora pomyslala, ze chlopiec bez watpienia przesadzal: czy gdziekolwiek moglo byc wiecej ludzi i domow niz tutaj? - Albo Miasto Delta. Ludzie z Port Taite byli Domesdianami porosnietymi brazowym futrem, ale nie wiesniakami, wiec nie gapili sie bezwstydnie na Beau, jak to czynili ludzie w mijanych siolach. Idac za Mitim do centrum miasta, Beau rozgladal sie ciekawie na boki, a jego ozywienie sprawilo, ze Korze spadl kamien z serca. Co najmniej tuzin razy przylapala go na probach zniszczenia swej urody. Nakryla go nawet kleczacego nad poidlem dla bydla, z twarza zanurzona w wodzie. Wiedziala, ze nie poswiecala mu dostatecznie duzo uwagi: powinna ciagle byc przy nim, a zamiast tego rozmawiala z wiesniakami, dowiadywala sie, co mysleli i dlaczego uwazali go za pieknego. Mijali takie cuda jak kafeterie, sklepy z ubraniami, islandzka laznie i antykwariat. Wszedzie trzepotaly na wietrze czarne, zalobne wstazki. Port Taite byl poboznym miastem. Rozpoczynal sie jeden z tych jasnych, zimowych dni. Slonce oswietlalo nie myte wlosy i brudne lachy, krzykliwe malunki i ozdobne plaszcze zamoznych ateistow, skrzynki na oknach pelne kwiatow kwitnacych w zimie. -Hej, solne dzieciaki! Zmiatajcie z ulicy! - Ktos zlapal ich za kurtki i odepchnal na witryne sklepowa, ratujac ich spod wielkich kol powozu, ktory przemknal droga. - Przepraszam, Piekny! - powiedzial mezczyzna, kiedy zobaczyl Beau. - Slonce swiecilo ci w twarz. Przepraszam. -Nie szkodzi - odparl oszolomiony Beau. Miedzy nimi i powozami na ulicy podniosl sie kurz. - Co to bylo? -Jeden z mlodych ateistow. Patrz. - Kolejny powoz gnal waska ulica. Tym razem Kora zauwazyla zwierzeta pociagowe, psy wielkosci sporych cielat. Czerwona uprzaz odcinala sie od ich czarnego futra. - Scigaja sie. -Czekaj - rzucil skonsternowany Beau. - Braciszek Zmyslowosc zniknal. Kora nie przejela sie tym specjalnie. -Znajdziemy go pozniej. Albo on znajdzie nas. Na pewno nie chce cie stracic. Beau odwrocil sie do ich wybawiciela: -Panie... Nie widziales, dokad poszli flameni leman, z ktorymi przyszlismy? Wielki mezczyzna o jasnobrazowym futrze i maly Kalwaryjczyk... -Braciszek Zmyslowosc! - Mezczyzna uderzyl sie w piers. - Nie mow, ze to ty jestes duchem! Cale miasto az huczy od plotek o twoim przybyciu. Jestes tak piekny, jak mowia- sklonil sie lekko. -Ja., ja...- jakal sie Beau. -On klamie - syknela mu Kora do ucha. - Gdyby mieszkancy o tobie wiedzieli, juz by cie zauwazyli. -Flamen wynajmuje pokoj na ulicy Finilar, wszyscy o tym wiedza. Moge was tam zaprowadzic. - I ruszyl zatloczona ulica. Beau popchnal Kore. Zla, schwycila go za ramie i szepnela: -Nie ufam... -Bzdura! Wie, kim jest Zmyslowosc! Mezczyzna przyjrzal sie uwaznie ich zniszczonym strojom. -To niedaleko... ulubiona gospoda Zmyslowosci nazywa sie Srebrna Lodz. Wlasciciel nie bierze od niego pieniedzy. Prowadzil ich coraz wezszymi uliczkami, gdzie smieci pietrzyly sie przed zamknietymi drzwiami. Kora uwazala, gdzie stawia stopy i zalowala, ze ma tylko jedna pare oczu. Dwa koty, ktore nagle wyskoczyly z okna, prawie wywolaly u niej apopleksje. Mezczyzna stanal. -Jestesmy na miejscu. -Tylne wejscie? - rzekla Kora sarkastycznie, stajac przed Beau. Mezczyzna odwrocil sie i skoczyl ku niej. Slonce zablyslo na ostrzu noza. Swiat zwolnil, widziany jak zza szyby. Kora usunela sie z drogi, Beau uskoczyl, mruczac cos pod wplywem zaskoczenia. Mezczyzna obrocil sie ze