Numer Thomasa Berrymana - PATTERSON JAMES
Szczegóły |
Tytuł |
Numer Thomasa Berrymana - PATTERSON JAMES |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Numer Thomasa Berrymana - PATTERSON JAMES PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Numer Thomasa Berrymana - PATTERSON JAMES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Numer Thomasa Berrymana - PATTERSON JAMES - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JAMES PATTERSON
Numer Thomasa Berrymana
Prolog Na farmie (1962)
5
6
Claude, Teksas, 1962Tego roku, kiedy Thomas Berryman i Ben Toy opuscili Claude w Teksasie -czyli w tysiac dziewiecset szescdziesiatym drugim - Thomas mial zwyczaj nosic czarne kowbojskie buty z czerwonymi gwiazdkami na kostkach. Do kazdego buta wkladal po cztery dwudziestodolarowe banknoty. Okolo polowy lipca pieniadze zaczynaly rozpadac sie na strzepy i smierdziec jak spocone stopy.
Pewnego nie zapowiadajacego nic dobrego popoludnia na prowincjonalnej drodze numer piec pojawil sie blyszczacy woz marki Coupe de Ville. Metaliczno-niebieski. Na zderzakach polyskiwaly promienie slonca tworzac migajace gwiazdki i spirale.
Thomas i Ben Toy obserwowali, jak samochod sie zbliza przemierzajac paskudna pustynie Panhandle. Nie mieli nic innego do roboty.
-Zanudze sie na smierc i w krotce wyciagne kopyta gdzies pod plotem -wyznal Berryman jakis czas wczesniej. Toy wtedy tylko lekko sie usmiechnal.
-Slyszales o tym czarnowlosym dupku Raymondzie Cone? Pewnie tak - zaczal teraz Toy.
-Zawsze mowilem, ze tak sie stanie - Berryman zaciagnal sie w zamysleniu papierosem bez filtra i wypuscil klab dymu. - Slyszalem, co mowil o tej Nadine w chevrolecie swojego starego. Tak musialo sie stac.
-Myslisz, ze sie z nia ozeni?
-Jasne. Tak sie zawsze tutaj dzieje od setek lat. Potem staruszek zaprosi go na pepsi w Amarillo, a ona bedzie miala dziecko. Nastepnie on zostawi ich oboje i wyjedzie do Reno, Nevady lub Kalifornii. Nie cierpie tego. Naprawde.
Toy wyciagnal niewielki pognieciony zwitek banknotow piecio-, dziesiecio-i jednodolarowych i zaczal je przeliczac.
7
-On mowi, ze raczej wlozy sobie trzydziestke do ust. Zanim poslubi Na-dine.-Tak, no coz... Szybko zacznie zbierac puste butelki. To mu wybije z glowy te pomysly.
Thomas Berryman oslonil dlonia okulary sloneczne, by lepiej widziec nadjezdzajacy samochod. Klab brunatnego pylu podazal za wozem niczym proporzec. Droge przecinaly mu myszolowy kierujace sie na wschod w strone wodospadow Wichita.
Kiedy coupe zblizyl sie na odleglosc dwudziestu kilku metrow, Berryman wyciagnal reke z odstawionym kciukiem.
-Jedziesz czy nie?-spytal Toya.
Tymczasem wielkie auto, jadace dotad ze stala predkoscia zwolnilo, by sie zatrzymac.
Kierowca okazal sie biskup z Albuquerque, ojciec Luis Gonsolo. Obaj mlodziency opuscili Claude w Teksasie razem z nim. Podrozowalo im sie razem calkiem dobrze az do Nowego Jorku.
Thomas Berryman i Ben Toy wjechali do metropolii w wielkim stylu... nowiutkim, polyskujacym metalicznie niebieskim coupe de ville... bez biskupa.
8
WstepThomas Berryman wedlug Jonesa (1974)
9
10
Moi rodzice, Walter i Edna Linda Jones wcale nie chcieli, zebym zostal lekarzem, prawnikiem czy tez po prostu czlowiekiem sukcesu; pragneli tylko, zebym byl dystyngowany i wytworny. Mocno ich jednak rozczarowalem; zostalem dziennikarzem.Napis nad biurkiem Ochsa Jonesa
Steve McQueen jest zabojca, ktoremu musisz dodac otuchy i zapalu. Gazeta "Movie Review"
Zebulon, Kentucky, 1974
W listopadzie tego roku przyjechalem do mojego rodzinnego miasta Zebulon w okregu Poland w Kentucky. Wrocilem do domu, aby napisac o smierci Bertra-ma Poole'a, porucznika Martina Weesnera oraz mojego przyjaciela, Jimmiego Lee Horna z Nashville w Tennessee... jednak przede wszystkim po to, by opisac cos, co redaktor gazety "Nashville Citizen-Reporter" nazwal "Numerem Thomasa Berrymana".
Te ksiazke tworzylem glownie z mysla o swojej dziewiecioletniej corce, Cat.
Historia ta przypomina filmy Sama Peckinpaha: mamy tutaj w sumie szesc zabojstw. To opowiesc o mlodym Teksanczyku, ktory w wieku osiemnastu lat postanowil zostac zawodowym morderca. Z tego, co wiem, swoja decyzje przypieczetowal pozbawiajac na poczatek zycia kilka pieknych antylop oraz meksykanskiego ksiedza, a raczej biskupa.
11
Luzne obserwacje: W pewnym artykule z gazety z Houdson przeczytalem: "Co najmniej pieciu ludzi w Stanach Zjednoczonych zarabia ponad dwiescie tysiecy dolarow rocznie dzialajac jako niezalezni (nie zwiazani z mafia) platni mordercy." Skladajac wycinek z gazety i wsuwajac go do portfela, zastanawialem sie, jaki oni, u diabla, maja punkt widzenia tam w Houston.Luzne obserwacje: Bardzo niewielu rzeczywiscie rozumie, co naprawde kieruje ludzmi, ktorzy czynia zlo... Wiekszosc tych, ktorzy o nich pisza ukazuje ich, jak na moj gust, w zbyt czarnych kolorach. Albo znowu probuja dodac im nieco slodyczy i pikanterii niczym w filmie Bonnie and Clyde... W kazdym razie nie sadze, zeby kazdy czarny charakter odznaczal sie tepota i nie wydaje mi sie, by koniecznie musial byc posepny... W rzeczywistosci Thomas Berryman byl zupelnie inny.
Luzne obserwacje: Pewnego dnia pokazalem Cat cos, co dala mi dziewczyna Berrymana: pneumatyczny pistolet typu Crossman. Chcialem zademonstrowac, jak dziala, i niechcacy przestrzelilem narzute na kanape pani Mullhouse. Bylo to tak ciezkie przezycie dla tej starej kocicy, ze wkrotce umarla.
Luzne obserwacje: Nawet w odwiedzanym przez okolicznych farmerow barze "Paradise" Doca Fiddlera, jednym z najbardziej znanych w stanie Tennessee, wisi teraz nad rzedem butelek plakat z podobizna Jimmiego Horna. Losy Horna staly sie kanwa dramatu moralnego, a ludzie lubia dramaty, obojetnie jakie.
Ostatnia uwaga: W tysiac dziewiecset szescdziesiatym drugim roku Thomas John Berryman ukonczyl szkole srednia w Plains z najlepszymi wynikami, jakie uzyskano kiedykolwiek w calym okregu Potter w Teksasie. Jego nauczyciele poinformowali mnie, ze mial on fotograficzna pamiec, a iloraz inteligencji rowny sto szescdziesiat szesc.
Po dalszych dociekaniach odkrylem, ze znany byl rowniez z bezwstydnych obyczajow i przezywano go "krolem rozpusty".
Kobiety, z ktorymi przestawal, powiadaly tylko, ze wzbudzal w nich poczucie nizszosci. Nawet te, ktore darzyly go najwieksza sympatia nigdy nie czuly sie z nim zupelnie swobodnie.
