FELISITY SAVAGE POKORA GARDEN TLUMACZYLA: JOANNA WOLYNSKA SCAN-DAL W duszy kazdego artysty mieszka widmo mordercy. Niektorzy czynia z niego honoro- wego goscia inni zakuwaja je w kajdany i barykaduja drzwi, ale wiedza, ze ono nie umarlo.-Mary Renault Est ubi gloria nunc Babylonia? Ach, gdziez sa niegdysiejsze sniegi? Ziemia tan- czy danse macabre; czasami wydaje mi sie, ze po Dunaju plyna statki pelne glupcow podazajacych ku otchlani. -Umberto Eco ROZDZIAL PIERWSZY Beau kleczal nieopodal i metodycznie walil glowa w mur piaskowca. Biale, jedwabiste loki spadaly mu na twarz prz kazdym uderzeniu, a powieki lawendowych oczu zaciskal z bolu - To ci nie pomoze - powiedziala Kora. Siedziala w cieni debu z robotka na kolanach.I chociaz udawala, ze wyszywa prze caly czas, gdy Beau mowil o swej zlosci i rozpaczy, byla zbyt wrazliwa szesnastolatka, aby obserwowac obojetnie, jak zadaj sobie bol. - Z bliznami bedziesz wygladal jeszcze bardzie pociagajaco. Podniosla sie, podeszla do niego i odciagnela go od sciany Niska trawa podrapala jej nogi, kiedy usidla i odgarniala mu wlosy z czola. Nic bylo krwi, tylko siniaki; ciemna skora nabiegla krwia pod zlotym futrem. Nie bedzie mial blizn, chociaz miala racje: nie zaszkodzilyby jego urodzie. -Nie odejde - jego glos byl niemal nieslyszalny. - Koro nie. Nie umre. Przytulila go. Trudno jej bylo ukrywac, jak rozpaczliwie pragnela, by zostal... -Nie masz nic do gadania! Jak mozesz nawet myslec o sprzeciwieniu sie flamenowi? -Nie sprzeciwie sie. Zmusze go do zmiany! Nie bedzie mnie chcial z pokiereszowana twarza! - Szarpnal sie, ale trzymala go mocno; po chwili sie poddal. Bylo pozne lato. Slonce zachodzilo juz na tle przejrzystego, akwamarynowego nieba. Bylo goraco, jak zawsze w Zachodniej Rubiezy, prowincji kontynentu Domesdys. Kora spogladala ponad glowa Beau na plytka, sucha doline i zbocze, jalowe od poczatku czasu. Znajdowalo sie zbyt blisko soli, aby cokolwiek moglo na nim wyrosnac, a rzadka trawa przybrala tutaj kolor miedzi. W oddali, oddzielony lysymi szczytami, polyskiwal cienki, waski pas. Wygladal jak morze, ale to nie byla woda lecz sol. -Beau, czy wiesz, ile mama oddalaby za taka szanse? - zapytala Kora. - Wiesz, ile kazdy dalby, aby wygladac jak ty? Dla niej byl po prostu Beau, narzeczonym, towarzyszem dziecinstwa, najgorszym wrogiem i najlepszym przyjacielem. Jednak kiedy sie urodzil, wygladal u boku swej matki, Litosci, jak nieziemska wizja i rodzina porzucila wszelkie nadzieje z nim zwiazane. Chciala tylko jego doskonalej twarzy i ciala, zywego srebra pokrytego futrem. Wiedziala, ze predzej czy pozniej jej milosc zwroci sie z nawiazka. I teraz inwestycja procentowala. Wedrowny flamen, Braciszek Zmyslowosc, wybral Beau na ducha, piekna rzezbe stworzona ku uciesze bogow. W zamian Gardenowie otrzymaja dwiescie owiec, metalowe narzedzia warte szescdziesiat szylingow, beczulke wina z Krolewca i odswietne ubrania dla calej rodziny. Cala Rubiez bedzie im zazdroscic. Poczuli sie jak ludzie, ktorzy na dnie studni odkryli blyszczace zloto. Plakali i smiali sie na przemian. A to, ze Beau wcale sie nic cieszyl, w ogole ich nie obeszlo. Beau chcial sie ozenic, miec dzieci i byc rolnikiem jak ojciec i stryjowie. Nikt nie posadzal go o lak przyziemne marzenia: byl zbyt piekny. Zeszlej nocy on. Kora i ich starsi kuzynowie siedzieli przy ognisku na podworzu. Brit i Emper zapomnieli o dostojnosci starszenstwa i przescigali sie w rozsmieszaniu kuzynostwa. Chichoczac histerycznie. Kora spojrzala na Beau, ktorego twarz zarumienila sie od ognia i swiatla gwiazd, i zamilkla. Zazwyczaj nie zauwazala jego piekna, ale nagle wydal jej sie bogiem. Braciszek Zmyslowosc, zwiniety w klebek przy ognisku, majacy swego lemana u stop, podniosl nagle glowe, jakby jego slepe, zarosle sola oczy mogly widziec. Dlugo spogladal w kierunku Beau. Mowiono, ze flamcni mogli widziec bogow, aby im sie klaniac. Moze potrafili tez dostrzegac piekno prawie rowne boskiemu? (Kora nigdy nie widziala boga, chociaz ponoc jeden objawil sie jej prababce. Byla jednak pewna, ze bogowie sa piekni jak rzezby jej ojca i wujow, a nawet piekniejsi, bo doskonali.) Boska Waga drgnela. Szala z zyciem Beau wciaz nieublaganie opadala, a szala na ktorej zlozono jego urode, skoczyla w gore. Kora, zaplakana, pobiegla na wzgorza. Bez Beau nie miala zadnej przyszlosci na rodowej farmie, ktora Gardenowie zamieszkiwali od tysiacleci. Od czasu, gdy w Domesdys osiedlili sie glupi, heretyccy chlopi, jeszcze przed nastaniem Dywinarchy, panowaly te same zasady: jesli sie nie ozeni, Kora bedzie uwazana za gorsza. A jedynym kuzynem w jej wieku byl Beau. Nawet gdyby inni nie mieli zon czy sympatii, nie ozeniliby sie z nia, bo byla brzydka. Jej cialo, twarz i wlosy mialy ten sam, brudnobezowy kolor, oczy byly koloru krwi, a figura uchodzila ledwo za przecietna. Ich zareczyny w pierwszej chwili popsuly humor Beau i zranily jego proznosc, gdy pomyslal, kim moglby byc. Chciala opuscic Beaulieu, ale dokad mialaby pojsc? Otaczajacy ja swiat jawil sie jak kolorowa plama, znana tylko z opowiesci lamanow towarzyszacych wedrownym flamenom. Centrum tego swiata bylo Miasto Delta, lsniace niby brylant, a w nim mieszkal Dywinarcha i wladal Sola. Dywinarcha, bog bogow w Krolewcu. Pomniejsi bogowie pojawiali sie czasem na rubiezach; zazwyczaj nawiedzali samotne pasterki, aby dac im dziwne, bezwlose dzieci. Tak mowily basnie. Kora jednak wiedziala, co sie z nia stanie, gdy Beau odejdzie: bedzie stara panna, wolem roboczym i nianka dla bandy siostrzencow i bratanic. Wiesniacy z rubiezy ciezko harowali, bo ziemia tu byla niemal jalowa; nawet Beau pracowal rownie ciezko jak inni. Kora uzalala sie nad soba tak bardzo, ze ledwo zauwazyla, iz Beau znow zaczal walic glowa w mur. Powstrzymala jednak chec odciagniecia go. Byc moze popelnila blad. interweniujac za pierwszym razem. Pomyslala jednak, ze powinna cos zrobic, zanim Beau sie zabije, i jak na komende ruch przy scianie ustal. Nie podniosla oczu. Minelo kilka chwil, a potem cos twardego i ciezkiego runelo jej na stopy. -Boska krew! - syknela. Beau stal nad nia i oddychal plytko, z jednym policzkiem naznaczonym krwia. Upuscil jej kamien na stope. Krzywiac sie z bolu, stanela na nogi. Otarla oczy. -Wyrzadzenie sobie krzywdy jest trudniejsze, niz myslisz. -Teraz bedziesz mial blizne. Piekny Gardenie. -Zauwazylas! - Za jego glowa kolysaly sie liscie, a slonce swiecilo wprosi na zlota twarz umazana krwia. - Koro, musisz ze mna pojechac. Nie zniose samotnosci. Zabraklo jej tchu. W jednej chwili swiat odwrocil sie do gory nogami, jej mysli odlecialy z Beaulieu prosto ku krajom, ktore byly jasniejsze i piekniejsze, niz sobie mogla wyobrazic. Lemani mowili, ze w Krolewcu wszystko bylo zielone. "Czy to prawda, ze w Miescie Delta bogowie przechadzaja sie ulicami?", pomyslala. "Czy kiedykolwiek zobacze boga, jesli Beau mnie tu zostawi? Co zobacze?" Nie potrafila wyrzec sie marzen. Odkad skonczyla dziewiec lat, holubila mysl o ucieczce. Wtedy to swiat zewnetrzny wgryzl sie w wioske jak zeby drapiezcy i przybral postac flamena. Braciszka Transcendencji, ktory wybral mlodsza siostre Kory, Wdziek, na swoja lemanke. Piecioletnia gadula, jasnofutra Wdziek, podskakiwala wesolo przy boku Braciszka, a Kora spogladala za nia i po raz pierwszy zrozumiala, ze mozna odejsc. I jeszcze jej matka, Wiara. Kiedy Kora miala roczek, Wiare nieomal wybrano na ducha do ceremonii koronacji Nastepcy w Miescie Delta. Kora wiedziala, ze gdyby matke wybrano, ta odeszlaby, a dziewczynka, wzrastajaca pod opieka kogos innego, nigdy by jej tego nic wybaczyla. -Na pewno masz w ranie okruchy ze sciany, Beau. - Dotknela go delikalnie i wytarla krew lisciem debu. Starannie unikala patrzenia mu w oczy. Jedno oko Beau zniknelo za opuchlizna, ale objal ja bez wahania. Jego ramiona byly silne i twarde, nie mogla sie wywinac. -Jesli mam umrzec, chce, zebys przy mnie byla. Jedz. -Oszalales, Beau. Co bym robila w Miescie Delta? - Nie potrafila dodac: "Po twojej smierci". -Kiedy flamen powiedzial, ze mnie wybral, dodal, ze moge zabrac towarzysza. "To czesio praktykowane, jesli tylko towarzysz zgodzi sie nie wracac", tak powiedzial. A ty, dlaczego mialabys wracac? Nic cie tu nie czeka! Ciotka nigdy nie pusci cie dalej niz na Wybrzeze Motyli, zebys znalazla meza, ktorego i tak nie znajdziesz ani tam, ani tutaj. Chcesz do konca zycia byc od niej zalezna? Pracowac dla Brita, Empera, Genia i ich rodzin? Beau ochrypl. Nie przywykli do okazywania emocji. Nos Kory swedzial od powstrzymywania lez. -Jedz ze mna. Slonce oswietlalo jego doskonale usta. Patrzyla, jak formuluja slowa. Marzenia zaslepialy ja. -Jedz ze... -Przestan! Zapytam! Ale mnie nie pusci! -Ale! - stwierdzil Beau z satysfakcja. - Pusci. *** Na rubiezach kazdy akr byl cenny. Niskie, kamienne mury znaczace teren uprawny, konczyly sie daleko od soli. Ale owce i kozy wybieraly sie na spacery po brazowej ziemi niczyjej, a czasami i wiesniacy zapuszczali sie na sol, aby szukac przezroczystych jagod i owocow. Naciagali na twarze chusty, gdyz niebezpiecznie bylo wypuszczac sie na sol, kiedy nie bylo chmur, nawet w nocy, gdy gwiazdy jasno swiecily. Migotanie wszystkich kolorow teczy moglo szybko oslepic, a jesli sie je przetrwalo, predzej czy pozniej z oddali nadciagala burza solna, wdmuchujaca ziarna w oczy, gdzie sie zagniezdzaly i rosly w krysztaly wypelniajace caly oczodol.Tak lemanowie stawali sie flamenami, jesli ich pan zmarl przed ukonczeniem przez nich sluzby, i jesli odrzucili ateizm, a wybierali flamenizm. Udawali sie na wielodniowe pielgrzymki na sol. Kiedy wracali z krysztalami soli w oczach, oglaszano ich Braciszkami i Siostrzyczkami zdolnymi do czynienia cudow. Sol byla symbolem swietosci i niezbadanego. Opowiesci flamenow o dniach sprzed Wojen Nawroceniowych, kiedy to caly swiat skladal sie tylko z barbarzynskich krolestw, jasno dowodzily, ze sol nigdy nie rozciagala sie dalej niz kilkaset lig od wybrzezy szesciu kontynentow. Tylko rzeki potrafily ja przebyc nietkniete. Nikt jej nigdy nie przeszedl, nawet Wedrowiec, pierwszy flamen, ktory wrocil oslepiony, wiec nikt nie wiedzial, jak duze sa kontynenty. Krolewiec byl najmniej zamieszkaly, a Domesdys najbardziej, nie wspominajac o Archipelagu, ktorego wyspy zbudowane byly w calosci z soli lub ziemi, a ludzie zyli z polowu ryb. Bogowie przyszli z soli. Miriady bezimiennych, zadziwiajacych bogow z opowiesci dziadkow i Inkarnacje Miasta Delta: Medrzec, Matka, Waleczny, Panna, Nastepca i Dywinarcha, kiedy mieli dosc Miasta Delta, wracali do Niebios, a ich miejsce zajmowali inni. Niebiosa lezaly gdzies na rozleglych, lsniacych pustkowiach: schronienie bogow, mekka dusz. Nikt z zyjacych w 1352 roku nie dotarl do nich. Tylko dwaj smiertelni doszli tam i wrocili. Pierwszym byl Wedrowiec, a drugim rozczarowany leman, Zeniph Antyprorok, tysiac lat pozniej. Antyprorok byl pobozny, madry i tak oddany, ze gdy jego Siostrzyczka zmarla, majac lat piecdziesiat osiem, oszalal z zalu. Przysiagl, ze odszuka Niebiosa i odbierze ja bogom. Nie odnalazl jej na jalowym pustkowiu Krolewca, chociaz ruszyl w gore Chromu, najwiekszej rzeki Krolewca, i tak dlugo przeszukiwal sol, ze wszyscy mowili o jego smierci. Ale odnalazl Niebiosa. Nawet najpobozniejsze dzieci poznaly opowiesci, ktore przywiozl, kiedy splynal w dol Chromu. Wedlug nich stworzenia czczone przez cala Sol byly rownie boskie jak on. "Sami bogowie mi to powiedzieli", utrzymywal. Oczywiscie, byla to nieprawda. Kora nigdy nic nabralaby sie na takie gadanie. Ale wielu ludzi mu uwierzylo, zwlaszcza mlodzi, podatni na wplywy lemanow. Kiedy dziadkowie Kory byli mlodzi, w Nece bylo troje flamenow. Jej prapradziadkowi slubu udzielal mieszkajacy w wiosce flamen. Zyl w kamiennej chacie, ktora teraz sluzyla za silos. Obecnie Nece mialo tylko jednego flamena, a wszystkie poslugi spelniali wedrujacy. Braciszkowie i Siostrzyczki zostawili swoje domy wzorem innych, docierajacych przez ostatnie sto piecdziesiat lat do wszystkich oddalonych miejsc flamenow. Wedrowcy wyrzekali sie pozycji w lokalnych rzadach. Choc powodowal nimi altruizm, taka zmiana nie byla pozytywna. A poza tym wielu lemanow porzucalo flamenizm, aby otrzymac szlachectwo, wiec religia nie panowala juz nad swiatem niepodzielnie. Teraz musiala toczyc upokarzajaca walke o wladze z ateistyczna szlachta. Przegrywala ja, bo Boski Cykl dobiegal konca, a Dywinarcha byl coraz bardziej zmeczony. Sto dziewiecdziesiat lat to duzo, nawet dla boga. *** Kora i Beau dlugo siedzieli pod drzewem, obejmujac sie. Kiedy slonce opadlo ku lsniacemu horyzontowi, wstali i ruszyli do domu. Chociaz wioska znajdowala sie zaledwie o kilka mil dalej, w najszerszej dolinie dzielacej ich od domu lezala sol, a nie sciemnilo sie jeszcze na tyle, by ja przekraczac. Trzymali sie za rece i szli kozia sciezka wokol terenu. Kora spogladala na sol. Opalizujace krzaki i kwiaty odbijaly czerwone swiatlo, lsnily chitynowe skrzydla owadow.Twarz Beau byla skupiona, jego dlon pokryla sie potem. Kore zadziwilo wlasne opanowanie. Kiedy przekroczyli ostatnie wzgorze, mogla wyczuc zmiane w powietrzu. Bylo mniej slone. W dole migotalo ognisko. Domy i zagrody we wsi zbudowano tak, by obserwowane ze wzgorz tworzyly rozne, ale zawsze piekne formy: gwiazde, twarz, kwiat. Ksztalty zmienialy sie przez stulecia. Kiedy Gardenowie siali zboze, brali pod uwage efekt estetyczny i czasami przez tygodnie rozwazali, czy posiac owies, czy pszenice. Czesto wybierali sie na wzgorza, aby ocenic wyniki swojej pracy. Zazwyczaj Kora doceniala piekno wioski, kiedy patrzyla na nia z gory. Byl to glowny temat jej rozmow z ojcem i wujami. Zbiegli z Beau ku domom. Szescioboczny plac lezal tuz za droga do soli. Kobiety Gardenow krzataly sie, nosily jedzenie z kuchni na stol w ksztalcie podkowy, szesc rozen obracalo sie powoli. Braciszek Zmyslowosc zajal jedyne krzeslo u szczytu podkowy. Jego kalwaryjski leman. Mity, siedzial mu na kolanach i opowiadal o wszystkim, co widzial. Kiedy Kora i Beau wkroczyli na plac, slychac bylo tylko glos Mity i potrzaskiwanie ognia. Polem kobiety znow zaczely plotkowac, ale napiecie nie zelzalo. Twarz Beau wydluzyla sie, ale nic nie powiedzial. -Geni chce ze mna pogadac o moim drobiu - szepnal i odszedl ze swym bratem. Radosc, najmlodsza ciotka Kory, popchnela ja w strone domu i polecila zmienic brudna spodnice. Miala wygladac ladnie dla flamena, ktory nie mogl jej zobaczyc. "Domem" nazywano te pomieszczenia, w ktorych nie bylo krow, drobiu i kuchni: niewiarygodnie ciasne, cztery pokoje. Ciemnosc pomieszczen i ich niskie sufity uspokajaly, ale po calym dniu spedzonym na wzgorzach odor zwierzat przyprawil Kore o mdlosci. Oddychajac plytko, wciagnela swa jedyna sukienke, rozpuscila wlosy, a potem wyszla na poszukiwanie matki. Wiara mieszala cos w olbrzymim garnku, a Tici, babcia Kory, obracala rozen. Wiara zazdrosnie dbala o wyglad, ktory niemal uczynil ja wybranka bogow: jej wlosy byly jak liscie, a kasztanowe fulro lsnilo jak rubin od ognia. Kora stanela obok matki, chowajac dlonie za plecami. "Na pewno nazwie mnie ?swoja mala morderczynia-manipulatorka?", pomyslala. Przezwisko bylo tylko w polowie zasluzone, bo Kora nigdy nikim nie manipulowala. Ale wszyscy pogardzaliby nia jako morderczynia, gdyby dowiedzieli sie o strasznej rzeczy, jaka zrobila, kiedy miala dziewiec lat. Nie chciala o tym myslec. Dlaczego mialaby o tym w ogole pamietac? -Mamo? Wiara spojrzala na nia. Znajomy wyraz ni to przerazenia, ni zlosci wypelzl jej na twarz. -Czego? -Mamo, chce jechac z Beau. - Ogrom jej pragnienia wstrzasnal nia raz jeszcze, gdy wypowiedziala te slowa. Jej glucha babka nadal spokojnie obracala rozen. Tluszcz skapywal z miesa, a odbicia plomieni tanczyly na scianach. -Chcesz wyjechac? - powiedziala w koncu Wiara. - Dlaczego? Jakajac sie i placzac, przedstawila logiczne, oczywiste powody, ktore wymyslila z Beau. Beau przekonal ja, ale ona watpila, czy potrafi przekonac swoja matke. Zacisnela palce za plecami. -Nie moge poslubic nikogo innego... - Nie podzialalo. Wiedziala, ze nie podzialalo. Wiara wziela gleboki wdech, gwaltownie i mechanicznie mieszala gulasz. -Urodzilam dwie corki. Koro. Zadna nie byla piekna, chociaz oczywiscie nie umiem powiedziec, jak teraz wyglada Wdziek. Ale nie urodzilam corki, ktora miala by tyle sily, aby przezyc tutaj bez postradania zmyslow. -Mamo? O co ci chodzi? -Mozesz jechac! - Wiara z furia obracala kopyscia. - A teraz zmiataj siad! Kora zaczela sie wycofywac, az wpadla na lawke, gdzie klapla z podciagnietymi kolanami. Wpatrywala sie w rodzine. Byc moze dostrzegli wyraz jej twarzy, bo nikt nie poprosil jej o pomoc, dopoki nie zasiedli do stolu. Wiara usiadla jak najdalej od Kory, obok Emish, swojej przyjaciolki z Doliny Garden, oddalonej o pol dnia marszu. Przyszla do Beaulieu "pomagac w zniwach". Kora nie patrzyla na nia. Nadal byla oszolomiona. Ale zdawala sobie sprawe ze spojrzen, jakie jej rzucano. Braciszek Zmyslowosc wstal. Mity zeskoczyl z jego kolan i stanal obok, a jego glos nagle przybral na sile: -...Swiezy chleb, pieczone mieso i chyba warzywny gulasz. Stol gustownie udekorowano malymi rzezbami Dywinarchy. -Wystarczy, Mity. - Flamen mial gleboki, nieprzyjemny glos. - Bracia i siostry, bogowie dziekuja wam za wasza wiare i goscinnosc, jaka okazaliscie ich slugom. A dzisiejszego wieczoru szczegolnie dziekuja wam za prezent. Kwiat waszych dzieci, Piekny Garden, zostanie na zawsze zachowany jako duch. Kora zauwazyla, ze matka Beau, Litosc, placze. Siedziala tuz obok i widziala lzy plynace jej po twarzy. Perance, jej maz, obejmowal ja delikatnie, ale Litosc nie mogla oderwac oczu od twarzy Braciszka. -Doradca, ktoremu dostanie sie Beau, to ateistyczna dama - oznajmil flamen. Powiedzial to tak, jakby Beau mial zostac oddany jego ciotce, starej pannie. Flamenowie nie maja ciotek, przypomniala sobie Kora. Gardenowie wstrzymali dech. Przeciwniczce flame- nizmu? Czyzby Beau jednak nie mial zostac duchem? A sam Beau, ktory myslal, ze dostanie sie bogu, wygladal jakby byl w szoku. -Doradca Belstem Sumer, o ktorym na pewno wszyscy slyszeliscie, chce w szczegolny sposob uswietnic dzien, w ktorym jego corka, Aneisneida, obejmie miejsce w Elipsie. Zastapi Siostrzyczke Czystosc, ktora zginela w wypadku razem z lemanem, nie zostawiajac spadkobiercy. Odbedzie sie gala, a ceremonie uswietnia najpiekniejsze duchy z calej Soli. Wasz syn, Beaty, bedzie przykladem cnot, jakie my, flamenowie, ciagle znajdujemy w Soli. Kora nie wierzyla, ze ktos z jej rodziny moze zabrac glos, ale wuj Cand przemowil, przelykajac upokorzenie. -Braciszku, dlaczego bogowie ponizaja mojego bratanka, oddajac go jednej ze szlachty? Dlaczego usmiechaja sie do ateistow? Flamen zwrocil twarz w strone glosu Canda. Krysztaly w oczodolach zalsnily okrutnym blaskiem. -Zyczeniem Dywinarchy jest, aby Aneisneida zostala uhonorowana jak kazdy flamen wstepujacy do rady. Postepujemy zgodnie z wola bogow. A teraz milcz, zanim zapomne o twoim stole i goscinnosci, czlowieku. Cand schylil glowe. Jedzenie styglo, ale nikt nie odwazyl sie poruszyc. -Niech bogowie raduja sie tym, co spozywamy - wymruczal w koncu Braciszek Zmyslowosc i opadl na krzeslo. W podziece Prudencja, zona Canda, pochylila sie, by pokroic mieso. Kora starala sie wyrzucic z glowy szmer glosow i czekala, az przestanie drzec. *** Kiedy sprzatnieto po uczcie, a flamen oddalil sie do jedynego "przyzwoitego" pokoju, Wiara i Emish zaproponowaly, ze dopilnuja owiec.Lacz, ojciec Kory, zgodzil sie na to, przyznajac, ze Emish powinna zarobic na swe utrzymanie, jesli chce dluzej zostac w Beaulieu. Kobiety odeszly w ciemnosc razem z owczarkami. Wieksze solne zwierzeta trzymaly sie z dala od ludzkich siedzib, z jednym wyjatkiem: drapiezcow. Te bestie wyposazone w kly, szpony i niewinne twarzyczki w ksztalcie serc, byly tak krwiozercze jak nic innego na soli i poza nia. Coraz bardziej smakowaly im stada nalezace do ludzi i - gdy bylo to mozliwe - sami ludzie. "Pilnowanie owiec" oznaczalo dwie rzeczy: najniebezpieczniejsza prace na farmie i schadzke kochankow. W tym przypadku chodzilo o drugie. Kilka godzin po odejsciu Emish i Wiary oczy Kory nadal byly suche. Lezala obok Tici w najdalszej czesci domu oddzielonej od reszty zaslonami, na waskim lozku pod pierzyna, zbyt ciepla na te pore roku. Tici chrapala cicho. Kilka stop dalej, na drugim poslaniu spali Radosc i jej maz, Uth, zmeczeni uprawianiem milosci. Szescioletnia Merce i ich dziecko, Asure, oddychali szybciej. Na wzgorzach wrzasnal drapiezca. Kora pomodlila sie za owce, ktore Wiara i Emish mogly przeoczyc, kiedy zbieraly stado. Jesli drapiezcy poczuja krew, zwierzeta nie pozyja dlugo. Ale lak delikatny zapach jak won krwi nie mogl sie przebic przez smrod Beaulieu. Kora wiedziala, ze po raz ostatni lezy w gestej, cuchnacej ciemnosci, otoczona ludzmi, ktorzy o nia dbali. Starala sie nie zasnac, plotac warkoczyki z fredzli na pierzynie. Ale fredzle byly krotkie i mogla uplesc warkoczyki tylko dwoma palcami prawej reki. ROZDZIAL DRUGI Nastepnego ranka Braciszek Zmyslowosc sprawil cud. Wedrowni flameni bawiacy w Beaulieu nie placili za goscine cudami, gdyz bylo to zbyt wyczerpujace nawet dla bogow, o flamenach nie wspominajac.Na sniadanie na podworku podano zimne mieso i owsianke. Gent rozsypal ziarno, a indory, przepiorki i golebie, ktorymi Beau od dzis przestal sie zajmowac, wyspiewywaly swe poranne trele. Beau siedzial naprzeciw Kory. Wygladal jak jagnie prowadzone na rzez. Probowal spojrzec jej w oczy, ale ona wpatrywala sie naboznie w statuetke Dywinarchy znajdujaca sie na stole. Drzala na wietrze. Spogladala na niebo, ktore przybralo kolor brudnego szkla, gdzieniegdzie blyskaly brazowe chmury. Jej rodzina skonczyla jedzenie i stloczyla sie wokol podworza, patrzac wszedzie byle nie na Braciszka, ktory ciagle zul swoja owsianke. Ciemne oczy Mity powstrzymywaly ciekawskich. Kora zebrala sie na odwage. -Braciszku? Mam na imie Pokora - wyrzucila z siebie znienawidzone imie najszybciej, jak potrafila. - Braciszku, czy moja matka mowila ci, ze wyruszam z Beau do Krolewca? Zapadla cisza. Wydawalo sie, ze nawet gorskie ptaki przestaly spiewac. -A, tak - odparl Braciszek, odchodzac od stolu i ocierajac futro wokol ust. - Mloda kobieta wierna zobowiazaniom, ktora bedzie musiala przetrwac samotnie. Pracowita, zdeterminowana, z wyobraznia, sluzebnica panska szanujaca rodzicow, dobra do rodzenia. Uzyteczna w domu. -Koro - Lacz stanal za nia i wladczo polozyl dlonie na ramionach. - Corko, o co chodzi? Zanim odpowiedziala, za obora podniosl sie zgielk. Wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku. Wiara i Emish szly solnym duktem, z poszarzalymi twarzami, odpedzajac psy od brudnych spodnic. -Zabili je - powiedziala cicho Wiara. - Pod naszym nosem. Osiem - osiem! - tegorocznych jagniat. Drapiezcy wiedzieli, ze sa najmlodsze, przysiegam, wybrali je! Ojciec Kory puscil jej ramiona i obrocil sie, gdy dowiedzial sie o stracie. Dziewczyna cofnela sie, aby uniknac pytan, i pokazala Beau, ze powinni spakowac swoje rzeczy. W domu, bez slowa, ladowali ubrania do lnianych workow. Kora nasluchiwala, jak jej matka zmywa z siebie krew w brudnej wodzie, ktora zostala po myciu naczyn. Emish opisywala masakre. Spojrzala na Beau. -Dlaczego to mnie nie obchodzi? Widzialam, jak rodzily sie te jagnieta, ktore zezarli drapiezcy. Dlaczego nic nie czuje? Beau wygladal, jakby nie spal cala noc: pieknie podkrazone oczy, wspaniala lagodnosc. -Nie mam pojecia - mruknal. - ...sa w domu. Beau! Koro! - uslyszeli glos Prudencji. Cala rodzina stanela w kregu na drodze. Kiedy Kora zobaczyla, ze otaczaja Braciszka Zmyslowosc, wiedziala, co nadchodzi. Cand odezwal sie z szacunkiem: -Przykro nam, ze musimy o to prosic. Braciszku, ale te zabite owce oznaczaja utrate tegorocznego chowu. Oczywiscie, otrzymamy... wynagrodzenie... ale zanim to nastapi grozi nam glod. Liczylismy na owieczki... Braciszek ucial jego wywody. -Rozumiem - rzekl. Gardenowie pochylili glowy w modlitwie. Zapadla cisza tak gleboka, jakby swiat sie zatrzymal. Kora widziala juz wczesniej cuda, wiec nie liczyla na to, ze ujrzy cos wiecej niz blysk swiatla na krysztalach soli i pot na czaszce Braciszka. Minuty mijaly. Dwa koguty zaczely sie bic na dachu kurnika i Prudencja spojrzala na nie zza palcow, najwidoczniej walczac z pokusa machniecia na nie spodnica. W koncu sie dokonalo. Kiedy wiekszy kogut, zwyciezca, czyscil sobie piora, z konca doliny dalo sie slyszec ciche beczenie. Krag sie rozpadl, a dorosli i dzieci, smiejac sie, podniesli glowy. Osiem bialych klebkow zdobilo wzgorze jak osiem snieznych kul. Kora wciagnela powietrze, kiedy jagnieta ruszyly ku domom. Mity objal Zmyslowosc - dziwnie wygladalo dziecko podtrzymujace doroslego - i poprowadzil go do otwartych wrot. -Wy dwoje, chodzcie! -Coreczko - powiedziala Wiara. Stali przed nia w trojke: ojciec, matka i Emish. Wiara miala mokra spodnice, ale zdazyla zaplesc wlosy. Mocno objela Kore i pocalowala w czolo. Kora przelknela lzy i odwzajemnila uscisk, pragnela nigdy nie wypuszczac matki z ramion. Kiedy Lacz przytulil je obie, pomyslala, ze w Niebiosach nie moglaby byc szczesliwsza. -Mamo, tato, nie chce... -Owszem, chcesz. Moja mala dziewczynka. Och, tak bardzo cie kocham! - szepnela Wiara. Kora nie byla pewna, czy w glosie matki uslyszala zal, czy ulge. Lacz odciagnal ja na bok. -Policze sie z twoja matka, kiedy odejdziesz. Pozwolila sobie na zbyt wiele. Jestes moim jedynym dzieckiem, a to duzo znaczy dla mezczyzny, i zawsze potrafilas docenic piekno zboza. Te slowa pomogly Korze powstrzymac lzy, gdy ciotki, wujowie i kuzyni ja zegnali. Tylko Asure zagrozila samokontroli Kory, wysmiewajac jej powage. Beau tez sie oberwalo. -Piekny, bylibysmy mniej zaszczyceni, gdybys zalozyl wlasna wioske! -Twoja ciotka. Wiara, jest najszczesliwsza kobieta na swiecie - dorzucil zlosliwie Lacz. -Koro, wrocisz, kiedy bedziesz miec duzo pieniedzy, prawda? - zapytalo jakies dziecko. Kora szla tylem do bramy z Beau przy boku. -Zegnajcie! - zawolala, wymachujac ramionami. -Zegnajcie - wymruczal Beau. Obrocil sie i ruszyl przed siebie z pochylona glowa. Wiatr rozwiewal wlosy Kory i podnosil futro na przedramionach. Braciszek i Mity szli tak szybko, ze musiala do nich podbiec. Rozmawiali, jakby widok rozdzielanych rodzin byl dla nich czyms normalnym. Jej bliscy byli juz tylko plama na tle dlugiego, kamiennego muru, plama we wszystkich odcieniach brazu, tak odmienna od osmiu, cudownie zrodzonych na wzgorzu owiec. *** Spali na szlaku. Mity niosl lekki plecak, w ktorym miescily sie wszystkie rzeczy jego i flamena. Lniane wory Kory i Beau zdawaly sie ciezsze z kazdym rankiem. Mineli piec wiosek i dotarli do miasteczka Nece. Odkad Kora i Beau siegali pamiecia, przychodzili tam kazdej wiosny i jesieni na targ. Za osiemnascie dni mial sie odbyc letni jarmarki i zapyziale miasteczko zaczynalo sie ozywiac.Przed narodzinami Kory nie tylko piwo, ale i wino lalo sie na jarmarkach, a drzwi rzemieslnikow nieomal wypadaly z zawiasow. Teraz jednak radosc byla przycmiona; konczyl sie Boski Cykl. Czarne wstazki zdobily ramiona dzieci bawiacych sie na drodze i rekawy kobiet zamiatajacych schody. Czarne Boskie Pieczecie (male podobizny Tronu) przysmolowano do drzwi i okien. Zaloba byla symboliczna, ale miala w sobie cos prawdziwego: z koncem Boskiego Cyklu zawsze nadchodzily ogromne zmiany. Mieszkancy Nece klaniali sie Zmyslowosci i spogladali na Kore i Beau. Tego samego popoludnia ruszyli dalej wiejska droga. Kora i Beau rzucali zaciekawione spojrzenia na podworka kowala, rymarza, rzezbiarza, kamieniarza, snycerza. Z drzwi podobnych do jam na wzgorzu wydobywaly sie dym i para, woly machaly ogonami, a kobiety plotkowaly. Przeszli ostatnie wzgorza i wkroczyli na rowniny. Wszedzie konczono zniwa, a wedrowcy zawsze znajdowali miejsce do spania, gdyz tamtejsi ludzie byli tak pobozni jak ci z soli. Z religijnym stoicyzmem dbali o swoje owce, krowy, kozy, indyki, kaczki, kury, zboze i dzieci. Dzieci gapily sie na Beau, a dorosli twierdzili, ze sama jego obecnosc jest wystarczajacym wynagrodzeniem za nocleg. Kiedy Kora mowila, ze jest narzeczona Beau, spogladano na nia z ledwie skrywana zazdroscia. Podrozowali tylko trzy miesiace. Na poczatku zimy doszli do Port Taite. Wiejska droga zmienila sie w trakt prowadzacy z Port Taite do Port Teligne, stolicy Domesdysu na polnocy. Szli miedzy powozami szeroka, pylista droga. Po obu jej stronach lezaly najwieksze pola jakie Kora kiedykolwiek widziala w zyciu, a za nadmorskim urwiskiem rozciagalo sie niewiarygodnie czarne, blyszczace morze. Miasto lezalo u podnoza skal. -To jeszcze nic - powiedzial Mity pewnego dnia, kiedy znizyl sie do rozmowy z Kora i Beau. - W Porcie Taite mieszka tylko dwa tysiace ludzi. Powinniscie zobaczyc Port Teligne albo jeszcze lepiej Samaal. - Mity urodzil sie na Kalwarii, polnocnym kontynencie, gdzie kazdy pracowal w kopalniach rudy tak, jak Domesdianie pracowali na polach. Kora pomyslala, ze chlopiec bez watpienia przesadzal: czy gdziekolwiek moglo byc wiecej ludzi i domow niz tutaj? - Albo Miasto Delta. Ludzie z Port Taite byli Domesdianami porosnietymi brazowym futrem, ale nie wiesniakami, wiec nie gapili sie bezwstydnie na Beau, jak to czynili ludzie w mijanych siolach. Idac za Mitim do centrum miasta, Beau rozgladal sie ciekawie na boki, a jego ozywienie sprawilo, ze Korze spadl kamien z serca. Co najmniej tuzin razy przylapala go na probach zniszczenia swej urody. Nakryla go nawet kleczacego nad poidlem dla bydla, z twarza zanurzona w wodzie. Wiedziala, ze nie poswiecala mu dostatecznie duzo uwagi: powinna ciagle byc przy nim, a zamiast tego rozmawiala z wiesniakami, dowiadywala sie, co mysleli i dlaczego uwazali go za pieknego. Mijali takie cuda jak kafeterie, sklepy z ubraniami, islandzka laznie i antykwariat. Wszedzie trzepotaly na wietrze czarne, zalobne wstazki. Port Taite byl poboznym miastem. Rozpoczynal sie jeden z tych jasnych, zimowych dni. Slonce oswietlalo nie myte wlosy i brudne lachy, krzykliwe malunki i ozdobne plaszcze zamoznych ateistow, skrzynki na oknach pelne kwiatow kwitnacych w zimie. -Hej, solne dzieciaki! Zmiatajcie z ulicy! - Ktos zlapal ich za kurtki i odepchnal na witryne sklepowa, ratujac ich spod wielkich kol powozu, ktory przemknal droga. - Przepraszam, Piekny! - powiedzial mezczyzna, kiedy zobaczyl Beau. - Slonce swiecilo ci w twarz. Przepraszam. -Nie szkodzi - odparl oszolomiony Beau. Miedzy nimi i powozami na ulicy podniosl sie kurz. - Co to bylo? -Jeden z mlodych ateistow. Patrz. - Kolejny powoz gnal waska ulica. Tym razem Kora zauwazyla zwierzeta pociagowe, psy wielkosci sporych cielat. Czerwona uprzaz odcinala sie od ich czarnego futra. - Scigaja sie. -Czekaj - rzucil skonsternowany Beau. - Braciszek Zmyslowosc zniknal. Kora nie przejela sie tym specjalnie. -Znajdziemy go pozniej. Albo on znajdzie nas. Na pewno nie chce cie stracic. Beau odwrocil sie do ich wybawiciela: -Panie... Nie widziales, dokad poszli flameni leman, z ktorymi przyszlismy? Wielki mezczyzna o jasnobrazowym futrze i maly Kalwaryjczyk... -Braciszek Zmyslowosc! - Mezczyzna uderzyl sie w piers. - Nie mow, ze to ty jestes duchem! Cale miasto az huczy od plotek o twoim przybyciu. Jestes tak piekny, jak mowia- sklonil sie lekko. -Ja., ja...- jakal sie Beau. -On klamie - syknela mu Kora do ucha. - Gdyby mieszkancy o tobie wiedzieli, juz by cie zauwazyli. -Flamen wynajmuje pokoj na ulicy Finilar, wszyscy o tym wiedza. Moge was tam zaprowadzic. - I ruszyl zatloczona ulica. Beau popchnal Kore. Zla, schwycila go za ramie i szepnela: -Nie ufam... -Bzdura! Wie, kim jest Zmyslowosc! Mezczyzna przyjrzal sie uwaznie ich zniszczonym strojom. -To niedaleko... ulubiona gospoda Zmyslowosci nazywa sie Srebrna Lodz. Wlasciciel nie bierze od niego pieniedzy. Prowadzil ich coraz wezszymi uliczkami, gdzie smieci pietrzyly sie przed zamknietymi drzwiami. Kora uwazala, gdzie stawia stopy i zalowala, ze ma tylko jedna pare oczu. Dwa koty, ktore nagle wyskoczyly z okna, prawie wywolaly u niej apopleksje. Mezczyzna stanal. -Jestesmy na miejscu. -Tylne wejscie? - rzekla Kora sarkastycznie, stajac przed Beau. Mezczyzna odwrocil sie i skoczyl ku niej. Slonce zablyslo na ostrzu noza. Swiat zwolnil, widziany jak zza szyby. Kora usunela sie z drogi, Beau uskoczyl, mruczac cos pod wplywem zaskoczenia. Mezczyzna obrocil sie ze zmruzonymi oczami i zarozumialym usmiechem. Kora wykonala kolejny unik, a on potknal sie i stracil rownowage. Chwycila go za ramie i przykleknela, miazdzac mu gardlo kolanem. Wyrzucil z siebie urywana prosbe, ale ona czula tylko straszna zadze sprawiedliwosci... a moze chec wyrownania rachunkow? Trysnela krew. Poplynela czerwonym strumieniem z gardla mezczyzny, wsiakajac w kolnierz. Noz upadl z gluchym brzekiem. Kora stala przerazona, dopoki Beau jej nie odciagnal i nie zaslonil jej oczu. Kiedy ciagnal ja wzdluz rzedu zamknietych drzwi, mruczal rytmicznie: -Nie chcialas. Zabilby nas. Myslal, ze jestesmy bezbronni. Myslal, ze mamy pieniadze. Nie chcialas... - az w koncu Kora go odepchnela. Biegli do utraty tchu, a gdy poczuli sie bezpieczni w tlumie, przyjrzeli sie sobie uwaznie, szukajac sladow zbrodni. Na szczescie krew nic splamila ich ubran ani futra. Byla tylko na rekach Kory. Wyczyscili je szybko. Kora rozejrzala sie, cala drzala. -To tutaj zgubilismy Braciszka. Beau patrzyl na nia przez chwile, a potem przycisnal do piersi. -Koro, musze ci podziekowac. Ten oszust mnie tez by zabil. Pomysl, to straszne, umrzec od noza jakiegos kieszonkowca, skoro mam byc duchem w Miescie Delta! -Nie mow o tym! Nie mow, nie mow, nie mow i na litosc Niebios nie dziekuj mi... Niszczac jedno zycie, ocalila dwa. Oczywiscie, ze bylo warto. "Ale jesli raz usprawiedliwisz odebranie zycia, gdzie sie zatrzymasz?" Dreszcz przebiegl jej po karku. "Zabilam. Znowu". Miala dziewiec lat, jej dziadek, Stary Cand, piecdziesiat piec i wiedzial, ze umiera. Nie rozumiala, dlaczego reszta rodziny tego nie przyznawala. Obchodzili smierc na palcach i ubierali w inne slowa, a Kora i Cand dlugie godziny spedzali na rozmowach o tym, co sie sianie z jego cialem po smierci i jak jego dusza uleci z Beaulieu do Niebios. W koncu dziadek skierowal rozmowe na trucizny. Ciagle czula gorzki odor napoju, ktory mu podala. Przelykal lapczywie, oczy wyszly mu z orbit. Kora wysliznela sie z pokoju, tlumiac paniczny szloch. Zbyt pozno zrozumiala, ze zrobila straszna rzecz, i wtedy zobaczyla ja Wiara. Kiedy znalazla Canda, bylo juz za pozno. Od tamtego dnia wszystko pomiedzy matka i corka sie zmienilo. A teraz zrobila to znow... Padl na nich dlugi cien. Beau puscil ja. Przed nimi stal Braciszek Zmyslowosc. -Moje zguby sie znalazly. Udal sie wam spacer? O okno gospody opieral sie ktos jeszcze. Kiedy Beau tlumaczyl sie nieskladnie, ten ktos poruszyl sie i Kora zauwazyla, ze byla to wysoka kobieta o ostrych rysach twarzy, w szacie flamena. U jej boku podskakiwal maly chlopiec. Slonce lsnilo w krysztalach zarastajacych jej oczy. -To Siostrzyczka Stanowczosc - powiedzial Braciszek Zmyslowosc z satysfakcja. - Od teraz ona sie toba zajmie, Beau. Niezaleznie od tego, jak spali w drodze, dzielenie lozka nie wchodzilo w rachube, choc Kora bardzo chciala miec Beau u boku, aby ja pocieszyl. Miala Siostrzyczke Stanowczosc. Zanim zdmuchnely swiece. Kora zobaczyla, ze flamenka miala piers plaska jak mezczyzna, z dwoma nienaturalnymi kepkami futra. Na szczescie materac byl twardy i nie zsuwaly sie ku sobie. Kiedy oddech Stanowczosci sie wyrownal. Kora lezala na plecach i nasluchiwala gwaru dobiegajacego z dolu. Mity powiedzial jej, ze wino podawane w tawernie jest znacznie mocniejsze niz piwo, a fajki nabija sie nie tylko tytoniem. "Oto, co w jedno popoludnie zrobilo ze mna miasto", pomyslala. W srodku nocy przysnil jej sie koszmar pelen krwi. Poderwala sie, dzwoniac zebami. Pod drzwiami dostrzegla waski pas swiatla, ktory pomogl jej zorientowac sie, gdzie jest. Zaspana flamenka w koszuli nocnej zamajaczyla w ciemnosci i Kora poddala sie zimnym dloniom, ktore popchnely ja z powrotem na poduszke. Palce Stanowczosci odpedzily koszmary, ktore miala przed oczami i reszte nocy przespala bez snow. *** Zjedli sniadanie w jadalni tawerny, gdzie swiatlo wpadalo przez szybki oprawione w olow, a jedzenie mialo smak srebra. Potem poszli do portu. Kora zauwazyla, ze Stanowczosc, podobnie jak Zmyslowosc, zawsze wiedziala, gdzie znajduje sie Beau. W porcie byly dwa nabrzeza, wychodzace na zatoke, a poniewaz pora roku sprzyjala zegludze, tuziny statkow cumowaly przy nich tak gesto, ze czasami mozna bylo przejsc po nich z jednego doku do drugiego. Kutry rybackie staly obok jachtow i oceanicznych kliperow, ktorych maszty byly tak masywne, ze dziw bral, iz statki nie przewracaly sie na boki. Bagaze i skrzynie pelne dobr lezaly w stosach przy cumach kliperow. Mezczyzni i kobiety schodzacy po trapach, obnosili wymyslne i blyszczace ubrania, na widok ktorych Korze zablyszczaly oczy.Zmyslowosc poprowadzil swa gromadke pomiedzy rybakami wyladowujacymi sieci pelne rzucajacych sie sledzi, do klipera, ktory na dziobie mial olbrzymi zelazny kwiat. -To "Krolewski Kwiat". Zarezerwowano cztery miejsca. Ruszacie z przyplywem. Kilku rybakow z futrami sztywnymi od soli, poganialo ludzi ladujacych bagaz na "Kwiat". -Przystan jest za waska dla nas wszystkich! Kora spodziewala sie, ze lemani uzyja swego autorytetu i grzecznie poprosza mezczyzn o znizenie glosu, ale Mity i Kor spojrzeli na siebie, po czym przesuneli sie. Fale uderzajace o burty statku byly zielono-czarne. Ta sol miala w sobie cos ostrego i dzikiego. Nad ich glowami zawodzily mewy. -Bede cie zalowal, Piekny - powiedzial Zmyslowosc. - Ale kiedy zostaniesz duchem, odwiedze cie w apartamentach pani Aneisneidy. I zobacze cie na wlasne oczy w Niebiosach. Czarne, swietliste oczy Mitego spoczely na Korze. Nagle poczula, ze mysl o jego pielgrzymce na sol jest trudna do wytrzymania. Jesli Zmyslowosc dozyje doroslosci Mitego, wybierze sobie nowego lemana i zgodzi sie, aby chlopiec zyl w swiecie, ale jesli wczesniej umrze, ten bedzie musial wybrac miedzy flamenizmem a ateizmem. Byc Braciszkiem czy lordem? Wiedziala, co wybierze. Jego poboznosc byla czysta i niewatpliwa. -Zegnajcie - powiedzial slodko. Nawet jesli znal jej mysli, nie okazal tego. A potem, bedac jednoczesnie dzieckiem i lemanem, syknal: - Nigdy nie zwiedzisz tylu miast co ja, Koro. Ale poczekaj, az zobaczysz Miasto Delta! Zrozumiesz wtedy, ze Port Taite to tylko kupa gnijacego drewna. Idziemy, Braciszku. - Ruszyli waska sciezka miedzy srebrnymi gorami ryb. Kora nie oczekiwala niczego od Braciszka, ale mogl okazac wiecej zalu, zegnajac Beau. W koncu Beau byl najpiekniejsza istota, jaka Zmyslowosc spotkal w zyciu! Potem zauwazyla cienka, czarna linie krwi na policzku Beau. Wtedy zrozumiala. Flamen usciskal go, co bylo niezwykle, i jeden z krysztalow soli rozoral chlopakowi policzek. Belki pokladu "Krolewskiego Kwiatu" byly ze soba splecione jak nici materialu i uginaly sie pod stopami. Domesdianski statek caly zbudowano z drewna, w przeciwienstwie do cumujacych obok kalwaryjskich, ktore mialy maszty i burty z metalu. Marynarz o ogorzalej twarzy sprowadzil ich pod poklad. -Tutaj i tutaj. Do uslug. Siostrzyczko. Stanowczosc sluchala, jak Kor opisuje male drzwi przypominajace luki. -Tylko dwie kajuty dla nas. Coz, wielu moznych musi podrozowac tym statkiem. Zazwyczaj tylu lordow i dam nie kreci sie po porcie, zapewniam was. Bedziemy spac tak, jak zeszlej nocy. Kora rzucila Beau zmartwione spojrzenie. Czy Kor bedzie umial powstrzymac Beau przed probami samobojczymi? Czy dziecko rozpozna w pore niepokojace objawy? -Dobrze, Siostrzyczko. *** Port byl przepelniony, a nawigacja utrudniona. Zaloga "Krolewskiego Kwiatu" nie pozwolila im wyjsc na poklad, dopoki nie mineli klifu zamykajacego wejscie do zatoki. Jednak potem Beau i Kora wybiegli na gore.Wybrzeze Domesdysu zdazylo zmienic sie w dluga linie skal, zwienczonych drzewami o zimowych barwach. Kora stala w milczeniu obok Beau, a lad oddalal sie, az w koncu nawet czarna zatoka Taite zniknela pod blyszczacym, zimowym niebem. ROZDZIAL TRZECI Piatego dnia podrozy Kora lezala wysoko na linach, podskakujac od ruchow masztu.Byl on zrobiony z pojedynczego, okorowanego pnia. Jego szczyt kolysal sie w przod i w tyl, a za kazdym razem drzenie przechodzilo przez jej cialo. Nie chciala schodzic, gdyz tu czula sie wolna. Dal zimowy wiatr, a "Krolewski Kwiat" prul tale tak szybko, ze Kora nawet w bocianim gniezdzie czula piane rozpryskujaca sie wokol burt. Teraz, kiedy jedyna rzecza w zasiegu wzroku byl horyzont, gdzie czarna woda odbijala sie od nieba prosta, jakby wycieta linia, przerazila ja jej wlasna kruchosc. Poruszajacy sie, ryczacy kokon zagli otwieral sie czasami i wtedy mogla rozejrzec sie wokolo. Zagle zrobione z cienkiego plotna byly cudem same w sobie: kiedy wydymaly sie na wietrze, Kora widziala, jak naprezaly sie poszczegolne nici. Nie wytrzymalyby dwudziestu minut, gdyby nie slowa flamena, chroniace je przed wszystkimi burzami. Nie slyszala niczego, dopoki jeden z marynarzy nie wspial sie ku niej. -Panienko! - odczytala z jego ust. - Zdarzyl sie wypadek! Wyraz jego twarzy powiedzial jej, co sie stalo; ruszyla za nim po drabinie. Dzwonienie w uszach zagluszalo jego slowa, ale domyslila sie, co zaszlo. Zemdlilo ja. Beau probowal powiesic sie w swojej kajucie. Bylo to pierwsze takie zdarzenie, odkad zaczal sie rejs, i najpowazniejsze z dotychczasowych. Kor wszedl do kajuty i, wychowany na lemana, nie wrzasnal ani nie uciekl, tylko przecial sznur, zanim doszlo do tragedii. Jednak Beau nie mogl lub nie chcial mowic. Kora zbiegla po trapie, idac, kolysala sie ze statkiem. Dlugo tarla oczy, az w koncu odzyskala wzrok. -Zabralismy mlodego Pieknego do kajuty damy Hempwaite - powiedzial zmartwiony marynarz. - Pospiesz sie, panienko, pytal o ciebie... Kora przelknela zolc, ktora podeszla jej do gardla, i ruszyla ku ostatnim drzwiom w korytarzu. Dama Hempwaite z Krolewca nosila imie Zerenella i pochodzila z tej szlachty, ktora wzbogacila sie na wyciskaniu pieniedzy z podleglych jej prowincji dzieki nakladaniu podatkow, ktorych flameni nigdy nie zbierali. W kajucie bylo podwojne lozko. Wysoka, zielonofutra dama Hempwaite stala w jego nogach i zaslaniala usta szczuplymi dlonmi. Beau lezal skulony, twarza ku scianie. Kora odgarnela mu wlosy z karku drzacymi palcami i ujrzala okropny naszyjnik laczacych sie ze soba siniakow. Przypominaly ciemne sliwki. -Beau! - szepnela niepewnym glosem. - Kuzynie, narzeczony... Dlaczego to sobie zrobiles? Nie rozumiem. Czy juz ci na mnie nie zalezy? Jak mogles pozbawic nie tylko mnie, ale cala rodzine, tego zaszczytu? Poruszyl sie i spojrzal na nia fioletowymi oczami, tak przekrwionymi, ze nie potrafila z nich niczego odczytac. -Juz dostali swoja czesc. -Och, Beau... - Polozyla sie obok niego na puchowym materacu, a on objal ja ramieniem. -Przepraszam. - Chrypial, jakby od tygodnia nic nie mowil. - Nie przestalem... myslec., o tobie! Kochac cie... po prostu zapomnialem... To byla jej wina. Wiedziala, ze nie spedza z nim dostatecznie duzo czasu, a odkad plyneli "Krolewskim Kwiatem", poswiecala mu jeszcze mniej uwagi. -To moja wina, moja wina... - szepnela. Ogarnely ja wyrzuty sumienia. Obrocil twarz w jej strone i chociaz usmiech, ktory jej poslal, przypomnial raczej grymas, bylo w nim tyle milosci, ze Kora poczula sie winna. Objeli sie, placzac. -Chciales oszukac bogow - wyszeptala. - Nie obchodzilo cie, ze juz za ciebie zaplacili. -Tak. Bylem bardzo samolubny. -To naturalne - odparla. - Tak naturalne. Z jekiem wciagnal powietrze. -Powinienem sie poddac... Nawet gdybym nie mial zostac duchem, wszyscy kochaliby mnie tylko za moja twarz. -Nie mysl tak - szepnela bliska lez. - Ja cie kocham, bo jestes Beau! Wyszlabym za ciebie i... i rodzilabym ci dzieci. Zaden flamen nie moglby nam przeszkodzic, gdybysmy zapragneli tak zyc. Zapadla dluga cisza. Fale rozbijaly sie o burty. -Myslisz, ze gdybysmy... -Uciekli - rzekla cichutko, chowajac twarz w jego wlosach. Zadrzal. -To niemozliwe. -Nie! Kiedy dotrzemy do Miasta Delta, mozemy sie wymknac. Moglismy w Port Taite. - Jej bluznierstwo przerazilo ja. -Moglibysmy zyc razem. Pobrac sie. Hodowac zboze. Miec dzieci... -Bogowie, Koro, ja... Zerenella Hempwaite, stojaca przy luku, obrocila sie na piecie. Kora zrozumiala, ze ta kobieta wcale nie martwila sie o Beau, tylko obserwowala ich z niezdrowym zainteresowaniem, jak dwa zwierzeta w klatce. -Pobozne, solne szczurki - powiedziala ze slodkim, spiewnym akcentem, kierujac sie ku drzwiom. - Nawet jesli on ma byc duchem, swietym i w ogole, niech ktos dopilnuje, zeby zeszli z lozka, zanim podra narzute. Kora poczula, ze ktos ja wyrywa z ramion Beau. Szarpnela glowa. W swietle wpadajacym przez luk nie mogla rozroznic szczegolow, ale stalowy uscisk na jej ramieniu mogl nalezec tylko do jednej osoby i nie byla to wcale Wenina, sluzaca damy Hempwaite. tylko Siostrzyczka Stanowczosc. Kaptur flamenki siegal sufitu. Nie pachniala statkiem, a samotna medytacja, jak suszona lawenda. -Pokoro. Kora nigdy nie slyszala takiej lagodnosci w jej glosie. -Siostrzyczko? -Musze pomowic z mlodym Pieknym. To nie pierwsze lakie zdarzenie, prawda? -Cmoknela. - Coz, nie jestem Braciszkiem Zmyslowoscia, pelnym taniego optymizmu i zostawiajacym sprawy swemu biegowi z obawy, aby ich nie pogorszyc. -Siostrzyczko? - Beau sprobowal mowic, mimo opuchnietego gardla, ale jego struny glosowe sie poddaly. Podniosl sie na lokciu. Siostrzyczka postawila Kore na nogi jak lalke i calkowicie odwrocila od niej u wage. Jej glos odbil sie echem w malej kajucie: -Piekny, musze koniecznie z toba porozmawiac. Kora znalazla sie za drzwiami, oparta o nie czolem, patrzyla na rzezbienia. *** Nigdy nic dowiedziala sie, co flamenka powiedziala Beau. Wiedziala jedno: od tamtego okropnego popoludnia nic juz nie bylo takie, jak przedtem.Podroz trwala jeszcze trzy tygodnie. Kazdej nocy dopadal ja gluchy zal, gdy lezala z zacisnietymi piesciami obok Stanowczosci. We wszystkie niedziele Siostrzyczka prawila kazania. Kora zmuszala sie do uczestniczenia w nich, siedziala miedzy marynarzami i sluchala religijno-historycznych przypowiesci, jak ta o Krnabrnosci, corce flamenki, ktora zawiodla swa matke, doradce w Miescie Delta, i zle skonczyla. Kora byla pewna, ze Stanow- czosc kierowala te slowa do niej. Po pierwszym kazaniu zmusila sie, aby porozmawiac z Beau. -Nie odzywales sie do mnie przez ostatni tydzien. Nie rozumiem. Zamknal oczy i wystawil twarz ku niebu, szukajac natchnienia. -Koro, musze byc duchem. Wiem o tym. Po to sie urodzilem. Robilem... te rzeczy... bo nie moglem poradzic sobie z przeznaczeniem. Ale musze. Siostrzyczka Stanowczosc powiedziala, ze jedynym sposobem, aby ludzie okazali szacunek memu pieknu, jest zachowanie go. Pomysl, jaka strata byloby... - rozesmial sie. - Gdybym sie zestarzal! -Co ona ci zrobila? Spojrzal na nia zdziwiony. Ledwo sie odwazyla wyciagnac dlon i dotknac jego policzka. Wlosy na nim byly takie same jak zawsze. Jak mogla przyzwyczaic sie do zycia z najpiekniejszym mlodziencem na swiecie? Jak mogla kiedykolwiek marzyc o wspolnych dzieciach? -Nie pros mnie znowu, zebym z toba uciekl - powiedzial lagodnie. Podskoczyla. - Radzenie sobie z ta sytuacja jest wystarczajaco trudne. Zapominam i potem chce ich pozbawic satysfakcji posiadania mnie, a musze pamietac, ze i tak umre. Zalkala krotko i ukryla twarz w jego piersi. Wlozyl dlonie w dekolt jej bluzki i pogladzil krotkie futro na ramionach. -Nic rozumiem! - powtarzala. - Nie rozumiem! Nie odpowiedzial. Zastanawiala sie, czy zamknal sie w sobie tak bardzo, ze juz jej nie slyszal? Pozniej wiele czasu spedzila, wdrapujac sie na bocianie gniazdo, aby zatracic sie w ogromnym, kolyszacym widoku, przy ktorym byla taka mala. W koncu marynarze pozwolili jej pelnic wachty. Wlasnie z bocianiego gniazda, pomiedzy lopoczacymi zaglami, dostrzegla po raz pierwszy Krolewiec. ROZDZIAL CZWARTY Trzynascie i pol wieku temu mezczyzna, ktorego prawdziwe imie szybko poszlo w niepamiec, pierwszy pozeglowal w gore Chromu, az do jego zrodel. Zwano go Wedrowcem. Niektorzy powtarzali, ze cudem bylo juz to, iz jego krucha lodka sprostala takiej podrozy. Ale czy to za sprawa szczescia, czy z woli bogow, byl on zywy i w pelni sil, gdy dotarl do gornego biegu rzeki po przeprawie przez wiry, solne pustynie i po stawieniu czola drapiezcom, ktorzy nawiedzali Chrom. Byl wytrwaly. Kiedy rzeka zniknela pod ziemia, podazyl w solne gory. Wzgorza szybko zmienily sie w kompletnie jalowa rownine, na ktorej nie bylo nawet owadow. Wiatr zawodzil tam tak slodko, ze mezczyzna zaplakal za domem, ktorego mial juz nigdy nie ujrzec. Krysztaly soli opanowaly jego oczy. a on sam zemdlal z glodu i zmeczenia. Wtedy objawili mu sie bogowie i gdy spal, zabrali go do Niebios.Ponad rok pozniej wrocil do Miasta Delta oslepiony sola, ale wynagrodzony przez bogow moca czynienia cudow. W nastepnych latach krysztaly soli nie rozroznialy biednych od bogatych, glupich od madrych. Dawaly moc kazdemu lemanowi, ktory odwazyl sie jej szukac. Wedrowiec byl jednak fenomenalnie silny, byc moze dlatego, ze on pierwszy zostal obdarzony. Kiedy jego cuda nie przekonaly ludzi o istnieniu bogow, namowil swych przyjaciol na wyprawe na sol, aby ujrzeli Niebiosa na wlasne oczy: mezczyzn, ich zony i dzieci. Dlugo i bezowocnie bladzili po pustkowiach. Niejeden raz byli o krok od buntu. W koncu bogowie wysluchali blagan Wedrowca i pozwolili im wejsc do Niebios, ale pod warunkiem, ze dorosli pozwola sie oslepic. Kiedy wrocili do domow, wspaniale opowiesci dzieci-przewodnikow i moc doroslych sialy sie poczatkiem flamenizmu. Kobiety, ktore wsrod ludzi Wedrowca traktowano nie lepiej od niewolnikow, zyskaly mozliwosc stania sie flamenami. Kobiety i mezczyzni rozeszli sie po swiecie. Zanim Wedrowiec umarl, uslyszal, ze armie uzbrojonych lemanow ruszyly we wszystkie strony swiata: do zielonych lasow Veretry, kamienistych ziem Domesdysu, sniegow Islandii i do Kalwarii, ktorej polnocne krance plonely pod rownikowym sloncem. Wojny Nawroceniowe byly krucjata przeciw kultowi slomianych lalek i gejzerow, a takze przeciw ignorancji i barbarzynstwu. Nie powinno sie ich nazywac wojnami. Rzadko kiedy armia musiala kogos zabijac, aby udowodnic przewage flamenizmu. W krotkim czasie ostatni barbarzynca przyrzekl poboznosc i swiat stal sie Dywinarchia. Sam Dywinarcha ze swa Gwardia i piecioma Inkarnacjami przybyl, aby zamieszkac na ludzkich ziemiach. Mial pietnastu nastepcow. Przez wieki ponad stu trzydziestu bogow uosabialo Inkarnacje. Gwardzisci zmieniali sie tak czesto, ze nawet flameni, ktorzy uczyli sie wszystkich religijnych przypowiesci, gdy tylko tracili wzrok, nie mogli podac nawet ich przyblizonej liczby. Flameni byli sumiennymi pasterzami: ich cuda mogly naprawic wszystko, co uznali za zle. Do 1208 roku ani jedno pokolenie ich owieczek nie zboczylo ze sciezki wytyczonej przez rodzicow. Nikt nie wiedzial, ile bogowie mieli wspolnego z "ciemnymi wiekami". Jednak wszystko ma swe granice i zadne boskie istoty nie moga bez konca powstrzymywac rozwoju swiata, nawet jesli obdarzyly go tak niezbadana wiedza jak cudotworslwo. Stabilnosc zaczyna gnic od srodka. Podczas stuleci istnienia Dywinarchii kontrasty miedzy prowincjami Soli byly wieksze, niz zamierzono. Flameni glosili, ze nikt nie powinien zyc lepiej od swego sasiada, nawet tego na koncu swiata. Byla to szczytna idea. Nie mogli jednak wyegzekwowac jej prze- strzegania, a wine za niepowodzenie ponosily ludzkie bledy. Kiedy Zeniph Antyprorok oglosil swoja rewolucyjna teze, ze bogowie wcale nie sa bogami, przepasc miedzy klasami drastycznie sie powiekszyla. Pokazal kilku Solnym, bylym lemanom, sztuczek, ktorych ponoc nauczyl sie od bogow, a najbardziej brzemienna w skutkach byla metoda uwieczniania slow na papierze. Jego uczniowie docenili ten wynalazek i uzyli go do pisania odezw wywieszanych na ulicach miast, gdzie nikt nie mogl ich odczytac. Glosili, ze ich "monety" - kolejny pomysl, ktory Antyprorok podobno wyniosl od bogow - beda nowym srodkiem platniczym i niosa moc wieksza, od wszystkiego, co stworzyli flameni. Byla to prawda. Wraz ze zmniejszaniem sie liczby flamenow malala ich moc. Zupelnie, jakby czerpali swa energie z jakiegos zrodla, ktore zaczelo wysychac. Kurczyly sie tez rezerwy zdolnych, godnych zaufania dzieci, ktorym rodzice pozwalali zlozyc sluby lemanskie. A nawet one po smierci swego flamena odchodzily, skuszone obietnicami szlachectwa, nie zwazajac na zlozone sluby i blagania przyjaciol. Bez- troskie zycie lordow, ktorych wyrecza we wszystkim sluzba, wladza ateistow zarzadzajacych prowincjami, nieodpowiedzialnosc wedrownych szlachcicow: to wszystko bylo bardzo pociagajace. W roku 1325 nie bylo dla nowych lordow i dam lepszego miejsca od Miasta Delta. Lsnilo ono jak fajerwerk wsrod miast Soli. A kazdy pobozny i ateista wiedzial, z jaka gorliwoscia przyczyniali sie do jego upadku bogowie, co wieczor odnawiajacy swoje role. *** Od wielu dni horyzont znaczyly biale zagle. "Krolewski Kwiat" plynal teraz miedzy nimi. Byly tam statki z calego swiata: miejscowe kutry z zielonofutra zaloga wciskaly sie miedzy wieksze koraby i zupelnie ginely przy transoceanicznych gigantach. Kora nie mogla uwierzyc, ze statki moga byc takie wysokie. Za kazdym razem, gdy mijali jakiegos olbrzyma, wychylala sie, aby dojrzec figure na dziobie: ptaki, ryby, bogow, kwiaty, kobiety, owady.Jednak wszystkie przycmiewalo miasto, do ktorego sie zblizali. Dokladnie przed nimi blyszczace, brazowe wody Chromu wpadaly do morza. To bylo glowne koryto rzeki; tysiace drobniejszych kanalow tworzyly szeroka, bagnista delte, pokryta trawa i kamienistymi wysepkami. Do nozdrzy Kory dolecial slony zapach gnijacej trawy i swiezej krwi. Daleko za zimowymi bagnami dostrzegla linie nabrzeza. Budynki Miasta Delta calkowicie pokrywaly skalista wyspe, na ktorej je zbudowano, i zdawaly sie oklejac brzegi Chromu jak ostrygi. Miasto zachowywalo dziwna, zwinna rownowage i przypominalo ptaka, ktory oblapial skale szponami. Na poczatku myslala, ze plyna wprost na wysoki, skalisty klif, ale prad rzeki zniosl "Krolewski Kwiat" ku wysepkom. Statek pozeglowal dalej na zachod wzdluz brzegu i kiedy w koncu dotarli do klifu, ten zniknal. Byli na przystani. -O bogowie, dajcie mi sile - wymruczal Beau. Kora przypomniala sobie, ze w tym miescie ma on umrzec. Otaczal ich wysoki las masztow, nad glowami krzyczaly stada czarnych i szarych mew. Nad nabrzezami niosly sie deltanskie glosy, nawolujac, zachecajac i grozac w imieniu wszystkich bogow. Smieci ply- waly po wodzie. Pale podtrzymujace nabrzeza byly wielkosci malych domow. Mezczyzni zwijali sie jak w ukropie, skakali nad oleista woda, wolali o cumy, ktore marynarze z "Krolewskiego Kwiatu" poslali nad ich glowami. Potem nastapilo nie konczace sie czekanie, az kliper przybije do kei. W koncu wysunieto i zabezpieczono trap. Pasazerowie udali sie po bagaze pod poklad, ale Kor, Beau, Kora i Siostrzyczka mieli tylko lekkie torby, wiec jako pierwsi zeszli na lad. -Do widzenia, Ollit! Na razie, Rate! Czesc, Cidity! - wolala Kora do marynarzy, idac za Siostrzyczka Stanowczosc. Domy w miescie mialy co najmniej szesc pieter, a nad ulicami wisialo pranie, mosty i ogrody. Kazde pietro wysuwalo sie troche bardziej nad ulice niz poprzednie, wiec przecinali miejsca, do ktorych slonce nie mialo dostepu, bo najwyzsze pietra laczyly sie ze soba. Ulice byly o polowe wezsze niz w Port Taite, a juz tamte wydawaly sie Korze niezwykle ciasne. Nie mogla sobie wyobrazic, ze kiedykolwiek przyzwyczai sie do zycia w takim labiryncie. A to byly glowne ulice! Uliczki (czy tunele) biegnace miedzy domami byly jeszcze wezsze i bardziej zakurzone. Nie sadzila, ze jej pierwsze spotkanie z "krajem, gdzie wszystko jest zielone" bedzie tak wygladac! Jedyna zielenia, jaka dostrzegla, bylo futro Deltan. Slizgali sie na gnoju, ktory lezal na chodnikach. Nie dostrzegla ani jednego powozu czy psiego rydwanu, ale przez tlum smigalo wiele ryksz o wielkich kolach. Panowal wiekszy halas niz w dokach. -Trzymajcie mocno swoje lorby - rzucila Stanowczosc przez ramie. Jakis mezczyzna potracil ja i pobiegl dalej, nie przeprosiwszy. Nikt z Deltan nie szanowal flamenki: wrzeszczeli jej w twarz jak innym, zachwalajac towary, klocac sie czy flirtujac: mieli nosowy akcent i mowili bardzo niewyraznie. Kora stuknela lemana w ramie. -Czy miasto nie powinno... nie powinno byc w zalobie? Nie widze zadnych czarnych wstazek. Kor skrzywil sie i podniosl glos. -To dzielnica Christon, mieszkaja w niej glownie ateisci. Pobozni zamieszkuja inna dzielnice. Bagnisko. Moze tam ludzi obchodzi, ze ich Dywinarcha umiera. Tutaj nikt nie zawraca sobie tym glowy, przynajmniej nie publicznie. Kora potknela sie o korzen wyrastajacy ze scieku. Kor schwycil ja i usmiechnal sie blado. Poczula zapach jedzenia. Krople spadaly na nich, gdy przechodzili tunelem. Wyciagnela jezyk i zlapala jedna. Na szczescie byla to tylko woda z czyjegos wiszacego ogrodu. -Tutaj - mruknal Kor do Stanowczosci. -Tutaj! - zawolala flamenka przez ramie i zniknela na waskich schodach. Buca, ktory cala droge pozbawiony nadziei spogladal w ziemie, ruszyl za nia. Kiedy Kora stanela na pierwszym stopniu, zdjela j a ciekawosc, wiec spojrzala w gore na znak nad drzwiami. Wymalowano na nim lozko i polmisek. Z jakiegos powodu swiadomosc, ze dotarli do gospody, odebrala jej zdolnosc ruchu. Musiala poczekac przed drzwiami, az jej serce przestanie walic. Jednak kiedy przyjrzala sie uwazniej, polmisek przestal przypominac polmisek: im dluzej sie wpatrywala, tym bardziej wygladal jak zle namalowana glowa. -Koro! - zawolala ja Stanowczosc. - Nie stoj na zewnatrz! To niebezpieczne nawet za dnia! -Ide! - ruszyla szybko po schodach. Dotarla nimi do holu oswietlonego swiecami, gdzie Buca, Stanowczosc i Kor stali naprzeciw jakiegos obcego. -Panie Larch - Kor uscisnal reke mezczyzny. - To jest Pokora Garden, towarzyszka naszego ducha. Koro, pan Larch. -Powierzam ciebie i twojego kuzyna jego opiece. Koro - powiedziala Stanowczosc. - Jestem przekonana o jego wartosci. Przewodzi on cechowi upiekszaczy, ktorzy sluzyli flamenom od poczatkow Dywinarchii. -Nic musze sie wiec przedstawiac, Siostrzyczko - rzekl Larch z blyskiem w oku. Sklonil sie Korze. - Jestesmy Domem Larch, jednym spomiedzy tuzinow podobnych znajdujacych sie w Miescie Delta, ale Dom Larch i flamenow laczy dlugotrwala wiez. Za kazdym razem, gdy flameni wybiora ducha, przysylaja go tutaj, a my robimy wszystko, co w naszej mocy, aby umarl w dobrym stylu. - Zasmial sie ze swego zartu. - Nie przyjmiemy innych gosci tak dlugo, jak dlugo tu bedziecie. Panno Garden, jestem pewien, ze ja i pani kuzyn uznamy sie za podniecajacych. "Podniecajacych?!" Kora nie wierzyla wlasnym uszom. -Jestem... jestem pewna, ze tak! - odpowiedziala. -Ciesze sie, ze przypadliscie sobie do gustu. - Stanowczosc podniosla glowe i krysztaly w jej oczach zalsnily. - Musze was opuscic. Spotkamy sie w Niebiosach, Piekny. Jak Braciszek Zmyslowosc, tak i ona objela go. "Nigdy w zyciu nie poznaczylby siebie tyloma bliznami, ile zostawi mu tych dwoje", pomyslala Kora z gorycza. Ale nagle wszystkie mysli ulecialy jej z glowy, bo Stanowczosc otoczyla ja ramionami, przycisnela do policzka i wymruczala: -Przepraszam, mala. Przepraszam, ze musze ci go odebrac. Masz dosc woli zycia za was dwoje. Mysle, ze przekonalabys go do ucieczki. I dobrze by sie wam zylo. Ale tak musi byc. - Uscisnela Kore ostatni raz, a potem odeszla, powiewajac szatami jak wielkimi skrzydlami, z Korem u boku. Kora dotknela policzka. Nie czula bolu, ale na palcach miala krew znaczaca futro. -Naznaczona! - wykrzyknal Larch radosnie. - Niektorzy mowia, ze to na szczescie. Mam nadzieje, ze to prawda, dla twojego dobra! ROZDZIAL PIATY Piec innych duchow, wybranych dla Aneisneidy, przybylo juz do Domu Larch.Jedna Veretranka, troje z Krolewca i jeden z Islandii, ktory byl prawdopodobnie najszczuplejszym mlodziencem w swym kraju (Poludniowcy znani byli ze swej tuszy). I chociaz nikt oprocz Veretranki nie mogl sie rownac z Beau, przez pierwsze dni oszalamiali Kore. Poniewaz wybrano dokladnie szescioro, nie bylo mowy o wspolzawodnictwie, chociaz Kora chciala wiedziec, w jaki sposob wiesci o wyborze dotarly przez morza do wedrownych flamenow. Chciala wiedziec wiele rzeczy o Domu Larch. Zaintrygowalo ja samo istnienie organizacji zajmujacej sie tylko upiekszaniem i fakt, ze byla jedna z tuzinow podobnych w miescie. Nie myslala o niczym innym, czula sie sfrustrowana, wykluczona, owinieta w wate jak kruchy bibelot. Beau dostal pokoj na ostatnim pietrze, gdzie zimowe swiatlo wpadalo przez okna w suficie. Nikt nie zakazywal im mieszkania w jednym pokoju i spania w tym sa- mym lozku. Kazdego dnia Beau mial przymiarki i lekcje z upiekszaczami Larcha. Na samym poczatku upiekszacze, fryzjerzy i krawcy ignorowali Kore, jak innych dwoch towarzyszy, ale kazdego dnia podchodzila blizej. W koncu Rain z Krolewca odsunal sie, i znalazla sie, w kregu oddychajacych i mowiacych duchow, szesciorga najpiekniejszych mlodziencow i dziewczat na swiecie. Nie wiedziala, dlaczego upiekszacze ja toleruja, ale byla im za to wdzieczna. Byc moze uwazali ja za zabawna. Na pewno nie przypominala innych towarzyszy: meza Veretranki i siostry jednego z Krolewczykow, siedzacych jak ucielesnienia nieszczescia w katach ozdobionego lustrami pokoju. Kora uwielbiala upiekszanie. Razem z Beau uczyla sie chodzic i siadac na kazdym krzesle, stawac w drzwiach i na szczycie schodow. Uczyla sie, jak wchodzic do pomieszczen. Od poczatku wyjasniano jej, jak sie usmiechac i marszczyc. Dowiedziala sie, jak dodac cialu i twarzy urody za pomoca ubran i jak wybierac sposrod wykrojow, ktore pokazywali jej krawcy, choc nie dostala zadnych nowych szat, jak Beau i reszta duchow. A najwazniejsze, ze nauczyla sie zmieniac swoja twarz za pomoca cieni i pudru tak, ze nikt nie rozpoznalby w niej dawnej Pokory. Upiekszacze rozesmiali sie i zaczeli klaskac, kiedy odwrocila sie od lustra w szuumie sutych spodnic, usmiechajac sie sztucznie i mruzac umalowane oczy. Po tym wydarzeniu niektorzy z nich zaczeli z nia rozmawiac, podczas gdy wczesniej pozwalali jej tylko sluchac. Zostawali po zajeciach, aby zaspokoic jej glod wiedzy, zaczepiali ja na korytarzach. Pewnego pamietnego razu panna Bareed, kalwaryjska krawcowa, zabrala ja do pobliskiej herbaciarni. Po tylu dniach spedzonych w zamknieciu ulice Christonu zaatakowaly Kore lawina slow, obrazow i dzwiekow. Upiekszacze nauczyli ja rzeczy, o ktorych Beau nie mial pojecia: na przyklad, jak wprawic mala, metalowa inkrustacje w policzek Beau. Jeden z nich wygolil kepke futra i wstrzyknal srodek znieczulajacy, a kiedy chlopak zasnal, drugi wykonal naciecia skalpelem tak plytkie, ze rany nie byly grubsze od wlosa. Wprawil inkrustacje na miejsce i zalozyl opatrunek. Kiedy kilka dni pozniej zdjeto plaster, blizny zmienily sie w biale liscie przebijajace przez przezroczysty kwiat. W ten sposob podkreslono to, co Beau mial najlepszego; nie zmieniono go a tylko nadano mu szlif, zastepujac instynkt wystudiowana elegancja. Nigdy nie wygladal na bardziej pelnego zycia. -Gdybysmy mogli wydobyc waszego ducha i pozostawic was przy zyciu, nie musielibyscie umierac - powiedziala panna Bareed. - Zabijanie jest najbardziej kwestionowana czescia calego procesu tworzenia ducha. Nie bede sie rozwodzic nad wasza poboznoscia, ale wiem, ze z takich czy innych powodow wszyscy chcecie umrzec. - Stanela na moment i usmiechnela sie. - Wszyscy rozumiecie, co sprawilo, ze urodziliscie sie tacy i ze koniecznie trzeba za to zaplacic. Nikt z was nie ucieka przed odpowiedzialnoscia. Kora wiedziala, co to oznacza: "Nawet wy troje, Krolewczycy i Islandczyk, ateisci". Kora jednak nie rozumiala, czy ma to jakies znaczenie, nie wieksze na pewno niz to, czy dostana sie bogom, czy ateistce. Wybranie na ducha bylo zaszczytem - albo tragedia - oraz zrodlem zysku dla rodzin. -A teraz ulatwimy wam wybor dekoltu sukni wieczorowej. Gracjo, masz szeroko rozstawione oczy, latwo je przeakcentowac. Musisz za wszelka cene unikac upodobnienia swej twarzy do mordy drapiezcy. Jestesmy swiadomi slusznego niesmaku, jaki bogowie zywia dla drapiezcow, i choc nie dostaniecie sie zadnemu z bogow, beda was ogladac i moga poczuc sie urazeni... Kora sluchala jak zakleta, notujac kazde slowo w pamieci. Nauczyla sie tej sztuczki, gdy miala dwanascie lat. Jesli chciala, mogla przywolac niedzielne posilki i slowa wypowiadane przez jej rodzine, ktore, zamiast wpasc jednym i wypasc drugim uchem, zatrzymywaly sie w jej pamieci jak w ruchomych piaskach. To bylo jesienia. Tici ugotowala gar gulaszu pelnego czerwonej fasoli, a przy nakladaniu kazdy dostal kawalek zastyglego na gulaszu kozucha. Korze bardzo smakowal, bo myslala, ze to owsianka. Chwile pozniej odkryla, ze byla to krew zabitego wolu i zwrocila caly posilek. To tez pamietala. W Domu Larch karmiono dobrze. Ona i Beau jadali w swoim pokoju, a moze lepiej powiedziec, ze Kora jadla; od przybycia na miejsce Beau jadl bardzo niewiele. Byla to czesc procesu majacego na celu spalenie kazdej zbytecznej komorki tluszczowej, skorygowanie jakichkolwiek oznak ordynarnosci, przeksztalcenie muskularnego rolnika w arystokrate. Slychac bylo tylko brzek sztuccow. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Uwagi Beau, choc mialy okazywac zainteresowanie Kora, ranily ja swoja sztucznoscia. Kiedy konczyli jesc, kladli sie bez slowa do lozka i lezeli pod kocami tak dlugo, az sen nie spadl na nich jak chusta rzucona z wysokosci olowianego nieba. Tylko raz w ciagu tygodnia obudzila sie w srodku nocy: otrzezwily ja krzyki z konca korytarza. To siostra Raina, ducha z Zachodu o cieplym usmiechu, robila mu awanture, gdy tylko zostawali sami. "Takich towarzyszy nie powinno sie tu wpuszczac", pomyslala Kora. W koncu dziewczyna przebila sie przez skorupe brata i ten zaczal na nia wrzeszczec. Przez ostatnie dni wygladal na wyczerpanego i nic dziwnego, ze zaczal sie obawiac o wlasne piekno. Nic mogla odroznic slow. Zaczela sie za to zastanawiac, dlaczego bylo jej tak goraco? Plywala we wlasnym pocie. Krecone wlosy laskotaly jej powieki. Beau przyciskal ja mocno do piersi i wolno oddychal wtulony w jej wlosy. Wspolny zapach dwoch cial byl dla niej zupelna nowoscia i sprawil, ze zakrecilo jej sie w glowie. Rozluznila uscisk i przesunela sie na drugi koniec lozka. Noc byla ciepla, nie potrzebowal i kocow. Jej babka, marznaca w czasie domesdianskiej zimy, wiele by dala za takie koce. Nie, Gardenowie maja teraz dwiescie owiec. Babka na pewno ma ciepla koldre. Kora podlozyla ramiona pod glowe i zapatrzyla sie w niebo widoczne przez swietlik. Wysoko na niebie mrugala do niej niebieska gwiazda. Nastepnego ranka Beau zachowywal sie, jakby nic sie nie stalo. Zdarzenie to nigdy sie nie powtorzylo. Jak sie wkrotce okazalo, byla to ich ostatnia wspolna noc. -Juz czas - powiedzial sluzacy, ktory przyniosl sniadanie. Mial krzaczaste futro, w Domu byl chlopcem na posylki i czesto dotrzymywal Korze towarzystwa, gdy zmeczylo ja milczenie duchow. - Zbieraj sie. Beau. Masz wybrac stoj. -Naprawde? - Beau polozyl reke na piersi wystudiowanym gestem, oznaczajacym: "Ojej, wiele tygodni czekalem na taka szanse, ale naprawde nie ufam memu gustowi, a w kazdym razie nic chce, zebys ty wiedzial, ze ufam". -To test - odparl Kwcn. - I na twoim miejscu zjadlbym porzadne sniadanie. Palacowe bankiety sa nic... - tu cmoknal w palce - nie do opisania, ale to sprawdzian. Duchy nie moga jesc. Beau rzucil okiem na tace, gdzie parowaly miski owsianki, a przekrojone tropikalne owoce nurzaly sie w pomaranczowym soku. Najwyrazniej nie mial zamiaru ich tknac. Kora odprowadzila sluzacego do drzwi. -Kwenie, czy wiesz cos o mnie i innych towarzyszach? - Przyzwyczaila sie do zycia w Domu i nagle wszystko sie konczylo. Uswiadomila sobie, ze nigdy nie myslala, co stanie sie potem. -Co mam robic, kiedy oni pojda do palacu? -Pojdziesz z nimi, oczywiscie. Bedziesz z Beau, dopoki go nie wybiora. Po to tu jestes: zeby o niego dbac. -Wybiora? - Kora uczepila sie tego slowa. - Znow? Kto go wybierze? Jak wyglada palac? Powiedz! - Chwycila Kwena za rece, pusta taca upadla na podloge. - Jak wygladaja ulice? Czy jest karnawal, procesja, taniec i jedzenie? - Przypominala sobie to, co widziala w Nece. robic? Kwen stal jak skamienialy, patrzac na nia. Wlosy zaslanialy mu oczy. -Koro - odezwal sie w koncu. - To nie jest miejsce ani dla ciebie, ani dla mnie. -Och - wyrzucajac sobie glupote, cofnela sie. - Ale prosze, powiedz mi, co mamy Odgarnal wlosy i spojrzal w innym kierunku. -Zgromadzenia w palacu sa tylko dla szlachty, ktora tam mieszka, a nie dla wszystkich, jak za czasow flamenow. Nikt nie wie, co sie dzieje w palacu, a jesli chcesz zobaczyc nowe duchy, musisz zaplacic. Moi rodzice tak zrobili pietnascie lat temu, kiedy pojawil sie Nastepca i wiele duchow. Czekali godzinami w kolejce, a potem przepchnieto ich przez pokoj, gdzie one staly. -Ale Kwenie, co dzieje sie z duchami miedzy naukami tutaj a ustawieniem w komnatach? Jak umieraja? -Nie powiem. -Dlaczego? -Bo nie wiem. Najwazniejsze jest, zeby to zachowac w sekrecie. Malo kto wie. O juz sie wygadalem! Boje sie, odkad cie poznalem. - Futro Kwena nastroszylo sie. -Ty pytasz, a ja odpowiadam. -Dlaczego? -To chyba jasne? Czy widzial ktos kiedys podobna towarzyszke? -Czy to znaczy, ze bales sie, ze mi pomozesz, bo mnie lubisz? -Nie znalem przedtem zadnych towarzyszy duchow - zmarszczyl czolo. -Pomozesz mi? -Musze zaniesc tace do kuchni! Wracaj do Pieknego, Koro! - Ruszyl do kolejnego pokoju, jakby uciekal przed morowa zaraza. Kora czekala na korytarzu, az wyschnie pot na jej rekach. Kwen powiedzial jej wystarczajaco duzo, a w jej glowie formowal sie pewien plan. Beau potrzebowal jej, ale nie miala zamiaru do niego wrocic. Potrzebowal jej wyczucia stylu, a akurat to pragnela zachowac dla siebie. Nadzieja zaplonela w jej sercu jak plomyczek, ktorego nie mogla zgasic ani woda, ani piach. Kora zeszla po schodach. Caly Dom Larch ogarnelo podniecenie. Kroki rozbrzmiewaly w odleglych korytarzach, jak glosy lamentujace za utraconymi dziecmi. Kora odnalazla Ministre Bareed w garderobie, miedzy zwalami strojow uszytych dla martwych chlopcow i dziewczat. Pajety lsnily jak zloto. Przez moment Kora patrzyla na krawcowa, a polem weszla do garderoby. -Pokoro! Czy Elokwencja nie kazal ci zostac z Pieknym? Nic wiedziala, ze to rozkaz. -Nie. Krawcowa byla gietka, koscista i pokryta granatowym futrem. Zakolysala sie na obcasach. -Musze upomniec tego chlopaka. Nigdy nie robi tego, co mu kazemy, bo uwaza, ze obowiazkiem sluzacego nie jest rozmowa z duchami i towarzyszami. Nie nauczy sie, ze wsrod poboznych ludzi nic ma czegos takiego jak sluzacy! Wracaj na gore. -Nie karz Kwena, prosze - glos Kory zabrzmial slabo i falszywie. - To moja wina. Zadalam mu tyle pytan, a on nie odpowiedzial. Prosze, powiedz mi, co sie dzieje. Ministra nie potrafila ukryc zaskoczenia. -Jestes towarzyszka. Nie moge ci powiedziec. -Nie traktowaliscie mnie jak towarzyszki! -Ach, nie? - Westchnela. - Nigdy nie traktowalismy cie tak, jak powinnismy, ani nie powiedzielismy ci, jak bardzo cie ranimy. Niektorzy ludzie uwazaja towarzystwo rodzenstwa czy ukochanych duchow jak skrzydel niezbednych do lotu, ale odcinanych ptakowi, gdy wsadza sie go do klatki, za marnowanie ludzkiego zycia. Niszczenie dwojga ludzi, aby stworzyc jednego ducha, nie jest ani konieczne, ani sprawiedliwe. -Co rozumiesz przez niszczenie? Ministra bawila sie wykonczeniem mankietu. -Patrz, co sie z toba stalo. I co sie stanie, kiedy zostaniesz sama, bez grosza i w zalobie. Sama zdecyduj, jak to nazwac. -Czy to znaczy, ze mi nie pomozesz? To niesprawiedliwe! -Problem towarzyszy wynika z istoty flamenizmu. A Braciszkowie i Siostrzyczki przestrzegaja tradycji. Tylko ja maja po swej stronie i to ich ogranicza. Gdyby sprzeciwili sie tradycji, podcieliby galaz, na ktorej siedza. -Mow dalej - powiedziala Kora tonem nie zdradzajacym emocji. Cwiczyla go przez ostatni tydzien. -Belstem Summer i Goquisite Ankh chca zmienic caly system wyboru duchow, aby uczynic go bardziej ludzkim i wydajnym. - W glosie Ministry zabrzmiala pogarda. - Chca nas wykluczyc. To oni, nie flameni maja wybierac duchy na ceremonie. Ale nie oddamy ani piedzi ziemi. -Aja... -Tradycja nie przewiduje zadnych wynagrodzen dla towarzyszy duchow. Przybycie tu jest dobrowolne. Jak samobojstwo. Zadne prawo tego nie zabrania. - Wzruszyla ramionami, marszczac suknie. - Powiedzieli ci, ze to poswiecenie z twej strony. Zalozono, ze sie zgadzasz. -Nie wiedzialam, ze wszyscy mnie opuszcza! - "Oddalabym zab madrosci, zeby czyms zastraszyc te zimna suke". - Myslalam, ze jestes moja przyjaciolka... Zly ruch. Glos Ministry byl zimny: -Przyjazn towarzysza znaczy dla mnie tyle co przyjazn ducha. A jesli zadenuncjuje cie za lamanie tradycji? Kora przelknela. -Ja doniose na ciebie flamenom. Zaplacisz mi za to, ze traktowalas mnie inaczej niz innych towarzyszy, rozbudzilas falszywe nadzieje na ocalenie. -Powinnismy cie traktowac jak reszte, z tym sie zgadzam. Ale zanim na nas doniesiesz... - jej glos zadrzal falszywie -...upewnie sie, ze nic wiecej nie powiesz. Gdyby pojedynki odbywano na grozby. Kora bylaby mistrzynia szermierki. Poczula sie dziwnie rozradowana: przynajmniej wiedziala, z czym ma do czynienia. -Najpierw wbije ci nozyczki w brzuch, potem rozetne ci nimi gardlo i bede patrzec, jak krew plynie po podlodze, potem... W pokoju zapadla cisza. Pot kobiety pachnial strachem. -To cie czeka, Ministro, jesli mi nie pomozesz. Co wybierasz? -Zga... zgadzam sie. Koro, nie jestes tym, za kogo cie bralam. - Kora nie wierzyla wlasnym uszom. Nabrala ja! - Powiedz, co mam dla ciebie zrobic. ROZDZIAL SZOSTY Dom Larch byl jednym z najwyzszych w Christonie, a przez swietliki w dachu widzialo sie niebo. Cytrynowozolty, zachodni horyzont zielenial z nastaniem nocy. Pan Larch schodzil ze schodow, naciagajac plaszcz.