zmruzonymi oczami i zarozumialym usmiechem. Kora wykonala kolejny unik, a on potknal sie i stracil rownowage. Chwycila go za ramie i przykleknela, miazdzac mu gardlo kolanem. Wyrzucil z siebie urywana prosbe, ale ona czula tylko straszna zadze sprawiedliwosci... a moze chec wyrownania rachunkow? Trysnela krew. Poplynela czerwonym strumieniem z gardla mezczyzny, wsiakajac w kolnierz. Noz upadl z gluchym brzekiem. Kora stala przerazona, dopoki Beau jej nie odciagnal i nie zaslonil jej oczu. Kiedy ciagnal ja wzdluz rzedu zamknietych drzwi, mruczal rytmicznie: -Nie chcialas. Zabilby nas. Myslal, ze jestesmy bezbronni. Myslal, ze mamy pieniadze. Nie chcialas... - az w koncu Kora go odepchnela. Biegli do utraty tchu, a gdy poczuli sie bezpieczni w tlumie, przyjrzeli sie sobie uwaznie, szukajac sladow zbrodni. Na szczescie krew nic splamila ich ubran ani futra. Byla tylko na rekach Kory. Wyczyscili je szybko. Kora rozejrzala sie, cala drzala. -To tutaj zgubilismy Braciszka. Beau patrzyl na nia przez chwile, a potem przycisnal do piersi. -Koro, musze ci podziekowac. Ten oszust mnie tez by zabil. Pomysl, to straszne, umrzec od noza jakiegos kieszonkowca, skoro mam byc duchem w Miescie Delta! -Nie mow o tym! Nie mow, nie mow, nie mow i na litosc Niebios nie dziekuj mi... Niszczac jedno zycie, ocalila dwa. Oczywiscie, ze bylo warto. "Ale jesli raz usprawiedliwisz odebranie zycia, gdzie sie zatrzymasz?" Dreszcz przebiegl jej po karku. "Zabilam. Znowu". Miala dziewiec lat, jej dziadek, Stary Cand, piecdziesiat piec i wiedzial, ze umiera. Nie rozumiala, dlaczego reszta rodziny tego nie przyznawala. Obchodzili smierc na palcach i ubierali w inne slowa, a Kora i Cand dlugie godziny spedzali na rozmowach o tym, co sie sianie z jego cialem po smierci i jak jego dusza uleci z Beaulieu do Niebios. W koncu dziadek skierowal rozmowe na trucizny. Ciagle czula gorzki odor napoju, ktory mu podala. Przelykal lapczywie, oczy wyszly mu z orbit. Kora wysliznela sie z pokoju, tlumiac paniczny szloch. Zbyt pozno zrozumiala, ze zrobila straszna rzecz, i wtedy zobaczyla ja Wiara. Kiedy znalazla Canda, bylo juz za pozno. Od tamtego dnia wszystko pomiedzy matka i corka sie zmienilo. A teraz zrobila to znow... Padl na nich dlugi cien. Beau puscil ja. Przed nimi stal Braciszek Zmyslowosc. -Moje zguby sie znalazly. Udal sie wam spacer? O okno gospody opieral sie ktos jeszcze. Kiedy Beau tlumaczyl sie nieskladnie, ten ktos poruszyl sie i Kora zauwazyla, ze byla to wysoka kobieta o ostrych rysach twarzy, w szacie flamena. U jej boku podskakiwal maly chlopiec. Slonce lsnilo w krysztalach zarastajacych jej oczy. -To Siostrzyczka Stanowczosc - powiedzial Braciszek Zmyslowosc z satysfakcja. - Od teraz ona sie toba zajmie, Beau. Niezaleznie od tego, jak spali w drodze, dzielenie lozka nie wchodzilo w rachube, choc Kora bardzo chciala miec Beau u boku, aby ja pocieszyl. Miala Siostrzyczke Stanowczosc. Zanim zdmuchnely swiece. Kora zobaczyla, ze flamenka miala piers plaska jak mezczyzna, z dwoma nienaturalnymi kepkami futra. Na szczescie materac byl twardy i nie zsuwaly sie ku sobie. Kiedy oddech Stanowczosci sie wyrownal. Kora lezala na plecach i nasluchiwala gwaru dobiegajacego z dolu. Mity powiedzial jej, ze wino podawane w tawernie jest znacznie mocniejsze niz piwo, a fajki nabija sie nie tylko tytoniem. "Oto, co w jedno popoludnie zrobilo ze mna miasto", pomyslala. W