JAMES PATTERSON Numer Thomasa Berrymana Prolog Na farmie (1962) 5 6 Claude, Teksas, 1962Tego roku, kiedy Thomas Berryman i Ben Toy opuscili Claude w Teksasie -czyli w tysiac dziewiecset szescdziesiatym drugim - Thomas mial zwyczaj nosic czarne kowbojskie buty z czerwonymi gwiazdkami na kostkach. Do kazdego buta wkladal po cztery dwudziestodolarowe banknoty. Okolo polowy lipca pieniadze zaczynaly rozpadac sie na strzepy i smierdziec jak spocone stopy. Pewnego nie zapowiadajacego nic dobrego popoludnia na prowincjonalnej drodze numer piec pojawil sie blyszczacy woz marki Coupe de Ville. Metaliczno-niebieski. Na zderzakach polyskiwaly promienie slonca tworzac migajace gwiazdki i spirale. Thomas i Ben Toy obserwowali, jak samochod sie zbliza przemierzajac paskudna pustynie Panhandle. Nie mieli nic innego do roboty. -Zanudze sie na smierc i w krotce wyciagne kopyta gdzies pod plotem -wyznal Berryman jakis czas wczesniej. Toy wtedy tylko lekko sie usmiechnal. -Slyszales o tym czarnowlosym dupku Raymondzie Cone? Pewnie tak - zaczal teraz Toy. -Zawsze mowilem, ze tak sie stanie - Berryman zaciagnal sie w zamysleniu papierosem bez filtra i wypuscil klab dymu. - Slyszalem, co mowil o tej Nadine w chevrolecie swojego starego. Tak musialo sie stac. -Myslisz, ze sie z nia ozeni? -Jasne. Tak sie zawsze tutaj dzieje od setek lat. Potem staruszek zaprosi go na pepsi w Amarillo, a ona bedzie miala dziecko. Nastepnie on zostawi ich oboje i wyjedzie do Reno, Nevady lub Kalifornii. Nie cierpie tego. Naprawde. Toy wyciagnal niewielki pognieciony zwitek banknotow piecio-, dziesiecio-i jednodolarowych i zaczal je przeliczac. 7 -On mowi, ze raczej wlozy sobie trzydziestke do ust. Zanim poslubi Na-dine.-Tak, no coz... Szybko zacznie zbierac puste butelki. To mu wybije z glowy te pomysly. Thomas Berryman oslonil dlonia okulary sloneczne, by lepiej widziec nadjezdzajacy samochod. Klab brunatnego pylu podazal za wozem niczym proporzec. Droge przecinaly mu myszolowy kierujace sie na wschod w strone wodospadow Wichita. Kiedy coupe zblizyl sie na odleglosc dwudziestu kilku metrow, Berryman wyciagnal reke z odstawionym kciukiem. -Jedziesz czy nie?-spytal Toya. Tymczasem wielkie auto, jadace dotad ze stala predkoscia zwolnilo, by sie zatrzymac. Kierowca okazal sie biskup z Albuquerque, ojciec Luis Gonsolo. Obaj mlodziency opuscili Claude w Teksasie razem z nim. Podrozowalo im sie razem calkiem dobrze az do Nowego Jorku. Thomas Berryman i Ben Toy wjechali do metropolii w wielkim stylu... nowiutkim, polyskujacym metalicznie niebieskim coupe de ville... bez biskupa. 8 WstepThomas Berryman wedlug Jonesa (1974) 9 10 Moi rodzice, Walter i Edna Linda Jones wcale nie chcieli, zebym zostal lekarzem, prawnikiem czy tez po prostu czlowiekiem sukcesu; pragneli tylko, zebym byl dystyngowany i wytworny. Mocno ich jednak rozczarowalem; zostalem dziennikarzem.Napis nad biurkiem Ochsa Jonesa Steve McQueen jest zabojca, ktoremu musisz dodac otuchy i zapalu. Gazeta "Movie Review" Zebulon, Kentucky, 1974 W listopadzie tego roku przyjechalem do mojego rodzinnego miasta Zebulon w okregu Poland w Kentucky. Wrocilem do domu, aby napisac o smierci Bertra-ma Poole'a, porucznika Martina Weesnera oraz mojego przyjaciela, Jimmiego Lee Horna z Nashville w Tennessee... jednak przede wszystkim po to, by opisac cos, co redaktor gazety "Nashville Citizen-Reporter" nazwal "Numerem Thomasa Berrymana". Te ksiazke tworzylem glownie z mysla o swojej dziewiecioletniej corce, Cat. Historia ta przypomina filmy Sama Peckinpaha: mamy tutaj w sumie szesc zabojstw. To opowiesc o mlodym Teksanczyku, ktory w wieku osiemnastu lat postanowil zostac zawodowym morderca. Z tego, co wiem, swoja decyzje przypieczetowal pozbawiajac na poczatek zycia kilka pieknych antylop oraz meksykanskiego ksiedza, a raczej biskupa. 11 Luzne obserwacje: W pewnym artykule z gazety z Houdson przeczytalem: "Co najmniej pieciu ludzi w Stanach Zjednoczonych zarabia ponad dwiescie tysiecy dolarow rocznie dzialajac jako niezalezni (nie zwiazani z mafia) platni mordercy." Skladajac wycinek z gazety i wsuwajac go do portfela, zastanawialem sie, jaki oni, u diabla, maja punkt widzenia tam w Houston.Luzne obserwacje: Bardzo niewielu rzeczywiscie rozumie, co naprawde kieruje ludzmi, ktorzy czynia zlo... Wiekszosc tych, ktorzy o nich pisza ukazuje ich, jak na moj gust, w zbyt czarnych kolorach. Albo znowu probuja dodac im nieco slodyczy i pikanterii niczym w filmie Bonnie and Clyde... W kazdym razie nie sadze, zeby kazdy czarny charakter odznaczal sie tepota i nie wydaje mi sie, by koniecznie musial byc posepny... W rzeczywistosci Thomas Berryman byl zupelnie inny. Luzne obserwacje: Pewnego dnia pokazalem Cat cos, co dala mi dziewczyna Berrymana: pneumatyczny pistolet typu Crossman. Chcialem zademonstrowac, jak dziala, i niechcacy przestrzelilem narzute na kanape pani Mullhouse. Bylo to tak ciezkie przezycie dla tej starej kocicy, ze wkrotce umarla. Luzne obserwacje: Nawet w odwiedzanym przez okolicznych farmerow barze "Paradise" Doca Fiddlera, jednym z najbardziej znanych w stanie Tennessee, wisi teraz nad rzedem butelek plakat z podobizna Jimmiego Horna. Losy Horna staly sie kanwa dramatu moralnego, a ludzie lubia dramaty, obojetnie jakie. Ostatnia uwaga: W tysiac dziewiecset szescdziesiatym drugim roku Thomas John Berryman ukonczyl szkole srednia w Plains z najlepszymi wynikami, jakie uzyskano kiedykolwiek w calym okregu Potter w Teksasie. Jego nauczyciele poinformowali mnie, ze mial on fotograficzna pamiec, a iloraz inteligencji rowny sto szescdziesiat szesc. Po dalszych dociekaniach odkrylem, ze znany byl rowniez z bezwstydnych obyczajow i przezywano go "krolem rozpusty". Kobiety, z ktorymi przestawal, powiadaly tylko, ze wzbudzal w nich poczucie nizszosci. Nawet te, ktore darzyly go najwieksza sympatia nigdy nie czuly sie z nim zupelnie swobodnie. Wiekszosc ludzi z okolic Clyde w Teksasie byla przekonana, ze jest on teraz znanym prawnikiem gdzies na wschodzie kraju. Na poczatku myslalem, ze to ktos z rodziny Berrymana rozpuszcza takie plotki; pozniej jednak dowiedzialem sie, ze robil to on we wlasnej osobie. Ojciec Thomasa byl emerytowanym sedzia okregowym. Trzy tygodnie po tym, jak dowiedzial sie, co jego syn zrobil w Tennessee, zmarl na udar mozgu. 