-Nikt z was nie pomyslal o zapaleniu swiatel? - zawolal. - Jacy skromni! Nie chcecie, zebysmy podziwiali wasze piekno? Rozesmial sie. Wszystkie duchy staly z torebkami lub sztyletami w dloni, przybierajac wyszukane pozy, wystarczajaco blisko siebie, aby czuc cieplo cial, jednak samotne. Ich oddech wydawal sie nieustajacym westchnieniem. Zapalono ostatnia swiece. -Coz, idziemy! - rozkazal Larch, opierajac rece na biodrach. - Zabijcie mnie, ale wygladacie olsniewajaco! Jego smiech byl potworny. "Czy mozna sluzyc w Domu Larch zbyt dlugo?", pomyslala Kora. -Ustawcie sie, ustawcie sie, zebysmy mogli was widziec. Towarzysze przy boku swych duchow. Nie przejmujcie sie, ze nosicie zwykle ubrania, nikt sie nie obrazi. Ludzie wiedza, kim jestescie. "Nie, nie wiedza", pomyslala. "Bogowie, zyczcie mi szczescia, nie wiedza!". Jej oczy bladzily i tylko cmokniecie Larcha uswiadomilo jej, ze spostrzegl, iz cos bylo nie tak. Siedem duchow. Siedem ufryzowanych, obwieszonych koronkami i bizuteria pieknosci usmiechajacych sie tepo - i tylko dwoje malych, szarych towarzyszy. Nieswiadome napiecia, duchy wpatrywaly sie bezmyslnie i uroczo w pustke. Reszta upiekszaczy natychmiast dostrzegla wyraz twarzy Larcha. Mezczyzni i kobiety rzucili sobie przerazone spojrzenia, przebiegli wzrokiem szereg duchow. Korze zrobilo sie ciemno przed oczami. Nie wiedziala, jak dlugo jeszcze wytrzyma bez ruchu. -No, wszystko z wami w porzadku - rzekl w koncu Larch. - Mamy byc w palacu, gdy zapadnie noc, ale male spoznienie bedzie mile widziane. Zrobimy lepsze wrazenie. Upiekszacze zaczeli smiac sie i gadac jeden przez drugiego; ich glosy zdradzaly wiecej niz ulge. Podjeto decyzje, nie musieli juz dzialac. Nie musieli kwestionowac zalozen wewnetrznego piekna, na ktorych opierala sie cala procesja duchow. -Wygladaja wspaniale! -Mowilem, ze Wella wybierze fioletowa suknie, prawda? -Coz, chyba przegralam zaklad. -Damy jej szanse? -Nigdy nie zakladaj sie z krawcem, panienko! -Zasluguje na to. Nigdy nie widzialem podobnego jej towarzysza, a na Solstycje minie czterdziesci lat, jak tu jestem. -Ale kto jej pomogl? To musial byc... -Jeden z nas. Ale nie ja. -Ja nie. -Ani ja. I kazdy zwracal oczy ku Ministrze Bareed, stojacej z boku z ramionami skrzyzowanymi na piersi i twarza tak szara, jakby ktos ja wysmarowal blotem. *** Beau."Co ja robie w tym idiotycznym plaszczu przypominajacym klepsydre?", pomyslal Nie pamietal. Wiedzial tylko, ze najwazniejsze jest, aby nosil go z gracja. Na dachu Domu Larch czekaly lektyki. Pomiedzy dachami biegly waskie, krecone alejki. Beau ledwie zauwazal swiatla wokol siebie. Jego opiekunowie wygladali obco w dworskich strojach. Nie przypominal sobie, aby widzial ich wczesniej, ale byl pewien, ze rnusial ich juz wczesniej spotkac. Wepchneli jego i innych do lektyk, jak bydlo prowadzone na rzez. Wcisniety obok jasnofutrej dziewczyny, ktorej imienia nie pamietal, Beau ze stoickim spokojem znosil niewygody podrozy. Tragarze niesli lektyki po niezliczonych schodach. W koncu staneli twardo na ziemi, nie dachu czy moscie, i tragarz odsunal zaslone. Pochodnia oslepila Beau i mial szczescie, ze utrzymal rownowage, wysiadajac. Kora pochylila sie ku niemu i wyszeptala: -Nie rozgladaj sie, Beau! Ale cie podziwiaja! Byli osrodkiem zainteresowania tlumu; kobiety i mezczyzni przerywali prace i wszyscy na nich patrzyli. Cialo Beau od razu przybralo wlasciwa poze, Kora poszla w jego slady sekunde pozniej. Jej zdolnosc nasladowania byla bez zarzutu. Tylko w niewielkim stopniu Beau przejmowal sie teraz Kora, ale zauwazyl, ze ubrala sie jak duch i szla w szeregu z innymi. To zle - zle! Ale nie wiedzial, dlaczego. Byla piekna, urozowala policzki, oczy jej lsnily. Czyz nie zaslugiwala na zaszczyty jak on? Nie potrafil sie skupic na tym pytaniu. Podeszwa jego buta cuchnela gnijaca ryba, w ktora wdepnal i ogarnelo go zdenerwowanie, ktore ustapilo dopiero, gdy wytarl but o bruk. Staral sie rozejrzec. Wielki plac targowy, na ktorym staneli, pelen byl straganow i budek. Tlumy zielonofutrych deltan zatrzymaly sie w samym srodku posilku, czy tez picia i robienia zakupow, a garstka kieszonkowcow uzywala sobie na nich w najlepsze. W powietrzu unosily sie opary alkoholu, wszedzie plonely kopcace pod niebiosa pochodnie. Jak we snie Beau uslyszal szum fontann i poczul kilka kropli wody, ktore spadlo mu na twarz. -Plac Antyproroka - powiedzial krawiec do innego ducha. - Byl najswietszym miejscem w miescie. Nazywal sie Placem Suvret Cata, na czesc pierwszego Dywinarchy. W Elipsie zasiadalo dziewieciu flamenow i wszyscy tu mieszkali. "Ten plac jest pieciokatny", pomyslal Beau. Plac ograniczaly ogrody, w ktorych staly wielkie domy. Najwieksza z posiadlosci nie miala ogrodu, a otwierala sie wprost na plac: przypominala olbrzymia, szesciopietrowa muszle z szarego kamienia. Im blizej byli rozwartych drzwi, tym bardziej przypominaly one czarna paszcze. Roilo sie w nich od kolorowych strojow. Kiedy Beau wspinal sie po schodach ku przyciagajacym go slowom i spojrzeniom tlumu, zawladnelo nim cialo i wyuczone gesty. Otaczaly go kolory. Palce dotykaly jego ubrania, szczypaly i ciagnely. Z tylu zadudnil jakis glos i dlonie cofnely sie na chwile, aby opasc go znow jak harpie. Uslyszal gwaltowny loskot. Drzwi sie zamknely. Zupelnie, jakby wraz z nimi zamknieto w srodku niezwykle ciepla noc: Beau zaczal sie pocic, ale jego cialo dawalo sobie rade. Usmiechal sie i calowal nadstawiane policzki, nie patrzyl nikomu w oczy. Wokol wirowaly suknie, szale i fraki. Przejscie korytarzem z grubego kamienia ochlodzilo go troche, a potem stal w szeregu u boku Kory - oddychala tak szybko, jej oczy lsnily tak jasno, nie miala w sobie nic z chlodnej, dalekiej postawy ducha! Czy nikt tego nic widzial? Moze nikt nie stal wystarczajaco blisko. Szlachta otoczyla ich, a gwar rozmow odbijal sie echem w pomieszczeniu. Powoli goscie rozsuneli sie przed mezczyzna i kobieta. Swiatlo pochodni bylo tak mocne, ze Beau dostrzegl przy nozdrzach damy zle rozlozony puder. Mezczyzna, tlusty Krolewczyk, odziany byl tak koszmarnie, ze nie moglo to byc przypadkiem. -Siedem. Wszyscy zamilkli. -Siedem, to dobra liczba, panie Larch. Zbyt oczywiste byloby przyslanie szesciu, numeru krzesla, na ktorym zasiada Aneisneida w Radzie, nieprawdaz, panie Larch? Jestem pelen podziwu. Krawcy odetchneli z ulga za plecami duchow. Krok po kroku, mezczyzna prowadzil mloda kobiete wzdluz rzedu, zatrzymujac ja za kazdym razem, gdy dostrzegl cos, co mu sie spodobalo. -Szkoda, ze nie mozemy im zakazac przysylania tych szczurkow - zamruczal, mijajac meza Welli, Veretranki. - Oto najlepsza ze wszystkich, zapamietaj moje slowa, Anei - orzekl, gdy staneli przed Kora. Wtedy to Beau zorientowal sie, ze mezczyzna to ateista Belstem Summer, a watla, mloda kobieta musiala byc jego corka, Aneisneida. Przyszla wlascicielka Beau. Beau nie mial zamiaru na nia patrzec, ale czesc jego umyslu wyslala sygnal: niebezpieczenstwo! ,.Nie badz glupi, ten klebek nerwow nawet pchly by nie zabil!" Wobec tego kto zabijal? -Wspaniala gromadka! - Summer jowialnie polozyl dlonie na ramieniu Beau i innego ducha, wygladajac pomiedzy ich glowami. - Niepospolita! Po prostu porywajaca! Na krew bogow, twoj zespol tym razem przeszedl sam siebie, Larch! Upiekszacze zgromadzeni za Beau, poczuli sie mile polechtani. Larch wystapil i sklonil sie gleboko przed Summerami. -Sluzenie tobie i twym przyjaciolom, panie, to zawsze przyjemnosc - wymruczal. - A szczegolnie twej pieknej corce. -Przeciagnal wargami po jej dloni. -Tutaj niebezpiecznie jest byc zbyt pieknym! - burknal Summer. - Larch, ty stary wezu! Dobrze, ze nic jej nie grozi! Ha, ha! Zgromadzeni parskneli smiechem, nawet Larch, nawet Aneisneida, a nawet, pelna niedowierzania Kora. Beau zlodowacial, ale zdobyl sie na szybkiego kuksanca Korze w zebra. Summer byl bez watpienia najbardziej niebezpiecznym mezczyzna w komnacie. Tylko bogowie wiedzieli, co staloby sie z Kora, gdyby wpadla. Prawdopodobnie zainteresowanie Beau ja uciszylo. Zamknela usta i rozpostarla wachlarz. Kiedy goscie znow ich otoczyli, paplajac, gladzac i dotykajac, wspaniale grala ducha, zachowywala godnosc i pozwalala sie obmacywac. Beau nie spuszczal z niej oka. Strach sprawil, ze ponownie stal sie soba. W koncu ktos wykrzyknal: -Dlaczego tu stoimy? Powinnismy ich oprowadzic! Myrthesa, zajmij sie ta dziewczyna, a ja zajme sie ta! Wez ja pod reke. Ruszamy! -Do salonu muzycznego. Selenie? -Nie, nad staw liliowy! Tam, gdzie na srodku stoi ten niesamowity duch z Islandii, musisz pamietac, kochana... Beau nigdy nie widzial ducha, byl wiec zupelnie nieprzygotowany na szok, jaki go czekal niemal w kazdym pokoju tego domu. Duchy ubrane, nagie, samotne, w obscenicznych pozycjach gapily sie arogancko nad glowami tlumu. Kazdy wlos na ich ciele byl twardy jak kamien, podobnie niemodne stroje, ktore nosily. Ich wlosy, oczy i ubrania wygladaly jak pociagniete pedzlem artysty, zupelnie, jakby dopiero co zeszly z jakiegos malowidla. Kazdego otaczal intensywny, nieziemski chlod, od czubkow palcow po ramiona. Ale kiedy Beau zmusil sie do dotkniecia twardego, doskonalego rekawa, przekonany, ze przywrze do jego dloni jak zelazo, ze zdumieniem przekonal sie, ze material nie jest zimniejszy od drewna. Czyste, nieskazone szczescie oszolomilo go jak wino. Kiedy dotknal nastepnego, podniecil sie tak bardzo, ze prawie zemdlal. To byla naga kobieta, wygieta w tyl, z reka na kroczu. Inny duch sluzyl za kandelabr, a wosk splywal mu po ramionach. Przy nim Beau poczul straszny bol w miesniach, ktory zapewne mial przypominac ludziom, co czuja sprzety gospodarstwa domowego. Mysl o dotknieciu kolejnego napawala go obrzydzeniem, ale nic mogl tego powiedziec ateistom, ktorzy co chwile wpychali go w czyjes objecia. Znajdowali sie w pokoju urzadzonym w stylu veretranskim: kolorowe mozaiki zdobily sufit, na podlodze lezaly deski, a stoly i krzesla inkrustowano szklem. Kobieta zwana Selenie otoczyla Beau ramieniem owinietym w tyle warstw jedwabiu, ze przyszla mu na mysl lalka. -Oczywiscie, Aneisneida nie ustawi cie tutaj, jestem pewna. Umiesci cie w sypialni albo w gotowalni. Milo znac swoj kontekst, prawda? Summerowie uzywaja parteru do przyjec. Te krzesla sprowadzono z Grusseli w zeszlym miesiacu - piekna woluta! Czerwona farba jest, jak mi wiadomo, pozyskiwana z gotowanych pior. Mam u siebie podobny komplet. Rodzina mego meza jest jednym z najstarszych lordostw w miescie Delta. Nasz przodek byl uczniem samego Antyproroka. -Twoj rod liczy sobie tylko dwiescie lat! - powiedziala Kora glosno, nie ukrywajac obrzydzenia. - Moja rodzina mieszkala w naszej dolinie w barbarzynskich czasach przed Wojnami! Zapadla krotka cisza. Jakas kobieta syknela: -To mowi! Na krew bogow, to mowi! Pewien mezczyzna, zupelnie niezorientowany w temacie, rzucil zlosliwie: -Co to rozumie przez "barbarzynskie czasy"? To byl zloty wiek, kiedy swiat nie znal tyranii flamenow. Niech to szanuje dom, w ktorym sie znajduje! -Nie masz pojecia, o czym mowisz, lordzie Moore - powiedzial jasny, mocny glos, ktory Beau slyszal juz wczesniej. - Niech ignorancja odzywa sie, gdy sie rozumu nauczy! Jakby odpowiadajac, szklany delfin na stole zadzwonil cienko. Gdyby glos byl donosniejszy, szklo rozprysloby sie na kawalki. -Ktory to obrazil flamenow, moje kotki? Kiedy goscie cofneli sie, Beau zobaczyl mowiacego. Jego skora byla blada, pozbawiona futra i opalizujaca w swietle pochodni; jednak nie wygladal nago. Byl wyzszy niz wszyscy obecni, ale nienaturalnie szczuply, a jego miesnie mocno odznaczaly sie pod koszula. Rysy twarzy mial ostre i perwersyjnie piekne, jak zaglodzone dziecko. Jego oczy byly olbrzymie, jedno brazowe, a drugie niebieskie. Miesnie u podstawy skrzydel pracowaly rytmicznie; krawedzie rozciec w koszuli uniosly sie i przylgnely do skory. Jedwab naprezyl sie na jego piersi. Zmierzyl wzrokiem ateistow otaczajacych Kore, a skrzydla splywaly mu na ramiona jak polprzejrzysta peleryna. Beau rozpoznal istote widziana na niezliczonych, rzezbionych w drewnie podobiznach. To byl sam Waleczny. Jedna z Inkarnacji. Bog. -Pli - zamruczal ktos z respektem. -Przyszedlem popatrzec, jak tam wasze male zgromadzenie towarzyskie i slysze, jak obrazacie moich ludzi. Och, mowcie nam to prosto w oczy. Dlaczego mialbym sie tym przejmowac? Gdzie Belslem? - Waleczny zatupal bosa stopa. Szpony wystawaly mu z piet jak ostrogi. - Nie ma go? Dziwne, myslalem, ze zostanie do konca, zeby sie upewnic, ze nie ukradniecie urodzinowych prezentow jego corki. -To nie sa jej urodziny, Pli - powiedzial ktos ponuro. -A powinny. To niewinne dziecie zasluguje na urodziny od czasu do czasu. Gdzie one sa? Mowie o duchach - Pli byl zlosliwy. - Zbyt czesto wy, ludzie wolnomyslacy, nie nadazacie za mna. Lepiej juz zaryzykowac bycie doslownym, niz wpasc w pulapke niezrozumienia. Gdzie one sa? Kiedy bog wspomnial o duchach, Beau wydawalo sie, ze wyczul w jego glosie podniecenie. Katem oka dostrzegl, ze Kora przepycha sie przez tlum i patrzy na boga z bezwstydna zachlannoscia. -Jeden z nich mowil, gdy przybylem - rzekl Pli. - Duch dajacy glos tuz przed wiecznym uciszeniem! Powietrze za nim zapadlo sie. Beau mial wrazenie, ze wpatruje sie w dwie olbrzymiejace sloneczne plamy. W twarz dmuchnelo mu gorace powietrze, uniosl sie zapach palonej siarki. Po obu stronach Pli stanely kolejne istoty. Nikt nie wrzasnal ani nie zemdlal. Pli sklonil sie przybylym bez mrugniecia powiekami. -"Jak leci?", jak zwykli mawiac nasi przyjaciele tutaj. Belstem nie oprowadzil wycieczki po domu. Jestem zadziwiony, bo uwielbia pokazywac swe nabytki. A jego zausznicy ociagaja sie z pokazaniem mi slicznotek. Wyobrazacie sobie podobne nieposluszenstwo? Jedna z bogin byla nizsza od ludzi. Nie nosila ubrania i nie miala skrzydel. Gaszcz ciemnoniebieskich wlosow splywal jej do kolan, okrywajac cialo. Jej twarz skladala sie z samych ostrych katow, a olbrzymie oczy byly czarne. -Pli, dreczysz ich. - Podeszla do Krolewczyka i wygladzila mu plaszcz dlonmi elfa. Potem wsliznela sie miedzy gosci, przepchnela wsrod spodnic, krzyczac: "Juuupiii!" Niektore kobiety zachichotaly nerwowo i zatanczyly na palcach. Nikt jednak nie wydawal sie urazony ani jej wtargnieciem, ani gburowatoscia Pli. -Co ty wyprawiasz. Przetracony Ptaku? - Pli usiadl na szklanym krzesle i leniwie zdrapal z niego ornament. Jego paznokcie musialy byc ostre jak szpilki. - Uwodzisz meza jakiejs biedaczki, ktora stoi obok ciebie? Wiem, do czego jestes zdolna w najbardziej nieodpowiednich momentach. Jedna z dam spojrzala na szklo na podlodze i westchnela. -Panie, czy mozesz kazac im przestac? Kolacja wystygnie! - zawolala. Kiedy Beau rozgladal sie, zachodzac w glowe, do kogo byly skierowane te slowa. Przetracony Ptak wyrosla tuz przed nim. Uzyla tej samej sztuczki, co wczesniej, ale on cofnal sie nie z powodu goracego podmuchu, tylko na widok jej twarzy tuz przed swoja. Jej wlosy oplotly mu nadgarstki. Wrzasnela przerazliwie: -Mam jednego! Cierpliwosc! Milosierdzie! Jest jeden i do tego sliczny! Kiedy sie cofala, ciagnac za soba Beau, stanela na czyjejs stopie. Wnioskujac z okrzyku bolu, szpon przebil trzewik, stope i zatrzymal sie na podlodze. -Och! Och, na Moc... - Obrocila sie, odsuwajac wlosy z oczu. - Damo Minnowquay, stopa twojej corki! Tak mi przykro... Uklekla i zaczela delikatnie sciagac trzewik. W tym czasie ktos chwycil Beau za wlosy i pchnal go na otwarta przestrzen. -O, tak - westchnal jego nowy straznik. - Przepyszny. -Jesli kiedykolwiek sie z toba zgadzam. Milo, to rzadko - powiedzial Pli, nasuwajac na oczy fioletowe, polprzejrzyste powieki. - Ale tym razem jestesmy jednomyslni. -Mmmm... - Trzeci bog puscil Beau i przerzucil noge nad delikatnym krzeslem, kolyszac sie i wciskajac kolano w poduszke. Beau mogl tylko usmiechnac sie blado. - Przysiegam, flameni nadal wybieraja najlepsze duchy. -A ty zazdroscisz im wiecej niz jednej rzeczy, Milo - rzucil ostro Pli. Milo wzruszyl ramionami. -Sadze, ze to komplement dla twoich ludzi i posrednio dla ciebie. Nie zaslugujesz na wyjasnienie i go nie otrzymasz. -Wyjasnianie jest batem tego, kto powozi masami. -O, uwazasz sie za mase, Pli? A mnie za swego pana? Pochlebia mi to. Pli zaczerwienil sie. Byl to dziwny widok: poniewaz nie mial futra, jego twarz pociemniala od nabiegajacej krwi, a skrzydla zadrzaly. Milo usmiechnal sie zwyciesko, po czym odwrocil sie do Beuu. Jego skora miala przytlumiony, mszysty odcien. Okrywala kosci grubsze niz u Pli, a cialo Milo bylo potezniejsze, bardziej czlowiecze. I chociaz mial wystajace kosci policzkowe, podbrodek i brwi Jego twarz wygladala na zdolna do wyrazania ludzkich uczuc, w przeciwienstwie do Pli i Przetraconego Ptaka. Ale mimo to, nie mozna go bylo pomylic z Krolewczykarni. Oprocz nagiej skory mial dlugie i zaokraglone lopatki, u bosych stop szesc palcow, zakonczonych pazurami zostawiajacymi rysy na posadzce, a szpony u rak mogly jednym ruchem pozbawic Beau oczu. Jego wlosy mialy dziwny, fioletowobrazowy odcien, ktory ludzie uznaliby za nienaturalny. "Teraz rozumiem, dlaczego bogowie tak cenia piekno. Sami nie sa piekni. To ma sens... Prawda?", Beau doznal naglego objawienia. -Coz, Piekny - rzekl Milo - na pewno masz styl. Podoba mi sie twoj plaszcz. Czy moge go sobie wziac, kiedy umrzesz? -Pociagnal Beau za rekaw. Beau zalowal juz wybrania tej niedorzecznej czesci garderoby, uszytej z brokatu w kolorze kukurydzy, z biala koronka wyzierajaca z mankietow i dekoltu. Sztywne kolnierze otaczaly jego twarz i poglebialy zlocisty kolor futra. Podkreslil oczy fioletowym cieniem. "Swietnie". Przybral poze, prezentujac Milowi pelen efekt. -Och! Och, powalasz mnie na kolana. - Bog pogladzil policzek Beau. - Czy pojdziesz ze mna do lozka, chlopczyku? Chcialbym cie rznac i rznac... Pli pozbieral sie juz i zlosliwie niszczyl krzeslo, na ktorym siedzial. -Zamknij sie, ty wywloko. Biedak zaraz sie porzyga. - Obrocil sie ku Beau. -Wynos sie! Nie chcemy cie! - A do reszty zgromadzenia: - Dobra, won! Idzcie na swoj bankiet, pijcie wino, folgujcie sobie jak wieprze! Przetracony Ptak zawiazala bandaz wokol stopy dziewczyny, ktora zranila. -Nie moge nawet wyrazic, jak mi przykro, ze zepsulam ci wieczor, kochanie. Idz do damy Summer i popros o wlasciwa opieke, moze uda ci sie jeszcze zatanczyc. - Usmiechnela sie, ucalowala obandazowana, stope i zniknela. Dziewczyna i jej matka wyszly w pospiechu. Pli zasmial sie grubiansko. -Godo! - wrzasnal. - Wiem, ze gdzies tam jestes, ale tym razem zrobilas sobie cholernie dobry makijaz! Przez dziesiec minut cie nie znalazlem! Idz, Piekny. Beau sklonil sie, obrocil i odszedl szybko i wdziecznie. -Pli, nie niszcz rzeczy tylko po to, by zabic nude - uslyszal glos Milo. - Ja moge robic wszystko, czego zapragne, bez uciekania sie do zniszczen. - I zakolysal sie na kruchym krzesle, krecac nim w kolko. Piekny jak motyl. Kora czekala na Beau przy drzwiach. Blyszczacy pyl z jej stanika zniknal: musiala pozwolic deltanom dotykac sie, aby zaspokoili swa ciekawosc, grzeczna jak prawdziwy duch. Gapila sie na bogow z takim skupieniem, ze ledwo go dostrzegla. -Na co czekasz? - syknal. - Domysla sie, ze nie jestes prawdziwym duchem! Jej twarz pobladla, a szczeka opadla. Niesamowite, jak jej sie udalo pogrubic wargi. Ale to prawda, ze nie powinna sie odzywac! Epizod z bogami sprowadzil go na powrot we wlasne cialo. -A to co? - Pli patrzyl na nich przyjaznie. - Kolejny duch? Czy to jej glos slyszalem? -Nie badz smieszny, ty skrzydlata pokrako - odparl Milo. - Daj im odejsc! Nic z nich nie wyciagniesz, umieraja ze strachu na stojaco. Ale Beau czul na sobie spojrzenie Nastepcy, zanim Pli odwrocil jego uwage kopniakiem, ktory polamalby ludzkie zebra. Beau zapamietal ten obraz do konca zycia: najbardziej czczone istoty swiata kreca sie na krzeslach w pustym pokoju, gdzie na podlodze jest rozmazana krew i kloca sie o metafizyczna jakosc ludzkich duchow. *** -Owoce morza, kochanie?Kora sledzila tluste palce wyciagajace widelec. Kawalek miesa byl bialy i dzwonkowaty, ale wygladal jak wolowina. -Jezowiec, bardzo wolny i niezgrabny, kochanie. Mlodzi ludzie ucza delfiny polowania na nie. Oczywiscie, niewiele ich zostalo na bagnach, wiec to prawdziwy rarytas. Kora wolno pokrecila glowa. -Doskonale! - Dama nazywala sie Arolette Meadowlord. Polozyla jezowca na swoim talerzu. - Ale, moja droga, prawie nic nie zjadlas! - Pokazala talerz Kory pelen kawaleczkow tego i owego. Kora rzeczywiscie nic nie zjadla, chociaz byla bardzo glodna. Zrozumiala, ze wczesniej, w holu, byla niewybaczalnie lekkomyslna. Teraz wolala sie strzec. Smierc mogla sie czaic w jezowcu albo szparagach, ryzu czy krokietach. Nie odwazyla sie zaryzykowac i sprawdzic, w jaki sposob ateisci chcieli ja zabic. Dama Meadowlord przeniosla swa uwage na drugiego sasiada. Zaplacila gotowka za przywilej siedzenia obok Kory i byla zla, ze nie potrafila sklonic jej do rozmowy. -Wy prostaccy nuworysze! - rzucil wsciekle stary lord. - Nie znacie sie na palacowej etykiecie. Zarobiliscie pieniadze na hodowli lani w zimie! - Meadowlordowie, ciezko zbudowani i bialofutrzy, pochodzili z Islandii. - Co zona pasterza wie o duchach? Byli Lenami, jak ja, wiedza, moja oswiecona pani, ze duchy nie powinny ani jesc, ani mowic. Widzialem duchy wybrane na inauguracje Milo. Spojrz na nia: zna swoje miejsce, w prze- ciwienstwie do ciebie! Kora spuscila wzrok na zlozone rece. Wypolerowala paznokcie i pomalowala je. Swietlisty puder na dloniach sprawial, ze jej futro wygladalo jak srebrno-zloty plusz, a nie szczecina. Po chwili odwazyla sie podniesc oczy. Sala bankietowa byla najwiekszym pomieszczeniem, jakie w zyciu widziala. Na calym suficie namalowano freski przedstawiajace ludzi i bogow, teraz staly sie one matowe pod warstwa brudu. Kobierce, ktorymi wybito sciana byly u gory poplamione i nadjedzonc przez mole, ale pieknialy blizej podlogi. Glosy biesiadnikow biegly pod dachem jak rzeka. Byla pewna, ze Beau, sprawiajacy wrazenie rozmarzonego, siedzial jak na szpilkach. Z jej winy. Dlaczego dala mu powod do zmartwien? Do jej uszu dobiegl dzwiek srebra i szkla, a procesja sluzacych z tacami zaslonila Beau. Przy stole obok siedziala Wella, Cienci i Telli - przynajmniej miala nadzieje, ze to oni. I Ameli, mala, pobozna Krolewczynka, ktora zaaprobowal Belstem Summer. Wbrew zwyczajowi rozsmieszal ja i zmuszal do rozmowy z jego corka. Aneisneida wygladala, jakby to ona, a nie Ameli, miala zostac duchem. Pochodnie oswietlaly wejscia. W drzwiach znajdujacych sie dokladnie naprzeciw Kory stala drobna Kalwaryjka w wisniowej sukni, trzymajaca Raina za reke. Jej gesty jasno wskazywaly, ze pragnie jego towarzystwa. "Ale moja siostra...", sprzeciwil sie Rain niemrawo, wskazujac sale. Jego siostra stala miedzy najlepszymi stolami, zauwazana tylko przez sluzacych, ktorym zawadzala. Szarpala spodnice i rozgladala sie wokol za Rainem, zdenerwowana do szalenstwa. "Zostaw ja", powiedzialy gesty Kalwaryjki. "Chodz". Rain zniknal, a siostra nadal desperacko szukala go wsrod gosci. Kiedy ludzie zaczeli zwracac na nia uwage, wygladzila spodnice, wybrala na chybil trafil drzwi i wybiegla. Kora zadrzala i zacisnela rece na pustym pucharze. Byl zrobiony z czaszki psa solnego, z oczodolami zalutowanymi srebrem. -Przepraszam - powiedzial ktos nad jej ramieniem. - Obserwowalem cie. zafascynowany, droga damo, i nie moglem nic zauwazyc, ze pilas tylko wode. Zaden zwyczaj nie zabrania duchom picia alkoholu. Niektore damy uwazaja, ze w dobrym tonie jest nalewac im tyle, ile moga wypic. Osobiscie nie podzielam ich zdania, jednak chcialbym nalac ci wina. Czy moge? Kora obrocila sie powoli, kontrolujac swe cialo az po koniuszki rzes. Jej drugim sasiadem byl mlody Krolewczyk o wyszukanych manierach. Mial duze, muskularne dlonie. Przysunela mu swoj puchar, a on napelnil go winem. -Jestem kupcem z Zachodu - powiedzial. Wino plynelo jak czerwona oliwa ku brzegowi pucharu. Pokazala gestem, ze wystarczy. Pomyslala, ze go lubi. Gdzie sie podziala nadmierna poufalosc, ktora, tacy jak dama Meadowlord, pokrywali ciekawosc? Albo nerwowe obrzydzenie innych? Dopoki dama Meadowlord nie zostawila jej w spokoju, kupiec nie probowal zwrocic uwagi Kory, ale tez nie wpatrywal sie w nia jak sep w padline. Traktowal ja jak normalna osobe. -Moja ciotka jest glowa cechu kupieckiego na Zachodzie - rzekl. - Wyslala mnie. abym wynegocjowal uklad handlowy z lordami Miasta Delta. Droga jest niebezpieczna, szczegolnie teraz, kiedy tylu ludzi opuszcza swe niegoscinne domy. Musielismy zapewnic bezpieczenstwo karawanom. Bardzo chcialem zobaczyc stolice swiata i nie rozczarowalem sie. Dala mu znak, aby mowil dalej. Wypalone pochodnie zastapiono nowymi, a Belstem Summer, coraz bardziej pijany, smial sie glosniej i czesciej. Kilkunastu muzykow weszlo do sali i bez slowa zaczelo grac. Dzwieki odbijaly sie od sufitu i Kora miala wrazenie, ze gra nie pietnastu, a piecdziesieciu ludzi. Smyczki smigaly po strunach skrzypiec, wiolonczeli i kontrabasow, palce slizgaly sie po fletach, rozkach i saksofonach. Jedna po drugiej pary wstawaly i zaczynaly tanczyc miedzy stolami. Nastroj zmienil sie jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. -Duchy czesto nie chca tanczyc - wyszeptal kupiec. - Ale, moja droga, maja prawo do innych przyjemnosci. Nie mam wielkiej nadziei, ale wyznaje, ze znalazlas miejsce w moim sercu. Sprzatnieto obrusy i zastawe ze stolow, biesiadnicy rozluznili sie i obserwowali tancerzy przemykajacych pomiedzy stolami. Reka kupca spoczela na rekawie Kory. To nie bylo wlasciwe, ale jej wlasny jezyk zdradzil ja: -Tak! - uslyszala swoj glos. Dama Meadowlord otworzyla usta, kiedy kupiec wstal i wyciagnal do Kory reke. Byl wyzszy, niz przypuszczala, a pod jedwabnym frakiem rysowaly sie miesnie rybaka. Koronki otarly sie o koronki, podazyli ku wyjsciu. -Dom Summerow jest bardzo duzy - szepnal kupiec. - Na pewno ktorys z pokojow bedzie wolny. Kora rozesmiala sie. Czula, jak miedzy ich palcami przeskakuja iskry. "To zwyczaj", pomyslala w euforii. "Zwyczaj!" Ale zadna z komnat nie byla wolna. Alkowy zajmowaly pary zatopione w sobie, obojetne na reszte swiata. -Obawiam sie, ze bedziemy musieli pojechac do mnie - powiedzial kupiec do Kory, kiedy natkneli sie na trzecia pare zajeta uprawianiem milosci. - Oczywiscie, jesli chcesz, pani? - Skinela glowa. - Mialem nadzieje, ze nie bedziemy musieli wychodzic, ale to niedaleko. Nocuje w Bagnisku. Wyszli tylnymi drzwiami i ruszyli na plac przez furtke w murze. Kupiec zatrzymal ryksze i wydal szereg skomplikowanych rozkazow. W rykszy, otoczony mrokiem, zaczal ja delikatnie calowac. Czy wiedzial, ze nigdy przedtem sie z nikim nie calowala oprocz Beau, kiedy mieli po czternascie lat? Prawdziwe pocalunki byly dla nich tabu, ktore pomagalo zachowac cnote. Mlody kupiec ssal jej wargi, a jego jezyk slizgal sie po jej zebach. Nagle pociagnal ja na swoje kolana. Rykszarz zapukal w palankin, a potem odsunal zaslone. Kora pozwolila prowadzic sie do drzwi domu, przed ktorym staneli. Uliczka biegla jak kanion miedzy wysokimi domami i sklepami, cichymi i zamknietymi. Biala koszula rykszarza lsnila w mroku, a gwiazdy rzucaly mgliste swiatlo. Gdy kupiec otworzyl drzwi, poczula zapach perfumow, przypraw i kurzu. -Na gore, slodki duchu - rzucil mezczyzna. Poprowadzil ja szerokimi schodami. Kiedy byli na gorze, uslyszala czyjs wrzask dobiegajacy zza zamknietych drzwi. Kupiec skrzywil sie. -Inni mieszkancy. Nie zostane tu dluzej, dom ma gorsza reputacje, niz sadzilem. - Otworzyl drzwi na koncu korytarza. Po obu stronach duzego lozka plonely pochodnie. W oknach wisialy grube, koronkowe zaslony, a na podlodze stala waza pelna wielkich dzwonkow, wypelniajacych pokoj swym zapachem. Framuga, z ktorej wyjeto drzwi, wskazywala droge do dalszej czesci mieszkania. -Och - szepnela Kora, zapominajac sie. - Och, jak pieknie! Panie - schwycila jego dlonie. - Panie, jestem dziewica. Prosze, badz delikatny... Usmiechnal sie do niej czule. -Bede tak lagodny, jak tylko potrafie. Bedzie cie troche bolec, ale mam nadzieje, ze przyjemnosc zagluszy bol. Przycisnela czolo do jego niezwykle silnego ramienia: -Panie... jak ci na imie? -Ziniquel - odparl po chwili. - Mam na imie Ziniquel. Szeptala jego imie, kiedy zaczal ja rozbierac. Zadrzala, gdy suknia zsunela sie z jej piersi i bioder. Dzieki bogom, ze wtarla zlocisty pyl w cale cialo, a nie tylko w odsloniete czesci! Z dreszczem przyjemnosci pomyslala, ze wyglada jak zlota rzezba. Ziniquel wstrzymal dech. -Duszku, jakze cielesna jestes. I jaka wytworna! - Zdjal frak, koszule, kryze i buty. Widziala wybrzuszenie w jedwabnych spodniach, ale nie zdjal ich jeszcze. Zdusil jedna z pochodni i wprawnie zbil Kore z nog, posylajac ja na lozko. *** Pozniej wyszeptal:-Trzymaj... to kwiat. Chce zobaczyc, czy pasuje do twego futra. Oboje jestescie zlotobrazowi w swietle pochodni... - Pochodnia dogasala. Kora, nasycona i spiaca, pomyslala, ze wiekszosc pudru musiala sie zetrzec, ale pewnie tego nie zauwazyl w przycmionym swietle. Byc moze nie patrzyl na nia obiektywnie. Jej cialo bylo podraznione, ale bardziej gietkie niz kiedykolwiek. Zamknal jej palce na lodyzce kwiatu. -Potrzymaj go pod nosem. Nie, nie... Widze cie jako mala dzikuske, promieniujaca bardzo prawdziwa przemoca i pasja... wyciagnij ramie. Unies biodra. Ach, kilka zadrapan... - mowil do siebie. - Moge? Skad wzial sie ten nozyk? Nie obchodzilo jej to. Cieszyla sie, ze moze go uradowac i kiedy zaczal ciac skore na jej piersi, jakby mial zamiar umiescic w niej inkrustacje, nie poczula bolu. Pochylil glowe i polizal ja, rozsmarowujac krew. -Och... Poczula jego usta na swoich i nawet nie zauwazyla, kiedy sie od niej odsunal, a zimne powietrze wtargnelo miedzy ich ciala. Uniosla biodra, blagajac bezglosnie. Siegnal pod lozko, a jego oczy przybraly zimny, odlegly wyraz. W dloni mial... -Nie! - wrzasnela Kora i rzucila sie w bok, aby uniknac igly, ktora trzymal. Spadla z lozka, niszczac trzymany kwiat. Rzucil sie za nia z chlodem w oczach, pozadanie wyparowalo. "Jednak mnie przechytrzyli. Tak mam umrzec..." - Nie jestem duchem! Moge to zmyc! - Cofnela sie ku drzwiom, szukajac wody. -Nie wiedzialam, ze moje przebranie jest az tak dobre! Nie jestem duchem! Woda. Zlew, a na nim butelki i szczotki. Zlapala gabke i zmoczyla twarz: dlaczego tak dobrze wtarla puder? Ziniquel zlapal ja. Upuscila gabke, dyszac ciezko, cala mokra. Krople wody na piersi czernialy, mieszaly sie z krwia. Wepchnela wlosy za uszy, mogla sobie na to pozwolic, bo znow byla Pokora, piekna kobieta zniknela. -Widzisz? Nie jestem duchem, widzisz? Chyba w to teraz nie wierzysz! Spojrz, jaka jestem brzydka! Ziniquel powoli wracal do siebie. Opuscil strzykawke. Pomyslala, ze zaraz zemdleje; zlapala recznik i wytarla twarz. -Moge sie... ubrac? -Tak! Tak, na bogow, ubieraj sie! Probowala jednoczesnie zapiac fiszbiny sukni i nie spuszczac z niego oka, ale jej sie nie udalo. Potrzasnal glowa, a potem stanal za nia i pomogl jej zapiac suknie. Odlozyl strzykawke, ale Kora ledwo powstrzymala sie przed odskoczeniem od niego. -Co... co w niej bylo? -Och, solna akonilyna, umiera sie szybko i bolesnie. - Zapial ostatnia haftke, a potem zapalil pochodnie. - Prawdopodobnie i tak bede musial cie zabic, wiec sie nie ciesz. Moja reputacja legnie w gruzach, jesli sie rozniesie, jak mnie oszukalas. Jestes bardzo pospolita. Szkoda, ze nie jestes szczuplejsza, masz ladne kosci, ale stracilabys figure. Swiatlo wypelnilo pokoj, musiala dochodzic trzecia w nocy. Ktokolwiek krzyczal na dole, teraz tylko jeczal. Ziniquel wykrzywil sie. -Slyszysz? Pami pracuje. Jest najokrutniejsza z nas. Nie wiem, czy powinienem cie zabic, moze istnieje lepsze rozwiazanie... - Utkwil w niej spojrzenie. Cofnela sie, az przylgnela plecami do sciany. Zblizyla sie do przewroconej wazy. -Nawet o tym nie mysl - Ziniquel usiadl na lozku i zaczal sie ubierac. Zmienil sie nie tylko jego sposob zachowania, ale tez glos, nie byl juz czarujacym kupcem z Zachodu, ale wyrachowanym morderca. Przystojny? Nie: niebezpieczny. - Moge cie zabic golymi rekami. Musze to przemyslec, twoje przebranie bylo dobre. Musialo byc, skoro udalo ci sie mnie oszukac. Musisz byc cos warta. -Nie rozumiem - glos Kory drzal. - Najpierw mnie omotales, a potem probowales zabic. Nie zaprzeczaj. To nie jest sen, prawda? -Szkoda, ze nie jest - Ziniquel zapial buty i rzucil na nia okiem. - Zaklad, ze juz zabijalas? Tylko inny zabojca mogl zauwazyc, ze cos sie szykuje. Nic takiego nigdy mi sie nie przytrafilo. Nie zaprzeczaj! Kora splotla palce. Usta miala suche. Chyba postradala zmysly, ufajac temu czlowiekowi? -Morderczyni. Tak mowila do mnie matka. Mala morderczyni-manipulatorka. Zastanawiala sie, czy wlasnie stracila szanse na przezycie. Wolalaby teraz byc na ulicy, gdzie chciala ja poslac Ministra Bareed. "O bogowie! Pli. Przetracony Ptaku, Milo!" Ziniquel Sevenash wstal i objal ja. Obrocil nia po pokoju, wpadl na wieszak i posliznal sie w brudnej wodzie. -Godo, Parmi, juz ide! - wrzasnal. - Dziewczyno, jak ci na imie? -Pokora. -Zaklad, ze wolaja cie Kora? Widzisz, myslelismy, ze dzis jeden z nas nie dostanie ducha, a potem okazalo sie, ze jest was siedmioro, wystarczajaco dla kazdego. Blogoslawiony niech bedzie dzien, w ktorym wyciagnalem krotka slomke! Bedziesz tworczynia. -Kim...? -Jest nas siedmioro. Kazdy z nas zasiada na Elipsie. Skad pochodzisz? -Z Domesdysu. -Wspaniale. Nie ma wsrod nas ani mistrza, ani ucznia z Domesdysu. Och, Koro, pokaze ci wszystko! -To znaczy... ty tworzysz duchy? Ty? -Jeszcze sie pytasz? Oczywiscie! -Moj kuzyn jest duchem. Jesli mowisz prawde, to znaczy, ze wybral go ktos inny sposrod was. - "Beau! Czy to ty krzyczales?" - Musze go zobaczyc. Zabierz mnie do niego. -Goda sie nim zajela - zdenerwowal sie Ziniquel. - Naprawde musisz? -Prosze! Nie mozesz mi odmowic! -Och. Och, na bogow. - Odetchnal. - To musiala byc Goda. Nie jestesmy najlepszymi przyjaciolmi. Ale jesli musisz... bedziesz moja uczennica... nie powinnismy zaczynac od klotni. Polozyl jej reke na plecach w miejscu, gdzie fiszbiny sciskaly jej talie tak, ze mezczyzna mogl ja objac dlonmi, i poprowadzil do holu. Nadal bylo ciemno. Wspieli sie po skrzypiacych schodach na ostatnie pietro, gdzie gwiazdy zagladaly przez swietlik z matowego szkla. Ziniquel pchnal jedyne drzwi. Nastepna sypialnia, znacznie bogatsza niz pokoj Ziniquela, najwyrazniej nalezala do kobiety. Przy kandelabrach wisialy piora, okragle lozko zarzucone bylo poduszkami, a podloge pokrywaly kolorowe skory. Drzwi zatrzasnely sie za nimi. W przyleglym pokoju cos upadlo na podloge. -Cholera! - wrzasnela ostro kobieta. W jej glosie bylo tyle wscieklosci, ze az ranila uszy. Ziniquel wezowym ruchem przesunal sie do drzwi, a Kora podazyla za nim, wbijajac mu paznokcie w ramie. Pokoj, najwidoczniej warsztat, byl duzy i zagracony. Cos bialego obryzgalo szafki obok upuszczonej strzykawki. W kacie kucal Beau. nagi i drzacy. Wsciekla kobieta odwrocila sie ku Ziniquelowi. -Czego, do diabla? Stalowe wlosy wysliznely sie z jej wyszukanej fryzury, a szarofutra twarz byla wykrzywiona gniewem. W dloni sciskala druga strzykawke. -Za moment sie toba zajme! Ruszyla w bok. Jej ukradkowe, wypracowane ruchy sprawily, ze Korze dreszcz przebiegl po krzyzu. Beau nie zauwazyl, jak blisko podeszla, dopoki nie wzniosla dloni, gotowa do skoku... -Beau! Uwaga! Beau wcisnal sie w kat, skamlac ze strachu. Kobieta upuscila strzykawke i wyprostowala sie. Wscieklosc odplywala z niej powoli. Byla niewysoka; jej suknia zsunela sie z ramienia, ukazujac piers. -Ziniquelu, co ty wyprawiasz? Jaka byla tresc pierwszej lekcji Konstancji? Nie przypadkiem: "Nigdy nie przeszkadzaj mistrzowi w pracy?" Ziniquel oparl sie o drzwi. -Niezle ci tu idzie. Godo. Czuje fale pozytywnej energii plynace z tego ducha. -Nie zaczynaj. Nie zaczynaj, dobrze ci radze. Kto to jest? Gdzie twoj duch? -To jest moj duch. Kora wyjrzala zza niego, nie miala zamiaru zblizac sie do kobiety. Czy mogla jakos dosiegnac Beau? -Nie wyglada na ducha. - Kobieta obrzucila Kore spojrzeniem. - Flameni znacznie sie opuscili, skoro ja wybrali. Ziniquel westchnal z rezygnacja. W kilku odpowiednio dobranych slowach powtorzyl opowiesc Kory o przybyciu do Miasta Delta w roli towarzyszki Beau. Zakonczyl: -Biore ja na swoja uczennice. Poniewaz mam nadzieje na dluga, owocna wspolprace, pomyslalem, ze zaczne od zaspokajania jej zachcianek. Duch jest jej kuzynem. Chciala go zobaczyc, zanim umrze. -Przyjmujesz ja? - rzekla Goda. - Ziniquelu, czy ona jest wystarczajaco dobra? Czy tez tak bardzo chcesz miec ucznia, ze uznales zbieg okolicznosci za zrzadzenie losu? Ziniquel zjezyl siersc. -Godo, nie masz prawa zadawac takich pytan. Jestem mistrzem, tak jak ty. Ale i tak ci odpowiem: niezaleznie od tego, co musialbym poswiecic, nigdy nie narazilbym mej sztuki. Ty powinnas wiedziec to najlepiej. -Dobrze. Jest odpowiednia. Mam do ciebie zaufanie. - Goda przekrzywila glowe. - Ale nie wiem, czy jestes gotowy na przyjecie ucznia, Zin, szczegolnie dwa czy trzy lata mlodszego od ciebie. Jestes zbyt surowy. Ziniauel spojrzal jej prosto w oczy. -Bylem rownie gotowy jak inni. Stala w ciszy, jakby wspominajac. W koncu skinela glowa. -Tak, byles. Kora widziala, ze to wyznanie sprawilo jej bol. -Ale nie o to chodzi. Cala sprawa szkolenia jest bardziej skomplikowana, niz myslisz. -Spojrzala na Kore. Kora wytrzymala spojrzenie. Goda mogla byc jej matka, ale szare futro pokrywalo wszystkie zmarszczki, jakie mogl wyzlobic czas. Nosila rozowa suknie na bezowej halce. Dotknela twarzy Kory z niespodziewana lagodnoscia. -Coz, dziewczynko, morderczyni, tak? Kora przytaknela. Trzeba bylo to wyznac. Na nic zdalyby sie zapewnienia, ze jej dziadek chcial umrzec i ze nie miala zamiaru zabijac w Port Taite. Nie nalezalo tez wspominac chwili, w ktorej patrzyla na mezczyzne lezacego w kaluzy krwi. -Chcesz zobaczyc, jak pracuje? - Goda wskazala Beau. - To moze dodac pikanterii. Planowalam scene masturbacji. Jest niezwykle silny. Rzadko trafiaja nam sie duchy, ktore cale zycie pracowaly fizycznie - zwracala sie do Ziniquela. - Ten przystojny, silny mlodzieniec, moglby pstryknac palcami i miec kazda, a wklada cala swa energie w samotna przyjemnosc. Mialam to, bylam na granicy, kiedy weszliscie. -O bogowie, przepraszam! - szczerze powiedzial Ziniquel. -Planowalam go w takiej pozycji. - Goda wygiela grzbiet i rozlozyla ramiona. Miedzy dwoma tworcami rozkwitla wspolna pasja, ktora zwyciezyla wrogosc. -Ale jesli bedzie patrzyl na nia - rzekl niecierpliwie Ziniquel - marzyl o byciu z nia, to nada nowy ksztalt jego emocjom! Rzezba nabierze glebi! -Nigdy nie bylismy kochankami - zaprotestowala Kora, ale nie zwrocili na nia uwagi. -Zrobie to! - krzyknela Goda. - Jak jej na imie? Kora! Siadaj tu, na stolku przy oknie. Patrz na niego, patrz mu w oczy, pros, blagaj go, by do ciebie przyszedl. Nie przejmuj sie, nie uda mu sie. - Skrzywila usta i wytarla rece w spodnice. - Mowisz, ze jestes morderczynia. Udowodnij to! -Ha! Ladnie, Godo! - Ziniquel usiadl na podlodze. - Wierze w ciebie, Koro! Zrob to! Kora czula, jak jej serce rwie sie na strzepy. Przepelnil ja bol. Beau! Co mogla zrobic? Czy mogla ocalic oboje? Nie. Czy mogla ocalic Beau, poswiecajac siebie? Bezmyslny i dziki, przywarl do sciany. Obnazyl zeby, ale nie zwinal sie w klebek jak zwierze. Wydawalo sie, ze nieswiadomie wzywa Gode, pragnie, aby wrocila. Nie bylo szans na to, aby zaczal myslec i sprobowal uciec. Czy Kora mogla ocalic siebie, poswiecajac Beau? Uslyszala swoj szloch. Nie zdawala sobie sprawy dokad idzie, kiedy chwiejnie ruszyla ku Beau. Ostry, slony zapach uderzyl ja w nozdrza, ale zignorowala go i uklekla przy kuzynie. -Och, kochanie... Nie rozpoznawal jej. Zanurzyl dlonie w jej wlosach i cofnal je. Z ust ciekla mu slina, a oczy bladzily po pokoju. Rozpoznawal tylko niebezpieczenstwo. Objela go, placzac. -Kocham cie. Zawsze bede cie kochac. Cofnela sie w kierunku okna i opadla na stolek, pelna nienawisci do siebie. Jak kazde cieplokrwiste stworzenie nie potrafila panowac nad instynktem: zrobilaby wszystko, aby ocalic swoja skore. ROZDZIAL SIODMY Tworzenie ducha trwalo az do switu. Najpierw Goda musiala doprowadzic Beau do takiego stanu, w ktorym przerwalo jej prace wtargniecie Ziniquela i Kory. Pozniej zajela sie nowym wymiarem: tesknoty za Kora. Wtedy wkroczyla dziewczyna. Zmusila sie do placzu, kleczala obok Beau, wyciagala dlonie w cierpieniu, ktore wcale nie bylo udawane. Ziniquel szeptal wskazowki.Wydawalo sie, ze wie, czego chce Goda, rownie dobrze jak ona sama. W koncu dlon Beau poruszala sie rytmicznie miedzy nogami. Jego oczy przypominaly Korze kawalki fioletowego szkla. Goda stanela za nim i artystycznie potargala mu wlosy. Ziniquel zblizyl sie czujny jak drapiezca. Goda uklekla. Zlapala napelniona strzykawke delikatnie, lecz pewnie. -Uzywa belladonny, daje lepsze efekty - wyszeptal Ziniquel do Kory. -Koro! - wykrzyknal Beau, dotychczas milczacy. - Koro! Jego drugie ramie wyciagnelo sie ku niej z gracja i plynnoscia, jakich nauczyl sie w Domu Larch. Ziniquel wstrzymal oddech. Gdy Beau doszedl z odrzucona glowa, Goda uderzyla. Igla wbila sie w ramie tuz nad nadgarstkiem. Upadl na podloge z otwartymi ustami i szeroko rozrzucil nogi. Smrod wypelnil pokoj. Gdyby Kora spojrzala, zwrocilaby kolacje. Przez dlugi moment nic sie nie dzialo, potem Ziniquel pochylil sie, chwycil Beau za lokcie i pociagnal ku sobie. Na podlodze rozlala sie brazowa plama. Goda nie poruszyla sie. Zamknela oczy, a cale jej cialo drzalo z napiecia. -Odslon okna! - syknal Ziniquel. Kora usluchala i potknela sie. Widok z okna sprawil, ze zamarla: zapomniala, ze znajdowali sie na ostatnim pietrze. Za dachami pokrytymi szarym lupkiem widziala bagna: szeroka siatke kanalow i wysp, z woda zabarwiona na rozowo przez pierwsze promienie slonca. Slonce wschodzilo na dalekim horyzoncie za trawiastym archipelagiem. Stado czarnych ptakow przecielo pomaranczowy dysk. Ich glos niosl sie spokojnie nad dachami Bagniska, laczac w sobie dzwieki wody i powietrza. Odetchnela. Zimne, ostre powietrze mrozilo jej pluca. Na ulicy ktos krzyczal: -Poczekajcie na mnie, chlopcy! Tu mieszkaja tworcy duchow! Nie zostawiajcie mnie. -Spojrzala w dol i zobaczyla jaskrawo odzianego mlodzienca, wymiotujacego pod murem. Dzieci z Bagniska, prowadzace stada na pastwiska, obchodzily go szerokim lukiem. Wyraznie slyszala jego kaszel i slabe przeklenstwa. -Dzien dobry! - zawolala. - Dobrze sie bawiles tej nocy? Podskoczyl i rozejrzal sie wokol. W koncu podniosl glowe. -Byles u Summerow? Wydaje mi sie, ze cie poznaje. Mlody lord Meadowlord z Islandii, czy tak? - Mogla wrzucic miedziaka w jego otwarte usta. - Znam twoja matke! Przekaz jej pozdrowienia ode mnie, ducha, przy ktorym siedziala na przyjeciu! Powiedz jej, ze niedlugo sie spotkamy, ale tym razem ona bedzie sie miec na bacznosci! - Kora rozesmiala sie beztrosko, a od jej smiechu zadzwonily szyby w oknach. Mlody mezczyzna wpatrywal sie w nia, przerazony, a potem zadarl poly plaszcza i uciekl. Potknal sie w kaluzy swinskich szczyn, zostawil w niej swoj kapelusz i zniknal za rogiem. Kora zachichotala i odwrocila sie. -Niezle - powiedziala Goda. Siedziala w skorzanym fotel. - Jednak masz jezyk w gebie. - Spojrzala na Ziniquela i usmiechnela sie prowokujaco. Drugi tworca stal w drzwiach z zalozonymi rekami, a twarz mial ciemna od powstrzymywanej furii. Cialo Beau zniknelo. Zostaly tylko plamy i odor. I pusta strzykawka. I chlod, bijacy ze srodka podlogi. Glos Gody byl pelen oczekiwania: -Koro, wyjdz ze swiatla. A teraz spojrz na podloge. Kora zerknela na miejsce, gdzie ciagle widziala Beau w jego ostatnich chwilach. I on tam byl. Mrugnela. Byl jak rzezba z przezroczystego szkla, wyciagniety na plecach zjedna stopa sztywno uniesiona, jak ludzka banka mydlana. Dlaczego go od razu nie zauwazyla? Rzucal cien, co prawda nieco rozmyty, ale rownie realny jak jej wlasny. Podeszla do niego i dotknela krysztalowych wlosow. Zimno porazilo ja na moment. Nie bylo nic wiecej. Zadnych uczuc, podobnych tym, ktorymi promieniowaly duchy u Belstema Summera. Umarl wyczerpany, wypalony. -Ona go widzi, Zin! - Pysznila sie Goda. - Mozesz sie wykrzywiac, to nic nie pomoze! Kora oderwala oczy od delikatnej figury. Popatrzyla skonfudowana na tworcow. -Jest taki zimny, ale nie czuje nic innego. Tylko wyczerpanie. Dlaczego? -Nowy duch przepelniony jest tym, co czul w chwili smierci - odparla Goda. Tworcy zadaja im nie tylko bol, ale tez napelniaja je uczuciami. To nasz najbardziej strzezony sekret. Swiat postrzega duchy jako hold dla zmarlych, a dla nas sa tylko dzielami sztuki. Teraz, kiedy to wiesz, musisz tu zostac. Nie mozesz odejsc. Twarz Ziniquela byla mroczna jak zachmurzone niebo, ramiona skrzyzowane na piersi. -Coz za metody, Godo! Straszyc ja! -Ziniquelu, dlaczego jestes zly? - zapytala Kora. Odpowiedziala jej Goda, glosem swiezym jakby dopiero co wstala z lozka: -Bo ciagle jest dzieckiem i nie potrafi tego ukryc. Jest zbyt mlody, aby wziac sobie ucznia, szczegolnie tak obiecujacego jak ty, a ja pilnie potrzebuje kogos, kto nauczy sie i przejmie moja sztuke. Zdecydowalam sie zazadac ciebie. Mam prawo. Niezaleznie od tego, kim jestem, jestem lez mistrzynia i mam pewne przywileje. Bedzie nam razem dobrze, Koro. -Kiwnela palcem. -Chodz tutaj. Oszolomiona, Kora okrazyla centrum chlodu na podlodze. -Siadaj. Usluchala, drzac na mysl o gniewie Ziniquela. Goda z wysilkiem potrzasnela glowa. -Dzieki bogom. Mialam tylko jednego ucznia, a on mnie opuscil. To byl najgorszy dzien w moim zyciu. Ten zas jest najlepszy, a dopiero swita. -Przestan - wybuchnal Ziniquel. - Jak smiesz to wykorzystywac! Ona byla moja, Godo! -To nie ja dalam sie oglupic przebraniem nie lepszym od mojego! Nie sadze, aby tak naiwny mezczyzna mogl miec jakiegokolwiek ucznia, Ziniquelu! Kora wstrzymala oddech i czekala na odpowiedz. Ziniquel jednak od wrocil sie na piecie i wybiegl z pokoju. Trzasnely drzwi. Goda zasmiala sie perliscie. -Koro, kochanie. - Zacisnela palce na rekawie dziewczyny. - Chce sobie przypomniec, jaka bylam, kiedy mialam ucznia. Chce sie ponownie stac tamta kobieta, bo mysle, ze jest lepsza od tej. Czy wybaczysz mi, jesli od czasu do czasu stane sie jednak mistrzynia, ktora tak naprawde juz nie zasluguje na swoja pozycje, ale trzyma sie jej kurczowo? -Dlaczego... dlaczego Ziniquel byl taki zly? -Bo go zniewazylam w twojej obecnosci. I przyznaje, nie zadawalam sobie ostatnio trudu, aby sie z nim dogadac. Ale z toba bedzie inaczej. -Czekaj! - spanikowala Kora. - Na nic sie nie zgodzilam! A jesli nie... Glos Gody stwardnial: -Nawet nie mysl o tym, aby odejsc bez mojej zgody. Oprocz tego, ze wyjawilam ci moje sekrety, masz krew na rekach. Pomoglas nam stworzyc ducha. Nigdy nie zmyjesz tej krwi, a ja wszedzie cie odnajde. Kora czula drapanie w gardle. -Jesli chcesz mnie zastraszyc, nic z tego. Mam krew na rekach od dziewiatego roku zycia. Jesli zechcialabym odejsc, nie powstrzymaloby mnie to. -Ach - mruknela Goda po chwili. Zapadla cisza. Kora z zadowoleniem zauwazyla, ze starsza kobieta nie wiedziala, co odpowiedziec. Udalo sie zachwiac jej pewnosc siebie. -Dobrze. Chcesz byc moja uczennica, czy nie? -Kpisz sobie ze mnie - rzekla gorzko. - Nie moge odmowic. - Poczula sie straszliwie samotna, tysiace mil od Beaulieu, bez pomocy. - Nie mam dokad pojsc. Bylabym glupia, odrzucajac propozycje. A... - przeblysk perwersyjnej dumy -... glupia na pewno nie jestem. -Nie - zgodzila sie Goda. - Nie jestes. Slonce lsnilo na duchu Beau, razac oczy blyskami zieleni, fioletu i pomaranczu. Kora chciala plakac. Tak bardzo chciala, by wrocil! -Dobrze - powiedziala Goda i zamilkla. Kora sie nie odezwala. - Musze wstac z tego fotela. Potrzebuje jedzenia. I mysle, ze ty tez nic nie jadlas przez ostatni dzien. Jestes wies- niaczka, wiec pewnie umiesz gotowac. - Kora przytaknela. - W pokoju obok jest kuchnia, krzesiwo, drewno i garnki. Suszone mieso w pojemniku pod zlewem, owsianka w szafce. Dlaczego nie zrobisz nam sniadania? *** Szybko nauczyla sie, jak uzywac deltanskiego paleniska i plyty kuchennej. W ciszy przyrzadzila porzadne sniadanie, skladajace sie z owsianki i solonej wieprzowiny. Jedzenie przywrocilo Godzie sily: wstala i rozprostowala nogi, narzekajac na siniaki, ktore nabil jej Beau. Dochodzilo poludnie: duch Beau blyszczal na srodku pokoju, doskonale widoczny w slonecznym swietle.-Mysle, ze powinnas poznac reszte tworcow. Zmien te suknie, dziewczyno. Twoje futro wyglada w niej mdlo. -Wygladalo dobrze w zlocistym pudrze - mruknela Kora. - A normalnie jest mdle niezaleznie od tego, co wloze. Byla jednak zadowolona, kiedy zrzucala z siebie fiszbiny. Zwyczajna spodnica i bluzka, ktore Goda wyciagnela z przepastnej szafy w sypialni, okazaly sie znacznie wygodniejsze i pasowaly jak ulal, bo obie kobiety byly tego samego wzrostu. Goda miala okragle biodra i male piersi, widac jej bylo zebra i kosci ramion. Bez problemu moglaby zostac uznana za pieknosc, ale miala szerokie usta i agresywne oczy. Byla Piradyjka, urodzona na kamienistej ziemi. -Bedziemy musialy sprawic ci troche ubran - rzekla. - I suknie, zebys mogla pokazywac sie na dworze... Zrzucila odzienie. Kora patrzyla, jak naga przeszukuje zwaly materii na podlodze. Jej mieszkanie lezalo naprzeciw warsztatu i skladalo sie z sypialni, salonu, gotowalni, sypialni dla gosci, jadalni i lazienki. Umeblowano je w surowym, piradyjskim stylu: kamienne meble wylozone poduszkami. Wspanialy buduar, do ktorego wkroczyli Kora i Ziniquel, zostal stworzony dla duchow Gody, nie dla niej. Mieszkanie bylo jej ucieczka, ale Kora miala wrazenie, ze kobieta nie spedzala w nim zbyt wiele czasu. Swietliki w salonie mialy popekane szyby, a przeciek w gotowalni zniszczyl tapete. Kiedy Kora zwrocila na to uwage, Goda byla zaszokowana: przesunela dlonia po wyblaklych kolorach i mokrych niciach jak kobieta, ktora po raz pierwszy zauwaza rane na swym ciele. Powiedziala w koncu, ze nigdy nie zwracala uwagi na takie rzeczy, dopoki nie bylo za pozno. Pochwalila bystre oczy Kory. -Rozejrzyj sie po calym mieszkaniu, jesli chcesz. Jezeli lubisz szklo z Pirady, na stole w jadalni stoi kilka ladnych sztuk. Jedna z nich spadla ze stolu i rozbila sie w drobny mak. Na dnie innej zaschlo wino. Pajaki rozsnuwaly sieci na wannie. Zaskoczona Kora wrocila do sypialni. Goda podnosila ubrania na chybil trafil i rzucala na lozko. -Kiedy chce cos wlozyc zanosze to do praczki, jesli, oczywiscie, znajde odpowiedni ciuch. Porzadkowanie tego miejsca byloby zalosne. Byc moze powinnam w koncu wpuscic tu Algie, tylko ona jedna lubi sprzatac. Nienawidze jej prosic. Niewazne. Zapinajac w biegu suknie, pchnela kolejne drzwi na klatke schodowa. Korytarz i schody byly w gorszym stanie, niz zapamietala Kora. Wtedy jednak byla pod wplywem wina i Ziniquela. Wygladaly na prowizoryczne albo na naprawde bardzo stare. Tak stare jak Beaulieu, tak stare, ze dywan utkany prymitywnym sciegiem. Jednak w przeciwienstwie do Beaulieu, tu od wiekow nikt nie klopotal sie sprzataniem, myciem czy polerowaniem. Mimo to schody nie zalamaly sie pod ciezarem Kory i Gody. Swiatlo wpadalo przez dziury w futrynie. Przeszly przez pusta, zakurzona sien i stanely przed drzwiami, ktorych klamke wyswiecilo wiele dloni. Goda zatrzymala sie, pochylila i wydobyla szklanke spomiedzy spodnic. -Trzymaj. Sadze, ze mowia o nas, bedziemy mialy przewage. Kora przylozyla ucho do szklanki. Westchnela: slyszala kazde slowo. -Nie mozesz winic Gody. - To byl meski, gleboki i pewny siebie glos. - Ma trzydziesci piec lat. Prawie zbyt wiele na przyjecie ucznia. Zin, znajdziesz inna, dojrzala dziewczynke, moze nawet inna towarzyszke. Teraz, kiedy powstal precedens, inni pojda w jej slady. Nie denerwuj sie. -Zawsze bronisz Gody, Szczesny! - wybuchnal Ziniquel. - Dalem sie wczoraj oszukac tylko dlatego, ze w glowie mi nie postalo, iz ktos moze zrobic cos takiego! Nastepnym razem wszyscy bedziemy uwazac. Upiekszacze powinni wykryc te sztuczke. Mowie ci, wszyscy pragniecie takiej uczennicy! -Szkoda, ze ja nie widzialam jej przebrania! - rozesmiala sie kobieta. - Nie chce mi sie wierzyc, ze oszukalo cie nie uczone dziecko, Zin! -Nawet bogow zmylila. Stalem w tlumie. Widzialem, jak Przetracony Ptak ja mija. -Kiedy wiec poznamy te niezwykla dame? - Glos byl tak wysoki i nosowy, ze nawet to niewinne pytanie przypominalo atak. -A skad mam wiedziec, Owenie? - zapytal Ziniquel. - Godzie nie mozna ufac. Wierny tylko, ze teraz, kiedy dostala w swe rece uczennice, nie bedzie nas potrzebowac, wyprowadzi sie i zostawi nas jak swe suknie na podlodze. Nie zdziwilbym sie, gdyby zabrala Kore do Goquisite i tej jej slicznej posiadlosci pelnej ludzi! -Nigdy - przerwala mu kobieta, a inni ja poparli. - Z Zaulka Tellury nikt sie nigdy nie wyprowadzil, z zadnego powodu. Goda nie posunelaby sie tak daleko. -Tu jest zrodlo jej silnej pozycji. - Nowy glos byl suchy, starszy i rozwazny. - Jej miejsce w Elipsie jest konsekwencja bycia mistrzynia. Opuszczajac nas, zagrozilaby sobie. Nie zrobilaby tego. -Owszem, zrobilaby! - parsknal Ziniquel.- Zrobi to,jak cholera! Dlatego tak marnie jej szlo przez ostanie miesiace: wszystko, czego chce, to spedzac czas z Goquisite i niech szlag trafi jej kariere polityczna! Kora nagle pojela, ze wie, kim jest "Goquisite". To Goquisite Ankh, doradca Elipsy, wymieniana jednym tchem z Belstemem Summerem. -Nieladnie, Zin - kobiecy glos byl niski i matowy, ale te kilka slow zazegnalo klotnie. -Jak zwykle przesadzasz. Goda bardzo sie interesuje polityka, a Goquisite to tylko czesc jej rozterek: widzi przyszlosc i probuje nas ku niej pchnac. Nie jej wina, ze sie opieramy. -A to co, Parni? Tez zdradzasz? -Nie. Ale widze to, co Goda i wspolczuje jej. Mezczyzna, ktory jako pierwszy przemowil, Szczesny, rzekl: -Dajmy spokoj biednej Godzie! Wszyscy ja kochamy, tak, Zin. nawet ty! I nie odwrocimy sie od niej niezaleznie od tego, co zrobi. To jest zrodlo jej silnej pozycji, zrozum to. - Byl sprytny, pomyslala Kora. Chcial rozproszyc gniew na Gode, uswiadamiajac reszcie, ze to im wszystko zawdziecza. - Opiekujemy sie nia, odkad Hem odszedl, i nie przestaniemy. Jesli chce uczennicy, to na litosc bogow, niech ja sobie wezmie! -Ale nie te! Ona byla moja, a Goda po prostu mi ja zabrala! -Ma do tego prawo. -Zin ma racje, nie powinna w ten sposob wykorzystywac swoich praw. - To musiala byc czwarta tworczyni. - Wiekszosc z nich nie ma juz mocy, sa na pokaz, jak sztylety przy pasie. A co do reszty, ich uzycie ograniczone jest prawoscia i przyjaznia. -Wiec wszystko w porzadku! - Odezwal sie mezczyzna o glosie eunucha, Owen. Najwyrazniej cieszyl sie, ze ostatnie slowo nalezalo do niego. - Wszyscy wiedza, ze Goda i Ziniquel nie sa przyjaciolmi! Moga sobie robic, co im sie zywnie podoba! -Bogowie, Owenie, wszystko potrafisz uproscic! - ryknal Ziniquel. Zapadla cisza. Kora otworzyla oczy. Usta Gody drzaly. Nawet bez szklanki musiala slyszec ostatnie slowa. Minelo kilka okropnych chwil. -To straszne - glos nastolatki. -Ale prawdziwe. Przemysl to, Uro. Gdzies trzasnely drzwi, potem nastepne, blizej i zanim Kora zorientowala sie, co sie dzieje, Goda postawila ja na nogi i odciagnela od drzwi. -Zin. Zin, co robisz? -Nie podejrzewasz chyba... Kiedy drzwi sie otwarly, obie staly w odpowiedniej odleglosci, jednak Kora nadal sciskala szklanke. Ziniquel utkwil w niej wzrok, a nastepnie spojrzal na Gode. -Nie myslalem, ze naprawde podsluchujesz. W zyciu bym nie podejrzewal. Mistrzyni oddychala szybko. Jej palce miazdzyly dlon Kory. Oczy Ziniquela mowily wszystko. Ruszyl niepewnie ku Godzie. Goda puscila Kore, obrocila sie na piecie i uciekla. -Cholera - jeknal Ziniquel. - Cholera. Och, Godo, nie moge cie wiecej scigac. - Oparl sie o sciane sieni i ukryl twarz w dloniach. Drzal. -Oto uczennica - powiedzial jeden z tworcow w pokoju. -Porozmawiaj z nia. -Jak jej na imie? Kora sluchala, patrzac w czerwona, drewniana podloge, nie na Ziniquela. Uslyszala w koncu, jak ja mija i wchodzi po schodach. Zgiety palec dotknal jej podbrodka i uniosl glowe. Naprzeciw niej stal starszy, szczuply mezczyzna o zielonym, krolewieckim futrze. -Jestem Kat Canyonade - jego glos byl suchy i pewny. Jednak twarz mial zmartwiona. -To zapewne nie brzmialo najlepiej. Mozliwe jest, ze Goda i Zin trwale sie poroznia. To, ze Goda cie wziela, nie bylo kropla przepelniajaca czare, na pewno nie, jednak przypomnialo nam, ze moze zaistniec podzial. -Czy to... czy to az takie niewiarygodne? - zapytala Kora. - Odnioslam wrazenie, ze i tak nie za bardzo sie lubia... Kat wprowadzil ja do pokoju, ktory przypominal duzy salon ze starymi malunkami na scianach, glebokimi fotelami i kominkiem. Siedzialo w nim pietnascie osob, niektore z talerzami na kolanach. Wszyscy wpatrywali sie w milczeniu w Kata i Kore. Objal ja i skierowal ku stolowi. Nie poruszal sie jak starzec: jego kroki, choc wolne, byly lekkie. -Jednosc pomiedzy tworcami jest nasza sila. Najmniejsza rysa na naszej solidarnosci jest niewiarygodna. Wszyscy wstali, by powitac Kore. Byli tam Piradyjczycy, Krolewczycy, Kalwaryjczycy i ludzie z Archipelagu. Byla tez jedna Veretranka, ktora wyciagnela reke do dziewczyny. Byla w srednim wieku, miala brazowa twarz z policzkami jak jabluszka i cieply usmiech. -Nie przejmuj sie. Koro. Nie jestes przyczyna klopotow, tylko ich ofiara. Goda mogla ci tego oszczedzic. Jestem Ryta Porphyry, a to moj uczen, Owen Phyllose. - Kora nie musiala slyszec glosu Owena, sam jego usmiech ostrzegl ja, ze to on jest tym piszczacym cynikiem. -Jestem Lusza - rzekla kragla kobieta w niebieskiej sukni. - A to moi uczniowie, Uro i Sto. - Wskazala chlopca i dziewczyne o bialym futrze i czarnych wlosach. "Z Archipelagu", pomyslala Kora. Nie musieli byc spokrewnieni, wszyscy z Archipelagu tak wygladali. -Jestem Pami - rzucila Kalwaryjka. Kora rozpoznala ja... nie w tej spodnicy, ale w szkarlacie... To ona wyciagnela Raina z bankietu. -A to moj uczen, Tris. -Trisizm Sepal - uzupelnil chlopiec, czternastoletni Kalwaryjczyk. -Szczesny Paean - przedstawil sie ostatni mezczyzna, wysoki Piradyjczyk o inteligentnej twarzy, obciety na jeza. - I moje uczennice. - Blada kobieta okrazyla stol, popychajac przed soba siedmiolatke. - Algia i Eternelipizaran. - Podniosl dziewczynke i pocalowal w policzek. - Moja mala spadkobierczyni! -Myslalam, ze bedziesz mlodsza - poskarzyla sie mala i uciekla przed kolejnym pocalunkiem. Zgromadzeni wybuchneli smiechem. Szczesny podrzucil dziewczynke. -Moze nastepny uczen bedzie w twoim wieku. Kora odpowiada nam taka, jaka jest. Prawda? -Wiem, ze sie zaprzyjaznimy - obiecala Kora dziecku, po czym zapadla krepujaca cisza. Nie powinna sie odzywac! Chciala, aby byla tu Goda albo nawet Ziniquel, ktos, kto stanalby miedzy nia i tymi obcymi. -To obrzydliwe ze strony Gody, zeby tak uciec i zostawic to biedactwo! - wykrzyknela Ryta. - Nie sadze, zeby byla bardziej gotowa na przyjecie ucznia od Zina! -Co sie stalo, juz sie nie odstanie. Ryto - wtracila Parni, nie spuszczajac oka z Kory. - Wszystko, co mozemy zrobic, to nauczyc ja, jak sobie radzic z humorami Gody. -Bardzo latwo obwinia sie Gode za nasze niepowodzenia i przestarzale tradycje, prawda? - zapytal Szczesny. Postawil Eternelipizaran na ziemi, podszedl do Kory i zaczal masowac jej plecy. Chciala sie odsunac, jednak sie powstrzymala. - Dziecko, nie jest tak zle, jak mowia! Jestes teraz jedna z nas. Wesprzemy cie. Wszystko dzialo sie zbyt szybko, aby Kora mogla cos zrozumiec. Liczyla tylko na Gode: w koncu ona jedna jasno powiedziala, ze chce Kore. Chociaz zostala jej narzucona. Obrocila sie i spojrzala na Szczesnego. -Nie musicie sie mna zajmowac. Jestem uczennica Gody. Obiecala, ze przy niej bede bezpieczna! Rozesmial sie zachwycony. -Bedzie z ciebie wspaniala tworczyni! -Jaka urocza! Lusza objela ja. Perfumy kobiety nie pasowaly do domowej sukni. To niedopasowanie mowilo o pieniadzach, duzych pieniadzach, ale nie o proznosci. Zupelnie jakby Lusza przelamala lody, wszyscy okrazyli Kore. Wpadala z muskularnych ramion w delikatne, otaczal ja tuzin roznych zapachow. To bylo przerazajace, dopoki sie nie rozluznila. A potem porwalo ja wspaniale uczucie akceptacji. Byc moze oni naprawde jej chcieli? Uro, uczennica Luszy, otoczyla ja ramieniem. Pami przytulila. Kat ucalowal w policzek. Mial wysuszone, starcze usta. -Jesli Goda kiedykolwiek wroci - powiedzial - zabierze cie nad Sadzawke Eftow. To rytual nowych uczniow. -Imrchu - rzucila beztrosko Uro. Kora nie znala tego slowa, brzmialo jednak jak pieszczota. - Chcesz troche budyniu? Wlasnie jedlismy podwieczorek... ROZDZIAL OSMY -Postronni nie maja wstepu do naszych domow - powiedziala Uro w rykszy, ktora wiozla ich przez Bagnisko. - Nie stawiamy sobie pomnikow, ale musimy zaznaczyc, ze roznimy sie od sasiadow. Ustanowiono wiec, ze kazdy, kto bez zezwolenia wejdzie do naszej fortecy, poniesie okrutna kare.-Chyba, ze jest bogiem - dorzucil cicho jej brat, Sto. - Bogom nie mozna zabronic wstepu. - Ryksza kolysala sie i podskakiwala, zaslony falowaly, a glosy na zewnatrz zachwalaly warzywa, prosieta, szkole rodzenia, teologie i tuzin innych rzeczy. Uro i Sto siedzieli naprzeciw Kory w ciemnosci. -Nie kpij - pouczyla Uro blizniaka.