srodku nocy przysnil jej sie koszmar pelen krwi. Poderwala sie, dzwoniac zebami. Pod drzwiami dostrzegla waski pas swiatla, ktory pomogl jej zorientowac sie, gdzie jest. Zaspana flamenka w koszuli nocnej zamajaczyla w ciemnosci i Kora poddala sie zimnym dloniom, ktore popchnely ja z powrotem na poduszke. Palce Stanowczosci odpedzily koszmary, ktore miala przed oczami i reszte nocy przespala bez snow. *** Zjedli sniadanie w jadalni tawerny, gdzie swiatlo wpadalo przez szybki oprawione w olow, a jedzenie mialo smak srebra. Potem poszli do portu. Kora zauwazyla, ze Stanowczosc, podobnie jak Zmyslowosc, zawsze wiedziala, gdzie znajduje sie Beau. W porcie byly dwa nabrzeza, wychodzace na zatoke, a poniewaz pora roku sprzyjala zegludze, tuziny statkow cumowaly przy nich tak gesto, ze czasami mozna bylo przejsc po nich z jednego doku do drugiego. Kutry rybackie staly obok jachtow i oceanicznych kliperow, ktorych maszty byly tak masywne, ze dziw bral, iz statki nie przewracaly sie na boki. Bagaze i skrzynie pelne dobr lezaly w stosach przy cumach kliperow. Mezczyzni i kobiety schodzacy po trapach, obnosili wymyslne i blyszczace ubrania, na widok ktorych Korze zablyszczaly oczy.Zmyslowosc poprowadzil swa gromadke pomiedzy rybakami wyladowujacymi sieci pelne rzucajacych sie sledzi, do klipera, ktory na dziobie mial olbrzymi zelazny kwiat. -To "Krolewski Kwiat". Zarezerwowano cztery miejsca. Ruszacie z przyplywem. Kilku rybakow z futrami sztywnymi od soli, poganialo ludzi ladujacych bagaz na "Kwiat". -Przystan jest za waska dla nas wszystkich! Kora spodziewala sie, ze lemani uzyja swego autorytetu i grzecznie poprosza mezczyzn o znizenie glosu, ale Mity i Kor spojrzeli na siebie, po czym przesuneli sie. Fale uderzajace o burty statku byly zielono-czarne. Ta sol miala w sobie cos ostrego i dzikiego. Nad ich glowami zawodzily mewy. -Bede cie zalowal, Piekny - powiedzial Zmyslowosc. - Ale kiedy zostaniesz duchem, odwiedze cie w apartamentach pani Aneisneidy. I zobacze cie na wlasne oczy w Niebiosach. Czarne, swietliste oczy Mitego spoczely na Korze. Nagle poczula, ze mysl o jego pielgrzymce na sol jest trudna do wytrzymania. Jesli Zmyslowosc dozyje doroslosci Mitego, wybierze sobie nowego lemana i zgodzi sie, aby chlopiec zyl w swiecie, ale jesli wczesniej umrze, ten bedzie musial wybrac miedzy flamenizmem a ateizmem. Byc Braciszkiem czy lordem? Wiedziala, co wybierze. Jego poboznosc byla czysta i niewatpliwa. -Zegnajcie - powiedzial slodko. Nawet jesli znal jej mysli, nie okazal tego. A potem, bedac jednoczesnie dzieckiem i lemanem, syknal: - Nigdy nie zwiedzisz tylu miast co ja, Koro. Ale poczekaj, az zobaczysz Miasto Delta! Zrozumiesz wtedy, ze Port Taite to tylko kupa gnijacego drewna. Idziemy, Braciszku. - Ruszyli waska sciezka miedzy srebrnymi gorami ryb. Kora nie oczekiwala niczego od Braciszka, ale mogl okazac wiecej zalu, zegnajac Beau. W koncu Beau byl najpiekniejsza istota, jaka Zmyslowosc spotkal w zyciu! Potem zauwazyla cienka, czarna linie krwi na policzku Beau. Wtedy zrozumiala. Flamen usciskal go, co bylo niezwykle, i jeden z krysztalow soli rozoral chlopakowi policzek. Belki pokladu "Krolewskiego Kwiatu" byly ze soba splecione jak nici materialu i uginaly sie pod stopami. Domesdianski statek caly zbudowano z drewna, w przeciwienstwie do cumujacych obok kalwaryjskich, ktore mialy maszty i burty z metalu. Marynarz o ogorzalej