12 Berryman mierzy metr osiemdziesiat dwa centymetry i wazy okolo osiemdziesieciu osmiu kilogramow. Ma czarne wlosy, piwne oczy i niezwykla jak na swoj mlody wiek umiejetnosc koncentracji. Potrafi byc takze czarujacy. Wlasciwie stanowi uosobienie typowo amerykanskiego wdzieku.Tlo akcji: Cztery miesiace temu trzydziestosiedmioletni burmistrz naszego miasta, Jimmie Horn, zostal zastrzelony w najbardziej smutnych i dziwnych okolicznosciach, jakie tylko mozna sobie wyobrazic. Z tego powodu w dniach czwartego, piatego oraz szostego lipca gazeta "Nash-ville Citizen-Reporters" osiagnela rekordy sprzedazy. Byc moze dlatego, ze ludzie w naturalny sposob okazuja zainteresowanie, kiedy zginie ktos powszechnie znany. Znaja przypadkowe fakty z zycia takich osob i traktuja ich niemal jak swoich znajomych. Chca wiedziec, w jaki sposob, gdzie, kiedy i dlaczego to sie stalo. Wydaje mi sie, ze zwykle brzmi to mniej wiecej tak: szaleniec Bert Poole zastrzelil burmistrza Jimmiego Horna poznym popoludniem bez wyraznego powodu. Tak wlasnie napisalem, ale tylko olowkiem na kawalku papieru. W gazecie ukazala sie dluzsza notatka o policjancie stanowym, ktory z kolei zastrzelil Poole^. Bylo to zupelne gowno, beznadziejne...iw dodatku nieprawdziwe. Trzy dni pozniej w artykule zamieszczonym w "Washington Post" doniesiono, ze czlowiek, ktory zabil Berta Poole'a, nie byl zadnym policjantem z Tennessee, jak napisalem oraz jak oglosila nasza gazeta w kilku innych notatkach. Czlowiekiem tym okazal sie dobrze platny zabojca z Filadelfii. Nazywal sie Joe Cubbah. Zauwazono go na zdjeciach zrobionych na miejscu zabojstwa Horna i zlapano w Filadelfii. Wspomnianego policjanta z Tennessee, Martina Weesnera, znaleziono w koncu w bagazniku jego wozu patrolowego. Samochod stal na parkingu przy policyj-nych koszarach od trzeciego lipca. Gazeta "Memphis Times-Scimitar" nazwala Cubbaha "bandytaz wyobraznia". Rzecz jasna, historia o platnym mordercy, ktory zastrzelil innego zabojce, ogromnie wszystkich zdumiala. Wprawila takze w przygnebienie wiele osob, lacznie ze mna. I w ystraszyla niejedna rodzine, ktora zamykala teraz starannie drzwi na noc. Tak sie zlozylo, iz krotko po tym, jak w "Washington Post" ukazal sie wspomniany artykul, do gazety "Citizen-Reporter" zadzwonil psychiatra z kliniki mieszczacej sie na Long Island w Nowym Jorku i rozmawial przez telefon z jednym z redaktorow prawie przez godzine. Opowiedzial mu, ze jego pacjent mowil o zabojstwie Jimmiego Horna mniej wiecej na tydzien przed tym wydarzeniem. Podal imie i nazwisko owego pacjenta - Ben Toy - i stwierdzil, ze byloby dobrze, gdyby ktos z gazety przyjechal i z nim porozmawial. Wyslano mnie i w taki sposob wplatalem sie w te historie. 13 W wyniku tej decyzji znalazlem sie teraz na odludziu w wiktorianskim domu na farmie niedaleko Zebulon w okregu Poland. Jak juz wspominalem, mamy teraz listopad.Wydawalo mi sie, ze znajde zadowolenie w tropieniu mordercy mojego przyjaciela - doznam uczucia slodkiej zemsty, jak to mowia - ale sie mylilem. Codziennie od czwartej rano do mniej wiecej jedenastej probuje zestawic, a nastepnie wydobyc sens z ponad dwoch tysiecy stron notatek, uwag oraz wywiadow, by odtworzyc ciag wydarzen, ktore doprowadzily do zabojstwa Horna w lipcu. Otrzymalem juz nieprzyzwoicie duzo pieniedzy w formie zaliczek z czasopism i gazet za artykuly o Thomasie Berrymanie. A oto opowiesc o nim. 14 Czesc pierwszaPierwsza podroz na Polnoc 15 16 West Hampton, 9 lipcaW tysiac dziewiecset szescdziesiatym dziewiatym roku otrzymalem nagrode George'a Polka za kilka artykulow o zyciu czarnoskorego burmistrza Jimmiego Lee Horna z Nashville. Seria nosila tytul: "Przewodnik piechura po dzielnicy slumsow", jednak w "Citizen-Reporter" ukazala sie jako cykl "Czarni zyja". Artykuly nie byly zle, ale bardziej chodzilo o to, ze pojawily sie we wlasciwym czasie i w odpowiednim miejscu: napisalem kipiaca radoscia zycia historie o czarnoskorym czlowieku z Tennessee w rok po tym, jak zostal tam zamordowany Martin Luter King. Ludziom, ktorzy mnie oceniali, wydalo sie to nadzwyczaj wlasciwe. Uznali mojapisanine za "zyciowa". Mialem szczescie w tysiac dziewiecset szescdziesiatym dziewiatym. Tego dnia, kiedy jechalem do Instytutu Williama Pounda w West Hampton na Long Island, wydawalo mi sie, ze sprawa zaczyna sie wyjasniac. Jednak pozniej okazalo sie, ze historia, jaka mialem opisac, nie dotyczyla tylko zabojstwa Horna; rozrosla sie znacznie ponad to wydarzenie. Zaparkowalem wynajety samochod kolo szpitala na zatloczonym placu opatrzonym napisem "Dla odwiedzajacych". Uzbrojony w magnetofon, z plaszczem przerzuconym przez ramie, ruszylem chodnikiem z popekanych plyt, obsadzonym po obu stronach rzedami starych, pochylonych debow. Na poczatku nie zwrocilem wiekszej uwagi na budynek szpitala. Bylem zbyt zajety uzalaniem sie nad soba. 17 Luzne obserwacje: Czlowiekiem, ktory wygladal na najbardziej zagubionego i pokreconego w calym Instytucie Williama Pounda, z pewnoscia bylem ja sam - ubrany w workowaty bialy garnitur, znoszony kapelusz typu panama i elegancka koszule.Oto Ochs Jones, trzydziestejednoletni gryzipiorek, ktory nigdy wczesniej nie zapuscil sie dalej na polnoc niz do Waszyngtonu. Lekarze podobni do braci Brooks, pielegniarki oraz pacjenci spacerujacy po szpitalu nie zwracali jednak na mnie najmniejszej uwagi. To nie bylo dla mnie latwe - nawet o dziewiatej trzydziesci w dzdzysty, nieprzyjemny poranek. Ludzie przewaznie mnie zauwazaja. Mam krotko obciete jasne wlosy, nieco tylko dluzsze po bokach, z lysina na czubku glowy - przypominam wiec nieco franciszkanina. Gdy nie nosze okularow, mam lekkiego zeza, a ze padalo, musialem je zdjac. W dodatku licze sobie metr dziewiecdziesiat siedem i rzucam siew oczy, nawet jesli nie nosze dziwacznych ubran. Tutaj jednak nikt nie zwrocil na mnie