- Zamieszkasz w domu Albien razem z Zinem, Pami, Trisem i Goda. Laczy sie on z Kielichem, ktory byl pierwsza siedziba tworcow. Thaumagery i Melthirr dobudowano pozniej. Wyjrzyj, zobaczysz dom za zakretem, pewnie nie przyjrzalas mu sie dokladnie, gdy wsiadalismy do rykszy. Kora wyjrzala. -Och - westchnela zachwycona. Natychmiast rozpoznala budynek o wielu oknach, do ktorego wczorajszej nocy przyprowadzil ja Ziniquel. Wiekszosc kamienic byla waska i pokrzywiona, nawet w Bagnisku, wyjatek stanowil palac. Dom Albien byl jednak milym dla oka, proporcjonalnym budynkiem miedzy sklepem szklarza i wyzszym, rownie starym Kielichem. Oba mialy w sobie godnosc. Kora poczula dume, ze to ona jest jedna z uprawionych do przekraczania ich progow. -Sto i ja mieszkamy troche dalej, w domu Thaumagery razem z Lusza, Ryta i Owenem - ciagnela Uro. - Kat, Szczesny, Eterneli i Algia zajmuja Melthirr. -Ktora to Algia? - zapytala Kora, probujac przyporzadkowac imie do twarzy. Uro rzucila okiem na brata. Sto byl potezny, mial kasliwy jezyk, wlosy nosil dlugie, ale podgolone na karku. Nigdy nie odstepowal siostry. -To ta, o ktorej zapomnialas. Jasnofutra deltanka z cofnietym podbrodkiem, teoretycznie uczy sie u Szczesnego, praktycznie matkuje Eterni. -Cicho! - syknal Sto. -I sprzata nam domy - zachichotala Uro. - Jedna z wad trzymania sie na uboczu jest brud, a nie mozemy miec sluzacych. -Mieszkanie Gody jest straszne - powiedziala Kora. -Och, Goda. Nie pozwala wchodzic do siebie ani Algii, ani nikomu innemu z wyjatkiem Szczesnego. Nie sadze, zeby cos ukrywala, po prostu wstydzi sie tego balaganu. Ostatni raz bylam u niej ponad rok temu. - Uro przewrocila oczami i porozumiewawczo znizyla glos. - Sama tez rzadko bywa w swoim mieszkaniu. Wiekszosc nocy spedza poza domem, wraca tylko wtedy, kiedy Goquisite wyjezdza z Miasta Delta. -Zamknij sie, Uro - przerwal jej Sto. Siostra obrocila sie ku niemu i ukryla twarz w jego ramieniu. Kora patrzyla na nich z powatpiewaniem. -Dobra! - Zaslona u niosla sie i ukazala nieprzyjemny usmiech Owena. - Jestesmy na miejscu! Wcale nie tak daleko, prawda? Rykszarze zatrzymali sie przy koncu waskiej, stromej uliczki. Kora poczula zapachy gnijacych wodorostow i soli. Wyspa schodzila tu ku morzu. Nie dalej jak o rzut kamieniem byla woda, po drugiej stronie zaslaniajacych widok budynkow. Ryksze blokowaly ruch na waskiej uliczce. Szaro odziani przechodnie spogladali na nich ciekawie i szli dalej. Kora przesliznela sie ku Godzie, stojacej obok Szczesnego i Ryty. Szczesny urwal w pol zdania, ale Kora i tak uslyszala swe imie. -Wejdziemy? - rzucila Ryta dyplomatycznie. Wydawalo sie, ze Goda z trudem powstrzymywala gniew. Bez slowa zalomotala do drzwi. Otworzyla jej kobieta z dwojgiem dzieci, jednym na plecach, a drugim uwieszonym u biodra. -Bog z toba, pani. Kto... - Jej zielona twarz zmarszczyla sie. Goda gwaltownie poczerwieniala. -O rany - szepnela Ryta. Szczesny zrobil krok w przod i odchrzaknal. -Och, pan Paean! - usmiechnela sie kobieta i stanela w sloncu. - Niech bogowie dadza zdrowie moim dzieciom! Przyprowadziles wszystkich znajomych! -Owszem - Szczesny ruszyl do domu, pociagajac za soba kobiete. Kora slyszala, jak usprawiedliwia zachowanie Gody. Goda dotknela jej ramienia. -Chodz. Musimy byc pierwsze. Kiedy dopiero co zmacisz atmosfere, doznania sa wyjatkowe. Kora przygryzla wargi i przytaknela. Ruszyla za mistrzynia przez kolejne drzwi. Chwile pozniej Goda znow stanela w blasku slonecznym, teraz jednak przycmionym przez wielokolorowe plamy. -Jakie to piekne! - zawolala Kora mimowolnie. -To istna skarbnica piekna - zgodzila sie Goda. Szczyt kopuly znajdowal sie nizej niz dach, widoczny tylko ze strychow przyleglych domow. W srodku metalowe wsporniki wyrastaly ze scian, aby podtrzymac niewiarygodnie ciezka bryle szkla; dzieki nim kopula wygladala, jakby nic nie wazyla. Szklo bylo podzielone na trojkaty, kazdy w innym kolorze, przez co zdawaly sie za kazdym razem przybierac rozne ksztalty. Wokol rosly ciemnozielone paprocie, a z ich lisci skapywaly krople wody. Kora miala trudnosci z oddychaniem w ciezkim powietrzu. Na srodku podlogi zauwazyla ciemna sadzawke. Chociaz nie dotykaly powierzchni, pokryla sie ona drobnymi zmarszczkami. -Atmosfera jest dobra - szepnela Goda. - Im wiecej ludzi, tym jest gorsza. -Uklekla i wlozyla reke do wody, macac odbicie kopuly. - Szybko! Ty tez. Obramowanie sadzawki bylo gladkie, wypolerowane przez lala setkami rak i kolan. Palec Kory zniknal w lodowatej wodzie. Cos szybkiego i malego przemknelo pod powierzchnia i przeplynelo tuz obok palcow Kory. Westchnela. -Dotknal cie? Dobrze. Nie boja sie. Jesli efly za pierwszym razem boja sie dotknac ucznia, znaczy to, ze zawsze bedzie sie zmagal z zadaniami, ktore go przerastaja. Na przyklad taki Owen. Spotkalas go. Moj pierwszy uczen, Hem Lakestone, tez ich nie poczul. Ale teraz nie obchodza go zadania tworcy... Byc moze to tylko przesady. - Goda zamilkla i wodzila dlonia w sadzawce. - Tutaj. Tutaj, Telitha. To najpiekniejszy duch, jakiego mialam przywilej stworzyc. Ma wiecej niz dziesiec lat. Telitha... achhh. Goda wyciagnela cos z sadzawki. Kiedy uniosla to nad powierzchnie. Kora poczula nagle uderzenie zla, niesamowity bezruch, jakiego nigdy wczesniej nie znala, jakby znalazla sie w jadalni, zastawionej od lat tymi samymi polmiskami, komnacie wypelnionej pajeczynami i nawiedzanej przez starych, wysuszonych, bladzacych bez celu ludzi. Rzecz w dloni Gody podskakiwala. Goda zacisnela palce. -Witaj, Telitho. Jak ci sie wiodlo? - Przez chwile wygladala, jakby sluchala odpowiedzi. - Och, skoncz z tym. Przez moment Kora wyczuwala desperacje inwalidy, ktory, unieruchomiony, skarzy sie rodzinie na znecajaca sie nad nim pielegniarke, od ktorej nic moze uciec. Nie moze uciec. Zdusila watpliwosci. -Moge ja potrzymac? -Lepiej nie. Czyz nie jest piekna? - Goda podniosla stworzenie do twarzy Kory. Mialo srebrne luski i dlugi, przezroczysty ogon welonki. I kobieca twarz. Kora stracila dech i szarpnela sie w tyl. Chociaz nie slyszala, aby drzwi sie otwieraly, tworcy stali wokol niej. Lusza zlapala ja, nim upadla. -Wyrzuc to! - nakazala Godzie. - Ma ponad dekade, pewnie juz gnije! -To czuc. - Parni przykleknela i wyjela efta z zacisnietych palcow Gody. Odchylila jedna z lusek i Kora znow poczula odor gnijacego miesa. - Fuj. Godo, na litosc boska. - Wrzucila efta z powrotem do wody. Po sadzawce rozeszly sie fale. -Szybko, Koro, zawolaj swego kuzyna - powiedziala Goda. - Piekny. Po prostu powiedz "Piekny". -Troche to niebezpieczne, nic sadzisz? - wtracila Ryta. - Bogowie wiedza, ilu rolnikow nadaje dzieciom imiona od ich wygladu i ile tych dzieci znalazlo sie w tej... -Ryto, nic badz smieszna - skontrowala Goda. - Efty wiedza, o kogo chodzi. -Piekny, Piekny - szepnela Kora. - Beau! Tutaj! -To za cicho! - powiedzial Ziniquel czystym, donosnym glosem. - Nie wiesz, jak trudno cos uslyszec pod woda? -Wczoraj wywolalam mojego ducha. Szczescie - mruknela Ryta. - W zyciu nie zgadniesz, co przyszlo. Wzielam to w reke i podnioslam do swiatla: trzymalam szkielet. Oczy wypadly mu z orbit, ale jednak wciaz na mnie patrzyl. Musial byc stary jak bog. -Ryto, na bogow... -Beau! - Krople wody opryskaly Korze twarz. - Beau! Skoczyl w jej reke, pelen energii. Ich oczy sie spotkaly. Jego twarz i wlosy tkwily na rybiej glowie jak maska. Porazilo ja przemozne poczucie winy. -Przepraszam, Beau! - szepnela. - Albo oboje z nas, albo jedno! Prosze, wybacz mi. Nic na tym nie zyskalam. Nie wiem, co tu robie wsrod tych ludzi. Chcialam zobaczyc swiat. Chcialam mieszkac w Miescie Delta. Ale mysle, ze dostalam cos, o co nie prosilam. - Nie mogla powstrzymac lez. - Chce uciec. Koro, urodzilas sie, zeby zostac tworczynia. Wydalo jej sie, ze slyszy jego glos, pelen wiedzy, ktorej ona jeszcze nic zglebila. Jak ja urodzilem sie, aby byc duchem. Postapilas dobrze, ukochana. -Co mowisz? Jestes bez winy. To bylo moje przeznaczenie. -Siostrzyczka ci to wmowila! Przeznaczenie to przeznaczenie. Nie wierz mi, jesli nie chcesz. Chcialem cie uspokoic. -To jest moje przeznaczenie? Mam nauczyc sie zyc bez ciebie? Czy nie moge po prostu... - przelknela lzy. - Chce wrocic do domu. Musisz zyc beze mnie. Nic tego nie zmieni. Bylabys glupia, gdvbys wrocila do Beaulieu, nawet gdybys mogla. Przez chwile byl dawnym Beau, wysmiewajacym sie z jej glupoty. Koro, tego pragnelas cale zycie! Czy teraz, kiedy trzymasz szanse w garsci, pozwolisz sie jej wymknac? -Trzymam tylko ciebie - szepnela. To gra dusz. Czy zapomnialas, jaki dreszcz cie przeszedl, kiedy ujrzalas mego ducha w promieniach slonca? Wladze, jaka czulas, gdy uchodzilo ze mnie zycie? Nie chcesz wiecej tej wladzy? Wiecej i jeszcze wiecej? Wyskoczyl z jej dloni jak delfin. -Beau! Zniknal pod woda. Przeznaczenie? Wyobraznia? Wplyw Siostrzyczki? Czy mogl trwac po smierci? Ryta postawila Kore na nogi. Powietrze pod kopula drzalo. -Dobrze sie czujesz? -Ja... - przelknela. -Wiem, kochanie. -Nie rozumiesz. - "Musze tu zostac. Zostac z toba". Kora zalkala i przytulila sie do piersi Ryty. Ta odepchnela ja delikatnie, lecz stanowczo. -Godo - westchnela Ryta. - Ona jest twoja. Najwidoczniej obiecalas, ze sie nia zajmiesz. Zrob to. - Nie patrzac na Kore, zajela miejsce w kregu wokol sadzawki. Szczesny wszedl i stanal obok niej. Liscie drzaly, powietrze pod kopula gotowalo sie. Na sadzawce podniosly sie fale. -Zostaja, aby obejrzec burze - mruknela Goda. - Idziemy. - Chwycila Kore za ramie i popchnela w korytarz. Chlodne, orzezwiajace powietrze wypelnilo jej pluca. Na drzwiach ja- kies dziecko nabazgralo kreda sylwetki ludzi stojacych w kregu, z wlosami rozwiewanymi przez wiatr. Kora byla zbyt oszolomiona, aby mowic. -Do widzenia - rzucila Goda kobiecie, ktora mijaly. Siedziala na schodach z dzieckiem przy piersi. Futerko dziecka i jego dlon zacisnieta na sutku przypomnialy Korze jej kuzynke, Asure, ktorej juz nigdy nie zobaczy. Pochylila sie, aby je poglaskac. -To Szczesnego - zasmiala sie wrednie Goda. - Widac to po wlosach albo raczej ich braku. Kobieta zaczerwienila sie. -Nie mow tak, pani Gentle. Wes wroci lada chwila, a nie powinien wiedziec o mnie i panu Paeanie. -Mysle, ze szczesciem dla niego jest wychowywanie tylu dzieci - powiedziala Kora. - Jestes bardzo plodna. Kobieta wybuchnela smiechem. -Kochanie, tylko to jest moje! -Powiedz jej reszte. Ho - mruknela Goda. - Nie bedzie sie martwic, kiedy bedzie w potrzebie. Kobieta przelozyla dziecko i spojrzala Korze w oczy. -Kochanie, tworcy nie moga wychowywac dzieci w Zaulku. Wiedza o tym. Ale jak sama powiedzialas, inne kobiety z radoscia wychowuja dzieci. Szukaja wiec mamek. Mysle, ze w Bagnisku jest ich piec, czyz nie, panno Gentle? -Ryta ma dwie corki. Konstancja jedna; dziewczyna dorosla juz do ozenku. Lusza ma syna i corke, a Pami syna. Owszem. -U mnie sa Ines i Cnota, coreczki panny Glissade i, oczywiscie, twojego Tessena. Chcialabys go zobaczyc? - Ho odwrocila sie, gotowa zawolac dziecko. -Nie! - glos Gody byl zduszony. - Nie wolaj. Pewnie sie gdzies bawi. -Z calym szacunkiem, nie sadze. Wszystkie pomagaja mi w domu. W ten sposob naucza sie pozytecznie wykorzystywac czas. Kora przenosila wzrok z jednej kobiety na druga. Co za niedorzeczny pomysl! Ktora kobieta oddaje wlasne dzieci? Slonce zalamalo sie na zielonym futrze Ho. Byl prawie wieczor. Spedzily kilka godzin przy Sadzawce Eftow. -Musimy isc - powiedziala Goda. Szybki w oknach drzaly na wietrze. - Panna Garden i ja idziemy do domu. Ho kiwnela glowa. -Jak sobie zyczycie. Na rynku sklepikarze zaciagali rolety w oknach. Dzieci prowadzily zwierzeta, cuchnace gnojem. Nikt z przechodniow nie zwracal uwagi na dwie kobiety odziane w proste suknie. Kiedy szly w gore ulicy. Kora zapytala: -Godo, kto jest ojcem? Nie jestes mezatka, prawda? -Bogowie! Nie, nie jestem. Tessen jest Hema, mojego pierwszego ucznia. To bylo pytanie nie na miejscu, Koro. Kora przesunela sie, aby ominac swinskie lajno. -Przepraszam. Myslalam... myslalam, ze moge pytac o wszystko. -Mozesz. -Wobec tego, kim jest Goquisite? Czy Goqusite to dama Ankh? Oczy Gody rozblysly, ale tym razem Kora nie dala sie przestraszyc. Deltanie popychali je, smiejac sie i przeklinajac wszystkich bogow naraz. -To dama Ankh, doradczyni. I moja przyjaciolka. Mowiac otwarcie, nie nalezy ona do ludzi silnych wewnetrznie, a teraz jest na krawedzi miedzy zuchwalstwem i zdrada. Z mojej winy. Chodzi nam o interesy, wazniejsze nawet od naszej przyjazni, ale kazalam reszcie, aby trzymala jezyki za zebami. Chcialam ci to sama powiedziec. Teraz moge wyjawic tylko, ze bedziesz mi pomagac. Goquisite zaufa ci, bo jestes moja uczennica, moze to ja uwolni od napiecia. Wiedzac, ze posuwa sie za daleko. Kora spytala: -Dlatego mnie chcialas? Dlatego odebralas mnie Ziniquelowi? Dodatkowe wsparcie w interesach z Goqiusite? -Ty... ty.. - Goda stanela jak wryta, jej oczy lsnily czysta furia. Potem cos w niej peklo. - Czesciowo. Kora nie mogla w to uwierzyc. Nie wierzyla wlasnym uszom. "Swietnie, tez zostane tworczynia", pomyslala wsciekle. "Jak ty, zimna i manipulujaca innymi. Zreszta, juz niajestem, czyz nie? I wykorzystam cie tak, jak ty planujesz wykorzystac mnie. Dla ciebie, Beau. Wynagrodze ci to, co cie spotkalo". ROZDZIAL DZIEWIATY Goda Gentle uwielbiala pracochlonne malowanie duchow, szczegolnie zas tak niezwyklych, jak Piekny Garden. I chociaz miala inne zmartwienia, to bylo jej powolanie. Oddanie sie pracy bylo jak oczyszczenie przez ogien, wyzwanie dla jej zdolnosci. Kiedy tworca, ktory przekroczyl trzydziestke, spogladal na reke trzymajaca pedzel i zauwazal, ze zaczyna sie ona trzasc, byl skonczony. Skonczony jako tworca. Gdyby mial odrobine rozumu, zrezygnowalby. Konstancja, mistrzyni Ziniquela, kochala swa prace tak bardzo, ze nie potrafila odejsc. Kosztowalo ja to zycie. Goda miala nadzieje, ze ma przed soba jeszcze dlugie lata tworczej pracy.Goda nie spuszczala z Kory czujnego wzroku, szukajac jakichkolwiek oznak znudzenia siedzeniem w kacie i bieganiem na posylki. Kiedy mistrz zajmowal sie tylko malowaniem, uczniowie nudzili sie jak mopsy, ale Kora skrzetnie ukrywala uczucia. To Goda miala watpliwosci, czy potrafi uczyc te dziewczyne. Jednoczesnie zalowala i gratulowala sobie naglej decyzji, ktora spowodowala chec zemsty na Ziniquelu. Gdy jednak zdala sobie sprawe z cierpliwosci, zmyslu estetycznego i samokontroli Kory, wiedziala, ze raz jeszcze usmiechnelo sie do niej szczescie. Pewnej nocy, gdy wracala z mieszkania Szczesnego, Goda stanela w progu, i patrzyla, jak Kora idzie powoli w strone ducha przez poplamiona farba podloge. Podniosla palete i pedzel. Goda otworzyla usta, aby ja powstrzymac. Proces malowania byl nierozerwalnie zwiazany z emocjonalnym kolorowaniem ducha, tak wiec nikt nie wiedzial, gdzie zaczynalo sie jedno, a konczylo drugie. Nowi uczniowie nie mieli odpowiednich kwalifikacji, aby to robic. Kora przez chwile ssala wlosie pedzla i marszczyla czolo. Oparla nadgarstek na nosie ducha i pomalowala kilka lokow na bialo. Skrzywila sie, odlozyla pedzel i wycofala sie do swego kata, drzac z zimna. Miala na sobie tylko plocienna suknie, a Goda, jak wszyscy tworcy, nosila welniana. Goda siegnela za siebie, zatrzasnela drzwi i weszla. -Przynioslam ci cos do jedzenia - rzucila Korze bulke z jajkiem. Dziewczyna zlapala ja w locie, ale kiedy Goda przyjrzala sie jej blizej, zauwazyla, ze policzki uczennicy byly mokre od lez. Odczuwala bol, tylko starala sie nie pokazywac go Godzie. Dobrze, bo ta i tak by jej nie pocieszyla. Nie poddalaby sie instynktom macierzynskim, ktore ogarnialy ja coraz bardziej od dnia, kiedy zamieszkaly razem. Goda musiala byc twarda. Nawet nie mogla pogratulowac Korze talentu, chociaz zdawala sobie sprawe, ze za sprawa dziewczyny ten duch bedzie najlepszym, jakiego zrobila od lat. Ta mala byla urodzona tworczynia. Jej uczucia ubarwily wszystko, co Goda sama wlozyla w ducha. To mogl byc jej najlepszy duch od odejscia Hema. "Ile to juz? Ile czasu uplynelo?", myslala Goda. Tessen niedlugo skonczy siedem lat, a to przeciez jej ciaza sprawila, ze Hem odszedl z Zaulka. Nie rozumial, dlaczego nie mogla wychowac dziecka, albo oddac go jemu na wychowanie. Nie chcial przyjac do wiadomosci, ze skoro nie byli malzenstwem, a ona gorowala nad nim wiekiem i ranga, dziecko nalezalo do niej i pozbyla sie go, gdyz tego wymagal zwyczaj tworcow. Opuscil zaszokowanych tworcow, placzac. Od dwoch lat Goda nie miala z nim kontaktu. Podrozowal po swiecie. Potem wrocil do Miasta Delta i otworzyl antykwariat, a swe towary sprowadzal z puszcz Veretry, od nomadow z Islandii i barbarzyncow z Archipelagu. Podczas jednej podrozy znalazl sobie zone i mial z nia dwoje dzieci. Sklep rniescil sie w Temeritonie, dzielnicy burdeli, niebezpiecznej dla dzieci i wolnej od religijnych zasad rzadzacych Bagniskiem. Klienci Hema byli bogatymi ateistami i szybko ich przybywalo. Nie moglby sie bardziej oddalic od Zaulka nawet, gdyby zamieszkal na Islandii. On i Goda wybaczyli sobie wszystko, a przynajmniej tak twierdzili. Odwiedzala go czasem z prezentami dla dzieci i butelka dobrego wina. Jednak ostatnio zbyt wiele czasu spedzala na Placu Antyproroka, aby chodzic do Temeritonu. "Kora musi poznac Goquisite. Bogowie, co Goquisite sobie pomysli?" Gode przechodzil dreszcz na sama mysl o tym spotkaniu. Jak Goqiusite przyjmie fakt, ze Goda nie ufala jej calkowicie? Co prawda wyslala jej list, w ktorym pisala, ze wziela sobie uczennice, ale nie otrzymala odpowiedzi. Wiekszosc ateistow pewnie juz sie dowiedziala. No coz, nie powinni sie denerwowac: w Elipsie uczen, jak leman, byl tylko malo istotnym dodatkiem u boku doradcy. Pozniej, kiedy Goda wyszkoli Kore, beda musieli zmienic zdanie... Dziewczyna potrzebowala jednak pewnego szlifu. Goda odkryla z niedowierzaniem, ze mala nie potrafi czytac, nie ma nawet pojecia, czym jest pismo! Jednak nie powinna sie dziwic, w koncu Zeniph Antyprorok przyniosl alfabet raptem sto piecdziesiat lat temu, a Kora mieszkajaca na solnej rubiezy pewnie nigdy nie widziala ksiazki. Nauczenie jej wszystkiego, co Goda sama wiedziala, nie powinno byc problemem. Wystarczylo powiedziec cos mimochodem, aby Kora uzyla pozniej tego jako argumentu w dyskusji. Uczyla sie tak szybko, ze czasem Goda miala wrazenie, jakby jej dziecko doroslo w ciagu jednej nocy. Jednak mimo lego, ze Kora nigdy nie miala dosc nauki i zawsze chetnie mieszala farby albo myla garnki, czesto, kiedy Goda budzila sie z drzemki, stwierdzala, ze dziewczyny nie ma. Udawala, ze dalej spi, a kilka chwil pozniej Kora wracala na paluszkach, dyszac ciezko, jakby biegla albo sie kochala. Goda podejrzewala Ziniauela - nigdy nie mial skrupulow i prawdopodobnie smiertelnie sie nudzil. Prawie zabil Kore, wiec pewnie mieli juz ze soba intymny kontakt, choc niekoniecznie sie kochali. Goda mogla przewidywac, ze Zinniquel uwiedzie jej uczennice chocby po to, aby sie zemscic. Pewnego dnia wezwala Kore do siebie i starannie wyjasnila, dlaczego nie chce, aby dziewczyna wiazala sie z ktorymkolwiek z tworcow. Sama od lat byla zwiazana ze Szczesnym, ale nie wspomniala o tym. A poza tym ona ufala Szczesnemu. Gdyby nie on, nie mialaby nikogo, na wypadek gdyby potrzebowala wsparcia, zadnego lozka, do ktorego wsuwala sie, kiedy doskwierala jej samotnosc. Kora miala Gode, to powinno jej wystarczyc. Goda nie powiedziala tez, ze w ten czy inny sposob, byla blisko ze wszystkimi doroslymi tworcami. Nie mogla dopuscic do tego, zeby Kora poszla w jej slady. Nie mogla ryzykowac, ze Kora domysli sie, iz poza praca wszystkich tworcow laczyla znacznie glebsza wiez, imrchim, praktycznie nierozerwalna (prawie sie rozplakala, wspominajac bliskosc, smiech...) Nie. Goda potrzebowala dziewczyny dla siebie. Powiedziala jej wiec, ze intensywne zwiazki odbieraja energie potrzebna do pracy. To bylo prawda, zwlaszcza zas, kiedy tworca byl dopiero uczniem i musial sobie radzic z wieloma problemami. I skonczyla, smiejac sie, aby rozladowac napiecie. Usciskala dlonie Kory i dodala, ze szczerze odradza jej spedzanie tyle czasu z... z kimkolwiek. Kora utkwila w niej swe olbrzymie, czarne oczy, w ktorych nie mozna bylo zauwazyc ani wieku, ani uczuc, tylko ostroznosc. Goda poczula sie nieswojo. -Z nikim sie nie spotykalam - rzekla. Miala suche dlonie. -Wiec gdzie znikasz za kazdym razem, kiedy spuszcze cie z oka? - rzucila Goda. -Bylam w Bagnisku. Na plazy. Patrzylam na wracajace lodzie pelne zywych ryb. Na chlopcow, ktorzy wypuszczali delfiny na rozlewiska, czekalam z nimi, az delfiny wroca z jezowcami. Wsliznelam sie na prywatna plaze i patrzylam, jak ateisci urzadzaja na glebinach wyscigi. Wypuszczali do wody rozne zwierzeta, jedne umialy plywac, inne nie, a oni zakladali sie, ktore wygraja. Poszlam do Christonu i stalam przed Domem Larch; Pomyslalam, ze powinnam zabrac stamtad moje rzeczy, ale tego nie zrobilam. Glupia jestem - wykrzywila sie. - Szlam ulicami, patrzylam na sklepy, doszlam do Placu Antyproroka i jadlam gorace nalesniki, i obserwowalam lordow i damy. Potem poszlam na dachy i rozmawialam z artystami, kurtyzanami, biednymi ateistami, rzezbiarzami i skrybami. Wiedzialas, ze sa ludzie, ktorzy zyja z alfabetu? - spytala z niedowierzaniem. Goda usmiechnela sie, aby pokryc zmieszanie. Kora musiala sie nauczyc, ze w zyciu tworczyni nie ma miejsca na naiwnosc i otwartosc. -Poszlam do dokow i widzialam, jak wyladowuja towar ze statkow - ciagnela Kora. - Wszyscy strasznie sie teraz spiesza, bo za tydzien ucichna wiatry. Masz wrazenie, ze musisz natychmiast gdzies wyruszyc! Bylam na molo... Goda podniosla dlon. -Kochanie, poznanie miasta i ludzi jest niezbedne dla tworcy, podobnie jak jeszcze jedna rzecz. Czy wiesz, co? Kora wzruszyla ramionami. -Polityka. Elipsa spotyka sie co cztery tygodnie. Wszyscy opuscilismy ostatnie posiedzenie, wiec bedziemy musieli pojawic sie na nastepnym, za dwa dni. O tym powinnas myslec. -Jak mam... -Zaczekaj. - Moze nie powinna byc tak obcesowa? - Jesli sie pospieszymy, skonczymy jutro ducha Beau i bedziemy miec jeden dzien dla siebie. Tylko we dwie, wiec bierzmy sie do roboty - dala dziewczynie kuksanca. - Mowie ci, kazdy niebieski bedzie mdly przy prawdziwym kolorze oczu twego kuzyna. -Gdyby efty nie byly srebrzyste, moglybysmy isc i porownac. -Wymieszaj ten kolor! - Niebezpieczenstwo. - Nawet nie mysl o pojsciu do Sadzawki Eftow, dopoki nie stworzysz swojego pierwszego ducha. To zabronione. Kora schylila sie po mozdzierz. Wlosy spadly jej na twarz, prawie zakryly rumieniec. -Bylas tam, prawda? Dziewczyna wyprostowala sie i oparla o zlew. Przypominala figurke wyrzezbiona w jasnym drewnie. Glowe trzymala wysoko, jednak jej glos drzal. -A jesli tak, to co? -Dziecko - zasmiala sie smutno Goda. - Dziecko, sama tam chodzilam, kiedy bylam uczennica Molatio Asha. Cisza. "Czego oczekiwalas? Zabilas jej narzeczonego. Nie jestes specjalnie przyjazna. Nie zaufalas jej na tyle, aby wyznac cala prawde. Co z ciebie za opiekunka? Zadna opiekunka, mistrzyni". -Wiesz, dlaczego zabralam cie Ziniquelowi? Powiedzialam ci wtedy, ale pewnie nie pamietasz. Poniewaz sie starzeje i dla dobra mojej sztuki musialam wziac ucznia. To podstawowy powod. I jedyny. Kora pokrecila glowa: -Mowilas, ze to nie wszystko. Goda nie mogla sie zmusic, aby powiedziec reszte: "Ty bylas powodem". Wiedziala, ze Kora czeka na te slowa, ale nie przechodzily jej one przez gardlo. Odejscie Hema zostawilo glebokie blizny. Nawet nie wiedziala, jak glebokie. -Dawaj ten mozdzierz! - rzucila. - Juz! Potrzebuje krede, blekit i troche zieleni... *** Kiedy Goda zabrala Kore do Domu Larch, aby odebrac jej lniany worek, uswiadomila sobie, ze jej uczennica miala juz wroga. Zwiazki miedzy Domem Larch a Zaulkiem byly stare i glebokie, gdyz obie instytucje nie mogly bez siebie istniec, choc nikt nigdy nie przyznal tego otwarcie. Oddawano przysluge za przysluge i chowano urazy. Goda byla nawet zaprzyjazniona z Ministra Bareed. Fakt, ze Kora i Ministra fukaja na siebie jak wsciekle kotki, byl dla niej szokiem.Kiedy wracaly przez Christon, Kora wyjasnila otwarcie: -Zastraszylam ja, zeby mnie przebrala za ducha. Zdaje sobie z tego sprawe i jest wsciekla. -W Domu Larch sa tylko najlepsi - rzekla Goda. - Wszyscy, ktorzy sie liczyli, mieli nad nimi patronat, ale to sie skonczylo pietnascie lal temu. Teraz w miescie prawie nie ma bogatych i poboznych, wiec brakuje klientow. Boja sie, ze beda musieli albo wyrzec sie tradycji i stracic klientele wsrod flamenow, albo zamknac interes. - Zal jej bylo tych wszystkich upiekszaczy, przemykajacych na paluszkach w starym domu, zyjacych dla krotkich chwil chwaly na dworze raz na pietnascie lat. Spojrzala na Kore. - Sa uwiklani w tradycje. Tak naprawde nie ma miedzy nami zadnych podobienstw. -Ale piekno rozkwita w ich rekach, jak w naszych. To wystarczajaca nagroda - sprzeciwila sie Kora. - Stalabym sie jedna z nich, gdybym nie miala zostac tworczynia. -Tak! - rozesmiala sie Goda, cieszac sie, ze dziewczyna przeszla pomyslnie ten drobny test. Z gracja pokonywala wszystkie przeszkody, ktore jej stawiala na drodze. - Wierze w to, ze pieknu nie mozna sie oprzec. Mysle, ze gdyby dwom szlachetnie urodzonym rywalkom kazano pracowac nad jednym duchem, stalyby sie najlepszymi przyjaciolkami. A tworcy i upiekszacze maja dosc rozumu, aby ze soba nie rywalizowac. Duchy beda nas zawsze laczyc. - Ale mysl o szlachciankach jak Nearecloud, Gulley czy Crane przywolala obraz innej, zlosliwej jak stara kwoka, o drobnych kosciach i miekkich, czarnych wlosach. "Goquisite". Laczylo je cos wiekszego niz umilowanie piekna. Wolnosc. Wolnosc od dlawiacego, przygniatajacego ciezaru poboznosci. -Kto byl twoim pierwszym wrogiem. Koro? - spytala niespodziewanie. Kora zachwiala sie, jej oczy zmatowialy. -Moja matka. -Och, kochanie - i Goda objela ja na ulicy, miedzy sklepem z rybami i warsztatem rymarza. - Poradzisz sobie. Tak, poradzisz. - Kora pozwolila sie objac. Ludzie przepychali sie obok, a Goda stwierdzila ze zdumieniem, ze placze. Wlasnie zdala sobie sprawe, ze zaangazowala sie uczuciowo. Zmusila sie do powiedzenia: -Koro, Goda Gentle, ktora zasluguje na swe imie i pozycje, dzieki tobie wraca do zycia. Potrzebowalam cie od bardzo dawna. Mysle... - przelknela. - Mysle ze potrafie cie kochac, jakbys byla moim dzieckiem. Kora szarpnela sie. -Nie potrzebuje matki! Nie slyszalas, co mowilam? Potrzebuje przyjaciolki i nauczycielki, ale zadnej matki wiecej! Goda pokrecila glowa. Ona, corka grusselskiego kupca, buntowala sie przeciw posiadaniu dzieci, ale juz dawno przestala byc rozpieszczona, wyedukowana dziewczyna. Tak dawno temu plakala nad przeznaczeniem, od ktorego nie bylo ucieczki: malzenstwem z kims obcym, dziecmi, nijakim zyciem. Tak dawno tworca Molatio Ash przyjechal kupic zlota farbe i odwiedzil jej ojca - wtedy tworcy mogli podrozowac, nie musieli czuwac nad wydarzeniami w Miescie Delta - i jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki on i trzynastoletnia Goda zrozumieli, ze szukali sie cale zycic. Nic zwracajac uwagi na gniew jej ojca, Molatio zabral Gode ze soba. Byla wtedy naiwna i przemadrzala; Molatio stal sie jej drugim ojcem. Od dawna miala skryte marzenie, aby kiedys byc dla jakiegos dziecka druga matka. Chciala nauczyc to dziecko wszystkiego: nie tylko tworzenia, ale jak gotowac dla glodnego, czytania bajek na dobranoc, wyszywania i kaligrafii. To bylo jej najskrytsze marzenie. Kora nie byla tym dzieckiem. Goda zrozumiala, ze Kora odrzucala zwiazki, w ktorych miala gnic dziecko. -Doskonale, moja... uczennico - szepnela. - Zadnego matkowania. - Paru mlodziencow przeszlo obok. Goda wypuscila dziewczyne z objec. - Ale to nie znaczy, ze nie bedziesz przeze mnie kochana. Kora spuscila oczy, usmiechnela sie i dotknela policzka. -Na pewno latwo ci przyjdzie kochac mnie bardziej niz moja matka. Fala uczuc zalala Gode. -Och, na bogow, biedactwo. - Objela ja znow. Kora drzala jak listek. Miala dlugie, jasne rzesy. Dlugie, piekne rzesy. Goda Przytulila policzek do jej twarzy i trzymala ja w ramionach, az w koncu sprzedawca ryb wyszedl ze sklepu i powiedzial, zeby przestaly robic z siebie widowisko. ROZDZIAL DZIESIATY Obcy wypelnili Zaulek Tellury. Mieszkancy lezeli na parapetach okien, glosno komentowali obecnosc gosci i sypali im na glowy popiol z fajek.-Dworskie sprawy - ostrzegla Goda Kore - zawsze dzieja sie w nocy. Korze zdawalo sie, ze Zaulek zamienil sie w rzeke swiatel. Lsnienie latarni slizgalo sie po ich twarzach, bylo goraco i duszno. Trzymala mocno dlon Gody i przytulala do niej, kiedy przepychaly sie przez tlum. Swiatlo latarni bylo tak jasne, ze widziala chmury blekitnego dymu z fajek. Tworcy, jeden po drugim, wynosili duchy i ustawiali je przed Domami: Thaumagery, Albien i Melthirr, i na waskim trawniczku przed Kielichem. Tylko ten jeden raz mieszkancy miasta mieli okazje obejrzec nowe duchy i stanac w tlumie obok szlachty. Mala Eterneli torowala tworcom droge w tlumie, rozkwitajac pod spojrzeniami obcych, flirtujac z tymi, ktorzy gladzili jej zielone loki. -Algia tez taka byla - powiedziala cicho Goda. - Ale jest tu od dawna. Stracila serce dla wszystkich z wyjatkiem Szczesnego. Przygniotl ja swoja miloscia i w koncu zrobi to samo z Eterneli. Nic na to nie poradzi: tyle od nich oczekuje. "Przynajmniej jest bezpieczny", pomyslala Kora. "Moze to ostroznosc? Moze nie chce skonczyc martwy, jak Konstancja, mistrzyni Ziniquela". Daly sie poniesc tlumowi. Wella Verelranka stala przed Melthirrcm, jej mietowe futro lsnilo w drzwiach. Przyciskala do piersi narecze kwiatow. Na policzkach blyszczaly diamentowe lzy, ale usmiechala sie. Szczesny sprawil, ze umarla radosna. Inaczej Rain. Jego klatke piersiowa otwarto jak ostryge, a potem torturowano go, nie dotykajac jednak pieknej twarzy, wykrzywionej w cierpieniu. Kora przypomniala sobie, jak Pami prowadzila go w ciemnosc, piekna w czeresniowej sukni... jego siostre, oszalala z przerazenia i zaskoczenia... Ostatnim duchem byl Beau. Nad jego glowa, jak kwiaty bawelny, zawisly lampy. Niosl sie pomruk glosow, omawiajacych szczegoly. Korze bylo jednoczesnie zimno i goraco: Beau siedzial na ziemi, zabawial sie ze soba na oczach tych wszystkich ludzi, ponizal siebie i wszystkich Gardenow na cale lata. Utknela wsrod niemytych cial. Stala tam sztywna i z zacisnietymi piesciami. Slyszala tylko dzwonienie w uszach. Zanim wybuchnela, mezczyzna w bialozlotej liberii Summerow odciagnal ja w bok. -Pani Gentle - sklonil sie przed Goda. - Lord Summer. Duchy. -Koniec przedstawienia - mruknal ktos. Tlum zaczal rzednac. Goda spojrzala na mezczyzne z chlodna pogarda. -Pozdrow swego pana. Jeden z tych wozkow jest zbedny. -Slucham? -Ogluchles? Potrzebujesz szesciu wozkow. -Pani. - Inni sluzacy ladowali duchy na wozki, a potem owijali je w przescieradla. - Do diabla, masz racje! - Lokaj spojrzal na ostatni wozek. Kora nagle przerazila sie, ze wyciagnie ja z tlumu i powiezie ze soba, ale on tylko potrzasnal glowa i kazal sie reszcie zabierac. Wozki ruszyly Zaulkiem, woznice chuchali w dlonie zesztywniale od noszenia duchow. Kora odetchnela z ulga. Caly dzien tworcy byli zmeczeni i wsciekli, ale nie mogli odpoczac przed oddaniem duchow. Teraz cale napiecie z nich ulecialo i zaczeli zartowac, i gonic sie po ulicy, nic sobie nie robiac z gapiow. Ludzie z Bagniska smiali sie i zamykali okna. Chociaz przemadrzali i krnabrni, tworcy byli przeciez ich dziecmi. A potem pod Kielich podjechaly ryksze. Piec - szesc - siedem. Kora, zaskoczona, przestala sie smiac z laskotek Ziniquela. Wystrojeni rykszarze zatrzymali sie, prostujac plecy i rozluzniajac lydki. Pierwszy z nich nasadzil kapelusz na spocone wlosy tylko po to, aby go od razu zdjac. -Pozdrowienia od Dywinarchy, panie i panowie! Goda usmiechnela sie nieprzyjemnie. -Spozniles sie na pokaz naszych duchow, Merisand. Ludzie Belstema zabrali je juz do palacu. Tworcy wstrzymali oddech, ale lokaj nie mrugnal okiem: -Dywinarcha ma nadzieje, ze nie mylil sie, wysylajac po was swe ryksze. -Jestesmy mu niezmiernie wdzieczni - rzucil Szczesny. Goda westchnela. -Chodz, Koro. Noc sie jeszcze nie skonczyla, chociaz nie sadzilam, ze Dywinarcha zwola Elipse tak szybko. Slonce dopiero co zaszlo. Kora podazyla do rykszy i usiadla na miekkich poduszkach. Na sciance palila sie swieczka, umieszczona w szklanym lampionie. Ryksza podskakiwala na kocich lbach, a Goda wskazala przed siebie: -Koro, rykszarz nazywa sie Afet Merisand, jest glownym odzwiernym w Starym Palacu i jednym z nielicznych ludzi, z ktorymi rozmawia Dywinarcha. I jednym ze zbyt wielu, ktorzy wiedza o naszym spisku. -Jakim... jakim spisku? - Kora poczula niemily ucisk w zoladku. -Wolalabym ci nie mowic... - westchnela Goda. - Wyglada na to, ze nasze wakacje sie koncza. - Polozyla dlon na kolanie dziewczyny. - Ale nie zrozumiesz nic z posiedzenia Elipsy, jesli nie poznasz szczegolow. Goquisite i ja chcemy obalic Dywinarche. "O bogowie. Spisek. Przeciw... przeciw bogom?" - Chcemy uwolnic sie od ich panowania. Wszyscy doradcy z Elipsy wiedza, co robimy, i wszyscy tworcy, choc niechetnie, musieli to zaakceptowac. Mysle, ze ty tez powinnas sie o tym dowiedziec. Chce, zebys zrozumiala: nie jestesmy glupie. Jestesmy smiertelnie powazne. Jestesmy koncowym elektem procesu, ktorego poczatki sa jednoczesnie poczatkami ateizmu. -Ty... ty jestes aleistka? - "Myslalam, ze mi wszystko powiedziala!", rozwazala wzburzona Kora. "Ile jeszcze ukrywa?" - Jestem ateistka od kilku lat - przyznala Goda. - Trudno jest byc pobozna, gdy na co dzien obcujesz z bogami. Wiara flamenow jest slepa, podobnie jak reszty tworcow. - Potrzasnela glowa. - Nie wiem, jak to robia. Tworcy sa jednymi z najbardziej poboznych ludzi w Miescie Delta. Nie rozumieja, ze skonczylo sie panowanie bogow i nadszedl czas. aby smiertelni sami o sobie decydowali. Wladza flamenow stala sie niesprawiedliwa, jesli kiedykolwiek mozna bylo mowic o sprawiedliwych flamenach, a ja i Goquisite przyrzeklysmy sobie wykluczyc Dywinarche i wszystkich bogow z Elipsy. Teraz, kiedy wyrzucila z siebie wszystko, opadla na poduszki. Kora slyszala w jej glosie Rozum - tego przemyslnego diabla, ktory juz obalal krolestwa, a teraz omamil jej mistrzynie. Umysl Kory buntowal sie: przeciez Dywinarcha byl boski! Zuchwalstwem bylo samo marzenie o obaleniu go, a co dopiero spiskowanie! -Jeszcze przez jakis czas wstrzymamy sie od dzialania - ciagnela Goda. - Dywinarcha jest dzien i noc strzezony przez Boska Gwardie. Wszystko, co teraz mozemy zrobic, to sprawdzanie potencjalnych sojusznikow i, kiedy juz bedziemy pewne, wciagniecie ich do spisku. Belstem jest naszym najsilniejszym sprzymierzencem, wielu ludzi uwaza, ze to on jest przywodca. Nasz czas nadejdzie tuz po smierci Dywinarchy, zanim Nastepca obejmie Tron. Uderzymy, kiedy wszyscy beda pograzeni w zalobie. Tron juz nigdy nie zostanie zajety. Zbudowano go dla bogow, nie smiertelnikow, a nasz swiat ma dosyc dyktatorow. - Goda polozyla dlonie na kolanach, jej oczy lsnily. - Elipsa bedzie rzadzila. Nasze glosy stana sie prawem w calej Dywinarchii. Rosnie roznica miedzy biednymi a bogatymi i juz to zapewni nam wieksze poparcie niz ktoremukolwiek Dywinarsze w dziejach. Tak powinno byc. Wojny Nawroceniowe nie moga wiecznie rzucac swego cienia musimy uwolnic sie spod ich wplywu. Wokol rykszy slychac bylo gwar panujacy w dzielnicy palacowej. Skorzane podeszwy Merisanda uderzaly o bruk. Nie wiadomo dlaczego, Kora przypomniala sobie dom. Kazdej niedzieli, kiedy nie bylo w poblizu wedrownego flamena prawiacego kazania, Gardenowie stawiali rzezbe Dywinarchy na drewnianym cokole posrodku podworza. Klekali wokol niej i modlili sie. Kora pamietala gleboki, pewny glos swego wuja Canda, ulatujacy pod niebo.,.Sprowadz deszcz, lecz nie ulewe... Daj zycie jagnietom, lecz nie zbyt wielu... Przyslij flamena, szybko, aby uleczyl wrzod na nodze Litosci..." - Godo, co ludzie zrobia bez Dywinarchy? Do kogo beda sie modlic? Goda wykrzywila usta i wystukala szybki rytm na siedzeniu. Jakby w odpowiedzi Merisand zwolnil na chwile, aby pozniej przyspieszyc. -Niedlugo nawet ludzie z soli beda ateistami. Nie bedzie problemu. -Jesli zniknie Dywinarcha i Inkarnacje, ludzie zaczna modlic sie do nowych praw. Wierzyc w tych, ktorzy te prawia stanowia - rzekla Kora, nagle pewna, ze ma racje. - Ludzie musza ich uwazac za lepszych od siebie. Zanim sie zorientujesz, Godo, ty bedziesz bogiem, ty i inni radni. Uwazasz sie za lepsza od nas? - Goda otworzyla usta, ale Kora nie dopuscila jej do glosu. - I wiesz, czego jeszcze nie bierzesz pod uwage? Cudow. Jesli znikna flameni, znikna cuda. Jestem z soli i wiem, ze jeden cud wprowadza roznice miedzy dobrym rokiem, a takim, podczas ktorego zoladek przysycha do krzyza, a zima jesz solne kroliki i zastanawiasz sie, czy dotrwasz do wiosny. W Kalwarii i Islandii pogoda jest tak straszna, ze ludzie nie wyzyliby bez cudow. -Lordowie prowincji zajma sie swymi poddanymi - stwierdzila Goda. -Flameni beda sie opierac. -Ale przegraja, bo sa zbyt porzadni, by zabijac. A my jestesmy gotowi zabic, jesli zostaniemy zmuszeni. -Zadnych wojen - powiedziala Kora. -Nie, na krew bogow! Jeden czysty cios, jak amputacja, wyeliminowanie tych, ktorzy beda gotowi umrzec za Dywinarche, a potem juz latwo bedzie rozpoczac nowe rzady. -Kto bedzie zabijac? Goda potrzasnela glowa. -Inni tworcy? Czy oni tez naleza do spisku? - Nie mogla sie pogodzic z ta mysla. Wiedziala od poczatku, ze Goda byla odmienna, ale gdyby inni tworcy rowniez okazali sie ateistami. Kora stracilaby grunt pod nogami... -Bogowie, nie! - Goda byla zaszokowana. - Mowilam ci, ze sa pobozni! Nie ludze sie, ze kiedykolwiek sie do nas przylacza. Wiekszosc z nich nie przyjmuje do wiadomosci nawet tego, co ci powiedzialam. I ostrzegam cie: nie powinnas probowac ich przekonac. To was tylko porozni. Wiem, jak trudno jest ukrywac cos przed nimi; to chyba najtrudniejsza rzecz na swiecie. Ale teraz rozumiesz, dlaczego kazalam ci sie do nich nie zblizac. Jestesmy po roznych stronach barykady. Kora splotla palce. Wydawalo jej sie dziwne, ze zyla z nimi od miesiaca, poznala ich tak dobrze i nawet nie wiedziala, ze stali po przeciwnej stronie. Bylo dla niej oczywiste, wobec kogo zachowa lojalnosc, ale smucilo ja to. Ona i Goda ufaly sobie tak bardzo. Nie mogla tego zmarnowac i nie zmarnuje. -Dobrze - powiedziala. - Zatrzymam to dla siebie. Goda pocalowala ja. -Jestes kochana. To nie jest nawet sprawa tajemnicy, tylko etykiety. Sam Dywinarcha i reszta bogow wiedza o wszystkim, powiedzieli juz flamenom, wiec cala Elipsa zna nasz plan. Niczego nie mozna ukryc przed bogami: jeden z nich moze sie schowac pod stolem na najbardziej zakonspirowanym spotkaniu. Przychodza i odchodza, gdy tylko chca. Widzialas to. Sa potezni. Goquisite i ja czasami zastanawiamy sie, co zrobia, gdy uznaja nas za prawdziwe zagrozenie. Kora zamarla. Odpowiedz byla jedna. "Na pewno was zniszcza, odbiora przywileje i zesla na najdalsza wyspe Archipelagu, o ile was nie zabija!" - Ale... co robia, skoro wszystko wiedza? -Nic - parsknela Goda. - Dywinarcha nie podejmuje zadnych dzialan, aby utrzymac swa wladze. W ogole nic nie robi, a my nic wiemy dlaczego. Jedynym wytlumaczeniem moze byc to, ze jest stary i na wpol szalony. Jestem pewna, ze gdyby Inkarnacje chcialy dzialac, pozwolilby im, ale one niczego nie zrobia bez jego zgody! Ryksza skrecila w lewo, kola zaturkotaly na kamiennych plytach. Goda rozpostarla spodnice, a potem poprawila kokardy Kory. -Jestesmy na miejscu. Ryksza stanela. Goda wyskoczyla i przygladzila wlosy. Kora poszla w jej slady. Widok Starego Palacu sprawil, ze o wszystkim zapomniala. Afet Merisand zatrzymal sie na srodku olbrzymiego placu. Miedzy szarymi plytami wyrastaly fontanny i krzewy; wsrod nich bawily sie zwierzeta. Inne ryksze staly przy bramie puste. Nocne ptaki darly sie wnieboglosy na pobliskich dachach. Kora uslyszala szum fal rozbijajacych sie o brzeg. W powietrzu unosil sie odor solanki i zagluszal normalne zapachy jedzenia, drewna oraz gnoju, ale i tak wyczula palona siarke. Na koncu placu wyrastala w niebo wspaniala fontanna z drewna, pelna oswietlonych balkonow przypominajacych paki kwiatow. Wysokie na trzech mezczyzn, debowe wrota byly otwarte na osciez. -Zegnam - powiedziala Goda do Merisanda. - Nie wjedz swa karoca w jakas awanture, stary, zrzedliwy leniwcze. Ruszyla przez plac. Dopiero po chwili Kora zorientowala sie, ze widzi tylu bogow, co i ludzi. "Czlonkowie Boskiej Gwardii". Obce twarze. Cialo kazdego boga mialo wlasna, unikalna forme, a ona byla zbyt zdziwiona, aby odgadnac ich plec. Czyste, silne glosy zagluszaly bez wysilku smiertelnikow i rozkrzyczane ptaki, jak melodie gwizdane przez wiatr. Ostry paznokiec przejechal wzdluz jej kregoslupa. Wrzasnela i odwrocila sie. -Witaj. Pokoro - powiedzial Milo. Nastepca. - To ty jestes tym gadajacym duchem, prawda? - Nie czula siarki, musial zajsc ja od tylu. Jego twarz lsnila w swietle rzucanym przez pobliskie lampy. Spojrzal na Gode: - Spoznilas sie. Cala Elipsa sie tu wloczy i czeka na ciebie. Gdzie bylas? -Musialam cos omowic z moja uczennica - odparla Goda. - Kazalam rykszarzowi wiezc nas dluzsza droga. - Kora podziwiala jej opanowanie. Rozmawiala z Milo jak z przyjacielem spotkanym na ulicy, niewazne, ze byl bogiem. Niewazne, ze minute wczesniej knula, jak pozbawic go tronu. - Co Nastepca Dywinarchy robi w ogrodzie, kiedy w kazdym kacie moga sie czaic zabojcy? - spytala. -Zbiera zonkile - rzucil Milo. Ruszyl w strone palacu, jego szpony dzwonily o bruk. Spojrzal na Kore: -Jak ci sie podoba, duszku? -Jest... jest piekny... -Kiedys nie mieszkalo tu tylu ludzi. - Weszli do holu. - Jednak Elipsa zatwierdzila edykl nakazujacy sluzacym przychodzic tu co dwa tygodnie i sprzatac, gdyz zdrowie Dywinarchy bylo zagrozone. Teraz wielu smiertelnych mieszka w domu Dywinarchy. Kiedys pod kazda pochodnia byly stalaktyty loju, a stalagmity wspinaly sie im na spotkanie. Setki lat staran. I smrod sadzy pomieszany z perfumami pokolen Boskiej Gwardii. Milo rowniez skrapial sie perfumami. Kora wciagnela powietrze: pachnial jak sol w poblizu jej domu. -Bylo obrzydliwie - powiedziala Goda. -Jesli nie lubisz nurzac sie w przeszlosci. -Nadal jest tu raczej brudno - wtracila Kora, lagodzac spor. Szli szerokimi schodami. Z sufitu zwieszaly sie pajeczyny, a kurz lezal na duchach, stojacych na stopniach. Milo zatrzymal sie i rzucil jej delikatny usmiech: -Poparlem ten edykt. -Panie... - zamrugala. -Bogowie! - warknela Goda. - Chociaz raz nie blaznuj, Milo! - Szarpnela Kore za lokiec i pociagnela po schodach. -Nie moge sie powstrzymac, kiedy jestes w poblizu! - zawolal za nimi. Ludzie i bogowie omijali go, a kiedy Kora spojrzala przez ramie, zniknal. "Zrozumiem", pomyslala, potrzasajac glowa. "Musze zrozumiec". *** Goda zostawila uczennice u wrot Sali Eliptycznej, skierowala ja do jednej z alkow, skad mogla, jak inni, przygladac sie obradom przez specjalne okienko. Nie pozwalano uczniom wchodzic na sale; wpuszczani tam byli tylko doradcy, lemani i Boska Gwardia, towarzyszaca Dywinarsze. Sala byla sercem Starego Palacu, znajdowala sie posrodku labiryntu korytarzy. Olbrzymi, pusty pokoj z niewidocznym sufitem i poczernialymi ze starosci scianami. Zadnych okien, ale i tak korzystano z niej tylko w nocy.W dzien bogowie spali, a zadna sesja nie mogla sie bez nich obyc. Oficjalna sesja. Tak naprawde wiekszosc decyzji Elipsy podejmowano na Placu Antyproroka, u Goquisite albo Belstema. W tych dniach nieomal niemozliwe stalo sie osiagniecie jakiegokolwiek porozumienia podczas normalnych posiedzen, a to z powodu rozlamu miedzy radnymi i nieobecnosci Dywinarchy. Dwudzieste pierwsze krzeslo zawsze stalo puste, przypominajac, ze nie ma straznika Boskiej Pieczeci. Goda, jako najpotezniejsza z doradcow, wziela na swoje barki ciezar marszalkowania, ale pobozni i Inkarnacje nic sobie nie robili z jej autorytetu. Wygladalo, ze wszyscy juz przybyli. Rozmawiali w grupach obrazujacych roznice polityczne: mozni, tworcy, flameni, bogowie. Obrocili sie, gdy weszla, i zaczeli zajmowac swoje miejsca. Goquisite przerwala rozmowe z Marasthizinith Crane i podbiegla do Gody. Jej oczy lsnily. -Dobrze cie widziec, przyjaciolko - powiedziala cieplo. Goda objela ja szybko. -Dlugo cie nic bylo! -Coz to za plotki o nowej uczennicy? Myslalam, ze po odejsciu Hcma skonczylas z tymi bzdurami. -Goq - rzekla Goda. - Zanim Hem odszedl, prawie mnie nie znalas. I zaraz po jego odejsciu bylam bardzo rozczarowana do uczniow, to naturalne. Ale musze miec uczennice. Tworzenie to moj poczatek i koniec. - Chciala byc tego taka pewna teraz, przy Goquisite, jak byla o tym przekonana podczas malowania ducha Beau. - Gdyby nie sztuka, nie byloby mnie w Miescie Delta - co bylo prawda. - Nie byloby mnie w Elipsie. Goquisite objela ja za szyje. Goda zamknela oczy, modlila sie, aby przyjaciolka przyjela to proste wyjasnienie. Goquisite budzila w niej uczucia opiekuncze podobne do tych, ktore odczuwala przy Korze. "Prosze, uwierz mi. Chce cie po prostu oszczedzic". -Czy bedziesz u mnie na kolacji? - zapytala Goquisite. - Mysle, ze juz czas... - znizyla glos. - Mysle, ze czas popracowac nad Marasthizinith. ..O bogowie". Goda planowala zabrac Kore z powrotem do Zaulka i przedyskutowac dzisiejsze posiedzenie Elipsy, wyjasnic znaczenie argumentow, powiedziec, co powinna traktowac powaznie, a czego nie. Drobne niuanse glosu i wyrazu twarzy, szczegolnie u bogow, czesto okazywaly sie kluczowe. Planowala zimna kolacje, wino, a potem sen tak dlugi, jak to tylko mozliwe, w pokoju wysprzatanym przez Algie. -Oczywiscie, ze bede - odparla. - Zabiore Kore, nie bedzie przeszkadzac. Goquisite westchnela: -Przypuszczam, ze powinnam ja poznac. -Zaczynamy? - zapytala Goda glosno. Podeszla do swego krzesla, ktore mialo numer dwudziesty, pilnujac sie, aby nie patrzec na Goquisite, siedzaca na czwartym. Kiedy Elipsa z towarzyskiej pogawedki zmieniala sie w machine polityczna, nie nalezalo nikogo faworyzowac. Goda cieszyla sie, ze ubrala fioletowa suknie z mocno wycietym dekoltem na plecach: moze inni nie posadza ich o spiskowanie? Spokojnie ulozyla spodnice, zanim usiadla. - Poczekamy na Dywinarche. Prosze wszystkich o cierpliwosc. I - pozwolila sobie na nutke sarkazmu w glosie - zachowajmy nalezyta cisze. Puf. Belstem Summcr opadl na krzeslo czternaste jak wor zboza, niezgrabny w jasnozoltym fraku i spodniach. Krzesla innych szlachcicow mialy niskie numery. Aneisneida siedziala na szostym. Po drugiej stronie Belstema zasiadali tworcy, a pomiedzy Katem, na trzynastym, i Goda siedzialy Inkarnacje: Pli Waleczny, Panna Nadzieja. Przetracony Ptak, Medrzec Brazowa Woda i Nastepca Milo. Przetracony Ptak i Nadzieja zajmowaly krzesla pierwsze i drugie, ale przeniosly je, aby moc rozmawiac z reszta. Cala piatka szeptala jak dzieci, kontrolujac glosy, jakby niechcieli narobic Godzie wstydu przez otwarte lekcewazenie jej prosby. Nikt by sie nie domyslil, ze naleza do opozycyjnych frakcji. Podzial miedzy nimi znany byl nawet szerzej niz spisek Gody, Belstema i Goquisite. Gdyby Dywinarcha nie odmawial zajecia sie ateistami. Goda mialaby prawdziwych rywali w Pli i Nadziei. Przetracony Ptak i Brazowa Woda nie stanowili zagrozenia, podzielali filozofie nie podejmowania zadnych krokow, wyznawana przez Dywinarche. Jednak Pli i Nadzieja stanowili problem: zwali siebie wojownikami z ateizmem. Poza Sala Eliptyczna byli rownie nieszkodliwi jak reszta - Goda podejrzewala, ze dzieki Dywinarsze - ale kiedy bogowie przegraja bitwe, ktora zblizala sie nieuchronnie, czy Pli potrafi godnie sie poddac? Czy tez podejmie walke i ucieknie sie do srodkow, ktorych Goda, tworczyni i kat, nie chciala sobie nawet wyobrazac? Nie wiedziala. Obok niej Milo polozyl lokcie na stole i obojetnie splatal warkocz z grubych wlosow Przetraconego Ptaka. Jesli ktokolwiek w Miescie Delta niepokoil Gode bardziej niz Pli, byl to Milo. Poniewaz to on, jako Nastepca, korzystal z krucjaty na rzecz zachowania wladzy przez bogow i powinien wspierac Pli. Jednak zawsze, kiedy przemawial, sprzeciwial sie przedmowcy, a nikt nie smial sie z nim spierac, aby nie pogarszac sytuacji. Kiedy inne Inkarnacje sie klocily, co bylo nieuniknione. Milo wystepowal jako rozjemca. Gdyby tylko Goda wiedziala, o co mu chodzi! Purpurowa plama w powietrzu... Podmuch goraca zmusil Gode do zamkniecia oczu. Kiedy je otworzyla, plama swiatla zmienila sie w dwie postaci stojace pod kandelabrem. -Dywinarcha! - oznajmil mlody Boski Gwardzista ze zjezonym wlosem. Dywinarcha Krolewca, Kalwarii, Veretry, Pirady, Islandii, Archipelagu i Domesdysu i innych, wyprostowal sie. Nie byl wyzszy od dziesieciolatka. Przez faldy nagiej, szarej skory przeswitywaly mu kosci, blond loki zmienily sie w biale kosmyki, a zywe wasy, kiedys dlugie do pasa, zmniejszyly sie i drzaly jak dwa chore weze. Niebieskie oczy pokrywala zacma. Mial sto dziewiecdziesiat jeden lat. "Wyglada gorzej niz poprzednim razem", pomyslala Goda. Przez chwile mu wspolczula, ale ktoz by nie wspolczul takiej istocie? -Witam Elipse - jego glos nadal byl donosny i nie mial zamiaru go znizac. -Dzis zajmiemy sie inauguracja Aneisneidy Summer oraz tym, co jej przybycie oznacza nie tylko dla nas, ale dla calego swiata. - Zakaszlal. Goda cofnela dlon, aby nie splamic jej kroplami bialej krwi, ktore spadly na stol. - Omawianym precedensem bedzie: Czy miejsca w Elipsie powinny byc dziedziczone czy tez Aneisneida pozostanie wyjatkiem i powinismy znalezc sposob, aby wybierac doradcow na miejsca, ktorych nie moga zajac ani Lenami, ani uczniowie? Prosze nie brac pod uwage faktu, ze poprzedniczka Aneisneidy byla flamenka, bo jak wszyscy wiemy, Siostrzyczka Czystosc zginela w plomieniach razem ze swym lemanem i wybralismy najwlasciwszego kandydata na jej miejsce, - Dywinarcha spojrzal w oczy Belstema Summera i Goda zauwazyla, ze mezczyzna lekko sie cofnal. - Nie czuje sie dobrze. Nie zostane. Czekam na wasza decyzje i wydam werdykt pod koniec sesji albo tez nie. Slonce, przyjacielu, znikamy. Gwardzista zamknal oczy, zbieral sily, po czym znikneli. -O co chodzi? - westchnal Ziniquel z dwunastego krzesla. - Wszyscy wiemy, ze nie bedzie werdyktu. Bedziemy tylko postulowac. -Spokoj! - warknela Goda. Ziniquel poczerwienial, ale Goda nie zaszczycila go spojrzeniem. - Posiedzenie uwazam za otwarte! -Jesli zmienimy prawa dziedziczenia, ty, Ancisneido, znajdziesz sie w precedensowej sytuacji, ktora bedzie nie do pozazdroszczenia - powiedzial natychmiast Braciszek Purytanizm. - Chcialbym wysluchac twojego zdania. Aneisneida byla blada, co jej sie czesto zdarzalo, a jej dlonie zacisnely sie na krawedzi stolu i drzaly. Auspi, lemanka Purytanizmu, szeptala mu do ucha. Braciszek zacisnal usta. Krysztaly soli, wypelniajace jego oczodoly, wylewaly sie na policzki i czolo, co nadawalo mu zlowieszczy wyglad. Wrazenie, ze jego oczy plona bialym ogniem bylo nieodparte. -Aneisneido? - powtorzyl. Spojrzala na ojca, niemo blagajac go o pomoc. Goda podziwiala milczenie Belstema: musial przechodzic pieklo, powstrzymujac sie od rzucenia sie na ratunek corce. Panna Nadzieja rzekla glosem jak jedwab: -Dalej, doradco Summer. Sluchamy. Aneisneida wstala. Goda zacisnela zeby, gdy uslyszala chichot. -Doradcy - rzekla Aneisneida. - Jestem pierwszym smiertelnikiem, ktory zasiadl w Elipsie bez przechodzenia przez lemanstwo albo Zaulek Tellury. Czuje, ze powinnam byc pierwsza w dlugiej linii szlachetnie urodzonych doradcow. Jako najmlodsza mam tez nadzieje, ze zanim umre, zobacze wszystkie osiem krzesel zajetych przez kobiety i mezczyzn jak ja! -Summer? Dlaczego wlozyles te nonsensowne slowa w usta swego dziecka?! - ryknal Purytanizm. -Ja tez jestem Summer - glos Aneisneidy nabral sily. - Zima sie skonczyla. - ("Coz za wspaniala gra slow", mruknal Pli sarkastycznie.) - Tradycja przekazywania miejsc z mistrza na ucznia czy z 1amena na lemana jest przestarzala. Mistrz i uczen ida przez zycie jak dziecko i rodzic, ale moga miec tak odmienne charaktery, ze wraz ze zmiana doradcy zmienia sie opcja polityczna i rownowaga Elipsy zostaje zachwiana. A miedzy ludzmi, ktorzy potrafia poderznac sobie gardla dla korzysci politycznej, nigdy nie bedzie naprawde bliskiej wiezi. - Skierowala te slowa bezposrednio do tworcow. - Mlodszy nigdy w pelni nie zrozumie starszego ani nic zaakceptuje jego pozycji. Mowie o wszystkich zawodach. Rzemieslnicy wybieraja sobie dziecko na ucznia, nie majac z nim zadnego zwiazku. Biora go jak chlopca okretowego. Czesto podrozuja po kraju. Przez oddzielanie dziedziczenia od pochodzenia pomija sie najwazniejsza ludzka ceche: odmiennosc rasowa. Jesli mistrz pochodzi z jednego kontynentu, a uczen z drugiego, wymazuje sie tym samym ich rozne spojrzenie na swiat. Podczas tysiacleci, od Wojen Nawroccniowych, ta praktyka doprowadzila do zaniku miejscowych jezykow na kontynentach i w prowincjach, wiec uzywamy mniej wiecej tej samej mowy. Niektorzy nie zdaja sobie sprawy z tego, ze kiedys istnial wiecej niz jeden jezyk. Problemem jest tez brak zapisow. Nawet tu, w Miescie Delta, najwazniejsze rodziny zalozono dopiero dwiescie lat temu. Odcieto je od ich historii, poniewaz zalozyciel rodu, zazwyczaj byly leman, odebrany zostal swej rodzinie. Nie wiedza nic o swym dziedzictwie. Rodziny sa naturalna ostoja historii. Jesli dzielimy je: z jednego dziecka robimy lemana, z drugiego terminatora, a z trzeciego chlopca okretowego, niszczymy rodzine, jednosc, ktora kazda prowincja, kazde miasto i kazde domostwo powinno sobie cenic najbardziej. Proponuje prawo, w ktorym dokonane zostana zmiany tych budzacych sprzeciw zwyczajow. Glupota bylaby proba naprawienia tego, co zostalo zniszczone przez stulecia jednym edyktem, ale najwyzszy czas, abysmy my, doradcy, zaczeli dzialac. Wierze, ze ja zapoczatkuje zmiany. Zapadla smiertelna cisza, w ktorej slychac bylo tylko skrzypienie jej krzesla. Daleko w dole morze rozbijalo sie o brzeg. Belstem przygladzil wlosy, splotl dlonie na brzuchu i zaczal cichutko nucic. -To ty napisales to przemowienie, Belstemie - powiedziala Goda lodowatym tonem. - Ty chciales to od dawna powiedziec. Sadziles, ze Aneisneidy nie osadzimy tak surowo, jak ciebie. - Jej umysl byl w stanie wzburzenia. Kiedy nie podziwiala Belstema, pogardzala nim. Teraz chetnie strzaskalaby mu czaszke obcasem. "A miedzy ludzmi, ktorzy potrafia poderznac sobie gardlo dla korzysci politycznej, nie ma bliskich wiezi... Nie?" Jakas czesc jej umyslu szeptala: "Kora, Kora". -Najwiekszym osiagnieciem flamenizmu jest pokoj na kontynentach i miedzy nimi. Przyznaje to. A zwyczaj wybierania lemana w jednym miejscu i przenoszenia go w inne, niebagatelnie sie do tego pokoju przyczynil. Czy chcesz zniszczyc wszystko, co dzialalo przez stulecia, tylko po to by potwierdzic swoje zwyciestwo nad flamenizmem? - Glos Szczesnego zalamal sie. - Jak wysokie masz o sobie mniemanie, czlowieku? Oszalales? - Brakowalo mu slow. Ale Pli Walecznemu nigdy nie brakowalo slow. -Belstemie, ty robaku bez kregoslupa - rzekl gladko. - Ty pelzajacy, oslizly gnojku, ktory roscisz sobie prawo do bycia lepszym od bogow. Twoja arogancja bliska jest zdrady i albo to odwolasz, albo wylecisz z Elipsy. Ale az do konca posiedzenia nie doczekali sie rozwiazania problemu. Belslem sam stawial czola Pli, Przetraconemu Ptakowi, Brazowej Wodzie, Nadziei i wszystkim tworcom, z Goda wlacznie. Zazwyczaj go wspierala, ale wiedziala, ze tym razem posunal sie za daleko. Pietimazar Seaade i Marasthizinth Crane nie mogli sie zdecydowac, po ktorej stronie stanac. Goda nie miala nadziei, ze Goquisite odwroci sie od Belstema, niezaleznie od tego, jak absurdalny byl jego plan. Gdy lady Ankh pierwsza przeciwstawila sie Belstenowi, Goda ledwo sie powstrzymala od rzucenia sie jej na szyje. Dowodem fenomenalnej zdolnosci przekonywania, jaka posiadal Belstem, byl fakt, ze gdy wszyscy sie zmeczyli i Goda oglosila przerwe, Summer nadal dzielnie sie bronil. Wykoncza go na nastepnym posiedzeniu, pomyslala Goda, gdy tlum ruszyl do drzwi. Goquisite wziela ja pod ramie, aby powiedziec, ze kazala rykszarzom czekac przy wyjsciu Ferien. Goda nadal myslala o posiedzeniu.,,Dzis wygral przez zaskoczenie, ale nastepnym razem przygotujemy sie i zakonczymy to szalenstwo". Nie chciala nawet myslec o tym, ze gdyby spisek sie udal. Belstem moglby nadal glosic lak radykalne poglady. "Przekonamy go". ROZDZIAL JEDENASTY Samotna w podskakujacej rykszy podczas jazdy do domu Goquisite na wizyte, ktorej ani sie nie spodziewala, ani nie miala na nia ochoty, Kora starala sie zrozumiec wydarzenia, ktore mialy miejsce w czasie Elipsy.Jej mysli kotlowaly sie i mieszaly jak fragmenty boskiej ukladanki. Najpierw: Sadzawka Eftow. Potem: kilka dni temu szla sama wsrod dachow, kiedy rzucil sie na nia straszliwie pijany mlody mezczyzna. Chwycil ja za kolnierz i wybelkotal w jej twarz: "Widze... widze..." A potem powiedzial glosem, ktory mogl nalezec do kogos innego: -Panienko, jesli mnie nie powstrzymasz, zaczne wieszczyc. Juz, raz to sie zdarzylo i boje sie, smiertelnie sie boje. Uderz mnie mocno, prosze... Jeknal i puscil ja, mlocac ramionami jak wiatrak. Ze strachu walnela go na odlew w twarz. Zamrugal, zgial sie, po czym gleboko westchnal. -Dziekuje... Mozesz mnie tam zaprowadzic? Bede zobowiazany... Dyskretny, drewniany szyld kolysal sie na wietrze, zawieszony nad drzwiami tawerny. Marszczac nos od odoru bijacego z wnetrza. Kora postawila mezczyzne przy scianie. -Czy nie napijesz sie... nie napijesz sie wina? Jestem lemanem. Jestem nieszkodliwy... Picie do nieprzytomnosci nie pociagalo jej. A u lemana bylo szczegolnie nie na miejscu. Wydarzenie to napedzilo jej jednak strachu. Przeprosila, mowiac, ze musi wrocic zanim jej mistrzyni sie obudzi. Podzialalo juk zaklecie, nigdy wiecej go nie zobaczyla. Trzecie wspomnienie: siedziala w alkowie pachnacej pizmem, patrzyla na Sale Eliptyczna. Juz dawno zjadla slodycze, ktore jej zostawiono. Przycisnela nos do szyby, zafascynowana Plim, ktory wskoczyl na stol i krzyczal. Belstem wstal i usilowal go zagluszyc. Przez szybe ich glosy brzmialy jak szept, ale kiedy Kora wysilila sluch, mogla rozroznic slowa. Rozleglo sie delikatne pukniecie i podmuch goracego powietrza rozplaszczyl jej twarz na szybie. Poczula palona siarke. Dywinarcha stal obok krzesla, wypelnial soba bez reszty maly pokoj. Wysoki, jasnowlosy Gwardzista podtrzymywal go za ramie. Gwardzista kichnal, spojrzal na resztki slodyczy i wzial sobie marcepanka. Glos Dywinarchy nieomal rozsadzil Korze bebenki. -Smiertelniczka Kora. Ochrzcili cie rownie zle, jak mego firchresi Cierpliwosc. -T-tak, panie boze? - Nic chcac byc od niego gorsza, wsiala. Przerastala Dywinarche o glowe. Podniosl glowe, a jego papierowa skora zsunela sie z ust i odslonila kly. -Od dawna kraj nawiedzaja przepowiednie. Lemani, ktorzy wieszcza, gadaja wiele bzdurnych rzeczy, a one zazwyczaj uwazane sa za prognozy konca mego panowania. Takich przepowiedni nie potrzebuje. - Zasmial sie. Gwardzista natychmiast podal mu lniana chusteczke tak biala, ze krew na niej byla prawie niewidoczna. - Ostatnio wieszczyl - ciagnal Dywinarcha, gdy odzyskal oddech - Kosc Treeborn, leman doradcy Braciszka Radosnosci. Czy mu wierzyc czy nie, zdecydujesz sama. Oto jego slowa, skierowane do ciebie. Nazwal cie po imieniu, choc tego pozniej nie pamietal. "Wychylasz sie przez okno, a za toba stoi duch twego towarzysza z dziecinstwa. Patrzysz na zachodzace slonce. Twoje cialo chce pofrunac z ptakami z bagien. Pofruniesz z nimi, tak, az do Niebios. Spotka cie najwiekszy zaszczyt na tym swiecie. Ale bedziesz wiodla zycie w klamstwie. Twe serce bedzie ciezkie jak skala zakuta w metal. Prawda jest niewyslowiona. Nawet bogowie jej nie znaja. Nie mozesz jej poznac. Musisz nauczyc sie stawic jej czolo. Jest niewyslowiona". -Powiedz mi dziecko, co o tym myslec? Oczywiscie, Kora juz spotkala Kosc. A wiec, znow wieszczyl. Kora zadrzala. W mozgu wybuchaly jej jasne, przerazajace fajerwerki. Zastanawiala sie, dlaczego nie przeswietlaja jej czaszki. Jasnosc: rozumiala fragmenty przepowiedni. Ale nie mogla jej pojac, podobnie jak Kosc. *** -Nie wiem - powiedziala Marasthizinith. - Szczerze, nie moglabym poswiecic sie czemus tak... tak...-Niebezpiecznemu i otwarcie cie z nami laczacemu? - podpowiedziala Goquisite. -Nie, nie! - Marasthizinith przewrocila oczami. - Nie, to tylko... bo ja jestem niesmiala, wiecie o tym, ze mam delikatny charakter! Jak moge sie zaangazowac w... w dzialalnosc dywersyjna? Goda wyciagnela sie na luksusowej i przesadnie miekkiej sofie, trzymajac miedzy palcem wskazujacym i kciukiem kielich z winem. Lubila cwiczenia z perswazji. -Pieti udzielil nam blogoslawienstwa. Nie wiedzialas? - Wyprzedzala nieco bieg wydarzen. - Zapewniam cie, ze nie bedziemy od ciebie niczego wymagac. Jestes jedynym doradca, ktory jeszcze nie udzielil nam swej zgody. Musisz sie przylaczyc albo... - Podniosla kielich do ust i zmyslowo pociagnela lyk. -Albo - podchwycila Goquisite - bedziemy musialy to przemyslec. Jestes podejrzewana o poboznosc, Maras. Czy to uzasadnione, czy po prostu sie boisz? Spojrzala na Gode rozbawionym spojrzeniem i wyciagnela ku niej reke przez oparcie sofy. Chwycily sie za male palce i Goda zanurzyla sie po uszy w ukontentowaniu. (Wolala nie pamietac o Korze, siedzacej jakies dwadziescia stop od niej w nie oswietlonym kacie.) Maras nie potrafila sie im sprzeciwic. Niezaleznie od swych slabosci Goda i Goquisite razem byly machina inkwizycyjna, zdolna zmiesc na proszek nawet bardziej upartych od Marasthizinith Crane. -Nie... nie wiem. - Maras drzaca dlonia dolala sobie wina. Kiedy odstawila dzbanek na jednonogi stolik, ten sie prawie przewrocil. - Co mam zrobic? -Mowilam ci, nic - odparla cierpliwie Goquisite. - Oprocz zatrzymania dla siebie, kim sa przywodcy spisku. -Ty i Goda - przenosila wzrok z jednej na druga. - Myslalam, ze to Belstem. -Tak jak wiekszosc. Tak jak obcokrajowcy, ktorzy spodziewaja sie, ze cos nadchodzi. Ale dzieki temu, gdyby Belstem nie przezyl Dywinarchy, nie przegramy. - Goda miala nadzieje, ze w jej glosie nie slychac gniewu. Kiedy go przycisnieto, Belstem od razu przyznal sie do napisania przemowienia Aneisneidy, ale nie okazal skruchy. -Caly czas powiekszamy grono naszych sprzymierzencow - dodala Goquisite. - Ale nie musisz sie o to martwic, Maras: to ja i Goda przekonujemy pomniejszych moznych, ktorzy wyszukuja, co tez takiego przyniosly nam Wojny, co mozna wykorzystac. -Prawdopodobnie bede mogla w tym pomoc - weszla jej w slowo Maras. - Smiem twierdzic, ze z nas wszystkich najlepiej znam historie. Od dawna interesuje sie... Goda powstrzymala usmiech i dopila wino. Ryba zlapala przynete. Teraz trzeba bylo tylko wyciagnac ja z wody. *** "Dobrze, maja ja". Kora siedziala w kacie z zalozonymi rekami, patrzac na oswietlone fotele i sofe. Nie byla zmeczona - herbata, ktora jej podano, mocno sie ku temu przyczynila - ale miala szczerze dosyc Goquisite i jej slodkiego domu, i tysiecy zakurzonych figurek na polkach. Miala dosc Gody robiacej slodkie oczy do szlachcianki. To bylo takie oczywiste! Ruch jej glowy zdradzal jednak skrywane, ale wyczuwalne napiecie. Kora poczula msciwa przyjemnosc, moze Goda myslala, ze co z oczu, to z serca, moze uwazala, ze kiedy wyjda, wystarczy wyciagnac ramiona, a Kora do niej przybiegnie. Nic bylo tak latwo! Kora juz wiedziala, ze nigdy nie polubi Goquisite. Sposob, w jaki lady Ankh zmierzyla ja nieobecnym spojrzeniem, kiedy je sobie przedstawiano - rozmawiala z Goda i bawila sie kieliszkiem - sprawil, ze dziewczyna poczula sie jak zwierzatko domowe, pudel albo kot.Drzwi otwarly sie na osciez. Trzy kobiety podskoczyly. W krag swiatla wkroczyla postac w czarnym plaszczu, potrzasajac mokrymi, zielonymi wlosami. Krople spadly na swieczke, ktora syknela i zgasla. -Pani Ankh, pani Crane, jak milo. Godo, przyszedlem po Kore. Wiesz, ze jest trzecia rano? Jest tworczynia, a nie sluzaca! Powinna byc w lozku, w domu w Zaulku Tellury. Kora poderwala sie i podbiegla do Ziniquela. -Tu jestem! - zawolala z ulga, ktora chciala ukryc. -Imrchu, nawet by mi sie nie snilo trzymac cie caly wieczor w kacie - rzekl Ziniquel. Kiedy przechodzil obok Goquisite i Gody, poly jego plaszcza chlasnely tworczynie po twarzy. Nie odezwala sie, a Ziniquel zignorowal te milczaca prosbe o pokoj. -Mam dla ciebie plaszcz. Wkladaj. Idziemy. O tej nieboskiej godzinie nie znalazlem rykszy. -To mozliwe - mruknela Goda. - Goquisite ma trzy ryksze, ktorych uzywa noca. Co najmniej trzy. Ziniquel poprowadzil Kore do drzwi. Odezwal sie, nie odwracajac glowy: -Nie sadze, aby rykszarz w liberii Ankh, odwozacy kogos do Zaulka Tellury w nocy byl dobrym pomyslem. - Ton jego glosu zasugerowal cos bardzo niecenzuralnego. Goda zaczerwienila sie po cebulki wlosow. Jego gburowatosc osmielila Kore. Dala upust swej irytacji: -Dobranoc. Godo! Na razie, jesli zobaczymy sie w domu, a jesli nie, to do jutra! Ziniquel zamknal drzwi. -Ciekawe, jak sobie poradza - zasmial sie. - Goquisite nie potrafi zebrac mysli, kiedy traci nad soba panowanie. Teraz, kiedy byli sami. Kora poczula sie dziwnie niesmiala. Kiedy ostatni raz przebywali razem, udawala ducha. Zaczerwienila sie na wspomnienie tamtej nocy. On jednak nie czul skrepowania. Spiralna klatka schodowa pelna byla duchow. -Goquisite to zapalona kolekcjonerka, szczegolnie duchow o mroczniejszym zabarwieniu. Bardzo podobal jej sie twoj kuzyn. Goda zadedykowala jej kilka prac. Lokaje rozsuneli sie zdziwieni, kiedy Kora i Ziniquel wyszli w noc. Lodowaty deszcz bebnil w tropikalne rosliny w ogrodzie otaczajacym posiadlosc Goquisite. Kiedy szli wzdluz rododendronow i magnolii, powietrze pachnialo zielenia. Plac Antyproroka polyskiwal w deszczu. Od czasu do czasu, w kaluzach odbijaly sie swiatla, ale kiedy opuscili dzielnice palacowa, nawet one zniknely. Odglosy hulanek ucichly, a zastapilo je ujadanie psow i kwik swin. Bagnisko wystawialo sie na deszcz. -Jestesmy w domu - powiedzial Ziniquel. Kora nawet nie rozpoznala Zaulka Tellury. Albien wygladal na opuszczony i wiekszy, a jego dachy sterczaly monstrualnie na tle nieba. Drzwi byly jak zawsze otwarte. Wspolny hol Kielicha i Albienu oswietlala pojedyncza swieca. Hol swiecil pustkami, ale teraz Kora miala wrazenie, ze umieszczenie tam jakichkolwiek mebli byloby zbrodnia. -Ale plucha! - mruknal Zin. - Koro, chcesz sie napic czegos cieplego? Rozczesala wlosy i mruknela: -Chetnie. Zostawili mokre slady na schodach. -Masz ochote na czekolade? -A co to jest? -Nie wiesz... bogowie! Masz tak wyrafinowane maniery, ze czasami zapominam, ze pochodzisz z soli! - Wyszczerzyl zeby. - Zapoznanie cie z czekolada bedzie rzadka przyjemnoscia. Ziarno kakaowe, bez miodu. Kora nie byla w jego pracowni od pamietnej nocy. Sypialnia z koronkowymi zaslonami obudzila krepujace wspomnienia. Ciarki przebiegly jej po krzyzu. Posrodku podlogi, pomiedzy rozrzuconymi paletami, farbkami i pedzlami, siedzial po turecku kolejny duch. MazWelli. Kora skoczyla ku drzwiom. -Bogowie! Co... dlaczego nie wyslales go z innymi? -Co? - Ziniquel spojrzal na srodek pracowni. - To tylko duch. -Bylam towarzyszem ra... razem z nim - Jej zeby dzwonily o siebie. - Byl mezem ducha Szczesnego. Veretranczyk wygladal na zatopionego w lekturze. Nie mogla uwierzyc, ze jego jedwabiste loki sa twarde jak diament, dopoki ich nie dotknela. Zimne, zimne i twarde, podobnie jak strony ksiazki. I rozchylone usta, ktorych gleboki kolor podkreslal jeden perlowobialy zab. Kiedy dotknela wlosow, nic poczula rozpaczy ani desperacji, tylko spokojna chec zycia kogos, kto kocha to, co studiuje. Zaden z duchow, ktore widziala tego wieczoru, nie mogl sie rownac z tym pod wzgledem technicznej doskonalosci. Ale Kora wiedziala, ze chlopak pochodzil z farmy, jak jego zona, i nigdy w zyciu czegos podobnego nic czul. Czar sie rozwial - Co z nim zrobisz? -Jeszcze nie wiem. - Ziniquel nie spuszczal z niej oka. - Prawdopodobnie oddam go jednemu z flamenow. Byc moze Radosnosci. Kocha ksiazki. Kosc mu czyta, mimo ze to ateistyczny wymysl. -To bedzie strata, flamen nie moze widziec... -Sztuka tworzenia duchow zostala wymyslona dla slepcow. Moga czuc. Radosnosc nie ukryje ducha w domu, jak Sumerowie, postawi go w tawernie albo innym miejscu publicznym, zeby zwykli ludzie mogli tez to poczuc. Moze nawet wysle go za granice. Dlatego oddaje moje duchy flamenom; chce, aby byly uzywane, nie ukrywane. - Zatrzymal sie, a potem wzruszyl ramionami, jakby wstydzil sie swej pasji. -Wiekszosc duchow, ktore tworzysz, nie jest zamawiana? Ziniquel parsknal. -Ostatnim razem zamowiono duchy na inauguracje Milo. Pietnascie lat temu. Gdybysmy pracowali raz na pietnascie lat, szybko stracilibysmy wiarygodnosc w Elipsie. -Jak znajdujemy nasze duchy? Jak ci sie udalo zlapac tego? -Zazwyczaj... coz, zazwyczaj je uwodzimy. To kolejny talent, ktory musi posiadac tworca. Kora przypomniala sobie Pami wyprowadzajaca Raina z sali... Gode z opuszczonym ramiaczkiem sukni... Nigdy nie bylaby do lego zdolna! -Nie ja! -Nie uznalbym, ze nadajesz sie na uczennice, gdybym nie widzial, ze potrafisz - odparl. - To nie takie trudne, jak sie wydaje. Ja po prostu siedze w ulubionych knajpach, oczywiscie przebrany, i to duchy znajduja mnie. Slyszalem od Uro, ze juz sie uczysz. - Kora zaczerwienila sie. Czyzby jej wyprawy w miasto zostaly uznane za proby poszukiwania duchow? - Uciekinierzy z calego swiata przyjezdzaja do Miasta Delta. Wiekszosc z nich jest bez grosza, zazwyczaj sa tez najpiekniejsi i najmlodsi. Oto manifest - zaczal recytowac: - "Duchy musza reprezentowac wszystkie czesci Soli. Musza byc mlode. Musza byc piekne, co oznacza, ze musza natychmiast i wciaz zachwycac oko. Za wyjatkiem tych naprawde niezwyklych ich piekno musi sie w pewnym stopniu pokrywac z moda dyktowana przez aktualny dwor. Kiedy juz wzrok tworcy wylowi mlodego mezczyzne lub kobiete pasujacych do tych regul, od samego tworcy zalezy ocena, czy zniszczenie takiej urody przewazy szale, na ktorej zawieszono zycie tej istoty na Boskiej Wadze". -Och. Goda mi tego nie mowila - stwierdzila Kora. -Nie mowila ci duzo, prawda? - zasmial sie Ziniquel. -Ostatnio nie miala czasu mnie uczyc - Kora bronila swej nauczycielki. - Martwila sie innymi rzeczami. -Tak? A coz moze byc wazniejszego od zajmowania sie uczniem? - Oczy Ziniquela przypominaly kawalki zielonego lodu. -Sprawy dworskie - parsknela. - Gdybyscie wy wszyscy nie stali najej drodze jak kamienie, na pewno poradzilaby sobie... -Koro! Nie jestes za nia odpowiedzialna. Nie musisz jej przede mna bronic. A ja... - Zrobil krok i zacisnal dlonie na jej ramionach. - Nie powinienem wyladowywac gniewu na tobie. To z Goda walcze. Przepraszam. Kora drzala. -Nie sadze, abys rozumiala. Rozumiesz? - Uniosl jej podbrodek. Przerazona, wybuchnela placzem. -Jest moja mistrzynia. Od jej dobrej woli zalezy moje istnienie! Jestem po jej stronie! Ziniquel z niedowierzaniem potrzasnal glowa, potem przyciagnal Kore do piersi i zaczal uspokajajaco kolysac. -Czego ona ci naopowiadala? Twoj talent zalezy od nas, od nas wszystkich! Mozesz byc jednoczesnie po jej i naszej stronie. Zasady tworcow nie sa takie, jak w innych cechach. Gdyby umarla albo wyprowadzila sie z Zaulka, moglabys wybierac, czy chcesz zostac i nadal uczyc sie u innego mistrza. Wie o tym i pewnie to wplywa na jej decyzje. W pewnym stopniu masz nad nia wladze. -Nie o to chodzi. Jego plaszcz pachnial deszczem. Powoli zaczela sie uspokajac, bezpieczna w jego ramionach. -Chodzi o to, ze... - Urwal, jakby szukal slow dla wyrazenia czegos oczywistego. - Jest tu trzynascioro ludzi, ktorzy nie wyrzuciliby cie ze swoich lozek pozno w nocy. Nigdy nie bedziesz tesknic za miloscia i troska. Goda nie jest jedyna. Wszyscy jestesmy twoja rodzina. W jezyku bogow nie ma slow dla opisania ojca, matki, brata i siostry, ale istnieja setki roznych slow na okreslenie "przyjaciela", a jedno z nich szczegolnie odnosi sie do tworcow. - Odsunal ja na wyciagniecie ramion i zajrzal jej w twarz. - Bogowie nie chca, zeby ludzie wiedzieli o ich jezyku. Ani, ze stworzyli slowo specjalnie dla nas. Uzywamy go tylko miedzy soba. -Powiedz mi - zazadala Kora, osuszajac lzy. -Jestesmy imrchim. Jestes moja imrchu. Jestem twoim imrchi. Slowo pelne hylo objec i szeptow. Kora przestraszyla sie. "Jezyk bogow..." - Nasz zwiazek jest niezbedny dla naszej sztuki. Nigdy nie odrzucaj swych imrchim, bo stracisz swoj talent. -A Goda? -Nic o niej nie mowilem - odparl Ziniquei i odsunal sie. Kora skrzyzowala ramiona, bylo jej zimno w mokrych rzeczach. -Co z czekolada? W jego mieszkaniu panowal taki sam nielad jak u Gody, ale czulo sie, ze ktos tu mieszka. W kazdym pokoju palil sie ogien, meble pociemnialy ze starosci, a w malej kuchni bylo znacznie wiecej jedzenia niz u Gody (chociaz Algia dolozyla swoje do zawartosci szafek). Kora obserwowala Ziniquela przygotowujacego czekolade. Potem poszli do salonu. -Tu jest jak w domu - wyznala. Wzruszyl ramionami. -Reszta urzadza pokoje tak, aby przypominaly o ich pochodzeniu. Ja poszedlem w ich slady, a jestem z Delty. -Ale one musialy... - urwala. Po chwili podjela watek: - Te pokoje musialy nalezec wczesniej do Konstancji Searidge. -Byla Islandka. Calkowicie je zmienilem. Ogien wypalil sie, a wilgoc w pokoju wzmocnila cieplo. Szyby zaparowaly, a zamorskie drewno sosnowe pachnialo zywica. Ziniquel wpatrywal sie w ogien. -Opowiesz mi o niej? - zapytala lagodnie. -Pewnie juz slyszalas. To tylko jedna z naszych opowiesci. Potrzasnela glowa. -Bogowie... Dlaczego to ja musze wprowadzac cie we wszystkie sekrety? Nie jestem twoim mistrzem. - Wyciagnal sie na skorze sluzacej za dywanik. - Przepraszam, nie chcialem, aby to tak zabrzmialo. Naprawde. Jestem szczesliwy, ze moge mowic w imieniu imrchim. Mysle, ze jestem dobrym rzecznikiem, bo nic wstydze sie zadnego z moich uczynkow. - Podlozyl rece pod glowe i wpatrywal sie w Kore. Wydawalo sie niemozliwe, ze ten pelen temperamentu, zimnokrwisty, niebezpieczny jak nagie ostrze mezczyzna, chce z nia rozmawiac. Niemozliwe, ze jej ufal. Ale jednak byla jego imrchu. -Opowiedz - powtorzyla. Historia smierci Konstancji powtarzala sie wiele razy w jednym pokoleniu tworcow. Tylko dwoje z aktualnych mistrzow dostalo swoje miejsca po naturalnym zgonie poprzednika albo jego rezygnacji. Nie powiedzial Korze, ktorzy to byli. Nalezy szanowac fakt, rzekl, ze niektorzy mistrzowie wstydzili sie swych czynow i zadzy wladzy. Poczucie winy przesladowaloby zwyklych ludzi cale zycie. Talent tworcow zalezal od zdolnosci przejscia nad tym uczuciem do porzadku dziennego. Im szybciej, tym lepszy byl tworca. Powodem, dla ktorego