Wiekszosc ludzi z okolic Clyde w Teksasie byla przekonana, ze jest on teraz znanym prawnikiem gdzies na wschodzie kraju. Na poczatku myslalem, ze to ktos z rodziny Berrymana rozpuszcza takie plotki; pozniej jednak dowiedzialem sie, ze robil to on we wlasnej osobie.
Ojciec Thomasa byl emerytowanym sedzia okregowym. Trzy tygodnie po tym, jak dowiedzial sie, co jego syn zrobil w Tennessee, zmarl na udar mozgu.
12
Berryman mierzy metr osiemdziesiat dwa centymetry i wazy okolo osiemdziesieciu osmiu kilogramow. Ma czarne wlosy, piwne oczy i niezwykla jak na swoj mlody wiek umiejetnosc koncentracji. Potrafi byc takze czarujacy. Wlasciwie stanowi uosobienie typowo amerykanskiego wdzieku.Tlo akcji: Cztery miesiace temu trzydziestosiedmioletni burmistrz naszego miasta, Jimmie Horn, zostal zastrzelony w najbardziej smutnych i dziwnych okolicznosciach, jakie tylko mozna sobie wyobrazic.
Z tego powodu w dniach czwartego, piatego oraz szostego lipca gazeta "Nash-ville Citizen-Reporters" osiagnela rekordy sprzedazy.
Byc moze dlatego, ze ludzie w naturalny sposob okazuja zainteresowanie, kiedy zginie ktos powszechnie znany. Znaja przypadkowe fakty z zycia takich osob i traktuja ich niemal jak swoich znajomych. Chca wiedziec, w jaki sposob, gdzie, kiedy i dlaczego to sie stalo.
Wydaje mi sie, ze zwykle brzmi to mniej wiecej tak: szaleniec Bert Poole zastrzelil burmistrza Jimmiego Horna poznym popoludniem bez wyraznego powodu.
Tak wlasnie napisalem, ale tylko olowkiem na kawalku papieru. W gazecie ukazala sie dluzsza notatka o policjancie stanowym, ktory z kolei zastrzelil Poole^.
Bylo to zupelne gowno, beznadziejne...iw dodatku nieprawdziwe.
Trzy dni pozniej w artykule zamieszczonym w "Washington Post" doniesiono, ze czlowiek, ktory zabil Berta Poole'a, nie byl zadnym policjantem z Tennessee, jak napisalem oraz jak oglosila nasza gazeta w kilku innych notatkach.
Czlowiekiem tym okazal sie dobrze platny zabojca z Filadelfii. Nazywal sie Joe Cubbah. Zauwazono go na zdjeciach zrobionych na miejscu zabojstwa Horna i zlapano w Filadelfii.
Wspomnianego policjanta z Tennessee, Martina Weesnera, znaleziono w koncu w bagazniku jego wozu patrolowego. Samochod stal na parkingu przy policyj-nych koszarach od trzeciego lipca. Gazeta "Memphis Times-Scimitar" nazwala Cubbaha "bandytaz wyobraznia".
Rzecz jasna, historia o platnym mordercy, ktory zastrzelil innego zabojce, ogromnie wszystkich zdumiala. Wprawila takze w przygnebienie wiele osob, lacznie ze mna. I w ystraszyla niejedna rodzine, ktora zamykala teraz starannie drzwi na noc.
Tak sie zlozylo, iz krotko po tym, jak w "Washington Post" ukazal sie wspomniany artykul, do gazety "Citizen-Reporter" zadzwonil psychiatra z kliniki mieszczacej sie na Long Island w Nowym Jorku i rozmawial przez telefon z jednym z redaktorow prawie przez godzine. Opowiedzial mu, ze jego pacjent mowil o zabojstwie Jimmiego Horna mniej wiecej na tydzien przed tym wydarzeniem. Podal imie i nazwisko owego pacjenta - Ben Toy - i stwierdzil, ze byloby dobrze, gdyby ktos z gazety przyjechal i z nim porozmawial.
Wyslano mnie i w taki sposob wplatalem sie w te historie.
13
W wyniku tej decyzji znalazlem sie teraz na odludziu w wiktorianskim domu na farmie niedaleko Zebulon w okregu Poland. Jak juz wspominalem, mamy teraz listopad.Wydawalo mi sie, ze znajde zadowolenie w tropieniu mordercy mojego przyjaciela - doznam uczucia slodkiej zemsty, jak to mowia - ale sie mylilem.
Codziennie od czwartej rano do mniej wiecej jedenastej probuje zestawic, a nastepnie wydobyc sens z ponad dwoch tysiecy stron notatek, uwag oraz wywiadow, by odtworzyc ciag wydarzen, ktore doprowadzily do zabojstwa Horna w lipcu.
Otrzymalem juz nieprzyzwoicie duzo pieniedzy w formie zaliczek z czasopism i gazet za artykuly o Thomasie Berrymanie. A oto opowiesc o nim.
14
Czesc pierwszaPierwsza podroz na Polnoc
15
16
West Hampton, 9 lipcaW tysiac dziewiecset szescdziesiatym dziewiatym roku otrzymalem nagrode George'a Polka za kilka artykulow o zyciu czarnoskorego burmistrza Jimmiego Lee Horna z Nashville. Seria nosila tytul: "Przewodnik piechura po dzielnicy slumsow", jednak w "Citizen-Reporter" ukazala sie jako cykl "Czarni zyja".
Artykuly nie byly zle, ale bardziej chodzilo o to, ze pojawily sie we wlasciwym czasie i w odpowiednim miejscu: napisalem kipiaca radoscia zycia historie o czarnoskorym czlowieku z Tennessee w rok po tym, jak zostal tam zamordowany Martin Luter King.
Ludziom, ktorzy mnie oceniali, wydalo sie to nadzwyczaj wlasciwe. Uznali mojapisanine za "zyciowa".
Mialem szczescie w tysiac dziewiecset szescdziesiatym dziewiatym.
Tego dnia, kiedy jechalem do Instytutu Williama Pounda w West Hampton na Long Island, wydawalo mi sie, ze sprawa zaczyna sie wyjasniac. Jednak pozniej okazalo sie, ze historia, jaka mialem opisac, nie dotyczyla tylko zabojstwa Horna; rozrosla sie znacznie ponad to wydarzenie.
Zaparkowalem wynajety samochod kolo szpitala na zatloczonym placu opatrzonym napisem "Dla odwiedzajacych". Uzbrojony w magnetofon, z plaszczem przerzuconym przez ramie, ruszylem chodnikiem z popekanych plyt, obsadzonym po obu stronach rzedami starych, pochylonych debow.
Na poczatku nie zwrocilem wiekszej uwagi na budynek szpitala. Bylem zbyt zajety uzalaniem sie nad soba.
17
Luzne obserwacje: Czlowiekiem, ktory wygladal na najbardziej zagubionego i pokreconego w calym Instytucie Williama Pounda, z pewnoscia bylem ja sam - ubrany w workowaty bialy garnitur, znoszony kapelusz typu panama i elegancka koszule.Oto Ochs Jones, trzydziestejednoletni gryzipiorek, ktory nigdy wczesniej nie zapuscil sie dalej na polnoc niz do Waszyngtonu.
Lekarze podobni do braci Brooks, pielegniarki oraz pacjenci spacerujacy po szpitalu nie zwracali jednak na mnie najmniejszej uwagi.
To nie bylo dla mnie latwe - nawet o dziewiatej trzydziesci w dzdzysty, nieprzyjemny poranek.
Ludzie przewaznie mnie zauwazaja.
Mam krotko obciete jasne wlosy, nieco tylko dluzsze po bokach, z lysina na czubku glowy - przypominam wiec nieco franciszkanina. Gdy nie nosze okularow, mam lekkiego zeza, a ze padalo, musialem je zdjac. W dodatku licze sobie metr dziewiecdziesiat siedem i rzucam siew oczy, nawet jesli nie nosze dziwacznych ubran.
Tutaj jednak nikt nie zwrocil na mnie uwagi. Jedna kobieta, chyba lekarka, rzucila mi przelotne: "Czesc, Michael". "Ochs", poprawilem jai na tym skonczylo sie nasze powitanie.