uwagi. Jedna kobieta, chyba lekarka, rzucila mi przelotne: "Czesc, Michael". "Ochs", poprawilem jai na tym skonczylo sie nasze powitanie. Szczerze watpiac w to, ze Ben Toy ma mi cos ciekawego do opowiedzenia, poslusznie ruszylem w kierunku wskazanym przez strzalke z napisem: BOW-DITCH. Podlogi w Instytucie Pounda byly czyste, zielone jak trawniki w parku i pachnialy swiezoscia. Szpital przypominal mi miasteczka uniwersyteckie we wschodniej czesci kraju, w takich miejscach jak Ihtaca, Swarthmore czy Hobart. Zblizala sie dziesiata. Szedlem mijajac masywne budynki z czerwonej cegly stojace przy brukowanej, rownie czerwonej drodze. Od czasu do czasu jakis cadillac lub mercedes przejechal z dozwolona tutaj predkoscia pietnastu kilometrow na godzine. W secesyjnych domach, obok ktorych przechodzilem, miescily sie rozne oddzialy tutejszego szpitala. W jednym z budynkow mieszkali starsi pacjenci przykuci do lozek. W innym rownie wiekowi, ale tacy, ktorzy mogli jeszcze paletac sie wokolo - przewaznie po lobotomii. Czteropietrowy gmach przeznaczony byl wylacznie dla dzieci w wieku powyzej lat dziesieciu. Mala dziewczynka siedziala kolyszac sie w oknie na parterze. Przypominala mi Anthony'ego Perkinsa z koncowej czesci Psycho. Zanotowalem kilka obserwacji, ale poczulem sie przy tym glupio. W koncu dostrzeglem dom, w ktorym przebywal Ben Toy: Bowditch, meski oddzial zamkniety. 18 Przed oddzialem dla dziewczat przydarzyla mi sie dziwna historia.Dziewczyna o pulchnych ramionach siedziala na mokrym frontowym trawniku blisko drogi, ktora szedlem. Grala na gitarze z jasnego drewna i spiewala znana piosenke. Byla to niemal recytacja. There s something goin' on But you don't know what it is, Do you, Mr. Jones? * Nazywam sie Ochs Jones, mam trzydziesci jeden lat i dwie corki... Jedynym aktem przemocy, jaki moglem sobie przypomniec ze swojego zycia, byla historia, ktora uslyszalem jako maly chlopiec - ze brat mojego dziadka, Ochs Jones, zostal powieszony w Moon w Kentucky za kradziez koni... ale i tak nie wiedzialem wtedy o co chodzi. Wlasciwie rozumialem znacznie mniej, niz mi sie wydawalo. Ostatni z secesyjnych budynkow byl nieco inny, jakby zbudowany bez jednolitego planu. Wygladal mniej urzedowo i wydawal sie bardziej zaniedbany od innych. Otaczal go sosnowy zagajnik; miedzy drzewami rosly zielone, siegajace pasa zarosla. Za tylnym dziedzincem biegl wysoki palisadowy plot. Na frontowych drzwiach wisiala ozdobna zlota tabliczka z napisem: BOWDITCH. Czlowiek, ktory dzwonil do "Citizen-Reporter", doktor Alan Shulman, powital mnie w przedsionku. Poinformowal od razu, ze sprawa jest niecodzienna, raczej delikatnej natury i stawiajaca go w niezrecznej sytuacji. Szpital, jak stwierdzil, do tej pory tylko pare razy wyjawial dane dotyczace pacjentow - i zawsze mialo to zwiazek z procesami sadowymi. -Ale morderstwo - dodal - to niezwyczajna sprawa. Chcemy pomoc. Shulman wygladal jak typowy nowojorczyk. Krecone, ciemne wlosy, nieco przerzedzone. Na nosie okulary w czarnych oprawkach z malenkimi srebrnymi strzalkami wrogach. Prawdopodobnie liczyl sobie trzydziesci pare lat. W jego glosie wyczuwalo sie akcent brooklynski, lub rodem z Queens, ktory brzmial w moich uszach dosyc osobliwie. Paru przygarbionych mezczyzn za oknami przeslonietymi metalowa siatka rzucalo na nas zaciekawione spojrzenia, jakbysmy stojac tak razem stanowili interesujacy przedmiot obserwacji. Nieprzerwany strumien deszczu szumiac glosno splywal rynna przy ganku. Shulmanowi i mnie coraz trudniej bylo doslyszec wzajemne argumenty w dyskusji, jaka sie rozwijala. * Fragment piosenki "Ballad of a Thin Man" Boba Dylana: Cos tu jest grane, ale pan nie wie co, prawda, panie Jones? (przyp. tlum.). 19 -Wyjechalem z domu okolo piatej, moze pietnascie po piatej rano - powiedzialem podnieconym glosem, przeciagajac samogloski w sposob typowy dla ziom kow z Poludnia. - Potem wsiadlem w samolot tych okropnych linii Southern Air- ways i w yladowalem na lotnisku Kennedy'ego... koszmarny lot... zatrzymywali smy sie w takich miejscach jak Dohern w Alabamie... Potem wynajalem samochod i przejechalem bladzac kawal drogi na Long Island. A teraz pan nie chce mnie wpuscic, zebym porozmawial z tym Toyem... Czy tak, doktorze Shulman? Do brze pana zrozumialem? Shulman pokiwal tylko czarna kedzierzawa glowa i odparl: -Ben Toy mial bardzo ciezka noc. Odkad tu jest, raz z nim lepiej, raz gorzej... Wydaje mi sie, ze chcialby najpierw dojsc do siebie. Nie sadze, by postanowil targnac sie na zycie... Wiec moze porozmawialby pan z nim jutro. A moze nawet dzis wieczorem. Ale nie teraz. -Do diabla. Pokrecilem glowa. Rozluznilem krawat i parsknalem smiechem. Czesto zdarza mi sie smiac w niewlasciwych sytuacjach. Wiem, ze psuje to moj wizerunek. Jednak bywa, ze nie traktuje siebie zbyt powaznie i nie da sie tego ukryc. Kiedy Shulman takze sie rozesmial, od razu go polubilem. Smial sie w taki sposob, ze trudno bylo zachowac powage. Pewnie wykorzystywal to w kontaktach z pacjentami. -No coz, w takim razie niech mnie pan chociaz zaprosi na filizanke kawy - zaproponowalem szczerzac zeby. Doktor poprowadzil mnie przez tylne drzwi do pomieszczenia dla pielegniarek. Dostrzeglem katem oka kilka z nich, a takze kilku pacjentow i wszedzie mnostwo pleksiglasu. Weszlismy do nastepnego pokoju, wylozonej drewniana boazeria sali konferencyjnej, gdzie Shulman osobiscie przyrzadzil mi kawe. Po wymianie paru ogolnikowych zdan na niezobowiazujace tematy wyznal mi, dlaczego zaczal podejrzewac, ze Ben Toy ma cos wspolnego z zabojstwem Jimmiego Horna, Berta Poole'a oraz porucznika Marta Weesnera. Ja zas wyjasnilem mu, czemu wiekszosc dziennikarzy z gazety "Citizen-Re-porter" w to watpila. Widzielismy bowiem film, na ktorym zarejestrowano tragiczne wydarzenie. Gdy puszczono go powoli, klatka po klatce, widac bylo wyraznie, jak mlody Poo-le strzela Hornowi w piers i w twarz. Podejrzenia Shulmana wywodzily sie zas z niejasnych przeczuc (prawdopodobnie takze wplywal na nie dokuczliwy fakt, iz policja pewnie nigdy nie wydostanie Bena Toya ze szpitala, by zeznawal przed sadem). Chociaz polubilem Shulmana, jego teoria nie zrobila na mnie specjalnego wrazenia. -Niech sie pan nie martwi - zapewnil mnie - ta historia okaze sie warta czasu, jaki jej pan poswiecil i moze przyniesc niezle dochody... jesli pokieruje nia pan odpowiednio. 