Ziniquel zamordowal Konstancje Searidge, byla jej odmowa przyznania, ze jest stara i slaba, i przekonanie, ze Ziniquel wybaczy jej slabosc. Ufala tez swoim dzieciom. Ziniquel nie zabil ich. Tuziny dzieci umieraly codziennie w Miescie Delta z powodu nedzy i chorob. Pod nieobecnosc Konstancji przeksztalcil pokoj w miejsce zbrodni. Byl umeblowany na bialo, na scianach wisialy obrazy, a na podlodze lezalo owcze runo. Krew odcinala sie jak zmasakrowane zwloki na sniegu. -I chociaz byla morderczynia, nie potrafila tego zniesc. Wiesz, tworcy nie maja serc z kamienia, po prostu potrafimy kierowac naszym wspolczuciem. Mamy swoje slabosci, a ja znalem slabosci Konstancji. Tak smiesznie proste. Kora zamknela oczy. -Kiedy umarla, wygladala na znacznie starsza. -Co zrobiles z cialem? -Zamknalem drzwi i zostawilem ten caly balagan. Tej nocy bylo zebranie Elipsy. Wymyslilem powod, aby wejsc do sali, i zajalem miejsce Konstancji. Bylem bezpieczny. Przyprowadzilem tu reszte i pokazalem, co zrobilem. Kora zadrzala. Jej wyobraznia w kolorach odmalowala te scene: przewazal czerwony. -I to wszystko dla krzesla z wyryta na oparciu dwunastka. To takie bezsensowne. -Jeszcze tego nie poczulas? - zapytal cicho Ziniquel i Kora podskoczyla. - Tworzenie to wladza. Nasza boska licencja na zabijanie obejmuje kazdego, Koro, absolutnie kazdego, oczywiscie jesli potrafimy z niego stworzyc ducha tak pieknego, aby przewazyl szale Boskiej Wagi. Dlatego zajmujemy miejsca w Elipsie, bo od zarania cywilizacji tworzenie czynilo nas najpotezniejszymi ludzmi w Dywinarchii. -Czy wladza jest az tak wazna? Myslalam, ze najwazniejsza jest sztuka... -O, nie. Nie, nie - Ziniquel usmiechnal sie smutno. - Chodzi tylko o wladze. Na tworzeniu sie nie konczy. Nie konczy sie nawet na Elipsie. Na przestrzeni wiekow wielu z nas pozarla ambicja, a serca zlodowacialy. Sadze, ze Goda do nich nalezy. -A ty? -Ja nie. - Wskazal na pokoj. - Jestem zadowolony. Nie tesknilbym za Elipsa, gdybym tylko mogl nadal tworzyc. Czula cieplo ognia, wypelniajacego pokoj slodkim zapachem sosen. Ale czula tez chlod i czekajacy na zewnatrz deszcz. Czula tez cos innego, niewidzialny prad przeplywajacy miedzy nia i Ziniquelem. Te nieomal obsceniczne rzeczy, jakie z nia robil w pokoju zawieszonym koronkami, kilka tygodni temu... Polozyla sie na dywanie i przytulila do niego. -Ziniquelu... -Mmmm? - Poglaskal ja po ramieniu i usmiechnal sie. -Czy... czy imrchim kochaja sie ze soba? -Owszem. - W kominku trzasnela belka. Jego dlon bawila sie jej mankietem. -Ale nie my. Niewymownie zazenowana ukryla twarz w jego ramieniu. Jego kosci odznaczaly sie pod lniana lunika, a cialo bylo gorace od ognia. -Czekaj - zasmial sie. - Pozwol, ze ci wytlumacze. Jestes dziewica, tak? Przytaknela. -I masz tylko szesnascie lat! Nie jestes na to gotowa. -Goda mowila, zebym tego nie robila - wyszeptala w jego koszule. - Ale pamietam, jak mowiles, ze mnie kochasz. -Kocham. Jednak uprawianie milosci to zupelnie inna sprawa. Mysle, ze tym razem Goda miala racje, choc ledwo mi to przechodzi przez gardlo. Dla ciebie jest jeszcze za wczesnie. Musisz odnalezc sie miedzy nami wszystkimi, a nie beznadziejnie przywiazywac do jednej osoby. Na pewno nie do mnie. Objal ja. Kore ogarnelo rozczarowanie. Miala wrazenie, ze zrobila wielki, nieodwracalny krok, zostawila cos za soba. Musialo to miec cos wspolnego nie tylko z Ziniquelem, ale tez z Goda, posluszenstwem wobec niej, miloscia do niej. Sprawami, przy ktorych Kora obiecala pomoc. Rzeczami, ktore powiedzial jej Dywinarcha, tylko jej. Nie chciala wladzy ani uznania. Chciala kogos, kto ja obejmie i czule pocaluje. Pragnela tego mezczyzny. -Z kim sie kochales? - zapytala. -Z Goda, Pami, Szczesnym, Owenem. Teraz nie mam nikogo, ale chyba widac, ze podoba mi sie Uro. Gdyby nie jej przywiazanie do Sto, zostalibysmy kochankami. Jestem tego pewien. -Byles kochankiem Owena? -Tak, czasami sypiam z mezczyznami. - Spojrzal na nia. - Czy to zabronione na Domesdysie? -Co? Och, nie, nie o to chodzi! Och, Zin. - Przycisnela sie do niego. - Chce od ciebie tylko milosci, niczego wiecej. -Masz ja - w jego glosie zabrzmialo zaklopotanie. Nagle przypomniala sobie z niezwykla wyrozumialoscia, ze mial tylko dziewietnascie lal i nigdy nie zaznal innego zycia. - I milosc wszystkich innych. Nigdy w nia nie watp. Jestes nasza imrchu. Zasnela z glowa na jego ramieniu. *** Snila o Beau, eflach plywajacych w krwawej wodzie, Konstancji Scaridge. martwej, lezacej z glowa na kolanach Ziniquela. Ziniquel zawodzil z zalu.Zeby Dywinarchy lsnily w jego dziecinnej, rozowej twarzyczce. "Nasza najgorsza wada jest ciekawosc", powiedzial do Kory. "Jako rasa my, bogowie, zawsze bylismy jej ofiarami. Teraz nasz upadek postepuje cicho jak padajacy snieg, gdyz posunelismy sie za daleko i odkrylismy Wielka Ironie, ktorej nie powinnismy poznac. Oszolomieni nia dalismy sie poniesc. A prad czasu poniosl nas w dol. Lec z ptakami, Pokoro". Zloto wlewalo sie przez okna. Na zewnatrz kolowaly jaskolki i wroble, kreslac spirale na lazurowym niebie. Przez chwile ich szczebiot rozdzieral jej serce. Ale z przebudzeniem wszystko zniknelo. Pod policzkiem miala poduszke, okrywal ja kolorowy koc. Ogien trzaskal wesolo. -Dzien dobry! - zawolal Ziniquel, otwierajcie drzwi mieszkania. - Przynioslem sniadanie! Poczula placuszki jablkowe i goraca cykorie. -Prosto z piekarni Frivalley, swiezutkie! Jak ci sie spalo? ROZDZIAL DWUNASTY Tego dnia, przy lunchu, Kora rozmawiala z Owenem, a po poludniu dlugo i szczerze gawedzila z Uro. Powoli zaczynala pojmowac skomplikowana mieszanke uczuc i wszechobecnej smierci, bedaca udzialem tworcow.Emocje, jakie wzmagalo ciagle niebezpieczenstwo, wynosily ich zwiazki ponad przecietnosc. Ci mezczyzni i kobiety, tak blisko zwiazani ze smiercia, nie znajdowali przyjemnosci w niczym innym, tak jak uzaleznieni od cukru uwazali nieslodkie potrawy za mdle. Kazdy uscisk niosl ze soba niebezpieczenstwo ukrytego ostrza. To, co uwazano za zdrade, bylo tak naprawde zwyciestwem. Morderstwo odbywalo sie tylko dzieki odpowiednio szybko powzietymi krokami ostroznosci. Pamietajac o tym, Kora zrozumiala, ze trudno im bylo uwazac sie po prostu za wspolpracownikow. Byli imrchim. Ryta zyla w cieniu ostrza jak Konstancja. Ale ona przynajmniej miala tego swiadomosc, dlatego tak sie cieszyla zyciem. Kazdego dnia zaciagala dlug u Owena. -Nie spiesze sie. Niedlugo i tak bedzie moja - przechwalal sie Owen. Pozniej Uro powiedziala jej, ze podjal on kilka juz prob zamachow na Ryte. Zaden mistrz nie czul sie bezpieczny, bo prawo sukcesji nie bylo stanowcze, a Ryta stanowila najlatwiejszy cel, bo mieszkala z Owenem. Jej krzeslo nosilo numer jedenasty: wyzej od niej stali jedynie Ziniquel, Kat i Goda. Kora i Uro siedzialy na wielkim lozku blizniat w ich bialym pokoju. Pokoj byl przykladem tego, czego Goda i Kora prawdopodobnie nigdy nie zaznaja: domu rodzinnego. Na scianach zawieszono atramentowe rysunki z Archipelagu, malowane przez Lusze i bliznieta. Jak zwykle tryskajaca energia, Uro miala wielka ochote na plotki. -Algia ma dwadziescia siedem lal. Prawie zbyt wiele, aby zostac mistrzynia. Szczesny uwaza, ze jest przy niej bezpieczny i ja sie zgadzam - zasmiala sie. - Jest malo stanowcza. Caly jej potencjal zniknal. Kora jednak osobiscie sadzila, ze Szczesny doskonale wybral material na uczennice, pare razy dostrzegla w oczach Algii zimna nienawisc. -Ja i Sto nie skonczylismy jeszcze szkolenia, rzecz jasna - ciagnela. - Jestesmy tu dopiero cztery lata. Lusza uczy bardzo dokladnie i wolno. Aby zostac mistrzem potrzeba siedmiu lat, ale my pewnie zostaniemy u niej dluzej. Zin wyszedl na swoje w ciagu szesciu, ale nie powinien. Jego poczynania byly w porzadku, jednak reszcie sie nie podobaly. Nawet jesli Konstancja byla juz zbyt stara, byla rownie sprytna doradczynia i wspaniala przyjaciolka jak wszyscy inni. -Ale czy nie o to chodzi? - zapytala Kora. - Byla juz za stara na tworczynie, wiec musiala odejsc. Uro skrzywila sie. -Tak. Szybko sie uczysz. To samo mowil Ziniquel. Ale uwazam, ze po prostu usprawiedliwial swa ambicje. On nie ma skrupulow. -Lubisz go? Uro byla zaskoczona. -Oczywiscie. Kocham go. "A wiesz, ze mu sie podobasz?" - Uro, powiedz mi cos o tobie i Sto. Dorastaliscie razem, prawda? -Tak. Kora czekala. Uro dolala rozcienczonego wina. Zamykajac butelke, powiedziala ostroznie: -Sto i ja to zupelne przeciwienstwa. Lusza powiedziala nam w sekrecie, ze tylko jedno z nas ma odpowiednie zdolnosci, aby zostac mistrzem, ale nic powiedziala, ktore. Nie sadze, zebysmy sie kiedykolwiek dowiedzieli, a przynajmniej nie do czasu, kiedy ona oslabnie albo ktos straci cierpliwosc. Wtedy zobaczymy, kto wejdzie na cokol, a kto bedzie sie plaszczyl. -To straszne zyc z taka swiadomoscia - wyznala szczerze Kora. -Jakos nam sie udaje. - Uro napila sie wina. - Nie mow o tym nikomu, Koro. Ja... ja nigdy tego nie mowilam. I Sto tez nie. Nie podobaloby mu sie, ze ci powiedzialam. - Kora wspolczujaco pokiwala glowa. - Byloby latwiej - w glosie Uro zabrzmial gniew - gdyby Lusza od razu powiedziala, kogo z nas zabrala tylko do towarzystwa. I dopiero pozniej zaczela traktowac nas tak samo, ale ona nie pusci pary z ust. -Moze ona sama nie... -Uro, kolacja! - Sto zajrzal do pokoju. - O, czesc. Koro. - Usmiechnal sie przyjaznie. - Goda wrocila jakis czas temu. Szukala cie. Pomaga Rycie nakryc do stolu. Znajdziesz je w kuchni Kielicha. Kora zrozumiala aluzje. -Do zobaczenia, Uro - powiedziala, wstala i wyszla z pokoju. Kiedy uslyszala trzask drzwi, wrocila i przylozyla do nich ucho. -Co jej powiedzialas? - zapytal ostro Sto. -Nic, czego sam bys jej nie powiedzial - zaczela sie bronic Uro. - Nie martw sie! Jest slodka, kocham ja! Chce, zeby byla nasza przyjaciolka! -Rozdzieli nas - rzucil gorzko jej brat. - Nie moze w zaden sposob zrozumiec tego, co jest miedzy nami. -Jestesmy bratem i siostra. Nigdy nas nie rozdzieli! A poza tym martwi sie innymi rzeczami. Jak myslisz, jak sie czuje uczennica Gody? -Widzisz, juz myslisz tylko o niej! - Szelest i ciezki oddech. Potem Sto odezwal sie szorstko: - Nie moge sie pogodzic z tym, ze cie strace. Uro. Rozumiesz? Nie moge. -Ciebie tez kocham! - Ku przerazeniu Kory Uro zaczela plakac. - Obiecuje, ze juz nie bede z nia rozmiawiac! Cisza. Kora poczula sie nagle strasznie samotna. Nie zazdroscila im bliskosci, ale z jakiegos powodu chcialo jej sie plakac. Pobiegla przed siebie. Lusza siedziala przy oknie w promieniach zachodzacego slonca i szkicowala dwoje wyrostkow siedzacych w oknie naprzeciw i palacych wspolna fajke. Kiedy Kora ja mijala, Lusza podniosla glowe i usmiechnela sie jak ciezko doswiadczona matka, ktora cieszy sie, ze jej dzieci wreszcie sie z kims zaprzyjaznily. ROZDZIAL TRZYNASTY Tego ranka Goda dostala wiadomosc od Dywinarchy, przyslana golebiem pocztowym. Wstala wczesnie i starala ubrac sie, nie budzac Kory. Miala przyjsc sama. Goda nie wiedziala, dlaczego zwrocila sie do Szczesnego. Byc moze chciala cos z nim dzielic. Czula, ze nie sa juz tak blisko, jak niegdys. Kiedys byli dwojgiem tworcow z Pirady, zwiazanych zawodem i pochodzeniem, tak podobnych do siebie, ze potrafili wzajemnie konczyc swe zdania. Kiedy byli razem w lozku, miala przedziwne wrazenie, ze sa jedna osoba, ze nie mogla wykonac ruchu, aby Szczesny o tym nie wiedzial. Ta bliskosc zaczela sie, gdy Goda przybyla do Miasta Delta, mloda i pelna zycia. Przetrwala Hema, ateizm Gody i nawet przyjazn z Goquisite. Ale wygladalo, ze odebranie Kory Ziniquelowi bylo kropla, ktora przepelnila czare.Zabrala Szczesnego ze soba, aby pokazac, ze nadal mu ufa. Podeszli do debowych drzwi, przed ktorymi czekala cala kolejka Deltan. -Mamy wazne spotkanie - powiedziala kobiecie przed drzwiami i weszli do Sali Tronowej. Gwardzisci zatrzasneli wrota. Krysztalowe zyrandole rzucaly kolorowe plamy swiatla na sciany. Olbrzymia sala sprawiala, ze Tron wydawal sie malenki. Ludzkie dzielo, tysiacletni hold dla pierwszego Dywinarchy, wydawal sie zbyt wielki dla cialka obecnie panujacego. Obwieszono go poczernialymi ze starosci fredzlami i fetyszami z kazdego zakatka szesciu kontynentow i Archipelagu. Na dwunastu cokolach stala Boska Gwardia: Milo, Pli, Nadzieja, Przetracony Ptak i Brazowa Woda. "Nawet Inkarnacje musza robic to, co im rozkaze ten stary idiota!", pomyslala Goda z niesmakiem. Kiedy sie klaniali, scisnela Szczesnego za reke. -Przepraszam, ze sie spoznilismy. Kilka ulic Christonu bylo zablokowanych przez zebrakow. Przewrocili i obrabowali wozy z zywnoscia.. To wstyd, ilu biednych mamy tego roku. -Od Samaal do Rukarow jest lak samo - odparl Dywinarcha. W przeciwienstwie do wiekszosci bogow nie zadawal sobie trudu znizania glosu przy smiertelnikach. - Wielu, wielu z mych poddanych, ktorzy potrafili wczesniej sami sie wyzywic, teraz jest pozbawionych srodkow do zycia. Ziewnal, przeciagnal swe male cialo i zeskoczyl z Tronu: przedziwna rozowa malpcczka z olbrzymimi klami i oczami. Wasy podskakiwaly mu radosnie; najwyrazniej mial dobry dzien. -Mozecie odejsc - rzekl, patrzac na bogow stojacych na cokolach. - Wszyscy. Glosy bogow wybuchly jak fajerwerki: -Panie! -Zostawic cie samego z tworczynia i buntowniczka? Nigdzie nie pojdziemy. Starszy! -Er-serbalu, iye fash graumir? -Owszem, pojdziecie! Wynoscie sie. Juz. Ty tez, Pli! -Myslisz, ze mu odbilo, Godo? - szepnal Szczesny. -Nie oszalal - odpowiedzial Pli z biala twarza, lopoczac skrzydlami. Bogowie mieli dobry sluch. - Tylko bredzi. Nie wiem, co planuje, ale lepiej sie strzezcie. Oboje. - Zniknal. Jeden po drugim, rzucajac Godzie i Szczesnemu nieufne spojrzenia, reszta bogow poszla w jego slady. Goda zamrugala, oslepiona. -Dobrze - rzekl Dywinarcha, zacierajac rece. - Nadal robia, co chce. Kiedy juz i na to bede za stary, naprawde przyjdzie umrzec...! Pani Gentle, od dawna chcialem z toba porozmawiac w cztery oczy. A ty, panie Paean, tez mozesz posluchac. Firim narobiliby tyle halasu, gdyby uslyszeli moje slowa. -Usiadl u podnoza tronu i podciagnal kolana. - Tak, pani Gentle, jak myslisz, dlaczego tej jesieni mamy tylu zebrakow na ulicach? -Z powodu podatkow - odrzekla Goda ostroznie. - Belstem lord Summer znow je podniosl. -A dlaczego podniosl je w zeszlym roku... i znow w tym? -Aby ulepszyc ekonomie, Dywinarcho. - Dlaczego tego sluchal, musial przeciez juz wiedziec. - Aby dac wladze tym, ktorzy maja pieniadze i wplywy, by mogli ich skutecznie uzyc, i by dac nizszym warstwom spolecznym powod do bogacenia sie. -Phi! - Dywinarcha strzelil palcami. - Odpowiedz: Dlaczego ty i Belstem chcecie, zeby lud sie bogacil? -Kazdy chce sie bogacic. -Aha. I w tym tkwi sek. Flameni wierza, ze wszyscy smiertelnicy powinni byc sobie rowni, a dzieki temu zadowoleni. A jednak, jesli dobrze slyszalem, Belstem w zadowolenie nie wierzy. Uwaza, ze smiertelne spoleczenstwo powinno sie dynamicznie poruszac, najlepiej w gore, choc jak widzimy na przykladzie zebrakow, na razie leci w dol. Wierzy w staly ruch miedzy warstwami spolecznymi. O ile sobie przypominam, uzywa slowa "postep". -Z calym naleznym szacunkiem, Dywinarcho, znasz ateistyczny punkt widzenia rownie dobrze, jak ja - sklonila sie Goda. - Jednak do czegos zmierzasz. Do czego? -Uwazaj! - steknal Szczesny. -Wedlug mnie, pani Gentle, panie Paean, lord Summer ma racje, podnoszac podatki - stwierdzil Dywinarcha z satysfakcja. Szczesny westchnal. -Nadszedl czas postepu w spoleczenstwie smiertelnych, czas wyjscia poza ograniczenia narzucone przez flamenow. My, bogowie, juz nie jestesmy wam potrzebni. Mozemy byc czescia postepu lub nie, to zalezy od ludzi. Godo, ty i Belstem jestescie geniuszami, pionierami, rownie wielkimi jak Wedrowiec i Antyprorok. Chyle przed wami czola. "O, bogowie", pomyslala Goda. "Nie. On zartuje, ale prosze, oto koniec ze Szczesnym. Juz mi nigdy nie zaufa. Pomysli, ze specjalnie go tu przyprowadzilam, zeby to uslyszal". I oczywiscie Szczesny ruszyl do przodu, gapiac sie na Dywinarche i zaciskajac piesci. -Panie boze, to niemozliwe. Ty i Goda jestescie wrogami! Doskonale zdajesz sobie sprawe z tego, ze chce uniemozliwic Milo przejecie tronu, kiedy ty wrocisz do Niebios! - glos mu sie zalamal, proszac go: - Powstrzymaj ja! -Nie! - Dywinarcha zlozyl dlonie na kolanach. - Nie chce jej powstrzymywac! Oczywiscie, w imie zachowania pokoju nie moge jej tez pomagac. Ale nie musi sie bac mojego odwetu. Wrecz przeciwnie, ma moje blogoslawienstwo, o ile jest ono cokolwiek warte. - Zasmial sie. "Byc moze nie zartuje". Goda nie chciala nawet o tym myslec. Krew splamila mu spodnie, mieszajcie sie na bialym materiale z teczami z krysztalowych zyrandoli. -Pani Gentle, naruszylem pokoj, ktory od pokolen zachowywali moi przodkowie. Z moich dekretow uczynilem filozofie. Rzadze partaczami! -Oszalal - mruczal Szczesny. - Musial oszalec. -Nie. Nie oszalalem. - Goda zadrzala, gdy uslyszala w glosie Dywinarchy szczery radosc. - Oto, z czego jestem dumny: cale zycie sam dokonywalem wyborow. Sam pomiedzy bogami kierowalem sie wlasnymi zachciankami, a nie zwyczajami ustanowionymi przez innych. Sto piecdziesiat lat temu, gdy mieszkalem w Niebiosach, znalazlem zagubionego, polzywego czlowieka. Zabralem go ze soba, a kiedy sie kurowal, odkrywal Niebiosa i w przeciwienstwie do Wedrowca trzynascie wiekow wczesniej, pojal je takimi, jakimi w istocie byly. Poznal nasze sekrety, nauczyl sie wszystkiego, aby ludzkie spoleczenstwo postawic na rowni z naszym. Te rownosc nazwal ateizmem. - Dywinarcha kaszlnal. - Poslalem go z powrotem do smiertelnych. Ja! To ja bylem narzedziem, dzieki ktoremu poznaliscie tajemnice pomagajace zrozumiec, ze jestesmy takimi samymi bogami jak wy! -Nie - szepnal Szczesny. - Nie wierze w ani jedno slowo. Serce Gody wyrywalo sie do niego, a jednoczesnie sluchala jak zahipnotyzowana. -Mow dalej, Dywinarcho - rzekla. -Ale nawet ja nie spodziewalem sie, ze ateizm rozpowszechni sie tak szybko westchnal bog. - Nasza rasa stala wyzej od was tylko dlatego, ze istniala znacznie dluzej. Ale nasza cywilizacja nic zmienila sie od dawna. I od czasu, kiedy wyciagnelismy was z mroku barbarzynstwa, zrownanie sie z nami zajelo wam tylko dzien i noc. Za kilka chwil przescigniecie nas. - Potrzasnal glowa. -Tak? - szepnela Goda w ciszy. Nagle obok tronu pojawila sie ponownie Brazowa Woda. -Powinnismy sie tego spodziewac - powiedziala Inkarnacja. - Po doswiadczeniach z Wedrowcem powinnismy sie domyslic, co jeden czlowiek moze zrobic bogom. Nawet przed Wedrowcem, kiedy przygladalismy sie pracy prymitywnych tworcow i po raz pierwszy zakochalismy sie w czyms ludzkim, powinnismy juz wtedy zrozumiec. Tworzenie jest jedyna rzecza, ktorej my nic wymyslilismy. Pokazuje to, co ludzkie: zdolnosc do stworzenia czegos z niczego tylko przy uzyciu wiary i serca. Jak cudotworstwo. -Dywinarcho - Goda jeknela bezsilnie. - Brazowa Wodo... Chce... chce wam podziekowac, potwierdziliscie wszystko, w co wierze... Szczesny trzasl sie, twarz ukryl w dloniach. Widziala, jak staral sie usprawiedliwic bogow. Zdusila zal. -Dziekuje wam i mysle, ze rozumiem. Wierzycie, ze teraz my powinnismy przejac ster. Powinnam wczesniej zgadnac, ze Przetracony Ptak jest tego samego zdania, co wy. Ale mlodsze pokolenie buntuje sie przeciwko podwazaniu jego prawa do wyzszosci nad ludzmi i do rzadzenia nami. Dywinarcha i Brazowa Woda nie spuszczali z niej swych nieodgadnionych, boskich oczu. -Mysle, ze wyjasnilismy wszystko - rzekl wladca. - Powinnas juz isc. - Zszedl z tronu i pokustykal przed siebie. Brazowa Woda ruszyl za nim jak troskliwy ojciec. Wasy Dywi- narchy podskakiwaly przy kazdym kroku. W ogromnej sali czula sie niepewnie, jakby do drzwi lomotalo morze, chcac wlac sie do srodka. Co miala z tym zrobic? Z tym zezwoleniem na rewolucje? Dywinarcha dal jej przewage nie tylko nad wrogami, takze nad przyjaciolmi. Wybral ja, nie Belstema, na przywodce nowego rezimu, ktory zapanuje po jego smierci. Teraz mogla spokojnie przedstawiac swe zdanie, tak w Elipsie, jak wsrod ludzi, bez obawy, ze zostanie ukarana. Nikt nie zrozumie prawdziwych powodow jej smialosci i dlatego beda ja szanowac. Ale nie mogla sie z nikim podzielic ta wiedza, nawet z Goquisite. Gdyby jej powiedziala, nazajutrz cale Miasto Delta by wiedzialo. Tlum nie zrozumie, rozpetalaby sie anarchia. Cale szczescie, ze Dywinarcha wybral ja, a nie jakiegos szlachcica o dlugim jezyku! Na szczescie przyprowadzila ze soba tylko Szczesnego, ktory predzej by umarl, niz rozpowiadal, co uslyszal od Dywinarchy! Mial przekrwione oczy. Patrzyla na niego i nie potrafila powiedziec mu, jak bardzo go potrzebowala, ze za nic na swiecie nie chciala go zranic. -Nie wierzysz mu chyba? - glos Szczesnego drzal. - Oszalal. Albo sie toba bawi. Bogowie to demony intelektu. Moze cie nabrac lak latwo, jak pstryka sie palcami. Przez chwile zwatpila, ale potem potrzasnela glowa. Dywinarcha wyrazil tylko swoje zdanie. I byla pewna, ze wierzyl w kazde wypowiedziane slowo. "Ustanowilem prawo! Odeslalem Antyproroka!", mowil. A jedynym wytlumaczeniem bezczynnosci bogow bylo podporzadkowanie sie jego rozkazom. -Chodzmy do domu - szepnela. - Prosze, Szczesny. Chodzmy. Nie klocmy sie. Poruszyl sie, potem stanal. Wysoki i szary, wygladal jak skala na plazy. -Bylismy wiecej niz imrchim, Godo. Nawet Hem nas nie rozdzielil. I wiesz, ze Algia. Eterneli ani Ho nie obchodzily mnie nawet w jednej dziesiatej tyle, co ty. "Och. Szczesny!" - Ko... kocham cie... Jego twarz stwardniala. -Kiedys w kazdym duchu malowalem twoj obraz. Nie zauwazylas tego, ale kazdy byl toba. Marzylem o tobie nawet wtedy, kiedy spalas w moich ramionach. Wyobrazila sobie, ze przytula sie do niego. Wyobrazila to sobie tak zywo, ze poczula zapach kamfory, bijacy od rzadko uzywanych odswietnych ubran. -Czy nie mozesz mnie po prostu kochac? - zapytala. - Czy to musi nas rozdzielac? Czy to musi byc koniec? -Godo, to nie ciebie odrzucono dla bandy dworskich malp wykrzykujacych bluznierstwa. Nie moge poswiecic mej prawosci, nawet dla ciebie. - Widziala lzy w jego oczach. -Nastepny! - zawolal bog za drzwiami. Zrobil sie przeciag, kiedy otwarto potezne skrzydla. Gwardzista wygladal na zmieszanego, widzac dwoje samoinych smiertelnikow i pusty Tron. -Nie wpuszczaj ich, Jarzebino! - Powietrze wybuchlo kolorami: pomiedzy Gwardzista i Goda stanal Pli. Machnal skrzydlami i pchnal drzwi. Szczesny chwycil Gode za reke i uscisk ten na pewno nie byl lagodny. -Dziekuje, Waleczny. Tylko nas wypusc... Skonczylismy tu. Tak, skonczylismy. *** Kilka nocy pod rzad Kora spala sama na ostatnim pietrze Albienu. Ostatniej nocy przemoczyla poduszke lzami. Goda prawdopodobnie opuscila Zaulek. Kora oddalaby rok zycia, zeby cofnac swe zachowanie w noc Elipsy. Ich relacje byly normalne, az nagle Goda zniknela. Czym znow zawinila? Co moglo byc powodem tego znikniecia?Inni tworcy spogladali na nia smutno. I chociaz wiedziala, ze moze udac sie do kazdego, aby ja pocieszyl, nie zrobila tego. Chciala Gody. Nie zdawala sobie sprawy, ze mozna tak mocno tesknic za kims, kogo znalo sie tak krotko. W koncu Goda wrocila na obiad. Po posilku imchrim zostawili je same w Kielichu. "Teraz albo nigdy", pomyslala Kora, chwytajac puchar z winem. Zapytala Gode, gdzie sie podzicwala tyle nocy? Mistrzyni nie odpowiedziala od razu, lecz wodzila palcem po ornamentach na pucharze. -Mam swoj pokoj u Goquisite - rzekla w koncu. - Loze z baldachimem i puchowym materacem, nisze, w ktorej stoi duch zrobiony przez Molatio, mojego mistrza, prosiaczka, ktory spi w koszyku przy kominku, a po drugiej stronie korytarza pokoj Goquisite. Kazdego poranka przychodza do jej pokoju na sniadanie. Mieszkanie tam jest wygodne, bo zazwyczaj do pozna jestem na dworze. -A co ze mna? - zapytala Kora. - Gdzie moje miejsce? Goda osuszyla puchar. -Nalej mi wina. Kora poszla do kuchni, nalala alkoholu i w ciszy wreczyla Godzie puchar. -Mowilam ci, ze bede dobra mistrzynia, i bede sie tego trzymac. Ale ostatnio sie opuszczalam. Wiem, co jest wazniejsze, ale ostatnio sie zaniedbalam. -Co jest wazniejsze? Goda milczala. -Bylam tchorzem - przyznala w koncu. - Zwlekalam z powiedzeniem tobie i calej reszcie. Nie spodoba im sie to. Ale nic na to nie poradze. -O co chodzi? - Dreszcz przebiegl Korze po krzyzu. -Ty i ja... wyprowadzamy sie. Bedziemy mieszkac u Goquisite. Goq i ja zajelysmy sie urzadzaniem dla nas oddzielnego skrzydla w jej posiadlosci. Nie ma tam miejsca jedynie na pracownie, wiec bedziemy wracaly tutaj. "Ale kiedy znajdziesz czas, by mnie uczyc? Musze nauczyc sie tworzyc". Czula glod pracy. "Musze". Przez chwile chciala zapytac, czy nie moze zostac w Zaulku i brac lekcji u Ziniquela czy Kata, ale przypomniala sobie, jak bardzo tesknila za Goda. I przypomniala sobie te odlegle obietnice, ktore skladaly na ulicy Christonu. Godzie tak bardzo zalezalo. Widziala to w jej oczach. Prawdopodobnie sadzila, ze znalazla doskonale rozwiazanie. Wszystko bylo w rekach Kory. "Jesli nie bedziesz miala dla mnie czasu, sama sie bede uczyc", przyrzekla cicho. "Nie bedziesz wiedziec, ze cos sie dzieje. Niczego sie nie domyslisz". -To wspaniale, Godo - powiedziala. - Powiedzmy dzis wszystkim. -Kochanie - Goda objela ja, ciagle trzymajac puchar. Wino chlusnelo Korze na ramie. -Wiedzialam, ze moge na tobie polegac. Wiedzialam, ze moge ci ufac, skarbie. ROZDZIAL CZTERNASTY Wdziek i Braciszek Transcendencja lezeli w malej, kamiennej chacie, ktora wioska wyposazyla dla wedrownych flamenow. Byla noc, na zewnatrz palila sie swieca pachnaca ziolami. Lozko bylo kalwaryjskie, zrobione z kocow rzuconych na podloge, miekkich i wygodnych, ale Wdziek wolala oprzec glowe na koscistym ramieniu Transcendencji. Jej cialo drzalo od placzu.Transcendencja gladzil ja po wlosach: -Cicho. Cii... Musze ci opowiedziec twoja wizje. -Nie chce wiedziec - szepnela. Gdyby mogla, cofnelaby ten dzien. Zbyt czeste wieszczenie zabijalo lemanow, wiedziala o tym i choc przytrafilo jej sie po raz pierwszy, byla przerazona. Nigdy w zyciu nie doswiadczyla gorszego bolu. Zaczelo sie od klucia pod zebrami dzis rano, kiedy prowadzila Transcendencje przez wioske. Dotarli do oazy o swicie po nocy szybkiego marszu i nie zdazyli jeszcze odwiedzic chorych, ktorzy na nich czekali. Transcendencji udalo sie dokonac trzech cudow po nie przespanej nocy i czarnej cykorii na sniadanie. Wdziek zazdroscila mu niespozytej energii, sama czula sie tak, jakby za chwile miala upasc. Byc moze wyczerpanie uczynilo z niej latwy cel dla wieszczenia (myslala o nim jak o czarnej chmurce jasnowidzenia niesionej wiatrem, wypatrujacej lemana, ktorego mogla dopasc). Miala wrazenie, jakby wyrywano jej rece i nogi. Wpadla w konwulsje i runela na ziemie z zacisnietymi zebami, rozposcierajac ramiona. Podbiegli do niej wiesniacy. Posrodku kregu czarnych twarzy widziala slonce, a potem wszystko zniknelo. Obudzila sie w tej chatce. Kalwaryjska, ktora moglaby byc jej babka, omywala jej twarz. Wdziek nie pamietala swojej babki. Miala na imie... Tici? Kobiela mowila cos cicho. Wdziek wiedziala, ze nie moze sobie pozwolic na slabosc, odepchnela kobiete i zawolala Transcendencje. Teraz drzala i szlochala, przytulajac sie do jego twardego ciala. Kiedy zaczela dojrzewac i jej cialo zmienilo sie, nienawidzila siebie. Lemanka i flamen nie zagrzali miejsca w zadnej oazie na tyle dlugo, aby jakas kobieta wytlumaczyla jej, na czym polegaly zmiany. Ale teraz, trzynastoletnia, byla z siebie zadowolona. Mogla zblizyc sie do Transcendencji jak nigdy wczesniej. -Powiedz - szepnela, zbierajac sie na odwage. -Mowilas: "Musimy jechac do Krolewca. Do Miasta Delta. Mamy tam cos do zrobienia. Dywinarcha w niebezpieczenstwie. Dywinarehia w niebezpieczenstwie. Zdrajca, zabojca, pobozny, ktory zbladzil. Musze sluchac bozych rozkazow". - Transcendencja urwal. Wdziek wstrzymala oddech i czekala, jakie imie padnie. - Reszta byla tylko belkotem. -Jest niekompletna! - wykrzyknela z ulga. - Nie mozemy sie podporzadkowac! -Na sama mysl o powrocie do Krolewca robilo jej sie niedobrze. Jak wiekszosc lemanow, zaraz po wyborze przez Transcendencje pojechala uczyc sie w Miescie Delta i ten jeden pobyt wystarczyl az nadto. Kochala Kalwarie. Kochala slonce, piasek i wydmy, metalowe wieze wiertnicze i sposob, w jaki ich czarne sylwetki odcinaly sie od rozpalonego nieba. Kochala ostre, geste zupy, od ktorych usta stawaly w plomieniach. Nawet podczas wieczornego posilku powinno sie pamietac, ze rano znow wstanie palace slonce. -Lemanko - rzucil ostro Transcendencja. - Czy tylko mi sie zdawalo, czy chcesz sie sprzeciwic przepowiedni? Wdziek przelknela lzy i ukryla twarz w jego habicie. -Nie chodzilo mi tylko o to, ze... nie mozemy! Musimy poczekac na jasniejsze wskazowki od bogow. Skad niby mamy wiedziec, kogo zabic, jesli nie... - nie chciala tego mowic. - Jesli nie bede znow wieszczyc? Czy znane obowiazki nie sa wazniejsze? To znaczy, za tydzien czekaja na nas w Firoun, i w Samadh, nie mozemy ich pozbawic naszych cudow... -Dziecko, pojdziemy dalej. Na razie. Na pewno bogowie powiedza nam, co mamy robic. Przepowiednie sa bardzo dwuznaczne, ale wiem tez, kiedy nalezy im sie podporzadkowac. -Czy wiesz to teraz? - spytala. -Nie - westchnal. - Ale dowiemy sie. Wybrano nas do tego dziela, Wdziek. To sprawdzian naszej wiary. Bogowie znajda sposob, aby dac nam znak, ze mamy zrobic, co nalezy, a do tego czasu bedziemy sie przygladac. Przytaknela. Nie rozumiala slow, wiedziala tylko, ze na razie nie wyrusza do Krolewca. Nie mogl jej zobaczyc w ciemnosci, wiec wyrecytowala formulke posluszenstwa: -Tak, panie. Jestem ci posluszna i przez to posluszna bogom. Na zewnatrz zaczal szczekac pies. W powietrzu rozlegl sie okrzyk drapiezcy, niesiony nocnym wiatrem. Transcendencja objal ja jakby jakikolwiek dzwiek z zewnatrz zagrazal ich bliskosci. Kiedy wszystko ucichlo, przewrocil ja na plecy. Jego palce wedrowaly od jej mostka ku piersiom, bawily sie brodawkami. Poczula lfle ciepla. Byl jej zyciem. Poznawal ja tylko dotykiem. Dziwne, ze nigdy nie widzial jej twarzy, ona znala kazdy szczegol jego. Przybyl do domu jej dziecinstwa droga, jak wszyscy wedrowni flameni, mial odrzucony kaptur, a domesdianski deszcz moczyl mu wlosy, ktore juz wtedy byly biale. Byl sam. Jego pierwsza lezanka, dziewietnastolatka, tydzien wczesniej wyszla za maz za chlopca z Nece. Tyle powiedzial siostrze Wdziek, karmiacej kury na podworku. Kora pobiegla na pole kukurydzy, gdzie Wdziek pomagala matce zebrac ostatnie kolby, i wrzasnela, ze lamen przyszedl sam. Nie bylo w jej glosie radosci. Wdziek pamietala, ze Kora rzadko sie smiala. Jej twarz przypominala kamien. Wdziek przytulila twarz do bialych wlosow Transcendencji. Zlapala go za nadgarstki i wciagnela na siebie, obejmujac udami. Ich ciala rozpalaly sie. -Kocham cie - jeknela, gdy ja piescil. Pachnial sola, piaskiem i kminkiem, pustynia. ROZDZIAL PIETNASTY Mell siadl ciezko na stolku przy barze, zmeczony, ale szczesliwy, nie zwracal uwagi na marynarzy z Zachodnich Rubiezy, tloczacych sie przy wejsciu. Kilka miesiecy zabrala mu droga z Kalwarii i zmienianie statkow (i naprawde niezle sie natrudzil, zanim nauczyl sie od pierwszego wejrzenia rozpoznawac marynarzy preferujacych mezczyzn), ale w koncu tu dotarl. Miasto Delta. Odkad pamietal, zawsze pragnal tu przybyc. Teraz czul slodkie znuzenie. Byl swiadomy spojrzen, ktore mu rzucano. Chlopcy w domu mieli racje: poszarpane ubranie nie ukryje piekna. Kobieta w drogim plaszczu, siedzaca w rogu, od kwadransa nie spuszczala z niego wzroku i byla najlepsza rzecza, jaka mogla mu sie trafic.Mell lepiej czul sie z mezczyznami, ale sypial tez z kobietami, szczegolnie tak ladnymi jak ta tutaj, oczywiscie, jesli tylko dobrze zaplacily. W kopalniach brazu szybko i ostro zapoznawales sie z obiema plciami oraz uczyles sie lapac kazda okazje, ktora wpadla w rece. Przy barze stal czlowiek przypominajacy jaszczurke i tez nie spuszczal z niego oka. Mell przypuszczal, ze ten ma zupelnie inne zamiary: prawdopodobnie byl kieszonkowcem wyszukujacym zoltodziobow, ktorzy dopiero co przybyli do miasta. Albo alfonsem wypatrujacym towaru. Miasto Delta tkwilo w samym srodku cuchnacych bagien i kazdy musial przejsc przez doki, a wiekszosc przybyszow nie miala pojecia, czego szukac w miescie. Wiele szczeniakow musialo wpasc w lapy tego mezczyzny, ktory wlasnie poprawil kolnierz, przegryzl galazke bazylii, aby uperfumowac oddech, i szykowal sie, by podejsc do Mella. "Nie ze mna te numery, przyjacielu". Mell przelknal piwo i wstal. Usmiechajac sie, sklonil sie ku damie w plaszczu. -Pani - rzekl. - Strasznie pada a ja dopiero co przyjechalem. Nie chcesz ubic interesu? Ja w zamian za twoje lozko? Wstala i wyciagnela dlon. Swieca nad jej glowa lsnila zielono i pachniala trawa. -Tak, mozesz dzielic ze mna lozko - odparla. - Tak. *** Teraz otaczala ja znajoma ciemnosc pokoju, dawnej wilgotnej sypialni u Gody w Zaulku Tellury. Goda nie sprzeciwiala sie jej noclegom w Zaulku, zamiast na Placu Antyproroka, wiedziala wiec, ze nikt sie nic przejmie jej nieobecnoscia. Nie moglaby przemycic Mella do posiadlosci Goquisite, bo bogowie tylko wiedza, kto moglby ich zobaczyc i zatrzymac. Albo powiedziec mu, czego powinien sie spodziewac.Znajome lozko zarzucone poduszkami. Znajomy zapach kwiatowych perfum, ktore dla siebie wybrala, zmieszany z zapachem atramentu traktatow o urodzie, ktore czytala przed zasnieciem. Oszalamiajace, szczuple cialo w jej ramionach, jego doskonale pocalunki. Miala nadzieje, ze on sie nie zorientuje, jak bardzo jest niedoswiadczona jako kochanka. I jako tworczyni. Samodzielne tworzenie bylo uczniom zabronione. A jednak cos jej mowilo, ze jest gotowa. Kiedy juz znalazla swe miejsce w Zaulku Tellury, wiedziala, ze jej nie wyrzuca, niezaleznie od tego, co zrobi, a ona nie mogla sie powstrzymac przed zlamaniem kilku zasad. Zdecydowala sie skusic los, wybrac sie do dokow i zobaczyc, co sie sianie. Znalazla Mella Cujegrassa. Przystojny jak tylko potrafili byc Kalwaryjczycy, mroczny i pelen seksu. Mial dlugie wlosy, ulozone tak jak gornicy, a na skroni blizne po oparzeniu. Kiedy zobaczyla go w tawernie, ta drobna niedoskonalosc przyciagnela jej wzrok. Ziniqucl mial racje: wystarczylo poczekac, a duchy same przychodzily. Wyczerpany Mell odsunal sie i dyszal: -Czy cie zadowalam? Czy jestes zadowolona ze swojego wyboru? W dokach mozna znalezc wiele prostytutek, wiesz o tym, pani. Ale gwarantuje ci, ze jestem najlepszy. -Ty... jestes... - Wiedziala, ze tak naprawde nie byl prostytutka, tylko dopiero co zszedl na lad. Taki dumny. Taki mlody. Taki ognisty. I skazany na smierc. Wiedziala, ze gdyby mu teraz powiedziala, co go czeka, nie zadalby zadnego wynagrodzenia dla rodziny. Oddalby sie jej i czekal na podziw przyszlych pokolen. Czula, ze go oszukuje. Zacisnela dlonie na jego ramionach i przyciagnela do siebie. -Zaczyna byc mi zimno. Chodz tutaj. -Mmm... auc, to laskocze! -Jestes taki zaskoczony, kiedy sie smiejesz. -Dorastalem w kopalni brazu. Tam sie nie ma z czego smiac. Ugryzla go w kark. Futro na obojczykach ciagle smakowalo metalem. -Jestes wspanialy. -Teraz ja chce ciebie posmakowac. - Odsunal ja od swej szyi, jakby byla malym zwierzatkiem. - Chodz, malenka... - Przycisnal wargi do jej ust i biodra do jej bioder. Potem w nia wszedl. Marzac o tworzeniu. Kora zapomniala o swym dziewictwie. Bol przeszyl ja jak strzala. Zastanawiala sie, czy wiedzial, ze jest jej pierwszym kochankiem. *** O czwartej rano wszystko sie skonczylo. Kora miala mdlosci. Lustro w lazience odbijalo splatane wlosy i poszarzale futro. Obudzila sie godzine temu i zdala sobie sprawe, ze umrze, jesli czegos nie zje. Rzucila sie do kredensu i zjadla wszystko, co wpadlo jej w rece.Przedtem... Z jej pamieci jak koszmar wyplynal poczatek nocy, kiedy Mell sie odsunal i spojrzal na nia ze zwatpieniem. Wtedy zrozumiala, ze teraz, teraz musi to zrobic. Pamietala desperackie szukanie w pamieci slow Gody. Furie, kiedy zrozumiala, ze nic nie potrafil sobie przypomniec. Tworzenie bylo nie do opisania. Smierc byla oddzieleniem duszy od ciala. Kiedy Kora wbila noz pod zebra Mella, zrozumiala, jak niezwyklej, zapierajacej dech w piersi sily psychicznej potrzeba, aby powstrzymac to oddzielenie. W koncu poczula obrzydliwy zastoj, kiedy dusza przestala walczyc i upadla obok, wysuwajac sie jak ryba z jej garsci. Zastanawiala sie, dlaczego w ogole chciala to zrobic? Byla sama w mieszkaniu oswietlonym tuzinami swiec i chciala um- rzec. Jak mogla to zrobic? Jak mogla sobie pozwolic na uprawianie profesji, ktora wymagala zabijania istot ludzkich? Zaufal jej. To bylo najgorsze. "Zabilam go. Zabilam. O, na bogow". Brzeg umywalki byl zimny i ostry. Zostawil czerwone slady na dloniach. Na dnie znajdowalo sie troche rozowej wody. Opryskala twarz, wytarla futro rekawem bluzki. Dwa pokoje dalej lezalo cialo, brudne i puste. Nie pamietala nawet, jak upozowala ducha. Bala sie wrocic i sprawdzic, jak wyszedl. -Jesli to gowno, bogowie mnie potepia. Musi byc piekny na tyle, aby przewazyc szale zycia Mella na Boskiej Wadze. Dlaczego to zrobilam, zanim sie nie upewnilam, ze potrafie? - Usiadla na marmurowej posadzce, zawodzac: -Pycha! Do diabla! Nad nia wznosily sie nogi umywalki. Popelnila zbrodnie godna drapiezcy. Nie ma usprawiedliwienia ani ucieczki. Nie ma powrotu. Nie ma usprawiedliwienia... Drzwi lazienki skrzypnely, uslyszala kroki i ktos dotknal jej ramienia. Krzyknela i odsunela sie, wstajac niezgrabnie. Dopiero pozniej uswiadomila sobie lagodnosc dotyku. W drzwiach stal Nastepca Tronu, smukly, bosy, odziany w czern. -Stworzylas zaiste inspirujacego ducha. Jego purpurowobrazowe wlosy lsnily jak martwe liscie. Kora zadrzala. Byla zbyt wyczerpana, aby jego obecnosc ja zaskoczyla. -Panie Nastepco, nie mow tego, czego nie myslisz! Czy zdajesz sobie sprawe z tego, jaka zbrodnie popelnilam? Milo usiadl na umywalce i machal nogami. Musial wazyc mniej, niz sie wydawalo. -Zwykle skrupuly. Kora nie mogla oderwac oczu od jego twarzy. Nie widziala go z tak bliska od pierwszego wieczoru w Starym Palacu. Zapomniala, jaki jest piekny. Mial nienaturalnie wielkie oczy, ale w przeciwienstwie do innych Inkarnacji wyrazaly one wspolczucie, bardzo ludzkie wspolczucie, ocenila Kora. -Z tego, co widze - rzekl czystym glosem, sciszonym tak, aby sciany lazienki nie pekly - sadzisz, ze zabilas bez celu. Nie rozumiesz, co cie opetalo. Nienawidzisz sie za swa bute. - Potrzasnal glowa i zasmial sie. - Na Moc, dziewczyno! Jesli chcesz czuc sie winna, idz do Sadzawki Eftow! Eft ci powie, czy chce odzyskac zycie czy tez uwaza swoja smierc za uzasadniona, zalezy od tego, w jakim bedzie nastroju. Ale czy to sie naprawde liczy? -Chcial zyc - szepnela. - Byla w nim zywotnosc. W przeciwienstwie do Beau. -Niewazne! Wedlug regul tworcow udalo ci sie! Chodz, pokaze ci. - Podbrodkiem wskazal sypialnie. Spojrzala. Lezal na plecach na bialy m puszystym dywanie, jego usta byly otwarte, pelne krwi. ktorej struzka sciekla po policzku. Jego dlonie zaciskaly sie na ranie pod zebrami. Dusza uciekla, ale cialo umieralo dlugo. Duch stal wyprostowany przy lozku. Wygladal, jakby oblizywal palce. Mruzyl oczy w zadziwieniu, ale zdawalo sie, ze zaraz wybuchnie smiechem. Wyraznie zaznaczyla jego dziecieca niewinnosc. Milo wzial ja pod ramie i pchnal do jasno oswietlonego salonu. Usadzil ja na zimnej podlodze przed wygaslym kominkiem, a potem przegarnal wegle dlonia. Buchnely plomieniem. -W twoim duchu widac temat, na ktorym sie oparlas. Nikt z tworcow tego nie umie. Konstruuja piekne dziela sztuki, korzystajac tylko z imaginacji. Ty, poniewaz wybralas niezwykly temat, stworzylas jednego z najsilniejszych duchow, jakie widzialem. A nawet go jeszcze nie pomalowalas! -Ale... ale ja nawet nie wiedzialam, co ja ro... - nie potrafila powstrzymac lez. Zaszlochala i pochylila sie w przod. Zlapal ja i objal, podtrzymal z delikatnoscia, zrodzona z wielkiej sily. Jego piers byla jak najtwardsza muszla, a cialo dwa razy goretsze od ludzkiego. Szlochajac, oburzona na siebie, Kora myslala: "Jest bogiem! Bogiem!" Ale pomogl jej zyc dalej. -Dziekuje, dziekuje, panie... -Nie ma za co - odparl cicho. Jego glos stwardnial. - Ale nie mow do mnie w ten sposob. Nie, jesli mnie kochasz. Spojrzala na niego. Potrzasnal glowa: -Nie uzywaj slowa "bog", gdy chcesz mi sie przypodobac. Po prostu. Przestraszyla sie. -Dlaczego nie mam nazywac cie bogiem? Przeciez nim jestes... - Westchnal smutno. - Przepraszam, Panie. - Sklonila glowe, uczona od dziecka posluszenstwa. - Nie mnie zadawac pytania. Juz cie nie nazwe bogiem. -Cholera! Na Moc, wy smiertelni, jestescie niemozliwi! - wybuchnal. Podniosla oczy. -Niemozliwi! - Wzial gleboki oddech, jego ramiona drzaly od powstrzymywanego smiechu. - W porzadku, Pokoro. Nie bede cie zmuszal. Nazywaj mnie, jak ci sie zywnie podoba. - I zniknal. *** Pozniej Kora obserwowala Gode obchodzaca ducha, stukajaca obcasami, dotykajaca przejrzystej powieki. Miala szara, zimna, zamknieta twarz. Kora opierala sie o parapet. Nad Zaulkiem wstawal swit. Oczywiscie, Kora pragnela aprobaty Gody, ale nie liczylo sie to tak bardzo jesli tylko Goda widziala jej dzielo. Czula sie lekka jak piorko. Teraz, gdy Milo Nastepca, najlepszy znawca piekna, zaakceptowal jej ducha, nic nie moglo zmacic szczescia Kory.-Nie jestes mistrzynia - rzekla w koncu Goda. -Jakzebym mogla? -Gdyby ktos sie dowiedzial o tym duchu, bylabys surowo osadzona. Kora potrzasnela glowa. -Nie, Godo. -Nie zaczynaj ze mna, mala! Nie chodzi mi o tworcow! - Goda odwrocila sie do niej. -Chodzi mi o szlachte, szczegolnie Goquisite! Zapewniam cie, ze wszyscy nauczyli sie regul tworzenia, aby miec bron przeciw nam! I mysle, ze nie zdziwisz sie, jesli ci powiem, ze Goquisite bardzo by sie ucieszyla z twojego niepowodzenia. Kora przelknela. Moze jednak byla glupia. -Wiesz co? Powiemy, ze on jest moj. - Goda dotknela diamentowej piersi ducha. - Sprezentuje go Dywinarsze. To mily gest ze strony tworcy. A tym razem zaciagnelam u Dywinarchy wyjatkowy dlug i do tej pory nie wiedzialam, jak go splacic. -Ale... - Wspomnienie tworzenia tkwilo w palcach Kory. Trzymanie duszy, dopoki nie wskoczyla do Sadzawki Eftow, bylo jak wsadzenie dloni w kosz pelen nozy. Tyle bolu wlozyla w tego ducha. Chciala, aby ja ceniono! Zawstydzona swym egoizmem, spojrzala na ulice. - Chcialam go dac Milo. -Co? Kora odwrocila sie do Gody. -Nic. Ale, ale, Godo, a jesli stworze kolejnego? Co wtedy? Goda sciagnela brwi: -Czy nie powiedzialam wyraznie, ile ten nam sprawi klopotu? Chcesz nam obu zagrozic? Na litosc boska, Koro! To wbrew zasadom! "Jak to powiedziec, nie bedac niegrzeczna?" Pokoj wypelnil slony zapach mzawki. -Godo, ty i ja zlamalysmy juz tyle zasad. Czy to ma znaczenie? Przeciez chcesz, zebym byla jak najlepsza tworczynia. A poza tym... - pamietala poczucie wladzy. Swiadomosc, ze potrafila stworzyc piekno, wazace wiecej od zycia na Boskiej Wadze. - Gdybym ci obiecala, ze nigdy wiecej tego nie zrobie, sklamalabym. Goda potarla twarz. Na jej dloniach zostal srebrny pyl, a na policzkach pojawily sie ciemne plamy. -Koro - zdobyla sie na usmiech. - Chyba zapomnialam powiedziec, jaka jestem z ciebie dumna. To cudowny duch. Kazdy sposrod imrchim bylby z niego dumny. Kora wypuscila powietrze, chociaz nie wiedziala, ze wstrzymala oddech. -Musisz zrozumiec, jak mi teraz trudno. Belstem nie ustapi w sprawie podatkow za zboze z Krolewca - glos Gody stal sie ostry. - Slyszalas kiedys cos takiego? Nie wiem, co zamierza zrobic z pieniedzmi, ale twierdzi, ze Summerowie powinni miec podwojny udzial, bo maja w rodzinie dwoje doradcow... - umilkla. - Niewazne. Ja zeszlej nocy nie stworzylam ducha, ty tak. -Lata mina, zanim bede taka dobra, jak ty - przyznala Kora lojalnie, czujac smierc miedzy nimi. Powietrze w pokoju drzalo jak woda w potoku. Pociagnal ja jego prad, jednak odskoczyla w panice. Goda nie zauwazyla napiecia. -Kochanie, przeroslas moje najsmielsze oczekiwania - wyciagnela ramiona. Kora cofnela sie, spojrzala na jedwabna suknie Gody i ocenila swoja upackana kiecke. -Pobrudze cie... -Gluptas - zasmiala sie Goda. - I tak musze to zdjac. Cala noc spedzilam na dworze. Uczcimy twojego pierwszego ducha calodniowym snem. Kora przytulila sie do mistrzyni, kladac policzek na jej ramieniu. Poczula metaliczny zapach pudru Gody. " Beau nie obchodzil mnie tak bardzo, jak Goda", pomyslala. "Sklamalam, przestalabym tworzyc, gdyby mnie poprosila". Nie mogla zapomniec ciala Milo: goracego, pustego, twardego jak kamien. ROZDZIAL SZESNASTY Miesiace rozciagnely sie w lata. Zimy i lata zatapialy Miasto Delta w soli.Kora natomiast, miala uczucie rozdarcia przy probach zachowania lojalnosci wobec Zaulka Tellury, i Placu Antyproroka. Na poczatku wracala do tworcow tak czesto, jak tylko mogla, ale trudno bylo oprzec sie dworskim pokusom. Goquisite, Marasthizinith, Belstem, Aneisneida, Pietimazar i krag ich wspanialych, nieszczerych przyjaciol wciagal ja jak bagno. Tak naprawde wcale im na niej nie zalezalo, byla wszak tylko uczennica, ale i tak ja zdobyli. Szla na jedno spotkanie i nastepnego dnia znajdowala na poduszce szesc innych zaproszen, a kazdy z nadawcow bylby smiertelnie obrazony, gdyby sie nie pojawila. Wybrala stopniowe wycofywanie sie z zycia towarzyskiego. Wszyscy tworcy przebierali sie od czasu do czasu, bo ich wyprawy w miasto wymagaly anonimowosci, jednak gdy Kora skonczyla dziewietnascie lat, osiagnela w tej sztuce perfekcje tak wielka, ze Pokora Garden prawie wcale nie pojawiala sie w posiadlosci Ankh. Stala sie samotnikiem oddanym swej sztuce. W tym czasie, uzywajac pudru, farb, cieni do powiek i sukien, Kora bywala na dworze jako tuzin roznych osob. Goquisite nie poznawala jej, bo dziewczyna po skonczeniu osiemnastego roku zycia znacznie urosla. Puder nadal brazowemu futru Kory zielonkawe zabarwienie i kiedy Goquisite w koncu orientowala sie, z kim ma do czynienia, traktowala ja jak jednego z zaproszonych gosci. Byla mila, przyjacielska, calowala ja i opowiadala rzeczy rownie prawdziwe jak jej usmiech. Kora nadal nie rozumiala, jak Goda moze sie zadawac z ta plytka kobieta. Wtedy przypominala sobie, ze Goquisite jako dziecko byla lemanka, jak wszyscy szlachcice pierwszego pokolenia: cos musialo sie w niej kryc, jakas zdolnosc pojmowania swiata, ukryta pod jedwabiem i miekkim cialem. Nie wnikal glebiej w mechanizmy tej przyjazni, patrzyla tylko, zachwycom jak Goda i Goquisite niszcza swych przeciwnikow niby dwoje drapiezcow mordujacych owce. Kiedy Goda i Kora byly same dziewczyna czesto miala wrazenie, ze jej mistrzyni nie mowi do niej, a do Goquisite. Znosila w ciszy to upokorzenie. Wiedziala jak bardzo Goda na niej polega. Kiedy wracaly do Zaulka, Goda kryla sie za plecami Kory przed milczacym potepieniem innych tworcow. (Ziniquel nie zadawal sobie trudu, aby ukryc swa pogarde. Wychodzil z pokoju, gdy Goda do niego wchodzila. Kora bala sie, ze pewnego dnia znienawidzi nie tylko mistrzynie.) Probowala przekonac Gode, aby ta nie zamartwiala sie utrata zaufania tworcow. Byla to cena, ktora musiala zaplacie za mozliwosc swobodnego przebywania na dworze. Jednoczesnie Kora rozumiala, ze nikt z tworcow nie pogodzi sie z taka strata bez gniewu i zalu. Bez swych imrchim tworca po prostu nie istnial. Co wiecej, polityczna sila tworcow plynela z ich jednosci. Kiedy spisek moznych zataczal coraz szersze kregi i obejmowal zamorskie prowincje, postawa Gody zagrazala jej pozycji w samej Elipsie. Na razie wszyscy tworcy nadal glosowali tak, jak ona, ale jak dlugo jeszcze? Kora czula, jak ich zycie rozciaga sie, rozciaga i strzepi na krawedziach... A do tego Goda nie przejmowala sie zbytnio uczuciami Kory. Nie wyobrazala sobie, zeby lojalna uczennica mogla miec inne poglady polityczne (Kora nie miala, ale Goda powinna brac taka mozliwosc pod uwage. W koncu uczniow nalezalo sie strzec.) Uczniowie nie mieli prawa tworzyc. Ale Kora potrzebowala tworzenia jak narkoman opium. Pod koniec kazdego dnia, spedzanego na salonach, owinieta w koronki i obsypana pudrem, po to by pomagac Godzie, wyruszala na lowy albo brala ryksze do Zaulka Tellury. Biegla na gore, zrywala suknie, wrzucala na siebie przepocony fartuch, a rozwazania nad estetyka kolejnego ducha pomagaly zapomniec jej o wszystkim. Energia, ktora wtedy czula, prowadzila jej palce jak szalencza goraczka. Domyslala sie, ze ta energia plynela czesciowo z seksu, ktory ja laczyl z duchami. Seks byl zabroniony. Tworcy mieli obowiazek sie wycofac, zanim doszlo do spelnienia. Jednak Kora zaczela od zlamania tej zasady i teraz bylo juz za pozno. Inni tworcy, oczywiscie, wiedzieli, potrzasali glowami, ale nie probowali jej powstrzymac. Jednego nie wiedzieli: dlaczego nigdy nie zostala kochanka zadnego z nich. Zakaz uprawiania milosci podniecal ja tak, jak nie podniecilby jej zaden z imrchim. Pieszczoty duchow wprawialy jej cialo w drzenie, a malowanie ich zaspokajalo pragnienia. Krag sie zamykal. Kiedy tracila sily, przychodzil Milo. Po pierwszym duchu zaczal skladac jej regularne wizyty. Szybko przestala sie zastanawiac, dlaczego - byl bogiem i jego dzialania byly niewytlumaczalne. Milo pojawial sie w jej pokoju w Albienie z glosnym teth" i razem spozywali kolacje, ktora wczesniej ukradla z kuchni Kielicha. Jadl z wilczym apetytem, siedzac w saloniku, ktory urzadzila sobie w dawnym pokoju Gody. Przyprowadzala tu swe duchy i malowala je. Na poczatku rozmowa z Milo nie kleila sie i Kora przeklinala wlasna niezgrabnosc. Beznadziejnie zastanawiala sie, dlaczego nadal ja odwiedzal? Jakis rok pozniej, przymierzajac jego koszule, dokonala przypadkowego odkrycia: cale cialo Milo porastaly pazury. Grube, brazowe szpony podobne do tych, ktore mial u rak i nog, rozsadzaly zielona skore. Wsciekl sie, kiedy odwazyla sie o nie zapytac, i nie pojawial sie przez kilka tygodni. Kiedy wrocil, ich przyjazn nabrala zupelnie innego wymiaru. Powiedzial, ze regularnie je przycinal, wiec zazwyczaj przypominaly tylko brazowe cetki, ale czasami ktorys przeoczyl. Byla oczarowana. To bylo tak, jakby dluzej nie odczuwal potrzeby podtrzymywania w jej obecnosci boskiego wizerunku. Mogli siedziec w ciszy, ktorej nie przerywal zlosliwymi, bezsensownymi uwagami. Czasami pojawial sie wsciekly, plul jadem i parskal, przemierzal salon wielkimi krokami, a Kora nie wchodzila mu w droge. Potem wyciagal sie na kanapie, kladl glowe na jej kolanach i usmiechal sie. W zamian za zaufanie zaczela zwierzac mu sie ze swych problemow. Bala sie, iz ludzie odkryja, ze Goda nie tworzy swych duchow, a Belstem staje sie zbyt wielkim ekstremista. Mowila o zwyklych, codziennych sprawach. A Milo naprawde sie przejmowal. Sluchal ze zmarszczonym czolem i dawal rady, ktore - choc czasami ironiczne - zazwyczaj byly przemyslane. Kiedy widzial, ze jest zmeczona i zla, tak dlugo blaznowal, az zaczynala sie smiac. Opowiadala mu o wszystkim. Od czasu do czasu plakala ze zmartwienia, a on obejmowal ja i przyciagal do siebie, jak za pierwszym razem. Ta dziwacznosc jego ciepla i miesni oplatajacych szkielet wystarczaly, aby przestala plakac. Przypominala sobie, jak bardzo sie roznia i ze Milo byl, mimo wszystko, nadludzki. I choc bywal u niej czesto, nic o nim nie wiedziala. Nigdy nie mowil jej, dokad sie wybiera, gdy znikal w rozblysku swiatla. Widywali sie tylko u niej. Na dworze zachowywal sie jak dran i odpowiadal zagadkami, jak inni bogowie; zastanawiala sie, czy to ta sama osoba, ktora lezala na jej kolanach i mowila o modzie i sztuce? W Elipsie posiadal zdolnosc znajdowania rozwiazan nawet wtedy, kiedy Inkarnacje skakaly sobie do gardel, choc zazwyczaj klotnie konczyly sie tylko krotkotrwalym rozejmem a nie prawdziwym pokojem. Czasami, gdy patrzyla przez szybe na jego szczuple plecy, zastanawiala sie, czy swiadomie przygotowuje sie do roli Dywinarchy? Czy dlatego bywal taki odlegly? Dywinarcha. Starszy. Er-serbali aes hymannin. I choc nie zdawala sobie z tego sprawy, Milo uczyl ja jezyka bogow. *** -Jestem taki zmeczony - powiedzial, opierajac sie o wezglowie lozka Kory.-Wczoraj zasnalem w Elipsie. Nie wiem, co z tym zrobic. Kora wyciagnela sie na stosie poduszek w nogach lozka, chowajac stopy pod aksamitna spodnica wieczorowej sukni. Miala czerwone wlosy i zlote futro: udawala mloda dame Fellwren, podrozujaca w gore Chromu. Wrocila ze spotkania u Marasthizinith Crane i wlasnie miala zamiar sie przebrac, gdy pojawil sie Milo. -Byc moze to dlatego, ze miejscy flameni czynia tyle cudow tego lata - odparla. - Moze cie wyczerpuja? Byles juz w Shimorningu albo Temeritonie? Tam panuje najgorszy upal. Wszedzie muchy i smrod z kanalow. Belstem i jego slynna policja oczywiscie sie obijaja. - Jej glos stwardnial. - Flameni robia wszystko, co w ich mocy, aby utrzymac ludzi przy zyciu. -To nie ma na mnie wplywu, Koro - powiedzial. Ziewnela. -Jak sobie zyczysz, panie. Chociaz otwarla wszystkie okna i w salonie smierdzialo bagnem, nadal bylo strasznie goraco. Lato wrecz ociekalo wilgocia. Brudna woda spowodowala zaraze w miescie, szerzyl sie glod i przestepstwa, a Belstem nalozyl nagrode na glowy krolow podziemia, takich jak Zloty Sztylet czy Malodobry, ktorzy stali za wszystkimi napadami. Glod sprawil, ze drapiezcy wypuszczali sie az na przedmiescia Bagniska. -Wydaje mi sie, ze kazde lato jest goretsze od poprzedniego - rzekla w chwili, kiedy nad ich glowami rozlegl sie okrzyk drapiezcy. Milo przekrzywil glowe i nasluchiwal. Spojrzal na nia. -Wiesz co, Koro, mysle, ze juz powinnas zrozumiec, ze nie jestem bogiem. -Nie badz glupi - parsknela, tlumiac strach. Nie cierpiala, kiedy o tym mowil. - Jesli nie jestes bogiem, to kim? Siedzial nieruchomo ze skrzyzowanymi nogami, mial nagie ramiona, a zlote kolczyki blyszczaly wsrod dlugich wlosow. -Nie jestesmy boscy. Naprawde. Miedzy soba poslugujemy sie waszym jezykiem rownie czesto jak naszym, ale nie nazywamy sie bogami. Nazywamy sie auchresh. - Nigdy wczesniej nie slyszala tego slowa. Zabrzmialo odrazajaco. -W waszym jezyku oznacza to "dziwadla". -Dziwadla? Auchresh? -Tak. A nasz jezyk to auchraug. Siedemnascie stuleci temu flamenizm zrobil z nas bogow, bez zadnej zachety z naszej strony - pochylil sie i ciagnal rozgoraczkowany dalej: - Niektorzy z nas sa gotowi ustapic. Ale nie mozemy. Czesciowo dlatego, ze tylu smiertelnych cale swe zycie opiera na wielbieniu nas, a poza tym wielu z nas nie wyrzeknie sie przywilejow, ktore niesie ze soba bycie bogiem. -Zamknij sie. Nie chce tego sluchac - rzucila. -Nigdy nie sadzilem, ze wybierzesz ignorancje. Wiedziala, ze nie wywinie sie tak latwo. Starala sie przytlumic strach. -Chce, zebys zrozumiala. - Spojrzal na swe kostki. - Chce, zebys wiedziala, dlaczego jestem taki, jaki jestem. Nigdy nie mowil o pazurach rosnacych na ciele, nie uczynil nawet najdrobniejszej aluzji. Pokoj nagle pociemnial. Mechaniczny zegar na scianie wybil druga. -Chcesz znac prawde? - zapytal powoli. - Pokaze ci prawde, ale czy potrafisz ja zniesc? Nie mogla odpowiedziec, sparalizowana strachem. Upokarzajace, okazac sie nagle mala poboznisia! Myslala, ze ta dziewczynka zostala w Domesdysie. Jaka naiwna byla, gdy myslala, ze tak latwo umknie od swego dziecinstwa. Wpatrywala sie w swoje dlonie. Na kazdym paznokciu wymalowala korone, symbol Tronu. Goqisite zaczela te mode, a kobiety takie jak dama Fellwren podazaly za kazda nowinka. Emalia zaczynala odpadac. Kora musiala pomalowac paznokcie jeszcze raz. Musiala wybrac suknie na sesje wyszywania u damy Haricot. Goda prosila ja, aby popracowala nad dama Haricot... -Milo, mam tyle do zrobienia - powiedziala. - Czy to odpowiednia noc na objawienie? Jego twarz pociemniala, machnal reka, a szpon zawadzil o jej policzek. Przestraszyla sie, ze znow bedzie mial jeden ze swych slynnych napadow wscieklosci. -Czy istnieje odpowiedni moment na prawde? Prawda nie jest tu mile widziana! Trzeba ja odpowiednio przyciac i skrocic! - a potem musial zauwazyc krew na jej futrze. Zamknal ja w ramionach i kolysal, przepraszajac za bol. Czula jego jezyk na swoim policzku, szorstki jak jezyk kota. -Przepraszam! - syknal. - Przepraszam! - Czula swoja krew w jego oddechu. -Trzymaj sie! I nagle nic nie czula. Jego ramiona zniknely. Nie bylo jej ani cieplo, ani zimno, zapadla sie w bezgraniczny, nieruchomy ocean o temperaturze krwi... A potem... Swiatlo gwiazd. Fale lsniace jak oswietlone okna. Rozszerzajace sie zrenice spowodowaly bol oczu. Nie, nie tylko oczy ja bolaly, cale cialo rwalo jak wsciekle! Rosla z supergestego punktu do swych normalnych rozmiarow i na bogow, to bolalo... Owial ja goracy wiatr. Zachwiala sie i chwycila balustrady. Nadal bylo ciemno, nad jej glowa tanczyly gwiazdy, a przed nia eksplodowala kolejna plama swiatla. Uslyszala glos. Swiat znow stal sie ostry. Plama swiatla okazalo sie morze, nisko w dole, jakby Kora stala na skale. Nie, nie na skale, na balkonie, miala za soba potezny dom, z Milo tuz obok. Nie widziala miasta. Byla na poludniowym, skalistym wybrzezu, gdzie Chrom wpadal do morza jak wielki, leniwy waz. -Milo! - wrzasnela w panice, odgarniajac wlosy z twarzy i krecac sie wkolo. -Nie zdradzilem cie. Koro. - Byl tam i mruzyl oczy. - To dom Nadziei. Nie wiedzialas, ze mamy domy w miescie, prawda? Te okna za toba prowadza do jadalni. -Jak sie tu dostalismy? - zapytala, choc znala odpowiedz. -Przez teth" tach ching. Zmeczenie zniknelo, odpedzone przez wiatr ze zrecznoscia magika wyciagajacego chustki z rekawa. Slyszala fale wpadajace w ujscie rzeki. -Swietnie. Milo. Czym jestes? Nie bogiem. Nie smiertelnikiem. Czym? -Auchresh. -Co to jest? -Wiedzialem, ze mnie nie uwierzysz. Dlatego tu jestesmy. Nadziejo! - zawolal. - Chodz na gore! Przyprowadzilem goscia! Kroki w domu. Zaluzja w jednym z okien podniosla sie i ukazala uskrzydlona postac w dlugiej sukni. -Pli! Czy to ty? Kora zlapala oddech. Nawet glos Milo, gdy byl najbardziej rozluzniony, nie brzmial tak ludzko. Nigdy nie slyszala Panny, uosobienia kobiecosci i skromnosci, pelnej takiego pozadania. Nadzieja zobaczyla Kore, gdy tylko wyszla na taras. Jej twarz sciagnela sie, zamachala wsciekle skrzydlami i obnazyla zeby. -Milo, do cholery! - Przeszla na jezyk bogow auchraug, mowiac zbyt szybko dla Kory. Milo sluchal ze skrzyzowanymi ramionami, a gdy Nadziei zabraklo tchu, zadal pytanie. Na chwile zapadla cisza. Nadzieja wyrzucila z siebie ciag gardlowych dzwiekow. Kora zamrugala i patrzyla to na jednego boga, to na drugiego, coraz bardziej pewna, ze kloca sie o nia. W koncu Milo odwrocil sie do niej i powiedzial: -Bedzie dobrze, Koro! Zaraz wroce! Zaufaj mi! - Skierowal sie do okna i zniknal. Przez chwile widac bylo jego cien. Nadzieja zrobila krok do przodu, jej usta zmienily sie w waska linie. Nawet ze zlotymi wlosami w nieladzie i w bezksztaltnej sukni byla olsniewajaco piekna. Kora stala pewnie, zalozywszy rece na piersi, i wpatrywala sie w nia. -Coz - rzekla Nadzieja. - Milo twierdzi, ze jestes uczennica Gody Gentle. Nie sadze, abym cie kiedykolwiek widziala. Kora przeciagnela dlonia po twarzy i odgarnela loki z czola. -Ach. Oczywiscie. Widzialam cie wsrod imrchim. Jedyna bronia byla falszywa pewnosc siebie. -Ja tez cie z trudem rozpoznalam. -A, tak - Nadzieja pogladzila rekaw. - Oczekiwalam innego goscia, ktory nie ocenia mnie po ubraniu... Nie wiem, za kogo uwaza mnie Milo! Oczekuje, ze powiem ci cos, o czym sami nic rozmawiamy! -Wiec nie mow. -Ale jestem ciekawa, czy mozna zniesc bariere miedzy auchresh a hymannim! Milo uwaza, ze tak. "A ja myslalam, ze juz ja znieslismy", przyszlo Korze na mysl. -Pli twierdzi, ze granica jest swieta - ciagnela Nadzieja. - Ale nawet on nie mialby nic przeciwko sprawdzeniu, czy to mozliwe. Kora zastanawiala sie, co laczylo Pli i Nadzieje? Bogini mowila jak oczekujaca kochanka, ale Kora nigdy wczesniej nie pomyslala, ze bogowie moga ze soba sypiac. Jak dwoje smiertelnych. Nadzieja podniosla zlota dlon do ust i przemowila przez palce: -Dlaczego Milo wybral wlasnie ciebie? -Dlaczego nie? Nadzieja potrzasnela glowa - Wy hymannim! - To oznaczalo smiertelnikow, ludzi. - Myslicie tak odmiennie. -Czy ktos z was od razu pomyslalby, ze nie jestem tego warta? - zdziwila sie Kora. - Milo nigdy nie... Nadzieja wybuchnela smiechem. -Milo jest niezadowolony najbardziej z nas wszystkich! Ale ja i Pli jestesmy dumni z naszej rasy. - Wyprostowala sie. obalic. -Jestesmy gotowi walczyc o nasza przyszlosc, choc swiat sie sprzymierzyl, aby nas - A co z Milo? -Milo... biedny Milo. Gdyby mogl znow wybierac, zostalby smiertelnikiem. Kore ogarnelo olbrzymie rozczarowanie. "Prosze", patrzyla na odlegla rzeke. "Dlatego tak mi sie podoba. Tylko dlatego". Nadzieja chodzila po balkonie, lopoczac skrzydlami. Skrzydla wznosily sie nad jej glowa i spadaly do kolan jak zlota peleryna, a suknia zahaczala o nie. -Wierzymy w Moc, ktora nas otacza - rzekla. - Jest potezniejsza od nas. Niesie nas jak prad. I mysle, ze oznacza to, iz dzis powiem prawde, choc wypali mi jezyk. - Spojrzala Korze w oczy. - Jestesmy drapiezcami. -Co? Nadzieja kiwnela glowa. -Drapiezcy - powtorzyla Kora. -Wszyscy. Kazdy z nas. "Drapiezcy. Cale zycie czcilam drapiezcow". I tu wtracil sie zdrowy rozsadek. -Nie, nie jestescie, nie mozecie nimi byc. Drapiezcy sa madrzejsi od zwierzat, ale glupsi od ludzi. Potrafia tylko wrzeszczec, polowac i zabijac. A wy jestescie wyrachowanymi, normalnymi, inteligentnymi istotami, niezaleznie od tego, czy macie dusze, czy tez nie! Nie zywicie sie swiezym miesem! Nie potraficie latac! Nie... pochodzicie z soli... - stracila glos. -Owszem - mruknela Nadzieja. - Jestesmy odrzuconymi drapiezcami. Zdeformowanymi... -Nadziejo, jestem... Nadzieja? - W cieniu pojawila sie wysoka, szczupla postac. Jego oczy lsnily jak metal, kiedy wynurzyl sie z ciemnosci domu na swiatlo gwiazd. - Nadziejo, to smiertelna! Co ona tu robi? Kora skulila sie, ale nie rzucil sie na nia. Poswiecil jej tyle uwagi, co lancuchowemu psu. -Co jej powiedzialas? Piekna twarz Nadziei pobielala z przerazenia, a dlonie zacisnely sie jak imadla. Wyrzucila z siebie strumien auchraug. -Nie zrobilas tego - powiedzial Pli. - O, na Moc, Nadziejo! - Jego glos stwardnial. - To jeden z planow Milo, czy tak? -Wiedzialam, ze nie powinnam dac mu sie przekonac! - zawodzila Nadzieja. -Uwierzyla ci? - Zapachnialo siarka i na balustradzie pojawil sie Milo, balansowal na rozstawionych stopach. - No, no, Pli. - Wiatr rozwiewal mu wlosy. - Wyrzutek. -Nie - szepnela Kora desperacko. Glosy bogow byly potezniejsze niz smiertelnych, a sluch mieli jak nietoperze. Pli odwrocil sie ku niej. -Smiertelniczko! - parsknal z pogarda. - Nie potrafisz zrozumiec, co to znaczy! Oszalej, probujac temu zaprzeczyc! Jestesmy bestiami, groznymi bestiami, nie ma w nas nic boskiego! Jak nasi rodzice, jestesmy ohydnymi potworami! -Nie jestesmy tacy, jak nasi rodzice - przerwal Milo. - Porzucaja nas po urodzeniu. Nie ma w soli stworzenia, ktore moze zabic drapiezce, wiec musza kontrolowac swoja liczebnosc. W kazdym miocie jest jedno silne, latajace piskle i dziwadla. Bezskrzydle, slabe auchresh. Wyrzucaja nas ze swych jaskin i stracaja ze skal. Male auchresh umiera na soli, w sloncu. Ale jak ich lotne rodzenstwo, moga sie ruszac, wrzeszczec, jesc. Wiekszosc zdycha, ale czesc wypelza z gor i zyje dalej. W koncu znajduja swoje starsze rodzenstwo w Niebiosach. -Nie rozumiem - warknela Kora. "Nie chce rozumiec". Nadzieja stanela przed Pli. Miala nieruchoma twarz. -Powodem, dla ktorego jest wsrod nas tak malo kobiet, jest fakt, ze kazdy gatunek bardziej potrzebuje samic i mniej z nas rodzi sie zdeformowanych. Jestesmy slabsze od samcow i wiecej nas umiera. Obrzydliwe. Nie wiem, dlaczego masz tego sluchac. -Wszyscy jestesmy bezplodni - dodal Milo. - Nasze istnienie zalezy od drapiezcow. -Ale nasze umysly podbily swiat - powiedzial Pli. - Oto sprawiedliwosc, Smiertelniczko! Co wy, slabeusze, robicie ze swa zdolnoscia rozmnazania? Zanim przyszlismy i zorganizowalismy wasz swiat, tarzaliscie sie w blocie jak swinie! Kora nie mogla juz tego zniesc: ich twarzy, ich obcosci, ich krzyku. "Moja rodzina wielbi drapiezcow". Wdrapala sie na balustrade, kopniakiem odrzucila Nadzieje i poddala sie wiatrowi, kolyszac sie niebezpiecznie. -Jestes pierwsza smiertelna od czasow Antyproroka, ktora o tym wie! - wrzasnal Pli. - Co zrobisz z ta wiedza? Antyproprok! Uszyja bolaly od ich glosow. Milo sprobowal ja objac. Szarpnela sie. -Nie dotykaj mnie! Po co sie ze mna zaprzyjazniles? Dlaczego mam to znosic? -Nie mozemy latac. Ale mamy to - syknal. I zrobil krok w noc. Ruszyly ku niej lsniace wody morza i rzeki. Nic nie wazyli. Nic ich nie przyciagalo, nie spadali, ale woda biegla im na spotkanie. Czarne fale, srebrne, ryk w uszach Kory, przerazenie... Nicosc. *** Cieplo, spokoj, bezpieczenstwo. Kiedy sie ocknela, lezala na lozku Gody. Szare sciany komnaty Gentle i wzor na nich przypominaly wiszace nad miastem chmury. Slonce tanczylo na podlodze. Goda, niewrazliwa na przykazania dekoratorow wnetrz, na poczatku lata zawiesila w oknach lniane siatki, pelne teraz martwych insektow. Twierdzila, ze podoba jej sie wzor. Kora odwrocila sie leniwie. Goda oddychala powoli, jej czarne loki zaslanialy twarz. Kora odgarnela je delikatnie i pocalowala tworczynie w ucho. Goda nie poruszyla sie. "Musi byc wyczerpana", pomyslala Kora. "O ktorej wczoraj wrocilysmy?" Przypomniala sobie. Poderwala sie, serce walilo jej tak szybko, ze przed oczami zatanczyly czarne plamy. Na podloge upadl kawalek pergaminu. Przechylila sie, podniosla go i szybko przeczytala. "Dzis o zachodzie slonca. Twoj salon", i symbol oznaczajacy: "Milosierdzie, Nastepca Dywinarchy". Skrzypnely drzwi. -Godo? - zapytala Goquisite. - O, Kora! Myslalam, ze nocowalas w Zaulku. -Goda spi. Moze powinnas wrocic pozniej. Goquisite weszla do pokoju. -Koro, wlasciwie chcialam z toba porozmawiac. - Miala na sobie rozowa kamizelke, halke i muslinowy szlafroczek. - Jakie te plytki sa zimne! -Wlasnie one najbardziej mi sie podobaja - mruknela Kora, obserwujac Goquisite skaczaca z dywanika na dywanik. - Przypominaja mi, ze mam twardo stapac po ziemi. Dama Ankh zmierzyla Kore ostrym spojrzeniem. -Dlaczego masz na sobie suknie wieczorowa? Dziewczyna nawet nie zauwazyla, ze byla kompletnie ubrana. "Dzieki, Milo, za zrobienie ze mnie idiotki!", pomyslala ze zloscia. -Bylam zbyt zmeczona, zeby sie przebrac. O co chcialas mnie zapytac? -O Gode. - Goquisite z zainteresowaniem przygladala sie sukni Kory, ale dziewczyna wiedziala, ze szlachcianka zbiera mysli. W koncu spojrzala na nia i Kora az sie zachlysnela, gdy zobaczyla smutek w jej czarnych oczkach. - Koro, ona jest strasznie nieszczesliwa. Moze nie zauwazylas... Kora zacisnela powieki, probujac przelknac grude w gardle. -Zauwazylam. -Mysle, ze wiem, co sie z nia dzieje. Od poltora roku nie zrobila ducha. Pokazuje twoje jako wlasne i nikt nie wie, ze od miesiecy nie pracowala. - Goquisite zalamala dlonie. - Musze jej pomoc! Kora zawsze zachowywala ostroznosc w towarzystwie Goquisite i teraz tez nie miala zamiaru sie odslaniac. Ale potrzeba podzielenia sie z kims ciezarem odpowiedzialnosci byla tak ogromna! Od dawna wiedziala, ze trzeba bylo cos zrobic z niemoca tworcza Gody, ale nic nie robila. Nawet nie zdobyla sie na zasiegniecie czyjejs porady. Zawislo nad nimi niebezpieczenstwo. Jesli Goquisite powiazala depresje Gody z niemoznoscia tworzenia, kto jeszcze mogl powziac podobne podejrzenia? Siatki w oknach zadrzaly, a martwe muchy ruszaly sie jak zywe. Kwadraty swiatla slonecznego zatanczyly na lozku i Korze zdawalo sie przez chwile, ze sufit peka jak wiednacy kwiat, a cale ich zycie, zbudowane na klamstwie i oszustwie, zaraz zwali sie im na glowy. -Zaskakujesz mnie, Goquisite - powiedziala cicho. - Nie podejrzewalam, ze zrozumiesz. -Rozumiem Gode, a ogladanie jej w takim stanie lamie mi serce. Musisz cos zrobic. Koro. Pomoz jej. "Ja? Ja cos musze?" Jednak jesli przyjdzie czas tworzenia, Goquisite bedzie kompletnie bezuzyteczna. Dobrze, ze to pojela. Kora westchnela, az zebra, scisniete gorsetem, zaprotestowaly. -Co proponujesz? -Ja... - Goquisite byla zaskoczona. - Myslalam, ze skoro ci powiem, bedziesz wiedziala, co robic. "Gdybym wiedziala, dawno bym to zrobila!" - Oczywiscie, ze wiem! Sprawdzalam cie. Oczywiscie, ze... - W koncu do niej dotarlo: "Kto zna ja rownie dobrze jak ja? Jej dawny uczen". -Sadze, ze lepiej dla ciebie, zebys nie wiedziala - stwierdzila pewnie. Goquisite spojrzala na kamienny stolik. -A to co? - Podniosla pergamin. - Spotkanie z kochankiem, Koro? -Nie! - Kora wyrwala jej pergamin i wcisnela go za stanik sukni. Wykorzystala okazje, zeby uronic dwie lzy. Cos za cos: nie mogla byc o zachodzie slonca w Zaulku Tellury. Nie mogla zagrac glownej roli teraz, kiedy jej nauczycielka nie skonczyla jeszcze swej partii. Miala tylko nadzieje, ze Milo nie pomysli, ze go zdradzila, albo, nie dajcie bogowie, ze jego rewelacje ja przerazily... Ale jesli chcial pelnego zaangazowania, powinien wybrac kogos, kto mial duzo wolnego czasu! "Uzyl mnie, aby sprawdzic swe teorie dotyczace hymannin", przekonywala sie. "Bogowie wiedza, dlaczego nie znalazl sobie kogos innego, gdy zaczelam mu sie zwierzac! Coz, Milo, moze sie wreszcie od nas odczepisz! My, hymannim, jestesmy w porownaniu z toba bezbarwni i latwo przewidziec nasze ruchy". Spuscila nogi z lozka. Aksamitna suknia owinela sie wokol jej kostek jak lancuch. Zaczela odpinac haftki. -Dzis sie tym zajme, Goquisite. Goquisite usmiechnela sie z ulga, wierzac jak dziecko w zdolnosci Kory. Ruszyla do drzwi. gosci. -Kiedy Goda sie obudzi, przyslij ja do mnie na sniadanie, dobrze? Bedziemy mialy - Jasne. Drzwi sie zamknely. Kora zgiela sie wpol. Goda spala, oddychajac wolno. ROZDZIAL SIEDEMNASTY Miasto Delta zmienilo sie tego popoludnia w garnek pelen goracej i cuchnacej zupy. Na Bulwarze Lockreed nie uswiadczyles zywego ducha, choc byla to glowna ulica Temeritonu, dzielnicy najbardziej oddalonej od dokow, zajmujacej polnocny skrawek wyspy. Kora zlitowala sie nad rykszarzem:-Odejdz. Wroc po mnie... powiedzmy, za pare godzin. -Tak, panienko Garden. Dzieki, panienko Garden. - Stal jeszcze przez chwile