Szczerze watpiac w to, ze Ben Toy ma mi cos ciekawego do opowiedzenia, poslusznie ruszylem w kierunku wskazanym przez strzalke z napisem: BOW-DITCH.
Podlogi w Instytucie Pounda byly czyste, zielone jak trawniki w parku i pachnialy swiezoscia. Szpital przypominal mi miasteczka uniwersyteckie we wschodniej czesci kraju, w takich miejscach jak Ihtaca, Swarthmore czy Hobart.
Zblizala sie dziesiata. Szedlem mijajac masywne budynki z czerwonej cegly stojace przy brukowanej, rownie czerwonej drodze.
Od czasu do czasu jakis cadillac lub mercedes przejechal z dozwolona tutaj predkoscia pietnastu kilometrow na godzine.
W secesyjnych domach, obok ktorych przechodzilem, miescily sie rozne oddzialy tutejszego szpitala.
W jednym z budynkow mieszkali starsi pacjenci przykuci do lozek. W innym rownie wiekowi, ale tacy, ktorzy mogli jeszcze paletac sie wokolo - przewaznie po lobotomii.
Czteropietrowy gmach przeznaczony byl wylacznie dla dzieci w wieku powyzej lat dziesieciu. Mala dziewczynka siedziala kolyszac sie w oknie na parterze. Przypominala mi Anthony'ego Perkinsa z koncowej czesci Psycho.
Zanotowalem kilka obserwacji, ale poczulem sie przy tym glupio. W koncu dostrzeglem dom, w ktorym przebywal Ben Toy: Bowditch, meski oddzial zamkniety.
18
Przed oddzialem dla dziewczat przydarzyla mi sie dziwna historia.Dziewczyna o pulchnych ramionach siedziala na mokrym frontowym trawniku blisko drogi, ktora szedlem. Grala na gitarze z jasnego drewna i spiewala znana piosenke. Byla to niemal recytacja.
There s something goin' on
But you don't know what it is,
Do you, Mr. Jones? *
Nazywam sie Ochs Jones, mam trzydziesci jeden lat i dwie corki... Jedynym aktem przemocy, jaki moglem sobie przypomniec ze swojego zycia, byla historia, ktora uslyszalem jako maly chlopiec - ze brat mojego dziadka, Ochs Jones, zostal powieszony w Moon w Kentucky za kradziez koni... ale i tak nie wiedzialem wtedy o co chodzi.
Wlasciwie rozumialem znacznie mniej, niz mi sie wydawalo.
Ostatni z secesyjnych budynkow byl nieco inny, jakby zbudowany bez jednolitego planu. Wygladal mniej urzedowo i wydawal sie bardziej zaniedbany od innych. Otaczal go sosnowy zagajnik; miedzy drzewami rosly zielone, siegajace pasa zarosla. Za tylnym dziedzincem biegl wysoki palisadowy plot.
Na frontowych drzwiach wisiala ozdobna zlota tabliczka z napisem: BOWDITCH.
Czlowiek, ktory dzwonil do "Citizen-Reporter", doktor Alan Shulman, powital mnie w przedsionku. Poinformowal od razu, ze sprawa jest niecodzienna, raczej delikatnej natury i stawiajaca go w niezrecznej sytuacji. Szpital, jak stwierdzil, do tej pory tylko pare razy wyjawial dane dotyczace pacjentow - i zawsze mialo to zwiazek z procesami sadowymi.
-Ale morderstwo - dodal - to niezwyczajna sprawa. Chcemy pomoc.
Shulman wygladal jak typowy nowojorczyk. Krecone, ciemne wlosy, nieco przerzedzone. Na nosie okulary w czarnych oprawkach z malenkimi srebrnymi strzalkami wrogach. Prawdopodobnie liczyl sobie trzydziesci pare lat. W jego glosie wyczuwalo sie akcent brooklynski, lub rodem z Queens, ktory brzmial w moich uszach dosyc osobliwie.
Paru przygarbionych mezczyzn za oknami przeslonietymi metalowa siatka rzucalo na nas zaciekawione spojrzenia, jakbysmy stojac tak razem stanowili interesujacy przedmiot obserwacji.
Nieprzerwany strumien deszczu szumiac glosno splywal rynna przy ganku. Shulmanowi i mnie coraz trudniej bylo doslyszec wzajemne argumenty w dyskusji, jaka sie rozwijala.
* Fragment piosenki "Ballad of a Thin Man" Boba Dylana: Cos tu jest grane, ale pan nie wie co, prawda, panie Jones? (przyp. tlum.).
19
-Wyjechalem z domu okolo piatej, moze pietnascie po piatej rano - powiedzialem podnieconym glosem, przeciagajac samogloski w sposob typowy dla ziom
kow z Poludnia. - Potem wsiadlem w samolot tych okropnych linii Southern Air-
ways i w yladowalem na lotnisku Kennedy'ego... koszmarny lot... zatrzymywali
smy sie w takich miejscach jak Dohern w Alabamie... Potem wynajalem samochod
i przejechalem bladzac kawal drogi na Long Island. A teraz pan nie chce mnie
wpuscic, zebym porozmawial z tym Toyem... Czy tak, doktorze Shulman? Do
brze pana zrozumialem?
Shulman pokiwal tylko czarna kedzierzawa glowa i odparl:
-Ben Toy mial bardzo ciezka noc. Odkad tu jest, raz z nim lepiej, raz gorzej... Wydaje mi sie, ze chcialby najpierw dojsc do siebie. Nie sadze, by postanowil targnac sie na zycie... Wiec moze porozmawialby pan z nim jutro. A moze nawet dzis wieczorem. Ale nie teraz.
-Do diabla.
Pokrecilem glowa. Rozluznilem krawat i parsknalem smiechem. Czesto zdarza mi sie smiac w niewlasciwych sytuacjach. Wiem, ze psuje to moj wizerunek. Jednak bywa, ze nie traktuje siebie zbyt powaznie i nie da sie tego ukryc.
Kiedy Shulman takze sie rozesmial, od razu go polubilem. Smial sie w taki sposob, ze trudno bylo zachowac powage. Pewnie wykorzystywal to w kontaktach z pacjentami.
-No coz, w takim razie niech mnie pan chociaz zaprosi na filizanke kawy -
zaproponowalem szczerzac zeby.
Doktor poprowadzil mnie przez tylne drzwi do pomieszczenia dla pielegniarek.
Dostrzeglem katem oka kilka z nich, a takze kilku pacjentow i wszedzie mnostwo pleksiglasu. Weszlismy do nastepnego pokoju, wylozonej drewniana boazeria sali konferencyjnej, gdzie Shulman osobiscie przyrzadzil mi kawe.
Po wymianie paru ogolnikowych zdan na niezobowiazujace tematy wyznal mi, dlaczego zaczal podejrzewac, ze Ben Toy ma cos wspolnego z zabojstwem Jimmiego Horna, Berta Poole'a oraz porucznika Marta Weesnera.
Ja zas wyjasnilem mu, czemu wiekszosc dziennikarzy z gazety "Citizen-Re-porter" w to watpila.
Widzielismy bowiem film, na ktorym zarejestrowano tragiczne wydarzenie. Gdy puszczono go powoli, klatka po klatce, widac bylo wyraznie, jak mlody Poo-le strzela Hornowi w piers i w twarz.
Podejrzenia Shulmana wywodzily sie zas z niejasnych przeczuc (prawdopodobnie takze wplywal na nie dokuczliwy fakt, iz policja pewnie nigdy nie wydostanie Bena Toya ze szpitala, by zeznawal przed sadem).
Chociaz polubilem Shulmana, jego teoria nie zrobila na mnie specjalnego wrazenia.
-Niech sie pan nie martwi - zapewnil mnie - ta historia okaze sie warta czasu, jaki jej pan poswiecil i moze przyniesc niezle dochody... jesli pokieruje nia pan odpowiednio.