20 Majac wiec na uwadze, ze ta podroz jeszcze mi sie oplaci, po opuszczeniu kliniki wybralem sie na wycieczke - skierowalem sie na poludnie i przejechalem okolo dziesieciu kilometrow.Skrecilem wynaj etym wozem w boczna droge i udalem sie nad ocean, aby po raz pierwszy w zyciu sie w nim wykapac. Gdybym wiedzial, jak niewiele bede mial czasu podczas nastepnych pieciu miesiecy, wykorzystalbym to wolne popoludnie jeszcze lepiej. Po deszczowym dniu przyszla piekna bezchmurna noc; ciemne niebo mienilo sie rozem i blekitem. Kiedy szedlem z powrotem brukowana szpitalna alejka mialem na sobie niebieskie dzinsy i biala koszule wsunieta w spodnie. Byl wieczor, osma trzydziesci. Poproszono mnie, bym o tej porze przyjechal z powrotem do Bowditch. Brodaty, przypominajacy rabina asystent mial nagrywac mojarozmowe z Benem Toyem i nadzorowac wizyte. Ze sznurkowego paska przy lewisach zwisal mu, pobrzekujac, pek kluczy i innych metalowych gadzetow. Na plastikowej plakietce widnialo jego nazwisko - RONALD ASHER, PRACOWNIK SZPITALA PSYCHIATRYCZNEGO Trzymajac notesy i olowki szlismy dlugim korytarzem, pokrytym szarym chodnikiem, mijajac mieszczace sie po obu stronach przestronne sypialnie z bialymi firankami w oknach. Kiedy wyobrazilem sobie, ze ktos moglby mnie tu zamknac, poczulem lekkie zdenerwowanie. Przeczesalem wlosy dlonia. -Nasz pokoj odosobnien nie jest zbyt duzy - powiedzial Asher. - To cos w rodzaju izolatki. Przeznaczamy ja dla pacjentow, ktorzy zachowuja sie gwaltownie. Wobec personelu, innych chorych oraz samych siebie. -A co z tego uczynil Ben Toy? - spytalem. -Potrafi niezle narozrabiac - duze biale zeby blysnely w gestwinie brody. - Byl tam pare razy za wszystkie trzy przewinienia. Czasami naprawde sie awanturuje, ale bywa tez calkiem milym gosciem. Asher zatrzymal sie przed zamknietymi drzwiami. Jednymi z wielu. Kiedy otwieral je przy uzyciu dwoch roznych kluczy, zajrzalem do srodka przez mieszczace sie w drzwiach okienko wielkosci ksiazki. Pokoj istotnie byl niewielki. W malych brudnych oknach procz metalowej siatki tkwily czerwone kraty. Na parapecie stala miska z niedojedzona porcja platkow sniadaniowych z mlekiem. Na zewnatrz bylo widac palisadowe ogrodzenie i podworze do cwiczen. Ben Toy siedzial na jedynym meblu, jaki znajdowal sie w pokoju - waskim, niebieskim materacu w drobne prazki. Mial na glowie czarny kowbojski kapelusz filcowy z szerokim rondem, ale gdy zobaczyl w okienku mojatwarz, sciagnal go. 21 -Wlazcie, do diabla -uslyszalem przyjazny, stlumiony glos. - Drzwi sa zamkniete tylko trzykrotnie.Asherowi wlasnie udalo sieje otworzyc. Ben Toy byl wysokim, szczuplym mezczyzna kolo trzydziestki, z jasnymi przetluszczonymi wlosami. Na jego twarzy czesto pojawial sie krotki, przelotny usmiech. Wygladal jak Jon Voight na drodze do nieszczescia. Mial na sobie jedynie biale spodnie od pizamy, a zebra wystawaly mu tak, ze mozna je bylo policzyc. Na piersi rosly mu krecone kasztanowe wlosy. Ogolnie wygladal na dosyc wyniszczonego. Asher twierdzil, ze Toy probowal zaglodzic sie na smierc, kiedy trafil do szpitala. Podobno przedtem byl calkiem przy kosci. Kiedy Toy odezwal sie, jego glos ledwo bylo slychac. Jakby staral sie sprawic wrazenie, ze cierpi na depresje. Mowil jak odurzony. -Czlowieku, wygladasz jak chrzescijanski mnich - powiedzial uprzejmie, przeciagajac slowa. -O cholera - rozesmialem sie, a on zawtorowal. Teraz wydawal sie zupelnie normalny. A moze czarnobrody asystent byl zaklinaczem wezow. Po chwili przygladania sie sobie nawzajem przeszlismy od razu do tematu Jimmiego Horna. Prawde mowiac, to ja zaczalem, a Toy zaraz sie rozgadal. Wiedzial, jak Horn wygladal, gdzie mieszkal, w ktorym dokladnie miejscu znajdowala sie siedziba jego komitetu wyborczego. Znal imiona dwojga dzieci Horna, jego rodzicow; cala mase drobnych szczegolow, ktorymi nikt spoza Tennessee nigdy by sie nie zainteresowal. Kiedy to uslyszalem, zaczalem mowic szybciej i bardzo uwaznie sluchac. W magnetofonie tasma wciaz sie krecila. -Czy wiesz, kto zabil Horna? - spytal mnie Toy. -Tak, wydaje mi sie, ze wiem. Facet o nazwisku Poole, Bert Poole. Wloczega, ktory cale zycie mieszkal w Nashville. Troche walniety. -Skad wiesz, ze to on? - dopytywal sie dalej Toy. Pytanie zabrzmialo bardzo powaznie i rzeczowo, jakby wypowiedziane glosem wiejskiego bukmachera. Ben powoli obracal w dloni czarny kapelusz. -Po pierwsze - odparlem - widzialem to w telewizji. A poza tym rozma wialem z mnostwem ludzi, ktorzy tam byli. Toy spojrzal na mnie krzywo. -Widocznie gadales nie z tymi, co trzeba - rzekl. Wydawal sie bardzo pew ny siebie. Zaraz po tym wspomnial o pewnym posredniku zaplatanym w sprawe Jimmiego Horna. I wtedy po raz pierwszy uslyszalem o Thomasie Berrymanie. 22 Provincetown, 6 czerwcaToy wspominal o poczatku czerwca tego roku; o Provincetown w stanie Massachusetts. Mlody Harley John Wynn zaparkowal samochod w cieniu ratusza w Provin-cetown i ruszyl w strone Commercial Street, rozmyslajac o wladzy i pieniadzach. Byl wysoki, mial jasne wlosy i dziecinna twarz, niczym F. Scott Fitzgerald na fotografiach z dziecinstwa. Przyjechal wozem marki Lincoln IV. Przypominal nieco Thomasa Berrymana.Obaj modnie sie ubierali, byli chlodni i rzeczowi, a takze niepokojaco pewni siebie. Harley Wynn szukal Berrymana przez ponad trzy tygodnie. Wreszcie udalo mu sie we wtorek poprzedzajacy ostatni weekend trafic na jego slad. Spotkanie mialo sie odbyc w Provincetown. Poproszono Wynna, by siedzial o dziewiatej czterdziesci piec na jednej z lawek przed ratuszem i czytal "Boston Globe". Dochodzilo wpol do dziesiatej; bylo chlodno jak na Cape Cod o tej porze roku. Swiezo skoszona trawa pachniala przyjemnie; Wynnowi przywodzilo to na mysl szkolne dziedzince na dalekim Poludniu. A sam Cape