twarzy sprowadzil ich pod poklad. -Tutaj i tutaj. Do uslug. Siostrzyczko. Stanowczosc sluchala, jak Kor opisuje male drzwi przypominajace luki. -Tylko dwie kajuty dla nas. Coz, wielu moznych musi podrozowac tym statkiem. Zazwyczaj tylu lordow i dam nie kreci sie po porcie, zapewniam was. Bedziemy spac tak, jak zeszlej nocy. Kora rzucila Beau zmartwione spojrzenie. Czy Kor bedzie umial powstrzymac Beau przed probami samobojczymi? Czy dziecko rozpozna w pore niepokojace objawy? -Dobrze, Siostrzyczko. *** Port byl przepelniony, a nawigacja utrudniona. Zaloga "Krolewskiego Kwiatu" nie pozwolila im wyjsc na poklad, dopoki nie mineli klifu zamykajacego wejscie do zatoki. Jednak potem Beau i Kora wybiegli na gore.Wybrzeze Domesdysu zdazylo zmienic sie w dluga linie skal, zwienczonych drzewami o zimowych barwach. Kora stala w milczeniu obok Beau, a lad oddalal sie, az w koncu nawet czarna zatoka Taite zniknela pod blyszczacym, zimowym niebem. ROZDZIAL TRZECI Piatego dnia podrozy Kora lezala wysoko na linach, podskakujac od ruchow masztu.Byl on zrobiony z pojedynczego, okorowanego pnia. Jego szczyt kolysal sie w przod i w tyl, a za kazdym razem drzenie przechodzilo przez jej cialo. Nie chciala schodzic, gdyz tu czula sie wolna. Dal zimowy wiatr, a "Krolewski Kwiat" prul tale tak szybko, ze Kora nawet w bocianim gniezdzie czula piane rozpryskujaca sie wokol burt. Teraz, kiedy jedyna rzecza w zasiegu wzroku byl horyzont, gdzie czarna woda odbijala sie od nieba prosta, jakby wycieta linia, przerazila ja jej wlasna kruchosc. Poruszajacy sie, ryczacy kokon zagli otwieral sie czasami i wtedy mogla rozejrzec sie wokolo. Zagle zrobione z cienkiego plotna byly cudem same w sobie: kiedy wydymaly sie na wietrze, Kora widziala, jak naprezaly sie poszczegolne nici. Nie wytrzymalyby dwudziestu minut, gdyby nie slowa flamena, chroniace je przed wszystkimi burzami. Nie slyszala niczego, dopoki jeden z marynarzy nie wspial sie ku niej. -Panienko! - odczytala z jego ust. - Zdarzyl sie wypadek! Wyraz jego twarzy powiedzial jej, co sie stalo; ruszyla za nim po drabinie. Dzwonienie w uszach zagluszalo jego slowa, ale domyslila sie, co zaszlo. Zemdlilo ja. Beau probowal powiesic sie w swojej kajucie. Bylo to pierwsze takie zdarzenie, odkad zaczal sie rejs, i najpowazniejsze z dotychczasowych. Kor wszedl do kajuty i, wychowany na lemana, nie wrzasnal ani nie uciekl, tylko przecial sznur, zanim doszlo do tragedii. Jednak Beau nie mogl lub nie chcial mowic. Kora zbiegla po trapie, idac, kolysala sie ze statkiem. Dlugo tarla oczy, az w koncu odzyskala wzrok. -Zabralismy mlodego Pieknego do kajuty damy Hempwaite - powiedzial zmartwiony marynarz. - Pospiesz sie, panienko, pytal o ciebie... Kora przelknela zolc, ktora podeszla jej do gardla, i ruszyla ku ostatnim drzwiom w korytarzu. Dama Hempwaite z Krolewca nosila imie Zerenella i pochodzila z tej szlachty, ktora wzbogacila sie na wyciskaniu pieniedzy z podleglych jej prowincji dzieki nakladaniu podatkow, ktorych flameni nigdy nie zbierali. W kajucie bylo podwojne lozko. Wysoka, zielonofutra dama Hempwaite stala w jego nogach i zaslaniala usta szczuplymi dlonmi. Beau lezal skulony, twarza ku scianie. Kora odgarnela mu wlosy z karku drzacymi palcami i ujrzala okropny naszyjnik laczacych sie ze soba siniakow. Przypominaly ciemne sliwki. -Beau! - szepnela niepewnym glosem. - Kuzynie, narzeczony... Dlaczego to sobie