20
Majac wiec na uwadze, ze ta podroz jeszcze mi sie oplaci, po opuszczeniu kliniki wybralem sie na wycieczke - skierowalem sie na poludnie i przejechalem okolo dziesieciu kilometrow.Skrecilem wynaj etym wozem w boczna droge i udalem sie nad ocean, aby po raz pierwszy w zyciu sie w nim wykapac.
Gdybym wiedzial, jak niewiele bede mial czasu podczas nastepnych pieciu miesiecy, wykorzystalbym to wolne popoludnie jeszcze lepiej.
Po deszczowym dniu przyszla piekna bezchmurna noc; ciemne niebo mienilo sie rozem i blekitem.
Kiedy szedlem z powrotem brukowana szpitalna alejka mialem na sobie niebieskie dzinsy i biala koszule wsunieta w spodnie. Byl wieczor, osma trzydziesci. Poproszono mnie, bym o tej porze przyjechal z powrotem do Bowditch.
Brodaty, przypominajacy rabina asystent mial nagrywac mojarozmowe z Benem Toyem i nadzorowac wizyte. Ze sznurkowego paska przy lewisach zwisal mu, pobrzekujac, pek kluczy i innych metalowych gadzetow. Na plastikowej plakietce widnialo jego nazwisko - RONALD ASHER, PRACOWNIK SZPITALA PSYCHIATRYCZNEGO
Trzymajac notesy i olowki szlismy dlugim korytarzem, pokrytym szarym chodnikiem, mijajac mieszczace sie po obu stronach przestronne sypialnie z bialymi firankami w oknach.
Kiedy wyobrazilem sobie, ze ktos moglby mnie tu zamknac, poczulem lekkie zdenerwowanie. Przeczesalem wlosy dlonia.
-Nasz pokoj odosobnien nie jest zbyt duzy - powiedzial Asher. - To cos w rodzaju izolatki. Przeznaczamy ja dla pacjentow, ktorzy zachowuja sie gwaltownie. Wobec personelu, innych chorych oraz samych siebie.
-A co z tego uczynil Ben Toy? - spytalem.
-Potrafi niezle narozrabiac - duze biale zeby blysnely w gestwinie brody. - Byl tam pare razy za wszystkie trzy przewinienia. Czasami naprawde sie awanturuje, ale bywa tez calkiem milym gosciem.
Asher zatrzymal sie przed zamknietymi drzwiami. Jednymi z wielu. Kiedy otwieral je przy uzyciu dwoch roznych kluczy, zajrzalem do srodka przez mieszczace sie w drzwiach okienko wielkosci ksiazki.
Pokoj istotnie byl niewielki.
W malych brudnych oknach procz metalowej siatki tkwily czerwone kraty. Na parapecie stala miska z niedojedzona porcja platkow sniadaniowych z mlekiem. Na zewnatrz bylo widac palisadowe ogrodzenie i podworze do cwiczen.
Ben Toy siedzial na jedynym meblu, jaki znajdowal sie w pokoju - waskim, niebieskim materacu w drobne prazki. Mial na glowie czarny kowbojski kapelusz filcowy z szerokim rondem, ale gdy zobaczyl w okienku mojatwarz, sciagnal go.
21
-Wlazcie, do diabla -uslyszalem przyjazny, stlumiony glos. - Drzwi sa zamkniete tylko trzykrotnie.Asherowi wlasnie udalo sieje otworzyc.
Ben Toy byl wysokim, szczuplym mezczyzna kolo trzydziestki, z jasnymi przetluszczonymi wlosami. Na jego twarzy czesto pojawial sie krotki, przelotny usmiech. Wygladal jak Jon Voight na drodze do nieszczescia.
Mial na sobie jedynie biale spodnie od pizamy, a zebra wystawaly mu tak, ze mozna je bylo policzyc. Na piersi rosly mu krecone kasztanowe wlosy. Ogolnie wygladal na dosyc wyniszczonego.
Asher twierdzil, ze Toy probowal zaglodzic sie na smierc, kiedy trafil do szpitala. Podobno przedtem byl calkiem przy kosci.
Kiedy Toy odezwal sie, jego glos ledwo bylo slychac. Jakby staral sie sprawic wrazenie, ze cierpi na depresje. Mowil jak odurzony.
-Czlowieku, wygladasz jak chrzescijanski mnich - powiedzial uprzejmie, przeciagajac slowa.
-O cholera - rozesmialem sie, a on zawtorowal. Teraz wydawal sie zupelnie normalny. A moze czarnobrody asystent byl zaklinaczem wezow.
Po chwili przygladania sie sobie nawzajem przeszlismy od razu do tematu Jimmiego Horna.
Prawde mowiac, to ja zaczalem, a Toy zaraz sie rozgadal.
Wiedzial, jak Horn wygladal, gdzie mieszkal, w ktorym dokladnie miejscu znajdowala sie siedziba jego komitetu wyborczego. Znal imiona dwojga dzieci Horna, jego rodzicow; cala mase drobnych szczegolow, ktorymi nikt spoza Tennessee nigdy by sie nie zainteresowal.
Kiedy to uslyszalem, zaczalem mowic szybciej i bardzo uwaznie sluchac. W magnetofonie tasma wciaz sie krecila.
-Czy wiesz, kto zabil Horna? - spytal mnie Toy.
-Tak, wydaje mi sie, ze wiem. Facet o nazwisku Poole, Bert Poole. Wloczega, ktory cale zycie mieszkal w Nashville. Troche walniety.
-Skad wiesz, ze to on? - dopytywal sie dalej Toy.
Pytanie zabrzmialo bardzo powaznie i rzeczowo, jakby wypowiedziane glosem wiejskiego bukmachera. Ben powoli obracal w dloni czarny kapelusz.
-Po pierwsze - odparlem - widzialem to w telewizji. A poza tym rozma
wialem z mnostwem ludzi, ktorzy tam byli.
Toy spojrzal na mnie krzywo.
-Widocznie gadales nie z tymi, co trzeba - rzekl. Wydawal sie bardzo pew
ny siebie.
Zaraz po tym wspomnial o pewnym posredniku zaplatanym w sprawe Jimmiego Horna.
I wtedy po raz pierwszy uslyszalem o Thomasie Berrymanie.
22
Provincetown, 6 czerwcaToy wspominal o poczatku czerwca tego roku; o Provincetown w stanie Massachusetts.
Mlody Harley John Wynn zaparkowal samochod w cieniu ratusza w Provin-cetown i ruszyl w strone Commercial Street, rozmyslajac o wladzy i pieniadzach. Byl wysoki, mial jasne wlosy i dziecinna twarz, niczym F. Scott Fitzgerald na fotografiach z dziecinstwa. Przyjechal wozem marki Lincoln IV. Przypominal nieco Thomasa Berrymana.Obaj modnie sie ubierali, byli chlodni i rzeczowi, a takze niepokojaco pewni siebie.
Harley Wynn szukal Berrymana przez ponad trzy tygodnie. Wreszcie udalo mu sie we wtorek poprzedzajacy ostatni weekend trafic na jego slad.
Spotkanie mialo sie odbyc w Provincetown. Poproszono Wynna, by siedzial o dziewiatej czterdziesci piec na jednej z lawek przed ratuszem i czytal "Boston Globe".
Dochodzilo wpol do dziesiatej; bylo chlodno jak na Cape Cod o tej porze roku.
Swiezo skoszona trawa pachniala przyjemnie; Wynnowi przywodzilo to na mysl szkolne dziedzince na dalekim Poludniu. A sam Cape Cod kojarzyl mu sie z choroba Heinego-Mediny.
Uwazajac, by nie zabrudzic wypolerowanych butow, przystanal w cieniu drzewa tuz przy brzegu trawnika. Odskoczyl nagle w bok przed wezem, ktory jednak okazal sie zwojem kabla elektrycznego.
Wzdrygnal sie czujac dotyk zielonych galazek wierzby i doszedl do wniosku, ze wciaz czuje sie otumaniony po podrozy.