Cod kojarzyl mu sie z choroba Heinego-Mediny. Uwazajac, by nie zabrudzic wypolerowanych butow, przystanal w cieniu drzewa tuz przy brzegu trawnika. Odskoczyl nagle w bok przed wezem, ktory jednak okazal sie zwojem kabla elektrycznego. Wzdrygnal sie czujac dotyk zielonych galazek wierzby i doszedl do wniosku, ze wciaz czuje sie otumaniony po podrozy. Na Commercial Street nastal juz ranek. Kiedy Wynn znalazl sie w blasku bursztynowych swiatel, wyczul lekki zapach wody kolonskiej. Usiadl na jednej z bialych lawek - niedawno malowanych, podobnych do tych przy ratuszu - i spostrzegl, ze znajduje sie posrod lesbijek i homoseksualistow. Kilka wysokich blondynek w szkarlatnych i niebieskich skapych kostiumach, przypominajacych uprzaz. Niscy, zarosnieci faceci w bialych japonkach i jasnych marynarskich spodniach, niektorzy w koszulkach bez rekawow i sandalach. Modelki z okladek nowojorskiego "Timesa" pod latarniami. Wynn zapalil Marlboro, zauwazyl, ze jego wielkie dlonie drzai gleboko odetchnal. Rozejrzal sie po ulicy szukajac Bena Toya. Zatrzymal wzrok na portyku ratusza, gdzie zobaczyl tylko biale gargulce i rozwydrzonych nastolatkow krecacych sie przy publicznej toalecie. 23 Wciaz wsuwal dlon do kieszeni marynarki i dotykal grubej, brazowej koperty.Po drugiej stronie ulicy trzydziestoletni Ben Toy i dwudziestodziewiecioletni Thomas Berryman siedzieli w tylnej sali baru A. J. Fogarty'ego i pili piwo oraz krem alkoholowy Taylor. Dwaj grubo ciosani faceci w drogich okularach slonecznych przypominali zagorzalych kibicow tenisa. Rozmawiali o Teksasie z dwiema mlodymi Mandkami, ktore poznali w Hyannis. Jedna z nich miala na sobie spodnice i bluzke w szkocka krate; druga krotka kurtke, podwiniete dzinsy i prazkowane skarpetki do baseballa. Toy i Berryman opowiadali stare historie ze swoich stron i wysluchiwali mniej blyskotliwych, lecz obiecujacych opowiesci z Bostonu. Oona, wyzsza i ladniejsza z dziewczyn opisywala, jak szla kiedys AlejaMas-sachusetts w Bostonie udajac, ze kuleje. -Jak ci wszyscy biznesmeni z Pru - powiedziala - ludzie byli zbyt zaklopo tani, by na mnie patrzec. Moge byc sama, jesli chce. Berryman gapil sie na nia pijanym wzrokiem, mrugajac zaczerwienionymi oczami. -Niezla historia - usmiechnal sie lekko, a potem zaczal kiwac glowa w przod i w tyl w rytm wahadla duzego zegara stojacego opodal. Dochodzila dziesiata. Slowa piosenki Bette Midler spiewajacej boogie dobiegaly z szafy grajacej. Przystojny blondyn zagadywal Oone ze swojego stolka przy barze. -Wiesz, kogo mi przypominasz? - wyszczerzyl biale zeby. - Lauren Hutton. -Przepraszam - dziewczyna usmiechnela sie niewinnie - ale zle pan trafil. Tym razem Berryman rozesmial sie w glos. Wszyscy wybuchneli smiechem. Po chwili rzekl cicho do Bena: -Nie wydaje ci sie, ze juz sie naczekal? Toy oblizal piane z piwa z gornej wargi. -Nie - odparl. - Jeszcze troche. -Jestes pewien, Ben? Facet dopiero teraz zaczyna czuc sie nieswojo. Boi sie, ze go nabralem. Chce, zeby sie wil i mial juz dosyc, kiedy pojde z nim gadac... Chociaz i tak nie potrzebuje takiego cyrku. Berryman usmiechnal sie do niego. -Chcialem tylko wiedziec - odparl. - 1 tak od nas zalezy, jak pogramy. O dziesiatej trzydziesci, czterdziesci piec minut po umowionym czasie, Ben Toy wstal i powoli podszedl do okna wychodzacego na ulice. Pamietal pozniej, jak patrzyl na Wynna przez litery namalowane na szybie. Na faceta w drogim niebieskim garniturze w drobne szare prazki, w brazowych sznurowanych butach, z paskiem w podobnym kolorze. Typowy macho z Poludnia, pomyslal wtedy Toy. Ben za to mial na sobie blekitna muslinowa koszule z czerwonym motylem na plecach, z zatrzaskami z masy perlowej. Byl wysokim, niebieskookim mezczyzna; podpora Berrymana; jego starym kumplem z Teksasu; teksanskim hulaka. 24 Wsrod chlopakow z Amarillo Toy byl niegdys znany jako "najsmieszniejszy facet w Ameryce".Usmiechnal sie na widok Wynna, ktory znowu zaczal przegladac "Boston Globe". Pieniadze byly najwyrazniej w lewej kieszeni jego marynarki. Wciaz pocieral to miejsce lokciem. Harley John Wynn nie moglby nie zauwazyc Toya wychodzacego z baru Fogarty'ego. Ben wygladal jak pijany lord; mial dlugie, jasne wlosy i pogodna twarz. Sunal powoli za jakims studentem w fiolkowo-rozowej bluzie Boston Colle-ge'u. Przeszedl przez ulice przeciskajac sie miedzy samochodami, glownie roznymi rodzajami volkswagenow, i przysiadl cicho na lawce obok Harleya. Mlody prawnik z Poludnia, Harley Wynn, byl zazwyczaj spokojony i opanowany. Wiodlo mu sie umiarkowanie dobrze. Uwazal siebie za bystrego faceta umiejacego myslec analitycznie. Utozsamial sie z ludzmi takimi jak Bernie Corn-feld czy Robert Yablans - zuchwalymi spryciarzami ze swiata biznesu. Teraz on mial pokazac swoja przebieglosc. Wyglad Wynna, ktory staral sie nie okazywac zdenerwowania, nie zmylil jednak Bena. Prawnika z Poludnia zdradzily dlonie. Tak spocone, ze rozmywaly druk na gazecie "Boston Globe". Na czole i czubku nosa Harleya widac bylo charakterystyczne czarne smugi. -Wlasnie sie nad tym wszystkim zastanawialem - Wynn zatoczyl reka luk wskazujac na ulice. - Spoznil sie pan prawie o godzine. Te pedaly... Chcial mnie pan postawic w niezrecznej sytuacji - usmiechnal sie chlopieco i wyciagnal do Toya silna dlon. - Rozumiem to. Toy zignorowal ten gest. Mruknal cos obojetnie i spojrzal na czubki swoich butow. Wynn rozesmial sie w sposob typowy dla ludzi nerwowych, ktorzy laskawie sie na cos godza. Ben Toy wciaz sie nie odzywal. No wiec w porzadku - nosowy glos Wynna zabrzmial jakos sucho. - Horn to calkiem inteligentny czarnuch... Bardzo bystry, trzeba przyznac. Toy podniosl wzrok i spojrzal rozmowcy prosto w oczy. -Zlekcewazyl jednak delikatne uczucia ludzi z Poludnia. Ale przeciez mnie i pana w calej tej sprawie interesuja wylacznie pieniadze - Wynn czekal na skinienie lub jakis inny znak zgody ze strony Toya. -Nie mam nic na ten temat do powiedzenia - odezwal sie wreszcie Toy. Zapalil papierosa, wyciagnal dlugie nogi w niebieskich dzinsach, rozparl sie na lawce i zaczal przygladac przejezdzajacym samochodom. 