zrobiles? Nie rozumiem. Czy juz ci na mnie nie zalezy? Jak mogles pozbawic nie tylko mnie, ale cala rodzine, tego zaszczytu? Poruszyl sie i spojrzal na nia fioletowymi oczami, tak przekrwionymi, ze nie potrafila z nich niczego odczytac. -Juz dostali swoja czesc. -Och, Beau... - Polozyla sie obok niego na puchowym materacu, a on objal ja ramieniem. -Przepraszam. - Chrypial, jakby od tygodnia nic nie mowil. - Nie przestalem... myslec., o tobie! Kochac cie... po prostu zapomnialem... To byla jej wina. Wiedziala, ze nie spedza z nim dostatecznie duzo czasu, a odkad plyneli "Krolewskim Kwiatem", poswiecala mu jeszcze mniej uwagi. -To moja wina, moja wina... - szepnela. Ogarnely ja wyrzuty sumienia. Obrocil twarz w jej strone i chociaz usmiech, ktory jej poslal, przypomnial raczej grymas, bylo w nim tyle milosci, ze Kora poczula sie winna. Objeli sie, placzac. -Chciales oszukac bogow - wyszeptala. - Nie obchodzilo cie, ze juz za ciebie zaplacili. -Tak. Bylem bardzo samolubny. -To naturalne - odparla. - Tak naturalne. Z jekiem wciagnal powietrze. -Powinienem sie poddac... Nawet gdybym nie mial zostac duchem, wszyscy kochaliby mnie tylko za moja twarz. -Nie mysl tak - szepnela bliska lez. - Ja cie kocham, bo jestes Beau! Wyszlabym za ciebie i... i rodzilabym ci dzieci. Zaden flamen nie moglby nam przeszkodzic, gdybysmy zapragneli tak zyc. Zapadla dluga cisza. Fale rozbijaly sie o burty. -Myslisz, ze gdybysmy... -Uciekli - rzekla cichutko, chowajac twarz w jego wlosach. Zadrzal. -To niemozliwe. -Nie! Kiedy dotrzemy do Miasta Delta, mozemy sie wymknac. Moglismy w Port Taite. - Jej bluznierstwo przerazilo ja. -Moglibysmy zyc razem. Pobrac sie. Hodowac zboze. Miec dzieci... -Bogowie, Koro, ja... Zerenella Hempwaite, stojaca przy luku, obrocila sie na piecie. Kora zrozumiala, ze ta kobieta wcale nie martwila sie o Beau, tylko obserwowala ich z niezdrowym zainteresowaniem, jak dwa zwierzeta w klatce. -Pobozne, solne szczurki - powiedziala ze slodkim, spiewnym akcentem, kierujac sie ku drzwiom. - Nawet jesli on ma byc duchem, swietym i w ogole, niech ktos dopilnuje, zeby zeszli z lozka, zanim podra narzute. Kora poczula, ze ktos ja wyrywa z ramion Beau. Szarpnela glowa. W swietle wpadajacym przez luk nie mogla rozroznic szczegolow, ale stalowy uscisk na jej ramieniu mogl nalezec tylko do jednej osoby i nie byla to wcale Wenina, sluzaca damy Hempwaite. tylko Siostrzyczka Stanowczosc. Kaptur flamenki siegal sufitu. Nie pachniala statkiem, a samotna medytacja, jak suszona lawenda. -Pokoro. Kora nigdy nie slyszala takiej lagodnosci w jej glosie. -Siostrzyczko? -Musze pomowic z mlodym Pieknym. To nie pierwsze lakie zdarzenie, prawda? -Cmoknela. - Coz, nie jestem Braciszkiem Zmyslowoscia, pelnym taniego optymizmu i zostawiajacym sprawy swemu biegowi z obawy, aby ich nie pogorszyc. -Siostrzyczko? - Beau sprobowal mowic, mimo opuchnietego gardla, ale jego struny glosowe sie poddaly. Podniosl sie na lokciu. Siostrzyczka postawila Kore na nogi jak lalke i calkowicie odwrocila od niej u wage. Jej glos odbil sie echem w malej kajucie: -Piekny, musze koniecznie z toba porozmawiac. Kora znalazla sie za drzwiami, oparta o nie czolem, patrzyla na rzezbienia. *** Nigdy nic dowiedziala sie, co flamenka powiedziala Beau. Wiedziala jedno: od tamtego okropnego popoludnia nic juz nie bylo takie, jak przedtem.Podroz trwala jeszcze trzy tygodnie. Kazdej nocy dopadal ja