Na Commercial Street nastal juz ranek. Kiedy Wynn znalazl sie w blasku bursztynowych swiatel, wyczul lekki zapach wody kolonskiej.
Usiadl na jednej z bialych lawek - niedawno malowanych, podobnych do tych przy ratuszu - i spostrzegl, ze znajduje sie posrod lesbijek i homoseksualistow.
Kilka wysokich blondynek w szkarlatnych i niebieskich skapych kostiumach, przypominajacych uprzaz. Niscy, zarosnieci faceci w bialych japonkach i jasnych marynarskich spodniach, niektorzy w koszulkach bez rekawow i sandalach. Modelki z okladek nowojorskiego "Timesa" pod latarniami.
Wynn zapalil Marlboro, zauwazyl, ze jego wielkie dlonie drzai gleboko odetchnal.
Rozejrzal sie po ulicy szukajac Bena Toya.
Zatrzymal wzrok na portyku ratusza, gdzie zobaczyl tylko biale gargulce i rozwydrzonych nastolatkow krecacych sie przy publicznej toalecie.
23
Wciaz wsuwal dlon do kieszeni marynarki i dotykal grubej, brazowej koperty.Po drugiej stronie ulicy trzydziestoletni Ben Toy i dwudziestodziewiecioletni Thomas Berryman siedzieli w tylnej sali baru A. J. Fogarty'ego i pili piwo oraz krem alkoholowy Taylor.
Dwaj grubo ciosani faceci w drogich okularach slonecznych przypominali zagorzalych kibicow tenisa.
Rozmawiali o Teksasie z dwiema mlodymi Mandkami, ktore poznali w Hyannis. Jedna z nich miala na sobie spodnice i bluzke w szkocka krate; druga krotka kurtke, podwiniete dzinsy i prazkowane skarpetki do baseballa.
Toy i Berryman opowiadali stare historie ze swoich stron i wysluchiwali mniej blyskotliwych, lecz obiecujacych opowiesci z Bostonu.
Oona, wyzsza i ladniejsza z dziewczyn opisywala, jak szla kiedys AlejaMas-sachusetts w Bostonie udajac, ze kuleje.
-Jak ci wszyscy biznesmeni z Pru - powiedziala - ludzie byli zbyt zaklopo
tani, by na mnie patrzec. Moge byc sama, jesli chce.
Berryman gapil sie na nia pijanym wzrokiem, mrugajac zaczerwienionymi oczami.
-Niezla historia - usmiechnal sie lekko, a potem zaczal kiwac glowa w przod
i w tyl w rytm wahadla duzego zegara stojacego opodal.
Dochodzila dziesiata. Slowa piosenki Bette Midler spiewajacej boogie dobiegaly z szafy grajacej.
Przystojny blondyn zagadywal Oone ze swojego stolka przy barze.
-Wiesz, kogo mi przypominasz? - wyszczerzyl biale zeby. - Lauren Hutton.
-Przepraszam - dziewczyna usmiechnela sie niewinnie - ale zle pan trafil. Tym razem Berryman rozesmial sie w glos. Wszyscy wybuchneli smiechem. Po chwili rzekl cicho do Bena:
-Nie wydaje ci sie, ze juz sie naczekal? Toy oblizal piane z piwa z gornej wargi.
-Nie - odparl. - Jeszcze troche.
-Jestes pewien, Ben?
Facet dopiero teraz zaczyna czuc sie nieswojo. Boi sie, ze go nabralem. Chce, zeby sie wil i mial juz dosyc, kiedy pojde z nim gadac... Chociaz i tak nie potrzebuje takiego cyrku.
Berryman usmiechnal sie do niego.
-Chcialem tylko wiedziec - odparl. - 1 tak od nas zalezy, jak pogramy.
O dziesiatej trzydziesci, czterdziesci piec minut po umowionym czasie, Ben Toy wstal i powoli podszedl do okna wychodzacego na ulice.
Pamietal pozniej, jak patrzyl na Wynna przez litery namalowane na szybie. Na faceta w drogim niebieskim garniturze w drobne szare prazki, w brazowych sznurowanych butach, z paskiem w podobnym kolorze. Typowy macho z Poludnia, pomyslal wtedy Toy.
Ben za to mial na sobie blekitna muslinowa koszule z czerwonym motylem na plecach, z zatrzaskami z masy perlowej. Byl wysokim, niebieskookim mezczyzna; podpora Berrymana; jego starym kumplem z Teksasu; teksanskim hulaka.
24
Wsrod chlopakow z Amarillo Toy byl niegdys znany jako "najsmieszniejszy facet w Ameryce".Usmiechnal sie na widok Wynna, ktory znowu zaczal przegladac "Boston Globe". Pieniadze byly najwyrazniej w lewej kieszeni jego marynarki. Wciaz pocieral to miejsce lokciem.
Harley John Wynn nie moglby nie zauwazyc Toya wychodzacego z baru Fogarty'ego. Ben wygladal jak pijany lord; mial dlugie, jasne wlosy i pogodna twarz.
Sunal powoli za jakims studentem w fiolkowo-rozowej bluzie Boston Colle-ge'u. Przeszedl przez ulice przeciskajac sie miedzy samochodami, glownie roznymi rodzajami volkswagenow, i przysiadl cicho na lawce obok Harleya.
Mlody prawnik z Poludnia, Harley Wynn, byl zazwyczaj spokojony i opanowany. Wiodlo mu sie umiarkowanie dobrze. Uwazal siebie za bystrego faceta umiejacego myslec analitycznie. Utozsamial sie z ludzmi takimi jak Bernie Corn-feld czy Robert Yablans - zuchwalymi spryciarzami ze swiata biznesu. Teraz on mial pokazac swoja przebieglosc.
Wyglad Wynna, ktory staral sie nie okazywac zdenerwowania, nie zmylil jednak Bena. Prawnika z Poludnia zdradzily dlonie. Tak spocone, ze rozmywaly druk na gazecie "Boston Globe". Na czole i czubku nosa Harleya widac bylo charakterystyczne czarne smugi.
-Wlasnie sie nad tym wszystkim zastanawialem - Wynn zatoczyl reka luk
wskazujac na ulice. - Spoznil sie pan prawie o godzine. Te pedaly... Chcial mnie
pan postawic w niezrecznej sytuacji - usmiechnal sie chlopieco i wyciagnal do
Toya silna dlon. - Rozumiem to.
Toy zignorowal ten gest. Mruknal cos obojetnie i spojrzal na czubki swoich butow.
Wynn rozesmial sie w sposob typowy dla ludzi nerwowych, ktorzy laskawie sie na cos godza.
Ben Toy wciaz sie nie odzywal.
No wiec w porzadku - nosowy glos Wynna zabrzmial jakos sucho. - Horn to calkiem inteligentny czarnuch... Bardzo bystry, trzeba przyznac.
Toy podniosl wzrok i spojrzal rozmowcy prosto w oczy.
-Zlekcewazyl jednak delikatne uczucia ludzi z Poludnia. Ale przeciez mnie i pana w calej tej sprawie interesuja wylacznie pieniadze - Wynn czekal na skinienie lub jakis inny znak zgody ze strony Toya.
-Nie mam nic na ten temat do powiedzenia - odezwal sie wreszcie Toy. Zapalil papierosa, wyciagnal dlugie nogi w niebieskich dzinsach, rozparl sie na lawce i zaczal przygladac przejezdzajacym samochodom.
25
Mlody prawnik probowal zmusic sie do usmiechu. Zwykle szybko zdobywal czyjas akceptacje i przywykl do tego. Zerknal w strone, w ktora patrzyl Toy spodziewajac sie, ze ktos jeszcze do nich dolaczy.-Otrzymacie szczegolowe informacje na temat Horna-rzekl. - Dzienny roz-klad jego zajec, jesli chcecie... - Prawnik wyrzucal z siebie slowa jak komputer.
-No dobra, juz wystarczy - Toy w koncu odwrocil sie i spojrzal ponownie
na Wynna. Zaciskal mocno zeby.