25 Mlody prawnik probowal zmusic sie do usmiechu. Zwykle szybko zdobywal czyjas akceptacje i przywykl do tego. Zerknal w strone, w ktora patrzyl Toy spodziewajac sie, ze ktos jeszcze do nich dolaczy.-Otrzymacie szczegolowe informacje na temat Horna-rzekl. - Dzienny roz-klad jego zajec, jesli chcecie... - Prawnik wyrzucal z siebie slowa jak komputer. -No dobra, juz wystarczy - Toy w koncu odwrocil sie i spojrzal ponownie na Wynna. Zaciskal mocno zeby. Dzgnal lekko Harleya piescia w zoladek. -Moglbym cie zabic, czlowieku - powiedzial. - Przestan pieprzyc. Prawnik zbladl, pot wystapil mu na czolo. Nie bardzo rozumial, o co chodzi. Toy odchrzaknal, zanim znowu sie odezwal. Splunal gesta slina na trawnik. Swiatla reflektorow odbily sie w oczach Wynna, a nastepnie blysnely w zrenicach Toya. -Berryman chce znac powod - oznajmil Ben. - Chce wiedziec dokladnie, dlaczego az tak wam na tym zalezy, ze proponujecie tyle forsy. Pokiwal na Wynna ostrzegawczo palcem, zanim pozwolil mu odpowiedziec. -Tylko nie pieprz bzdur. -Nic nie krece - odparl Wynn. - Rozumiem, ze to powazna sprawa. Srodki ostroznosci... Wlasciwie wszystko jest jasne... Nie moze byc zadnych podejrzen, kiedy ta sprawa dojdzie do skutku. Zadnych poszlak. Tu nie chodzi tylko o samo zabicie Horna. Moi ludzie sabardzo czuli na punkcie podejrzen. Nie chca aby ich potem wypytywano. Ben Toy usmiechnal sie slyszac odpowiedz prawnika. Przysunal sie blizej do niego i poklepal go po pasiastej marynarce w miejscu, gdzie byly pieniadze. -Mysle, ze juz dosyc tych bajek na dzisiaj - powiedzial z miekkim teksan skim akcentem. - Dajesz nam teraz polowe szmalu. Masz go w kieszeni mary narki. Wynn probowal sie wymigac. -Mialem rozmawiac z Berrymanem osobiscie - zaprotestowal. -Daj mi forse, ktora miales przyniesc - zazadal Toy. - Albo ide stad i koniec gadania. Facet z Poludnia zawahal sie, lecz w koncu wyciagnal brazowa koperte. Spotkanie dobieglo konca. Ben Toy odszedl z pietnastoma tysiacami dolarow, ktore wepchnal do kieszeni dzinsow. Byl bardzo z siebie zadowolony. Ponad jego glowa zegar na ratuszu wybijal godzine. Dzwiek jakby unosil sie w powietrzu. Bong, bong, bong. W pubie Thomas pstrykal przez okno zdjecia Wynnowi. Mogly sie pozniej przydac. I tak rozpoczal sie slynny numer Thomasa Berrymana. 26 Nowy Jork, 12 czerwcaMinelo szesc dni od pierwszego przekazania pieniedzy. W Central Park South w Nowym Jorku spacerowal sobie bialy golab. Przystanal, by dziobnac rozmokla chusteczke higieniczna a potem podfrunal do granitowego parapetu okna z apa-ratamentu Thomasa Berrymana. Berryman twierdzil, ze miejskie golebie zawsze przysiadaly na tym wystepie, ale nigdy nie zagladaly do srodka. Po calym parapecie walaly sie dlugie niedopalki cygaretek. Byla kiedys taka stara sztuczka z Texarkana z przypalaniem ptasich pior za pomoca cygar. Okno znajdowalo sie na dziewiatym pietrze i rozciagal sie stamtad widok na Central Park South. Malwniczo polozony budynek hotelu byl wysoki i ciemnoszary. Pewien znany bankier - faszysta - popelnil kiedys samobojstwo wyskakujac z jednego z pobliskich okien siegajacych od podlogi do sufitu. Przywiazal line do kaloryfera, skoczyl i sie powiesil. Berryman ma gruby kark i ciemne wlosy, dlatego z tylu wyglada groznie. Z przodu jednak zupelnie inaczej, Ludzie od razu nabieraja do niego zaufania. Niemal wszyscy bez wyjatku. Twierdzi, ze potrafi ciezko pracowac; jest cierpliwy i wytrwaly, gdy ma przed sobajakies zadanie do wykonania. Podobno przeczytal wszystkie ksiazki Karola Dickensa, zanim skonczyl czternascie lat, ale uczynil to tylko dlatego, by doprowadzic do konca to, co zaczal. Jest postawnym mezczyzna o szerokich ramionach i welnistych wlosach. Ma ciemniejsze od wlosow, geste wasy w stylu modnym za czasow wojny secesyjnej. Z wygladu przypominal mi irlandzkich futbolistow, a przynajmniej tych, ktorych widywalem na zdjeciach, poniewaz moje kontaty ze sportem byly raczej ograniczone. Swietnie pasowal tez do reklamy cygar Tiparillo. Tego czerwcowego ranka wlaczyl elektryczny wentylator i starym zwyczajem wyciagnal cygaro, ktore pomagalo mu otrzasnac sie ze snu. Zaciagnal zaslony w oknie wysokim na cala sciane. Zniknely przypominajace lizaki drzewa z Central Parku i dwukolowe pojazdy. A takze Hotel Plaza. Na koncu zniknal leniwy kon w niebieskim slomianym kapeluszu i Berryman rozesmial. Nie pracowal od czterech miesiecy. Plawil sie w sloncu w Mazatlan i Caneel Bay. Byl swiezutki jak roza. Thomas Berryman nazywal niekiedy roboty, jakie mu sie trafialy, numerami. Mowil, ze przygotowuje sie do nastepnego numeru; odstawia jakis numer. Tym razem mial to byc numer z Hornem w roli glownej. Przez nastepne trzy dni starannie przygotowywal sie do spotkania z Lee Hornem. Przeczytal wszystko, co kiedykolwiek o nim napisano i wszystko, co Horn 27 sam napisal. Czytal wszystko, co tylko mogl znalezc, i to po dwa razy. Az zaczely go bolec oczy. Az poczul, ze peka mu glowa.Przesiadywal w zatloczonej bibliotece i pracowal sumiennie niczym sekretarz arcybiskupa. Nie nosil kowbojskich butow. Spryskiwal sie droga woda ko-lonska a dla relaksu czytal ksiazki Lany'ego McMurtry'ego. Obsesja Berrymana bylo uczyc sie, uczyc i jeszcze raz uczyc. Przyjazn z Berrymanem wychodzila Benowi na dobre. Mieszkal w nadbudowce wysokosciowca w apartamencie za szescset dziewiecdziesiat piec dolarow miesiecznie. Byl wlascicielem sklepu z kwiatami i zabawkami przy Osiemdziesiatej Dziewiatej Ulicy w Yorkville i czasami sam go obslugiwal. Malenka kwiaciarnia stanowila jego hobby. Niekiedy czul, ze jest kims lepszym, a nie tylko cwanym kowbojem z kilkoma dolarami w kieszeni do przepuszczenia w barze. Ktoregos popoludnia, kiedy zamykal sklep - trzymajac w wolnej rece skorzana teczke, a papierosa zawadiacko przekrzywionego w kaciku ust- poczul. jak wyparowuje z niego nagle cala ta chlodna, mieszczanska elegancja, czy tez to, co najbardziej typowe dla mieszkancow dzielnicy Upper East Side. Benowi wydalo sie, ze zobaczyl Harleya Wynna obserwujacego go zza rogu East End Avenue. Toy rozejrzal