przy rykszy, a potem ruszyl w kierunku najblizszego baru. Szyld oznajmial: "Dziwy i Zabawki". Pod scianami domow siedzieli ulomni, przy drzwiach sklepu kulil sie zebrak z gnijaca noga. Wyciagnal miske w kierunku Kory. Wrzucila do niej miedziaka i pochylila sie w strone okna, aby poprawic kapelusz. Syknela, kiedy zobaczyla w szybie szarozielone futro. Za kazdym razem, gdy spogladala na swe dlonie, wpadala w panike, przekonana, ze zapomniala sie ubrac. Jako Pokora Garden czula sie niezwykle bezbronna. Wiedziala jednak, ze lepiej bylo nie oszukiwac Hema. -Ty i ja, pani, nigdy sie nie spotkalismy - powiedzial niski, gleboki glos. - Ale mysle, ze to ty jestes Pokora. W drzwiach "Dziwow i Zabawek" stal niezwykle wysoki, czarnowlosy mezczyzna. Prawie sie w nich nie miescil. Jego oczy blyszczaly zolto. -Piekna, mloda dama, ubrana jakby byla duchem, a nie tworczynia. Ile masz lat, dwadziescia dwa, trzy? -Dziewietnascie - odparla. - To wystarczy. Gdybym zostala w Domesdysie, mialabym juz co najmniej dwoje dzieci. -Niewatpliwie - zgodzil sie Hem. - Niewatpliwie. Spodziewam sie, ze przyszlas w sprawie Gody. - Kora otworzyla usta. - Wchodz. Ruszyla za nim do chlodnego wnetrza. Drzwi zamknely sie z brzekiem. Kiedy jej oczy przywykly do mroku, zauwazyla, ze maly sklepik byl od podlogi az po sufit zapchany ksiazkami, obrazkami, posazkami, rzezbami, motylkami na szpilce, rozami pustyni i masa innych rzeczy. Na podlodze staly skrzynie, pod sufitem wirowaly papierowe kule. Za lada siedziala Veretranka o miedzianym futrze. Na kolanach trzymala dziecko, ktore wpakowalo sobie do ust koniec jej czarnego warkocza. W glosie Hema zabrzmiala duma: -Pokoro, to moja zona, Figlarnosc Lakestone. Fig, to Pokora dama Garden. Nowa uczennica Gody. -Prosze mowic do mnie Kora. Fig usmiechnela sie. -Wiedzielismy, oczywiscie, ze Goda wziela nowego ucznia, ale zadna z kupcowych, co tu przychodza na plotki, nie zna wszystkich na Placu Antyproroka, wiec nie wiedzielismy, jak sie nazywasz, czy jestes stara, mloda, z Kalwarii czy Islandii. - Podniosla dziecko. - Koro, to moja corka, Czulosc. Czu. Kora wyciagnela reke, aby uscisnac pulchna lapke dziecka. Czu usmiechnela sie do niej obslinionym, bezzebnym usmiechem i zacisnela paluszki. Kora nie pamietala, kiedy ostatni raz dotykala dziecka. Nigdy nie nabrala zwyczaju odwiedzania dzieci tworcow na Bagnisku, glownie dlatego, ze Goda prawie nie widywala swego syna. Nigdy przedtem tego nie zalowala... Spojrzala na Hema. -Panie Lakestone, trudno mi to przyznac, ale... - skrzywila sie - potrzebuje pomocy. - Musiala to powiedziec. - Goda przestala robic duchy. Hem znieruchomial. -Ja... ja nie wiem, co robic. Czy mam z nia porozmawiac? Zignorowac jej bol? Nie moge. Czy cos takiego juz sie kiedys zdarzylo? -Dlaczego nie poszlas do Zaulka Tellury? - zdziwil sie Hem. - To sprawa tworcow, a nie sklepikarza. -Tworcy uzyliby tej informacji, aby przekonac Elipse, iz Goda nie powinna zajmowac dwudziestego krzesla - odparla. -Jest az tak zle - stwierdzil. Drzwi sie otwarly. Do srodka wpadla Deltanka umazana zoltym pudrem, wachlowana przez spoconego lokaja. -Fig! - zagruchala. - Jak sie masz? Hem przewrocil oczami. -Witamy, pani Catgut... Koro, chodz dalej... Fig! - Pociagnal Kore za lade i wepchnal w male drzwi. W pokoiku na zapleczu stala kanapa, a na podlodze walaly sie zabawki. Male, wysokie okna wychodzily na uliczke. Hem siegnal do kredensu i wydobyl z niego butelke wina oraz talerz ciasteczek. Czulosc wdrapala sie na kanape obok Kory, mamroczac do swej lalki. Hem nalal chlodnego, doskonalego wina. Na scianie nad glowa Kory odbijalo sie slonce. -Malo wiem o sprawach palacowych - rzekl gospodarz. - Tylko pogloski. Rzucilem to, gdy otwarlem sklep. Nasi klienci sa towarzyscy i ateistyczni, ale zaden z nich nie bywa w palacu i nie plotkuje. Fig i ja nie sluchamy tego, co gadaja na ulicach. -Czeka nas dluga opowiesc - powiedziala Kora. *** -Tym razem ukrecila powroz na wlasna szyje, prawda? - mruknal w koncu Hem.Slonce zaszlo, a butelka zapotniala. -Jaka dasz mi rade? - spytala. -Uwierz mi, przez piec lat kochalem Gode rownie mocno jak ty. Byla moim sloncem i ksiezycem. Mysle, ze nie ma nic zlego w oddaniu calego serca jednej osobie, jak to uczynilismy. Przeciwnie, jesli oddamy je we wlasciwe rece, stajemy sie najszczesliwszymi ludzmi na ziemi. - Usmiechnal sie czule, spogladajac na coreczke, ktora zasnela z glowa na kolanach Kory. - Ale jednej rzeczy nauczylo mnie zycie wsrod tworcow: nikt nie umie zyc wiecej niz jednym zyciem. Mozesz zajac sie tylko swoimi sprawami: ja troszcze sie o interesy Hema Lakestone'a, ty - Pokory Garden. To niebezpieczenstwo przebieranek: ryzykujesz, ze spadnie na ciebie wieksza odpowiedzialnosc, niz mozesz zniesc. Choc to niewiele, kiedy chcesz prowadzic dobre zycie. -Nonsens! - parsknela Kora, zapominajac o Czu. - To absolutna nieprawda. Kim sa przywodcy ludzkosci, jesli nie tymi, ktorzy biora odpowiedzialnosc za tysiace istnien? -Kobietami i mezczyznami, ktorzy umieraja mlodo. Pomysl: duchy w swym pieknie sa przykladem estetycznej doskonalosci naszej rasy. I musza za to umrzec. A ty, tworzac za Gode, zyjesz za nia. Przestan! Pozwol jej naprawic zaniedbania albo umrzyj za nia! - Obracal w dloniach kielich z winem. -Jak mozesz cos takiego mowic? - zapytala. - Wiesz, ze kocham ja tak, jak ty ja kochales. Moje zycie jest z nia zwiazane. - Kora spojrzala na dziewczynke na swoich kolanach. Obrysowala palcem ksztalt jej ucha. Czu przycisnela usta do jej spodnicy i chrapala cichutko. Szale Wagi opadly. Kora wziela gleboki oddech. -Mam ja zaniesc do lozka? Hem podskoczyl zdziwiony zmiana tematu. Kora wsunela ramiona pod cieple cialko, podniosla mala i wyniosla. Na schodach spotkala dziesiecioletniego chlopaczka, cuchnacego kurzem i potem: nie zapytal, kim jest, tylko sie na nia gapil. Kladac Czu w lozeczku. Kora odgarnela jej wlosy i pocalowala w czolo. W sypialni bylo chlodno, brakowalo okien. Patrzyla na dziecko i myslala: "Goda potrzebuje lekkiego kopniaka. Czegos odmiennego. Czegos, co zjedna jej serca ludzi, ktorych poklasku oczekuje". Jej uczucia buntowaly sie, ale lojalnosc byla silniejsza. Czu bylaby doskonala. Zeszla na dol, stanela w drzwiach i rzekla: -Sprzedaj mi ja. Hem zamarl. Chlopiec kleczal obok, usmiechnal sie radosnie: -Tato! Ona zabierze Czu? -Zamknij sie, Zal - powiedzial zimno Hem. - Koro, udam, ze tego nie slyszalem. -Wiedzialam, ze musze tu przyjsc, a teraz wiem, dlaczego. Nigdy wczesniej o tobie nie myslalam, a dzis sie po prostu pojawiles. Ile chcesz? Usmiechnela sie paskudnie, powodowana dwoma impulsami: checia skuszenia go i obrzydzeniem do samej siebie. -Ze sklepu nie wyzyjesz. Ile? Jestem hojna. Poderwal sie i chwycil ja za ramiona, przypierajac do futryny. Wydawal sie wiekszy, a oczy lsnily mu jak dwa slonca: -Nie gub swej duszy! Na bogow, Koro, odejdz od tworcow, jesli do tego cie zmuszaja! Nie znam cie, ale wiem, ze masz dusze! Przestan! -Nie mogles zniesc Zaulka Tellury! - Wywinela sie i skoczyla na schody. - Nie mogles zniesc tworcow! Intymnosc cie niszczyla! Nigdy nie zrozumiales, ze ta wiez sprawia, iz jestesmy gotowi dla siebie umrzec! -Mama! ma... ko... Kola... - Czulosc potknela sie o Kore i stuknela glowa w porecz. Dotknela raczka guza, wygiela buzie w podkowke i wybuchnela placzem. Kora odwrocila sie, dziecko wyciagnelo rece i przywarlo do jej spodnic. Kora podniosla ja, ucalowala w nos i policzki. -Juz dobrze. Cicho. Pokaz... Zamarla. Hem przygladal jej sie z dolu. -Tak - rzekl powoli. - Rzeczywiscie. Prawdziwa zabojczym. Dziecko zaczelo mamrotac. Kora dokonczyla: -To tylko maly guz. Fig wyjrzala ze sklepu, zmartwiona. Kora podala jej dziecko. -Nic jej nie jest! Przepraszam, musze juz isc, ja... ja musze wracac... Hem odprowadzil ja do drzwi. Na zewnatrz zapadl zmrok, czarne dachy przypominaly sylwetki drapiezcow na tle czerwonego nieba. Wlasciciele barow i knajp zapalali lampiony nad szyldami. Ulica ozywiala sie, a cale zgraje zebrakow pedzily za kazdym przejezdzajacym wozem. Hem stal z zalozonymi rekami. -To nie jest dobre miejsce, aby wychowywac dzieci. Ale co nam zostalo? Fig i ja nie jestesmy bogaci. Jak sama raczylas zauwazyc, ze sprzedawania obrazkow kokosow nie bedzie. Pod drzwi podjechala jej ryksza. Odsunela zaslone, zebrala spodnice i odwrocila sie: -Przepraszam. Hernie. -Na szczescie zorientowalas sie, co robisz. Jeszcze cie calkiem nie przekabacili. - Potrzasnal glowa. - Az trudno uwierzyc, ze sam kiedys zylem w miejscu, gdzie takie paskudztwa sa na porzadku dziennym. Spojrzala na niego z zainteresowaniem. -Nadal wierzysz w tworzenie? -O co ci chodzi? Wierze w duchy. I w przeznaczenie. -Szkoda, ze cie lepiej nie poznalam. Cale popoludnie rozmawialismy o Godzie. -To moja wina. Za dlugo o niej nie rozmawialem. Ta potrzeba narastala... Czasami nas odwiedzala, przynosila perfumy, smiech, prezenty dla dzieci... Ciagle wiem, czym pachnie. Kakao i miodem - rozesmial sie. -Tak. Uwielbia ten zapach, chociaz ja za nim nie przepadam. - Popatrzyla w ciemne okna. Zebrak pod drzwiami smierdzial gnijacym miesem. Wsiadla do rykszy. - Zegnaj, Hemie. Dziekuje. Czulosc wyszla i objela ojca za noge, machajac za oddalajaca sie ryksza. *** Kiedy skrecili za rog i Kora przestala czuc sie dobra i dzielna, zaczela obgryzac paznokcie. "I co ja teraz zrobie? Nie moge wrocic z pustymi rekami! Co ja teraz zrobie?" Ryksza podskakiwala na kocich lbach, rykszarz potykal sie i klal. Kora odsunela zaslone i zobaczyla gromadke dzieci zebrakow. Jedno z nich, na oko dwunastolatka, niosla na plecach zadziwiajaco czyste dziecko. Jego zielone futro bylo zdrowe i lsniace. Rozesmialo sie do Kory.Zatrzymala ryksze i wysiadla. -Ile za nie chcesz? - zapytala. Dziecko lazilo po calej rykszy, kiedy gnali do Placu Antyproroka. Kora cieszyla sie, ze nie bylo specjalnie mile. Nie chciala tez znac jego plci, wieku ani imienia. Wniosla je pod plaszczem i zostawila na sofie Gody, przypinajac do kaftanika kartke pokryta wymyslnym pismem:,.Rodzice tego dziecka zmarli. Wezje, pani. Jest twoje". Kiedy wrocila do domu z kolacji u Summerow, przebrana tym razem za dame Bonnevine, deltanke, Goquisite czekala na nia w holu i rzucila jej sie na szyje. Jej glos drzal z wrazenia: -Goda pojechala do Zaulka Tellury. Zostawila wiadomosc, ze nie wroci co najmniej przez dwa tygodnie. Kora wyplatala sie z jej objec i zamrugala. Goquisite promieniala, w oczach miala lzy. -Dziekuje. -Pojade tam, pomoge jej przy duchu. - Miala metlik w glowie. Jak miala sobie poradzic, kiedy Goda tworzyla w kompletnym odosobnieniu? Musiala jej asystowac w nocy i znalezc kogos, kto w dzien zajmie sie ich sprawami. Dama Falippe Greenbranch powinna sie nadac. Falippe byla dziedziczka z Veretry, szlachcianka w trzecim pokoleniu i mieszkala w kwaterach, ktorych adresu nie zdradzala, gdyz (Kora podsluchala pewne plotkarki) nie byly one tak wystawne, jak mozna by sie spodziewac. Tak, Goda powinna jej zaufac. Szkoda tylko, ze Falippe nie byla milsza. Kora grala ja dosc czesto, aby uwiarygodnic postac, wcielenie sie w nia na kilka tygodni bylo istna tortura. "A Milo? Nie ma szans, zebym zdolala sie wytlumaczyc. Co tu jest do tlumaczenia?" Objela sie ramionami. Czula bolesna pustke. ROZDZIAL OSIEMNASTY -Wiec jednak wrocila. - Ziniquel spojrzal na Szczesnego spod oka.Szczesny nie odpowiedzial. Wsciekle uderzal w ducha szczura, ktorego od jakiegos czasu systematycznie niszczyl. Uczniowie czesto robili duchy z malych zwierzat. Akurat ten Algii sie nie udal. Do wyrzucenia. Metal piszczal na diamentach. -Nie spodziewales sie tego, prawda? Szczesny odwrocil sie do mlodego mezczyzny: -Zamknij sie. Nie wiesz, o czym mowisz. Ziniquel posluchal. Pod ich stopami w jednym z kanalow Chromu plynela woda, omywala slupy mola i tworzyla marmurkowy wzor, ktory Szczesny zapamietal, aby go pozniej uzyc. Gdzies pomiedzy sitowiem porastajacym wysepki ukryto lodki, ktore wyruszyly o swicie z Bagniska i chociaz mialo sie ku zachodowi, jeszcze nie wrocily. Przy molach, rozrzuconych wzdluz brzegu, bylo pusto. Starcy gadali, palili, porownywali wedki, kilka kobiet naprawialo odziez i sieci. Wokol biegaly dzieci, najwyrazniej powierzone opiece dziadkow, a ich glosy niosly sie ku niebu jak dym. -Ciagle mysle o Tessenie - mruknal Szczesny. - Jak mogla zrobic cos takiego, skoro sama ma dziecko? -To nic nowego - parsknal Zin. - Moze dla tworczyni, ktora jest matka, bylo to odkrycie, ale duchy dzieci to zaden wynalazek. -Kobieta powinna podchodzic do tego inaczej - wyznal bezradnie. Gardlo mu sie sciskalo na sama mysl o Tessenie, zywym, szybkim Tessenie wychowywanym przez Ho Freebird, jego kochanke z czasow, kiedy Goda po raz pierwszy zaczela sie od niego oddalac. Gdyby Goda nie zazadala, zeby trzymal sie z dala od Tessena, sprobowalby chlopcu zastapic ojca. Chciala, aby jej syn zyl normalnie, trzeba bylo to uszanowac. I chociaz byla ateistka, dala mu porzadne imie. -Uro mowi, ze gdyby dziecko bylo urodzonym duchem, zrobilaby to - rzekl Ziniquel, wyciagajac sie na plecach. I znow tworca w Szczesnym zapamietal te poze, tak beztroska, aby pozniej ja wykorzystac. Oczywiscie, Zin nie byl beztroski, nikt z imchrim nie mogl sobie na to pozwolic, ale potrafil nadac cialu pozory spokoju. Natomiast Szczesnego opisano kiedys (Pami opisala, ale mogl to rzec ktokolwiek) jako zwoj szarej liny, powiazanej w dziesiatki wezlow. Wtedy wydalo mu sie to zabawne. Ale nie potrafil sie pozbyc obrazu siebie jako twardego, zatroskanego starca. Czul swoj wiek. Ciazyla mu odpowiedzialnosc za Algie i Eterneli. Zadna z nich nie byla jego godna nastepczynia, ani politycznie, ani artystycznie. Wiedzial, ze to jego wina: Algia stala sie wlasnym, kiepskim w dodatku, portretem akwarelowym. Natomiast niezaleznosc Eterneli poskramial tak dlugo, az w koncu nie wazyla sie zrobic kroku bez jego zgody. Szczesny jeczal za kazdym razem, kiedy porownywal ja z ciemnym Trisem Pami czy bliznietami Southwind. Wiedzial, dlaczego to zrobil: podswiadomie obawial sie smierci. Bal sie, ze ktos okaze sie od niego lepszy. Bal sie zestarzec, stracic talent i zywotnosc. W koncu jedno wynikalo z drugiego. Zazwyczaj cieszyl sie kazdym dniem, znajdujac, jak Ryta, przyjemnosc w drobiazgach. Kiedy sie dobrze spojrzalo, kazda chwila byla drogocennym kamieniem. Ale czasami, jak dzis, nie potrafil sie powstrzymac i nienawidzil mlodych, wspanialych tworcow takich jak Ziniquel. Mlody, wspanialy tworca kichnal, otworzyl oczy i spojrzal na Szczesnego. -Ciagle ja kochasz. -Gowno prawda - odparl Szczesny. - Zdradzila mnie. -Kochasz ja. - Ziniquel przesunal dlonia po deskach mola, a potem polozyl ja na udzie Szczesnego. Kosciste palce, ktore dotykaly go znacznie bardziej intymnie, zacisnely sie na miesniu po wewnetrznej stronie uda. Szczesny powstrzymal Ziniquela. -Nie oklamiesz mnie, panie Paean. Nigdy nie przestales jej kochac. Przyplyw szumial wokolo mola. Szczesny patrzyl na czarnobrazowa piane. Zawsze, kiedy myslal, ze przestal rozpaczac, zdarzalo sie cos takiego: widzial Gode z tym malym duchem czul desperacka potrzebe obronienia jej przed nia sama. Ta potrzeba nie miala konca. Czasami w nocy nie potrafil jej zniesc i wslizgiwal sie do lozka Algii, szczerze sie nienawidzac. *** Kora siedziala po turecku na lozku i pila grzane wino. Byla prawie polnoc, w pracowni zapadla cisza. Goda niemilosiernie przedluzala proces tworzenia, przerywala co chwila, aby jesc, spac albo sie lenic. Zupelnie, jakby zapadla sie w bagno i nie potrafila sie podzwignac. Na poczatku straszliwie torturowala dziecko, tylko po to, by wszystko przeciagnac.Kore zzeralo poczucie winy. Jednak gdyby znow miala wybierac miedzy kupnem dziecka a cierpieniem Gody, postapilaby tak samo. Odstawila kubek i poszla do pracowni. Uchylila drzwi, ale stos jedwabiu i futra na lozku ani drgnal. Dziecko siedzialo przy fotelu, pomalowane ulubionymi pastelami Gody. Od miesiecy ich nie dotykala i palete pokryly juz zywe barwy uzywane przez Kore. Dziecko wznosilo ramiona i podnosilo sie lekko, wyszczerzajac zeby w usmiechu. Za blisko! Jak Goda mogla sobie pozwolic na sen w jego aurze? Jej futro pokrylo sie szronem. Jak mogla zapomniec? Drzac z zimna, Kora wziela ducha w ramiona, podniosla go i przestawila. Jaki lekki... "Zdradzilas mnie", krzyczal bezglosnie. "Wyssalas ze mnie zycie. Ty, Koro, ty!" "Fuj. Mam nadzieje, ze Goda uzyje silnych emocji, zeby to zablokowac". Pochodnie sie dopalaly; rozcierajac ramiona, Kora zaczela je wymieniac. Zebrala resztki posilku, ktory przyniosla Godzie. Na bogow, dziwne bylo znow bawic sie w sluzaca! Dziwne, ale mile. Pocalowala zmarszczone czolo. Mistrzyni wzdrygnela sie, ale nie obudzila. Kora przez chwile przygryzala warge, a potem przytulila sie do Gody, polozyla policzek na jej piersi, aby roztopic szron cieplem swego ciala. ROZDZIAL DZIEWIETNASTY Na wszystkich drzwiach w Samaal wisial kir. Wszyscy nosili cos czarnego, chocby wstazke wpleciona we wlosy. Wdziek uspokoila sie. Transcendencja spal, a ona wloczyla sie wsrod ludzi. Scisnieta w tlumie, przez chwile miala wrazenie, ze znow jest dziewczynka, ktora nigdy nie wieszczyla. Minely trzy lata; liczyla sobie szesnascie wiosen i ponowne wieszczenie stawalo sie coraz mniej prawdopodobne. Ale ten potok slow, trzy lata temu, zmienil zycie jej i Transcendencji. W obojgu zasial ziarna niezadowolenia.Przez nia Transcendencja dostrzegl slonosc Niebios. Czasami zastanawiala sie, czy on pragnie, aby znow wieszczyla, aby te majaczace przed nimi drzwi do wielkosci nareszcie sie uchylily? Czasami nawet sama tego chciala, marzyla zeby byl z niej wreszcie zadowolony. Zblizaly sie jej osiemnaste urodziny. Nie wiedziala, co sie z nia stanie, gdy Transcendencja ja odesle. Dorastanie zmienialo ja. Kolo Fortuny przywiodlo ich do Samaal; moze tu znajdzie odpowiedz. Oparla sie o falochron i patrzyla na doki. Prawie wszystkie statki mialy metalowe maszty i kadluby, slonce odbijalo sie od nich. U jej stop lezaly cumy. Morze ciagnace sie po horyzont bylo rewersem nocnego nieba, blask sloneczny tworzyl na nim swoje konstelacje. Ulica za jej plecami, pelna barow i ciemnych, podejrzanych spelunek, byla najnizej polozona ze wszystkich zbiegajacych do portu na jalowym wybrzezu. Kalwaria nakazywala ludziom budowac z metalu i kamienia: jesli w poludnie stanales w najwyzszym punkcie Samaal i popatrzyles na blaszane dachy, na reszte dnia traciles wzrok. Wdziek westchnela ciezko i oparla policzek na dloni. Czula mocny zapach tlumu, cial omywanych tylko przez piasek. -Przepraszam, panienko - powiedzial jakis mily glos tuz obok. - Ale ty chyba nie jestes Kalwaryjka? Czyzbys pochodzila z Domesdysu? Wdziek odwrocila sie. Zobaczyla mlodego marynarza o bezowym futrze i wlosach krotkich jak wlosie szczotki. -Nawet nie wiesz, jak to dobrze zobaczyc jasna twarz z dala od domu! - ciagnal. - Slonce rozjasnilo ci wlosy... a moze jestes z Islandii? -Nie - odparla. - Jestem z Zachodniej Rubiezy. -Bogowie! Nie moge w to uwierzyc! Pochodze z Ruche! - Ruche lezalo tuz obok Rubiezy. Jego radosc byla zarazliwa, Wdziek usmiechnela sie ostroznie. -Moze mialabys ochote na szklaneczke? Tak bardzo chcialbym porozmawiac o domu... "Nie wie, ze jestem lemanka", pomyslala. "Zreszta, skad ma wiedziec? Cudzoziemiec moze miec tuzin powodow, aby odwiedzic stolice". Pomyslala o Transcendencji, spiacym w mieszkanku na siodmym pietrze. Usmiechnela sie i pozwolila, aby tlum popchnal ja blizej ku mezczyznie. Zabral ja do kamiennego, cichego baru, gdzie przy stolikach na wysokich stolkach siedzieli marynarze z calej Dywinarchii i nieskromnie odziane Kalwaryjki. Barmanka postawila przed nimi kieliszki solnej wodki. Marynarz pokazal Wdziek, jak je oproznic jednym ruchem. Rozesmial sie, kiedy sie wykrzywila. -Nie jestes przyzwyczajona do picia? Ile masz lat? Mogla mu powiedziec. Ale nie zrobila tego. -Och... Dwadziescia jeden... Moj ojciec jest kupcem. Przenieslismy sie do Samaal trzy lata temu. - Poczula, ze sie czerwieni. Zupelnie nie umiala klamac. Nie wypytywal jej, chcial porozmawiac o domu i rodzinie. Byl najmlodszym z trzynasciorga dzieci w gospodarstwie przy soli i jedyna szansa dla niego bylo morze. Tesknil za sola. Czasami na pokladzie, mowil, podnosil glowe znad lin i myslal, ze morze jest lsniaca sola. Wolanie latajacych ryb przypominalo beczenie owiec. Popoludnie przeminelo, a on wciaz gadal. Jego glos rwal sie z tesknoty i zamroczenia alkoholem. Wdziek nie nudzila sie; pulsowalo w niej dziwne, gluche podniecenie. Wiedziala, ze tez jest pijana, ale wcale jej to nie obchodzilo. Kiedy, podczas oprozniania szostego kieliszka, marynarz objal ja niedbale, przytulila sie do niego. -Ostroznie - jeknal. - Mam dwa zlamane zebra i jeszcze sie kuruje. -Dlaczego nie poszedles do flamena? Wzruszyl ramionami. -Maja na glowie wazniejsze sprawy od marynarza, co to sam sie wyleczy. Nie bola za bardzo, tom sie nie przejmowal... Mialem... insza robote... - Pocalowal ja niezdarnie. Przeszylo ja podniecenie. - Jestes slodka - powiedzial. Odezwaly sie w niej lata szkolenia. Nalegala glupio: -Powinienes isc do flamena! Moj flamen. Braciszek Transcendencja, moze uczynic cud... -Czekaj... - odsunal sie. Starannie dobierajac slowa, zapytal: - Twoj flamen? -Tak! Bylby szczesliwy... -Jestes... jestes lemanka? - Wstal, potracil stolik, ktory zwalil sie na podloge, rozrzucajac wokol kieliszki, ktore oproznili. - Jestes lemanka... I chcialas... O bogowie! - Cofnal sie, na jego twarzy malowalo sie obrzydzenie. Goscie gapili sie na nich. - Ja chcialem... Wynos sie stad! Wdziek nie trzeba bylo tego dwa razy powtarzac. Z dlonmi przycisnietymi do ust obrocila sie na piecie i wybiegla. Pijana, miala wrazenie, ze przedziera sie przez wode. Oslepialy ja lzy, kiedy pokonywala setki metalowych schodow, dopoki nie znalazla sie sama, zdyszana, zgieta wpol na pustej, skapanej w sloncu ulicy. Slonce na niebie przygotowywalo sie do snu w czerwonym pyle unoszacym sie znad zachodnich zboczy. W powietrzu tanczyl kurz, psy lezaly na schodach, wywalajac jezory. Wdziek otulila sie kurtka. Po policzkach splywaly jej lzy. Jak mogla sie tak zapomniec? Dlaczego wydawalo jej sie, ze tego chciala? Dlaczego myslala, ze ujdzie jej to na sucho w miescie tak poboznym jak Samaal? Znala tylko jedno lekarstwo na takie nieszczescie. Jedno jedyne. Pchnela metalowe drzwi. -Transcendencjo, to ja - wybelkotala. - Przepraszam, ze tak dlugo mnie nie bylo. Nigdy wiecej tego nie zrobie. Nigdy. Przepraszam... - Nie poruszyl sie. Spal na siedzaco, chrapiac cicho, z glowa zlozona na kamiennym stole obok skrzynki pelnej owocow opuncji. Byli wdzieczni wlascicielowi mieszkania, ze przenocowal ich za darmo, i Transcendencja upewnil sie, ze Wdziek nie bedzie robic przytykow, kiedy odkryli, ze nie dostali lozka. Wdziek padla na kolana i ukryla twarz w jego szacie. Drgnal i na wpol spiac, pogladzil jej wlosy. Pokoj powoli przestawal wirowac. Przez szpary w podlodze widziala ulice, bruk i metalowe drzwi. Takie twarde. Chciala miekkich wydm, chciala wolnosci. Wiedziala, kiedy minelo obrzydzenie do samej siebie, ze nigdy nie zdobedzie sie na wyznanie swego nieposluszenstwa. Byc moze w przyszlosci, gdy bedzie na tyle pobozna, aby odpokutowac, pochwali ja za odzyskana zarliwosc. A ona zadrzy. -O bogowie - szepnela. - Zabierzcie mnie na pustynie. - Wspomnienie pocalunku marynarza przepalalo jej policzek. - Zabierzcie mnie tam, gdzie bede bezpieczna. ROZDZIAL DWUDZIESTY Na wpol swiadomie Kora zerwala sie w niedziele, odsunela zaslony i rozpoczela poranna toalete. Byla juz spozniona na drugie sniadanie u Summerow, ale nie mogla wezwac sluzacego do pomocy. Nikt nie mogl sie dowiedziec, ze Falippe Greenbranch i Pokora to jedna i ta sama osoba. Mrugajac, pudrowala sie na zloto, nakladala czerwona farbe na wlosy i zakladala lokowki.Jej wcielenie bylo tak wykonczone, ze ledwo mogla sie ruszac. Nie zdawala sobie jednak sprawy z tego zmeczenia, dopoki nie wyciagnela sie na sofie u Summerow, nie nalozyla sobie pasty jajecznej na grzanke i nie pomyslala; "Msza niedzielna". -Spisek ma nowego sprzymierzenca, najdrozsza Greenbranch - przechwalal sie Belstem. - Nie sadze, abys o tym slyszala, skoro nie jestes stad. To nowy znajomy, moj i damy Gentle. Hrrmp! Bylo prawie poludnie i nie bylo szansy, aby sie przebrac w swoje suknie i zdazyc na msze. Wlozyla suknie z muslinu na fioletowej tafcie, ostatni krzyk mody. Ludzie z Bagniska uznaliby ja za ateistke, ktora przyszla sie z nich nasmiewac. Przerwala Belstemowi w polowie zdania, przeprosila i wysliznela sie bocznymi drzwiami. Przebiegla przez plac i wskoczyla do pierwszej wolnej rykszy, ktorych tuziny staly zawsze przed posiadlosciami. -Dokad, pani? - zapytal rykszarz. -Pokrec sie po Bagnisku, az znajdziesz zgromadzenie Braciszka Radosnosci. Cholera! Slyszala, jak mezczyzna westchnal ze zdziwienia. Kiedy wjechali do Bagniska, ryksze wypelnil znajomy odor ryb, gnijacych traw, swinskiego lajna i kadzidla. Kora oddychala gleboko, kiedy kola podskakiwaly na bruku; znala dzielnice tak dobrze, ze potrafila nazwac kazdy kat, przez ktory przejezdzali. Od przybycia do Zaulka Tellury kazdej niedzieli chodzila tu na msze. Tworcy zawsze wybierali Bagnisko. Wedrowni flameni nauczali na ulicach, blokujac ruch, ale fiameni-doradcy na Bagnisku zawsze przyciagali najwiecej wiernych. Dla tworcow demonstracyjne okazywanie poparcia doradcom bylo tak wazne, jak sama poboznosc. -Musimy trzymac sie razem! - uslyszala. - Wyznawcy musza, byc razem. Ci, ktory maja niewiele, musza pomagac tym, ktorzy nie maja nic. Ryksza zwolnila. Rykszarz powoli oparl drazki o ziemie. -Na wsi ludzie sie burza, a wszyscy widzieliscie bezradnosc w biednych dzielnicach naszego miasta. Placz u drzwi szlachty nie przyniesie niczego dobrego, bo wszyscy wiemy, ze jedzenie wyslano za morze dla wiekszego zysku! My, flameni, musimy nakarmic biednych, slabych i mlodych. Osuszamy boskie zapasy. Nie mozemy sami ocalic swiata! Musicie dzialac. Musicie udowodnic, ze pobozni wspolczuja bardziej niz bluzniercy! Musicie zachowac dawne obyczaje... Rykszarz zajrzal do wnetrza: -Pani, blizej nie podjade. -Poczekaj tu na mnie - szepnela Kora i wysiadla. Zebrala suknie w dlon i ruszyla pomiedzy ludzi. Braciszek Radosnosc stal na podium skleconym ze skrzyn na ryby i gesty- kulowal szeroko. Opowiadal o sporze flamena Dzielnosci z trzecim Dywinarcha. Odgrywal poszczegolne czesci przypowiesci, a krysztaly soli niemal wyskakiwaly mu z orbit. Byl wielkim Krolewczykiem okolo trzydziestki, z futrem nakrapianym jak kora brzozy. Kora padla na kolana przy murze ratusza. Przy podium leman Radosnosci, Gietkosc, wpatrywal sie w niego naboznie. Kosc mial dziewietnascie lat, byl chudy i pochodzil z Archipelagu. Byl pierwszym lemanem Radosnosci i razem stanowili najlepszy przyklad wszystkich swinskich dowcipow o flamenach. Jego obecnosc denerwowala Kore. Nie mogla zapomniec przepowiedni, ktora wyrecytowal jej Dywinarcha, trzy lata temu: "Otrzymasz najwieksze zaszczyty na swiecie, ale bedziesz zyla w klamstwie. Twe serce bedzie ciezkie jak skala okuta zelazem. Prawda jest niewyslowiona. Prawda jest niewyslowiona..." Rzucilo to cien na jej przyszlosc, cien, ktory zbladl, lecz nigdy nie zniknal, tak wielki jak cien drapiezcy na tle zachodzacego slonca, lsniacy na krawedziach, ktory ciagle ja scigal. -I tak, w koncu, wszyscy znow staniemy sie jednym ludem! -Radosnosc zlaczyl dlonie. Jego glos byl niezwykle silny, jakby karmil sie adoracja Kosci i calego tlumu. Brzmial niemal bosko: - Pobozni, bluzniercy, wszyscy pod jednym sloncem, chwalac bogow, zyjac w pokoju! Rozlegly sie szepty, krazyly po placu, dobiegaly z kazdego naslonecznionego kata. Tlum zebral sie wokol Radosnosci i powtarzal zwyczaj stary jak flamenizm: kazde dziecko, mezczyzna i kobieta dotykali flamena na szczescie. Kora nadal kleczala na zakurzonym bruku, opierajac czolo o rynne zrobiona z suchego sitowia. Czula sie tak lekka, jakby krew w niej musowala. To byla pierwsza msza, w ktorej uczestniczyla, odkad Milo zdradzil jej prawdziwa nature auchresh. Tej nocy, chcac nie chcac, stala sie aleistka. Bala sie, ze skoro zawalily sie wszystkie wierzenia jej ojcow, kazania flamenow beda jej obojetne. Jednak przemowa Radosnosci przeszyla ja, uspokoila i uniosla jej dusze na cichy, jasny szczyt, z ktorego rozciagal sie wspanialy widok. Podniosla sie w koncu i ruszyla przez ulice. Jej stopy w miekkich pantofelkach dawaly wrazenie, ze plynie. Tlum wokol Radosnosci przerzedzil sie na tyle, ze tworcy od razu ja dostrzegli. Zawsze ja rozpoznawali, niezaleznie od tego, co wlozyla; otoczyli ja i przytulali szybko. Zazdroscila im bluzek bez rekawow; nic ich nie odroznialo od mieszkancow Bagniska oprocz niepokojacej glebi w oczach, tych malych trupich glowek, ktorych zawsze szukala, gdy patrzyla w lustro. Slyszala beztroski glos Kosci, kiedy wpadala z objec Ryty w ramiona Ziniquela, Pami, Luszy, Uro i Sto. -Odwiedze cie na Placu - zapowiedziala Uro, chichoczac. - Lusza twierdzi, ze jeden dzien mi nie zaszkodzi. Czy to nie wspaniale? -Swietnie! - powiedziala szczerze Kora. - Pokaze ci wszystko... Algia, Eterneli, Trisizm, Owen. -Koro, co ty masz na sobie? - zapytal Owen. - Kogo udajesz? Nie odpowiedziala. Szczesny. Jak zwykle, obejmowal ja sztywno. -Wracasz z nami na obiad? - zapytal beztrosko. -Nie moge. - Poprawila kokarde. - Musze wracac, zanim mnie ktos rozpozna. Nie powinnam tu byc w tym stroju. Musze poklonic sie przed Braciszkiem i... Do jej uszu dotarl zdlawiony, syczacy glos Kosci: -Widze... Okrecila sie na piecie. Kosc byl sztywny, wybaluszal oczy, piesci kurczowo otwieraly sie i zaciskaly. -Gietkosc? - powiedzial Braciszek. Niezgrabnie ruszyl ku Kosci, macajac powietrze. - Wszystko w porzadku? Kosc jeknal cichutko. Odrzucil glowe i nagle upadl prosto w objecia Kory. -Braciszku! - Oblal ja zimny pot. - Tutaj! Radosnosc ruszyl ku niej. Chwycil Kosc w ramiona. -Gietkosc! Boje sie o niego, to juz siodmy raz... "Siodmy?", nie uwierzyla Kora, a stojaca obok kobieta krzyknela: -Siedem wieszczen? Braciszku, jak... dlaczego on jeszcze zyje? Cialem Kosci wstrzasaly drgawki. Radosnosc podniosl glowe, jakby patrzyl na tlum. -Musze was poprosic, abyscie odeszli. Natychmiast. Niektore przepowiednie sa zbyt niebezpieczne dla ludzi swieckich... Kosc otworzyl usta. Zaczal mowic krotkimi, urywanymi slowami: -Widze. - Uniosl sie w ramionach Radosnosci i spojrzal Korze prosto w oczy. Czula, ze sie czerwieni, kiedy wszyscy podazyli za jego wzrokiem. - Nie umrze przez wiele dlugich lat. Zanim nadejdzie smierc, dostapi najwiekszego zaszczytu, jaki moze spotkac boga czy smiertelnika. Ale uzna go za przeklenstwo. Bo w koncu bedzie sama, zapomniana przez rodzine, przyjaciol, bogow i ludzi, cierpiaca. Zginiesz w cierpieniu! - wrzasnal. - Zginiesz z wlasnej reki! Upadl. Ciche chrapanie wydobylo sie z jego gardla: -Widzdz... - Na usta wystapila piana. -Kosc! Kosc! - ryknal Radosnosc. Potrzasnal chlopcem - Bogowie... -Nie zyje, Braciszku - powiedziala Ryta i odciagnela go. -Nie zyje! Mezczyzna zeszty wnial, a potem pochylil sie i rozplakal, tulac twarz do piersi chlopca. -O bogowie - kolysala sie Kora - O, na krew bogow. Czula, ze wszyscy na nia patrza. Jej twarz pociemniala pod zoltym pudrem. Ziniquel ruszyl ku niej z otwartymi ramionami, ale wywinela sie i potknela o kratke sciekowa. Musial zrozumiec, ze nie mogla zostac rozpoznana! Miala czerwone loki, zielonozolte futro w kolorze jesiennych jablek, a do tego wrecz emanowala seksem. Dworzanie, swieccy i flameni powinni myslec, ze Kosc skierowal przepowiednie ku Falippe Greenbranch. -Koro - odezwal sie glosno Ziniquel. "Zamknij sie!" Odskoczyla i, zdesperowana, strzelila palcami na rykszarza. -Jedziemy! - Musial zrozumiec! - Mysle, ze widzialam wystarczajaco, aby zabawic wszystkich u damy Crane! -Dziwka! - parsknal jakis mezczyzna o krzaczastych brwiach. Wskoczyla do rykszy i dopiero, gdy oparla sie o twarde siedzenie, zdala sobie sprawe z tego, ze sie trzesla. Zaslony odgradzaly ja od slonca, ale kiedy otarla czolo, reke miala lepka od potu i pudru. Zlapala spodnice i zaczela nia wycierac policzki, kark i dekolt, wsciekle zmazywala z siebie maske Falippe, niszczyla wszystko, co laczylo ja z tym rogiem, z Bagniskiem, przepowiednia. To nie ma nic wspolnego z Kora! Nie wierzyla w przeznaczenie. Jesli tak latwo mogla oszukac przeznaczenie, wcielajac sie w kogos innego, gdzie lezala jego moc? Nigdzie! Oto, gdzie! -Dokad, pani? - zapytal rykszarz. "Sadzawka Eftow? Nie, Beau ma swira na punkcie przeznaczenia. Nie mam zamiaru sluchac zadnych ponurych wieszczen. Musze uciec. Dokad?" Uslyszala stukot podkutych butow: ludzie z krematorium przyszli po cialo Kosci. Nie minelo dziesiec minut od jego smierci, ale ich pospiech wcale Kory nie zaskoczyl. W takich chwilach, kiedy chodzilo o godnosc flamena lub lemana, Bagnisko zamienialo sie w kolonie piaskowych mrowek ogladana przez szybe. Skonczyla czyscic twarz, rozerwala suknie i rzucila ja na podloge rykszy. Material zachowal jej ksztalt, jak pancerzyk owada. Powietrze chlodzilo jej rozgrzane cialo. -Do Starego Palacu! - "Nie mam zamiaru zobaczyc sie z Milo. Chce przekonac sie, czy wszystko, co uslyszalam od Pli i Nadziei, jest prawda. Nie zobacze sie z Milo". - Brama Quelide, gdzie nikt nie zobaczy, ze wchodze. *** Drzwi rabnely o sciane. Nadzieja poderwala glowe: nikt nie uzywal drzwi w kwaterach Boskiej Gwardii. Tak jak tworcy, tak i oni nie wpuszczali obcych do swej siedziby: labiryntu pulapek, tuneli i jaskin, zajmujacego piec pieter Starego Palacu.A poza tym, auchresh znali teth" i nie potrzebowali drzwi. Wiekszosc korytarzy byla pelna smieci, a do tego tak brudna, ze zostawiali slady na zakurzonej podlodze. Bylo poludnie. Wszyscy powinni byc tutaj i jesli nie spali, wykorzystywali te godziny, kiedy smiertelnicy mysleli, ze spia. -Jak zwykle Milo robi wielkie wejscie - mruknal Pli i pociagnal Nadzieje. -Ciagle uwaza sie za najwazniejszego, bo zastapi Dywinarche. Wychodzi za dnia. Sypia jak czlowiek: wrchethri! Nie przestawaj. Nadzieja piescila go przez chwile, a potem podparla sie na lokciu. -Czekaj, Pli, to smiertelna. O, na Moc. Ma pelno pajeczyn we wlosach. Musiala tu przyjsc schodami. Pli rzucil okiem: -Niemozliwe! A jednak. Srebrny Szczurze, Sepio, War, wszyscy, patrzcie na to! - Jednym susem zeskoczyl z lozka. - Jak to smie! W drzwiach stala dziewczyna, mala i delikatna w fioletowej halce. Nadzieja z rozpacza rozpoznala Pokore Garden, uczennice tworcy. Robila co w jej mocy by zapomniec tamta noc, kiedy Pli i Milo, jak zwykle stracili nad soba kontrole i zmienili cywilizowana dyskusje w zawody w obrazaniu przeciwnika. Jedyna roznica byla obecnosc smiertelnej. Kiedy nastepnej nocy Milo pojawil sie sam, ponury i drazliwy. Nadzieja sadzila, ze wszystko sie skonczylo. Ale najwyrazniej mala Garden bardzo to przezyla. "Wdepnelismy w gniazdo zmij", pomyslala. "Jak je teraz powstrzymamy?" Wscieklosc buchala z Pli. Przelecial nad podloga, zostawiajac za soba zapach siarki. -Panna Garden. Dziewczyna zatkala uszy rekoma, choc Nadzieja nie zauwazyla, aby Pli podniosl glos. -Jak milo cie widziec. Czy zazadam zbyt wiele, jesli zapytam, czym zasluzylismy na taki honor? Auchresh w sadzawce, auchresh spierajacy sie na tematy filozoficzne przy lampie, pary auchresh w ciemnych katach - wszyscy nagle zamarli. Milo wstal od stolika w odleglym kacie, przy ktorym gral w szachy z Evelem i Sitowiem. -Pli, miej litosc. -Jak wielkim glupcem jestes. Milo? - Pli nie spuszczal oka z Kory. - Ile trzeba, aby cie przekonac, ze twoja zagrywka byla idiotyczna? -Nie przyprowadzilem jej tutaj! - Milo pojawil sie za plecami dziewczyny. -Do cholery. Milo - szepnela Nadzieja. - Na Moc, nie dotykaj jej! Jesli Milo cos czul do dziewczyny, bylby kretynem, gdyby okazal to przed Pli. Przetoczyla sie przez Srebrnego Szczura i wstala, lopoczac skrzydlami. Na szczescie Milo nie byl glupi. Stal za Kora z opuszczonymi rekoma. Ta spojrzala przez ramie i dala krok w przod. -Nie wiem, co ona tu robi - rzekl Milo. -Niezaleznie od tego, jak tu weszla, niech natychmiast wyjdzie. - Tym razem Pli sciszyl glos, ale Nadzieja widziala, ze az sie gotowal ze zlosci. Byl jedynym auchresh, ktory potrafil, stojac nago, okazac furie i nie stracie przy tym godnosci. - Pomysl, zeby tu przyszla, na pewno wyszedl od ciebie. Smiertelni sa bezuzyteczni, nie da sie z nimi grac, rozmawiac czy zabawiac. To jest kurczatko damy Gentle i jesli tylko ja mogles poderwac, to zle o tobie swiadczy. Gdybym byl toba, zajalbym sie co najmniej Goquisite Ankh. Milo sie nie ruszyl. -Ona nie ma ze mna nic wspolnego. -Zaprzyjazniles sie z nia. -Nie odpowiadam za nia. Dziewczyna odsunela sie jeszcze dalej. Nadzieja usiadla na skraju wielkiego loza i oparla glowe o biodro Srebrnego Szczura. Pogladzil ja po wlosach, nie odrywajac oczu od Kory, ktora wygladala na zagubiona jak szczur miedzy dwoma pawiami. Jej czarne oczy przypominaly dziury wypalone w twarzy. Nadzieja mogla isc o zaklad, ze dziewczyna zapamietuje kazdy szczegol kwater Boskiej Gwardii: od marmurowej podlogi, spekanej jak ramiona rybaka, po sufit czarny od kadzidla i meble, na ktorych wylegiwali sie auchresh, a ktorych ludzkie oko nie ogladalo, odkad postawiono Palac. -Nie potrzebuje twojej ochrony. Milo - odezwala sie w koncu porzadnym auchraug. Wszystkim auchresh w pokoju, wlaczajac w to Pli i Milo, zaparlo dech z wrazenia. - Waleczny, nie przychodze tu jako uczennica tworczyni. Ani jako ateistka, ani wierzaca. Przyszlam jako ja. - Co znaczylo tez: "I potrafie sama o siebie zadbac." - Ojej, kurczatko walczy - zakpil Pli. Jego glos stwardnial, kiedy wyrzucil z siebie melodyjny dysonans auchraug, mowiac zbyt szybko, aby mogla zrozumiec. - Widziala zbyt wiele i zna nasz jezyk. Wyrzuc ja. Natychmiast. -Nie mialem pojecia, ze zna auchraug. Nie jestem za nia odpowiedzialny. -A od kogo sie mogla nauczyc, jesli nie od ciebie? Nie zrobilbys czegos takiego, gdyby nie byla twoja ghauthiju. Musi nia byc! Chce wiedziec, Milo, jak ci sie udalo znalezc ludzka ghauthiju miedzy teth" do Wietrznych Niebios oraz sesjami palenia, klotni i pieprzenia z nami. Jestesmy twymi elpechim i lepiej o tym nie zapominaj. Jestes czescia lesh kervayim, "Planu" i oczekujemy twej lojalnosci. Co znaczylo: "Ja oczekuje". Nadzieja zalamala sie. Napiecie miedzy Milo i Pli powstalo, poniewaz spedzili dziecinstwo w tych samych Niebiosach, Wietrznych Niebiosach na krolewieckiej soli. Prawo glosilo, ze Nastepca stal najwyzej wsrod Inkarnacji, ale kiedy Milo przybyl do Miasta Delta pietnascie lat temu, zastal Pli rzadzacego starym, slodkim Jesiennym Deszczem. Niewiele sie od tego czasu zmienilo, jednak Milo gorzej znosil kontrole Pli. Jego glos cial jak noz. -Ani tobie, ani twoim reakcjonistom z rynsztoka nie jestem nic winien. Jestem Nastepca, sam soba rzadze i jesli zechce kogos zaprosic, zrobie to. -Moj drogi Milosierdzie, alez prosze. Rob z nia, co ci sie zywnie podoba. Ale na pewno stad nie wyjdzie. -Pli! - Nadzieja uslyszala okrzyk bolu i zrozumiala, ze Milo sie poddal. Krol znow zwyciezyl. - Czy nigdy nie mozesz sie odslonic? Nigdy? Widzialem cie, zajmowali sie toba Nadzieja, Srebrny Szczur i War. Kochali sie z toba. Lezales jak pien, a oni zajmowali sie twoimi ustami, sutkami i penisem. Ale caly czas czuwales. Pamietam, jaki byles, zanim przybyles do Miasta Delta. Bylem dzieckiem, ktore uczylo sie mowic, a ty pierwszym mainraui Wietrznych Niebios. Myslalem, ze skrzydla oznaczaja mezczyzne, nie wyrzutka. Nauczyles mnie pisac i czytac, tanczyc i strzelac, kochac. Wtedy ty kochales sie ze mna. Pamietasz? Kazales mi lezec na lozku w swietle gwiazd, a ty... - urwal. "Dzieki Mocy, ze ona tego nie rozumie", pomyslala Nadzieja. "Zna wystarczajaco duzo sekretow". Nadzieja dorastala w Niskim Divaring na Fewarauw - Pirady. Poznala Pli w Miescie Delta, ale wtedy pelnil swa funkcje dopiero od pieciu lat i jeszcze sie nia nie zmeczyl. Ciagle byl hojnym, wspolczujacym mainraui, ktorego opisal Milo. Wtedy to, gleboko go pokochala. Poczula lzy. W glosie Milo tez byly lzy, slyszala je wyraznie. -Nie pamietasz? Nie mozesz odpuscic? -Z kazdym slowem - rzekl Pli z blyskiem w oku - podpisujesz na nia wyrok smierci. -Znow skocza sobie do gardel - szepnal Szklana Gora. Byl najstarszym z lesh kervayim. Boskim Straznikiem, ale nie Inkarnacja. Nie wtracal sie. Wiedzial, kto powinien sie wtracic, ale Nadzieja miala na to tak wielka ochote, jak na spacer w snieznej zamieci. Wsiala i trzasnela skrzydlami. Zlote, skorzaste skrzydla zakonczone szponami nie byly tak wynaturzone jak skrzydla Pli, ale Nadzieja i tak nie mogla latac. Niemoznosc latania byla najnizszym wyroznikiem auchresh. Gdyby poprzeczke umieszczono troche wyzej - gdyby chodzilo o ludzki podbrodek, mutacje jak szpony Milo czy dodatkowe palce Wara - Nadzieja nie bylaby auchresh. Wyrzucono by ja z Niebios jako malego drapiezce. Wiedziala o tym, odkad zostala znaleziona. I poniewaz byla tak okropnym przykladem auchresh iuim, nie zostalaby Panna, gdyby jakas inna kobieta mogla ja zastapic. Jednak istnialo tylko trzysta kobiet auchresh, a oprocz niej i Przetraconego Ptaka wszystkich potrzebowano w Niebiosach. W Miescie Delta bylo inaczej. Plan jej sluchal, ale nie spelnial jej rozkazow, chyba, ze polaczyla sily z Pli. Dlatego sie z nim zwiazala, jak mogla tego nie zrobic? Ale ich zwiazek nie poddawal sie powierzchownym ocenom. Byl jak jej plec, ktorej jednoczesnie nienawidzila i ktora czcila. Jak jej bezuzyteczne, lsniace skrzydla. Te trzy rzeczy zlozone razem zapewnialy jej nietykalnosc. Pojawila sie, naga, miedzy Pli a Milo. Pokora jeknela. Nadzieja usmiechnela sie. przesunela ja na bok i powiedziala w auchrang: -Pozwolcie mi sie tym zajac. -Panna nie ma prawa mieszac sie do klotni Walecznego i Nastepcy. Odejdz, Nadziejo. -Pli usmiechal sie slodko, ale jego cialo bylo wyraznie napiete; i nie spuszczal wzroku z Milo. -Nie jestem Panna. Jestem neutralnym obserwatorem, ktory nie pozwoli wam sie pozabijac. To jest klotnia miedzy Walecznym i Milo, nie Nastepca. Jego pozycja zapewni wam obu bezpieczenstwo i zaden nie porani drugiego, a obrzucac sie wyzwiskami mozecie do woli. Dlatego ciagle jestes Walecznym, prawda? Nie chcesz dostac po glowie. -Nadziejo, nie gadaj glupot. -Ani ty, ani ja nie jestesmy bogami, jednak tobie sie wydaje, ze jestes bogiem i dlatego stwarzasz zagrozenie. Zaczyna ci sie wydawac, ze mozesz robic, co ci sie zywnie podoba. - Jak zwykle w takich momentach doznala olsnienia. Stanela przed Pli i odepchnela Kore i Milo. - Milo chce sie przekonac, czy potrafisz pokonac bariere miedzy auchresh a hymannim. Czy wszyscy potrafimy. To sprawdzian, Pli, i ty go oblewasz przez swoj jakze boski upor. Wygladal jak bialy plomien. Utkwil w niej swe dwukolorowe oczy. Zapach kadzidla tworzyl mdlaca mieszanine z para z basenu, w ktorym siedziala polowa Boskiej Gwardii, sluchajac. -Pli, to jest polityka - ciagnela. - Myslisz, ze aby wygrac nasza walke z Goda Gentle, trzeba sekret zwalczac sekretem, agresje agresja. Poniewaz jestesmy ograniczonymi stworzeniami, wyobrazamy sobie walke tylko w jeden sposob. Ale ona walczy na swojej ziemi i zwyciezy nas chocby sama liczebnoscia. Nie musimy powtarzac jej krokow. Potrzebujemy wlasnej, logicznej polityki. Czyli tego, czego auchresh jako rasa nigdy nie umiala wymyslic. Wiec.. Potrzebowali ludzi. Nadzieja nie mogla uwierzyc we wlasny spryt. Chwycila Pli za rece. -Zrobimy z tej dziewczyny czlonka lesh kervayim. Nie bedziemy jej chronic, przekonamy sie, czy to zniesie. Jesli tak: pomysl tylko! Uczennica tworczyni walczaca po naszej stronie! Jej pozycja jest wyjatkowa. Moze do naszej sprawy przekonac innych ludzi, tak poboznych jak i ateistow. Dzieki temu Godzie Gentle grunt umknie spod stop. -To uczennica Gody Gentle. Nadzieja urwala. Potrzasnela niecierpliwie glowa: -Niewazne. Ludzie potrafia byc dwulicowi. Nie podejrzewales, ze Milo pracuje dla lesh kervayim? Zawsze go doceniaj, Pli. To moze oznaczac Tron. Przez chwile Pli milczal i patrzyl na nia. Potem zakrecil sie, poslal Milo swoj najbardziej uroczy usmiech i klepnal go w plecy. -Przepraszam, Milo. Naprawde mi przykro. Bylem choleryczny i niegrzeczny! -Skoczyl ku Nadziei. - To swietny plan! - A potem zwrocil sie do smiertelnej, jakby rzeczywiscie uwazal ja za rowna sobie: - Panno Garden, witam cie w kwaterach Boskiej Gwardii. Miala oczy jak czarne sadzawki, nic nie rozumiala. Oczywiscie, pewnie glowe jej rozsadzalo od krzykow i nawet jesli znala troche auchraug, nie wiedziala, co zaplanowali. -Waleczny - sklonila sie. -Mow mi Pli. - Wy szczerzyl zeby. - Mam cie wszystkim przedstawic? Czy tez wolisz wtopic sie w tlum? -Pli - powiedzial cicho Milo. - Wystarczy. - Rozejrzal sie. - Niech sie lepiej pilnuja, dobrze? - I zniknal. Nadzieja zakaszlala od oparow siarki. -Co za brak manier! - usmiechnela sie do smiertelnej. -No, no! - Pli zajal sie Kora. Obserwowal, jak rozgladala sie wokol. Czula sie zapewne tak, jakby wrzucono ja prosto w gniazdo drapiezcow. Zgarbila sie. Nadzieja znow pomyslala o osaczonym szczurze. -Szlag go trafil - powiedzial wolno Pli. - Gdybym byl toba, za bardzo bym na niego nic liczyl. Jest strasznie egocentryczny. - Ruszyli ku lozu, na ktorym nadal czekali auchresh zabawiajacy sie z Nadzieja i Pli, ukryci wsrod poduszek. Kilku z nich sie ubralo. -To Szklana Gora - wskazal Pli. - To Srebrny Szczur. To War, od Wartosci... Wol, czyli Frywolnosc... Teraz w Niebiosach uzywamy ludzkich imion. Prawie wszyscy auchresh w moim wieku i mlodsi zostali nazwani od cnot. - Zasmial sie. - Ja mam na imie Cierpliwosc. *** Kora czula, jakby ktos przewiercal jej glowe, bogowie wiedzieli czemu: kwatery nie byly zadymione bardziej niz przecietna tawema. Wszyscy auchresh palili fajki, nawet delikatna, kobieca Nadzieja, ale ich tyton byl tak lekki, ze kazdy z Bagniska by ich wysmial. Wiekszosci z nich nigdy nie widziala albo nie zwracala na nich uwagi, bo byli tylko straznikami. Niektorzy mieli ciala tak dziwne, ze wlosy stawaly jej deba. Jak Milo (Milo, ktory zniknal i zostawil ja sama) byli szczupli niby ostrza. Jak Milo nosili kolczyki.I traktowali sie z rozwiazloscia, ktora najzagorzalszego ateiste przyprawilaby o rumience. Cieszyla sie, ze jest zbyt ciemno, aby dostrzegli wyraz jej twarzy. Uwazala, ze nocne zebrania u Pietimazara i Belstema sa wystarczajaco paskudne, ale auchresh wstydu nie mieli! W przerwach miedzy pieszczotami zasypiali w sloncu jak koty. Rozmawiali ze soba nad glowami spiacych w gardlowym auchraug i po ludzku. To, co mogla zrozumiec, bylo fascynujace: uszczypliwe, glebokie, dowcipne. Plasowalo sie gdzies pomiedzy niezrozumialymi glupstwami, ktorymi Inkarnacje raczyly smiertelnych, a spokojem, jaki dzielila z Milo. Kiedys dzielila z Milo. Popatrzyla na Pli i Nadzieje, ktorzy calowali sie, kiedy reszta dyskutowala o czyms, raz po raz wybuchajac smiechem. Rozpaczliwie pomyslala: "Jak mam ich kiedykolwiek traktowac jak rownych sobie?" Czula sie jak dziecko na przyjeciu doroslych. W ciagu jednej nocy poznala wiecej tajemnic niz w ciagu trzech lat obecnosci w roznych przebraniach na Placu Antyproroka. Tych tajemnic jednak nie moglaby nigdy wykorzystac. Nikt by jej nie uwierzyl. -Wiesz co? Mysle, ze powinnismy przekluc Korze uszy. - War byl krepy jak na auchresh. Mial osiem palcow u kazdej dloni. Pogladzil platek jej ucha. - Na znak, ze jest jedna z nas. -Ma takie ladne klipsy, ale to tylko klipsy - przytaknal ktos. Byly czescia przebrania Falippe i Kora zapomniala je zdjac. -Mysle, ze powinnismy to zrobic. - War machnal do kogos. - Mgielko, damy jej wrillim! Masz ze soba wyposazenie, prawda? -Wrillim znaczy kolczyki? - zapytala Kora. - Bedzie bolalo? -Alez skad! - zdziwil sie War. - Nadziejo, Pli, wszyscy! Czy ktos ma dla niej jakies ladne wrilliml Bogowie ofiarowali kolka i inne ozdoby z metalu i porcelany. Kora, snobka, wybrala najprostsze i najpiekniejsze, duze, zlote kola. -Moje - rzekla Nadzieja. - Ciesze sie, ze bedziesz je nosic. War powoli przebiljej cialo kolczykami. Probowala nie jeczec z bolu. -Prosze! - wlozyl do jej spoconej dloni klipsy Falippe. - To te stare. Sa ladne, ale w kolczykach Nadziei wygladasz lepiej. Skinela i sprobowala sie usmiechnac. W niczym nie wygladala dobrze, mala, brzydka, zielonofutra smiertelniczka, nie zauwazyl tego? Dym wywolywal mdlosci. Dlaczego nagle to zauwazyla? Czy dlatego, ze tak bolala ja glowa? Nie bedzie wymiotowac przy wszystkich. Nie bedzie. Kolka laskotaly ja w szyje. Nie bedzie wymiotowac. -W imie Mocy - powiedziala Nadzieja z obrzydzeniem. - Popatrzcie na nia! Popatrzcie! Przeciez to dla niej za duzo. Wiem, ze to byl moj pomysl, ale jest tylko czlowiekiem, a my traktujemy ja jak Podrzutka! Zabieram ja do domu. - Wstala i objela Kore, wsunela jej przy tym kolano miedzy nogi, a policzek oparzyla oddechem. Kora znieruchomiala jak mysz w pazurach kota, ledwo swiadoma, ze Pli wysmiewa Nadzieje za wrazliwosc jaka wobec niej okazala. Pokoj nagle zapadl sie w nicosc. Nie mogla oddychac, ale tym razem nie zemdlala. Pomyslala: "To teth"tach ching" i trzymala sie tego slowa. "Teth"tach ching". Uderzyla stopami w podloge. Poczula, ze cos rozbila. Znalazla sie w pracowni w Zaulku Tellury. Wciaz bylo popoludnie, a naprzeciw niej stala Nadzieja, znacznie mniej okazala w pelnym sloncu. Teraz przypominala wychudzona nastolatke chora na zoltaczke. Jej skrzydla siegaly od sciany do sciany. Nadal byla naga, ale zakryla dlonmi oczy, nie piersi. -Auc, jak jasno! - syknela i skulila sie. Kora bez slowa potrzasnela glowa. Nie potrafila ogarnac umyslem tego, co sie wydarzylo podczas popoludnia, tak szybko, jak lesh kervayim przyzwyczaili sie do niej. Nie umiala znalezc slow, by opisac mieszanine uczuc, mdlosci, wyczerpania i radosci. -Wiesz, zaakceptowalismy cie. -Na jakich warunkach? Nie mozecie mnie przeciez nagradzac za wtargniecie! Czym zaplace za swa smialosc? -Ach - Nadzieja usmiechnela sie nieszczerze. - Ostra jestes. Mysle jednak, ze na ten temat bedzie z toba rozmawial Pli. W koncu to jego przekleta sprawa. Brzmialo to podejrzanie, ale Kora sie zawstydzila. -O co chodzi? - spytala nerwowo. -Jutro. Czy raczej dzis wieczorem... Dowiesz sie dzis wieczorem - auchresh iu znow sie usmiechnela. - To nie takie zle - ziewnela - ale dla mnie jest czwarta rano. Kiedy sie znow zobaczymy, bedzie czwarta rano dla ciebie. -Ale jak sie tam dostane? Nie moge sie znow pchac po schodach... -Jeden z kervayun przyjdzie po ciebie. Badz tu. - I Nadzieja zmienila sie w purpurowa plame, ktora mrugnela i zniknela. Kora pomasowala bolace skronie. Jej wrillim zakolysaly sie przy szczekach. "Nie ma mowy, zebym przed lesh kervayim uciekla tak, jak przed Milo", stwierdzila. "Zreszta i tak nie ma juz powodu. To znacznie powazniejsze. Bogowie, w co ja wdepnelam? Czego oni ode mnie chca?" Pracownia pachniala kreda i czekolada. Dobre, znajome zapachy. Ale Kora nie mogla zapomniec Milo, Milo mowiacego po ludzku: "Niech sie lepiej pilnuja", zupelnie, jakby naprawde myslal, ze ktorys z bogow ja zechce, jakby jakis auchresh mogl sie znizyc do czegos takiego... Przypomniala sobie, jak Milo patrzyl na nia zmartwionymi, nieprzeniknionymi oczami, patrzyl, a potem zniknal i zostawil ja sama... Nagle podskoczyla, oddychajac szybko: na podlodze pracowni lezal roztrzaskany duch. Odlamki walaly sie po calym pomieszczeniu, nawet w szparach podlogi: tu reka, tam perkaty nosek. Gody nigdzie nie bylo. ROZDZIAL DWUDZIESTY PIERWSZY W kacie baru zolta suka tanczyla na zadnich lapach. Niechlujny treser zlapal ja za przednie lapy, czulac sie do psa i odslaniajac polamane zeby w oblesnym usmiechu. Shimoring bylo dzielnica jak najbardziej ateistyczna.Robotnicy wywrzaskiwali bluznier- stwa, rzucajac miedziaki. Suka zawyla, a treser walnal ja w pysk: -Przechodzi sama siebie! - rzucil. - Trzeba ja trzymac w ryzach! Goda skrzywila sie z obrzydzeniem i przeniosla uwage na stol, przy ktorym stloczyla sie ona. Belstem i ich nowi sprzymierzency, Zloty Sztylet i Malodobry. Ten ponury bar byl przykladem wszystkiego, co w ateistycznej kulturze najgorsze. Ale nie oczekiwala niczego wiecej. Kiedy poslaniec Belstema przybyl do Zaulka, siedziala i bezsilnie gapila sie na ducha. Skonczyla juz malowanie, polozyla ostatnie farby, ale barwienie emocjami nie pomoglo. Za kazdym razem, gdy go dotykala, zdradzone dziecko jeczalo niezrozumiale. Tworzenie opieralo sie na intuicji: Goda nie wiedziala, jak jej sie to udawalo. Teraz stracila swoj talent i nie wiedziala, jak go odzyskac. Siedziala tam, otwierajac usta w przerazeniu, kiedy ktos ja zawolal z ulicy. Powitala poslanca jak aniola wybawienia. Pod pretekstem powrotu po plaszcz pchnela dziecko na podloge. Obserwowanie, jak sie tlucze, sprawilo jej przyjemnosc. Dziecinna satysfakcja, ale zawsze. Teraz zas myslala: "Czy tak sie czul Molatio? Konstancja? Czy tak sie czuja wszyscy, gdy zbliza sie koniec? Mam trzydziesci osiem lat. Nie jestem stara". Mozliwosc, ze zapomniala, jak sie pracuje, byla znacznie gorsza, niz starzenie sie. Miala talent i zmarnowala go przez zaniedbanie. Znaczyloby to, ze nie stracila zdolnosci tworzenia, ale ja zapomniala. Pewna jej czesc zupelnie sie nie przejmowala, ta ateistyczna, przenoszaca wzrok z jednego krola podziemia na drugiego. -Zatem doszlismy do porozumienia? Zloty Sztylet przyozdobil swe galaretowate oblicze usmiechem, jak zawsze w miejscach publicznych. Lsniaca rekojesc za pasem, jarzaca sie w swietle padajacym na stol, byla jego jedynym znakiem charakterystycznym. Belstem wyznaczyl za jego glowe nagrode, ktora nawet mieszkancow Shimorning, zyjacych z rozboju, miala przekonac do zdrady. Teraz, kiedy sie sprzymierzyli, Belstem obiecal cofnac nagrode, ale Gody nieustanny cynizm Zlotego Sztyletu wcale nie dziwil. Malodobry ukryl twarz pod czarnym kapturem, a dlonie schowal w olbrzymich rekawach. -Sprawdzmy, pani, czy dobrze zrozumialem - rzekl jasnym, ironicznym tonem. -Kiedy Dywinarcha umrze, chcecie pozbyc sie z miasta jego glownych wyznawcow: innymi slowy, kazdego, kto moglby pozniej narobic wam klopotow. Zamoznych kupcow, armatorow i biurokratow. Nie boicie sie flamenow, ale chcecie zgniesc cala swiecka rade miejska w Bagnisku i niepozadane elementy w radach innych dzielnic. Tak? Goda przytaknela. Palety i pedzle, szmaty i terpentyna nadal tanczyly jej przed oczami. -Od pewnego czasu wiem, ze nasze dzialania nie moga ograniczyc sie wylacznie do zamachu stanu, tak, jak do tej pory planowalismy. -Innymi slowy wy przedstawiacie plan, a my go wykonujemy - powiedzial Zloty Sztylet. -Nie angazuj sie tak predko - zmitygowal go Malodobry. - Potrzebuje nas. -A wy potrzebujecie nas - Goda nie spuszczala z tonu. - Zlote Ostrze, dobrze wiesz, ze nie mozesz dlugo sie chowac przed listami gonczymi Belstema. A co go powstrzyma przed wsypaniem ciebie, Malodobry? - przerwala. - A z drugiej strony pomyslcie, co bedzie znaczylo po rewolucji bycie bohaterami, ktorzy pomogli nam zdobyc wladze. -Och, jestesmy z toba - zasmial sie Malodobry. - Nie boj nic. -Jak ci sie widzi? - Zlote Ostrze przechylil sie przez stol; jego swinskie oczka byly zimne. - Dwie setki silnych ludzi, imigrantow i Deltan, i dwudziestka kobiet do lzejszych zadan? Ja i Malodobry zawiadujemy tym cyrkiem. Dwie setki spokojnie biora Stary Palac. Kiedy Dywinarcha wykorkuje, rzucaja narzedzia i zbieraja sie przed Starym Palacem. A wtedy wy rozkazujecie. -Bron? - zachrypiala Goda. -Noze, luki, rapiery. -Proce, dmuchawki, garoty - dodal Malodobry. Zlozyla dlonie na stole i przytaknela, przez chwile obawiajac sie, ze nie bedzie mogla przestac, a jej glowa bedzie sie kiwac coraz mocniej, jak u mechanicznej lalki. -Co o tym myslisz. Belstem? Belstem siedzial tylem do nich, patrzac na scene. Rozesmial sie, klaszczac w tluste dlonie, kiedy na scene wepchnieto szczeniaka, obwachujacego sutki matki. -Niech sie pieprza! - ryknal i rzucil na scene dukata. -Tak, pani - rzekl Malodobry. - Mysle, ze naprawde nas potrzebujesz. Tym razem Goda uslyszala smiech w jego wysokim glosie. Przyznala mu racje. Jego lsniace w glebi kaptura oczy przywodzily na mysl trucizne. Pomyslala o roztrzaskanym duchu w Zaulku Tellury, majac nadzieje, ze nienawisc do samej siebie pozwoli jej przetrwac kolejne minuty, jednak mysl o porazce nie przyniosla ani poczucia winy, ani potrzeby. Skuwal ja lod. *** Za dawnych dni flameni zasiadajacy w Elipsie zamieszkiwali piec wspanialych, granitowych domow na Placu Suvret Cala. Domy zostaly im na wiecznosc wydzierzawione przez mieszkancow Miasta Delta. Wolni mezczyzni i kobiety, ktorych obraziloby slowo "sluzacy", przychodzili z miasta, aby sprzatac i gotowac. Cala dzielnica byla tak cicha, ze slychac bylo chory lemanow.Takie byly dni, zanim na placu nie rozlozyl sie targ, zanim na kazdym rogu dzielnicy palacowej nie wyrosly kafejki i zamtuzy, zanim Braciszek Purytanizm, ostatni ze starej gwardii, nie wyniosl sie z Placu i zanim ateisci sie nie rozszaleli, zakladajac wszedzie ogrody i rzezbiac na domach gargulce. Pietimazar Seaade bil wszystkich na glowe. Zburzyl tysiacletni dom, zastawiajac tylko kamienny szkielet i wypelnil go szybami. Zatrudnil wielu sluzacych, ktorych jedynym zadaniem bylo pilnowanie, aby w kazdym pokoju palily sie swiece. W nocy dom oswietlal caly plac, wznoszac sie jak chrabaszcz paranoik, ktory chce obejrzec swoj grzbiet, nad zielonym ogrodem. Ksztalty drzew nie obchodzily nikogo oprocz Pietiego i jego przybranej coreczki. Para spedzala mnostwo czasu miedzy statuami i krzewami, ignorujac ogrodnikow i nawadniaczy, zajmujacych sie wysublimowanym ogrodem nawet w srodku lata. Wnetrze jednak przypominalo normalny dom. Na salonach u Pietimazara bywali ci sami ludzie, co na Placu Antyproroka. Wino lalo sie strumieniami, fortuny zmienialy wlascicieli: Pieti pochwalal hazard, choc Goquisite i kilka innych dam odnosilo sie do tej rozrywki z obrzydzeniem. Pokoj byl zadymiony i mroczny, ale wszyscy nosili najlepsze stroje, nie wylaczajac Gody, ktora rzucala ukradkowe spojrzenia na suknie innych pan. -Godziu, rozluznij sie - powiedziala Goquisite. - Ciagle sie wiercisz. Co sie z toba dzieje? Goda oparla czolo o filar. -To byl dlugi dzien. - Miala rozpaczliwa nadzieje, ze Goquisite wezmie to za dobra monete. -Skonczylas swojego ducha, prawda? Te slodka sierotke? Kiedy go obejrzymy? Najgorsze, ze wziela. -Niedlugo. Goq zacisnela usta i dotknela spodnicy Gody. -Cos jest nie tak. Goda zamknela oczy. -Nie chcialam ci tego mowic wczesniej, balam sie, ze sie zmartwisz. Spotkalam sie dzis ze Zlotym Ostrzem. Goquisite jeknela. -Godziu, ten czlowiek jest niebezpieczny! Na Niebiosa, co zrobilas? Goda rozejrzala sie wokol, zatroskana. -Belstem tez tam byl. Rozmawialismy o poparciu tlumu. Wiadomosci sa dobre: wsrod nizszych klas ateizm jest coraz bardziej popularny. Rozmawialismy o nozach i sznurach do wynajecia. - Goq zmarszczyla nos. - Wiem, ze to ohydne, ale musimy brac takie rzeczy od uwage. Dywinarcha musi odejsc. Od szesciu miesiecy nie pojawil sie na Elipsie, a ostatni smiertelny widzial go trzy miesiace temu. Musimy umocnic nasze wsparcie. Goquisite zadrzala. Jej zmiana tematu bylaby niegrzeczna, gdyby nie byla zamierzona. -W jednym sie mylisz, kochanie. Jest tu Afet Merisand, nie rozmawialas z nim? Twierdzi, ze komunikuje sie z Dywinarcha. - Goda zrobila wielkie oczy. -Dywinarcha chce cie widziec jak najszybciej. Goda wstrzasnal dreszcz strachu. Ostatnia audiencja, dzieki ktorej odwazyla sie tyle sobie obiecywac, wchodzic w uklady i oszukiwac, przypominala jej sie kazdego dnia. Dywinarcha przyznal tak otwarcie, jak tylko bog mogl, ze byla jego ulubienica. Ale od tamtego spotkania nie slyszala ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia tych slow. Czego teraz od niej chcial? Przez glowe przebiegaly jej straszliwe przypuszczenia. Jednoczesnie te przypuszczenia byly dziwnie pociagajace. Wstala i ruszyla ku drzwiom. Krynolina z szafirowej tafty zawirowala jej wokol lydek. -Godziu, poczekaj! - zawolala Goquisite. Goda nie mogla czekac. Musiala znalezc Kore. Tylko Kora, ktora wyrosla na taka sliczna dziewczyne, wysoka, dlugorzesa, kazdego dnia przybierajaca inna twarz, mogla towarzyszyc jej w tej upiornej audiencji. Tylko ona mogla ja potem podzwignac. Goda potrzebowala gwiazdy przewodniej, dzieki ktorej pozegluje po tym zdradliwym, niezbadanym morzu. Ujrzala Falippe Greenbranch przy jednym ze stolow do gry, radosna, flirtujaca, rzucajaca kosci w powietrze. Wiekszosc mezczyzn uwielbiala wygrywac w tej bezsensownej grze: przegrywala wiec, pila wino i obiecywala znacznie wieksza przegrana. Kora byla mistrzynia. Miala sciagnieta twarz i postawione futro, ale nikt tego nie dostrzegl. Ale nawet najlepszy makijaz nie mogl ukryc wyczerpania przed kims, kto w glebi serca nadal uwazal sie za jej matke. Goda zlapala jej wzrok, potem przeprosila Pietiego i jego coreczke odziana w smieszny stroj, i wyszla w noc. Przeszla szpalerem i stanela poza kregiem swiatla padajacego z okien. Kora pojawila sie piec minut pozniej, pelna oczekiwania, trzymajac spodnice w reku, ani przez moment nie wychodzac z roli. -Psst - syknela Goda. Kora puscila suknie i rzucila sie w jej strone, duszac w uscisku. -Och, Goda, gdzie bylas po poludniu? Duch sie rozbil. Caly wieczor do ciebie tesknilam. Ale Falippe nie zaszczycilaby spojrzeniem tworczyni w srednim wieku, kiedy w poblizu byli mezczyzni! - Potarla twarz dlonmi; chmura zlotego pylu zalsnila w swietle. Kichnela, jakby wlasnie wyszla ze szklanej klatki w ksztalcie Falippe. Twarz miala blada, piers zapadnieta, skulone ramiona. -Nie jest latwo udawac Falippe - stwierdzila Goda wspolczujaco. Kora wzruszyla ramionami. -Dzisiaj rano... niewazne, i tak niedlugo o tym uslyszysz. Na krew bogow, nienawidze jej! - rozesmiala sie slabo. - Zaczne rozsiewac plotki, ze zaszla w ciaze i uznala powrot do domu za niezbedny. Nie mozesz nigdy sie wygadac, ze ona to ja. Nigdy nikomu, zrozumiano? -Pochlebia mi, ze robisz to dla mnie - rzekla Goda. Kora cmoknela, jakby chciala powiedziec: "Nonsens, oczywiscie, ze robie to dla ciebie". Goda rozejrzala sie: oczywiscie, Pieti nie splamil swego minimalistycznego ogrodu laweczkami, wiec kleknela na krotkiej trawie i przytulila do siebie Kore. -Spokojnie, dziecko, juz dobrze. Kocham cie. Kocham cie... -Na bogow, Goda! - Kora wyrwala sie. - Nie wiesz, gdzie jestesmy? Goda odetchnela, unikajac nieporozumien. -Dywinarcha mnie wezwal - oswiadczyla. - Chce, zebys dzis poszla ze mna do Starego Palacu. - Spojrzala na schody. - Teraz. -O bogowie - zamrugala Kora i zadrzala, lapiac Gode za ramie. - Przepraszam. Mam....mam inne zobowiazania... -Co? - Goda starala sie nie okazac paniki. - Masz zobowiazania tylko wobec mnie. Wlasnie to przyznalas. -Wiem. Ale to co innego. Jesli nie wywaze sie z tego zobowiazania, obawiam sie, ze moje zycie bedzie w niebezpieczenstwie. - Kora przetarla twarz rekawem, ktory usmarowala na zolto. Zloty pyl zniknal z jej policzkow, ale pozostal na powiekach. - Poszlabym, gdybym mogla! -Powiedz prawde, nie gadaj zagadkami - tworczyni zmarszczyla czolo. - Wygladasz jak szop pracz. Kora wzniosla oczy w gore, jakby blagala bogow o cierpliwosc. -Nie moge! Przepraszam! - Wstala. - Musze isc, mam sie z nimi spotkac w Zaulku... -Idz. - Slowa dlawily Gode jak maka. - Idz. -Na bogow, Goda, nie rob tego... -Idz! - Goda zerwala sie. - I ani slowa! Idz! I nie mysl, ze uda ci sie nabrac mnie jeszcze raz uzywajac tych polprawd i falszywej lojalnosci! Kora jeknela, nie dowierzajac, i pobiegla wzdluz szpaleru, lopoczac spodnica. Zakrakala przestraszona wrona. Goda stala, ciezko oddychajac. Milosc i szczerosc. Nierozlaczne. Oczy ja palily. Poddajac sie rozpaczy, obrocila sie i splunela na miejsce, w ktorym stala Kora. Gniew zniknal rownie szybko, jak sie pojawil. Ukryla twarz w dloniach i rozplakala sie. *** -Ta przestrzen mnie deprymuje - powiedzial Dywinarcha. - Kiedy sie skurczylem ze starosci, polubilem mniejsze pokoje. Za mna, pani. Sadze, ze i tak bedziesz chciala usiasc po wysluchaniu moich slow.Rozesmial sie i zsunal pokracznie z Tronu, ruszajac ku wyjsciu. Goda podazyla za nim. W milczeniu, jak stado zamorskich kaczek, Boska Gwardia zeskoczyla ze swych miejsc i ruszyla w jej slady. Dywinarcha siegnal ku niemal niewidocznej drewnianej klamce i skinal na Gode. -Ale z was sepy. Precz! - oznajmil Gwardzistom i zatrzasnal im drzwi przed nosem. - Siadaj! - rozkazal, usmiechajac sie. Goda posluchala. Na kominku plonal wesoly ogien, na podlodze lezaly skory nakrapianych zwierzat, ktorych nie widziala nigdy w zyciu. Jednonogi stolik, na ktorym stala szachownica, zrobiono z kolorowej skorupy jakiegos stworzenia, opierajac ja na bialym kle grubym jak udo Gody. Figury na szachownicy wykonano z kamieni szlachetnych i przyozdobiono rubinami i brylantami. Pokoj wygladal na dom i schronienie kogos tak odmiennego od Gody, ze nawet nie probowala zastanawiac sie, jakimi torami biegly jego mysli. Dywinarcha napelnil dwa kufle zielonym napojem, ktory pienil sie w gardle i smakowal mieta. -Khath - rzekl. - Napoj Uarechu. - Nie pytala, gdzie lezy Uarech. Spojrzala na szachownice i zaczela od tradycyjnego otwarcia: leman dwa pola wprzod. -Swietnie, zagrajmy - usmiechnal sie. Po niespelna dziesieciu ruchach Goda przegrywala sromotnie. Nie potrafila skupic sie na grze, chociaz podswiadomie wiedziala, ze ma ona jakies znaczenie. Jej mysli fruwaly we wszystkich kierunkach jak roj motyli. Zaulek Tellury, Goquisite, Kora, kimkolwiek byla, Kora, ktora stracila. Stracila. Stracila. Patrzyla na swa dlon, przesuwajaca flamena i odslaniajaca wszystkie pozostale figury. -Mysle, ze figury psuja twe morale, pani - odezwal sie Dywinarcha. Jednym ruchem chudego ramienia oczyscil szachownice, a figury upadly na podloge, blyszczac jak rozzarzone wegle. - Ta gra jest bardzo stara. Sadze, ze nalezy ponownie rozwazyc jej symbolike - Kopnal figure Dywinarchy w ogien. -Teraz znacznie lepiej! Goda nie spuszczala z niego wzroku. -Widzialem tylko tradycyjne figury - wyjasnil. - Dla kazdego gracza zestaw Inkarnacji, para flamenow i armia lemanow - szarorozowe wasy podskakiwaly spazmatycznie, gdy mowil. Siegnal pod krzeslo i wydobyl garsc nowych figur: -Co o nich sadzisz? Brylantowy Dywinarcha, wysoka, krolewska kobieta, miala twarz Gody. Nie mozna bylo sie pomylic. Tak jak i druga. Obracala je w palcach, patrzac na rysy twarzy. -Oto Goquisite i Belstem zamiast flamenow i ze dwoch tworcow dla wyrownania rachunku. To armia twoich pochlebcow, a to moja. Zagrajmy. -Panie - powiedziala. - Nie drwij sobie ze mnie w ten sposob. Powiedz, po co mnie tu sprowadziles i pozwol mi odejsc. Zmarszczyl brwi. -Czego oczekujesz? Czyzbym nie byl wystarczajaco zabawny? Bardzo dobrze. Tyle symboliki - wstal i przechylil stol. Goda zdusila okrzyk paniki, kiedy figury runely na jej kolana, klujac malymi koronami, sztyletami i strzykawkami. Zmieszaly sie z tymi na podlodze, a kominek wygladal, jakby byl pelen tluczonego szkla. Dywinarcha stal, dyszac. Ogien na kominku drzal jak przerazone zwierze. Cienie kryly sie w katach. Goda wstala powoli. Wydalo jej sie, ze cienie staja za plecami Dywinarchy, aby uzyczyc mu swej sily. -Kiedy zaczyna sie bitwa - powiedzial - zawieszone zostaja wszystkie prawa oprocz jednego: prawa Walki. Doradcy musza zostac generalami, a kamienie do glosowania zmieniaja sie w oselki. Inaczej ulegna zniszczeniu. Wybralem ciebie, Godo Gentle, bo jestes tworczynia, potrafisz zabijac. Z pustki powstala mysl: "Juz nie". Kiedys takie wezwanie rozpaliloby jej krew. Ale stracila Kore. "Juz nie". -Umieram. Po moim odejsciu wybuchnie wojna. Wybralem wiec ciebie na mojego nastepce, bo bedziesz potrafila ja szybko zakonczyc. Bedziesz zdolna kontrolowac konflikt i doprowadzic Dywinarchie do ludzkich rzadow, jak statek do portu. Utrzymasz ster. Czuje bowiem, ze z ateistow w Elipsie ty jedna masz i zadze wladzy, i zdolnosc jej utrzymania. Potrzasnela glowa: -Dziekuje, Dywinarcho, ale nie. -Co? - Wybaluszyl oczy. -Byl czas, kiedy radowalabym sie z twej propozycji. Ale juz nie. Mam trzydziesci osiem lat - Pogladzila suknie, pokazujac mu gorset sciagniety na brzuchu, aby ukryc nadmiar tluszczu. - Stracilam zdolnosc robienia duchow. Stracilam talent - wziela gleboki oddech. - Stracilam moich imchrim. Sadze, ze stracilam zdolnosc odczuwania. Jego wasy stanely deba, drzac z wscieklosci. -Bedziesz Nastepczynia! Wybralem ciebie i zrobisz tak, jak ja ci rozkaze! Wybuchnela smiechem. -A nie lepiej powiedziec, ze bylabym dobra Nastepczynia, bo w przeszlosci odwazylam ci sie sprzeciwic? W momencie, gdy chcesz sterowac swym upadkiem, przegrywasz. - Przestal ja obchodzic ton jej slow. -Zapamietaja mnie jako Dywinarche, ktory skonczyl wladanie bogow! - mial glos jak pekniety dzwon. Jeknela, ale nie odwazyla sie zatkac uszu. - Nie bedziesz mi bruzdzic! -Dywinarcho, nawet nie jestem dobrym wyborem. Tworcy juz mi nie ufaja. Ateisci pogardzaja mna, bo jestem zbyt zwiazana z tworcami. Flameni przestali mnie szanowac odkad wyprowadzilam sie z Zaulka Tellury. Gdybym sprobowala oglosic sie Nastepca, moje poparcie runeloby jak domek z kart. Wyszczerzyl zeby w szalonym usmiechu. -Nie masz wyboru, pani. Moi pochlebcy juz rozpuszczaja pogloski. Kiedy wrocisz na Plac Antyproroka, wszyscy ateisci w miescie poznaja nowine. A dama Ankh juz zaczela szykowac fete. Oslepiajaca, ogluszajaca ciemnosc. Goda chwycila sie krzesla. Wyciagnela dlon do ognia, tej slabej iskierki w paszczy wyjacej ciemnosci, ktora chciala ja pozrec. Teraz znala prawde. Ten pokoj, ktory nic nie wazyl, i cale Miasto Delta wisialo nad wyjaca otchlania na pajeczej nitce. Ciemnosc wciskala sie w jej uszy, rozrywala mozg. Tonela w podlodze. Ciemnosc. Coz jej zostalo? Usmiechnela sie olsniewajaco. Musi ciagnac te gre. -Nie moge sie doczekac. Powinnam juz wracac, czy moglbys wezwac moja ryksze? Jak sam mowiles, dama Ankh drzy z niecierpliwosci, aby mi pogratulowac. ROZDZIAL DWUDZIESTY DRUGI Swiatlo lsnilo na powierzchni ciemnej rzeki. Odbicia lampionow kolysaly sie wraz z tratwami