Dzgnal lekko Harleya piescia w zoladek.
-Moglbym cie zabic, czlowieku - powiedzial. - Przestan pieprzyc.
Prawnik zbladl, pot wystapil mu na czolo. Nie bardzo rozumial, o co chodzi.
Toy odchrzaknal, zanim znowu sie odezwal. Splunal gesta slina na trawnik.
Swiatla reflektorow odbily sie w oczach Wynna, a nastepnie blysnely w zrenicach Toya.
-Berryman chce znac powod - oznajmil Ben. - Chce wiedziec dokladnie,
dlaczego az tak wam na tym zalezy, ze proponujecie tyle forsy.
Pokiwal na Wynna ostrzegawczo palcem, zanim pozwolil mu odpowiedziec.
-Tylko nie pieprz bzdur.
-Nic nie krece - odparl Wynn. - Rozumiem, ze to powazna sprawa. Srodki ostroznosci... Wlasciwie wszystko jest jasne... Nie moze byc zadnych podejrzen, kiedy ta sprawa dojdzie do skutku. Zadnych poszlak. Tu nie chodzi tylko o samo zabicie Horna. Moi ludzie sabardzo czuli na punkcie podejrzen. Nie chca aby ich potem wypytywano.
Ben Toy usmiechnal sie slyszac odpowiedz prawnika. Przysunal sie blizej do niego i poklepal go po pasiastej marynarce w miejscu, gdzie byly pieniadze.
-Mysle, ze juz dosyc tych bajek na dzisiaj - powiedzial z miekkim teksan
skim akcentem. - Dajesz nam teraz polowe szmalu. Masz go w kieszeni mary
narki.
Wynn probowal sie wymigac.
-Mialem rozmawiac z Berrymanem osobiscie - zaprotestowal.
-Daj mi forse, ktora miales przyniesc - zazadal Toy. - Albo ide stad i koniec gadania.
Facet z Poludnia zawahal sie, lecz w koncu wyciagnal brazowa koperte. Spotkanie dobieglo konca.
Ben Toy odszedl z pietnastoma tysiacami dolarow, ktore wepchnal do kieszeni dzinsow. Byl bardzo z siebie zadowolony.
Ponad jego glowa zegar na ratuszu wybijal godzine. Dzwiek jakby unosil sie w powietrzu. Bong, bong, bong.
W pubie Thomas pstrykal przez okno zdjecia Wynnowi. Mogly sie pozniej przydac.
I tak rozpoczal sie slynny numer Thomasa Berrymana.
26
Nowy Jork, 12 czerwcaMinelo szesc dni od pierwszego przekazania pieniedzy. W Central Park South w Nowym Jorku spacerowal sobie bialy golab. Przystanal, by dziobnac rozmokla chusteczke higieniczna a potem podfrunal do granitowego parapetu okna z apa-ratamentu Thomasa Berrymana.
Berryman twierdzil, ze miejskie golebie zawsze przysiadaly na tym wystepie, ale nigdy nie zagladaly do srodka.
Po calym parapecie walaly sie dlugie niedopalki cygaretek.
Byla kiedys taka stara sztuczka z Texarkana z przypalaniem ptasich pior za pomoca cygar.
Okno znajdowalo sie na dziewiatym pietrze i rozciagal sie stamtad widok na Central Park South. Malwniczo polozony budynek hotelu byl wysoki i ciemnoszary.
Pewien znany bankier - faszysta - popelnil kiedys samobojstwo wyskakujac z jednego z pobliskich okien siegajacych od podlogi do sufitu. Przywiazal line do kaloryfera, skoczyl i sie powiesil.
Berryman ma gruby kark i ciemne wlosy, dlatego z tylu wyglada groznie. Z przodu jednak zupelnie inaczej, Ludzie od razu nabieraja do niego zaufania. Niemal wszyscy bez wyjatku.
Twierdzi, ze potrafi ciezko pracowac; jest cierpliwy i wytrwaly, gdy ma przed sobajakies zadanie do wykonania. Podobno przeczytal wszystkie ksiazki Karola Dickensa, zanim skonczyl czternascie lat, ale uczynil to tylko dlatego, by doprowadzic do konca to, co zaczal.
Jest postawnym mezczyzna o szerokich ramionach i welnistych wlosach. Ma ciemniejsze od wlosow, geste wasy w stylu modnym za czasow wojny secesyjnej.
Z wygladu przypominal mi irlandzkich futbolistow, a przynajmniej tych, ktorych widywalem na zdjeciach, poniewaz moje kontaty ze sportem byly raczej ograniczone. Swietnie pasowal tez do reklamy cygar Tiparillo.
Tego czerwcowego ranka wlaczyl elektryczny wentylator i starym zwyczajem wyciagnal cygaro, ktore pomagalo mu otrzasnac sie ze snu.
Zaciagnal zaslony w oknie wysokim na cala sciane. Zniknely przypominajace lizaki drzewa z Central Parku i dwukolowe pojazdy. A takze Hotel Plaza.
Na koncu zniknal leniwy kon w niebieskim slomianym kapeluszu i Berryman rozesmial. Nie pracowal od czterech miesiecy. Plawil sie w sloncu w Mazatlan i Caneel Bay. Byl swiezutki jak roza.
Thomas Berryman nazywal niekiedy roboty, jakie mu sie trafialy, numerami. Mowil, ze przygotowuje sie do nastepnego numeru; odstawia jakis numer. Tym razem mial to byc numer z Hornem w roli glownej.
Przez nastepne trzy dni starannie przygotowywal sie do spotkania z Lee Hornem. Przeczytal wszystko, co kiedykolwiek o nim napisano i wszystko, co Horn
27
sam napisal. Czytal wszystko, co tylko mogl znalezc, i to po dwa razy. Az zaczely go bolec oczy. Az poczul, ze peka mu glowa.Przesiadywal w zatloczonej bibliotece i pracowal sumiennie niczym sekretarz arcybiskupa. Nie nosil kowbojskich butow. Spryskiwal sie droga woda ko-lonska a dla relaksu czytal ksiazki Lany'ego McMurtry'ego. Obsesja Berrymana bylo uczyc sie, uczyc i jeszcze raz uczyc.
Przyjazn z Berrymanem wychodzila Benowi na dobre.
Mieszkal w nadbudowce wysokosciowca w apartamencie za szescset dziewiecdziesiat piec dolarow miesiecznie. Byl wlascicielem sklepu z kwiatami i zabawkami przy Osiemdziesiatej Dziewiatej Ulicy w Yorkville i czasami sam go obslugiwal. Malenka kwiaciarnia stanowila jego hobby. Niekiedy czul, ze jest kims lepszym, a nie tylko cwanym kowbojem z kilkoma dolarami w kieszeni do przepuszczenia w barze.
Ktoregos popoludnia, kiedy zamykal sklep - trzymajac w wolnej rece skorzana teczke, a papierosa zawadiacko przekrzywionego w kaciku ust- poczul. jak wyparowuje z niego nagle cala ta chlodna, mieszczanska elegancja, czy tez to, co najbardziej typowe dla mieszkancow dzielnicy Upper East Side.
Benowi wydalo sie, ze zobaczyl Harleya Wynna obserwujacego go zza rogu East End Avenue.
Toy rozejrzal sie najpierw po ulicy mruzac oczy przed sloncem. Potem ruszyl truchtem. Ze swoja teczka w reku, mimo zwalistej sylwetki, wygladal trochejak kobieta.
Wynn - czy ktokolwiek to byl - odwrocil sie tylem do wiatru, by zapalic papierosa. Jak w filmie Alfreda Hitchcocka. A nastepnie zniknal w budynku z czerwonego piaskowca na rogu ulicy.
Toy podbiegl i zatrzymal sie na chodniku przed domem.
-Wynn - krzyknal ochryplym glosem w strone dachu. - Wynn! Hej, Wynn! Ty pieprzony dupku! - wrzeszczal. - Ej, ty!
W oknach na ostatnim pietrze stalo pelno niebieskich i czerwonych doniczek. Zgaszone swiatla na pierwszym pietrze. Po Wynnie ani sladu.