sie najpierw po ulicy mruzac oczy przed sloncem. Potem ruszyl truchtem. Ze swoja teczka w reku, mimo zwalistej sylwetki, wygladal trochejak kobieta. Wynn - czy ktokolwiek to byl - odwrocil sie tylem do wiatru, by zapalic papierosa. Jak w filmie Alfreda Hitchcocka. A nastepnie zniknal w budynku z czerwonego piaskowca na rogu ulicy. Toy podbiegl i zatrzymal sie na chodniku przed domem. -Wynn - krzyknal ochryplym glosem w strone dachu. - Wynn! Hej, Wynn! Ty pieprzony dupku! - wrzeszczal. - Ej, ty! W oknach na ostatnim pietrze stalo pelno niebieskich i czerwonych doniczek. Zgaszone swiatla na pierwszym pietrze. Po Wynnie ani sladu. Drobna staruszka w czerwonym burdelowym kimonie wyszla na balkon, by zobaczyc, co sie dzieje. Wewnatrz domu zaczely ujadac wielkie psy. Dozorca wygladal na ulice, jakby majac nadzieje, ze ujrzy tam ktoras z miejscowych plotkarek. Ben Toy zatrzymal w koncu zolta taksowke sunaca wolno przy krawezniku i kazal sie zawiezc na West Side. Po drodze polknal tabletke stelazyny i w rezultacie zapomnial powiedziec Berrymanowi o czlowieku, ktory wygladal jak Harley John Wynn. Pochylilem sie w strone Toya. Nawet materac i jego pizama cuchnely moczem. 28 -Harley Wynn- rzeklem.Otworzyl niebieskie oczy. Wygladal jednak, jakby mial zaraz zasnac. -Po torazynie - powiedzial oblizujac suche, popekane usta - strasznie chce sie spac. -Jeszcze tylko pare pytan - odparlem. - Dosyc istotnych. Westchnal i pokiwal glowa. -Czy Harley Wynn na pewno byl z Poludnia? - spytalem. -Jasne - Toy zwinal sie na krawedzi golego materaca. Zadrzal. - Tak samo jak ty... Czy moglbym dostac koc? - zwrocil sie do Ashera slodkim, chlopiecym glosem, dziwnie brzmiacym w ustach postawnego faceta z dwudniowym zarostem na twarzy. -Odpowiedz na pytania - poradzil mu asystent. - Wiesz, ze mozesz dostac koc. Wiec wytrzymaj jeszcze troche, dobrze? -A czy moge dostac go teraz? Asher wskazal na mnie. Zapalil fajke i wpatrywal sie przez okno w ciemnosc. Toy wyprostowal sie z trudem i usiadl opierajac nagie plecy o betonowa sciane. Chyba zaczynal sie dasac. Mialem nadzieje, ze Asher wie, co robi. -Wiesz, skad Wynn pochodzi? - spytalem. Odpowiedz Toya byla krotka: -Z Tennessee. -Jestes pewien? -Powiedzialem Tennessee, no nie? Zaczynalem miec poczucie winy, ze za bardzo go mecze. -W porzadku, przepraszam - odparlem. - Mam jeszcze tylko jedno pytanie, Ben. -Wal, Ochs. -Wcale nie probuje traktowac cie protekcjonalnie. Naprawde. Toy usmiechnal sie, jakbysmy tylko sie w cos bawili. Z tym usmiechem bardzo przypominal Joego Bucka Conneroo. -Powiedziales, ze Wynn nie wynajal was sam... -Nie. Wystawili go tylko do przodu. Zawsze mowil: "Oni powiedzieli to, oni powiedzieli tamto". Byl plotka. Podobnie jak ja. -No dobrze, w takim razie, czy wiesz, kto wynajal Berrymana? Ben spojrzal na Ashera, a potem na mnie. -Nie moge powiedziec. Pacnalem mocno dlonia w podloge. -Przeciez nie bedziemy zaczynac tego wszystkiego od poczatku - rzeklem. -Tak naprawde to nie wiem - odparl Toy. - Nigdy nie wiedzialem, kto to jest. Berryman wiedzial. Po tej odpowiedzi Toy zamknal oczy na dobre dwie lub trzy minuty. Asher i ja siedzielismy w zupelnej, niesamowitej ciszy, patrzac tylko jak Ben oddycha. Mlody asystent mial oszolomiony, zmeczony wyraz twarzy. Pomyslalem, ze sam pewnie nie wygladam lepiej. 29 Toy znowu zwilzyl jezykiem spierzchniete usta. Wzdrygnal sie, jakby zapadal w sen.W ktoryms z pobliskich pomieszczen zabrzmiala glosna rock-and-rollowa muzyka i Ben nagle znowu otworzyl oczy. Wydawal sie niezadowolony ze wciaz jestesmy w jego pokoju. Znuzony i jakby troche rozdrazniony. -Czy moge teraz isc spac? - Znowu ten spiewny, poludniowy akcent. - Czy moglibyscie przykrecic troche swiatlo? Mozemy porozmawiac jutro, jesli chcesz -zwrocil sie do mnie. Teraz juz nie wiem dlaczego, ale podalem wtedy Benowi reke. Zyczylem mu dobrej nocy. Moze zrobilem to dlatego, ze ta nasza pierwsza rozmowa calkowicie zawladnela moim umyslem... Kiedy tylko Toy zaczal opisywac przebieg spotkania w Pro-vincetown, podczas ktorego Wynn przekazal mu pieniadze, wiedzialem, ze jestem na tropie wielkiej afery. Gdy po wyjsciu z izolatki szedlem korytarzem obok Ronalda Ashera, przypomniala mi sie przykra scena, ktorej bylem swiadkiem piec dni wczesniej w redakcji "Citizen-Reporter". Mlody pracownik gazety, arogancki czarnoskory dziewietnastolatek, podszedl do mojego biurka i usiadl na papierach, ktorymi zajmowalem sie tego popoludnia. Mlodzieniec nazywal sie John Seawright i mial zwyczaj napadac na mnie, ze w artykulach o Hornie stworzylem jedynie pozory rzeczywistosci. Juz mialem powiedziec mu, zeby spadal z mojego biurka i w ogole zszedl mi z oczu, kiedy chwycil mnie za ramiona i sie rozplakal. -Zabili go - szlochal. - Zastrzelili Jimmiego Horna, czlowieku. Jest mar twy - wykrztusil chlopak. W taki wlasnie sposob dowiedzialem sie o smierci Horna. Ktos w glebi szpitala gral na rozstrojonym pianinie. Byla to piosenka "Nie w kazdym mieszkaniu znajdziesz swoj dom". Wciaz czulem sie wstrzasniety po rozmowie z Toyem. Umieszczone pod sufitem korytarza zolte swiatla przyciemniono i nie moglem sie powstrzymac, by nie zagladac do jasniej oswietlonych sypialni, ktore mijalismy. Dwaj mezczyzni w srednim wieku, wygladajacy na pare blizniakow, grali w szachy w jednej z sal. W innej chlopak w samej bieliznie siedzial na lozku, czytajac podrecznik do matematyki. Mlodzieniec w okularach w rogowej oprawie przegladal Shockproof Sydney Skate Marijane Meaker. Spojrzalem na brodacza Ashera. Bylo w tej zarosnietej, chudej twarzy cos. co mnie przyciagalo. -Myslalem o tym, zeby zapuscic brode - przerwalem milczenie. - Chociaz nie do konca rozumialem swoje motywy. -Przewaznie chodzi o to, zeby pokazac ludziom, jacy jestesmy swietni -usmiechnal sie asystent. - Chociaz zapuszczanie brody to akurat dosc upierdliwy sposob. W mojej zawsze zaplatuje sie spaghetti i okruszki ciastek. 