gluchy zal, gdy lezala z zacisnietymi piesciami obok Stanowczosci. We wszystkie niedziele Siostrzyczka prawila kazania. Kora zmuszala sie do uczestniczenia w nich, siedziala miedzy marynarzami i sluchala religijno-historycznych przypowiesci, jak ta o Krnabrnosci, corce flamenki, ktora zawiodla swa matke, doradce w Miescie Delta, i zle skonczyla. Kora byla pewna, ze Stanow- czosc kierowala te slowa do niej. Po pierwszym kazaniu zmusila sie, aby porozmawiac z Beau. -Nie odzywales sie do mnie przez ostatni tydzien. Nie rozumiem. Zamknal oczy i wystawil twarz ku niebu, szukajac natchnienia. -Koro, musze byc duchem. Wiem o tym. Po to sie urodzilem. Robilem... te rzeczy... bo nie moglem poradzic sobie z przeznaczeniem. Ale musze. Siostrzyczka Stanowczosc powiedziala, ze jedynym sposobem, aby ludzie okazali szacunek memu pieknu, jest zachowanie go. Pomysl, jaka strata byloby... - rozesmial sie. - Gdybym sie zestarzal! -Co ona ci zrobila? Spojrzal na nia zdziwiony. Ledwo sie odwazyla wyciagnac dlon i dotknac jego policzka. Wlosy na nim byly takie same jak zawsze. Jak mogla przyzwyczaic sie do zycia z najpiekniejszym mlodziencem na swiecie? Jak mogla kiedykolwiek marzyc o wspolnych dzieciach? -Nie pros mnie znowu, zebym z toba uciekl - powiedzial lagodnie. Podskoczyla. - Radzenie sobie z ta sytuacja jest wystarczajaco trudne. Zapominam i potem chce ich pozbawic satysfakcji posiadania mnie, a musze pamietac, ze i tak umre. Zalkala krotko i ukryla twarz w jego piersi. Wlozyl dlonie w dekolt jej bluzki i pogladzil krotkie futro na ramionach. -Nic rozumiem! - powtarzala. - Nie rozumiem! Nie odpowiedzial. Zastanawiala sie, czy zamknal sie w sobie tak bardzo, ze juz jej nie slyszal? Pozniej wiele czasu spedzila, wdrapujac sie na bocianie gniazdo, aby zatracic sie w ogromnym, kolyszacym widoku, przy ktorym byla taka mala. W koncu marynarze pozwolili jej pelnic wachty. Wlasnie z bocianiego gniazda, pomiedzy lopoczacymi zaglami, dostrzegla po raz pierwszy Krolewiec. ROZDZIAL CZWARTY Trzynascie i pol wieku temu mezczyzna, ktorego prawdziwe imie szybko poszlo w niepamiec, pierwszy pozeglowal w gore Chromu, az do jego zrodel. Zwano go Wedrowcem. Niektorzy powtarzali, ze cudem bylo juz to, iz jego krucha lodka sprostala takiej podrozy. Ale czy to za sprawa szczescia, czy z woli bogow, byl on zywy i w pelni sil, gdy dotarl do gornego biegu rzeki po przeprawie przez wiry, solne pustynie i po stawieniu czola drapiezcom, ktorzy nawiedzali Chrom. Byl wytrwaly. Kiedy rzeka zniknela pod ziemia, podazyl w solne gory. Wzgorza szybko zmienily sie w kompletnie jalowa rownine, na ktorej nie bylo nawet owadow. Wiatr zawodzil tam tak slodko, ze mezczyzna zaplakal za domem, ktorego mial juz nigdy nie ujrzec. Krysztaly soli opanowaly jego oczy. a on sam zemdlal z glodu i zmeczenia. Wtedy objawili mu sie bogowie i gdy spal, zabrali go do Niebios.Ponad rok pozniej wrocil do Miasta Delta oslepiony sola, ale wynagrodzony przez bogow moca czynienia cudow. W nastepnych latach krysztaly soli nie rozroznialy biednych od bogatych, glupich od madrych. Dawaly moc kazdemu lemanowi, ktory odwazyl sie jej szukac. Wedrowiec byl jednak fenomenalnie silny, byc moze dlatego, ze on pierwszy zostal obdarzony. Kiedy jego cuda nie przekonaly ludzi o istnieniu bogow, namowil swych przyjaciol na wyprawe na sol, aby ujrzeli Niebiosa na wlasne oczy: mezczyzn, ich zony i dzieci. Dlugo i bezowocn