w rytm wybijany przez tanczace stopy. Musialo tu byc ponad trzy tuziny polaczonych tratw, spuszczonych na kanaly jak barwnik wsypany do wody.Kazda udekorowano inaczej. Slusznie dumna ze swego osiagniecia, Goquisite zaprosila okolo pol tysiaca Deltan i przyjezdnych na bal. Na srodkowych tratwach ustawiono cos, co nazwala "bufetem": polowa zgromadzenia uznala jedzenie na stojaco za barbarzynstwo, druga polowa byla zachwycona nowoscia. Co najmniej dwadziescia duchow czuwalo nad bufetem, mrozac wszystko i zapewniajac przystawkom odpowiednia temperature. Dla ludzi z Bagniska, Shimorning i Zarzecza, siedzacych w tawemach na brzegu rzeki, lodzie wygladaly jak swietlne banki: plywajace katarynki, na ktorych figurki tanczyly do brzeczacej, odleglej muzyki. Goquisite, dama Ankh urzadzila to przyjecie, aby uczcic polowe lata, a plotki twierdzily, ze mozni swietowali cos znacznie wiekszego. Jednak bywalcy tawern, podchodzacy do dam i lordow z duza dawka cynizmu, zadnych wyjasnien nie brali za dobra monete. -Co za szalenstwo - zzymali sie na Bagnisku. - Twierdzic, ze Dywinarcha dobrowolnie zrzeknie sie tronu. Bluznierstwo! -Szczesciara z tej glupiej dziwki - parskali robotnicy w Shimorning, pociagajacy tanie piwo. - Tylko dlatego, ze byla pobozna i jej sie odwidzialo. Zupelnie jak my wszyscy. -Nic nie wiem i guzik mnie to obchodzi, ale jutro po rzece bedzie plywac kupa fajnego towaru - dodawal i rybacy, przemytnicy z Zarzecza. Godzie stojacej na tratwie Miasto Delta jawilo sie jak dlugi, waski pas swiatla, ciagnacy sie az do morza. Zdawalo sie rownie odlegle, jak jej dawno minione dziecinstwo. Rozpoznawala kazdego: to byl znak, jak bardzo odciela sie od swych korzeni w Bagnisku. Mozni, odziani na zagraniczna modle, wchodzili na tratwy, jakby Miasto Delta bylo lodzia, ktora tonela. Jedynymi znajomymi, ktorzy nie przyszli, byli tworcy. I czego to dowodzilo? Wlasciwie cieszyla sie, ze nie przyszli. Cieszyla. Przebrani czy nie, przyniesliby jej wstyd. Byli przezytkiem, niemodnymi wiesniakami. Bagnisko ciagnelo sie za nimi jak smrod. Dama Ankh obrazila sie na Gode, gdy ta nie chciala potwierdzic poglosek o zaszczycie, jaki ja spotkal, i od tygodnia sie do niej nie odezwala. Zajela oddzielna tratwe z dziecinnej checi udowodnienia, ze byla bardziej popularna od Gody. Zawsze byla infantylna, Goda nareszcie to zrozumiala. Pod wieloma wzgledami nadal byla lemanka, nienormalnie laknaca milosci i opieki od tych, z ktorymi sie przyjaznila. Goda tesknila za Kora. Miala nadzieje, ze uczennica nie rozpacza zbyt mocno; nie mogla jej porzucic. Kora nie przeceniala sie. Kora nie popelnila niewybaczalnego grzechu odwracajac sie od swych imchrim. Tak naprawde ta dluga noc zaczela sie wtedy, gdy Szczesny jednym slowem zakonczyl ich milosc, tego dnia w Sali Tronowej. Tak bardzo za nim tesknila... Nie bedac tworczynia, Goda Gentle byla nikim. Smieszne, ze nikt tego nie zauwazal. Dama Nearecloud wpatrywala sie w nia bacznie. Goda zebrala sie w sobie. -Zgadzam sie. Absolutnie. - Dama usmiechnela sie i powrocila do trajkotania. Na tratwach bylo jasno jak w dzien. Nowe suknie, przeladowane falbankami od pasa w dol, blyszczaly i rozpychaly sie, tulowia kobiet w obcislych gorsetach wyrastaly z nich jak pale z dna rzeki. Dekolty odslanialy ramiona. Ramiona Gody zyskaly z wiekiem, jej futro lsnilo. Odpowiednio ubrana, z wyszukanymi ozdobami, stala sie jedna z najatrakcyjniejszych kobiet. "No coz", pomyslala gorzko. "Przynajmniej stac mnie na to, aby odejsc w dobrym stylu". Mezczyzni nosili spodnie tak obcisle, ze wygladaly jak druga, bezwlosa skora. Fraki mialy tak wiele koronek, jak suknie ich zon. Tylko Belstem sie wylamal: mial na sobie stara zielona marynarke i szerokie, kwieciste spodnie. -Hej, Godo! - ruszyl w jej strone, zwalisty i imponujacy. Dama Nearecloud usunela sie. - Gdzie sie podziewa Goquisite? Goda pochylila sie, by go objac. -Gdzies tu jest, mysle, pozwala moznym ze wsi czuc sie jak w domu. Ma dar uspokajania ludzi. -No pewnie! - Belstem wyszarpnal koronkowa chusteczke, spojrzal na nia i wytarl rece w spodnie. - Bezuzyteczne gowno. To wina Anei, twierdzi, ze powinienem nosic te nowe pantalony, z moimi nogami! Mowie jej, sama je nos, a ona naprawde mysli, ze kaze jej chodzic w meskim stroju! Ha! -Ile lat ma teraz Aneisneida? - zapytala Goda. - Chyba dwadziescia piec czy szesc... -Wiecej! - parsknal. - Przyszedlem spytac o plotki, Godo. Nie ma w nich za grosz prawdy, co? Robimy z siebie glupcow, wydajac to przyjecie? - Mial swinskie oczka. Goda wiedziala, ze jest wystarczajaco bystry, aby domyslic sie, ile bylo prawdy w pogloskach. Na pewno zastanawial sie, czy nie powinien obrazic sie na Gode za to, ze okazala sie blizej zwiazana z Dywinarcha niz on. -Czy Anei nie powinna myslec o zamazpojsciu? - ciagnela Goda. - Dobrze by bylo. gdyby wreszcie wyrwala sie spod twoich skrzydel. -Na to sie nie zgodze! - Ludzie zgromadzeni wokol zachichotali, ale Goda wiedziala, ze to nie byl zart. -Co myslisz o Soderingalu Nearecloudzie w roli ziecia? Jego matka przed chwila mowila mi, ze potrzeba mu uspokajajacego wplywu zony. Zauwazylam, ze lubia swoje towarzystwo. - Rzucila okiem na tratwy, a wszystkie glowy obrocily sie jak na komende. W malej alkowie udekorowanej dwoma duchami siedziala jasnofura kobieta i z ozywieniem rozmawiala z poteznym mlodziencem. - Jest od niej rok czy dwa mlodszy, ale to nie powinno... -Cholera jasna! - ryknal Belstem. - Wszyscy wiedza, ze to bekart Zlotego Ostrza! - Pochlebcy wstrzymali oddech. - Jesli pozwole na malzenstwo z nim, otworze Zlotemu Ostrzu drzwi do Elipsy! To poczatek konca! Plebs u wladzy! Tylko byli lemani to prawdziwa szlachta! - Powoli obrocil sie. - Lepiej o tym pamietajcie! - Z podbrodka zwisala mu plwocina. Nikt sie juz nie smial. -Belstemie - powiedzial ktos - czy nie powinnismy sprobowac kolacji, ktora nam serwuje Goquiste? -Nie - odparla slodko Goda. Usmiechnela sie, a oczami dala znak Belstemowi, ze nie powinien wyjawiac swych powiazan ze Zlotym Ostrzem. - Belstemie, musisz w koncu przyjac do wiadomosci, ze sposob, w jaki traktujesz swa corke, jest nie do przyjecia. Lubie cie, dlatego chce, abys zrozumial, ze ja krzywdzisz. Aneisneida zasluguje na wlasne zycie. - Sklonila glowe usmiechnela sie, gdy Belstem wypluwal z siebie odpowiedz. To byl dosyc dobry moment. Nie bedzie ich wiele. Tlukla na oslep ramionami i probowala utrzymac sie na powierzchni wszechobecnej, ogluszajacej ciemnosci, ale nie wiedziala, jak dlugo jeszcze bedzie mogla walczyc samotnie. *** Ubrana we wlasne suknie, z wlosami tylko troche pozloconymi, Kora przeskakiwala z tratwy na tratwe, omijala obladowanych sluzacych i dygala moznym. Nie zauwazali jej. Nikt jej nie rozpoznawal i byla im za to gleboko wdzieczna. Glosne rozmowy posrodku tratwy pozwolily jej namierzyc Goquisite, ale gdzie byla Goda? Ten wieczor wypelnialy pytania bez odpowiedzi. "Bylam leniwa", stwierdzila Kora. "Zbyt leniwa. Duch sie stlukl. Powinnam ja zmusic, aby mi powiedziala, co sie stalo. Nie dokonczylam tej sprawy. Gdzie ona jest?" Nie rozmawialy ze soba od klotni w ogrodzie Pietimazara. Za kazdym razem, kiedy Kora wpadala do rezydencji Ankh, Gody nie bylo (chociaz jej ryksza stala przed brama). W koncu Kora zarzucila proby, a kazdego wieczora byla zajeta. Miala wrazenie, ze juz zawsze bedzie prowadzic podwojne zycie: jedno w kwaterach Boskiej Gwardii, uczac sie od auchresh, doskonalac ich jezyk i probujac zrozumiec, czego od niej oczekuja, drugie za dnia, wedlug oficjalnego rozkladu zajec. Nie pamietala, kiedy ostatnim razem spala dluzej niz dwie godziny. Dzis pomogla sobie kofeina, winem i zmartwieniem.Nie byla pewna, czy chce pomoc Pli w zdlawieniu spisku, ale nie miala innego wyjscia. A poza tym Pli jeszcze jej nie poprosil, aby cos dla niego zrobila. Po prostu stal sie bardziej przyjacielski, a jego ironiczne przycinki dzialaly na nia jak wino. Obojetnosc Nadziei przerodzila sie w cieplo, ktore zdumiewalo i boginie, i Kore. Byli tez Szklo, Ksiezyc, War, Sepia, Srebrny i inni Boscy Gwardzisci, ktorych poznala. Bliskosc z nimi zaskakiwala ja sama. Nie z Milo. Pewnego razu, gdy Nadzieja przeniosla ja do kwater, byl tam. Rozmawial z Pli, rysowal cos stopa na podlodze, podczas gdy Waleczny mowil. Spojrzal na nia, ich oczy sie spotkaly przez dym i pare. Powiedziala cos, co na zawsze zagluszyly rozmowy Gwardzistow. Jego twarz zmroczniala i zniknal. Jego przyjazn byla obecna w zyciu Kory, odkad zrobila pierwszego ducha. Przerazala ja intensywnosc, z jaka za nim tesknila. A pragnienie, jakie czula za kazdym razem, gdy go dostrzegala na tratwach, przerazalo ja jeszcze bardziej. Kolysal sie na krawedzi, gdy sprawdzal, czy przedziurawi tratwe szponami: zartowal z Przetraconym Ptakiem albo Pli w tlumie; podkradal przystawki pod czujnym okiem strozujacych duchow; calowal Brazowa Wode na szczycie jednego z mostow ozdobionych kwiatami. Kora znalazla Gode na drugiej polnocno-zachodniej tratwie, pograzona w rozmowie z Belstemem, otoczona przez pochlebcow. Podeszla blizej. Strach chwycil ja za gardlo. Goda byla ozywiona, zartujaca dusza towarzystwa, czarowala wszystkich bez konca. Ale nie byla mistrzynia. Kora doskonale wiedziala, ze Goda rozkazala swemu cialu dzialac, a sama odeszla. Bogowie wiedza, dokad. W glowie dzwonilo jej, ze mistrzyni snila koszmar na jawie. "Siedzi po turecku i zatyka uszy, zastanawiajac sie, jak powinna zyc, kiedy wroci. Jesli wroci. Czy plotki sa prawdziwe? Dlaczego wiec nie swietuje z innymi?" Kora nieswiadomie miela swa czerwona, aksamitna spodnice. Dzwiek dartego materialu przywrocil ja do rzeczywistosci. "Dywinarcha na pewno nie wybral jej na Nastepczynie. Pli albo Nadzieja powiedzieliby mi o tym. Powiedzieliby? Na ile mi naprawde ufaja?" Obok niej pluskala woda, jakby chciala wyrwac ja z kregu moznych, poniesc z pradem na wlasnej tratewce. Wspiela sie na palce i spojrzala prosto na Gode. Nawet z tej odleglosci oczy mistrzyni byly czarnymi dziurami. Wszystko, co Kora z nia dzielila: smiech, pocalunki, duchy, kakaowo-miodowe perfumy, suknie, gniew, lekcje tworzenia i zycia, przemknelo jej przez glowe szybciej od swiatla. Zakrztusila sie, jakby tonela. Goda usmiechnela sie smutno i przechylila glowe. Patrzyla Korze w oczy i nie przestawala mowic, jej glos zagluszal muzyke z tratwy nieopodal. Kora oparla sie o reling i poczula, jak ostrze wbija sie w jej dlon. Czarna woda ponizej i nocne niebo miazdzyly ja jak chrzaszcza na kowadle. Przepchnela sie przez tlum, szlochajac. -Kim jest ta panienka? - zapytala Goda. - Ktos ja zna? -Jakas intruzka, pani. Pozbede sie jej. - Jakis szlachetka chwycil Kore i odepchnal. Upadla na kwiatowy most, szlochala, nie mogac plakac. Milo przechylil sie z liny, na ktorej balansowal, i dotknal szponem jej ramienia: -Wszystko w porzadku, pani? *** Niepisane kody, ktore rzadzily zachowaniem bogow wsrod ludzi, mowily, ze Milo powinien pojawiac sie tu i owdzie bez ostrzezenia, skakac po olinowaniu, gawedzic z Inkarnacjami i Gwardzistami, zachwycac ateistow swym dowcipem. Gdziekolwiek sie pojawil, musial wywolywac zachwyt.Bogowie stosowali sie do tych zasad lub nie. Kora jednak pomyslala, ze gdyby Milo mogl wybierac, ubralby sie w obcisle bryczesy i frak i wtopil w tlum. Po raz pierwszy tego wieczoru byl sam. -Gdzie byles? - rzucila, patrzac na niego. - Od tygodni sie z toba nie widzialam! - Jak szybko okazala uczucia. Dlawily ja lzy. - Nigdy cie nie obchodzilam! Znacze dla ciebie mniej niz szczur w klatce... -Och. - Zacisnal dlonie na brzuchu i zachwial sie, jakby wbila mu noz pod zebra. - Jak myslisz, o co mi chodzilo, kiedy zaprosilem cie do kwater Boskiej Gwardii? Dlaczego nie przyszlas? -Musialam byc z Goda! Nie domysliles sie? -Zdajesz sobie sprawe, jakie ryzyko podjalem, gdy powiedzialem ci, kim jestesmy? Czy wiesz, co inni pomysleli, kiedy tamtej nocy nie przyszlas? Zdrajca, wyrzutek o miekkim sercu... -Przyszlam! Byles tam. I... - przyszlo do najgorszego - i powiedziales ,,Nic mam z nia nic wspolnego, nie jestem za nia odpowiedzialny". -Powinienem wiec pozwolic im, aby uzyli ciebie przeciw mnie? - podniosl glos. - Mnie przeciw tobie? Chodzilo o nasze bezpieczenstwo! Pli juz podejrzewa! -Boisz sie go. -Ty sie go boisz. Swiat skurczyl sie do mostka, na ktorym oni, smiertelna i bog, skakali sobie do oczu, rowni sobie w bolu. -Boisz sie nas wszystkich. Nawet mnie. Przychodzisz, bo boisz sie, co bedzie, jesli sie nie pojawisz. Tak naprawde, to chcesz miec to wszystko za soba i nigdy wiecej nas nie ogladac. Wziela gleboki oddech. -Na poczatku tak bylo. Bogowie wiedza, ze moglam noce spedzac w inny sposob. Na przyklad spac. - Urwala. - Ale teraz wracalabym nawet, gdyby nikt po mnie nie przychodzil. Nic tak mnie nie ozywia, jak ich rozmowa. Wsrod nich nie czuje sie smiertelna, tylko wyjatkowa. Bo jestem jedyna smicrtelniczka, ktora kiedykolwiek znali. Znali, rozumiesz? Kontroluje to, jak mnie widza. Moge byc, kim tylko zapragne. A co najlepsze, moge byc Kora. I kazdej nocy - przelknela - kazdej nocy mam nadzieje, ze tam bedziesz. I kazdej nocy robi mi sie niedobrze, kiedy cie nie ma. Zakolysal sie gwaltownie w przod i w tyl. Po chwili zeskoczyl z liny. Sklonila sie, ale kiedy dostrzegla gniew na jego twarzy, wyprostowala plecy i spojrzala mu w oczy, nadrabiajac odwaga. -Pani - rzekl lagodnie - zatancz ze mna. Serce stanelo jej na moment. -Nie... Nie tutaj. -To znaczy? - Wzial ja za reke. -Nie tutaj. Gdzies, gdzie ludzie nas zobacza. Jego oczy zblekitnialy. Nigdy wczesniej tego nie widziala, ale domyslila sie, ze byla to tylko gra swiatel. Jego ramiona zadrzaly, jakby rozkladal niewidzialne skrzydla. -Chodz wiec. Polozyl jej dlon na ramieniu i poprowadzil ku najwiekszej tratwie. Tancerze zaczeli szeptac, widzac te dziwna pare, ale wiekszosc pomniejszych szlachetkow juz opuscila przyjecie, a ci, ktorzy zostali, przywykli do tego, ze bogowie zadaja sie ze smiertelnymi, choc nigdy nie widzieli czegos podobnego. Inne Inkarnacje tez juz wyszly. Czarna woda, trawiasta wyspa i pletwa nocnego rekina przesuwaly sie przed oczami Kory, gdy wirowala w szybkim walcu. Byla zdezorientowana niemal jak podczas teth"tach ching. Mokradla cuchnely mulem tak starym i gestym, ze zapach wywolywal mdlosci. Podczas upalow woda opadla o polowe. Spojrzala na inne pary, wirujace obok ich splecionych dloni. Czula perfumy. Najsilniej pachnial Milo: soba, sola i kwiatami. Ona pachniala kakao i miodem. -Wczesniej - powiedziala - zdarzylo sie cos, kiedy wszyscy obserwowali Pli i Nadzieje, popisujacych sie na wschodniej tratwie. Milo parsknal smiechem i zamknal usta, widzac wokol wybaluszone oczy. -Posuneli sie za daleko. Pelno tu rekinow, a poza tym teth" z wody nalezy do najtrudniejszych! Nikt nie nawrzeszczy na Pli, ale sadze, ze Przetracony Ptak obruga Nadzieje od gory do dolu. Co mowilas? Kora przypomniala sobie ciemnosc. Przypomniala sobie okropne uczucie bycia nie na swoim miejscu, kiedy spojrzala w oczy mistrzyni. Poczula ciezar przeszlosci. -Niewazne. Walc skonczyl sie fanfara. Zdyszani tancerze staneli i zaczeli klaskac. -Panie i panowie, za chwile zagramy ostatni utwor wieczoru - oznajmil wodzirej. Pary zaczely trajkotac. Czarno odziani sluzacy przemykali miedzy nimi, dyskretnie wymieniali zuzyte swiece. Kora spojrzala na Milo. Spogladal nieobecnym wzrokiem na szlachcica i szlachcianke, kupca i jego zone, smiertelnych z kazdego zakatka swiata. Boskich Gwardzistow z soli, ktorzy uosabiali inny swiat. -Wynosmy sie stad - powiedzial. *** ,,Zrob ducha". Tego sie po niej dzis spodziewali. "Dzis w nocy". Nowe rzady powinny byc udekorowane. Wsrod ateistow duchy nadal symbolizowaly wladze.Nie zauwazali, jaka ironia tkwila w tym, ze tak postepowi, patrzacy w przyszlosc i dyktujacy mode ludzie nadal pozwalali bogom decydowac o pieknie? Coz, Goda zawsze myslala, ze Goquisite wie, iz to pierwszy Dywinarcha, zakochany w sztuce tworzonej przez ludzi, powolal tworcow do Elipsy, a duchy otoczyl balwochwalcza czcia. Ale Goquisite na pewno wiedziala, ze tworcy maja zwyczaj sie przebierac, a jednak nie obchodzilo jej, ze Goda nie byla przebrana. Nie mogla tworzyc we wlasnym imieniu: to bylaby ostatnia przegrana, ktorej prawie nikt nie potrafilby zniesc. Czy oni uwazali, ze mogla robic wszystko? Ze nie obowiazuja jej zasady? Niewazne. Mogla zlapac kogos, kogo paralizowala jej slawa mistrzyni, doradcy, ulubienicy Dywinarchy i tak dalej. Otoczylaby go swa trujaca siecia, zabrala do Zaulka Tellury, zabila i schowala cialo pod lozkiem. I nadszedlby koniec. Wiekszosc zwyklych gosci juz wyszla. Niedobrze. Oni byliby najlepsi... -Pani Gentle - szepnal stojacy za nia mezczyzna. - Wystaje ci halka. Odwrocila sie, wsciekla. Stanela: byl mlodym Piradyjczykiem o miekkim, srebrnym futrze i oczach jak dwa hematyty. -Nadasz sie - stwierdzila. -Jest pijana - szepnal ktos. -Nie pilas, pani, prawda? - zapytal mlodzieniec. - To byloby takie niemadre... Jakim prawem pytal ja o takie rzeczy? Nie wypila ani kropli i to bylo najgorsze. Byla trzezwa jak dziecko, kiedy wiekszosc swiec juz zgasla, orkiestra splywala potem, grajac w nieskonczonosc walca dla kilku obejmujacych sie par, a na pokladzie lezalo potluczone szklo i resztki jedzenia. Damy i lordowie obserwowali ja w ciszy, kobiety trzymaly swych partnerow pod ramie i nie komentowaly. Goda zatoczyla sie. Piradyjczyk zlapal ja za reke. -Spokojnie - szepnal. - Jestes sztywna jak duch. Pamietasz, jak wzielas sobie uczennice, ktora byla gadajacym duchem, pamietasz? Pamietasz cokolwiek? -Kim jestes? - spytala. Mezczyzna prowadzil ja ku wyjsciu. - Dobranoc, Goquisite! - wrzasnela. -Dobranoc! - zaswiergotala Goquisite. Goda slyszala, jak mowila do stojacego w poblizu lorda. - Kiedy juz go doprowadzi do domu, przejmie kontrole, nie ma obawy. Ona po prostu gra. To jak przebranie, tylko w slowa... Na molo czekala ryksza. -Posiadlosc Ankh, skrzydlo Gentle! - zawolala Goda automatycznie. Zrozumiala pomylke, kiedy skrecili na polnoc, zamiast na poludnie. Powinna zabrac ducha do Zaulka Tellury. "A czy to ma jakies znaczenie?" Kola, jak werble, wybijaly rytm na kocich lbach Bagniska. Schwycila mezczyzne za ramie, aby nie wypasc. Mial twarde miesnie i mocne kosci; nie byl wcale taki mlody. Spojrzala mu w twarz. Usmiechnal sie do niej uroczo i choc nie widziala jego zebow, zamarla. -Bogowie - szepnela. - Co ty tu robisz? - Cofnela sie, przetarla oczy nadgarstkiem. - Nie, oczywiscie, ze nie. Przepraszam. Nawet tam nie poszedles. Nikt z imrchim nie poszedl, maja lepszy gust i nie bywaja na szmirowatych przyjeciach jak... -Ty tez masz lepszy gust - rzekl. - Zazwyczaj. Moja mila. Przyciagnal ja do siebie i pocalowal gleboko, popchnal ja w tyl, objal, polozyl na siedzeniu. Opierala sie, ale znala pocalunek. Znala jego cialo. Zdjela czarna peruke i przejechala dlonia po krotkich, sztywnych wlosach. Znala go. Kiedys byli jedna dusza w dwoch cialach, impulsem tworczym przecietym na pol, podwojnym sercem wsrod nowych tworcow. -Hej! - Wysunela sie z jego ramion i wystawila glowe na zewnatrz - Zmiana trasy! Zabierz nas do Zaulka Tellury! -Nie badz niemadra! - powiedzial Szczesny. Wyjrzal. - Nie slyszales tego polecenia! Do posiadlosci Ankh! - Po czym opadl na siedzenie, przyciagnal do siebie Gode i calowal co drugie slowo. - Musimy tam spedzic nasza ostatnia noc, zebys inaczej zapamietala ten dom. Dla twojego dobra. A poza tym nie chcemy, zeby wracajacy tworcy nas nakryli. -Wracajacy? Skad? -Wszyscy mamy wystarczajaco zly gust, aby bywac na szmirowatych przyjeciach - zasmial sie. - Oprocz Algii i Eterneli. -Przebraliscie sie. -Tak, ci, ktorzy przyszli. Nie rozpoznala ich. Nawet ich nie znala. Ciemnosc rozwarla sie pod ryksza, a podskakiwanie ustapilo. Plyneli. Skulila sie na kolanach Szczesnego, obejmujac sie ramionami. -Zerwij ze mnie te suknie, Szczesny - wymruczala. - Zetrzyj puder. Zdejmij klipsy. Zerwij naszyjnik. Udus mnie nim. Zmien mnie, wymaz mnie, wez mnie, strac mnie, zmien mnie... -Bogowie! - Przyciagnal ja do siebie, otoczyl udami i ramionami tak silnie, ze prawic nie mogla oddychac. - Co oni ci zrobili? - Zamknal jej usta swoimi i przytulil, jakby chcial, aby zlali sie w jedno. *** W jej sypialni na Placu Antyproroka, na lozu zaslany m jedwabiem, pod gwiazdami, nie ograniczyli sie do Pocalunkow. Po drugim orgazmie stracila rachube. Ciemnosc hipnotyzowala ja futrem lsniacym od potu, zebami, dlugimi nogamj. Nigdy nie miala kochanka lepszego od Szczesnego. Nigdy nie miala kochanka innego niz Szczesny. Hem byl bladym wspomnieniem. Nie pamietala imion tych, ktorzy sie pojawiali na Placu Antyproroka, jednonocnych pocieszycieli. Szczesny byl uwazny jak mezczyzna i namietny jak chlopiec. Od jak dawna nie czula sie zaspokojona?Pokoj pachnial smakowicie. Chciala polizac powietrze pelne kakao i miodu. Po raz pierwszy od lat przypomniala sobie, dlaczego tak kochala ten zapach. Pirady pozna wiosna, Grussela, ogrod jej ojca, upstrzony czerwonymi kwiatami; winorosl pnaca sie po murze; mloda Goda lezaca z rekami pod glowa, obserwujaca blekitne niebo, przez ktore przelatywalo stado zielonych pakow, tanczacych na jesionie. Lozko bylo morzem pogniecionych przescieradel. Szczesny poglaskal ja po plecach, cieply, zmeczony. Schowala glowe w jego ramieniu i rozplakala sie, wbila mu palce w plecy i przytulila sie mocno. ROZDZIAL DWUDZIESTY TRZECI Milo i Kora stali sami na dachu domu Przetraconego Ptaka, wiezy gorujacej nad miastem. Z domu Nadziei kilka ulic dalej dobiegaly glosne slowa w auchresh i lomot bebna beleth. Boska Gwardia wydawala wlasny bal.-Powinienem byc ze Starszym. - Milo oparl sie sztywno o balustrade. Daleko w dole Chrom toczyl swe wody z cichym rykiem. - Jest teraz przykuty do lozka i chce, abym co wieczor skladal mu doniesienia o rozwoju wydarzen. Kazal mi przyjsc po balu. -Milo - Kora stanela obok niego. - Czy w plotce, ze wybral Gode na swoja Nastepczynie, jest choc troche prawdy? Milo nie odzywal sie przez chwile. Pozniej rzekl: -Nie wiem. Spotkal sie z nia jakis tydzien temu. Nie wiem, co jej powiedzial. -Przejalbys sie, gdyby to byla prawda? Pli sie przejmuje. Oczywiscie, walczylby, zebys to ty wstapil na Tron niezaleznie od tego, co postanowi Dywinarcha, ale gdyby Goda byla legalnym Nastepca, mialaby wielu zwolennikow. -Mowiac prawde, Koro, nie obchodzi mnie to - odparl. Poslal jej zmeczony usmiech. -Posluchaj, jak polityka wkrada sie do naszej rozmowy. Czy naprawde kiedys myslalas, ze intrygi nigdy nie wkradna sie do twego serca? Czy uwazalas, ze najwazniejsza jest przyjazn? Posluchaj nas teraz. -Nigdy nie myslisz o Tronie, prawda? - rzekla. - W koncu tylko tobie jest przeznaczone na nim zasiasc. Milo zacisnal zeby i patrzyl na rzeke. Kora zaczela zalowac swoich slow, ale powiedzenie jeszcze czegos bylo zbyt wielkim ryzykiem. W koncu przytulila sie do niego. Wydawal sie zdziwiony, a potem wolno otoczyl ja ramieniem. Robil to tysiace razy, jednak teraz byla bolesnie swiadoma kazdego jego ruchu. Gwiazdy swiecily jasno. Nad nimi Serce wypalalo dziure w niebie. -Ludzie sie dzis na nas gapili. - Puscil ja. Nagle poczula sie nieszczesliwa. -Ale teraz sie nie gapia. - Chwycila jego reke i ponownie polozyla na swej talii. I chociaz ledwo czula jego palce przez gorset, wiedziala, ze sie zacisnely. -Tak. Nikt nas nie moze zobaczyc, co? - Obrocil ja powoli, aby stali twarza w twarz. W zaglebieniu jego szyi lsnil szpon, gotowy przebic skore. W swietle gwiazd nie bylo widac zieleni twarzy; wilgotne, purpurowe loki spadaly na czolo. -Widzieli, ze wyszlismy razem. Wiesz, co sobie pomysla. Czy moze byc bardziej soczysta... - przypomniala sobie Kora. -Na Moc! - Przyciagnal ja do siebie. - Czy nas to obchodzi? Czy obchodzi nas, ze caly swiat sie dowie? Polozyla mu glowe na piersi. -Ze... Przerwal, jakby go ugodzono. Na policzku czula jego plytki i szybki oddech. Jego ramiona zacisnely sie kurczowo wokol niej. Do diabla z ta suknia! Bala sie oderwac twarz od jego koszuli. Jedwab byl tak cienki, ze jego obojczyk odciskal sie na jej policzku, parzyl skore. -Milo, nie moge tego zniesc - wyszeptala. -Czego? -Ze cie kocham. Minuty mijaly. Westchnal, a jego oddech oszolomil ja swym zapachem. -Jak dlugo o tym wiesz? -Jakies trzy godziny. - Odwazyla sie pocalowac go w szyje. Slony pot pojawial sie wszedzie tam, gdzie spoczely jej usta. Byl ostry i kwasny, goracy i slodki. Czy sol mogla byc slodka? - Odkad zrozumialam, dlaczego tak bardzo za toba tesknilam. Dlaczego przechodzily mnie ciarki za kazdym razem, kiedy o tobie myslalam. -Wy, smiertelni jestescie mniej wstrzemiezliwi od nas - szepnal, pol zartujcie, pol chwalac. - A ja mysle, ze wiedzialem, bylem pewien, od miesiecy. Odkad Pli rzucil mi to w twarz, jak zarzut. Po twojej picrwszej wizycie poklocilismy sie. -Co to mialo ze mna, wspolnego? -Klocilismy sie o ciebie. O moj zwiazek z toba. -Och - Kora zadrzala. - I co powiedzial? -Obrazil mnie. Oskarzyl mnie o zdrade auchresh jako rasy, a w szczegolnosci lesh kervayim. Ale ten zarzut wcale nie bylby taki straszny, gdyby wypowiedzial go inaczej. Zranil mnie tak mocno dlatego, ze... ze to byla prawda. - Jego usta powoli piescily jej wlosy. Potem poczula palce pod broda, unoszace jej twarz. Zanim ich usta sie spotkaly, Milo przewrocil oczami. Wybuchnela smiechem, szybko tracac oddech. -Nie patrz tak na mnie! Przejechal dlonia po jej wlosach, usmiechal sie lekko. -Wybacz. Wlasnie do mnie dotarlo, ze nigdy przedtem na ciebie nie patrzylem. Nie to chcialem powiedziec! Chodzi mi o to, ze nigdy nie dostrzegalem, jaka jestes piekna. Bez przebrania. Podniecona. -Nigdy nie bylo nikogo innego. Nikogo oprocz ciebie. -Dla mnie tez nie. Nie od czasow Pli w Wietrznych Niebiosach - poprawil sie - Nigdy. Nigdy nie bylo nikogo takiego jak ty. Objela go za szyje i pocalowala. Odpowiedzial niemal z szokujaca wprawa. Plonela. Nie, topila sie jak snieg w cieplym pokoju. Nie mogla zniesc takiej ekstazy dluzej niz kilka sekund. Zapomniala o problemach. Czas zwolnil, kiedy stali na balkonie konczacym spiralne schody nad Chromem, polaczeni ustami przez te krotkie, szybkie pocalunki. Nie wiedziala, czyje serce walilo mocniej. Nogi jako ostatnie odmowily jej posluszenstwa. Kiedy ugiely sie pod nia, z westchnieniem zlapala sie Milo. Wiklinowa podloga skrzypiala. -Czy mozemy to robic? - szepnela. - Auchresh i smiertelnik? -Czy to mozliwe? Czy to dozwolone? - zakpil Milo. - O tym rozmyslalem przez dwa najpiekielniejsze miesiace zycia. Robimy to. Potrzebujesz lepszego dowodu? -Ale nie sprawdzilismy do konca - judzila Kora. Milo wybuchnal smiechem tak glosnym, ze musiala zatkac uszy. Kiedy sie uspokoil, zaproponowal absolutnie sprosne rozwiazanie tego problemu. I umilkl. Kora zrozumiala, ze czekal na jej zgode. Znow go pocalowala. W jej zylach mieszaly sie ogien i lod. -Bog czy nie, auchresh czy nie, niczego bardziej nie pragne niz... Teth" Poczula, jak noc wokol nich zageszcza sie, jak trzcinowa podloga staje sie twarda i szklana, a niebo kurczy sie do nieregularnego wieloscianu. -Przychodzilem tu, kiedy bylem nowa Znajda - rzekl. - Kiedy chcialem uciec od cywilizacji, ktora mnie przytlaczala. Pozniej Pli i ja mielismy tu schadzki. - Jego glos pobrzmiewal dziwnym echem, jakby sufit znajdowal sie bardzo wysoko. - Przepraszam. Nie chcialem, zeby to tak zabrzmialo. Chwycila go za lokiec. -Gdzie jestesmy? -Na soli. Twoje oczy za chwile sie przyzwyczaja. - Oczywiscie, on widzial w ciemnosci. Poprowadzil ja do czegos, co moglo byc wielkim, miekkim dywanem. - Wciaz tu jest. To dobrze. Jestesmy absolutnie bezpieczni. -Nienawidze mysli, ze ty i Pli sie kochaliscie - wymruczala. Przebiegly ja dreszcze, kiedy rozpial jej suknie i zsunal ja z ramion. -Bo oboje jestesmy mezczyznami? Wiesz, auchresh nie maja wielkiego wyboru w tej sprawie. -Nie, nie, nie, to dlatego, ze... coz. - Nie wiedziala, czy moze przyznac, ze choc Waleczny byl interesujacym kompanem, szczerze go nie znosila. Nadal nie wiedziala, czy Milo uwazal go za swego przyjaciela. - Czy wasz zwiazek przypominal jego i Nadziei? -Tak. - Zapiecia gorsetu poddawaly sie palcom Milo jedno po drugim. Kora oddychala gleboko. - Traktowal mnie jak zabawke. Teraz to rozumiem. Bylem w nim zakochany, ale on we mnie nie. Albo bardzo latwo jest mu sie odkochac. Kiedy musial odejsc do Miasta Delta i mnie zostawic, bral sobie jednego ghauthij po drugim, a kiedy pojawila sie Nadzieja, zagarnal ja, a na mnie nie zwracal uwagi. Zawsze chcial miec kochanke, dla prestizu, ktory otoczylby go w Niebiosach, bo byl jej irissi, i dla calej reszty. Westchnela. -Teraz lepiej... Milo, przyzwyczailam sie do tego, ze mezczyzni ze soba sypiaja, zanim spotkalam lesh kervayim. Wiesz, moja matka miala kochanke, byla kiru iu. Mysle, ze Goda tez nia jest albo chcialaby byc. Albo lubi obie plcie. - Zatrzesla sie, kiedy zabral sie za nieskonczony rzad perlowych guziczkow w halce. Uklakl przed nia i polozyl jej dlonie na brzuchu. Widziala jego twarz, skupiona, ale nie nad guzikami. -Moja Koro - powiedzial w auchraug. - Tak cie wykorzystala. Wyprobowala twoja lojalnosc. Zamknela oczy i odparla w tym samym jezyku: -Bede z nia az do smierci. -Mamy tu konflikt interesow. I jestem pewien, ze wiesz, o co mi chodzi. - Podnosil jej stopy, aby zdjac ponczochy. Odlozyl je na bok. - Jestes zlaczona z lesh kervayim. A jesli zwiazesz sie ze mna, umocnisz te wiez. Jak daleko mozesz sie posunac w spiskowaniu przeciw Dywinarsze, przeciw nam, jednoczesnie nas wspierajac? Ostre zdania przypomnialy jej o niemozliwosci polaczenia tych spraw, jak noz wbity az po kosc. Przez ostatni miesiac laczyla te interesy, ktore Milo okreslil jako konfliktowe. Czula sie, jakby za moment miala zemdlec ze zmeczenia. -Kochanie - rzekl szybko, pieszczac jej policzek. - Po prostu jesli sie ze mna zwiazesz, pojawia sie nowe problemy. - Przytulil ja, delikatnie odgial jej palce i osuszyl lzy. - Dalem ci ostatnia szanse powiedzenia nie. -Rozbierajac mnie! - Poderwala glowe i zapatrzyla sie w niego. - Gdyby to zrobil inny auchresh, potraktowalabym to jako okrutny zart. Ale ty naprawde tak myslales. - Patrzyla badawczo na jego twarz. - Naprawde chcesz, zebym cie dobrowolnie wybrala. - "Bo najbardziej boisz sie zachowywac wobec mnie jak bog". Jego umykajacy wzrok potwierdzil jej slowa. Zalala ja goraca fala milosci. -Och, Milo, wybieram cie calym sercem. - Przyciagnela go ku sobie, jego schylona glowe. Zaczela rozpinac koszule. Na zewnatrz zakrakal solny ptak, jego krzyk cichl, gdy unosil sie wyzej i wyzej nad kominem. Pachnial kwiatami. Jego sutki byly twarde jak kamien. Kora westchnela, a potem pochylila ku nim glowe, lizala na przemian jedna i druga, zataczajac jezykiem kregi. Zadrzal z pozadania, wygial plecy, sztywny w jej dloni. Potem otworzyl oczy, tak olbrzymie oczy i usmiechnal sie. Widziala, jak jej cialo blyszczy w swietle gwiazd, najlepszym swietle do uprawiania milosci. Kepka futra na jej wzgorku lonowym byla mokra. Byla cala sliska. Milo trzasl sie, nie dostrzegal juz Kory, gdy pokrywal jej twarz pocalunkami. Nie mogla oddychac. Jego czlonek byl twardy i goracy. Lezala na plecach, przygwozdzil ja do dywanu i calowal tak zarlocznie, ze nie wiedziala, gdzie jeden pocalunek sie konczy, a drugi zaczyna. Powietrze chlodzilo ja. Pozadala go. -Pragne cie, o boze, pragne cie. Zaspokoil jej pozadanie. *** Auchresh nie sypiaja w nocy. Kora obudzila sie przed switem, gdy poczula, ze Milo naklada jej ponczochy. W rozowym swietle widziala, ze spali w jaskini, pod waskim, otwartym kominem. Powietrze bylo chlodne, jednak nic zimne. W katach lezaly zwaly soli, jakby przyniesione przez deszcz; po przeciwnej stronie dywanu, na ktorym spali, rodzina myszy uwila sobie gniazdo. Malenkie gryzonie o przezroczystym futrze wystawialy ciekaw- skie glowki.-Gdzie my w ogole jestesmy? - zapytala, ziewajac, zanim Milo chwycil ja w ramiona i przeniosl na szczyt komina. Pocalowal ja w kark i obrocil, aby dokladnie sie przyjrzala. -Gleboko w Kithrilindu. -Krolewcu? -Niezupelnie. Zaden smiertelnik nigdy nie postawil stopy na tej ziemi. Kora uwolnila sie i wydeptala kolo, szeleszczac suknia. -Wlasnie postawil. Wylot komina tkwil miedzy postrzepionymi szczytami wzgorz, niewidoczny wsrod wielu pochylosci. Daleko za nimi lezala krawedz, z ktorej wyrastaly ostre szczyty, odcinajace sie od wciaz ciemnego nieba. Wzgorza stawaly sie lagodniejsze w miare schodzenia ku trawiastej rowninie, dno morza rozciagajacego sie az po horyzont. Wszedzie dominowala sol we wszystkich swych barwach i zadnej jednoczesnie, poczynajac od ciemnych nalotow na skalach po lodowa rownine. Kora mogla sobie wyobrazic blask, ktory o wschodzie slonca bil od tego olbrzymiego zwierciadla. -Morze Burz - rzekl z szacunkiem Milo. - Writh aes Haraules. Tak. Wyglada na tak niewinne; przybylas, kiedy jest spokojne. Czy widzisz, ze nic na dole sie nie porusza, nawet owady? A teraz rozejrzyj sie. - Posluchala i usmiechnela sie w zachwycie. Wszedzie cos sie poruszalo: rosliny wyciagaly liscie, miriady solnych zwierzat biegly, aby zagrzebac sie w ziemi i przeczekac dzien. Tylko owady wypuszczaly sie na sol, gdy swiecilo slonce. Kwasny zapach roslin nasycil powietrze. -Na Morzu zamiecie rozpetuja sie w dziesiec minut. Kiedy przechodza tym brzegiem, Morze przypomina nieskonczony, parujacy gar. Burze leca ku Wietrznym Niebiosom jak olbrzymie potopy, niosa ze soba ziarna soli poderwane z Morza, porywaja wszystko, co im stanie na drodze. Mielismy zwyczaj wystawiac przez okno saki i lowic w nie skarby. -Gdzie? - zapytala bez tchu. -W Niebiosach. Mieszkalem tam dwadziescia lat. Wyciagnal reke ku czemus, co wziela za skaly, wyrastajace w niebo na piecdziesiat lokci. Kiedy sie przyjrzala dokladniej, staly sie Niebiosami, bajkowym zamkiem z wiezycami, spostrzegla blanki, iglice wielkosci malego wzgorza. Budynki byly akwa-marynowe, ledwo odznaczaly sie od otaczajacych je wzgorz. Teraz, kiedy wiedziala, czego powinna szukac, uslyszala glosy auchresh jak dzwony i traby, slowa niezrozumiale z oddali. Wiedziona impulsem, odwrocila sie do Milo i powiedziala: -Teth" nas tam! -Nie tak szybko! To, ze zadajesz sie z lesh kervayim, nie znaczy, ze zrozumiesz auchresh, ktorzy nigdy nie widzieli smiertelnika. -Wytlumacz mi roznice. -Powinnas wiedziec o jednej waznej rzeczy. W ciagu lat my, auchresh, stworzylismy system kastowy. - Schwycil jej dlonie. - Przez stulecia stawal sie on coraz surowszy, chociaz poznanie smiertelnych zmienilo inne rzeczy w naszym spoleczenstwie. Ten system nie jest tak niewzruszony jak kasty w pre-Dywinarszej Kalwarii. Twoj status zmienia sie, kiedy wiazesz sie z kims lub od niego odchodzisz. Ty i ja bylismy elpechim, dobrymi przyjaciolmi, ale nie kochankami. Teraz jestesmy irissim. - Przytulil ja. Wspaniale bylo czuc jego biodra i uda tak blisko, pod materia, i przypominac sobie, jak zielona jest jego naga skora. -Kim sa irissim? -Para zwiazana ze soba tak blisko, jak to tylko mozliwe. Kochankami. Przyjaciolmi. Nie wypowiem tego po ludzku, to zbyt glebokie. Nie ma w waszym jezyku takiego slowa. Zadrzala i polozyla mu glowe na ramieniu. -Zin powiedzial mi, ze bogowie znaja setki slow na okreslenie "przyjaciela", jak imrchim. Wszystkie slowa wyznaczaja pewien status? -Tak. Ale wszystkie slowa w auchraug wyznaczaja status w taki czy inny sposob. Slowa na "przyjazn" nie zawsze niosa ze soba wystarczajace przeslanie i nie wszystko sie zmienia. W Niebiosach, takich jak Wietrzne, wszystko sie odmienia w zaleznosci od tego, kto z kim jest, kto opiekuje sie nowa Znajda, kto zostal mainraui i tak dalej. Pewne rzeczy nigdy sie nie zmienia. Na przyklad kobiety automatycznie znajduja sie w wysokiej kascie, ale w wiekszych Niebiosach auchresh moze awansowac tylko do pewnego stopnia w zaleznosci od tego, kto sie nim opiekowal. Ale jesli jakas grupa, czy to kervayim, irissim, saduim, zwykli ruthyalim czy ktos inny zajmie sie odpowiednia liczba Znajd, ruszaja w gore. -O! -W Wietrznych nie musisz sie tym przejmowac. Wystarczy, ze jestes kobieta, mozesz rozmawiac, z kim chcesz. Jesli beda jakies wyjatki, dam ci znac. A, tak, upewnij sie, ze od razu dostrzega w tobie kobiete: jestes tith"ahu. Wlasciwie, jako uczennica tworczyni w Miescie Delta, jestes perich"hu, lepsza od nich, ale tak daleko bym sie nie posunal. -Milo, martwisz sie. Nie musisz mnie tam zabierac, jesli nie... Nicosc. - ...chcesz... Wietrzne Niebiosa wzniosly sie wokol nich jak fantastyczna, zamrozona fontanna. Rzezbione dachy przebijaly swit. Glosne, slodkie glosy auchresh, mowiacych czystym auchraug, biegly z okna do okna. Kora przelknela i przywarla do Milo. Czekali, dwie male figury ukryte pod formacjami wielkimi jak drzewa, wyrastajacymi ze scian, az w koncu zostali dostrzezeni. Glosy milkly jeden po drugim. Ktos zawolal: -Czy to mainrauim? Czy ktos jest ranny? -To Milosierdzie! - Auchresh wybiegli z tuzina drzwi. Potezny, lysy mezczyzna o zielono nakrapianej skorze byl pierwszy; jego twarz rozjasnila sie na widok Milo. -Pancerny Lisc! - Milo wyciagnal rece, ale mezczyzna chwycil go w ramiona i przytulil. Kiedy go wypuscil, Milo pomachal do gestniejacego tlumu. - Ruthyalim! Od tak dawna cie nie widzialem! -Wspaniale, ze wrociles! - zadudnil Pancerny Lisc. - Zaczynalismy sie zastanawiac, czy o nas nie zapomniales! O, a to kto? Milo popchnal Kore do przodu. -Moja irissu. "Dziekuje, ze sie mnie nie wstydzisz". Usmiechnela sie do auchresh najladniej, jak umiala. Nie mieli w sobie nic z bestii, choc podswiadomie spodziewala sie, ze beda brzydkimi krewniakami, chowanymi na soli, aby nie przestraszyli smiertelnych. Tak, kilka groteskowych mutacji wyrastalo z tlumu, ale kiedy zmruzyla oczy, mogla udawac, ze wszyscy sa ludzcy. Gapili sie i szeptali jak rolnicy, ktorych przejezdzajacy, ateistyczny szlachcic poprosil o nocleg. Jednak nosili malowniczo porozcinane i zawiazane szaty, o ktorych rolnikom sie nie snilo; jedynymi ozdobami strojow byly ciala i wrillim. Wiekszosc miala skrzydla. Musiala przypomniec sobie, ze wszyscy byli mezczyznami, kirem; kilku mal- cow, ktorych Kora uznala za podrostkow, krecilo sie wokol i rzucalo na nia badawcze spojrzenia zza ramion "rodzicow". Znajdy. -Witam - powiedziala w najlepszym auchraug. - Mam na imie Pokora. To ludzkie imie. - "Okresl swoj status". - Jestem tith"ahu. Ty jestes Pancerny Lisc, tith"ahi? - Zrobila krok, ufajac swemu instynktowi, i otworzyla ramiona, zamiast wyciagnac dlon. Wielki auchresh przez moment wygladal na zaskoczonego, jednak zlapal ja w rytualny uscisk. Kiedy do wszystkich uszu dotarl trzask jej kosci, puscil ja, speszony. -Przepraszam, tith"ahu. "Dzieki bogom, a, nie, Mocy. Bolalo". Kora delikatnie poruszyla ramionami, aby upewnic sie, ze sa cale. Lawenda... melisa i mieta. -Tith"ahi, czy mam racje, zgadujac, ze jestes zielarzem? Byl zadowolony. Grube, wiotkie urthricim, zywe wasy, ktore skrywaly mu usta, podskoczyly. -Skad wiesz? Jestem aptekarzem Wietrznych Niebios, podobnie jak inni o-serbali. Niektorzy mowia, ze jestem mistrzem w swym fachu. Sadze jednak, ze Milo opowiedzial ci wszystko o mnie i o innych. - Kilku innych auchresh postapilo naprzod. - Innych o-serbalim. Przepraszajac za swa ignorancje, Kora rzucila Milo spojrzenie. Nawet nie znala slowa, ktorego uzyl Pancerny Lisc. Serbali? -Przywodca - wyszeptal jej Milo do ucha. - O-serbalim zawiaduja serbali, albo jak w przypadku Wietrznych, serbalu, Slodki Myszolow, iu. -Tith"ahu, poznaj o-serbalim. - Lisc klepal kazdego mezczyzne w plecy lak silnie, ze gdyby byli ludzmi, zwalilby ich z nog. - Tancerz Burz, Czerwony Szczur, Kopula, Wijacy Waz. Nieczesto nosza ludzkie imiona... -Lesh mainrauim! - zawolala Znajda spomiedzy drzew. - Wrocili! Z dobrym jedzeniem! Wijacy Waz, stary, pokurczony auchresh usmiechnal sie niesmialo. -Wybacz wrzask Znajdy, irissu ae Milo... Ci mlodziency mogli byc bogami. Szczupli i muskularni, otuleni skrzydlami, zeszli spomiedzy drzew ze wzgorza, ich skora lsnila od potu. Pot sciekal im po karkach. Obnazali kly w radosnych usmiechach. Gdyby jeden z nich objawil jej sie na opuszczonym wzgorzu w Zachodniej Rubiezy... Opowiesci o bozych dzieciach musialy byc prawdziwe. Szesciu, obnazonych do pasa, nioslo kije, na ktorych wisialy wielkie, nieforemne bestie o zeszklonych, rybich oczach. Inni niesli worki czegos, co wygladalo jak przejrzyste brokuly. Reszta obwieszona byla bronia. -Wspaniala sztuka! - Auchresh zgromadzili sie wokol nich. - Znalezliscie dla mnie babke lancetowata? -Powiem Spokojnemu Brzegowi, ze wrociliscie, oprawi zwierzyne... Milo scisnal jej ramie. Pomiedzy tymi grubo ciosanymi mezczyznami wygladal niemal jak czlowiek. (Mainrauim nie byli ludzmi, byli kims wiecej. Byli Boska Gwardia zanim ogarnelo ich rozczarowanie, orgie i narkotyki.) - Wietrzne Niebiosa slyna tylko z tego, ze wydaly dwie Inkarnacjc - rzekl kwasno. Spojrzal na mainrauim. Radosc z ich powrotu opadla; teraz Niebianie obrzucali Kore ciekawskimi spojrzeniami. - Pli i ja zdarzylismy sie tylko dlatego, ze niedaleko stad, tak niedaleko, ze mainrauim uzywaja teth", aby dostac sie na bezpieczne lowiska, jest jedno z najwstretniejszych gniazd drapiezcow w calym Kithrilindu. Wietrzne wybieraja swoje Znajdy. Biora tylko te najinteligentniejsze, w odroznieniu od Niebios na odludziu, ktore przyjmuja wszystko, co im wpadnie w rece. Kora rozesmiala sie: -Milo, czyzbys byl zazdrosny? -Oczywiscie, ze jestem zazdrosny! Te szumowiny widzialy w calym swym parszywym zyciu dokladnie dwie kobiety, z ktorych zadna nie mogla sie z toba rownac! -Szumowiny czy nie, sa doskonalymi okazami... - zatrzepotala rzesami. Milo wymruczal cos, przyciagnal ja do siebie i pocalowal. Pod Kora ugiely sie nogi. Puscil ja w koncu i odrzucil w tyl wlosy. -Na Moc, kocham cie. Pokoro! -Nie mow tak do mnie. - Pomiedzy srebrnymi liscmi swiecilo rozowe slonce. Wiatr gladzil jej futro, cieply jak tetniaca krew, jak jezyk. Zapowiadal sie kolejny upalny dzien. Polozyla mu glowe na piersi, probujac powstrzymac uczucia. -Kocham cie. Pancerny Lisc delikatnie odchrzaknal. -Milo, czy ty i twoja irissu chcielibyscie zjesc z mainrauim kolacje? Musimy oprawic zwierzeta, a potem... -Iu jest szczesliwa, ze ja zaprosiles - odpowiedzial Milo formalnie. Surowosc, ktora zniknela z jego glosu podczas rozmowy z Kora, wrocila. Wsrod spieszacych sie Niebian spotkali dwie kobiety Wietrznych: Slodkiego Myszolowa i Kwitnacy Uskok; pierwsza byla imperialna serbalu, a druga zmutowanym stworzeniem o grubych wargach i palcach, ktorych starczyloby dla czterech ludzi. Ona i Pancerny Lisc (ktory, gdyby nie naga skora, latwo mogl uchodzic za kowala z domesdianskiej wioski) calowali sie jak kochankowie. -On ma teraz wyzszy status niz inni o-serhalim, bo jest jej ghauthiji - wyszeptal Milo. -Ale jej juz wpadl w oko jeden z mainraui, Biegnacy Lis. Pancerny Lisc pogodzil sie z tym, ze niedlugo straci jej laski. Kiedy masz tyle lat i tak niewielu kochankow do wyboru, w koncu probujesz ich wszystkich. -Ale Boska Gwardia nie jest taka! - powiedziala Kora, kiedy mieszkancy zaczeli cwiartowac jelenia. Kuchnia miescila sie w ciemnej, solnej jaskini, pod sciana bilo zrodlo. - Zdarza sie miedzy nimi prawdziwa milosc. Wiem, co Now i Unani do siebie czuja, a to tylko jeden przyklad... -Niektorzy powiadaja, ze zepsulo ich zycie wsrod ludzi. - Milo spogladal na Znajdy o stwardnialych lokciach i stopach, ktore sprzataly krew z podlogi. - Nie mam pewnosci, ale wiem, ze wieksze Niebiosa sa zbudowane jak ludzkie miasta, a to jest zepsucie! Zapewniam cie, ze tysiac lat temu nasze Niebiosa nie przypominaly Miasta Delta! Tu, w Wietrznych, nasza cywilizacja nadal pozostaje taka, jak wtedy, kiedy pierwsi auchresh wyksztalcili sie sposrod odrzuconych drapiezcow. Wydaje sie, jakbysmy byli tu zawsze. A jednak na poziomie indywidualnosci, jak wszedzie w soli, istnieje przejscie, zawieszenie w powietrzu. Czujesz to? -Tak, czuje. - Wzdrygnela sie. Przez tysiaclecia na scianie nad zrodelkiem wyksztalcila sie plama krysztalow; przesunela po niej palcem i wyzwolila wysoki, dzwoniacy dzwiek. Najblizsza Znajda przestraszyla sie i opryskala ja woda. -Laaa! - wrzasnela, obnazyla zeby i wyrzucila z siebie nieskladnie przeprosiny. -W porzadku, Swi! - Milo podszedl do chlopca. - Jeszcze nie umie porzadnie mowic, jest naszym najnowszym znaleziskiem. Spokojnie, Swi, Swi... Drzaca Znajda pozwolila sie objac. Milo przytulil go. Kora nie mogla oderwac od nich oczu: nastolatek z glosem mezczyzny, ktorego trzeba bylo uspokajac jak niemowlaka. -To tylko czlowiek - szeptal Milo. - Ludzka dziewczyna. Widzisz, ma futro, a ty nie. Te rzeczy na jej nogach to buty... - Kora pozwolila Swi pogladzic sie po policzku i dotknac trzewikow. Potem sprobowal pocalowac ja w usta. Starala sie nie wzdrygnac i odepchnela go najlagodniej, jak potrafila. -Obawiam sie, ze Swiatlosc ma przed soba dluga droge. - Serbalu Slodki Myszolow stala obok nich, wspierajac sie na przezroczystej lasce. Pachniala krwia, ktora rozmazana byla na jej koszuli i spodniach; wyciete dziury ukazywaly pomarszczone piersi. Jej skora i wlosy opalizowaly tak samo, jak u Pli, ale oczy miala rozowe. - Bedzie sie cywilizowal jeszcze jakies dziesiec lat, obawiam sie. Nie wiem, czy pozyje tak dlugo... Zostajecie na kolacji? -Ucywilizowanie dziecka zajmie dekade? - syknela Kora, kiedy podazyli ku wyjsciu. Glos Milo byl ponury: -Nie jestesmy ludzmi. Nasze mlode spotykamy dopiero wtedy, kiedy jest juz za pozno, aby je uczyc jak dzieci. Nie masz pojecia, jak trudno powstrzymac mlodzika, ktory pietnascie, albo wiecej lat sam o sobie decydowal. Nie masz pojecia, jaka jestes szczesliwa, ze mozesz miec dzieci. Zamrugala i przytulila sie do niego. W wiezy o arabeskowych scianach, gdzie wiatr ze wzgorz hulal na stolach, zjedli porzadne sniadanie (albo kolacje) zlozone z pieczonej dziczyzny. Na deser byly warzywa (czy tez owoce), ktore wygladaly jak brokuly, ale smakowaly jak mango. Dopiero po jedzeniu Kora zaczela sie zastanawiac, czyjej zoladek zniesie solne potrawy, ale nie czula zadnych mdlosci. A poza tym, czy nie zbierali solnych jagod z krzakow w poblizu Beaulieu i nie polowali na solne zwierzeta? Na obrusach byly plamy z tluszczu, ale nikt nie przejmowal sie balaganem. Swi stlukl niesione szklanki, co skwitowano smiechem. "Latwo przyszlo, latwo poszlo, ale my tu zawsze bedziemy". Mainrauim najwyrazniej byli najwyzsza kasta w Niebiosach. Kiedy kilku starcow sprzatalo ze stolu, lowcy rozsiedli sie i gawedzili z Kora i Milo, pili gorace gherry (gesty, ciemny, gorzki napoj) i zdejmowali nogi ze stolow tylko po to, aby mozna bylo zdjac obrusy. Rozbawilo ich, ze musieli sciszac glosy, aby Kora nie ogluchla od ich rozmow. Tak naprawde nic nie wiedzieli o ludziach: chcieli, aby ich oswiecila. O ile pamietali o modulacji glosu, byla w swoim zywiole. Zadawali wiele madrych pytan o Miasto Delta, czesto wystawiali jej auchraug na ciezkie proby, ale Milo odmowil tlumaczenia. "Cos z nim nie tak", myslala Kora. "Nie jest zazdrosny. To cos glebszego". Ze sposobu, w jaki mainrauim go traktowali, jasno wynikalo, ze mu zazdroszcza, uwielbiaja go i sa z niego dumni. Czy dlatego czul sie tak skrepowany? A potem bez ostrzezenia, doskonale widoczna przez sciany jadalni, nad Writh aes Haraules wyrosla tarcza sloneczna, lsniac wsciekla czerwienia i zlotem. Solne morze eksplodowalo jasnoscia. Kora przerwala w polowie zdania i dala nura pod stol. Mainrauim otoczyli ja ramionami, ukrywajac twarz. Poczula, jak ja podnosza i niosa w ramionach, ignorujac rozkaz Milo, aby natychmiast ja postawili. -Jest taka delikatna, prawda? Mozemy nie lubic zaru slonca, ale potrafimy go zniesc. -Jest taka puszysta, jak myszka, czy to nie wspaniale? - Zolty Zmierzch pogladzil jej lydke. -Precz z lapami! - ryknal Milo. Postawili ja na chlodnych, oswietlonych pochodniami, spiralnych schodach w samym srodku wiezy. -Czy chcesz, abysmy zaniesli cie dalej? - zapytal z nadzieja Biegnacy Lis. -Przepraszam, ruthyalim, ale musimy juz isc! - Milo schwycil Kore. - Tylko pozegnamy sie z serbalu. Sypialnia Slodkiego Myszolowa pasowalaby do domu Goquisite, oprocz dywanow i tapet, w ktorych Kora poczula twarde, solne wlokna. Od niepamietnych czasow, powiedzial Milo, auchresh byli mistrzami w rekodzielnictwie i dlatego niebiosa byly takie piekne. Umieli rzezbic w soli o roznym stopniu twardosci, poczynajac od zup twardych jak granit, konczac na miekkich jak ser grudach wydobywanych przez Znajdy. Przedli twarde, wlokniste korzenie tak, aby mozna bylo z nich tkac; wydobywali z materii ukryte kolory; auchresh potrafili wszystko. Na soli mozna bylo przezyc rownie latwo jak wsrod ludzi, o ile znalo sie sposob. Wsparta o poduszki na lozu, Slodki Myszolow piescila glowy Pancernego Liscia i Kwitnacego Uskoku. -Juz nas opuszczacie? -Tak - odparl krotko Milo. Puszysty, skalny kot ostrzyl pazury o dywan. Pancerny Lisc podazyl za spojrzeniem Kory. -Mruczek przyzwyczail sie do nas, ale jest rzadkoscia -powiedzial smutno o-serbali. - Wszystkie ludzkie rodziny maja zwierzeta domowe, jak nam mowil Milo. Nas nimi nie poblogoslawiono. Zwierzeta wyczuwaja nasze... hmm... nasze pochodzenie. -Gdyby nie to, ze spotykalismy sie na przyjeciach, na ktorych tylko od czasu do czasu pojawial sie jakis pudelek, zobaczylabys, jak zwierzeta na mnie reaguja - powiedzial Milo. -Chcialbym zobaczyc te przyjecia. - Pancerny Lisc lezal na plecach, trzymajac Kwitnacy Uskok za reke. Ich dlonie spoczywaly na zakrwawionej koszuli Slodkiego Myszolowa. Oczywiste bylo, ze zamierzaja spedzic ten dzien razem. Kore nagle przeszedl dreszcz, gdy wyczula cos znacznie glebszego niz widziala w calych Wietrznych Niebiosach, znacznie glebszego, od aluzji Milo do zwiazkow tutaj. Sam mowil: nie ma ludzkiego slowa o odpowiedniej glebi, aby opisac irissim... Myslal o mainrauim. Czy sypiali z kazdym, kto sie nadarzyl? A inni auchresh, z ktorymi rozmawiala, starzy, mlodzi? Co z nimi? "Nie ma racji, jesli uwaza, ze Pancerny Lisc traci wzgledy. Niemozliwe, aby zycie bylo po prostu jednym ciagiem cudzych lozek", pomyslala. "Musi istniec milosc. Musi istniec milosc. Co nam po zaszczytach, skoro nic ich nie oslodzi? Czym bylo moje zycie, zanim Milo stal sie moim irissi?" - Ale piekno ludzkiego swiata nie jest dla mnie. Wroc do nas kiedys, tith"ahu. - Pancerny Lisc przewrocil oczami, lecz nie dostrzegl jej. Podeszla blizej. - Przyjdz podczas burzy. Goscie w Niebiosach uwazaja, ze zamiecie sa wspanialym widowiskiem. -Milo - glos Slodkiego Myszolowa przepelniony byl troska. - Czy mozesz sie stad przeniesc wprost do ludzkiego kraju? -Oczywiscie, ze tak. Wielkie dzieki za twa goscine, ruthyalu. Koro, trzymaj sie... Jej stopy uderzyly o bruk. Zatoczyla sie, nie mogac zorientowac sie, gdzie jest. Poczula, jakby wszystkie troski, ktore zostawila za soba, polozyly sie na jej ramionach stukilowym ciezarem. Mora, corka piekarza Frivalleya, pomachala do niej radosnie przez zaparowane okno piekarni. A potem az zatkalo ja na widok Milo. "Jakie to ma znaczenie?", zastanawiala sie Kora. "Wczesniej czy pozniej i tak wszyscy sie dowiedza". Jedyna rzecz, jaka sie liczyla, to fakt, ze go kocha, kocha, kocha kazdym nerwem i miesniem. Dotarly do niej odglosy budzacych sie ludzi i zwierzat. Poczula zapach piekacego sie chleba. Rzadko kiedy wstawala tak wczesnie. Niebo bylo dziwnie ciemne, przeciete kilkoma jasniejszymi chmurami. Oczywiscie, Wietrzne Niebiosa lezaly na wschodzie, slonce docieralo do nich szybciej. W Zaulku nie bylo nikogo oprocz nich. Uscisnal jej dlonie. -To byl moj dom. -Milo, co sie stalo? -Nie wiedzialem, jak cie przyjma! Tylu rzeczy sie balem, bylem gotow wyniesc cie stamtad w kazdej chwili. A jednak nie musialem sie bac. - Jej dlonie zdretwialy. - Jest dla naszych ras nadzieja. Och, Koro, kocham cie, bo jestes kobieta, a nie smiertelniczka, i kocham cie, bo wolno mi... Lzy zdlawily mu glos. Kora objela go mocno, polozyl glowe na jej ramieniu. Drzal w jej objeciach. "Gdybym znala choc polowe jego lekow, zemdlalabym natychmiast". -Kocham cie - tylko tyle mogla powiedziec. Podniosl glowe i usmiechnal sie, piwne oczy zalsnily. -Dzis o zachodzie slonca. W twojej sypialni. Jej odpowiedz, potwierdzenie, plynely z glebi serca. -Bede tam. Pogladzil delikatnie jej policzek i zniknal. Wiatr zmiotl biale odciski stop, ktore zostawil na bruku. Spodnica Kory byla postrzepiona przez solne krysztaly. Ciagnac ja za soba, ruszyla powoli ku Kielichowi i weszla do srodka. *** Szczesny obudzil Gode o swicie, delikatnie nia potrzasajac. Lokaje, pokojowki, przyjaciele - bogowie wiedza, kto paletal sie po tym eleganckim czysccu. Kazdy mogl tu wejsc.-Godo, ubieraj sie. Wyjezdzamy. -Co...? - podniosla sie na lokciu. Gdy w swietle jutrzenki mruzyla oczy, byla jeszcze piekniejsza, niz pamietal. Serce Szczesnego niemal stanelo, zanim sie pozbieral, podniosl ja i pocalowal. Odsunela sie, chichoczac. -Dobrze spalas? Niebo mialo kolor rozowej muszli, rozjasnionej blekitem. Powietrze ochlodzilo sie w nocy. Szczesny patrzyl, jak otwierala szafy i komody, cmokajac z niedowierzaniem na widok wymyslnych sukienek. W koncu znalazla zwykla, bezowa suknie i zawiazala chuste na glowie. Jej futro stalo sie antracytowe, a oczy dwa razy wieksze. -Dokad idziemy? -Nie na Bagnisko. Zamknela oczy i przytaknela. -Do dokow. Wiem, ze sprzyjajace wiatry sie skonczyly, ale przynajmniej jeden statek powinien plynac na Pirady. Poplyniemy do Grusseli, a potem podazymy wzdluz wybrzeza. Sa tam skaliste zatoki, gdzie nikt nie zaglada. Wyroslem w jednej z nich. Pieniadze nie beda nam potrzebne. -Moj ojciec zabieral mnie na wakacje na wybrzeze. Wiem, o czym mowisz. Szczesny prawie czul slony pyl na jezyku. -Biale fale... szare skaly... geste drzewa na szczycie klifow ciagnacych sie milami... mewy jak strzepy piany w powietrzu. Zbudujemy dom w lesie. Otworzyla szklane drzwi i wyszla na balkon z kutego zelaza. Szczesny podazyl za nia; stali tam, patrzac w dol na tropikalny ogrod, otoczony szarymi, kamiennymi budynkami. Daleko u stop domow lsnila woda: Chrom. "Mam dosc rzek", pomyslal Szczesny. "Zbyt wiele czasu spedzilem na granicy bagien". Goda oparla sie o porecz. Rekawy jej sukni pociemnialy od rosy. -Byc moze nie musimy byc sami. Myslisz, ze jestem za stara na kolejne dziecko? Pocalowal ja w policzek. -Naprawde mysle, ze powinnam chciec zabrac Tessena, ale... -Nie - powiedzial Szczesny i zdziwil sie ostroscia swego glosu. - Dla jego wlasnego dobra, nie! Nie zasluzyl sobie na zycie wygnanca. -Mialam wlasnie powiedziec, ze kiedys wyrwalabym go Ho i zabrala ze soba bez pytania. A teraz juz nie. -Przepraszam. Wybacz mi - rzekl. Mial zamiar powiedziec to lekkim tonem, ale nie udalo mu sie to. Wschodzilo slonce. -Wybaczam ci - odparla powaznie. Wzial ja za ramie. -Chodzmy. Sypialnia byla wieksza, niz sie spodziewal - nigdy nie byl w Skrzydle Gentle - i zarzucona rzeczami osobistymi. Ale kiedy przechodzili, Goda nie zabrala ani jednego przedmiotu. Uciszajac sie nawzajem, zeszli po schodach; nagle zimno zjezylo futro Szczesnego. Rozejrzal sie i dostrzegl ducha nagiej Kalwaryjki, stojacego w bogato zdobionej alkowie. Wzdrygnal sie. Ponury obraz wstrzasnal nim. W Zaulku Tellury nigdy nie bylo duchow. Jaki tworca tak ozdobil jej dom? Jakiemu bolowi poddala sie dobrowolnie, kiedy wchodzila po schodach i chlod przypominal jej, ze umarla czesc jej zycia? Odwrocil sie, gotow zadac pytanie, a potem zobaczyl, ze powstrzymywala lzy. Jej usta drzaly. Tracil ja lokciem. -Scigamy sie do wyjscia, Godo. Nie budzac nikogo po drodze! Przegrala o dwie sekundy i wyladowala prosto w jego ramionach, znow radosna. Dlugi hol o marmurowej posadzce byl pusty, oswietlony slonecznym blaskiem wpadajacym przez wysokie okna. Jedna czy dwie pochodnie dopalaly sie w uchwytach. Powietrze na zewnatrz bylo chlodne i wilgotne; kiedy szli podjazdem, liscie piescily ich twarze. Rynek byl cichy, stragany zamkniete. Pod wozkiem sadownika swinia szukala przegnilych granatow. -Dobrze - rzekl Szczesny i wzial gleboki oddech. - Doki. -Chcemy, zeby ktos wiedzial? Mozemy isc. Albo wziac ryksze. Umysl Szczesnego nagle sie zbuntowal: "Oszalales, czlowieku! Twoja kariera! Algia i Eterneli! Twoje duchy, twoje miejsce w Elipsie, twoi imrchim! A niech mnie, w zyciu nie bylem zdrowszy na umysle". -Lepiej chodzmy - odparl. - I to waskimi uliczkami, a nie alejami. Goda obrocila sie, aby spojrzec na dom i ogrod. -Szkoda, ze nie pozegnalam sie z Goquisite. Nie, wcale nie! O czym ja mysle? - Okrecila sie, popatrzyla na wszystkie piec domow, ktore otaczaly plac. Ich ciezar przygniatal Szczesnego. - Ale jest ktos, z kim musze sie pozegnac. Wiesz, o kim mysle. -Ciagle jest ktos, z kim musisz sie pozegnac. Zazdroszcze ci. -Nie zazdrosc - szturchnela go lekko. - Gdyby byla kims innym, juz bysmy szli do dokow. Ale w przeciwienstwie do reszty, ona zrozumie, jesli obudzimy ja tylko po to, by sie pozegnac. *** Swit wkradal sie przez okna rzadko uzywanej biblioteki Kielicha, rozswietlil regaly i obudzil Kore. Powoli plynela ku przebudzeniu, cale cialo bolalo ja od snu w poprzek fotela, z glowa na jednym oparciu i nogami przewieszonymi przez drugie. Jej futro bylo sztywne od lez. Kiedy Milo odszedl, usiadla w jedynym miejscu w Zaulku Tellury, gdzie nikt nie mogl jej uslyszec, ukryla twarz w dloniach i wybuchnela okropnym placzem. Dopiero, kiedy wyplakala wszystkie lzy, zrozumiala, ze plakala ze szczescia.Czyjas dlon spoczela na jej ramieniu. Palce pokryte szarym futrem pogladzily srebrzysta bufke rekawa znajdujaca sie kilka cali od jej twarzy: znajome, mocne palce. Ocknela sie, usiadla, przecierajac oczy. Szczesny stal nad nia i usmiechnal sie lekko. Goda zdawala sie tanczyc nad ziemia w jego objeciach. -Szczesny..? - Krecilo jej sie w glowie. -O nic nie pytaj, kochanie - powiedziala Goda. - Przyszlismy sie pozegnac. -Bogowie, Godo! - Kora zlapala reke Gody i przycisnela do ust. - Zeszlej nocy wygladalas tak... nienaturalnie... tak bardzo sie balam, ze stalo sie cos zlego. -Stalo sie cos zlego. Cale godziny myslalam, ze koniec ze mna. -Gdyby cos ci sie stalo, kiedy z nim bylam, zabilabym sie... -Kto to byl? Ledwo mogla powstrzymac radosny usmiech. -Milo. -Bogowie! - krzyknal Szczesny. - Koro, uwazaj na siebie! Skinela glowa; usmiech znikl jak starty gabka. -Moja biedna uczennico - powiedziala Goda. - Zostawiam ci dwudzieste krzeslo. To nie jest prezent. Bedziesz musiala walczyc, aby je zdobyc i utrzymac. Jesli bedziesz zreczna, podstepna, mordercza i zdeterminowana, mozesz zostac najpotezniejsza tworczynia swego pokolenia. -Co? Ty... -Zostawiam ci tez spisek. Zostawiam ci ateistow. I zostawiam ci Zlote Ostrze i Malodobrego, Belstem ci powie, co z nimi laczy. -Godo, nie zostawiasz mnie... -Szszsz... - Goda objela ja i pocalowala w usta. Serce mistrzyni bilo mocno, przekonujac Kore, ze nie sni. Kiedy Goda ja puscila, wpadla w objecia Szczesnego. Dwa razy szybko ja uscisnal. Poczula, jakby istnialo miedzy nimi jakies niewidzialne porozumienie. W ciagu trzech lat nigdy nie rozumiala go tak dobrze, jak teraz. Kochal Gode. Po prostu. Kochal ja. -Opiekuj sie nia - szepnela mu do ucha. - Najwazniejsza rzecza na swiecie jest jej szczescie. "Naprawde mozesz tak mowic?", zapytala sama siebie. "Naprawde tak myslisz?" "A coz jest wazniejszego na tym swiecie od szczescia kobiety?" Oszolomiona jego zapachem, poprowadzila ich do okien. -Musimy wyjsc tedy - powiedzial. - Zaulek sie juz obudzil, a wolelibysmy pozostac nierozpoznani. -Furtka na Mlynska powinna byc otwarta - przypomniala sobie Kora. - Idzcie miedzy domami, znacie droge. Nie wdepnijcie w swinskie gowno. -Teraz do dokow? - uslyszala glos Gody, kiedy Szczesny przeslizgiwal sie przez waziutka furtke w plocie otaczajacym malenki ogrod Kielicha. -Tak. Pozwol, ze to przytrzymam. Kora zamknela okno i oparla czolo o szybe, nie wiedzac, czy ma sie smiac, czy plakac. Tak mocno, jak nigdy w zyciu, czula pod swoimi dlonmi bicie serca Gody jak oswobodzonego ptaka. Przycisnela dlonie do zimnej szyby. Po raz drugi tego ranka wschodzilo slonce i zalewalo niebo bialym swiatlem, razac oczy swoim blaskiem. ROZDZIAL DWUDZIESTY CZWARTY Opowiesci o triumfie tworcow nie przypominaja zadnych innych. Jeden z uczniow caly tydzien sypial w sali Elipsy, aby upomniec sie o krzeslo; inny przez rok podawal codziennie swemu mistrzowi szczypte arszeniku; inny przekupil mistrzynie zlotem. Atak serca, tak sprytnie obmyslony przez Ziniquela Sevenasha, obrosl legenda. Ale w przeciwienstwie do innych rzeczy, ktore Kora uczynila tamtego roku, objecie przez nia dwudziestego miejsca bylo proste i nie zapadajace w pamiec.Caly nastepny tydzien Goquisite myslala, ze Goda pracuje w Zaulku Tellury nad duchem mlodego Piradyjczyka, z ktorym wyszla z balu. Tylko tworcy wiedzieli, co naprawde zaszlo. Tworcy rzadko abdykowali; morderstwo bylo bardziej rozpowszechnione. Odkrycie, ze Szczesny tak byl niezadowolony z zycia w Zaulku, ze przedlozyl towarzystwo Gody nad tworzenie i swoje uczennice, i, przede wszystkim, wladze, wprawilo niektorych w nerwowe drzenie. Zagrozilo monopolowi, jaki mieli na zycie i smierc. I choc oboje uciekinierow bylo imrchim, to jednak byli zdolni bez namyslu porzucic reszte. Aby wzmocnic swa solidarnosc, tworcy musieli pojsc na ustepstwa. Po goracej dyskusji przyznali miejsce Szczesnego Trisizmowi, uczniowi Pami. Mial osiemnascie lat, niezwykly talent i tylko jedna wade: byl niezwykle zamkniety w sobie. Uznali, ze nauczy sie polityki, praktykujac ja. Zgodzil sie, przygryzajac wargi i mamroczac cos pod nosem; w zdenerwowaniu czarna grzywka spadala mu na oczy. Owen nie potrafil podolac odpowiedzialnosci, ktora nioslo ze soba dwudzieste krzeslo, wiec uciekajac sie do roznych wybiegow,ukrywano przed nim znikniecie Szczesnego i Gody. Przed Algia rowniez. Tylko Korze nalezalo sie to krzeslo. Nareszcie przestala martwic sie o swa wartosc: wszystkie watpliwosci wypalil z niej ogien milosci. Nigdy nie czula sie tak pewna, ze zdola kontynuowac dzielo Gody i dbac przy tym o wlasne sprawy, chodzac po Miescie Delta ze spokojem, ktory sprawial, ze ludzie patrzyli na nia i usmiechali sie. Noce spedzala z auchresh. Wydawalo sie, ze nie potrzebuje wiecej niz dwie godziny snu na dobe. Milo byl jej snem i pozywieniem. Martwil sie za nia. Byl jedyna Inkarnacja, ktora wiedziala o zniknieciu Gody. Wraz z reszta tworcow ustalili, ze powinni trzymac te nowine w tajemnicy, aby pogloski nie doszly do ateistow. Gdyby Belstem dowiedzial sie, ze Goda wyjechala, poruszylby niebo i ziemie, aby ja odzyskac. Kora z obrzydzeniem myslala, ze wszyscy uznaja ja za morderczynie Gody, ale wiedziala tez, ze bylo to nieuniknione. Jednego dnia, kiedy cale miasto zdawalo sie zatopione w bursztynie, Kora dostala list od Szczesnego. Golab pocztowy sfrunal jej do rak, kiedy o swicie wygladala przez okno. Zdjela mu z nozki paczuszke i wypuscila ptaka. "Po raz ostatni do ciebie piszemy", odczytala. "Zaokretowalismy sie na szybki kliper do Grusseli. Flamen udzielil nam slubu od razu pierwszego dnia. Goda chyba jest w ciazy. Powiedz Algii, aby opiekowala sie Eterneli. Niech ci szczescie sprzyja, imchru". Posiedzenie Elipsy odbywalo sie w niedziele. Kora pojawila sie w sali pierwsza i zasiadla na krzesle Gody. Marasthizinith i lemanka Purytanizmu, Auspi, wbijali w nia morderczy wzrok. Wszyscy inni po prostu ja zignorowali. Czekala, a pewnosc, ze odniosla sukces, uspokajala ja. Milo rozpoczal sesje "w imieniu Dywinarchy, ktoremu zdrowie nie pozwala jeszcze uczestniczyc w zgromadzeniu". Skinal na nia. Wstala, opierajac sie o stol. Pochodnie trzaskaly, a sadza opadala najedzenie ustawione na lawie w poblizu drzwi. -Chce cos oglosic. Pogoda Gentle nie zyje. Ja, Pokora Garden, jej uczennica, obejmuje jej miejsce i pozycje mistrzyni na mocy trzech lat praktyki w jej warsztacie. Zapadla martwa cisza. Spojrzala na Ziniquela; bila od niego duma. "Trzy lata i juz mistrzyni", odczytala z jego warg. "Nikt tego jeszcze nie dokonal". Przez dzwiekoszczelne okno alkowy Owena czula, jak wbija jej w kark spojrzenie zdolne zabic. Potem wstal Tris. -A ja, Trisizm Sepal, uczen Pami Carmine, obejmuje miejsce i pozycje Szczesliwosci Pacana na mocy siedmiu lat praktyki w warsztacie Pami Carmine. - Podniosl wysoko glowe, odgarnal wlosy i patrzyl dumnie po zebranych. - Czy ktos jest przeciw? Nikt nie byl. Kora miala wrazenie, ze oswiadczenie Trisa przeszlo raczej nie zauwazone; wszyscy nie doszli jeszcze do siebie po tym, co powiedziala. Nikt sie nie odzywal. Zwyciestwo dzwonilo jej w uszach tysiacem dzwoneczkow. Po posiedzeniu, absurdalnie przyziemnej dyskusji o prawach, ktore nalezalo wprowadzic, aby ograniczyc kopiowanie ksiazek (Goda i Goqiusite w ten sposob zabijaly czas nieobecnosci Dywinarchy, spowodowanej jego choroba), zostala sama w sali i polozyla glowe na stole. Drewniany blat byl poczernialy i wygladzony pokoleniami palcow. Oparcie jej krzesla bylo rowniez poczerniale i wygladzone pokoleniami plecow. Siegnela pod stol i polozyla palce na kamieniu do glosowania z wyryta dwudziestka. Jej kamieniu. "W ciagu trzech lat i ty zostaniesz najpotezniejszym czlowiekiem w Dywinarchii", pomyslala kwasno. "W ciagu trzech lat". Wziela oddech, ktory jej odebralo z niedowierzania. Wyszla w koncu z sali ku cichym korytarzom Starego Palacu. W kilometrach korytarzy plonely pochodnie, az w koncu zlote punkciki zmienily sie w zolta poswiate. Tu, w samym sercu ludzkiego swiata, nie czula morza, ktore bylo tak blisko. Tylko sadze. *** Lezala z Milo w kwaterach Boskiej Gwardii. Wielki pokoj byl prawie pusty, dla Gwardzistow dzien sie dopiero zaczal i wiekszosc z nich znajdowala sie gdzie indziej, obserwujac reakcje na oswiadczenie Kory.-Widzialas twarz Pli, gdy sie podnioslas? - zapytal Milo. Lezala na plecach i patrzyla w sufit. -Byl zachwycony. Oczekuje twego pelnego poparcia, ktorego nigdy nie mial od Gody. - Milo byl zmartwiony. - Jak sobie poradzisz? Belstem Summer spodziewa sie, ze poswiecisz sie jemu tak samo, jak Goda. Teraz, kiedy jestes mistrzynia, bedziesz musiala wspierac tworcow albo stracisz ich tak jak Goda. Dlaczego objelas jej miejsce, moja Koro? W jej glosie dzwonila falszywa wesolosc: -Daj spokoj! Musialabym byc szalona, aby je odrzucic! Albo, co gorsza, pozwolic, aby zasiedli na nim Algia lub Owen. Czy sadzisz, ze Owen poradzilby sobie lepiej niz ja? -Wolalbym, zeby on umarl, a nie ty... -Nie mialam wyboru! - syknela. Potem, zawstydzona tym wyznaniem, otoczyla go ramionami i pociagnela ku sobie. Lezeli nadzy na wielkim, okraglym lozu. Czula dym tytoniowy na jego skorze. - Ale tak dlugo, jak mam ciebie - szepnela - moge zrobic wszystko. -Zawsze bedziesz mnie miec. Jednak co do reszty nie jestem taki pewien. - Westchnal, glaszczac jej biodro. W drugim kacie pokoju ktos cicho gral na ouzal podobnym do lutni instrumencie z Kithrilindu. - Nikt nigdy nie twierdzil, ze siedzenie okrakiem na barykadzie jest niemozliwe, kochanie, ale jednak wolalbym, zeby robil to ktos inny. To wszystko. - Pocalowal ja i kochali sie w ciszy, choc raz sami. *** Tawerna Pod Morska Kura byla przesycona gniewnymi glosami. Nadzieja siedziala w cieniu, na belce pod dachem i przypatrywala sie spokojnym tworcom i wscieklym ateistom. Przypuszczala, ze gwaltowna reakcja ateistow byla usprawiedliwiona: w koncu Kora zabila Gode, ktora byla ich przywodczynia i nadzieja. Nawet Nadzieja nie spodziewala sie czegos takiego po dziewczynie, ale uznala, ze tak postepowali tworcy. Ateisci, natomiast, zachowali kamienny spokoj w obliczu awantury. Tak kamienny, ze wlasciciel tawerny nie odwazyl sie nawet zaoferowac im czegos do picia.