Drobna staruszka w czerwonym burdelowym kimonie wyszla na balkon, by zobaczyc, co sie dzieje. Wewnatrz domu zaczely ujadac wielkie psy. Dozorca wygladal na ulice, jakby majac nadzieje, ze ujrzy tam ktoras z miejscowych plotkarek.
Ben Toy zatrzymal w koncu zolta taksowke sunaca wolno przy krawezniku i kazal sie zawiezc na West Side. Po drodze polknal tabletke stelazyny i w rezultacie zapomnial powiedziec Berrymanowi o czlowieku, ktory wygladal jak Harley John Wynn.
Pochylilem sie w strone Toya. Nawet materac i jego pizama cuchnely moczem.
28
-Harley Wynn- rzeklem.Otworzyl niebieskie oczy. Wygladal jednak, jakby mial zaraz zasnac.
-Po torazynie - powiedzial oblizujac suche, popekane usta - strasznie chce
sie spac.
-Jeszcze tylko pare pytan - odparlem. - Dosyc istotnych. Westchnal i pokiwal glowa.
-Czy Harley Wynn na pewno byl z Poludnia? - spytalem.
-Jasne - Toy zwinal sie na krawedzi golego materaca. Zadrzal. - Tak samo jak ty... Czy moglbym dostac koc? - zwrocil sie do Ashera slodkim, chlopiecym glosem, dziwnie brzmiacym w ustach postawnego faceta z dwudniowym zarostem na twarzy.
-Odpowiedz na pytania - poradzil mu asystent. - Wiesz, ze mozesz dostac koc. Wiec wytrzymaj jeszcze troche, dobrze?
-A czy moge dostac go teraz?
Asher wskazal na mnie. Zapalil fajke i wpatrywal sie przez okno w ciemnosc.
Toy wyprostowal sie z trudem i usiadl opierajac nagie plecy o betonowa sciane. Chyba zaczynal sie dasac. Mialem nadzieje, ze Asher wie, co robi.
-Wiesz, skad Wynn pochodzi? - spytalem. Odpowiedz Toya byla krotka:
-Z Tennessee.
-Jestes pewien?
-Powiedzialem Tennessee, no nie?
Zaczynalem miec poczucie winy, ze za bardzo go mecze.
-W porzadku, przepraszam - odparlem. - Mam jeszcze tylko jedno pytanie, Ben.
-Wal, Ochs.
-Wcale nie probuje traktowac cie protekcjonalnie. Naprawde.
Toy usmiechnal sie, jakbysmy tylko sie w cos bawili. Z tym usmiechem bardzo przypominal Joego Bucka Conneroo.
-Powiedziales, ze Wynn nie wynajal was sam...
-Nie. Wystawili go tylko do przodu. Zawsze mowil: "Oni powiedzieli to, oni powiedzieli tamto". Byl plotka. Podobnie jak ja.
-No dobrze, w takim razie, czy wiesz, kto wynajal Berrymana? Ben spojrzal na Ashera, a potem na mnie.
-Nie moge powiedziec. Pacnalem mocno dlonia w podloge.
-Przeciez nie bedziemy zaczynac tego wszystkiego od poczatku - rzeklem.
-Tak naprawde to nie wiem - odparl Toy. - Nigdy nie wiedzialem, kto to
jest. Berryman wiedzial.
Po tej odpowiedzi Toy zamknal oczy na dobre dwie lub trzy minuty.
Asher i ja siedzielismy w zupelnej, niesamowitej ciszy, patrzac tylko jak Ben oddycha. Mlody asystent mial oszolomiony, zmeczony wyraz twarzy. Pomyslalem, ze sam pewnie nie wygladam lepiej.
29
Toy znowu zwilzyl jezykiem spierzchniete usta. Wzdrygnal sie, jakby zapadal w sen.W ktoryms z pobliskich pomieszczen zabrzmiala glosna rock-and-rollowa muzyka i Ben nagle znowu otworzyl oczy. Wydawal sie niezadowolony ze wciaz jestesmy w jego pokoju. Znuzony i jakby troche rozdrazniony.
-Czy moge teraz isc spac? - Znowu ten spiewny, poludniowy akcent. - Czy moglibyscie przykrecic troche swiatlo? Mozemy porozmawiac jutro, jesli chcesz -zwrocil sie do mnie.
Teraz juz nie wiem dlaczego, ale podalem wtedy Benowi reke. Zyczylem mu dobrej nocy.
Moze zrobilem to dlatego, ze ta nasza pierwsza rozmowa calkowicie zawladnela moim umyslem... Kiedy tylko Toy zaczal opisywac przebieg spotkania w Pro-vincetown, podczas ktorego Wynn przekazal mu pieniadze, wiedzialem, ze jestem na tropie wielkiej afery.
Gdy po wyjsciu z izolatki szedlem korytarzem obok Ronalda Ashera, przypomniala mi sie przykra scena, ktorej bylem swiadkiem piec dni wczesniej w redakcji "Citizen-Reporter".
Mlody pracownik gazety, arogancki czarnoskory dziewietnastolatek, podszedl do mojego biurka i usiadl na papierach, ktorymi zajmowalem sie tego popoludnia. Mlodzieniec nazywal sie John Seawright i mial zwyczaj napadac na mnie, ze w artykulach o Hornie stworzylem jedynie pozory rzeczywistosci. Juz mialem powiedziec mu, zeby spadal z mojego biurka i w ogole zszedl mi z oczu, kiedy chwycil mnie za ramiona i sie rozplakal.
-Zabili go - szlochal. - Zastrzelili Jimmiego Horna, czlowieku. Jest mar
twy - wykrztusil chlopak.
W taki wlasnie sposob dowiedzialem sie o smierci Horna.
Ktos w glebi szpitala gral na rozstrojonym pianinie. Byla to piosenka "Nie w kazdym mieszkaniu znajdziesz swoj dom".
Wciaz czulem sie wstrzasniety po rozmowie z Toyem.
Umieszczone pod sufitem korytarza zolte swiatla przyciemniono i nie moglem sie powstrzymac, by nie zagladac do jasniej oswietlonych sypialni, ktore mijalismy.
Dwaj mezczyzni w srednim wieku, wygladajacy na pare blizniakow, grali w szachy w jednej z sal. W innej chlopak w samej bieliznie siedzial na lozku, czytajac podrecznik do matematyki. Mlodzieniec w okularach w rogowej oprawie przegladal Shockproof Sydney Skate Marijane Meaker.
Spojrzalem na brodacza Ashera. Bylo w tej zarosnietej, chudej twarzy cos. co mnie przyciagalo.
-Myslalem o tym, zeby zapuscic brode - przerwalem milczenie. - Chociaz nie do konca rozumialem swoje motywy.
-Przewaznie chodzi o to, zeby pokazac ludziom, jacy jestesmy swietni -usmiechnal sie asystent. - Chociaz zapuszczanie brody to akurat dosc upierdliwy sposob. W mojej zawsze zaplatuje sie spaghetti i okruszki ciastek.
30
-Wcale nie chce, zeby ludzie tak o mnie sadzili - odparlem patrzac na lampy u sufitu rzucajace przycmione swiatlo. - Nie wiem dokladnie, o co mi chodzilo. Ale na pewno nie o to.Przystanelismy kolo kuchni dla pacjentow i Asher dalej rozprawial o niewygodach posiadania brody. Byl to rodzaj konwersacji, ktora uprawiaja ludzie z Poludnia - po prostu gadanie o niczym.
Asher nalal do kubkow kawe, najczarniejszajaka w zyciu widzialem. Pomyslalem, ze ma calkiem intrygujaca prace.
Przygladalem sie pryszczatemu nastolatkowi, ktorego zastalismy w kuchni. Chlopak wsypywal cukier do wysokiej szklanki z mlekiem, lyzeczka za lyzeczka. Mial kedzierzawe nastroszone wlosy i wygladal na czlowieka, ktory w wieku szesnastu lat doszczetnie sie wypalil.
W kuchni przyszedl mi do glowy pewien bardzo ciekawy i pragmatyczny pomysl. Zaczalem zbierac sily, by poprosic Ashera o pewna przysluge, niezmiernie dla mnie istotna.
-Co pan wie o tej sprawie? - spytalem na poczatek.
-Wszystko - Asher napil sie czarnej kawy. - Shulman zabral mnie dzis na kolacje. Powiedzial mi, jak to wyglada od strony szpitala. Stwierdzil, ze tylko ja moge nadzorowac panskie wizyty u Bena.
Dolalem do swojej kawy smietanki i wsypalem troche cukru. Wszystko na prozno. Nie potrafilem wypic tej mulistej cieczy. Za bardzo przypominala mi rzeke Mississippi.
-A wiec jest pan calkiem blisko z Shulmanem?
-Dogadujemy sie. A czasami nie. Jak na moj gust, zbytnio wszystko uogolnia. Za bardzo wierzy podrecznikom. Chociaz przewaznie ufa mojemu instynktowi. Uwierzy mi pan, czy nie, ale bylem wczesniej w Kolumbii.
-Powiedzial panu o Hornie? - spytalem.
-Tak, mowil mi. Ale wciaz nie bylem gotowy na to, co uslyszalem od Toya. Wiekszosc z nas wczesniej nie brala go zbyt powaznie.
Postanowilem poprosic Ashera o wyswiadczenie mi wielkiej przyslugi. W kazdym razie bylem bliski wyrzucenia tego z siebie.
Zaczalem zupelnie idiotycznie, pociagajac lyk kawy.
-Nie chce grac na panskich emocjach - powiedzialem - ale znalem Horna
osiem lat. Zanim to sie stalo. Bylismy przyjaciolmi. Cos w tym rodzaju - popra
wilem sie. - To nie ma nic wspolnego z panem... Chce tylko uswiadomic panu,
co teraz sie ze mna dzieje. Czuje sie podle.
Asystent pokiwal glowa. Jeszcze raz siegnalem po kawe.
-W porzadku - westchnalem. - Problem w tym... Chcialbym przeczytac.
co napisano o Toyu od czasu, kiedy sie tu znalazl... Moglbym poprosic Alana
Shulmana, ale sie boje. Jesli mi odmowi, jestem zalatwiony. Szukam nazwisk, dat,
czegokolwiek na temat Thomasa Berrymana. Przysiegam, ze nie wykorzystam
niczego w sposob, ktory moglby tu komus zaszkodzic. W Bowditch.
31
Asher znowu pokiwal glowa. Naprawde wygladal marnie i bylo mi go zal. Przeniosl wzrok na kuchenne okno, za ktorym rozciagalo sie pograzone w mroku podworze.Przy murze miescil sie parking dla personelu, a zaraz dalej konczyl sie teren szpitala. Gdzies niedaleko zaczynal sie ocean. Teraz jednak w ciemnosciach mozna bylo dostrzec jedynie wysokie ogrodzenie. Salvador Dali nie namalowalby tego lepiej.
-Na lewo od drzwi wejsciowych - Asher odwrocil sie w moja strone -jest mala salka konferencyjna. Prosze tam na mnie zaczekac. Sprobuje przyniesc to, czego pan potrzebuje.
Asystent przyniosl mi karte przyjecia Toya do szpitala, karte choroby oraz dziennie zapiski dotyczace samopoczucia pacjenta-w sumie ponad dwiescie stron.
Wszystko opatrzono stemplowanym napisem POUFNE lub NIE WYNOSIC Z POKOJU. Niektore notatki byly pisane na maszynie, wiekszosc jednak recznie, czarnym atramentem.
Zaczalem przepisywac nazwiska, adresy, numery telefonow...
Kilka razy pojawily sie nazwiska Jimmiego Horna i Harleya Wynna. Postac Thomasa Berrymana nie wystepowala tak czesto.
Inne nazwiska i adresy nic mi nie mowily. Nie znalazlem nic, co by bezposrednio wiazalo sie z kims z Tennessee.
Szczegolnie interesujaca jednak wydala mi sie notatka z przyjecia Toya na oddzial:
Pan Toy jest wyjatkowo przystojnym, dobrze ulozonym mlodym czlowiekiem z polnocno-zachodniego Teksasu. Nie mial dotad bliskich i stalych zwiazkow z kobietami, przyjaznil sie jedynie przez dlugi czas z osoba tej samej plci.
Twierdzi, ze zabil mezczyzne i kobiete. Jakies dramatyczne wydarzenie wpedzilo go w ciezka depresje, ktorej towarzysza napady wscieklosci. (Rzuca sie na ludzi i wali piesciami w sciany.)
Pan Toy miewal rowniez halucynacje sluchowe. Zaleca sie natychmiastowe poddanie opiece na oddziale szpitala psychiatrycznego. Nie wyklucza sie u tego mlodego czlowieka prob samobojczych...
Przestalem czytac, kiedy przypomnialem sobie fakt, ktory ostudzil moj entuzjazm i ucial spekulacje na temat Toya i Berrymana. Jimmie Horn zostal przeciez zastrzelony przez Berta Poola. Kilkakrotnie ogladalem to na filmie. Widzialem to tak wyraznie jak slynny program w telewizji ukazujacy sekwencje zdarzen, kiedy to Jack Ruby zastrzelil Lee Harveya Oswalda.
Cisza panujaca na oddziale Bowditch przywodzila mi na mysl pozne wieczory w moim domu. Slychac bylo jedynie szum wody w rurach tego starego budyn-
32
ku. Po chwili i one przestaly bulgotac. Byla draga trzydziesci w nocy. Czulem sie, jakbym sam byl troche oblakany.Siedzialem z wyciagnietymi nogami opartymi o biurko z zielonym blatem, palac i popijajac kawe z automatu. Rozmyslalem o Benie Toyu i Ronaldzie Ashe-rze.
Zdawalem sobie sprawe, ze mam wreszcie temat, prawdopobodnie calkiem niezly. Zaczalem obmyslac, jak podejsc do kolejnych wywiadow.
Wiedzialem z doswiadczenia, ze powinienem szybko wyjawic cos o sobie i swojej gazecie. Ludzie lubiajasne sytuacje z obcymi... Nastepnie pomyslalem, ze najlepiej bedzie wykorzystac naturalna sympatie, jaka wiekszosc osob zywilo do Jimmiego Horna.
Nagryzmolilem pospiesznie, co mialbym mowic, ale bylo to tak zawile, ze zanim doszedlbym do konca, sluchacze by zapomnieli, co bylo na poczatku.
Pomyslalem wiec, zeby zrobic to prosto i bezposrednio. Na przyklad: "Nazywam sie Ochs Jones. Jestem dziennikarzem "Nashville Citizen-Reporter" (tu mialem dodac w razie potrzeby: gazety lokalnej). Zajmuje sie sprawa zabojstwa Jimmiego Horna z Nashville. Czy moglibyscie mi pomoc?"
Tak brzmial wstep, ktory ani razu mnie nie zawiodl przez cale cztery miesiace poszukiwan obejmujacych szesc stanow.
Obawiajac sie nieuchronnego spotkania z dozorca lub pracownikiem ochrony wyszedlem na zewnatrz przez frontowe drzwi prowadzace do foyer, ktore daly sie otworzyc bez trudu w przeciwienstwie do dwojga pozostalych, zamknietych na klucz.
Przed budynkiem czekal na mnie Alan Shulman. Siedzial na schodkach prowadzacych do przedsionka.
Mial na sobie znoszone ubranie w stylu lat szescdziesiatych; stopa w dwuko-lorowym bucie kreslil zawile linie na zwirowej sciezce.
-Asher do pana zadzwonil - stwierdzilem.
Skinal glowa.
-Szkoda, ze nie poprosil pan mnie o te papiery- odparl. - To naprawde
mnie niepokoi, panie Jones.
Wstal ze schodow i wszedl do srodka. Slyszalem, jak otwi