-Wina, ty wredny smieciu! - ryknal Belstem. - I to duzo! Goquisite chodzila po sali, zamiatajac wokol czarnym plaszczem i wlosami. -Nie mozemy na to pozwolic. To nie do pomyslenia! Musimy ja wyrzucic! Pieti spojrzal na nia z politowaniem. -Tak robia tworcy, Goquisite. Nienawidzisz jej glownie dlatego, ze zabila twoja przyjaciolke. - Odchylil sie na krzesle i przytulil coreczke, ktora (od dawna przyzwyczajona do klocacych sie doradcow) stala obok niego sztywno, jak maly duch. - Czy Goda byla dla spisku wazniejsza niz Kora? Czy fakt, ze mistrzyni jest po naszej stronie, nie jest najwazniejszy? -Mysle, ze jest - rzekla dziewczynka. Nadzieja interesowala sie nia bardziej niz sprzeczajacymi sie doroslymi. Panna obserwowala uwaznie, jak tworczyni Eternelipizaran, ktora nadal oplakiwala Szczesnego, usmiechnela sie do niej. Byla to jawna zacheta do nawiazania kontaktu, mimo tego ze Eternelipizaran byla dobre piec lat starsza, ale corka Pietiego przestraszyla sie i schowala twarz na kolanach "ojca". Nadzieja smucila sie z po- wodu obu dziewczynek. Jedna obarczona ciezarem oczekiwan Szczesnego Paeana, druga scisnieta kapiacym od zlota wychowaniem w palacu Seaade'a. "Ale gdybym ja miala dziecko, prawdziwe dziecko, nie Znajde, dorastaloby rozpieszczane dokladnie tak, jak te male. Jak moge je krytykowac?", myslala. Jej serce przeszyl znajomy bol. Oczywiscie, to bylo niemozliwe. Nie, Nadziejo, nie mozesz miec dziecka, tak powtarzali ci twoi breideii. Kobiece organy w twym ciele sa niewyksztalcone. Dlatego drapiezcy cie wygnali. Nie bylabys kobieta w pelnym tego slowa znaczeniu, gdyby ludzie cie tego nie nauczyli, Iuim w izolowanych niebiosach wcale nie sa "kobiece". Nie nosza sukien i nie poddaja sie meskiej wladzy. Nie manipuluja swymi mezczyznami za pomoca slow i usmiechow. Nie rodza dzieci. Niewazne. Smiertelni sa tak slabi, ze reprodukcja musi byc sensem ich zycia, a my mozemy poswiecac sie filozofii, sztuce i zabawie. Dlaczego mialabys marnowac zycie, dogladajac bachorow? Ale tesknota za dziecmi byla czyms, co wszyscy auchresh (a szczegolnie, sadzila Nadzieja, kobiety) znali, wewnetrzna pustka. Skupila wzrok na tawernie, kiedy Goquisite stanela dokladnie pod jej belka, wpatrujac sie w Pietiego. -Jak smiesz nazywac Gode moja przyjaciolka? Byla siostra mego serca. - Jej glos drzal. - Mialysmy razem spedzic starosc... -Nie badz zalosna - warknal Pieti. - Przesadzasz. Ostatnimi dniami Goda zachowywala sie tak dziwnie, ze cieszysz sie, iz szlag ja trafil. Zawstydzala cie. Nieprawdaz? -Och! - Goquisite ukryla twarz w dloniach. -Kochanie, rozumiem. - Maras wstala i sprobowala pocieszajaco objac Goquisite. Nikt nie oskarzylby teraz Maras o poboznosc; byla oddana czlonkinia spisku i wielbila Goquisite, starajac sie nasladowac jej styl i obycie. Ubierala sie doskonale. Na przyjeciach u pomniejszych moznych Nadzieja widziala, jak Maras blyszczy, ale obok Goquisite zmieniala sie w piecdziesieciolatke o konskiej twarzy, a wyrafinowanie natychmiast znikalo. Goquisite wyrwala sie. Maras musiala zniesc jej wsciekle spojrzenie. - Rozumiemy twoj smutek i podzielamy twoj gniew... -Nie rozumiesz! - wykrzyknela Goquiste. - Jestes pretensjonalna idiotka! Ale przynajmniej zgadzasz sie, ze trzeba pozbyc sie Pokory! Smieszne jest samo przypuszczenie, ze ta niedouczona dziewczyna poradzi sobie ze wszystkim, co robila Godzia! Powaznie sie przeliczyla... -Nie sadze - w glosie Kata mozna bylo wyczuc lod. - Dobrze by bylo, gdybys wziela pod uwage, ze po tym, jak Kora zabila Gode, rozmawialismy miedzy soba i zdecydowalismy, ze jest wystarczajaco zdolna. Od trzech lat tworzy duchy. Ma wieksze doswiadczenie niz ktokolwiek z nas, kiedy obejmowal miejsce w Elipsie. -Nie mow im o duchach! - syknela Ryta. -I tak kiedys trzeba - powiedzial glosno Uro. - Wszystkie duchy, ktore uznaliscie za dziela Gody, tak naprawde stworzyla Kora. Czy nie jezy sie wam futro od ich emocji? To Kora dotarla do waszych dusz. Czy nie spieraliscie sie, kto nastepny dostanie jej arcydzielo? Kora i Goda nabijaly sie z was za plecami. W ateistow jakby piorun strzelil. Nadzieja pomachala nogami w powietrzu. Oczywiscie wiedziala o duchach, ale sposrod nich tylko Goquisite znala ten sekret. -Innymi slowy - ciagnal Kat sucho - Kora zasluzyla na swoja pozycje. Udowodnila, ile jest warta, choc o tym nie wiedzieliscie. I nic, panie i panowie, na to nie poradzicie. Cisza. -No coz, moze - rzekla cichutko Marasthizinith Crane. - Moze bedzie zastrzykiem swiezej krwi... moze to nie az tak tragiczne? -Popieram dziewczyne - stwierdzil niespodziewanie Belstem. - Wy, tworcy, zaczynacie sie starzec. Od dawna nikt z was nie ukatrupil drugiego. To niezdrowo, a znam dobrze historie waszego fachu. - Odchylajac sie na krzesle i grzejac nogi, mowil, patrzac na swoj kielich wypelniony winem. - Szkoda tylko, ze to Goda i Szczesny zgineli pierwsi. Dobrzy doradcy. Z drugiej strony dzieciak z Kalwarii wyglada na bystrego, a Kora to chyba najlepszy wybor, jakiego mozna bylo dokonac, aby zastapic Gode. Skoro ona zrobila te wszystkie duchy, musi byc kompetentna. - Przez to mowil: "Mysle, ze wymienilismy sta- rzejacego sie spiskowca na nowego". -Przespijcie sie z tym - poradzil i odwrocil twarza do kominka. "Ale ona nie jest po twojej stronie, Summer", pomyslala Nadzieja. "Jest po naszej". Goquiste z gracja podeszla do wolnego krzesla i opadla na nie. Podniosl sie kurz, machnela reka. Nadzieja stlumila kichniecie. -No coz. wyraziles sie jasno, Belstemie. W takim razie powinnismy wyprawic Godzie pogrzeb, ktory bedzie jednoczesnie balem inauguracyjnym Kory - w jej glosie brzmial sarkazm. - Czyz nie tak postepuja tworcy? -Jestes, pani, doskonale obeznana z naszymi obyczajami - odparl Ziniquel. Wyciagnal sie na krzesle, demonstrujac dlugie nogi i calkowita obojetnosc wobec jej sarkazmu. - Jesli zgodzilabys sie wyprawic bal. Kora na pewno bylaby ci bardzo wdzieczna. -O ile pamietam, zgodzilam sie. - Nadzieja wychylila sie niebezpiecznie, probujac dostrzec oczy Goquisite. Przypominaly kawalki kamienia. - Czy jutro pasuje? - Goq zbyla obiekcje Maras. - Zapewniam, organizowalam juz przyjecia w tak krotkim terminie. - Zasmiala sie. Nadzieja wiedziala, gdzie byli Kora i Milo. Zamknela oczy, aby przywolac obraz popekanego parkietu, pustki w kwaterach Boskiej Gwardii. Miala nadzieje, ze nie bylo tam zbyt wielu auchresh: zdarzaly sie brzydkie wypadki, gdy ktos materializowal sie w tlumie. Zeskoczyla z belki, otworzyla skrzydla z trzaskiem - smiertelnicy poderwali glowy - i przez ulamek sekundy fruwala. ROZDZIAL DWUDZIESTY PIATY Kora byla tak zakochana, ze przez wiele tygodni wazne drobiazgi uchodzily jej uwadze. Na przyklad to, ze prawie dwie trzecie uczestnikow spisku jej nie ufalo. Goquisite nienawidzila jej za (jak myslala) zabicie Gody. Belstem nie ukrywal, ze traktuje ja jak wroga, ktorego mozna tolerowac i wykorzystac, ale ktoremu nie mozna wierzyc. Kora podejrzewala, ze czesc jego wscieklosci pochodzila z faktu, iz Aneisneida i Soderingal Nearecloud, bekart Zlotego Ostrza, wszedzie bywali razem, zeglujac, tanczac, robiac zakupy.Zareczyli sie. Ale to wcale nie usprawiedliwialo zlosci Belstema. Dziwna zmiana zaszla od czasow, kiedy byla uczennica i pod wieloma imionami zaznawala gosciny, a nawet przyjazni na Placu Antyproroka. Teraz jednak usmiercila wiekszosc swoich wcielen. Czasami zapominala, ze Pokora Garden nie przepadala za przyjeciami, tylko byla czysta, pobozna tworczynia, glina, ktora spisek mial wymodelowac. Ale nigdy taka nie byla. Kiedy odgrywanie roznych postaci sprawilo, ze siebie rowniez potraktowala jak zadanie aktorskie? Tylko z Milo pozostawala prawdziwa Kora. Obydwoje poddawali sie dzikim impulsom. Nigdy nie czula sie tak wolna jak wtedy, kiedy w samym srodku przyjecia u Belstema Milo spojrzal na nia. Siegnela pod stolem po jego dlon. -Ucieknijmy stad - szepnal. - W jakies mokre miejsce. Przeprosili towarzystwo, kazde osobno, i w pozlacanej lazience Milo objal ja. Kiedy poczula, jak sie rozplywa, znalezli sie na zielonej polanie smaganej deszczem. W Veretry zawsze padalo, nawet jesli Miasto Delta schlo na wior. Tarzali sie nago w trawie. Deszcz zadlil jej plecy, podniecajac ja tak, jak nigdy tego nie mogly uczynic pieszczoty duchow, kiedy to kochala sie z nimi zarlocznie, zamiast zimno uwodzic. Lezeli zlaczeni na mokrej trawie, calujac sie zachlannie, a ona schwycila jego posladki, aby wbijac go w siebie glebiej i glebiej, jakby mogli stopic sie w jedno. Cale miasto o nich wiedzialo. Z tego, co mowili imrchim, na Bagnisku rozpetali skandal i tylko starania tworcow odwodzily flamenow od publicznego potepienia jej. Oprocz tego flameni mowili dziwne, niezrozumiale rzeczy o Milo. Nie do pomyslenia byloby potepiac boga, ale przepowiednie nie uznawaly takich zakazow. Plotki mowily o kilku przepowiedniach, tak w miescie Delta, jak gdzie indziej, w ktorych pojawilo sie imie Milo. Kora nie miala czasu na sluchanie plotek. Poniewaz byla najmlodsza, Goquisite i Belstem zlozyli na jej barki najciezsza prace. Musiala skladac liczne wizyty Zlotemu Ostrzu i jego bandzie: obdartym mezczyznom albo spuchnietym z przepicia, albo przez alkohol wychudzonym. Nienawidzila ich. Powoli morderczy, letni upal sie zmniejszal, zostawiajac miasto na lasce suchej, brazowej jesieni. Kora zazdroscila Milo fatalistycznego podejscia do polityki. Kazdego dnia zagrzebywala sie coraz bardziej. Brazowa Woda i Przetracony Ptak byli jej wybawieniem. Nie znala ich przedtem, ale teraz z jakiegos powodu ("Chca cie ukrasc Pli", stwierdzil cynicznie Milo) uznali, ze warto sie nia zajac. Oboje, doswiadczeni w bojach dyplomatycz- nych, dawali jej rady. Gdyby nie oni, nie mialaby pojecia, ze podczas obrad Elipsy mozna poszczuc Pli na Belstema. Oczywiscie, reszta doradcow zdawala sobie sprawe, dzieki komu kazda sesja zmieniala sie w cyrk. Moze byla to destrukcyjna taktyka, ale tylu ludzi czegos chcialo od Kory, ze niemal rozrywali ja na pol, troje czy nawet czworo. A poza tym, doprowadzanie Elipsy do wrzenia zdawalo egzamin, nawet jesli kilkanascie pieter wyzej Dywinarcha narzekal, ze budza go wrzaski. Byl juz tak chory, ze spal w nocy jak smiertelnik. *** Najbardziej wysuniete na polnoc miasto zbudowano wzdluz jednej, zapiaszczonej ulicy - Juwl na wybrzezu Kalwarii. Plaza Juwl lezala na rowniku. Tu mezczyzni pracowali na jalowych polach, nie w kopalniach. Nie bylo wiez wiertniczych, targow i kupcow. Skorzane plachty spelniajace role drzwi lopotaly na nieustajacym wietrze. Wieczorami kobiety chodzily na kamienista plaze i wzywaly stada morskich kaczek. Kaczki przylatywaly kluczami, kaczory prowadzily, plonely metalicznie niebieskimi piorami nad czarnym morzem, ktore oplywalo koniec swiata.Transcendencja stal w kepie ziol za jedna z chat, slepe oczy skierowal w wieczorne niebo, biale wlosy spadaly mu na plecy. Jego gardlo podskakiwalo. Bose stopy miazdzyly tymianek, ktory pachnial cierpko. Wdziek kleczala na progu tylnych drzwi, skladajac dlonie w blagalnym gescie. Cale cialo krzyczalo o chwile odpoczynku. Przepowiednia dopadla ja tego popoludnia i przejela gorszym bolem, niz pamietala, bolem, ktory wydawal sie nierealny. Musiala odzyskac zaufanie Transcendencji. Za nia stloczyly sie dzieci z miasta i szeptaly. "Gdyby te bachory sie wyniosly!" Pomyslala: "Na bogow, Wdziek, czy juz nie dosyc bluznilas?" Kiedy sobie o tym przypomniala, zaczela plakac. -Transcendencjo, odwoluje to! - krzyknela. - Dla ciebie znow moge byc pobozna, jesli tylko pozwolisz mi sprobowac! -Nie mozesz oczekiwac, lemanko, ze dwukrotne bluznierstwo przeciw przepowiedni ujdzie ci na sucho. Kiedy mialas czternascie lat, wybaczylem ci ze wzgledu na twa mlodosc. Tym razem obraza jest zbyt wielka. - Jego glos byl stary i skrzeczacy. Nie znosila go sluchac. Ale przynajmniej do niej przemowil. -Wierze w moja przepowiednie! Wierze, ze bogowie nas prowadza. - Gdyby tylko ustapil! - Pojade do Miasta Delta! Zrobie to, co mowilam, ze ma byc zrobione! Ty nie musisz ze mna jechac, poradze sobie sa... -Czy naprawde wierzysz, lemanko, ze pozwolilbym ci jechac samej? - spytal zimno. - Dowiodlas juz, ze nie mozna ci ufac! -Och, Braciszku! - lkala. Wiatr grzal ja w plecy. Padla twarza do ziemi, drapala paznokciami sucha, piaszczysta ziemie, lapala hausty powietrza pachnacego cytrynami. - Prosze, prosze... Czula, jak sie oddala. Jego glos byl stlumiony: -Dlaczego? Bogowie, dlaczego musi tak byc? - Wiedziala, ze mowil, zwrocony w kierunku soli, ktora lezala tak blisko morza, ze mozna ja bylo dostrzec ze szczytow wzgorz za miastem. -Moja lemanka nie tylko wieszczyla, ale tez bluznila przeciw swym slowom! Byla mi niegdys taka droga. Dlaczego musi ciagle zaprzeczac waszej woli? Dlaczego nie zaakceptuje przepowiedni, ktora jest niczym innym, jak waszymi glosami? "Bo brzmi tak nieprawdopodobnie! Bo nie jestem jeszcze solnooka i nie moge byc pewna!" Po raz pierwszy w zyciu pielgrzymka na sol, ktora byc moze ja czekala, zdala sie wybawieniem, a nie przeklenstwem. "Chce zrozumiec. Tak bardzo chce zrozumiec". Wpatrywala sie w ciemnosc pod swymi ramionami. Transcendencja zgial sie i szturchnal ja palcem wykreconym przez artretyzm. Nie bylo w tym szturchnieciu lagodnosci. -Lezanko, podporzadkujemy sie przepowiedni. Stracil swa boskosc. Musi umrzec. -Mowilam ci, ze... -Jestes bluznierca. Dopelnisz przepowiedni, bo ja ci to nakazuje. Nie chce, zebys mnie zhanbila. Poddala sie bolowi, przywarla do ziemi, przewrocila na plecy i zaplakala. Lzy splynely po jej policzkach. Chmury znad roli gnaly nad ni a jak woda. Brunatne twarze dzieci wdarly sie w pole jej widzenia, okrazyly ja jak cembrowina, pytajac wysokimi, gardlowymi glosikami, czy dobrze sie czuje. *** A z pocalunkow, jak z kuzni, powstal lancuch goracych usciskow laczacych Milo i Kore. Wciaz byla tak szczesliwa, ze pewnego popoludnia, kiedy Kora lezala w jego ramionach, mimo iz powinna byc w Elipsie, myslala, ze nic nie mogloby ich rozdzielic. Czy Goda i Szczesny tez tak sie czuli? Przerazajaca idea. Czy moglaby uciec, nawet gdyby chciala?Ale nie chciala. Nie znosila sie ruszac, bo wtedy przypominala sobie, ze maja dwa oddzielne ciala. Nie chciala wiedziec, czy mozna uciec. Promienie popoludniowego slonca przenikaly przez szpary w czarnych kotarach, ktore zawiesila na scianach swej sypialni w Zaulku Tellury, aby stlumic wszystkie dzwieki z ulicy. Czula, jakby pokoj wisial w nicosci, zawieszony na tuzinie ostrzy zatopionych w czarnej pochwie. Noca Milo zabral ja na zniwa z mainrauim z Wietrznych Niebios. W swietle gwiazd solny las Kithrilindu przypominal raczej rozlewiska Chromu w poblizu Miasta Delta; owoce zwisaly z drzew i krzewow jak przejrzyste organy, zwierzeta przemykaly w poszyciu, swiatlo odbijalo sie w oczach sow, ktore mainrauim wyploszyli z gniazd. Milo i Kora zostali z tylu. trzymali sie za rece i patrzyli w gwiazdy. -Czy tylu ludzi powinno o nas wiedziec? - zapytala w koncu. - Czasami mam wrazenie, ze jest za dobrze. Milo zerwal z krzewu jablko i zanurzyl w nim kly. Podal jej jedno. -Na Moc, Milo, zazdroszcze ci! Objal ja. -Nie mysl, ze sie nie martwie - powiedzial powaznie. - Martwie sie. Ale nie widze powodu, dla ktorego mieliby zepsuc nasz zwiazek. Tylko to mamy, jesli sie glebiej zastanowisz. Czas, jaki dane jest nam spedzic razem, zanim umrzemy. - Wyrzucil jablko, otoczyl dlonmi jej twarz i uniosl lekko, aby ja pocalowac. Poczula sok na jego wargach. - Czym jest Tron? - szepnal jej w usta. - Kupa drewna i metalu. Nie zasluguje na tyle twojej uwagi. -Kiedy jestem z toba, wiem, ze masz racje. Ale kiedy tylko odchodze... Na Moc, powinnam byc teraz u Belstema. -Nie powinnas byc w zadnym innym miejscu, tylko tutaj. - Staneli. Z oddali slyszeli glosy nminraiiim: bylo chlodno i wilgotno. -Latwo ci mowic - rzekla. - Ciebie to nie obchodzi. Ludzie gapia sie na mnie na ulicach i slysze, jak mowia: "Idzie doradca, co pieprzy sie z bogiem" - glos zadrzal jej z goryczy. -Naprawde obchodzi cie, co mowia? -Tak! Obchodzi! Nienawidze byc wystawiona na ciosy! - Las wokol nich kolysal sie i szeptal. Gwiazdy lsnily wsrod koron drzew, a Kora ukryla twarz w dloniach. - Chcialabym... chcialabym miec z powrotem moje maski... Milo natychmiast przyciagnal ja blizej i gladzil, jakby nieszczescie bylo brudem, ktory mozna zetrzec z futra. -Koro! Powiedz mi, co sie dzieje? -Boje sie. - Dlawily ja lzy. Musiala to z siebie wyrzucic. - Za bardzo cie kocham. -O, na Moc - powiedzial, wytracony z rownowagi. - Ja tez za bardzo cie kocham. Ale czy wiesz, jacy szczesliwi jestesmy, gdy mozemy to powiedziec? To jest najlepsza rzecz, jaka mogla nam sie przytrafic. Wiedziala, tak, wiedziala. Ta wiedza natychmiast osuszyla jej lzy. -Takich rzeczy nie mozna kontrolowac - Nie. - Oparla glowe na jego ramieniu, stali tak. Pazur na jego szyi laskotal ja w ucho, kiedy patrzyla na gwiazdy wsrod drzew. - Nie mozna. - Konstelacje: Serce. Kolo. *** -Sa za blisko - stwierdzil Pli, stojac z Nadzieja pod sciana tawerny w Rimmearze. - Zdecydowanie za blisko. - Jego ton sugerowal, ze Kora i Milo za bardzo zblizyli sie do plonacych kaluz, ktore mozna bylo napotkac na soli w Uarechu. Ale oni tylko smiali sie i zakladali z sasiadami pod ciemnymi oknami, gdzie odsunieto krzesla i stoly, aby zrobic miejsce dla wyscigow myszy.-To nie przetrwa. -Piatka mowi, ze tak - odparla Nadzieja. - Sa irissim. Nie widzisz tego? -Irissim, bog i smiertelna? Ha! Milo sie zadurzyl. To widze. A zadurzenie do takiego stopnia jest niebezpieczne. - Cmoknal. -Pli - zapytala z ciezkim sercem. - O czym myslisz? Wyszczerzyl do niej wszystkie zeby. Rozpostarla skrzydla w ograniczonej przestrzeni miedzy swymi plecami a sciany tawerny. Nie lubila Rimmearu, upal ja meczyl. Tutejsi auchresh za duzo gadali i trzeba bylo placic za szklanke herbaty czy fajke z tytoniem. Placic, na litosc Mocy! Pieniedzmi! Wrocila na sol, aby uciec od wstretnych najemniczych stron Miasta Delta! Chciala byc teraz w Niskim Divaring, biec przez plycizny jeziora pod rozgwiezdzonym niebem. Nienawidzila Pli, ktory zmusil ja do tej zalosnej, szpiegowskiej wyprawy na Kalwarie. -Milo powinien uwazac - powiedzial Pli. - Calkiem mozliwe, ze ona chce go wykorzystac. -Czy moglbys przez chwile przestac wszystkich podejrzewac? Dla mnie to absolutnie jasne. Sa zakochani. Przeszla przed nimi Znajda. Miala na sobie tylko za duzy fartuch. Szarpnela Pli za koszule i wskazala wolny stolik. Pli skinal glowa, chwycil Nadzieje za nadgarstek i pociagnal za soba pomiedzy goscmi. Puscil ja dopiero przy stoliku; opadla na jedno z bursztynowych krzesel, jak kawalek jedwabiu. Oparla na stole szczuple lokcie i otoczyla dlonmi podbrodek. -Biedna Nadzieja. Wie wszystko o wykorzystywaniu - usmiechnal sie Pli z uczuciem i litoscia. Jego oczy otoczyly zmarszczki. -Przybylam z wlasnej woli - uciela, nie ruszajac glowa. Nie wiedziala, dlaczego jeszcze jej zalezalo na zachowaniu swej woli. Jakis wewnetrzny strach powstrzymywal ja przed kompletnym poddaniem. Smieszne; i tak wiedzialo niej juz wszystko, co tylko mogla wymyslic, moze oprocz checi posiadania dziecka, ale z tego nikt nie zdawal sobie sprawy. Oprocz tej pustki w samym srodku byla cala jego. Machnal na Znajde: -Szklanke khath dla iu! - Znajda zmarszczyla nos, sugerujac, ze iuim nie zaslugiwaly w Rimmerarze na szczegolne wzgledy, co to, to nie, ale i tak przyniosla khath. Pli rzucil monete. Wdzieczna Nadzieja chwycila szklanke. -Mysle, ze musimy ich jakos rozdzielic. - Pli przygladal sie, jak pije. - Zadne z nas tak dobrze nie dzialalo w Elipsie jak tych dwoje, zanim zaczal sie ten zwiazek. Nie podoba mi sie tez, ze wymkneli mi sie spod kontroli. Zamrugala, nie wierzac, ze naprawde to uslyszala. -Twoja arogancja przerasta najsmielsze oczekiwania. -Zawsze, kiedy przychodzi do kwater, ona jest z nim. Sa nierozlaczni. To moze miec cos wspolnego ze smiercia doradcy Gentle; Kora potrzebuje kogos, na kim moglaby sie uwiesic, jesli rozumiesz, o co mi chodzi, choc nie sadze. Nie, to tylko jedna z wielu glupot, na jakie Milo zawsze byl podatny. Nadzieja odwrocila glowe i spojrzala przez dym i mgle. Kora wlasnie wygrala zaklad. Grupa Uarechian, z ktorymi obstawiali mysie wyscigi, wybuchnela gromkim smiechem, pokazujac polamane zeby w zmutowanych ustach. Milo przygwozdzil Kore do sciany i wycisnal jej na ustach zwycieskiego calusa. Powieki Kory drzaly, purpurowe z przerazajaco wielkiego uniesienia. Nadzieja objela sie. Nawet z tej odleglosci widok poruszal w niej czule struny. Wykluczenie wzbudzalo w niej jednoczesnie ulge i smutek, ze nigdy sama czegos podobnego nie zazna. Byla juz za stara. -Robia cos, czego nie powinno sie robic. - Twarz Pli przypominala zacisniety bialy dziob. Patrzyl nad jej ramieniem i nieswiadomie sciskal krawedz stolu tak silnie, az zsinialy mu paznokcie. - Irissim. To bluznierstwo. -Przestan. "Bogowie"! Swiat bylby lepszy, gdyby to slowo nigdy nie zostalo wymyslone. - Rozejrzala sie. - Spojrz na te Niebiosa. Alfonsy, zebracy, ghauti keres, patrz, jak ten facet klepie Znajde po tylku, biedactwo ma tyle siniakow... Gdyby twoi wspaniali flameni naprawde szli tu po smierci, co by pomysleli? Jeszcze raz szlag by ich trafil! -Tak nie powinno byc. Nie moze byc. Ale oni to robia. - Schwycil jej khath i oproznil szklanke jednym lykiem. - Jest Nastepca. Nie mozemy mu pozwolic wystawiac sie na kpiny i posmiewisko. Bogowie musza pozostac nietknieci. - Uslyszala trzask; zdziwiony Pli spojrzal w dol. W rece trzymal kawalek rogu perforowanego stolu, z rany lala sie strumieniem krew. Nadzieja przypatrywala sie ciekawie, jak Pli sie rumieni i zaciska piesc wokol odlamka. -Nie rozumiesz ludzkich uczuc, prawda, Pli? -A niby dlaczego mam rozumiec? - Grymas bolu wykrzywil mu twarz. Zamknal zdrowa dlon na zranionej. - Nie jestem czlowiekiem. Jakies drobne lapki przebiegly po jej stopie. Spojrzala pod stol i zobaczyla mysz wyscigowa, ktora zlizywala krople krwi na podlodze. -Musimy skonczyc z ta rozrywka, Nadziejo - rzekl. I znow uslyszala to w jego glosie. - Nie mozemy pozwolic Milo wystawiac sie na ciosy. Naturalnych rozmiarow, przejrzysta mysz stawala sie coraz wieksza z kazdym lykiem bialej, wstretnej krwi, jakby wracala do zycia. "Mocy," pomyslala Nadzieja. "Jestem slaba". ROZDZIAL DWUDZIESTY SZOSTY -Ladna para z ciebie i Milo - powiedziala Ryta pewnego wieczoru - ale nie daj sie poniesc emocjom.-Co ja bym bez ciebie zrobila, Ryto? - spytala Kora. Wiedziala, ze starsza tworczyni ma racje. Gdy tylko Milo ktoregos dnia musial sam sie udac na sol, przebrala sie za pierwsza postac, jaka wymyslila: Rosi, pokojowke Gody. Podczas pudrowania sie zielonym proszkiem wyszczerzyla zeby do lustra. "Ciagle moge to robic! Pamietam stare dzieje..." Slonce kapalo zlotym miodem przez okna. Fredzle, ktore porozwieszala w calym pokoju, aby uczynic go jak najbardziej roznym od czarnego gniazda auchresh w sypialni w Zaulku, wisialy nieruchomo jak zwiedle platki. Nie bylo wiatru. Przebieranie sie przypomnialo jej o Godzie. Strojenie sie przed wieczornym wyjsciem, walki o miejsce przed zwierciadlem... leniwe przezuwanie polowek melona na sniadanie, kiedy Goquisite nie bylo w domu... siadywala u stop Gody przed kominkiem, trzymajac na kolanach powazne ksiazki, i opowiadala mistrzyni o swoim dniu... I choc nie przyznawala tego przed soba, tak dlugo, jak Goda "zyla", pozycja uczennicy pozwalala Korze zachowac pewne przywileje dziecinstwa. Teraz musiala je porzucic. Musiala przyjac wszystko, co mialo dla niej Miasto Delta z jasna twarza, jako Pokora Garden. Ale nie dzis. Wsunela stopy w bambosze i przeszla luksusowy, bezpieczny apartament, kierujac sie ku tylnym drzwiom, prowadzacym na schody. Sluzacy biegali nimi caly dzien. -Hej, Rosi! Miesiace zesmy cie nie widzieli! -Gdziezes byla? Idziesz do kuchni? Przyjde do ciebie, jak skoncze z tymi papierami! -Dawno cie tu nie bylo, Rosi! Gdzie sie podziewalas? Kora usmiechnela sie do lokaja Goquisite. -Bylam chora. Poprawil bukiet lilii wodnych, ktore niosl. -Szkoda pani Gody, nie? Nigdy zesmy nie mysleli, ze ta jej uczennica zrobi taka rzecz. -Wiesz, teraz u tej uczennicy sluze - skrzywila sie Kora. - I nie narzekam. -Ha! Tez bym nie narzekal na twoim miejscu! - Ponownie poprawil bukiet i poszedl w swoja strone. Kora zbiegla do kuchni, gdzie zbierali sie sluzacy, ktorzy nie mieli nic do roboty. -Hej, Rosi! - pozdrowili ja, gdy weszla. Usmiechnieta, usiadla na krzesle przy olbrzymim kominku, gdzie na roznie skwierczaly chihuahuy, przygotowywane na wieczorne przyjecie; na tym przyjeciu bedzie soba. Czula sie dobrze, ale inaczej. Ludzie, ktorych spotykala w kuchni, byli tak odmienni od ateistycznych doradcow, ktorzy mieli podobne dziecinstwo, zanim wybrano ich na lemanow. Dziwne: ci prosci ludzie zaakceptowali, ze dzieci wywodzace sie z ich klasy tworza nowa elite w spoleczenstwie. Byli z nich dumni. Kazda kobieta i kazdy mezczyzna w tym domu mowili o Goquisite tak, jakby byla ich corka czy kuzynka. Kora sluchala opowiesci o slubie czyjejs siostry i usmiech nie schodzil jej z ust. Jedna z tych nowych, ateistycznych ceremonii pod dachem. Ale wygladalo, ze to piekna ceremonia. -Hej. Rosi! - To Deservi, jedna z podkuchennych. - Poznalas Siostrzyczke Filantropie? Flamenka siedziala przy wielkim, kuchennym stole i pila rosol. Byla poteznie zbudowana kobieta o turkusowym futrze, odziana w len. Jej lemanka miala dwanascie lat i jasne warkoczyki. Kore zdumiewalo, ze sluzacy sklaniali glowy za kazdym razem, kiedy mijali jej krzeslo, choc byli w wiekszosci ateistami. Wartosci wpojone w dziecinstwie nie umieraly tak szybko. -Witaj, Siostrzyczko - powiedziala z szacunkiem. -Mialysmy ciezki ranek - stwierdzila lemanka. - Duzo cudow. W tym miescie widac wiele cierpienia. Po akcencie i jasnym futrze Kora poznala, ze dziewczynka pochodzila z Islandii. Jej ignorancja w temacie Islandii, a wlasciwie calej Dywinarchii, byla powaznym utrudnieniem dla polityka. Co prawda inni doradcy wcale nie byli lepiej obeznani, ale Kora zdecydowala sie wykorzystac okazje i wziac kilka lekcji. -Siostrzyczko, jak dlugo jestescie w miescie? -Kilka tygodni. - Flamenka podniosla glowe. -Nie macie tu czegos mocniejszego niz rosol? -Wino? No jasne. Rosi, tez chcesz? - Deservi schwycila dwa kubki z kamiennego zlewu i nalala do nich wina z kamiennej butli. Wino bylo czerwone, lekkie i pachnace. Kiedy Deservi podala jej naczynie. Kora zamrugala. Miejsce, w ktorym zacisnela palce na kubku, zdawalo sie jarzyc purpurowo. Ale to tylko jej wzrok platal figle. Powinna wiecej spac. -Na zdrowie, Siostrzyczko - powiedziala, podniosla kubek i osuszyla go. Dlaczego wszyscy w kuchni umilkli? Obrocila sie na stolku, probowala cos powiedziec, wlepiajac w nich oczy. Czula, ze otacza ja szklany cylinder, gestniejacy z kazda sekunda. Ciemniej... Ciemne, matowe szklo. Cisza. Jakby jej uszy zapchano wata. *** "Najdziwniejsze uczucie". Zadrzala."Klucie... laskotanie... jakby cos lekkiego i musujacego, jak szampan, plynelo w moich zylach. Zastanawiam sie, czy powinnam otworzyc oczy? Hmm... interesujace wyzwanie. Tak, mysle, ze je otworze". Kwadratowa, znajoma twarz Deservi pochylala sie nad nia, zielone oczy wypelnione byly troska. Kora mrugnela i powiedziala: -Deservi, mam dziwny smak w ustach. Nie sadze, zeby wino, ktore mi podalas, bylo dobre. Twarz kucharki rozjasnila sie i zniknela z pola widzenia Kory. -Nic jej nie jest! Gada jakos smiesznie, ale juz w porzadku! Dalej, wiara, pomozcie... -Juz dobrze. - Kora cala sie trzesla. Wsparla sie na Deservi i wstala. Siedziala na poduszkach przy piecu. Potarla dlonie, wdychala znajome zapachy pieczonego miesa i siekanych warzyw. - Co sie stalo? -Siostrzyczka cie uratowala. - Pomywacz wskazal z szacunkiem na kuchenny stol. Postac w szarej szacie pollezala na blacie i ukrywala twarz w ramionach. Lemanka pochylala sie nad nia. - Moj stary gada, oni nic, tylko oszusci, ale zem nigdy takiej sztuczki nie widzial. Przysiegam, przenigdy nie bede w nich rzucal zgnitom kapustom. Uratowala cie, Rosi. To skandal, ze dziecko moze dorastac, nie ogladajac cudow! Jednak mimo pochodzenia z soli i glebokiej, choc wystawionej na ciezkie proby poboznosci, Kora byla zdumiona i lekko przestraszona, ze w koncu to na niej dokonano cudu. Byla zdrowym dzieckiem; to byl jej pierwszy raz. A wiec tak to sie dzieje. Strumien laskoczacych babelkow wpadl jej do nosa i ust, polaczyl sie z krwia i oczyscil ja. Padla na kolana, aby spojrzec na flamenke: -Siostrzyczko, dobrze sie czujesz? Czy jest wyczerpana? - spytala lemanke. -Jasne, ze tak. Byla bardzo zmeczona, ale nie mogla pozwolic ci umrzec. Zostalas otruta, wiesz o tym? "Bogowie!" Odwrocila sie. -Skad bylo to wino? -Nie wiem - odparla Deservi. - Dlaczego pytasz? To nie ono, od tygodni je pijemy. To nie moglo byc nic innego. Ta poswiata... Kubek, ktory podala jej Deservi, nie byl tym, ktory dotarl do rak Kory. Ktos je zamienil. Ten ktos musial byc zdolny do teth". Jesli tu byli, nawet krotko, musieli zobaczyc flamenke i wiedziec, ze uratuje Kore. Ogien trzaskal, podsycany tluszczem spadajacym z piekacych sie psow. Potrzebowala Milo. Potrzebowalajego ramion. Zamknela oczy i zacisnela zeby. "Nie zniszcz swego przebrania!" W przeciwnym wypadku rozpoznaja ja. -Ach... - Flamenka podniosla glowe. Krysztaly soli odcinaly sie od rzadkiego, turkusowego futra. Kiedys Siostrzyczka Filantropia byla bardzo piekna. - Wstan, moje dziecko. - Kora wstala. - Czy wiesz, kto chcial zrobic cos takiego i to tobie, spomiedzy tych wszystkich ludzi? - Potrzasnela glowa. Siostrzyczka wsparla sie na lemance, ktora ja podniosla. - Musze teraz odejsc, przyjaciele. Byliscie dla mnie dobrzy. Przysiegam, do konca zycia bede pamietala te trucizne. Splynalby na ciebie sen, spokojny, ale zabojczy. -Co to bylo? - szepnela Kora. Jako tworczyni znala kazda trucizne, ktora mozna bylo polknac, wstrzyknac czy wetrzec. Ale wiele z nich nie mialo smaku ani zapachu. -Nie znam jej nazwy - zaczela Filantropia, ale lemanka jej przerwala: -To solna trucizna, Siostrzyczko. Z tych najgorszych. Kwiat migdalowy. Flamenka usmiechnela sie: -O, Ragran, nic podejrzewalam, ze tak sie znasz na truciznach! -Moj wujek mial ateistyczna apteke - wyjasnila dziewczynka, idac ku drzwiom. -Siadaj mi tu zaraz z powrotem, Siostrzyczko, az wydobrzejesz - zasmiala sie Deservi. - Mozesz zjesc z nami kolacje. - Spojrzala na kucharke, gruba, stara Alour. - Moze, prawda? -Jasne. - Alour wzruszyla zielonymi ramionami. - Zawsze pomagamy tym, co naszym pomagaja, a Rosi jest nasza. Jasne, ze Siostrzyczka zostaje. Kora zacisnela ramiona i pomyslala: "Kwiat migdalowy. A gdyby to byla solna akonityna, ktora zabija w ulamkach sekund? Co wtedy?" *** Nigdy nie powiedziala Milo o wypadku. Wydarzenia nastepnego dnia zepchnely go na dno jej pamieci. O poranku przypominajacym ostro oszlifowany klejnot, kiedy niebo nad Miastem Delta wygladalo jak mocna herbata, a powietrze smakowalo dymem (bo niektore pola na poludniu byly tak suche, ze same sie zapalaly), Owen zamordowal Ryte.Byla druga po poludniu. W miescie nie bylo prawie nikogo - Kora i reszta poszli poplywac przy molach - kiedy to sie stalo. Owen powiedzial im potem, co zrobil, nie szczedzac szczegolow. Podszedl do Ryty od tylu, kiedy czytala na dachu Domu Thaumagery, ksiazka byla odsunieta na dlugosc ramienia, spodnice podciagniete do pol uda, aby stare nogi mogly zaznac slonca, i ugodzil ja prosto w serce. Prosto, z zimna krwia i tak latwo, ze zdalo sie to niemal oszustwem. Kiedy pokazal cialo, umyte i wysuszone, odkrycie, ze Ryta miala siwe wlosy bylo takim zaskoczeniem, iz odebralo wszystkim mowe. Tego samego wieczora zazadal dwunastego krzesla. Zaden z doradcow, ateista, flamen, bog czy tworca nie cieszyl sie z tego powodu. Byc moze tylko Eterneli w swojej alkowie, ktora zaczela z nim sypiac, gdy miala zaledwie trzynascie lat. Ryta twardo popierala flamenizm i byla wrogiem ateistow, ale nikt nie zaprzeczal, ze zawsze opowiadala sie po stronie tych, ktorzy mieli racje, i wiele wnosila do Elipsy. Kora odczula te strate jak cios w zoladek. Gdyby mogla, zabronilaby Owenowi objac krzeslo i osadzila na nim jedno z blizniat, najlepiej Sto. Walczyl o osiagniecie poziomu mistrza i stawal sie niebezpieczny. Ale nie mogla, a Owena najwidoczniej nie obchodzilo, czy go ktos popieral, czy nie. Caly wieczor przesiedzial z zalozonymi rekami, szczerzac zeby jak kot, ktory wreszcie dorwal sie do smietanki po dziesieciu latach prob stracenia skopka z polki. Krotko potem zalamala sie pogoda. Wraz z Boska Gwardia Kora i Milo tanczyli w deszczu, wysoko w Kithrilindu, gdzie nieba otwarly sie nad gorami wyrzezbionymi wiekami ulew. Skakali przez biale, delikatne i mokre glazy, zjezdzali wykrotami, smiali sie. Caly ten dzien wolny byl od napiecia miedzy auchresh i Kora. Po raz pierwszy od smierci Ryty poczula, ze wszystko mozna naprawic. Ale kiedy wrocila do domu, potargana i zmeczona, majac na sobie cudzy, jedwabny mundur, natknela sie na tworcow obejmujacych sie i placzacych. Sto zamordowal Lusze i Uro. "A ja wiedzialam", pomyslala przerazona. "Wiedzialam, ze stawal sie niebezpieczny, i nic nie zrobilam. Bo nic nie moglam zrobic. Uro!" Siedzial z nimi w Kielichu z lokciami na kolanach, warczal i rzucal spod bialych brwi wsciekle spojrzenia kazdemu, kto sie zblizal. Thaumagery bylby teraz pusty, gdyby nie on i Owen. ja! -Niech sie dobrze bawia - parskala Pami, ocierajac nos. - Nie musial zabijac Uro! Nie - Byla moja przyjaciolka. - Kora schowala twarz w ramionach. "Podejrzewam, ze w koncu Uro lezala skulona u jego stop". -Nie rozumiesz - powiedzial bezradnie Ziniquel. - Zeby zabic nie tylko mistrza, ale tez konkurenta? Tak sie nie robi. Pogwalcenie tradycji. Kora wiedziala, ze nadszedl kryzys. W koncu mord byl cichym przyjacielem tworcy, nigdy nie probowali wyprzec sie zwiazkow z nim. Tak zyli. Ale rzadko kiedy w historii bylo tak niewielu tworcow jak teraz. Imrchim zawsze mogli wypelnic luki. Ale zmniejszanie sie liczby mieszkancow Zaulka Tellury zagrazalo ich glosom w Elipsie. Sto, Owen i Tris zdawali sie nie kwestionowac przywodztwa Kory, jak to robili Pami i Ziniquel, ktorzy znali Gode, czy Kat, ktory pamietal inauguracje Molatio Asha. Plotki o jej wrednym charakterze oglupily Owena i Sto, wiec byli jej lojalni. Ich mistrzyni smiala sie ostatnia, choc smiala sie zza grobu. A Uro, ktora nie umarla, smiala sie przez zacisniete zeby. Trucizna Sto niemal ja zabila, ale zle ocenil dawke. Ta niedbalosc podpisze na niego wyrok smierci, wyczytala Kora w plonacych oczach jego siostry. Delikatna, radosna Uro potajemnie przywracana do zycia przez Kata w Melthirrze, pragnela jednego: zabic swego brata. I krzesla w Elipsie. Lepszego od krzesla Uro. Byc moze Kat zweszyl pismo nosem i wybral bezpieczenstwo. Byc moze Uro, ktora nadal miala miekkie serce, postawila mu ultimatum. W kazdym razie podczas pierwszej zimowej sesji Elipsy, kiedy wilgoc wkradala sie nawet do pochodni i stala w kaluzach na podlodze, Kat Canyonade abdykowal na rzecz Uro Southwind. Kiedy kobieta z Archipelagu wchodzila do sali, powazna, w zoltej sukni, rzucila Sto spojrzenie tak pelne nienawisci, ze Kora po drugiej stronie stolu zesztywniala. -Czulam to w kosciach - mowila pozniej. Lezala w ramionach Milo w czarnym, pachnacym sola gniazdku, jedynym miejscu, w ktorym udawalo jej sie zasnac. -Milo, nie moge pozwolic, by istniala taka wrogosc miedzy nimi. Sa gorsi niz Goda i Zin byli kiedykolwiek. Milo z roztargnieniem pogladzil ja po brzuchu. -Kochanie, nie mozesz ich kontrolowac. Odepchnela jego dlon. -Byc moze. Milo, gdybym tylko mogla scisnac ich wszystkich w garsci! Pokoj zawirowal, kiedy pociagnal ja na siebie i schwycil twarz w obie rece. Jego zapach, kwasny od strachu, uderzyl ja w nos. -Nie mow tak! Czasami sie o ciebie boje! -Dobrze. - Nie ruszala sie. - Nie bede. Pusc mnie. Wydawalo sie, ze miesiace trwaly latami. Kora ganila sie za kazda lekkomyslnosc. "Nikt z nas nie jest niezniszczalny! A kto ma to wiedziec lepiej niz ty, mistrzyni?" Zamkniete w ciemnej szafie jej umyslu, tkwily podejrzane wypadki. Zaczely sie od zatrutego wina w kuchni Goquisite i powtarzaly sie dosc regularnie. Fajka Gwardzisty, nabita zbyt mocnym tytoniem, nieswieza ryba, peknieta strzykawka. Duch, ktory sprobowal sie mscic. I cala masa drobniejszych rzeczy. Ale nie miala czasu na mordercow. Ledwo miala czas, aby uwazac. Wszystko, co mogla zrobic, to dac sie niesc fali, kiedy jesien zmieniala sie w zime. Lodowaty wiatr wial i wial. W czystym, zimnym powietrzu smierdzialo szambem. Ziniquel i Uro nawiazali namietny romans. Kora wiedziala, ze Zin zawsze mial slabosc do Uro, ale ze wzgledu na jej zwiazek z bratem nie okazywal swych uczuc. Jak twierdzily bliznieta, ich zwiazek byl nierozerwalny, teraz jednak milosc zmienila sie w nienawisc. Zin wykorzystal moment, aby wyznac swe uczucia i Kora nie winila go za to. Swiat stal im sie obojetny, jak kiedys Korze i Milo. Kora patrzyla na nich i usmiechala sie, choc czasami zastanawiala sie z bolem serca, jak bardzo ona i Milo sie zmienili. Krotko po Przesileniu, kiedy wszyscy odsypiali trzydniowe swietowanie, Algia wstala, podniosla sie ze swego waskiego lozka i zakradla mokrym Zaulkiem do Thaumagery. Wspiela sie do pokoju Owena i placzac, ugodzila go pietnascie razy w gardlo, az krew przemoczyla przescieradlo i zaczela sie saczyc na podloge. Potem padla na cialo, roszac je lzami i wyjac tak, ze umarlego by obudzila. Kora uslyszala wiesci od Eterneli, ktora stala w drzwiach jak skamieniala i obserwowala cale zajscie. Algia nawet sie nie rozejrzala, choc wiedziala, ze Eterneli sypiala z Owenem i na pewno znajdowala sie w poblizu. Kora szczerze i serdecznie nienawidzila pogrzebow. Szczegolnie, ze nawet przed soba nie chciala przyznac, iz wcale sie nie smucila z powodu smierci Owena. Wrecz przeciwnie, byla tak zadowolona, ze pogrzebala go z cala pobozna pompa, choc byl ateista. Braciszek straszliwie przynudzal; Siostrzyczka czekala w poblizu, aby zajac jego miejsce, gdyby glos odmowil mu posluszenstwa. Godziny minely, zanim trumna wreszcie spoczela w grobie wykopanym na wielkim cmentarzu na brzegu Chromu. Kora uronila az trzy lzy, ktore spadly na gorset jej czarnej sukni. Cyprysy, wierzby i leszczyna pienily sie miedzy nagrobkami, uzurpujac sobie prawo do opuszczonego cmentarza. W jej glowie zaczelo rodzic sie zwatpienie. Nie mogla pocieszyc Eterneli. Trzynastolatka pobiegla najpierw do Pami, placzac za swym kochankiem. Dopiero wtedy Pami zaczela szukac Kory. Kiedy lzy obeschly, Eterneli wrocila do Algii, do Melthirru. Teraz staly sie nierozlaczne. Dla Kory bylo to nielogiczne, ale podejrzewala, ze obie rozpaczaly w rownej mierze. Algia stwierdzila, ze Eterneli zostanie jej uczennica. Jaka roznice sprawiala teraz jedna pogwalcona zasada? Kora, Uro, Pami i Ziniquel zgodzili sie, ze Algia powinna albo zostac mistrzynia, albo odejsc z Zaulka jak Hem, albo oszalec. Miala trzydziesci piec lat. -Ja mam tylko dwadziescia osiem - mruknela Pami - a jednak jestem najbardziej doswiadczona z nas wszystkich. Wydaje sie, ze dopiero wczoraj bylam nowa mistrzynia, walczaca o miejsce w Elipsie. -Pamietam, kiedy zabilas Isena. Uczylem sie wtedy u Konstancji. - Ziniquel potrzasnal glowa. - To nienaturalne. Piecioro z nas, jeden po drugim. Kto by pomyslal, Koro, zejestes jedyna, ktora objela krzeslo w Elipsie bez popelniania morderstwa? -Zapominasz o Kacie - warknela Kora. - Mowil mi, ze jest szczesliwy w domku na brzegu Chromu... -Hoduje pszczoly! - Niedowierzanie przebijalo ze slow Ziniquela. - Jak mozna hodowac pszczoly, bedac tworca? -Jestes ciagle mlody, Zin - stwierdzila Uro, jakby zapomniala, ze sama jeszcze nie przekroczyla dwudziestki. - Moze zrozumiesz wybor Kata, gdy przyjdzie twoja kolej, aby sie wycofac w odpowiedniej chwili. - Pocalowala go. Uniosl brwi, ale oddal pocalunek. Uro popychala go na sofe, kladac sie na nim. Ich zwiazek byl jeszcze na etapie, kiedy namietnosc atakowala bez ostrzezenia. Pami mrugnela do Kory, rozbawiona. "Ciagle jest mlody". Kora poczula panike dziecka, ktore stawia pierwsze kroki, rozglada sie za rodzicami i widzi, ze machaja na pozegnanie i znikaja w wielkiej, ciemnej, niezglebionej jaskini. "Co ze mnie za mistrzyni? Gdzie sie podziali madrzy, dobrzy imrchim, ktorzy mnie przyjeli cztery lata temu? Czy to z mojej winy wszystko sie zmienilo?" - W Niebiosach! - skonczyl flamen, przekrzykujac placzki. Deszcz przemoczyl chustke Eterneli i splywal po jej policzkach, przyklcpujac futro. Wygladala jak dorosla. - Wszystkich, ktorych stracilismy, spotkamy ponownie w Niebiosach! "Bogowie moi", skonstatowala Kora. "Mam nadzieje, ze nie". ROZDZIAL DWUDZIESTY SIODMY -Milo, spotkalam wczoraj moja siostre.-Kogo? -Wdziecznosc. Moja mlodsza siostre. Jest w Miescie Delta. - Co ona tu robi? -Jest lemanka. Przyjechala ze swoim flamenem. -Chcialbym ja poznac. - Wygladal przez brudne okno Kielicha, bawil sie koronkowym kolnierzem koszuli, bosy jak zwykle. Olowiana rama okna odcisnela slad na jego czole. Za jego plecami tworcy czytali i cicho rozmawiali; ogien trzaskal na kominku, oslonietym zelazna krata. - Byc moze, kiedy przestanie padac, zlozymy im wizyte. Gdzie sie... - ziewnal. - Gdzie sie zatrzymali? -Milo - stwierdzila wsciekla. - Powinienes isc spac! Spojrzal na nia zdumiony. -Pli nie lubi, kiedy nie spisz z nimi! -Co mnie obchodzi Pli? Ja chce spac w tych samych godzinach, co ty. Inaczej ty nie bedziesz spac, a ja nie moge zniesc, ze nie wypoczywasz. Nie chciala mowic, ze Pli mogl byc znacznie bardziej wsciekly, niz sie Milo zdawalo. -Twoje oczy smiesznie wygladaja w dzien - stwierdzila z rozpacza. -A twoje wygladaja smiesznie caly czas. - Polozyla mu glowe na kolanach. Potargal jej wlosy. -Ani sie waz - ostrzegla. - Dopiero co je ufarbowalam, zeby dobrze wygladac u Goquisite... -To juz nawet dotknac cie nie moge? - zakpil. Przyciagnela jego dlon do ust i pocalowala szponiaste palce. Wczesniej tego popoludnia... Wedrowala Aleja Locreed, przebrana raz jeszcze za deltanska pokojowke Rosi, robila sobie dlugo oczekiwana przerwe od nudnych dyskusji wedlug nowego rozkladu, na ktore nalegal Belstem. Smakowite zapachy dolatywaly do niej ze sklepow i restauracyjek. Kupila kubek baraniego rosolu. Nie jadala juz na przyjeciach i kolacjach ani nawet na proszonych herbatkach: nigdy nie wiedziala, co sie dzialo miedzy kuchnia a jej ustami. Tutaj jednak widziala, jak sprzedawca kroi mieso, wrzuca je do sagana, gotuje, zanurza kubek w parujacej zawartosci i podaje go jej. Goraco odpedzilo z jej ciala mroz. Smak przypomnial jej nagle o Beaulieu. Uniosla glowe i zobaczyla flamena z lemanka, stojacych na rogu Locreed i Cienistej, lemanka niezwykle daleko przed flamenem, ponura blondynka o wlosach rozjasnionych przez slonce, bardzo szczupla. Nie mogla mniej przypominac Domesdianki. Ale Kora przysieglaby... "Niemozliwe". Przelknela rosol, nie podnoszac glowy. -Widziales juz tutaj tego bialowlosego flamena, przyjacielu? - zapytala mezczyzne stojacego obok niej. Przygryzl warge w zamysleniu. -Aha. Jest tu nowy. Mieszka gdzies, gdzie go upchnal Braciszek Purytanizm, z tego co wiem... Ale nie mam pojecia, co robi w Christonie. Nazywa sie Transgresja czy Transsubstancja, czy jakos tak. "Transcendencja!" Kora podskoczyla i upuscila kubek. Wysokie, budynki z galeriami tkaly z odglosow miasta istny dywan, wplatajac zapachy gotowanego miesa, ryb, pieczonego bambusa, amoniaku, topionego metalu, przez ktore przeslizgiwala sie pedzac na rog. Okrazyla chlopca, niosacego kosz suszonego tunczyka, i dotknela ramienia lemanki. Dziewczyna odwrocila sie, marszczac brwi. A potem otwarla usta ze zdziwienia. Aleja zamienila sie w babelek ciszy. -Przepraszam, moja droga - poniosl sie wokol wycwiczony glos Kory. Zle! Nie ten glos, nie ta osoba. - Nie moglam nie zauwazyc, ze raczej przypominasz... - Potarla szybko twarz. - Wdziek? -Zmienilas sie - powiedziala Wdziek twardo, broniac sie przed rozpoznaniem. - Wygladasz krolewiecko. -To tylko pyl! - Kora znow uniosla ramiona, ale zatrzymala sie w polowie gestu. - Poznalas moja twarz, prawda? Prawda? -Tak... mi sie wydaje. - Wdziek wyciagnela dlon i przejechala palcem po policzku Kory, wpatrujac sie w brazowa smuge. - Tak. Bogowie! Myslalam, ze od dawna nie zyjesz. -Ja tez. Ja tak myslalam o tobie. Otworzyla ramiona, aby uscisnac dziewczyne, ale Wdziek wywinela sie zgrabnie. Kora stala teraz z idiotycznie rozpostartymi ramionami. -Koro? - Wdziek spojrzala na Braciszka. Jego biale brwi zbiegly sie na krysztalach soli, a usta wykrzywily niechetnie, kiedy odwracal sie w kierunku ich glosow. - Czy mozemy isc gdzies porozmawiac? -Oczywiscie. Oczywiscie. Bogowie, od czego zaczniemy? Ale nie mozesz go chyba zostawic? -Jego? Ja go nie obchodze. Pal go licho - powiedziala zimno Wdziek. Jej glos brzmial teraz znacznie doroslej niz... Szesnastolatka? Siedemnastolatka? Prawie dziecko. - Idziemy? -Tak, tak. - "Sadze, ze on tu poczeka". Objawszy Wdziek ramieniem, Kora poprowadzila ja ulica Cienista az do sklepow sprzedawcow dywanow. Fredzle zakolysaly sie, kiedy weszly w pierwsze drzwi. Otoczyl je chlodny powiew z pasazu. Ciemnosc pachniala welna i skora, glosy spieraly sie o ceny, leniwie, gotowe targowac sie cale popoludnie. Szly dalej, az do dlugiego podworza, gdzie sprzedawcy trzymali swoj towar przed skatalogowaniem. Lezaly tam setki zwinietych dywanow, rzuconych na siebie, podtrzymywanych przez zmasakrowane drzewka; uzywane kobierce wietrzyly sie na sznurach. Tworzyly male pokoiki. Kora poprowadzila Wdziek do jednego z nich i usiadla na ziemi. -Dlaczego pozwalaja ci tu przychodzic? - zapytala Wdziek nieufnie. -Och, moglabym wyniesc ten dywan, gdybym zechciala - odparla Kora bez namyslu. -Gdyby mnie rozpoznali, klanialiby sie w pas. - Ugryzla sie w jezyk. -Naprawde? Jestes dama? Wyszlas za lorda z Krolewca? - Wyraz twarzy Wdziek wyraznie mowil, ze takie wytlumaczenie byloby prosie i przerazajace zarazem, bo gdyby Kora zostala ateistyczna dama, Wdziek musialaby ja znienawidzic. -Jestem... - "Przede wszystkim dyskrecja!", ostrzegala Goda, ktora lekcewazenie tego ostrzezenia doprowadzilo do porzucenia przez wlasnych imrchim. Kora zamknela usta. W koncu rzekla: - Jestem tworczynia. - Oczywiscie, dla Wdziek byly to puste slowa; byla bezpieczna. -Nie wygladasz jak... czymkolwiek sie zajmujesz. Wygladasz... - Wdziek zmarszczyla sie - na dwadziescia piec lat. Pieknie. Kora na chwile zamknela oczy, powstrzymujac lzy. Dlaczego te rzucone od niechcenia slowa tyle dla niej znaczyly? -A ty? - wyrzucila z siebie. - Tez wygladasz starzej. Doroslej. Masz takie jasne wlosy. Bylas na sloncu? Wdziek wykrzywila sie bez slowa. Przejechala dlonia po wlosach, a niechlujnie ostrzyzone kosmyki stanely deba. -Och, Koro, tak. Wedrowalismy. Najpierw w Zachodniej Rubiezy... zostawalismy dlugo w kazdej wiosce. Pewnie po to, zebym sie przyzwyczaila do takiego zycia. Potem przyjechalismy do Miasta Delta i uczylam sie wszystkich sekretow lemanow. Nie chodzi tylko o opisywanie tego, co widzisz. Nienawidzilam miasta, ale nie pamietalam go takiego jak teraz, nie bylo takie zamkniete i obojetne, takie cuchnace. Wtedy nikt nie probowal ukrasc nam pieniedzy. Wtedy nikt nie mowil, ze potrzebuje cudu, a kiedy weszlismy do malej chatki, nie polozyl na stole worka swinskich odchodow i nie zapytal: "Mozecie to zamienic w monety?" Kora skrzywila sie. Wiedziala, ze rzadko miala okazje poznac prawdziwe zycie Miasta Delta. -A potem pojechalismy do Kalwarii. Wedrowalismy jakies siedem lat. -Podobalo ci sie? - "Bogowie, co za durne pytanie!" - Transcendencja mowi, ze Kalwaria to dzielo jego zycia. I moje tez. Ja... Ja zrobilabym wszystko, aby tam wrocic. -Dlaczego nie wracasz? Wdziek potarla twarz. -Nie... nie sadze, ze mnie ze soba zabierze. -A niby dlaczego nic? -Mamy... mamy tu zadanie. I boje sie, ze zatrzyma mnie, dopoki nie wypelnimy go, a potem powie, ze jestem za stara na to, zeby byc lemanka i ze przyjechalismy tu, bo chce sobie znalezc deltanskie dziecko na mojego nastepce. Kora widziala, ze siostra bardzo starala sie zachowac obojetny wyraz twarzy. A teraz, nagle, zgiela sie wpol i schowala glowe w jej zielonej spodnicy, drzac jak lisc. Kora chciala ja pocieszyc, ale nie smiala. Jakie to bylo uczucie, nie miec na swiecie nikogo procz flamena, dzielic z nim te rujnujaca godnosc, ktora nie pozwalala nikomu dostrzec slabosci takich zwiazkow? Wszyscy lemani, ktorych znala, byli tacy pogodni, pelni wewnetrznego spokoju, nawet ci biedni, jak martwy Kosc, ktory wcale nie staral sie ukryc swej namietnosci do Radosnosci. Ale byc moze milosc ich flamcnow nie byla rezultatem tej rownowagi, jak wierzyla, tylko osia ich egzystencji. Czy wszyscy zalamaliby sie jak Wdziek, gdyby im te milosc odebrano? "Jak mozesz tak siedziec i patrzec, jak placze? Jest twoja siostra!" - Kochanie, tak mi przykro. - Kora sprobowala objac Wdziek. Dziewczyna odsunela sie, przytulila do dywanu, ktory wybrzuszyl sie niebezpiecznie. Kurz wypelnil powietrze i klul Kore w nos. -Zostaw mnie! Jestes dama! - Skoro Wdziek chciala tak myslec... Kora sama byla sobie winna, powinna byc szczera od samego poczatku. - Chce od ciebie tylko pomocy! - Miala martwe oczy. - Jestem twoja siostra. Musisz mi pomoc. -Jestes moja siostra - powtorzyla Kora. -Znasz jakichs doradcow z Elipsy? Jakichs waznych flamenow? Kogokolwiek? Wiem, ze nie moge zmusic Transcendencji, zeby mnie znow pokochal, ale gdybym mogla z nim zostac. Tylko o to prosze, zeby z nim zostac. Moze by przyszedl... Kora wziela gleboki oddech. Pochylila sie powoli, aby nie przestraszyc Wdziek. Falbanki na spodnicy wydely sie, wypelnily przestrzen miedzy ich kolanami. -Powiedz mi dokladnie, czego chcesz. Zobacze, co sie da zrobic. *** Nie opowiedziala o tym Milo. Nie zdazyla. Ktos zapukal w okno i Milo odskoczyl. Afet Merisand przyciskal twarz do mokrej szyby, przypominal przestraszona fladre. - Ja? - wskazala na siebie Kora.Rykszarz potaknal i zamachal rekami. -Czego on chce? - Uro wstala i polozyla rece na ramionach Kory. - Gdybym byla toba, dziesieciu stop bym w jego rykszy nie przejechala. -To ulubieniec Dywinarchy, Uro - rzekl Milo. Obrocil sie do Kory - Czegokolwiek chce, lepiej chodzmy. Ogarnela ja wdziecznosc, ktora uspokoila lek, dlawiacy jej racjonalnosc jak chwasty zboze. Pojdzie z nia. Bedzie sie o nia troszczyl. Ale kiedy wyszli, on mruzac oczy w swietle slonecznym, ona otulona azurowym szalem, ktory Algia narzucila jej na ramiona. Afet pokrecil glowa. Dyszal i parowal w deszczu jak pies pociagowy. Cuchnal tez jak pies. -Tylko pani Garden. Milo gorowal nad muskularnym deltanczykiem. Szczuply jak na auchresh, wygladal iscie bosko, gdy zagrzmial: -Jestem Nastepca! I nie potrzebuje twej zalosnej rykszy, aby sie dostac tam, gdzie pragne! -Rzeczywiscie - odparl Afet. - Ale Dywinarcha chce widziec tylko pania Garden. -Bogowie, Koro... - jeknal Ziniquel. -Ani slowa! - rozkazala. Jej glos zabrzmial nadzwyczaj ostro. - Milo - wyciagnela do niego reke. - Lepiej bedzie, jesli pojade. -Nie pozwole ci - polozyl jej zaborczo dlon na ramieniu. Strzasnela ja i wsiadla do rykszy. Afet zasunal kotare. Uslyszala jeszcze: -Koro! i... -Zniknal... W ten sposob udowodnila sobie, ze nie nalezy do niego. Kocha go, ale nie potrzebuje, aby dzialac. -Jedziemy - powiedziala stalowym glosem. Bogowie, miasto cuchnelo jak padlina! To ta zimna pogoda. Wiatr niosl glosy. Ale po chwili pedzili po drewnianej rampie na dziedziniec Starego Palacu. "Dokad jedziemy?" zastanawiala sie Kora. Wystawila glowe zza kotary: otaczala ja ciemnosc. Cos przetoczylo sie w odwrotnym kierunku, powiew powietrza potargal jej wlosy i zrozumiala, ze niemal stracila glowe. Ryksza stanela; Merisand pomogl jej wysiasc. Stala na mokrym klepisku. -Jestesmy w stajniach, od kiedy pada. Mam nadzieje, ze nie macie nic przeciw temu, pani. -I tak nie mam nic do gadania. Jej oczy powoli przyzwyczajaly sie do mroku. Stali w szerokiej, niskiej stodole podzielonej na boksy, rozbrzmiewajacej krokami rikszarzy. Przeszli wsrod odjezdzajacych i przyjezdzajacych ryksz do malych drzwi miedzy dwoma boksami i weszli w korytarz. -Musze was sam poprowadzic, pani. -Dobrze, dobrze! I przestan mowic do mnie pani! - Zerknela na niego. - Za duzo o sobie wiemy. -Ach... a co to za wiedza, pa... panno Garden? Rozesmiala sie. Korytarz byl opuszczony, jesli nie liczyc kilku sluzacych. Nikt nie wymienil pochodni. -Na przyklad to, ze byles poslancem miedzy Aneisneida a Soderingalem, kiedy Belstem usilowal przeszkodzic im w kontaktach. To ty organizowales im randki. -To nieprawda! - Rzucil jej spojrzenie i poprawil sie. - Dzialalem na rozkaz Dywinarchy! -Aha. - Skrecili w wezszy korytarz. Afet poczerwienial z gniewu. - Belstem nazwal ich zareczyny poczatkiem konca - dodala Kora. - Mowi, ze to spowoduje kolejna degradacje Elipsy, od zdominowania przez flamenow, przez przewage moznych, po dominacje biedoty. Dlaczego niby Dywinarcha mialby cos takiego popierac? -Nie znam motywow mego monarchy! Z tym sie mogla zgodzic. -Coz - rzekla. - Przypuszczam, ze przybylam tu, aby je poznac, prawda? Przypuszczam, ze dlatego mnie wzywa. Wspinali sie spiralnymi schodkami. Merisand zatrzymal sie przed nie rzucajacymi sie w oczy drzwiami. -To pokoj wladcy. Nie wchodze tu, jesli mnie nie wezwal. Kora nacisnela krysztalowa klamke i weszla. Pokoj byl wielki jak Kielich - wiekszy. Szachownica z plytek pokrywala podloge. Katem oka widziala bogate, abstrakcyjne freski w zywych kolorach, tworzace ulotne obrazy. Tu i owdzie staly meble auchresh. Po pokoju hulal przeciag. Jedna sciana byla cala ze szkla grubego na stope, z otwartymi gdzieniegdzie lufcikami, a na zewnatrz, na drewnianym balkonie stalo wielkie loze na kolkach. Baldachim powiewal jak choragiew. Kora rozejrzala sie wkolo, upewniajac sie, ze niczego nie przeoczyla, i wyszla na balkon. Wiatr odebral jej dech, ale byl do zniesienia. Szeroki, drewniany balkon ciagnal sie na calej dlugosci sciany Starego Palacu; stalo na nim tylko lozko. Statki wszelkiego ksztaltu i wielkosci uwijaly sie po morzu, manewrowaly na redach i wplywaly do portu, jak miliony mrowek w mrowisku. W lozku lezal martwy Dywinarcha Krolewca, Kalwarii, Veretry, Pirady, Islandii, wysp Archipelagu i Domesdysu i innych. Kora wrzasnela. Skoczyla do przodu i kleknela na koldrze, lapiac Dywinarche za chudy nadgarstek: -Panie! O bogowie... Otworzyl jedno oko: -Czego, do cholery? Objela sie. Bogowie. Bogowie. Jego oczy przypominaly olbrzymie, mleczne orbity, obrzezone krwia. Zimno zwyciezylo. Zeskoczyla z lozka i wepchnela je do pokoju. -Dywinarcho, dobrze sie czujesz? - krzyknela w auchraug. -Umieram - zakrakal po ludzku. Nie zdziwilo go, ze ona mowi jego jezykiem, chociaz nigdy nie slyszal, zeby go uzywala. Moze nie zdawal sobie sprawy, ze nie byla jednym z auchresh. Ale musial wiedziec: poslal po nia. Trudno bylo sobie wyobrazic, ze ten drzacy ksztalt mogl sie zdobyc na taki wysilek. Podniosl sie z poduszek, spojrzal na nia; jego twarz skurczyla sie z wysilku. -Nie zamykaj drzwi - ciagle mowil po ludzku. - Lubie wiatr. Smakuje sola, a ja tesknie za domem. Ty... ty jestes Pokora? Irissu Milo? -Tak - patrzyla na niego pytajaco. -Poslalem po ciebie. Jestem stary... Nie moge ciagle nawiedzac domow innych ludzi, w przeciwienstwie do mlodych. Nie wiem za bardzo, co sie dzieje, oprocz tego, co mi mowia Pli i Milo. Oczywiscie, ich raporty sa sprzeczne, wiec dopoki Braz i Ptak nie opowiedza mi swojej wersji, mam metlik w glowie. Moi firchresim... jaka szkoda, ze sa auchresh. Obaj sa dobrymi ludzmi. - Zdania przerywalo sapanie. Kora zmarszczyla brwi: -Dlaczego szkoda, ze sa auchresh, panie? -Ach. Usiadz przy mnie smiertelniczko. Uwazajac, aby go nie przygniesc, Kora wspiela sie na lozko i usiadla po turecku na brokatowej kapie. Jego skora odcinala sie od snieznobialej poduszki. Splotla palce. -Dywinarcho? Dlaczego zalujesz, ze Pli i Milo sa auchresh'? -Ach... Nic nie wiem - sapnal. - Nie pamietam. -To dlaczego po mnie poslales? - Z zaskakujaca odwaga pochylila sie w przod. - Badzmy szczerzy: pamietasz wiecej, niz mowisz, Dywinarcho. Wiek cie wcale nie oglupil. Zasmial sie. Kora jeknela i zatkala uszy; przyzwyczaila sie do modulowanego glosu Milo. -Ha, he! Ha, ha, ha! Tworczyni, jestem sprytny! - W jego oczach zamglonych przez katarakte zatanczyly iskierki humoru. - Ale powiedz mi, dlaczego mialbym ci ulatwiac zrozumienie? -Nie wiem. - Wiatr szalal po pokoju. "Ale widze, ze nie ulatwisz mi zrozumienia niczego, co powiesz". Chciala powiedziec: "Czy wybrales mnie na Nastepczynie?" Ale w ostatniej chwili stchorzyla. Zapytala: - Dywinarcho, kiedy poslales po Gode, szesc miesiecy temu... co jej powiedziales? -Gralismy w szachy. Moja chusteczke, smiertelna! Znalazla kawalek materialu sztywny od krwi i wepchnela mu w garsc. Zakaszlal w nia, unoszac sie z poduszki tylko po to, aby zaraz na nia opasc. Kora skrzywila sie. Miala wrazenie, ze w glebi jego pluc metal drapal o metal. -Jestes... inteligentnym... czlowiekiem - rzekl, kiedy wreszcie przestal kaszlec. - Wiele przepowiedni wymienia twoje imie. Przysun sie... nie, obejmij mnie. Nie wzbudzam w tobie obrzydzenia, co? Polozyla sie obok. Jego skora byla jak zimna gabka i zdradzala postepy choroby. -Nie. - A potem uzyla sekretnej broni, ktora kiedys wreczyl jej Milo: - Zlota Antylopo. -Auc! - zatrzasl sie. - Od ponad stulecia nikt mnie tak nie nazywal! -Przepraszam - spojrzala na morze. - Zlota Antylopo. Przez chwile byl cicho, poniewaz walczyl o kazdy oddech z flegma i slaboscia. Wiatr rozwiewal zapach krwi, ktora od czasu do czasu wykaslywal. -Nie bylem Zlota Antylopa od czasow mlodosci, w Niebiosach Anemonowych Kanalow. - Mowil w auchraug. Nie zauwazyl zmiany. Ramiona Kory zadrzaly. - Nazwalabys je wioska. W zakolach Chromu gleboko w Kithrilindu. Bylem tam wtedy Antylopa, mainraui, dla pierwszego czlowieka, jakiego spotkalem, mlodzienca zwacego sie Zeniph, bylem Zlotem. Nie bede cie zanudzal historia, jak sie zaprzyjaznilismy i jak mnie ukarano, skazujac na dozycie mych dni tutaj, w Miescie Delta. Serbalim uznali, ze moze, gdy stane sie Dywinarcha, bede mogl naprawic wyrzadzone szkody. Mylili sie. Kora nic nie mowila. Wiatr byl prawie cieply. Moze sie do niego przyzwyczaila? Przesunela ramie i skulila sie jak dziecko u boku Zlotej Antylopy. Zrzucila buty i wsunela sie pod ciezki brokat. -Opowiedz mi bajke, Dywinarcho. - Obrocila sie na plecy. - Opowiedz mi o swojej mlodosci. Nie o Antyproroku, o wszystkim, tylko nie o nim. Jak ty i inne Znajdy bawiliscie sie, zanim on wkroczyl w wasze zycie. -Bylismy glupi. -Wszystkie dzieci sa glupie. -I dlatego beztroskie. - Dywinarcha zakaslal. A potem, powoli, zaczal opowiadac o zyciu w Niebiosach Anemonowych Kanalow. - To byl czas, kiedy wszyscy zyli chwila, podziwiali swe piekno, jednoczesnie czczac zycie i smiejac sie z niego. Kora zmuszona byla przerwac: -Bycie tworca to zachwyt nad czyims koncem. Mysle, ze my, ludzie, nigdy nie bylismy tak niewinni jak wy. -O, nie. Nigdy. Widzisz, wy zawsze mieliscie dzieci. Bez takiej odpowiedzialnosci mozesz sie poswiecic glupiemu egotyzmowi i czystej zabawie. Kiedy bylem mlody, Niebiosa wciaz zaslugiwaly na swa nazwe... Opowiadal jej o pierwszym kochanku, pierwszym polowaniu jako mainraui i chwili, kiedy powolano go przed serbalim, aby oznajmic, ze zostal Nastepca. Kora wstala i zamknela okna, a potem wrocila do lozka. Popoludnie ciemnialo. Na statkach zapalano latarnie na dziobie i rufie, a one kolysaly sie w swoim rytmie, jak swietliki na ciemnym morzu. -Zawiodlem jako Dywinarcha. Ale jestem dumny ze swej porazki. - Stary glos nabral rozkazujacych tonow. - Nie kazdemu zdarza sie, ze samotnie niszczy religie, i imperium. Mysle, ze tylko Wedrowiec moze ze mna konkurowac. Wy, mlodzi doradcy, nie zaprzatacie sobie glowy polityka zamorska, jesli tylko wasi podwladni siedza cicho. - Kora syknela. - Ale powiem ci, Pokoro, ze kiedy umre i nie zostane natychmiast zastapiony inna silna osobowoscia, wybuchnie wojna. Kalwaria wylamie sie i stworzy wlasne panstwo. Islandia i Pirady sie polacza. Domesdys i Veretry rozpadna na czesci. Archipelag pograzy sie w anarchii. Tak... mysle, ze zasluzylem sobie na miejsce w historii. Moje imie bedzie glosniejsze od Antyproroka. Slyszysz, Zeniph? - krzyknal nagle. Kora pokonala strach. -Zlota Antylopo, czy chcesz, aby to wszystko sie stalo? Dlatego popierasz upadek Elipsy? Po chwil i rzekl: -Chce tego za wszelka cene uniknac - przerwal. - Dlatego zdecydowalem sie wyznaczyc Nastepce, ktory bedzie reprezentowal kazda czesc Dywinarchii. "O, nie" pomyslala Kora slabo. Ale tym razem nie przerwal. -Ostatnie stulecie dowiodlo tego, w co zawsze wierzylem: ze wasza rasa jest rowna mojej albo i lepsza od niej. Zmienilem to miasto z cichej, poboznej dziury, gdzie lud klanial sie bogom w pas, we wrzace, przezarte zbrodnia metropolis, gdzie bogowie zakrywaja twarze i przemykaja w cieniu. Chcialem doczekac konca transformacji i dlatego wybralem pozostanie tu do konca. Korze mowe odjelo. -Ostatni Dywinarcha. Tak chcialbym byc nazywany. -Ladny tytul. -Nie chce twoich pochlebstw, jesli wywoluje w tobie obrzydzenie. - Z wielkim wysilkiem obrocil glowe. - Powiedz mi to. Musiala cos wiedziec. -Er-serbali, ta partia szachow, ktora rozegrales z Goda... Kto ja wygral? Dywinarcha nie odzywal sie kilka minut. Lapal powietrze. -Ja. Usiadla i podciagnela kolana pod brode. -Tak musialo byc. Pokoro. Goda byla ofiara. Pionkiem, ktorego sie poswieca. -O co ci chodzi? - Goda byla mocna, byla wszystkim, tylko nie ofiara... -Dlatego wyznaczylem ja na Nastepczy nie. Wiedzialem, ze pierwszy czlowiek, ktorego wyznacze, umrze z tego powodu i gdyby byla nim doradca Gentle, ludzie uznaliby za naturalne, ze ty odziedziczysz jej tytul. Nie wiedzialem, ze ty ja najpierw zabijesz... - zasmial sie -... ale takie rzeczy sie zdarzaja. Kora westchnela. Z czystej nienawisci miala ochote powiedziec mu prawde o zniknieciu Gody. Jak mogl to zaplanowac z zimna krwia? Czy ona... czy ona nie zrozumiala jego motywow? -Ty bylas caly czas moja wybrana - powiedzial. - Dywinarchia jest twoja, zatrzymaj ja lub zniszcz. Coz nam w koncu zostaje oprocz przepowiedni? A przepowiednie mowia o tobie. -Dywinarcho, przepowiednie mowia tez, ze zostane zapomniana przez ludzi i bogow! - wybuchnela. - A to sie wcale tak szybko nie stanie! One sobie przecza! Jak mozesz w nie wierzyc? - Tyle frustracji i gniewu roslo w cieniu tych przepowiedni jak chwasty, potezniejac przez lata. - Sa tylko bredzeniem szalonych lemanow! Takie czarne, niematerialne... Pli pojawil sie obok lozka w siarkowym rozblysku i przygwozdzil Kore do wezglowia. -A wiec tu jestes! Milo mial racje! - Wpatrywal sie w Dywinarche. - Starszy, co jej powiedziales? -Ach. Firchresi, poznaj Kore. - Dywinarcha usmiechnal sie z zamknietymi oczami, ukazujac przegnile zeby. - Moja nowa nastepczynie. -Nastepczynie? - Twarz Pli pociemniala, skrzydla sie zatrzesly, ale odzyskal kontrole nad soba. Kora zrozumiala, ze sie tego spodziewal. -A co z Milo? -Sa irissim. Moga sami rozwiazac spor. -Er-serbali, tu nie chodzi o irissim! Tu chodzi o boskosc. Zlota Antylopa zamknal oczy. W kaciku warg pojawila sie biala krew. Pli rzucil sie ku niemu, obrocil i przycisnal jego twarz do piersi. -O, nie - syknal, zniknal i pojawil sie znow, na lozku, dlugonogi pajak w spodniach i koszuli. Masowal nadgarstki Dywinarchy, kiedy Kora wykaslywala siarke z pluc. - Jesli pozwolilas mu sie wymknac, zabije cie... Dywinarcha otworzyl oczy. Ze swistem zaczerpnal powietrza. -Jeszcze sie nie wymknalem. - Mgla znad morza wciskala sie do komnaty, glaszczac kark Kory. Potarla nagie ramiona, zaszczekala zebami. - Ciesze sie, ze tu jestes - powiedzial z trudem Dywinarcha. Pli przelknal. -Breideii. - Puscil szczuple nadgarstki i pochylil glowe, jego opalizujace loki spoczely na twarzy Dywinarchy. -Moj najkrnabrniejszy firchresi. I najukochanszy. Niewielu czci moje imie. -Ja czcze - szepnela Kora, poruszona tym, ze po raz pierwszy Pli okazal prawdziwe uczucia. - Jestes wielkim czlowiekiem, Dywinarcho. -To dobrze. - Oczy Dywinarchy jasnialy. - A ty uczynisz mnie jeszcze wiekszym. -Alez nie - powiedzial Pli. - Moj breideii, nie mozesz. -Pli, ona jest lepiej przygotowana, aby przewodzic swiatu niz ty, Milo czy ktokolwiek inny. Zlosc az buchala z Pli. -Jest glupim, dwudziestoletnim czlowiekiem! -Czy to ja dyskwalifikuje? - Dywinarcha lezal nieruchomo z zamknietymi oczami. - Tak przepowiedziano - zakrakal. -Cholera niech wezmie przepowiednie. Przepowiednie sie nie spelniaja. Zoladek Kory skurczyl sie ze strachu. Przepowiednia czy nie, nikt nie mogl zmienic zdania Starszego. Nawet Pli. Dlaczego Dywinarcha powiedzial Pli? Oczekiwal takiej reakcji. Chcial stworzyc miedzy nimi przepasc. W jednej chwili, jakby zbito talie czarnego szkla, jasno ujrzala jego plan. Strach odebral jej dech. Zalezal on od jej odmowy i przyznania, ze jest niezdolna do dziedziczenia Tronu. I prawie sie udalo! Uzyc Pli w ten sposob... uzyc jej w ten sposob... i Gody, dziesiatki lat... -Coz za ton! - smial sie Dywinarcha. Kazdy chichot kosztowal go fortune krwi. Smierdziala stechlizna, jak kazdy plyn z dwustuletniego ciala. - Co... za... ton... - Jego twarz wykrzywila sie ze strachu. - Na Moc... -Starszy? - zapytal Pli z lekiem. -To... jest... -Dywinarcho, nie odchodz! -Cicho! -Zmien zdanie. Dywinarcho! Nie chce Tronu! Zatrzymaj go sobie! Na twarzy Dywinarchy pojawil sie nieziemski spokoj. Nie slyszal ani jednego slowa Kory. -Tyle dzwoneczkow - rzekl wyraznie w auchraug. - Jak muzyka sfer niebieskich, slyszana przez wode. Sluchajcie! Odor krwi wypelnil powietrze. Kora i Pli uniesli glowy i spojrzeli na siebie. Byli sami w gwaltownie ciemniejacym pokoju. *** Na calym swiecie pokrecona maszyneria Dywinarchii zgrzytala, klekotala i szurala, pracujac jak zawsze. Ale w zimnym, ciemnym pokoju Starego Palacu odpadl od niej ster."Swiat nie wie, ze sie zatrzymal, i dlatego nadal sie kreci". Pli chodzil tam i z powrotem. Mijaly minuty. Kora domyslala sie, ze targala nim zazdrosc, lojalnosc, zal i zadza. Bala sie poruszyc, przekonana, ze natychmiast by ja udusil. Dywinarcha pragnal wojny. Co innego mogloby zapewnic dlugi rozdzial w podrecznikach historii? Powiedzial, ze wyznaczyl ja na Nastepczynie, bo zadowolilaby wszystkie zwalczajace sie frakcje; naprawde jednak wyznaczyl ja, bo wiedzial, ze tego nie zrobi i wycofa sie, dokladnie tak, jak planowala. To zostawialoby Milo, ktory tez nie chcial byc Nastepca, w szponach Pli. W takiej sytuacji ateisci mogli sie tylko zbuntowac. Dywinarchia nie rozpadlaby sie: zostalaby rozerwana na strzepy. Wszystko z powodu Zlotej Antylopy. Malego, niewinnego, szarorozowego trupa. Musiala jakos pokrzyzowac mu plany. -Gdzie jest Milo! - mruczal do siebie Pli. - Nie moge jej tu zostawic! - Widziala blysk jego wlosow i slyszala szuranie pazurow na podlodze. Krzeslo auchresh, na ktorym siedziala, bylo straszliwie niewygodne, ale znajdowalo sie tez najdalej od loza. Teraz, przygladajac sie wyszukanym ornamentom, zauwazyla, ze przypominalo Tron. Trzy jasne ksztalty anchresh pojawily sie przy oknie. Szpony zazgrzytaly o posadzke. Kora poderwala sie na rowne nogi. Brazowa Woda, Przetracony Ptak i Nadzieja; drzwi otwarly sie z hukiem i wpuscily swiatlo z korytarza. Wygladalo na to, ze przybiegli wszyscy tworcy, prowadzeni przez Milo, za nimi pojawili sie Goquisite i Belstem, dyszacy jak pies, i, bogowie, flameni doradcy tez, i Transcendencja? A on co tu robil? A Wdziek? I dlaczego nikt nie zwracal na nich uwagi? -Przepraszam, Pli - krzyknal Milo. - Tak dlugo ich wszystkich szukalem! -Umarl - powiedzial Pli. Wszyscy gadali jeden przez drugiego, ale slowa Pli byly jak kamien rzucony w szybe. Kazdy czlowiek i anchresh podskoczyl i zamilkl. Nawet lemanom odebralo mowe. Stali samotni, bez przywodcy, jak cienie na tle freskow. -I zostawil ciebie... - Pli ruszyl do przodu, najjasniejsza postac w pokoju. - Ciebie, swego Nastepce, Mi... Kora wziela gleboki wdech: -Mnie - powiedziala glosno, a wszystkie glowy odwrocily sie w jej strone. -Ja jestem Nastepczynia. Pli rzucil sie na nia. Pajecze dlonie zacisnely sie na jej podbrodku i karku, gotowe zlamac jej kregoslup, wykrztusila wiec: -To nie tak! Ktos zlapal Pli od tylu, ale jego rece nie drgnely. -Gdybys sie tylko nie odzywala - syknal. - Moglibysmy zapomniec o tych starczych idiotyzmach... Ale to Pli nie myslal jasno. "Dzieki bogom, ze zareagowal tak gwaltownie. Teraz wszyscy wiedza, ze mowie prawde", pomyslala. -Oglosil - dyszala ciezko, jakby kazdy oddech mial byc ostatni -...mnie Nas...tepczynia... zeby wy... wolac wlasnie taki... elekt, Pli! -Pusc ja, Pli! - Kora rozpoznala glos Nadziei. Przed oczami zaczely jej latac czarne kregi. -Bez przemocy! - ostrzegl glosno Brazowa Woda. Pli puscil ja. Cofnal sie wolno, wycierajac rece w koszule. Kora odwrocila sie do doradcow (co tu robila Wdziek?) i delikatnie pomacala szyje. -Dywinarcha napawal sie swa porazka. Na poczatku myslalam, ze osadzil mnie na swoim miejscu, aby przypieczetowac swa przegrana. Potem zrozumialam, ze chodzilo o cos wiecej. Byl pewien, ze ustapie. Gdyby Milo objal Tron, istnienie spisku - nie udawajcie zaskoczenia, wszyscy o ni m wiemy - wywolaloby wojne. Wojne, przy ktorej Wojny Nawroceniowe przypominalyby bojke w karczmie. Kiedy tak stala tam w bialych butach i zwyklej sukience, otulona mgla i zapachem morza, miala ich wszystkich w garsci. Odetchnela i uzyla najbardziej przekonujacego tonu: -Pozwolimy mu na to? Czy tez stworzymy nowy pokoj? -Wojna... - syknal Pli z usmiechem. - Moze wlasnie tego nam trzeba. Przerazona Kora szukala oczu Milo. Ich spojrzenia skrzyzowaly sie w niemal doskonalym porozumieniu. -Hmm - powiedzial lekko, przenoszac ciezar ciala na jedna noge. Lemani opisywali jego wspanialosc. - Pomyslmy, jak by sie to rozwinelo. Gdybym objal Tron... -Walczylibysmy z toba! - przerwal mu Belstem, oddychajac szybko. - Walczylibysmy z toba na ulicach, na wsi, na soli! Kora zostala ogloszona Nastepczynia! -Udowodniles, ze mam racje, Belstemie - powiedziala Kora sucho. - Mielibysmy wojne. Nawet, gdybysmy zdobyli Miasto Delta, trwalaby nadal. Prawda, Pli? - Wyraz jego twarzy mowil sam za siebie. - Mielibysmy wladze i policje, ale ty mialbys za soba motloch. Rowna stawka. Wyobrazasz sobie? A wy? - Zalowala, ze nie moze widziec ich twarzy. Panujaca ciemnosc ja denerwowala. - Jest tylko jeden sposob, aby uniknac tej katastrofy. - Odetchnela. - Musicie zaakceptowac mnie jako Dywinarchinie. Ze wszystkich stron odezwaly sie glosy, klocac sie w ciemnosci. "Tak. To ona, nie rozumiesz, unikniemy smierci". Waga kolysala sie dziko. Wiatr ucichl, przestal nia szarpac; drzala. Potem, ze zdecydowanym brzekiem, jedna z szal opadla i glosy, watpiace, przestraszone, zaszeptaly: "Nie mozemy jej pozwolic - to wolnosc - to bluznierstwo..." - Tak, to jest bluznierstwo - powiedzial cicho dziewczecy glos. - Ale to zostalo nakazane. Wszystkie przepowiednie lacza sie ze soba. - Glos mial miekkie, niemal marzace brzmienie. - To zostalo nakazane. Milo rzucil glosno: -To jedyny sposob. Musimy sie zgodzic. Wszyscy musimy potwierdzic prawo Kory do Tronu. Wtedy i tylko wtedy nie zagrozi nam anarchia! "Bogowie. Milo, gdyby to powiedzial ktos inny..." - Przepowiednie to bzdura - powiedzial tepo Pli. - Wynocha stad, wszyscy, juz! Klotnia wybuchla ze zdwojona sila, glosy byly wsciekle i przestraszone. -Nie bedziemy tolerowac tego bluznierstwa! - wrzasnal Braciszek Purytanizm i pobiegl za Auspi ku Walecznemu. Radosnosc ruszyl za nimi. Tworcy mruczeli cicho, lecz z pasja, a potem z bolem serca Kora zobaczyla, ze Algia i Sto ruszaja ku Pli, "Traca wiare we mnie, zadnej wiary..." - Czekaj! - Milo przysunal sie do Pli, marszczac czolo. Waleczny lsnil wsrod mgly jak swieca. W pokoju zrobilo sie bardzo zimno. - Waleczny, mow za siebie! Ty na to nie pozwo- lisz? Nie jestes Nastepca. Ja przemawiam w imieniu wszystkich auchresh i calej Dywinarchii. -Pokazal pokoj ramieniem. - Przyjmujemy ja! -Ale to nie moze byc nakazane. - Kora uslyszala ten sam kobiecy glos, teraz niepewny. Rozpoznala go w koncu. To byla Wdziek. - Jak to mozliwe, jesli w koncu ja odrzucaja? -Zamknij sie, Milo - powiedzial Pli w auchraug. Mial smierc w glosie. - Jest przywodczynia spisku! To oznacza koniec naszej rasy takiej, jaka ja znamy! -Przepowiednie sa niekompletne, bo ich nie dopelnilismy. - Transcendencja. Kora odwrocila glowe i zobaczyla go z Wdziek, stojacych przy tworcach, dwa ciemne ksztalty naprzeciw siebie. Glos Transcendencji byl ostry i jasny jak miecz. - Dopelnij je. -Koniec naszej rasy takiej, jaka ja znamy, juz sie zaczal! - krzyknal Milo. Tworcy przesuwali sie ku Pli. - Jesli myslisz, ze mozesz odwrocic bieg rzeki, Pli, mylisz sie! Mozemy tylko ograniczyc nasze straty! -Dla ciebie. Braciszku - Kora uslyszala slowa Wdziek, jej dlon wyprysnela z rekawa koszuli zakonczona dlugim, lsniacym ostrzem i pobiegla ku Milo. Wydawalo sie, ze wszyscy w pokoju dostrzegli ja naraz i ruszyli powoli, by ja zatrzymac, ale Milo, nieswiadomy, przesunal sie do przodu, by zmierzyc sie z Pli. Wowczas Kora wrzasnela, odzyskujac wladze nad jezykiem: -Wdziek, nie badz glupia! I kroki Milo poniosly go dokladnie w zasieg ostrza Wdziek, stanal tam, obracajac sie ku Korze, by zobaczyc, co sie stalo, i noz Wdziek uderzyl go w kark. Krew trysnela z rany Milo, obrocil sie i padl. Wdziek rzucila sie na niego jak dziobiacy ptak, uderzajac raz za razem, zatapiala noz w ranach, ktore pokryly caly jego tors. Niewiarygodne, jak szybko jego krew pokryla podloge. Kora nie wiedziala nawet, ze sie poruszyla, ale kleczala w kaluzy krwi, nie wiedzac, czyjej dotyk nie zrani go mocniej. -Irissi. Krew pachniala metalicznie, plynela prosto z serca. Widziala, jak jego serce usiluje bic w zmiazdzonej klatce piersiowej, jak uchodzi z niego zycie. -Mysle, ze umieram. Widziala, jak pluca sie ruszaja, zaprzeczajac slowom. -Kocham cie. -Irissi... -Nie - zaplakal Pli. - Nie wierze w to! Niemozliwe. Nie pozwole na to! Z drogi, smiertelna! - Pchnal ja w kaluze krwi, a potem, slizgajac sie, on, Brazowa Woda i Przetracony Ptak wsuneli dlonie pod Milo, powstrzymujac jego serce i wnetrznosci przed wypadnieciem na podloge. Powieki Milo opadaly, twarz bladla. - Nie pozwole, aby to sie stalo, nie tobie! Nadzieja, zbieraj sie, potrzebujemy pomocy! - Nadzieja padla na podloge, placzac, jej skrzydla rozpostarly sie sztywno jak parawan. Korze, ktora probowala wstac, wydalo sie, ze ze zrujnowanego ciala Milo bije biala poswiata i laczy wszystkie zalane lzami Inkarnacje. - Trzy... *** Powoli znikaly czarne kontury postaci. Zapach siarki rozplywal sie we mgle.Daleko w dole morze bilo o skaly, wiatr hulal na balkonie. Krew Milo powoli wsiakala w szczeliny miedzy plytkami. Szum wypelnial uszy Kory i noc trzymala ja w uscisku, jak muche w miodzie. Pami wykrecila rece Wdziek. Sto i Trisizm zlapali Transcendencje. Rytmiczne, niepotrzebne szamotanie Wdziek, jak muchy w sieci pajaka, bylo jedynym ruchem w tym okropnym, zywym obrazie. Ktos dotknal jej ramienia i szybko cofnal reke. Rozejrzala sie z olbrzymim wysilkiem i zobaczyla Ziniquela i Belstema stojacych ramie w ramie, pewnie po raz pierwszy w zyciu. -Odszedl.Wszyscy odeszli - powiedzial lagodnie Ziniquel. - Nie ulega watpliwosci, kto jest teraz Nastepca. -Nie - zawtorowal Belstem. - Zadnych watpliwosci. Wstala chwiejnie. Kiedy uniesli ja na ramionach, plamiac sie krwia, ktora miala na sukni, zakryla usta dlonia i wbila paznokcie w policzek, aby powstrzymac wymioty. Reszta doradcow, tworcy i flameni, szli przed nimi, a Sto otworzyl drzwi komnaty. Zalalo ich swiatlo pochodni. Korytarz pelen byl sluzby palacowej, z twarzami pobruzdzonymi smutkiem. Tu i owdzie stali flameni i szlachcice. -Dywinarcha nie zyje - powiedzial Sto. - Skonczyl sie Boski Cykl. Tlum zaplakal. Sto uciszyl ich i wypchnal naprzod Ziniquela i Belstema. Podniesli Kore nad glowami jak ciele na polmisku, glowne danie bankietu. "Za chwile wbija we mnie noze", pomyslala. -Niech zyje Dywinarchini! - krzyknal Sto. Po pieciu sekundach oslupienia zaczeli wiwatowac. ROZDZIAL DWUDZIESTY OSMY Daleko, w Beaulicu, ludzie wracaja do domu po swiecie Solstycji w Nece.Wozy podskakuja na kamienistej drodze prowadzacej ku soli. Litosc, Asure i najmlodsze dziecko Genta wdrapuja sie do wnetrza wozu, zeby zasnac w bezpiecznej ciemnosci pachnacej sianem, pod szmatami rozpietymi nad ich glowami dla ochrony przed deszczem. Daleko, w Pirady, Goda zagniata chleb na ciemnym, poobijanym stole i odchyla sie przy kazdym ruchu. Przez okno widzi szalejace szare morze. Sztorm sie wzmaga. Szczesny siedzi pod oknem, rzezbiac noge stolka porodowego, ktory kazala mu zrobic miejscowa akuszerka. Goda na chwile przestaje zagniatac i masuje plecy. Szczesny podnosi glowe. -To nic - mowi ona, usmiechajac sie. - Wlasnie poczulam... Wiadomosci z Miasta Delta docieraja do nich, w odizolowanej zatoce Shikorn, miesiace po wydarzeniach. Daleko, w Kalwarii, w goracych, grzmiacych czelusciach kopalni brazu, mlody mezczyzna znajduje chwile, by odpoczac, opiera sie na trzonku swego oskarda. "Musze sie stad wyrwac", mysli, patrzac na swego towarzysza, ktory przypomina pokornego wolu w odblasku ognia z pieca. "Musze uciec". A w Krolewcu drapiezca wolniej uderza skrzydlami, gdy zbliza sie do swego gniazda i przelatuje nad brazowymi wodami Chromu, ktore blyszcza w ciemnosci i biegna ku morzu. *** -Trzymam pod kluczem dziewczyne i flamena - Kora wziela gleboki oddech i rozejrzala sie po wyludnionej sali Elipsy. Brakowalo tylko czterech doradcow, ale poniewaz byli bogami, ich nieobecnosc rzucala sie w oczy, jakby nie bylo dziesieciu.Pietnascie osob w sali, lacznie z Kora. Kiedy przyszla, przesunela sie w lewo o jedno miejsce i zasiadala na krzesle, ktore, odkad pamietala, stalo puste. Czula, jakby popelniala swietokradztwo. Nadal miewala ataki paniki. Wszyscy wygladali na wymietych i zmeczonych, byli nieuczesani i mieli zle zawiazane krawaty. - Pytanie stawiane Elipsie brzmi: Co powinno sie z nimi zrobic? W tej chwili sa zamknieci w pomieszczeniach w Christonie, ktore, jak slyszalam, przygotowal dla nich Braciszek Purytanizm. "I strzezeni przez ludzi Zlotego Ostrza i Malodobrego, ktorzy wola umrzec, niz zawiesc". -Zabic ich - stwierdzil Pli lodowato. - Nikt nigdy bardziej nie zasluzyl na smierc. O ile bylo im wiadomo. Waleczny, teraz Nastepca Kory, byl jedynym bogiem, ktory pozostal w miescie. Wrocil w noc po ataku na Milo. Nie rozmawial z nikim, nawet z Kora, a ona bala sie zostac z nim sam na sam. Siedzial z dala od innych doradcow, z kolanami pod broda, otulony skrzydlami. Glos dobiegal ze skorzanej studni: -Zabic ich. -Zgadzam sie. - Od wypadku Belstem schudl. Mial zaropiale oczy. - Udowodnili, ze sa zagrozeniem. Dlugie przebywanie pod sloncem Kalwarii musialo zmacic im w glowach. -Nie - zagrzmial Purytanizm ponad ramieniem Kory. - Optuje za bezwzgledna smiercia dla lezanki, ktora zadala cios. Jest winna bogobojstwa. Ale nie dla Braciszka Transcendencji. Pozwolmy mu odejsc. Dzialal wedlug przepowiedni, ktora wypowiedziala ta lemanka. I choc to brzmi okrutnie, ta przepowiednia pokrywala sie z wieloma innymi. Na poczatku nie wierzylismy im, gdyz byly zbyt szokujace. Ale niezaleznie od tego, ja i Rados- nosc podazalismy za ta para, wykonujaca swe zadanie, i teraz wszystko stalo sie jasne. Milosierdzie byl boskim renegatem: kochal wszystko, co ludzkie, stawial ludzkie wartosci ponad swe boskie dziedzictwo. Musial umrzec. Tragedia jest, ze jego smierc stala sie poczatkicm wiekszej zniewagi. - Skinal w strone Kory. -To tez przepowiedziano - zaprotestowal ktos. -Oto tragedia - rzekl cicho Radosnosc. Kora schwycila krawedz stolu, aby nie drzec. -Widze, ze nie trzeba glosowac. Lemanka umrze. Jak? - Nienawidzila Purytanizmu, ktory pozwolil Wdziek spelnic przepowiednie, ale jednoczesnie byla mu wdzieczna; sama nie potrafilaby podjac decyzji. Rozdarta uczuciowo nie moglaby wydac wyroku smierci na siostre ani jej ulaskawic. Wstal Ziniquel. -Dywinarchini, tworcy maja pewna propozycje. - Zamrugala. Trudno jej bylo zapamietac, ze juz nie byla tworczynia, ze kiedy przesunela sie o jedno krzeslo w lewo, zmienila swa tozsamosc. - Proponujemy, aby oddac ja nam. Bedziemy pamietac o jej zbrodni. -Jego twarz pociemniala od poboznego gniewu. - I stworzymy ja odpowiednim sposobem. -Pasuje - powiedziala Goquisite. Belstem beknal, wstal i nalal sobie wina. Pil bez przerwy. "Nie moge tego zrobic", spanikowala Kora. -Bedziemy glosowac? - spytala. -Co? Co robimy? - szept Belstema odbil sie echem od sufitu sali. Usiadl ciezko, wylewajac wino na stol. Aneisneida dotknela reki ojca. Bilo od niej zdrowie. Ufarbowala futro na srebrno, aby miec porcelanowa karnacje, a nie blada twarz, natomiast pochodnie odbijaly sie zloto w jej oczach. Jej slub z Soderingalem Ncarecloudem byl, o ile Kora pamietala, wyznaczony na nastepna niedziele, niezaleznie od katastrofy, ktora zatrzymala zycie w stolicy. -Tato, glosujemy za tym, czy tworcy maja sie zabrac za lezanke, ktora zabila Milo. -Za? Dobrze. Nie mozna ufac lemanom, pokretne stworzenia. Wiem. Bylem jednym z nich. Ty nie, dziewczyno, ty nigdy nie zrozumiesz, co naprawde znaczy bycie ateista, z ogniem w sercu i slowami Antyproroka w glowie... -Nie, ojcze - Aneisneida wlozyla Belstemowi kamien do reki, a potem rozprostowala pulchne palce nad wlotem oznaczonym "tak". Kora sluchala cichego grzechotania kamieni, ktore sunely tunelami. Glosowanie odbywalo sie za pomoca starego, tajemniczego systemu dziur i kanalow. Kazdy kamien byl innego ksztaltu i przesuwal sie wewnatrz stolu do dwoch malych szufladek pod palcami Kory, jednej oznaczonej "tak", drugiej "nie". Wynik nie podlegal kwestii. Dobra rzecz; nie miala teraz glowy do liczenia. Spala dlugo i pewnie dzis nawet cos jadla. Pami, Uro czy Zin dopilnowali tego, ciagle sie o nia troszczyli, choc nie byla juz tworczynia, ale czula sie tak wyczerpana, jak nigdy, gdy byla tylko dwudziestym doradca. Bolala ja glowa. Nie mogla sie skoncentrowac czy raczej, doskonale sie koncentrowala, ale to nie byla ona, nie byla Kora. Kobieta siedzaca na krzesle Dywinarchy, dwudziesty pierwszy doradca, byla Dywinarchinia, wladczynia, ktora utracila swego Nastepce, nie kobieta, ktora stracila swego irissi. Niektorzy na pewno dostrzegali rozpacz przez skorupe, ktora sie otoczyla. Tylko tego przeciez szukali. Nie obchodzilo jej to. Nie wkladala w to serca. Gdzie bylo jej serce? Wczoraj poszla do nowego domu Zlotego Ostrza w Shimorning. Odkad odwolano cene za jego glowe, o wiele latwiej mogla sie z nim spotkac. Kazala mu odwolac dwie setki mezczyzn i kobiet z ich mieczami, nozami, procami, garotami i tak dalej. Tak, oczywiscie, on i Malodobry nadal beda faworytami Tronu, ale nie bedzie juz potrzebna ich pomoc. Spisek sie powiodl, rewolucja sie dokonala. Chociaz nikt tego jeszcze nie zauwazyl. Caly tydzien od katastrofy miala wrazenie, ze chodzi jak we snie. Najtrudniejsza rzecza w przebudzeniu i stawieniu czola nowej roli bylo zaakceptowanie tego, ze Milo przestal istniec. Jeszcze jej sie to nie udalo. Najgorsze bylo to, ze nie pragnela zemsty. Nie zemsty na Wdziek. Szczegolnie, jesli jej okrutny, ascetyczny Braciszek odejdzie wolno i pozwoli, aby we Wdziek, a nie w niego wbily sie igly tworcow. Auspi, lemanka Purytanizmu, dotknela jej ramienia. Kora podskoczyla. Dziewczynka cofnela sie, przestraszona. -Tak? - spytala Kora najlagodniej, jak mogla. -Policz glosy - wymamrotala nerwowo Auspi. Trzepnela sie w czolo. -A, tak! - Szarpnela szybko szufladki, aby zatuszowac swoj blad i ledwo udalo jej sie przytrzymac lewa reka pudelko glosow na "nie". I tak nie musiala tego robic. Szufladka byla pusta. *** Obudzila sie o swicie, kiedy szare niebo porozowialo, a mewy zaczely wyspiewywac swe piesni nad dachami Starego Palacu. Wiedziala, ze musi ocalic choc troche prawdziwej Kory.Na sniadanie jadla ges zapiekana w papai, w jadalni auchresh, do ktorej za panowania Starszego nie mial wstepu zaden smiertelnik. Banda szlachetnie urodzonych gosci wychwalala piekno sali i prosila o maslo. Ges, gorace, pozywne sniadanie odpowiednie na te pore roku, zemdlila ja. Przeprosila biesiadnikow i wyszla. O jedenastej byla na ulicy Trebank. Byla to kreta, podobna do tunelu aleja w Christonie, gdzie Purytanizm umiescil Wdziek i Transcendencje. -Dobrze cie widziec, Dywinarchini - wyszczerzyl sie szczerbaty straznik na szczycie schodow. - Ale z niej wstreciucha! To co, stworzysz ja? Straznicy, ktorych przydzielil Korze Belstem, zadrzeli, uslyszawszy taka zuchwalosc. Rzucila straznikowi spojrzenie pelne niesmaku i weszla do pokoju. Na cale umeblowanie skladaly sie brudny materac, okno i nocnik. Wdziek siedziala z zamknietymi oczami na parapecie, przechylajac glowe. Futro miala poznaczone lzami. W oczach zapalil sie nikly ognik rozpoznania. -A ty co tu robisz? Kora siegnela za siebie i zamknela drzwi. -Chcesz byc wolna? Wdziek zamarla. Jej oczy napelnily sie lzami. -Koro, nie baw sie ze mna. Wypuscili Transcendencje. Nie mnie. Blagalam, plakalam i wieszalam sie na nim, ale zamkneli mnie tutaj. Zabija mnie. Kora poczula litosc. Polozyla palce na lichtarzu oblepionym woskiem. -Dlaczego mnie zabija? - zapytala Wdziek. - Braciszek Purytanizm wpuscil nas do Starego Palacu. Dal nam slowo, ze bedziemy chronieni. Kora zacisnela piesci, przypominajac sobie Purytanizm rozwalonego na krzesle, wydajacego wyrok. "Siostrzyczko, nigdy nie slyszalas o kozle ofiarnym?" - Nie pozwole im cie zabic - rzekla. - Zabieram cie stad. -Och, Koro. - Wdziek niezgrabnie spuscila nogi z parapetu, jakby przesiedziala tam cala noc. Podeszla do Kory i objela ja. Plakala i smiala sie jednoczesnie, ocierala nos oslabla z radosci. - Nie moge w to uwierzyc. Kora czula, ze w powietrzu wisi wspomnienie tego, co zrobila Wdziek. -Transcendencja powiedzial mi, ze zarezerwuje miejsca dla dwoch pasazerow na statku na Nowy Rok, gdyby nam sie udalo, ale nie sadzilismy, ze mnie wypuszcza... - Nie, nie Milo. Jej siostre gnebilo cos innego. -Czekaj - przerwala jej Kora. - Myslalam, ze Transcendencja juz cie nie chce. -Juz wszystko dobrze. Nie chcielismy umierac w nienawidzac sie. Powiedzial, ze dobrze wypelnilam przepowiednie, i mogl mnie tylko podziwiac. Mielismy umrzec przytuleni do siebie. Ale go wypuscili. Nie chcial odejsc beze mnie, ale wywlekli go stad przeklinajacego. Nie wiem, jak sobie teraz radzi, slepy, w dokach... Kora spodziewala sie, ze jej siostra bedzie calkowicie zrezygnowana, ze bedzie musiala przywracac ja do zycia. Miala nadzieje, ze Wdziek zapomni o swej dziecinnej zaleznosci od Transcendencji, ze odrzuci ja jak zbedna ozdobke w obliczu smierci. Sadzila, ze kazdy, kto zabil boga, bedzie porazony ta zbrodnia. Ale wydawalo sie, ze Wdziek wyszla z tej historii nietknieta, nawet uzdrowiona. Nie zdawala sobie sprawy z tego, co zrobila, przerazona wizja rozdzielenia z Transcendencja. Usmiechala sie, plakala, calowala Kore w policzek. Pokoj smierdzial moczem. Korze wirowalo w glowie. Podloga kolysala sie. W drodze do rykszy Wdziek szczekala zebami z zimna. Kora dala jej swoja peleryne, ale lemanka odmowila z usmiechem. Wygladala pieknie ze zjezonym futrem, odslaniajacym gladka, ciemna skore. Futro przypominalo kolor zimowego swiatla. Przez te kilka dni uwiezienia kosci policzkowe Wdziek nabraly ostrosci, podkreslanej jeszcze smukloscia szyi. Potargane wlosy zachwycaly swym nieladem. Kora tworczyni natychmiast dostrzegla w niej ducha; komus by sie poszczescilo. Jednak nie zmienila zdania. Poprowadzila ja do mieszkania tylnymi schodami, aby Wdziek nie musiala przypatrywac sie strzykawkom, butlom i farbom rozrzuconym po pracowni. Nie mialo sensu straszenie jej losem, ktorego ledwie uniknela. -Chcesz cos zjesc, zanim wyruszysz? -Tak! - Wdziek obrocila sie. Wygladala jak ktos nagle wyrwany z pieknego snu. - Powinnam, prawda? Kiedy siedzialam, nie dostalam niczego... Godzine pozniej w mieszkaniu nadal unosil sie zapach owsianki. Kora posadzila Wdziek przed lustrem w garderobie. Porzadna owsianka, taka, w ktorej mozna bylo lyzke postawic, z szynka krojona w kostke i suszonymi gruszkami na dodatek. Przygotowujac ja. Kora sprawdzila, czy w platkach nie zalegly sie robaki; wydawalo sie, ze nie byla tu od tak dawna. Lata temu spedzila ostatnia noc z Milo w swojej sypialni, tylko ich dwoje w mroku. Sprawdzila, czy sypialnia jest zamknieta. Nie chciala wpuszczac tam Wdziek. Tydzien temu, tylko tydzien temu, kochali sie az do popoludnia, a potem zeszli na dol i zjedli lososia na obiad, i usiedli przy oknie Kielicha, tego przekletego popoludnia... -Przebiore cie, zebys mogla bezpiecznie opuscic miasto - powiedziala Kora. Wdziek byla szczupla, muskularna i miala duze piersi. Dotykanie jej wywolalo u Kory nowa fale mdlosci, ktora jednak nie miala nic wspolnego z jej siostra. Zmusila sie do spokoju, wcierala w futro Wdziek coraz ciemniejszy puder. - Przebiore cie za Kalwaryjke. Musisz dotrzec na Kalwarie, tak? -Nie wiem. - Wdziek sie usmiechala. - Nie obchodzi mnie to tak dlugo, jak dlugo bede z Transcendencja. Myslalam, ze Kalwaria to moje zycie, ale to nieprawda. To on jest moim zyciem. "Dlaczego? Dlaczego tak jej zalezy?" Lustro w ksztalcie serca, ktore Kora dostala w prezencie od jakiegos islandzkiego szlachcica, bylo wystarczajaco wysokie, aby odbijac je obie na tle pastelowego pokoju. Kora zmusila sie do usmiechu. Dlaczego wybrala kolory, na ktorych tak szybko widac bylo kurz? Zastanawiala sie, zeby odwrocic mysli od budzacej sie w niej zazdrosci. Od czasu do czasu moglaby chciec tu wrocic, dotknac zaslon, figurek, polozyc sie w sypialni w slonym morzu czarnych przescieradel. Wdziek chwycila ja za reke. Miala chlodna, mala, koscista dlon pelna odciskow. -Nie moglam nigdy zrozumiec, dlaczego wy, damy, chcecie sie ciagle ogladac... ale spojrz! Kora spojrzala. I niemal upuscila pedzel. Dwie twarze jedna obok drugiej: jedna otoczona masa blond kosmykow, druga orzechowymi lokami; jedna nalezaca do rozkwitajacej nastolatki, druga do szczuplej kobiety. Ale rysy byly takie same. Male, wydete usta, oczy o dlugich rzesach, ksztaltne czola. I taki sam wyraz, az do kpiacego skrzywienia warg. -Widzisz...? - Wdziek puscila dlon siostry i usmiechnela sie. Kora przesunela palcami po jej policzkach, spowazniala, stlumila radosc brazowym pudrem. -Nie przejmuj sie, jesli ci pobrudzi palce - powiedziala. - Gdy opuscisz miasto, moze sie zetrzec. - Kiedy wcierala sepie w twarz Wdziek, podobienstwo znikalo. Dziewczyna pod jej dlonmi stawala sie slodka, ciemna nieznajoma. - Wybierz statek, ktory wiezie zwyklych ludzi, nie szlachte; dam ci zwykle ubranie i pieniadze, zebys mogla zaplacic. Ukryj je. -Jestes bardzo hojna - powiedziala smutno Wdziek. *** Pozniej Kora odprowadzila ja do drzwi, zupelnie odmieniona w starej sukni Pami. Wdziek stala na ulicy, wylamujac biazowe palce.-Koro... dlaczego? Dlaczego to wszystko dla mnie robisz? Kora wzruszyla ramionami i bez namyslu powiedziala to, co tak starannie do tej pory omijaly: -Milo odszedl, ty ciagle zyjesz. Jaki pozytek bylby z twojej smierci? Wdziek cofnela sie. Byla niemal przerazona. -Nie powiedzialas mi tego, kiedy sie ostatni raz widzialysmy. Tego o "zadnym pozytku". Skrzywdzilam cie. O bogowie, gdybym wiedziala... - zadrzala. - Gdybym wiedziala. Zolc podeszla Korze do gardla. Przez chwile nie mogla wykrztusic ani slowa. "Wplyw na mnie? Jak bardzo to jeszcze strywializujemy?" - Co sie stalo, juz sie nie odstanie - powiedziala. Oparla glowe o futryne. -Wynos sie stad. -Zaluje... na bogow. Koro! - Brazowy puder przegrywal z bijacym od niej blaskiem. Zaulek byl pelen przechodniow. Ludzie rzucali ciekawskie spojrzenia. Byc moze Kora uczynila ja zbyt zwracajaca na siebie uwage; nigdy nikt procz tworcow nie wychodzil z Albionu, a Wdziek na pewno nie byla tworczynia. Kora przerwala jej ostro: -Nie obchodzi mnie, czego zalujesz! Wynos sie stad! -Ale... -Zegnaj! Wdziek stala chwile niezdecydowana. Potem, naciagajac na ramiona kurtke Pami, zniknela w tlumie. Kora nie miala pojecia, jak dlugo stala w progu, ledwo czula zimno, gdy zastanawiala sie, czy warto jeszcze dla czegos zyc. *** Tej nocy odwiedzil ja Pli. Kazala przemeblowac pokoje Dywinarchy, jak najszybciej, ale prawa palacowe zabranialy pracowac w nocy, choc po salach nie paletali sie juz bogowie, nie bylo juz zadnych oznak zycia auchresh. Siedziala samotnie w ciemnosci i kolysala sie na bujaku, ktory Uro przyslala z Zaulka, z szeroko otwartymi, suchymi oczami. Patrzyla na swiatelka masztowe na morzu. Drobne uprzejmosci, ktore robili jej tworcy, natychmiast by ja rozkleily. "Prad nadal niesie", pomyslala.Pli objal ja od tylu i pocalowal suchymi, goracymi ustami; czubek jezyka zwilzyl jej futro. Wywinela sie bez slowa. -Prawie popelnilismy blad! - Obszedl ja, waska sylwetka na tle rozjarzonego nocnego nieba. - Coz za pomysl! Wojna jako triumf! Zlota Antylopa chcial za soba pociagnac jak najwiecej ludzi, prawda? To go radowalo. A ty w pore to zrozumialas. -Przestan, Pli - powiedziala, zbyt zmeczona, aby reagowac na jego pochlebstwa. Nadal sie. -Probuje zachowac pozory grzecznosci. -W takim razie nic powinienes oczerniac Dywinarchy. -Ty jestes Dywinarcha. Zlota Antylopa nie zyje. - Pli kucnal przed nia, wykrecil szyje, jego biala twarz byla niemal ludzka w swej szczerosci. Pachnial solanka. Pewnie dopiero co wrocil z soli. - Zalezalo mu tylko na miejscu w historii. Chcial wojny tylko po to, aby go pamietano jako tego, ktory ja rozpetal. Ale zostal pokonany, choc nie na tak wielka skale, jak planowal. -Wlasnie - przyznala niechetnie. Mieli pokoj. Ten niezwykly stan, ktorego sie nie spodziewala, zanim Dywinarcha wybral ja na nastepczynie, blyszczal jak jeden jasny punkt wsrod nocy. - Mysle, ze uda mi sie wszystko kontrolowac nawet bez Inkarnacji. Nie sadze, aby mozna bylo rozpoczac nowy Boski Cykl ze mna w roli Dywinarchini, w koncu zwykli ludzie i tak nigdy nie ogladaja bogow, nie obchodzi ich, czy bogowie sa w Miescie Delta, czy nie, czy bog zasiada na Tronie, czy nie, dopoki maja kogo czcic. Nic robmy zamieszania wokol tego przesuniecia wladzy. -Koro - rzekl Pli. - Pare dni temu zdecydowalem sie grac z toba otwarte karty. Uwazam, ze powinnas wiedziec, iz nie mam zamiaru na tym stracic. Poczula, ze sie czerwieni. -Nie chcialbym, aby Starszy w koncu wygral. Zebrala sie w sobie. -Czego... czego po mnie oczekujesz? -Och, niczego poza tym, co na poczatku w Elipsie. Twego pelnego poparcia. Czy wspomnialem, ze zamierzam byc szara eminencja? Dlaczego nie? Ale sluchaj, tym razem nie chce, zebys szczula mnie na Belstema. Nie zycze sobie takich klotni. Chce wnioskow. Glosow. I Boskich Pieczeci. "Godo! Szczesny! Luszo! Kacie! Ryto! Milo!" - Dlaczego po prostu nie zabijesz mnie od razu? - wyszeptala oschle. - Wtedy bedziesz mial wszystko, czego pragniesz. Przez chwile nie oddychal. Jego twarz rozplynela sie jak mi raz, jego plomien jasnial i jasnial, zblizajac sie ku niej. Cofnela sie. Jego cialo plonelo energia. Czula goraco na nogach. A potem odsunal sie od niej. -Doszlismy do porozumienia? Daleko w dole slyszala fale rozbijajace sie o brzeg. Glosy wywrzaskiwaly rozkazy na kutrach przybijajacych do mola u stop Palacu. Golebie nawolywaly sie w gniazdach. -Nie mam wyboru, prawda? - powiedziala gorzko. - Doszlismy do porozumienia. ROZDZIAL DWUDZIESTY DZIEWIATY Deszcz lal jak z cebra w ostatnie dni zimy, uderzajac ciezko w dachy Bagniska. Kora nawet nie otworzyla parasola, gdy wysiadala z rykszy i witala sie z Ho Freebird. Nie pamietala polowy zmarszczek na twarzy Ho, ale, oczywiscie, kobieta wierzyla w smierc Szczesnego. Mysl, ze dopiero pol roku temu on i Goda uciekli z Zaulka Tellury, wydawala sie jej dziwna.Fortece ateizmu i poboznosci mozna okreslac roznie, poczynajac od ksztaltow i rogow, pomyslala Kora, ale tak naprawde byly wezlami, ktore trzeba przeciac, aby uciec. Ani Szczesny, ani Goda nie mogli podjac lepszej decyzji, ale zranili wielu ludzi swym odejsciem. Milosc, tak potezna jak ich, zawsze parzyla stojacych na drodze. Kora wiedziala, bo kiedys podpalila swiat. I zostala oparzona jeszcze dziwniejsza miloscia, miloscia jej siostry do Braciszka Transcendencji. Bogowie wiedzieli, gdzie teraz byla Wdziek. Kora nie miala od niej wiesci, odkad kilka miesiecy temu ona i flamen opuscili miasto. Dzieci Ho staly niepewnie w progu, przyzwyczajone widac do zmiatania matce z drogi. Maz Ho wyjrzal przez okno z fajka w zebach. -Dywinarchini - Ho sklonila sie wolno i bolesnie. - Czy chcesz, aby twoi towarzysze tez weszli? -Nie przyprowadzilabym ich tutaj, gdyby nie nalegali na towarzyszenie mi - odparla. -Uwierz mi, zle sie stalo, ze wiedza, iz tu jestem. -Sa ubrani jak bogowie! - zapialo nagle jedno z dzieci: mlodsza corka Pami, siedmioletnia polkrwi Kalwaryjka. Kora sprobowala sie do niej usmiechnac, a potem skrzywila sie, spojrzawszy przez ramie na swych gwardzistow. Szwendali sie niespokojnie po uliczce, mokli coraz bardziej i kulili sie pod badawczymi spojrzeniami mieszkancow, ktorzy zebrali sie na skrzyzowaniu i wymieniali uwagi. -Zmienilam zdanie - powiedziala. - Ide sama. Niech sie tu zabawia. - Pochylila sie nad dziewczynka. - Widzisz tego rudego w zoltym jedwabiu? Jesli ladnie poprosisz, moze miec dla ciebie cukierki. - Odwrocila sie do Ho. - Polowa z nich urodzila sie i wychowala w Bagnisku. -Naprawde, pani? -Absolutnie. Jeden ateista zostal dzis w domu, bo jeden pobozny zlapal grype. - Nie wywolalo to usmiechu na twarzy Ho. Kora westchnela i weszla do domu. Nie powinno jej dziwic, ze Ho jej nie ufala. Nawet jesli lubila Kore, uczennice tworczyni, to ta uczennica juz dawno umarla. Zastapila ja mistrzyni. Kora nie zrobila ducha, odkad zostala Dywinarchinia. Nie bylo jej wolno. Nie miala ani czasu, ani checi, aby zmieniac zasady. Byly wygodna wymowka. Ludzie z Bagniska, jak Ho, powinni ufac Korze, bo byla Dywinarchinia. Ale jak mogles wierzyc w Dywinarche, ktory wspieral cie w Elipsie, kladl Boskie Pieczecie na traktatach zapewniajacych ci prawa do wiary, mieszkal jak kazdy Dywinarcha w palacu, ale jednoczesnie jego czlowieczenstwo zaprzeczalo wszystkiemu, w co wierzyles? Nie mogles. Musiales byc nieufny i mamrotac do przyjaciol, ze takiego jarzma nie da sie uniesc. Odwroc to i zrozumiesz, dlaczego ateisci tez Korze nie ufali. Och, popierali ja publicznie. Musieli. Byla ucielesnieniem powodzenia ich rewolucji i (publicznie) chwalili ja za unikniecie rozlewu krwi, ktory wydawal sie pewny (jednak prywatnie wcale nie byli tacy zadowoleni. Kora wiedziala, jak bardzo Zlote Ostrze byl wsciekly, ze jego ludzie nie zostali bohaterami rewolucji). I nawet Belstem i Goquisite zastanawiali sie, jak dlugo jeszcze potrwa, zanim wreszcie ustanowia nowy rezim. Urzad Dywinarchy, mowili, powinien zostac zniesiony na korzysc Elipsy. To wlasnie dawno temu zaplanowali z Goda. Nic bardziej nie uszczesliwiloby Kory, ale byl jeszcze Pli. A flameni, od najstarszego do najmlodszego, od najwazniejszego do najmniej znaczacego, odrzucili ja. -Predzej czy pozniej jeden z nich przeniknie moje zabezpieczenia - szeptala, idac korytarzem w domu Ho. - Jak wczoraj. Nie mam czasu na uzalanie sie nad soba. Nie powinnam tu przychodzic. - Przeszla przez izolowane drzwi Sadzawki Eftow i zamknela je za soba. Otulilo ja parne cieplo; wielokolorowe swiatlo tanczylo na roslinach i wodzie. Poniewaz dzis polokragly dach zalewaly strumienie deszczu, cale pomieszczenie wygladalo, jakby tkwilo pod woda. Wilgoc osiadla jej na gornej wardze i pod kolanami. Rosliny pachnialy metalicznie. Uklekla i zanurzyla reke w wodzie. Efty byly ozywione, zataczaly szerokie kregi; jeden ugryzl ja w palec. Wszystko zaczelo malec, swiatlo przygaslo, a powietrze zadrzalo jak budzace sie zwierze. Wiatr szarpal jej kolnierz. Nawet na te wyprawe Kora odziala sie jak Dywinarchini przystalo, w suknie z gorsetem. -Mell? - szepnela. Otarl sie ojej nadgarstek z naiwna pewnoscia siebie. Wiedzialem, ze mnie wezwiesz, -Nie, nie dzisiaj! Przyslij Beau. Odplynal, machajac ogonkiem. Czekala i zastanawiala sie, czy jej kuzyn przyplynie. Poniewaz nie byl jednym z jej duchow, nie zawsze jej sluchal. Potrzebowala go. Kiedy byla uczennica, czesto go widywala, ale po osiagnieciu pozycji mistrzyni byla tu tylko raz czy dwa. Teraz, gdy mieszkala w Palacu, wydalo sie jej glupie miec rybe za najlepszego przyjaciela. -Beau... Beau... Tutaj, Piekny! Beau sam wskoczyl jej w dlon. Zanurzyla druga reke i wydobyla go na powierzchnie. Woda z sadzawki przemoczyla jej rekaw i kapala na spodnice, bardziej mokra niz jakakolwiek inna woda, czarna az do momentu skroplenia sie. Suknia juz nigdy nie bedzie taka sama, ale nic obchodzilo jej to. -Beau! Jak sie masz? - Byla tak szczesliwa, ze go widzi, iz zignorowala odor zgnilizny, ktory rozszedl sie w powietrzu. Podskoczyl i rzucil jej ozywione spojrzenie. -Ciesze sie. Och, Beau... - Zebrala sie w sobie. - Ktos probowal mnie wczoraj zabic... Kto? -Kto chce mnie zabic? Auchresh. Jeden z malarzy w wielkim holu na dole spuscil na mnie swoja pile do ciecia szkla. Moj gwardzista zaslonil mnie... spadla mu na twarz. Malarz powiedzial, ze te pile wyrwala mu z reki jakas inna, niewidzialna dlon. Beau wygladal na zdenerwowanego. Usteczka poruszaly sie. Prawie go upuscila. -Nie zrobiliby tego! - ,,Belstem i Goquisite, Maras i Pieti - zdradzili mnie? przygotowali cala serie zamachow na moje zycie, aby przekonac mnie, ze stoja za tym auchresh?" - Nie! To byloby bogobojstwo! To nic do pomyslenia. Przeszyl ja srebrnymi oczami. To nie byloby bogobojstwo. Nikt cie nie uwaza za boginie. A poza tym tabu juz zostalo zlamane. -Nie mieliby zadnego powodu, by mnie mordowac, zanim sie upewnia, ze nie spelnie ich zadan! To byl pierwszy zamach, odkad objelam Tron. Jego brwi poruszyly sie gwaltownie. -Tak... - Kora czula, ze drza jej usta. - Moze wcale nie pierwszy. - Usiadla ciezko na kamieniach i przycisnela go do piersi. - Och, Beau - zalkala. - Lubilam byc doradca w Elipsie. To bylo jak stanie dzien i noc na wysokiej, wysokiej gorze i zastanawianie sie, czy skoczyc. Ale to takie odmienne. Zajmowanie drugiego miejsca na swiecie jest inne od zajmowania pierwszego. Zaluje, ze kiedykolwiek kochalam Milo! Wszystko bylo tak krotko doskonale. A teraz, kiedy umarl, nie moge przestac o nim myslec, nie moge zyc bez niego... Nic mysl o nim, Koro. To wszystko pogarsza. Co z innymi? -Zaluje, ze kiedykolwiek bylam imrchu! - Straszna mysl, ale dotad nie zalowala. Nie chciala byc imrchu w tej bandzie popaprancow, w ktora zmienili sie tworcy. Nikt nie zajal jej miejsca w Elipsie, bo nikt nie mial odpowiednich kwalifikacji! Ziniquel byl nominalnie mistrzem, ale dwudzieste krzeslo pozostalo puste! Usprawiedliwiali to, mowiac, ze skoro zniknely cztery Inkarnacje, liczba krzesel musiala byc rowna. Ale to gwalcilo wszystkie tradycje. Do czego zmierzal Zaulek Tellury? Wszyscy tworcy wzieli nowych uczniow. Nie pamietala imion tych dzieci. - Tylko Zin, Pami i Uro sa jeszcze moimi przyjaciolmi, ale nawet oni mi nie ufaja. Zbyt wielu ludzi daje mi bezwartosciowe rady, a oni nie moga na mnie polegac. Kiedy z nimi rozmawiam, nie rozumiemy sie - lkala. - Tylko ty mi zostales. A ty jestes eftem! Nie win mnie za to, powiedzial ponuro. -Ale co mam robic? Jesli masz racje, ze zagrazaja mi ateisci, to dlatego, ze zgadli, ze to Pli pociaga za sznurki. - Otarla oczy mokrym rekawem. - Utrzymuje pokoj. Ale nie wiem, jak dlugo jeszcze zdolam. Moze flameni nastaja na moje zycie; to oni zabili Milo. To tlumaczyloby, dlaczego zamachy sa takie nieskuteczne, nie maja dostepu do mojego zycia prywatnego. Ale jesli to oni, za nic ich nie przekonam. Beda mnie nienawidzic niezaleznie od tego, co zrobie, bo jestem smiertelna. Beau oparl ogon na poteznym sygnecie, ktory zdobil jej palec wskazujacy. -Nie, Beau. To nie jest wyjscie. Podskok. -Wiem, ze ugrzezlam! Zlapana miedzy wscieklego psa, rekina i drapiezce! Jak mam z tego wybrnac i nie pogorszyc sytuacji? Miasto wstrzymuje oddech. -Zasmiala sie gorzko przez lzy. - Jedynymi ludzmi, ktorzy na pewno mnie popieraja, sa Zlote Ostrze i Malodobry. Dotrzymuja danych mi obietnic, bo im place. Ale co z tego, kiedy potrzebuje cudu, a flameni predzej umra, niz go dla mnie uczynia! Wiatr wyrwal kosmyk wlosow z wysadzanej klejnotami zapinki. "To oburzajace", pomyslala. Dywinarchini Krolewca, Kalwarii, Veretry, Pirady, Islandii, wysp Archipelagu i innych, siedzi zaplakana na podlodze w Sadzawce Eftow, trzymajac rybe. "Co pomysleliby moi poddani, gdyby to zobaczyli? Mieliby prawo rzucic mnie drapiezcom!" Usiadla na pietach. Dumnie wyprostowala kregoslup. Zebrala sily, glaszczac metalowa inkrustacje na srebrnym policzku Beau. Wiatr wial silniej, woda falowala. Beau podskoczyl, a potem zamarl. Oczy ze srebra napotkaly jej wzrok. Cztery lata w Sadzawce Eftow nauczyly go humoru i madrosci: nie byl juz rolnikiem zakochanym w swym pieknie, ktory nie mial czasu dla jej problemow; teraz zyl tylko jej klopotami. Idz za glosem serca, Koro, powiedzial. -Nie mam juz serca. Nie ruszal sie. Poczula dawny strach; odgarnela loki z oczu i przyjrzala sie uwaznie jego cialu. Znalazla to pod jedna z delikatnych lusek. Plame zielonoszarej plesni. -Beau, niemozliwe. Nie chcialem, zebys wiedziala! -Nie ty! Masz dopiero cztery lata! Czesto mnie uzywalas. Przychodzilas tu, zanim Goda kazala ci sie trzymac z daleka, i wiele razy pozniej. Ona tez wiele razy przychodzila... Podskoczyl, obrocil sie i wyskoczyl z jej dloni, wdziecznie niknac pod powierzchnia. -Beau! - Jak dlugo jeszcze potrwa jego wdziek? Jak dlugo, zanim zmieni sie w szkielet pokryty gnijacym miesem? Przez moment byla bliska zalamania. Potem wyprostowala sie. Byla Dywinarchinia. "Moj ostatni przyjaciel". Ruszyla ku drzwiom. Zatrzymala sie na zewnatrz, aby wygladzic wlosy i suknie. W ciszy korytarza uslyszala nagle wsciekle glosy. Jacys lokalni buntownicy, ktorzy widzieli, jak wchodzila do domu i zazadali audiencji. "Moj ostatni przyjaciel". Coz, istniala, by sluzyc swym poddanym. Dzieci Ho uciekaly jej spod nog, gdy szla ku wyjsciu. ROZDZIAL TRZYDZIESTY Kiedy Milo umieral, Nadzieja przeniosla sie z nim do Rimmerau. Wiedziala, ze z jakiegos powodu lubil Uarech, gdzie nocne niebo przypominalo wnetrze rozgrzanego rondla przebite gwiazdami. Milo rzucal sie i drzal jak dziecko w goraczce, kiedy Waleczny staral sie go okryc skrzydlami (goraczka trwala). Pli odskoczyl zraniony i juz nie wrocil.Ale Milo zacisnal piesc na sukni Nadziei, wiec zostala. Wynajela mlodych keres jako sluzacych i umiescila go, nie ujawniajac jego imienia nikomu, w domu, z ktorego widzial niebo przez mosty nad przepascia. "Nie, zeby rozpoznawal niebo", myslala, kiedy wychodzila z jego pokoju i osuwala sie po scianie, zbyt wyczerpana i nieszczesliwa, zeby plakac. Podczas kilku pierwszych dni, kiedy rzucal sie w goraczce i szarpal biale bandaze opasujace jego tors, wzywal Kore. Nadzieja bala sie, ze w koncu zrobi sobie krzywde, wiec wsliznela sie miedzy przescieradla i pozwolila okryc sie goraczkowymi pocalunkami. Podrapal ja bolesnie po twarzy i piersiach, probujac piescic. Kiedy juz ocknal sie, nie pamietal tych zdarzen. Desperacja otworzyla droge nienawisci i przemysleniom. Zupelnie, jakby dawny Milo byl tylko dwuwymiarowym poprzednikiem tego dojrzalego, zgorzknialego kere. Nadzieja spedzila wiele godzin w jego pokoju, lezac obok i przytulajac go do piersi, patrzyla na cienie pelzajace po podlodze, kiedy oslepiajace slonce Uarechu przedostawalo sie przez kotary. Obwinial za wszystko Pli. Podej- rzewala, ze Milo obarczal Pli nie tylko wina za atak, ktory niemal pozbawil go zycia, ale ze doszly do glosu tysiace zastarzalych uraz. Pli zawsze byl we wszystkim lepszy od Milo. Nie znaczylo to, ze Milo nie mial mocy, aby nakazac Pli zniknac. Jako Nastepca sluchal tylko Dywinarchy. Nadzieje zawsze zastanawiala jego absolutna niezdolnosc do przeciwstawienia sie Pli. Podczas tych dni dowiedziala sie, ze obojetnosc Milo na polityke byla wynikiem tej niezdolnosci, a nie odwrotnie. Moze wynikalo to z lat, ktore spedzili razem w malych Niebiosach, w Kithrilindu. Ale nie mogla wysnuwac tak daleko idacych wnioskow. Kiedy wyzdrowial, zamknal sie w sobie. Pazury rosly na calym jego ciele i wygladal jak humanoidalny krzak rozy. Nie chcial widziec nikogo, kogo znal w Uarech. Przeniosl sie nawet do mieszkania na nizszym poziomie, aby wtopic sie w tlum. Nadzieja zrozumiala, ze juz nigdy nie bedzie jej potrzebowal, wiec wrocila do domu. *** Niskie Divaring byly najwiekszymi Niebiosami w Fewarauw, prawdziwym miastem auchresh zbudowanym na brzegu jeziora pomiedzy gorami. Kiedy Nadzieja wrocila, serbalim Divaring podarowali jej dom nad jeziorem, pelen sluzby reprezentujacej wszelkie klasy spoleczne, wiec przez swego o-serbali utrzymywala kontakt ze wszystkimi w miescie. Jednak nie chciala sie z nikim kontaktowac. O zmierzchu spacerowala nad jeziorem; bywala na przyjeciach wydawanych przez wysoko postawionych auchresh; cierpiala, otaczajac sie gromada keres. Od czasu do czasu brala sobie ghautiji. Zaprzyjaznila sie z jedna czy dwiema iu i razem z nimi odbywala wycieczki do miejsc dziecinstwa.Ale wszystko bylo paralizujaco nijakie. Tesknila za Milo. Tesknila za Pli. Lesh kervayim rozpierzchli sie po swiecie. Niezaleznie od tego, ze nie przepadala za ich zachowaniem, ich wizyty stanowily jedyna rozrywke, ktorej wygladala tygodniami. Oczywiscie, najlepsze byly wizyty Pli. Kiedy tylko pojawial sie w Fewarauw, aby sie z nia zobaczyc, Nadzieja spotykala sie z nim w zakazanej spelunie zwanej Skeldive, gdzie anarchistyczni, mlodzi auchresh z Niskiego Divaring spedzali wolny czas. Nikt jej tam nie znal. Uzywajac meskiego imienia, wynajela tam na stale pokoj, w ktorym Pli mogl sie zatrzymac. Od powrotu z Miasta Delta Nadzieja odkryla, ze wiele rzeczy, ktore robila, nie przystawaly iuim czy nawet auchresh jako takim. Czesto gryzla sie w jezyk, aby nie zaszokowac czcigodnych starszych. Byla jedna z lesh wrchrethrim: przezartych. Skazonych czlowieczenstwem. Starsi uzywali tego terminu z pogarda, ale mlodziez uznala go za modny, nawet jesli wyznawala poglady zaszczepione jej sekretnie przez lesh kervayim: pogardy i nienawisci dla czlowieczenstwa. Siadali na dole przy malym stoliku, aby saczyc skri. Wieloscienny pokoj pelen byl dymu i siarki. Ludzki nalog palenia, spopularyzowany przez Boska Gwardie, szalal teraz w Niskim Divaring. Solne ziele, ktorego uzywano zamiast tytoniu, cuchnelo (jak wszystkie psiankowate), ale anonimowosc, jaka dawalo palenie, byla warta smrodu. Kiedy byla ubrana w szaty kere i miala fajke w rece, nikt na nia nie patrzyl. Pli roztaczal wokol siebie aure elektryzujacej swiadomosci. Kiedy pojawil sie w wynajetym pokoju, oznajmil: -Zrobilem to! Zrobilem to! Nie miala pojecia, o czym mowi, i nie miala czasu spytac, gdyz chwycil ja w ramiona, by calowac zachlannie. Potem rzucil ja twarza w dol na lozko i wzial z ostroscia graniczaca z gwaltem. Zaniepokojona, lezala obok niego, kiedy juz zasnal. *** -Co porabialas, Nadziejo? - zapytal, kiedy zeszli na dol. Wygladal, jakby mial zamiar zdradzic jej jakis wspanialy sekret i podniecalo go oczekiwanie. - Komu powiedzialas, ze przybede?-Nikomu. -Oczywiscie. -Pli, gdybym powiedziala komukolwiek - byla zmeczona - bylbys teraz otoczony wielbicielami. Mlodziency tutaj sa dumni jak pawie. Wszyscy mowia w auchraug, nie gadaja glupot o ludzkich przodkach poslubionych przez ich perich"him i wielbia twe imie. Wzieliby Miasto Delta golymi rekoma, gdybys ich potrzebowal. Jego usmiech zbladl. Bawil sie szklanka. -Aha. Nie wiedzialem, ze uczucia wra. -Ja sama probowalam wytlumaczyc serbalim, ze jesli zabronic wszystkim auchresh podrozy do ludzkich ziem, musza sie liczyc z mozliwoscia powstania. Ale w porownaniu z Przetraconym Ptakiem i Brazowa Woda nie mam zadnego wplywu. Wszyscy serbalim ich sluchaja. -Co? Co z Przetraconym Ptakiem i Brazem? -Nie wiedziales? Potrzasnal glowa. -Nadziejo, szczerze mowiac, musialem trzymac reke na pulsie w Miescie Delta. Dlatego cie potrzebuje. Powiedziala mu. -Twoje imie moze byc na ustach wszystkich, ale Matka i Medrzec rozmawiaja z tymi, ktorzy sie licza. Jezdza po wiekszych Niebiosach i glosza filozofie Zlotej Antylopy. Zyskuja poparcie wsrod serbalim, auchresh, ktorzy sa wazni. Wielu uwaza, ze powinnismy zerwac kontakt ze wszystkimi ludzkimi krajami, ze obie rasy juz wystarczajaco cierpia. Pli przelknal skri jednym lykiem. Jego zrenice najpierw sie zmniejszyly, potem rozszerzyly, kiedy alkohol uderzyl mu do glowy. -Co mozemy na to poradzic? -Nic. Lesli kervayim sobie radza. -Nie zglaszali sie do nie... -Nie moga, Pli. Mowili mi, ze martwi ich dzialanie bez twojej zgody, ale nie odwaza sie zlamac zakazu pojawiania sie wsrod ludzi, bo kara jest wygnanie z Niebios. Powiedzialam im, ze zaaprobujesz wszystko, co zrobia w twoim imieniu. -W granicach rozsadku! - Pli wystukal wsciekly rytm na stole, orzac drewno paznokciami. - Ale Przetracony Ptak i Brazowa Woda sa, po zgonie Zlotej Antylopy, najwyzej postawionymi auchresh na swiecie. Plan nie moze sie im przeciwstawic! -Moze nie otwarcie. - Nadzieja rozejrzala sie wokol. Przy stole obok siedzial wazny reakcjonista Niskiego Divaring, otoczony przyjaciolmi i uczniami. Inni przepychali sie miedzy stolikami i zatrzymywali sie na moment, aby posmiac sie glosno czy ucalowac przyjaciela. Nosili kolorowe spodnie i koszule, nie tradycyjna szarosc Fewarauw. Jedna wzmianka, ze Pli tu jest, i Skeldive oszaleje. - Lesli kervayim wyprawiaja sie do malych Niebios - ciagnela. - Opowiadaja o smierci Milo i zastoju, ktory ogarnal Elipse, odkad Kora zostala Dywinarchinia. Ja wiem, co sie stalo w te noc, kiedy zmarl Starszy. Znam historie dziwnego splotu przypadkow; ale z tego, co mowia lesh kervayim, wynika, ze flameni polaczyli sily z ateistami, a Kora od poczatku im przewodzila, aby objac wladze. Fewarauw wrze jak kociol na ogniu, Pli. Gdybys szukal armii, sformowaliby ja w piec minut. Polozyl dlonie plasko na stole i obrocil je, podziwiajac jak niedoskonale dziela sztuki. Nadzieja widziala blizne, ktora mu zostala z wyprawy do Rimmearu, czerwona linie miedzy palcem wskazujacym a kciukiem. Po raz pierwszy jego glos zdradzil zmeczenie: -Oto dowod, jak bardzo na tobie polegam, Nadziejo. Nie slyszalem o tym ani slowa. Miasto Delta jest hermetycznie zamkniete. - Nie odezwala sie. W koncu podniosl glowe. - Co mi powiesz o kontynentach? -War i Sepia byli co najmniej malomowni. - Nadzieja przypomniala sobie ich ostrozne slowa i tradycyjne ubrania, kapelusze z szerokim rondem, sposob, w jaki wslizneli sie w poludnie do jej pokoju. - Ale sadze, ze wszedzie wyglada podobnie, jesli nie bedziemy zwracac uwagi na roznice w temperamencie. -Udusilbym tych idiotow. Nadziejo, do ciezkiej cholery, do czego ich upowaznilas? Jego niezadowolenie zaszokowalo ja. -O co ci chodzi? Walcza dla ciebie! Pli, to dziwne, ze ja musze to mowic, ale byc moze za bardzo sie zaangazowales w sprawy w Miescie Delta, aby zauwazyc, iz ten zastoj nie moze lak dluzej trwac. Niedlugo ateisci wsciekna sie na Kore i eksploduja. Co wtedy zrobisz? Przynajmniej lesh kervayim sie przygotowuja! - Zmuszona byla dodac: - Nawet, jesli nie pochwalam ich metod. Podburzanie firim jest szalenstwem. Pli rozparl sie na krzesle i zmierzyl ja wielokolorowymi oczami: -Ale tego nie wiesz, Nadziejo. Ja tez sie przygotowuje. Moze nawet bede mogl uzyc firim. - Skoczyl na rowne nogi. - Nie powinienem tu teraz przybywac, moge stracic powazanie. Chcialem cie namowic, zebys kryla mi plecy. Mialem ci powiedziec, a ty zaczelas plesc o tych idiotach. - Rozejrzal sie po sali. Auchresh gapili sie na niego, podejrzliwie ssac fajki. Wazny reakcjonista przechylil sie do towarzysza i cos mu szeptal do ucha. -Myslisz - zapytal Pli, patrzac na nia i machajac skrzydlami - ze naprawde moglbym zgromadzic armie w piec minut? Skrzydla Nadziei, przerzucone przez krzeslo, uniosly sie, jak zawsze gdy przeczuwala niebezpieczenstwo. Z olbrzymim wysilkiem je poskromila. -A moze - powiedziala wolno - wyjasnilbys mi, po co ci armia? -Zaplanowalem zgon Dywinarchini. Ostrzezono ja, gra jest uczciwa. Wie, ze to ja stoje za tymi ostrzezeniami, bo posunela sie do tego, ze zaoferowala mi swe zycie. Musze wracac, zeby sie upewnic, ze wszystko idzie po mojej mysli. W Miescie Delta jest kilka godzin pozniej niz tutaj, ale ceremonia, ktora mam zamiar zaklocic, nie odbedzie sie o okreslonej godzinie. To prywatne spotkanie u Braciszka Purytanizm, wydawane przez tworcow dla ateistow i poboznych. Nadzieja ledwo zrozumiala jego slowa. Poniewaz nigdy przedtem nie slyszala o jakichkolwiek zamachach na zycie czy pozycje Kory, uznala, ze Pli zartowal, gdy mowilo "rozrywkach usuwajacych". Ale nie dosc, ze byl powazny, to mowil o zyciu i smierci. Kora musiala zachowac te ostrzezenia dla siebie, albo kierujac sie glupia duma, albo nie wierzac, ze Pli naprawde chcial ja zabic. -Oczywiscie, ze bylem powazny. - Oczy Pli pociemnialy. - I szlo doskonale az do... az do... wypadku Milo. Uzyje wiec podloza, ktore przygotowalem, aby osiagnac inny efekt. Ledwo odwazyla sie to powiedziec, bo przeciez mogla sie mylic: -Aby stac sie Dywinarcha. -Nadziejo, musze - patrzyl na nia blagalnie. - Musisz to zrozumiec. -Milo cie za to znienawidzi - syknela przez zacisniete zeby. -Milo juz mnie nienawidzi. O ile jeszcze cos czuje. -Nie pozwole ci na to! - Zerwala sie, rozposcierajac skrzydla. - Pli, nie mozesz uciec sie do potajemnych metod! War, Sepia i Srebrny mecza sie wystarczajaco, a ja nie pozwole ci na to ze wzgledu na nas, pal szesc Kore! -Myslisz, ze uda ci sie to powstrzymac? Wywieszczono jej smierc! -Niekoniecznie! Przepowiednie nie sa prawdziwe, dopoki ktos ich nie wypelni! - Nadzieja czula, ze traci zimna krew, ktora po powrocie do Niskiego Divaring stala sie jej znakiem firmowym. Jej glos przybieral coraz wyzsze rejestry, teraz kazdy auchresh w Skeldive wiedzial, ze byla iu. - Kocham cie, Pli, ale nie pozwole, zeby ci to uszlo na sucho... Usmiechnal sie powoli. -Nadziejo, nigdy nie widzialem, zebys sie tak rozplywala nad smiertelna. Nie mysl, ze nie dalem jej szansy. Po tym, jak zostala Dywinarchinia, pozwolilem jej pol roku rzadzic, aby przekonac sie, czy poradzi sobie na Tronie. Nie poradzila. Jej wahanie jest nie do przyjecia. Utrzymywanie rownowagi to jedna rzecz, niezdecydowanie zas, to cos zupelnie innego. Strategia w jej wykonaniu polega na zrobieniu z Elipsy zapasow w blocie; nie podejmuja zadnych dzialan. Tak samo sie zachowywala, gdy byla dwudziestym doradca. Ale teraz jest wladczynia ludzkich krajow i jej dzialania sa nie do przyjecia. W Miescie Delta, Samaalu, Rivapirlu, Zachodniej Rubiezy, K'Fierze, Port Teligne, Rukarowie i innych miastach ateisci zmagaja sie z wiernymi. Masz racje, twierdzac, ze niedlugo dojdzie do wybuchu. -Tak, jak chcial Starszy - powiedziala Nadzieja suchymi ustami. -Dokladnie tak. Moje postepowanie to ostatnia proba zapobiezenia wojnie. -Pli, ja cie znam. Nie zatrzymasz sie. Jednym kopnieciem usunal stolik z oproznionymi szklankami. Stal naprzeciw niej z zalozonymi rekami, calkowicie odprezony jak drapiezca, nim uderzy. -Zamknij sie - warknal przez zeby. - Chodz ze mna. -Pli! - zapytal ktos przy stoliku obok. - Pli? Serbali? Czy to naprawde... Pli odwrocil sie i wyszczerzyl w usmiechu wszystkie zeby. -Witam! Jak ci na imie? Chcesz mi pomoc w Miescie Delta? -Ide - powiedziala Nadzieja. - Gdzie ona jest? W Zaulku Tellury? Ktos w kacie upuscil szklanke. Wszyscy zaczeli gadac jeden przez drugiego, tloczyc sie wokol Pli i Nadziei i zaczeli dotykac Pli jakby byl statuetka przynoszaca szczescie. Nikt z nich przedtem nie widzial wychwalanego przywodcy, a nikt nie bylby na tyle bezczelny, aby sie pod niego podszyc. Usmiechnal sie do nich. -Moi cujalim - Bila od niego charyzma. Nadzieje zemdlilo. -Ide - powtorzyla. Czula sie zbedna. Jego brwi zbiegly sie lekko. -Nie ma jej tam. -Twoja milosc do mnie to twoja slabosc, Pli. - Pocalowala go w podziece. Mial zacisniete wargi. Auchresh wiwatowali na jej czesc; ktos zdjal jej czapke, uwolniajac wlosy. Wlasciciel tawerny wskoczyl na stol, krzyczal, probujac ich uciszyc. Divaringianie radosnie wrzeszczeli i pokazywali bron, noze o zakrzywionych ostrzach i kusze. Kultura Fewarauw nadal opierala sie na kulcie mysliwych. Byli przygotowani. to tam! -Nadziejo, w Zaulku Tellury nikogo nie ma! - krzyknal Pli. - Nigdy nie mowilem, ze Ale ona juz zniknela. ROZDZIAL TRZYDZIESTY PIERWSZY -Dobry wieczor. Wielkie dzieki za wasza goscinnosc - Kora usmiechnela sie sztywno do Auspi, wchodzac do domu Braciszka Purytanizmu na ulicy Dore. Pare duchow na piedestalach przelamywalo formalne ustawienie krzesel i stolu.Rozpoznala kilka wlasnych. Powinno to sprawic jej przyjemnosc, ale czula tylko ironie: oto Simmel, Kalwaryjka, siedzaca na taborecie z fajka w zebach, dumna i zdeterminowana, a jednak nie mogla pomoc Korze, ktora czula, ze znika jak cien, kiedy chmury zaslaniaja slonce. Rozpoznawala znaki. Zaden z tworcow juz sie do niej nie zblizal, a jesli ateisci nie musieli z nia rozmawiac, unikali jej jeszcze staranniej niz zwykle. Chyba tracila poczucie czasu. Rozciagal sie jak guma. Kiedy sie tego najmniej spodziewala, okazywalo sie, ze minal tydzien. Oceniala, ze nie rozmawiala z drugim czlowiekiem od co najmniej kilku tygodni. Wieczory spedzala w swych komnatach sama albo z goscmi, ktorzy brzeczeli natretnie jak muchy i czula sie jak w czysccu. A tak, w sobote odwiedzil ja Malodobry. Rozmawiali o Domesdysie. Malodobry naprawde byl kobieta. Uciekla z Port Teligne, kiedy miala jedenascie lat; przez piec lat zyla w Miescie Delta jako chlopiec, az w koncu obudzila sie pewnego ranka i odkryla, ze zostala przestepca. Pozniej specjalnie ukrywala swa plec. Ta rozmowa przypomniala Korze, ze istnialy tez inne miejsca, nie tylko nieskalany ogrod jej palacu, i ze nie mogla ich poznac. Szybko odprawila Malodobrego. Taka przepasc miedzy polityka i prywatnoscia, chociaz utrzymywala z dana osoba rownie czeste kontakty! Jakze dziwne wydawalo sie, ze kiedys wiekszosc, jesli nie wszyscy zgromadzeni na tym przyjeciu nalezeli do jej przyjaciol! Wybrala krzeslo na srodku pokoju. Nie poczula zlosci, kiedy ludzka Gwardia otoczyla ja ciasnym kregiem, pozwalajac jej widziec tylko czesc pokoju. Zaakceptowala w koncu ich ponure towarzystwo. Poprzedniego dnia, targana desperacja, sprobowala nawet z nimi porozmawiac. Gwardzisci zachowali milczenie i wygladali, jakby ich ktos przypiekal na wolnym ogniu. Belstem na pewno kazal im trzymac jezyk na wodzy. Ale i tak rozmowa z nimi byla glupim posunieciem. Powtarzali kazde jej slowo Belstemowi i Aneisneidzie. Wiedziala, ze zebrala sie tu cala Elipsa i obserwuje ja. Pozbyla sie sztucznego usmiechu. Otaczajacy ja lemani i wielokolorowy tlum dzieci i nastolatkow, na pewno uczniow tworcow. O, Purytanizm nawet przestal zadzierac nosa! Co oni wszyscy tu robia? Nikt nic nie mowil, a przeciez jeszcze minute temu... Rozejrzala sie, zaniepokojona. -Dywinarchini? - Goquisite wpatrywala sie w nia zimno. - Zadalismy ci pytanie. Dlaczego przestalas robic duchy? To bardzo nas denerwuje. -Jestes wszak taka utalentowana - dodala slodko Algia. Nosila suknie wykonczona futrem. - Zaulek Tellury teskni za twoimi rzezbami. -Nie jestem juz tworczynia - parsknela Kora wyprowadzona z rownowagi. - Jestem Dywinarchinia. Dlaczego mialabym robic duchy? Zaniedbalabym wtedy inne obowiazki. -Nie rozumiesz? Twoja pozycja wymaga, abys jednoczesnie robila duchy i rzadzila krajem. Nadal jestes mistrzynia - rzekl Sto rozsadnie. - Bezprawnie przestalas tworzyc. Z tego powodu zginela Goda. -Czy to moja wina, ze nikt nie ma odpowiednich kwalifikacji, aby objac miejsce mistrzyni? - spytala Kora. Dlaczego pozwolila sie zepchnac do defensywy? - Sadze, ze rownie duzo w tym waszej winy! -Ale przygadala! - mruknal uszczypliwie Soderingal Summer Nearecloud. Zlote Ostrze tez tu byl, mial buty uwalane wiosennym blotem. Polozyl je na pluszowym taborecie Simmel. Mrugnal do Kory. Ten przejaw sympatii byl tym, czym lyk wody dla kobiety umierajacej z pragnienia. -Tylko ja decyduje, co robie, a czego nie - powiedziala. - Jestem Dywinarchinia. I zyczylabym sobie, abyscie nie kwestionowali moich wyborow. -Musiala obiecac Nastepcy, ze nie bedzie wiecej tworzyc - zapial dzieciecy glosik. - Robi wszystko, co on kaze. -Podejrzewam - glos Kory drzal leciutko - ze celem tego przyjecia nie jest dyskusja o tym, co robie w wolnym czasie. Damo Ankh, czy moglabys zapoznac nas z tematem dzisiejszego zgromadzenia? -Ona mysli, ze wszystko wiaze sie z polityka - rzucil ten sam wysoki glosik. To byla Eternelipizaran. -Niech ktos uciszy to dziecko! - syknela Goquisite i chrzaknela. - Tak. Pani Dywinarchini, chcemy poruszyc drazliwy temat: twoje podejscie do ateizmu jako programu politycznego. Wybaczcie, Purytanizmie, Radosnosc. Szczegolnie zas przepraszam naszego gospodarza. Kora zlapala porecze krzesla. -Moje stanowisko w sprawie ateizmu jest takie jak zawsze. Musi on koegzystowac z poboznoscia. Zadna z doktryn nie moze stac sie dominujaca. Staram sie zachowac te rownowage w Elipsie. Czy to nie oczywiste? Belstem zakaszlal. Goquisite starala sie ukryc usmiech. -Pani, obawiam sie, ze az zbyt oczywiste. -Dziekuje! Nie popieram ani ateizmu, ani poboznosci. Nie opowiadam sie za zadnym z nich. Kazda doktryna otrzymuje tyle samo edyktow. -Pani! - sprzeciwil sie Belstem. - Mozesz nie popierac zadnej z doktryn, ale to niemadre! Od prawie czterech miesiecy nie uzylas Boskiej Pieczeci. Akta uchwal, co do ktorych nie podjelas jeszcze decyzji, zajmuja polowe mojego gabinetu! Sto dodal zgryzliwie: -Czy to nie znaczace, ze Lord Summer musi katalogowac decyzje Elipsy? -Ja nie mam czasu! - Kora natychmiast zrozumiala, ze zle zrobila, reagujac na komentarz, ktory nie mial wielkiego znaczenia. Goscie rzucili sobie znaczace spojrzenia. -Zostawmy Boskie Pieczecie - rozkazala Goquisite. - Jakie jest twe zdanie na temat ateizmu, pani? Tego naprawde chcemy sie dowiedziec. -Ejze! - powiedziala jakas hrabianka. Najwyrazniej zasady dobrego wychowania, jakie jej wpojono, zostaly pogwalcone. "Pani, jeszcze niejedno zobaczysz, zanim skonczymy", pomyslala Kora. -Nie sadze, aby wolno mi bylo wyrazac wlasne zdanie - odparla. - Dywinarchini musi byc bezstronna. Nie moge opowiedziec sie za jakas opcja, nie obrazajac czesci zgromadzonych tu gosci, i zastanawiam sie, czego ode mnie oczekujesz, damo Ankh. Kilku flamenow pokiwalo aprobujaco glowami. Kora uznala, ze zdobyla punkty. Ale Goquisite nie popuscila: -Dywinarcha zawsze byl bezstronny, ale nigdy wczesniej nie musial radzic sobie z wiecej niz jedna partia. Zawsze byl pobozny, bo nie mial innego wyjscia. Jesli chcesz pojsc w slady swych poprzednikow, tez musisz zdeklarowac sie po stronie tylko jednej partii. -A co z moim bezposrednim poprzednikiem? - Kora tracila grunt pod nogami. Krzeslo na srodku pokoju nagle wydalo sie mniej wyizolowane. Twarze doradcow tloczyly sie wokol, a Goquisite usmiechala sie slodko, stojac tuz obok. - On musial radzic sobie z takimi samymi przeciwnosciami jak ja! -A jego strategia? - zapytal Zin wysokim glosem, ktorego uzywal publicznie. Nie wierzyla, ze sie odezwal. Nie przeciw niej. - "Niech sie dzieje, co chce!" To juz niedopuszczalne! Nadszedl czas decyzji! Musisz sie zdeklarowac. Koro! Z rosnacym przerazeniem zrozumiala, ze przez kilka najblizszych minut nie bedzie umiala sie odezwac. Niemo potrzasnela glowa. Szepty byly coraz glosniejsze i w koncu Goquisite rzekla: -Rozumiem, ze ciezar dylematu przygniotl Dywinarchinie. Moze powinnismy cos zjesc, a ona zbierze mysli. Co bardziej wrazliwi goscie z ulga powitali te sugestie. Purytunizm rzucil Auspi rozkaz; ta podreptala do kuchni z dwoma uczniami tworcow. Flameni nie mieli zadnej sluzby. W koncu Kora podniosla wzrok. Cienki promien slonca wpadal przez okno i rozjasnial szarowke, ktora utrzymywala sie caly dzien. Byla wiosna. W Beaulieu jej ojciec i wujowie zastanawiali sie, jakie zboze posiac, aby uzyskac najlepszy efekt artystyczny. Plotki o nowym, ludzkim Dywinarsze musialy juz dotrzec na sol. Czy wiedzieli, o kim mowily te plotki? Zalowala, ze wiekszosc z poglosek ja oczernia. Simmel siedziala na taborecie, ciemne wlosy polyskiwaly kasztanowo. Kora uchwycila ja, kiedy dziewczyna opowiadala jej historie swego zycia. Co za ponura opowiesc! Ale duchy z Kalwarii zawsze pociagaly Kore: byc moze dlatego, ze gdzies gleboko, w symboliczny sposob, ktorego nie miala sily teraz rozwazac, identyfikowala sie z ich smutnym zyciem. Trzecia z czworki rodzenstwa, wychowana w Hijjaro, brazowym miescie w polnocno-zachodniej Kalwarii, Simmel zawsze chodzila glodna. Kiedy miala trzy lata, sortowala rude, kiedy miala osiem, zgwalcil ja ojciec. Pierwszego kochanka wziela sobie w dwunaste urodziny. Z kim sie tu utozsamiac? Czas zwalnial i przyspieszal, zwalnial i przyspieszal. W jej uszach dzwonily tysiace malenkich dzwoneczkow. Dopiero po dlugiej chwili (tak sie jej zdawalo) jej trans przerwal jakis glos: -Ciasteczko? - Auspi wyciagnela przed siebie tace z ciasteczkami, bedacymi chluba kazdego cukiernika. - Ciasteczko, pani? Musiala powtarzac pytanie od paru dobrych minut. Wszyscy w pokoju nie spuszczali z nich oka, a dziewczynka byla pasowa z zazenowania. -Ciasteczko, pani? -Tak - nie wypowiedziala tego slowa. Kora sprobowala znow. - Tak, dziekuje. -Schwycila najblizsze i ugryzla. Bylo pyszne, na pewno, ale jej sie wydawalo, ze je trociny. - To bardzo dobre ciasteczka, Braciszku Purytanizm. Ktokolwiek ci je dal, zasluzyl na komplement. Doradcy rozluznili sie, gdy uslyszeli jej glos, i zaczeli znow gawedzie. Czego oczekiwali? Zastanawiala sie. Ze zwymiotuje na podloge? Zmusila sie, aby dokonczyc ciastko. -Czy jest wino? -Wino. Auspi! - rozkazal Purytanizm. Auspi wybiegla. Promien slonca zbladl i zniknal, znow padalo. pozno. -Pani, czy juz przemyslalas sprawe? - zapytala Goquisite. "Czy ja mialam cos przemyslec?" - Ja... -Mam pomysl! Poddajmy to pod glosowanie! - rzucila glosno Maras, odrobine za "Przegapilas moment", pomyslala Kora, przypominajac sobie ostatnie minuty. "Musisz lepiej wyliczac czas, damo Grane!" - Co mamy poddac glosowaniu, spytacie? - ciagnela Maras. - Coz, pozycje Dywinarchy! Wydaje sie niezdolna do opowiedzenia sie po jednej ze stron, a juz czas, aby sie zdeklarowala. Skoro jest bezstronna, nie ma lepszej metody, aby zadecydowac ojej pozycji. -Doskonaly pomysl - powiedziala zirytowana Goquisite. - Jest tu cala Elipsa procz Nastepcy. Co o tym myslisz, Belstemie? Chrzakajac glosno, przesuwajac jezykiem po zebach, Belstem wstal i oparl sie na delikatnym sekretarzyku, ktory niebezpiecznie sie zachwial. -Skoro pytasz o rade, czuje sie zmuszony jej udzielic. - Nawet Maras byla lepsza aktorka. - Nasze miasto pograzylo sie w chaosie. Moja policja ciagle musi tlumic zamieszki, zanim wrzenie ogarnie cale dzielnice. Podobnie czynia ludzie reszty doradcow. Zlote Ostrze rozesmial sie w glos, po czym szybko umilkl. Przeniosl stopy na sofe i zakrecil mlynka kciukami. Belstem go zignorowal. -Zamieszki maja dwie przyczyny. - Spojrzal na Radosnosc. Nowy leman Radosnosci, chlopiec o imieniu, jesli Kora dobrze pamietala, Tine szturchnal flamenapod zebra. Radosnosc wzial Tine'a za reke. -Jeden powod - rzekl Belstem - to fakt, ze w Miescie Delta pojawilo sie wiecej emigrantow niz kiedykolwiek, wiec wielu ludzi nie ma dachu nad glowa, pracy ani jedzenia. I nie ma odpowiedniej liczby flamenow, aby zaspokoic ich potrzeby. Wielu z nich przybylo tutaj, bo juz nie mogli mieszkac u siebie, a to dlatego, ze flameni ulatwiajacy im zycie cudami, odeszli. To wola o powrot do poboznosci i pchniecie lemanow ku flamenizmowi. -Brzmi rozsadnie - podsumowala Kora. Belstem rzuciljej spojrzenie. -Jednak drugi, powazniejszy powod wrzenia i to w calej Dywinarchii to niezadowolenie ateistow z Dywinarchy. Rewolucja przeciw starym rzadom byla skuteczna. Ale gdzie sa nowe rzady? Tkwimy w martwym punkcie. Nie pozwolono nam jeszcze wprowadzic reform ekonomicznych. Nie pozwolono nam sprawic, aby glodujacy sami sobie pomogli. Mamy zwiazane rece. -Uwazamy, ze zamiast zadac od flamenow zaspokojenia potrzeb, nalezy zapracowac na chleb - wyjasnil Trisizm. "A ten od kiedy jest ateista?", zdziwila sie Kora. -Sam bym tego lepiej nie wyrazil - warknal Belstem. A caly problem stworzyla Dywinarchini, ktora nie pozwala... Kora wstala. -Mysle, ze powinnam moc sie bronic... Gwardzisci otoczyli ja i popchneli z powrotem na krzeslo. Uderzyla lokciami o oparcie. -Jerithu? Skimmeren? Hafi? - powiedziala. Unikali jej wzroku. -Blad - powtorzyl Belstem oskarzycielsko - tkwi w Dywinarchini. Krotko mowiac, proponuje zmiane Dywinarchy. Hmm. Elipsa... hmm... czy Elipsa ma jakies propozycje? Gwardzisci odsuneli sie Kora zobaczyla, ze Belstem rozglada sie po pokoju. Usta Goquisite poruszaly sie; pewnie sugerowala, ze sam Belstem bylby wspanialym Dywinarcha. Kora nie slyszala ani slowa, ani jego krygowania sie, ani gladkich zdan, ktorymi Goquisite go przekonywala, ani tego, ze Belstem podejrzanie szyhko sie zgodzil. Znow jej dzwonilo w uszach. -Kto popiera kandydature Belstema na Dywinarche? Aplauz byl grzeczny, lecz ogluszajacy. -Poddamy to pod glosowanie? Ziniquel zaczynal sie wiercic. Wyprostowal sie na krzesle, wykrzywil i rzucil: -Tak! Kora patrzyla, jak nie tracac czasu na gadanie, zaimprowizowali ciche glosowanie, wrzucali kawalki papieru do koszyka, ktory nosila adoptowana corka Pietiego. Lemani mieli zmartwione glosy (niemozliwe); mniej znaczacy goscie obserwowali wydarzenia okraglymi oczami. Goquisite wziela koszyk od dziewczynki, wstala i wygladzila spodnice. Zaczela wyciagac skrawki papieru, czytac je i odkladac na stolik. -To farsa - powiedziala Kora. Goquisite podskoczyla i upuscila koszyk. - Jestem pewna, ze nie trzeba liczyc glosow. Dlaczego po prostu nie... - Co mowila? Pokoj sie kolysal. -Nie... - Wsciekle potrzasnela glowa. - Nie skonczycie tego? Goquisite unikala jej wzroku. To bylo zwyciestwo. -Ja... uwazam, ze w sumie nie musimy liczyc glosow - stwierdzila. - Elipsa wybiera Belstema Summera na Dywinarche. Musisz tylko przystawic na tej uchwale Boska Pieczec, Dywinarchini. Nie ma odwolania. Glosowanie bylo jawne. W martwej ciszy, ktora zapadla, Auspi wbiegla do pokoju. Podeszla do Kory, trzymajac srebrna tace z gasiorkiem wina i kieliszkiem. -Przepraszam. Nie moglam znalezc wina - wyjasnila. - Dostalam je dopiero w piwnicy... W tej sekundzie Kora zrozumiala, co bylo w przejrzystym plynie, splywajacym z gasiorka do kielicha. Zaplanowali wszystko, nawet te chwile; tyle razy umacniali spisek, ze wszystko inne stalo sie zbedne. Dlaczego zawracali sobie glowe tym wyszukanym pokazem, skoro caly czas planowali takie rozwiazanie? "Kiedy zaczyna sie rozlew krwi, prawa staja sie zbyteczne", powiedzial Zlota Antylopa. Zapomnial dodac: "Absurdalne". Kora chciala sie smiac. A potem, nagle, nie miala najmniejszej ochoty na smiech. Promien slonca znow wpadl przez okno, zajasnial miedzy chudym, odzianym w czern ramieniem Auspi a jej cialem, rozswietlajac kielich jak wielki diament. Absolutnie przejrzyste. Miala nadzieje, ze bylo bez smaku. -Dziekuje, Auspi. - Podniosla szklo ku sloncu. - Wasze zdrowie, moi imrchim, lordowie i damy, Siostrzyczki i Braciszkowie. Wypila. *** Jej gardlo sie zaciska. Dretwota biegnie od stop i dloni ku sercu, blokujac je. Nie czuje swego ciala. Nie widzi. Drzwi uderzaja o sciane, smierdzi siarka.-Nie! A niech go cholera! To musi byc glos auchresh, przebijajacy te gestniejaca z kazdym ulamkiem sekundy ciemnosc. -Ona umiera! To byla trucizna, wy glupi ludzie, solna akonityna zabijajaca w pol minuty, zrobcie cos... -To nie my! - kobieta krzyczy. Kora ledwo slyszy slowa. - Nie chcielismy jej zabic, tylko zmusic do abdykacji, my nie... -To wyja zabiliscie, trucizna czy nie! Braciszku! Szybko! Pomoz jej! Zapada w ciemnosc bez dna. Matowa i miekka jak welna. Zimna jak sniezna noc. ROZDZIAF TRZYDZIESTY DRUGI Mezczyzna placze. Straszny dzwiek. Meczace lkanie.Kobieta stara sie go pocieszyc. On nadal lamentuje. -Wezcie sie w garsc, idioci! Zadna kobieta nie ma tak donosnego glosu. Brzmi jak odlegly gong. Kora tkwi w ciemnosci. Jej umysl pracuje bardzo wolno; ledwo udalo jej sie ustalic, ze siedzi z glowa oparta na czyims ramieniu, podparta poduszkami. Czuje swe cialo, ale nie moze sie ruszyc, nadal daleka od bolu, za co jest wdzieczna. Najbardziej bola oczy. Czula, jakby je wypelniono piaskiem. Chcialaby znow zemdlec, ale glosy wwiercaja sie w jej uszy jak swider i utrzymuja ja w czarnej krainie na skraju nieprzytomnosci. -Zabilismy ja. Pozwolilismy przekletym ateistom ja zabic... -Ona zyje. To nie oni ja zabili. To Pli. Jak myslisz, skad wiedzial, ze powinien pojawic sie w samym srodku zamieszania? Wspaniale was wszystkich kontrolowal, nieprawdaz? Czyz widok bogow pojawiajacych sie z nozami i kuszami nie podniosl was na duchu? Nie byliscie im wdzieczni za wydawanie rozkazow? Mezczyzna przelyka. -My... -Zin, Zin! W porzadku, kochanie! Znales ja najlepiej, dokad mozemy ja zabrac? Gdzie Kora slyszala juz ten glos? -A... Uro. nie moge zebrac mysli. Te wszystkie trupy... Marasthizinith... Pieti.. nawet jego coreczka, na litosc boska! Martwi! Co sie stalo? Kto umarl? Nie Kora. Wie o tym, chociaz nie wie nic wiecej. -Niewazne! - Kobieta sama jest bliska lez, ale nalega: - Zin, sprobuj myslec! Mezczyzna z wysilkiem powsciaga swoj zal. -Hem. Ma na imie Hem. Prowadzi antykwariat w Temeritonie. Byl uczniem Gody... To wszystko, co mi przychodzi do glowy! -Wszedzie bedzie dobrze, dopoki Pli nie wpadnie na jej trop. - Donosny glos jest zimny i wsciekly. Dlaczego Kora mysli, ze powinien byc slodki? - Jesli dowie sie, ze ona zyje, wscieknie sie jak wszyscy diabli. I na pewno podejmie odpowiednie kroki. -Jakos nie moge sobie wyobrazic, zeby w najblizszej przyszlosci Dywinarcha zwiedzal przekleta dzielnice! - mowi kobieta. -Racja. Bedzie zbyt zajety. Pamietaj, Ziniquelu i ty. Uroczystosc: trzymajcie buzie na klodke. Tylko my troje, i oczywiscie Braciszek Radosnosc, wiemy, ze ona nie lezy w zabitej gwozdziami trumnie w domu Radosnosci, zbyt naruszona trucizna, aby mozna bylo wystawic jej cialo na widok publiczny. I tak ma zostac. -Zgoda, Panno. Na bogow! Zgoda. Ciemnosc zaczyna sie ruszac, wiele razy zmienia polozenie, w gore, w dol, zakret. Rozpoznaje znajomy ruch rykszy. Caly czas glosy naruszaja ciemnosc, ale nie probuje ich zrozumiec. Nie ma poczucia czasu ani kierunku. Podskok. Czuje, ze leci w przod, kiedy osoba, o ktora sie opierala, pochyla sie i daje znak rykszarzowi: -Stan tutaj. Od autorki Historia Kory i Milo zukonczy sie w drugim i ostatnim tomie: Pokora Garden: niedokonczona biografia: W ludzkim kraju. Osoby Pokora Garden: niedokonczona biografia Smiertelni Pokora "Kora" Garden Piekny "Beau" Garden jej kuzyn Wiara Garden jej matka Sila "Lacz" Garden jej ojciec Braciszek Zmyslowosc flamen Mitygacja "Mity" jego leman Siostrzyczka Stanowczosc flamenka Korekcja "Kor" jej leman Wiwat Larch upiekszacz Ministracja "Ministra" Bareed krawcowa Braciszek Purytanizm flamen doradca Auspicja "Auspi" jego lemanka Braciszek Radosnosc flame doradca Gietkosc "Kosc" jego leman Belstem Summer lord doradca Aneisneida Summer jego corka, takze doradca Goquisite Ankh dama doradca Marasthizinith Crane dama doradca Pietimazar Seaade lord doradca Pogoda "Goda" Genlle glowna tworczyni i doradca Delikatnosc "Kat" Canyonade mistrz i doradca Szczesliwosc "Szczesny" Paean mistrz i doradca Nostalgia "Algia" Cattail jego starsza uczennica Eternelipizaran "Eterni" jego mlodsza uczennica Pamiec "Parni" Carmine mistrzyni i doradca Trisizm Sepal jej uczen Posluszenstwo "Lusza" Thunder mistrzyni i doradca Uroczystosc "Sto" Southwind jej uczen Uroczystosc "Uro" Southwind jej uczennica Ziniquel Sevenash mistrz i doradca Purytanizm "Ryta" Porphyry mistrzyni i doradca Owen Phyllose jej uczen AfetMerisand rykszarz Mell Djanneh na Kalwarii Duchowosc "Ho" z Bagniska Rozweselenie "Wes" jej maz Hem Lakestone antykwariusz Figlarnosc "Fig" jego zona Lakestone Czulosc "Czu" ich corka Zasluga "Lug" ich syn Braciszek Transcendencja flamen Wdziecznosc "Wdziek" Garden jego lemanka Bogowie Zlota Antylopa Dywinarcha Milosierdzie "Milo" Nastepca Nadzieja Panna Przetracony Ptak Matka Cierpliwosc "Pli" Waleczny Brazowa Woda Medrzec Wartosc "War" Boski Gwardzista Szklana Gora Boski Gwardzista Sepia Boski Gwardzista Slodki Myszolow Serbalu Wietrznych Niebios Pancerny Lisc O-serbalu Wietrznych Niebios Kwitnacy Uskok z Wietrznych Niebios Inni czlonkowie rodziny, duchy, sluzacy i bogowie AUCHRAUG Jezyk bogow; slownik podreczny ae(s) z (l.mn) auchresh I.poj lub l.mn.; inteligentne stworzenia urodzone na soli, znane powszechnie jako "bogowie" auchraug jezyk auchresh be"leth bebenek uzywany do rytmicznych tancow breideim starsze rodzenstwo (wyraza szacunek) cujali kazdy auchresh (Znajda, irissi ghauthiji itd.) zwiazany z innym denear pieniadze Eithlirindre Islandia elpechim bliscy przyjaciele - kochankowie lub nie er- przedrostek: nad, wyzszy escorets jeleniowate solne zwierzeta fashir zmusic, nakazac, wymuszac Fewarauw Pirady firchresi mlodszy brat (zdrobnienie) firi mlodszy brat (oficjalnie) ghauthijim przypadkowi kochankowie ghauti kere prostytutka (w Niebiosach zawsze mezczyzna) gherry tradycyjny kithrilindyjski napoj, czerwony i gorzki, podawany na goraco graumir odejsc, wyjsc hautghirre wyrzutek haugthule drapiezca hymanni smiertelny hymannim smiertelnicy imrchim tworcy (czasami odnoszace sie do auchresh mieszkajacych w domach podobnych do Zaulka Tellury) irissim dwoje zlaczonych ze soba najblizej, jak to tylko mozliwe, prawie zawsze kochankowie iu kobieta (oznacza wysoki status) iye nie kere mezczyzna (1. mn. keres) kervayim, lesh plan khath przejrzysty uarechianski alkohol kiru iu lesbijka Kithrilindu Krolewiec kuiros silny mezczyzna, kryminalista le(sh) rodzajnik okreslony mainrauim lowcy, zbieracze nem my o- przedrostek: pod, prawie perich"hi wyraz szacunku uzywany w stosunku do auchresh o wyzszym statusie Rimmear najwieksze Niebiosa w Uarechu ruthyalim lud z rodzinnych Niebios saduim partnerzy w interesach serbalim przywodcy, zazwyczaj Niebios skri fewauranski alkohol teth"tach ching natychmiastowa podroz tith"ahim osoba nie znana mowiacemu, z innych Niebios triccilim sluzacy Uarech Kalwaria urthriccim cienkie macki wygladajace jak wlosy wrchrethrim przezarci, skorumpowani wrchrethre przezarty, skorumpowany wrillim kolczyki Writh aes Haraules Morze Burz This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/