30 -Wcale nie chce, zeby ludzie tak o mnie sadzili - odparlem patrzac na lampy u sufitu rzucajace przycmione swiatlo. - Nie wiem dokladnie, o co mi chodzilo. Ale na pewno nie o to.Przystanelismy kolo kuchni dla pacjentow i Asher dalej rozprawial o niewygodach posiadania brody. Byl to rodzaj konwersacji, ktora uprawiaja ludzie z Poludnia - po prostu gadanie o niczym. Asher nalal do kubkow kawe, najczarniejszajaka w zyciu widzialem. Pomyslalem, ze ma calkiem intrygujaca prace. Przygladalem sie pryszczatemu nastolatkowi, ktorego zastalismy w kuchni. Chlopak wsypywal cukier do wysokiej szklanki z mlekiem, lyzeczka za lyzeczka. Mial kedzierzawe nastroszone wlosy i wygladal na czlowieka, ktory w wieku szesnastu lat doszczetnie sie wypalil. W kuchni przyszedl mi do glowy pewien bardzo ciekawy i pragmatyczny pomysl. Zaczalem zbierac sily, by poprosic Ashera o pewna przysluge, niezmiernie dla mnie istotna. -Co pan wie o tej sprawie? - spytalem na poczatek. -Wszystko - Asher napil sie czarnej kawy. - Shulman zabral mnie dzis na kolacje. Powiedzial mi, jak to wyglada od strony szpitala. Stwierdzil, ze tylko ja moge nadzorowac panskie wizyty u Bena. Dolalem do swojej kawy smietanki i wsypalem troche cukru. Wszystko na prozno. Nie potrafilem wypic tej mulistej cieczy. Za bardzo przypominala mi rzeke Mississippi. -A wiec jest pan calkiem blisko z Shulmanem? -Dogadujemy sie. A czasami nie. Jak na moj gust, zbytnio wszystko uogolnia. Za bardzo wierzy podrecznikom. Chociaz przewaznie ufa mojemu instynktowi. Uwierzy mi pan, czy nie, ale bylem wczesniej w Kolumbii. -Powiedzial panu o Hornie? - spytalem. -Tak, mowil mi. Ale wciaz nie bylem gotowy na to, co uslyszalem od Toya. Wiekszosc z nas wczesniej nie brala go zbyt powaznie. Postanowilem poprosic Ashera o wyswiadczenie mi wielkiej przyslugi. W kazdym razie bylem bliski wyrzucenia tego z siebie. Zaczalem zupelnie idiotycznie, pociagajac lyk kawy. -Nie chce grac na panskich emocjach - powiedzialem - ale znalem Horna osiem lat. Zanim to sie stalo. Bylismy przyjaciolmi. Cos w tym rodzaju - popra wilem sie. - To nie ma nic wspolnego z panem... Chce tylko uswiadomic panu, co teraz sie ze mna dzieje. Czuje sie podle. Asystent pokiwal glowa. Jeszcze raz siegnalem po kawe. -W porzadku - westchnalem. - Problem w tym... Chcialbym przeczytac. co napisano o Toyu od czasu, kiedy sie tu znalazl... Moglbym poprosic Alana Shulmana, ale sie boje. Jesli mi odmowi, jestem zalatwiony. Szukam nazwisk, dat, czegokolwiek na temat Thomasa Berrymana. Przysiegam, ze nie wykorzystam niczego w sposob, ktory moglby tu komus zaszkodzic. W Bowditch. 31 Asher znowu pokiwal glowa. Naprawde wygladal marnie i bylo mi go zal. Przeniosl wzrok na kuchenne okno, za ktorym rozciagalo sie pograzone w mroku podworze.Przy murze miescil sie parking dla personelu, a zaraz dalej konczyl sie teren szpitala. Gdzies niedaleko zaczynal sie ocean. Teraz jednak w ciemnosciach mozna bylo dostrzec jedynie wysokie ogrodzenie. Salvador Dali nie namalowalby tego lepiej. -Na lewo od drzwi wejsciowych - Asher odwrocil sie w moja strone -jest mala salka konferencyjna. Prosze tam na mnie zaczekac. Sprobuje przyniesc to, czego pan potrzebuje. Asystent przyniosl mi karte przyjecia Toya do szpitala, karte choroby oraz dziennie zapiski dotyczace samopoczucia pacjenta-w sumie ponad dwiescie stron. Wszystko opatrzono stemplowanym napisem POUFNE lub NIE WYNOSIC Z POKOJU. Niektore notatki byly pisane na maszynie, wiekszosc jednak recznie, czarnym atramentem. Zaczalem przepisywac nazwiska, adresy, numery telefonow... Kilka razy pojawily sie nazwiska Jimmiego Horna i Harleya Wynna. Postac Thomasa Berrymana nie wystepowala tak czesto. Inne nazwiska i adresy nic mi nie mowily. Nie znalazlem nic, co by bezposrednio wiazalo sie z kims z Tennessee. Szczegolnie interesujaca jednak wydala mi sie notatka z przyjecia Toya na oddzial: Pan Toy jest wyjatkowo przystojnym, dobrze ulozonym mlodym czlowiekiem z polnocno-zachodniego Teksasu. Nie mial dotad bliskich i stalych zwiazkow z kobietami, przyjaznil sie jedynie przez dlugi czas z osoba tej samej plci. Twierdzi, ze zabil mezczyzne i kobiete. Jakies dramatyczne wydarzenie wpedzilo go w ciezka depresje, ktorej towarzysza napady wscieklosci. (Rzuca sie na ludzi i wali piesciami w sciany.) Pan Toy miewal rowniez halucynacje sluchowe. Zaleca sie natychmiastowe poddanie opiece na oddziale szpitala psychiatrycznego. Nie wyklucza sie u tego mlodego czlowieka prob samobojczych... Przestalem czytac, kiedy przypomnialem sobie fakt, ktory ostudzil moj entuzjazm i ucial spekulacje na temat Toya i Berrymana. Jimmie Horn zostal przeciez zastrzelony przez Berta Poola. Kilkakrotnie ogladalem to na filmie. Widzialem to tak wyraznie jak slynny program w telewizji ukazujacy sekwencje zdarzen, kiedy to Jack Ruby zastrzelil Lee Harveya Oswalda. Cisza panujaca na oddziale Bowditch przywodzila mi na mysl pozne wieczory w moim domu. Slychac bylo jedynie szum wody w rurach tego starego budyn- 32 ku. Po chwili i one przestaly bulgotac. Byla draga trzydziesci w nocy. Czulem sie, jakbym sam byl troche oblakany.Siedzialem z wyciagnietymi nogami opartymi o biurko z zielonym blatem, palac i popijajac kawe z automatu. Rozmyslalem o Benie Toyu i Ronaldzie Ashe-rze. Zdawalem sobie sprawe, ze mam wreszcie temat, prawdopobodnie calkiem niezly. Zaczalem obmyslac, jak podejsc do kolejnych wywiadow. Wiedzialem z doswiadczenia, ze powinienem szybko wyjawic cos o sobie i swojej gazecie. Ludzie lubiajasne sytuacje z obcymi... Nastepnie pomyslalem, ze najlepiej bedzie wykorzystac naturalna sympatie, jaka wiekszosc osob zywilo do Jimmiego Horna. Nagryzmolilem pospiesznie, co mialbym mowic, ale bylo to tak zawile, ze zanim doszedlbym do konca, sluchacze by zapomnieli, co bylo na poczatku. Pomyslalem wiec, zeby zrobic to prosto i bezposrednio. Na przyklad: "Nazywam sie Ochs Jones. Jestem dziennikarzem "Nashville Citizen-Reporter" (tu mialem dodac w razie potrzeby: gazety lokalnej). Zajmuje sie sprawa zabojstwa Jimmiego Horna z Nashville. Czy moglibyscie mi pomoc?" Tak brzmial wstep, ktory ani razu mnie nie zawiodl przez cale cztery miesiace poszukiwan obejmujacych szesc stanow. Obawiajac sie nieuchronnego spotkania z dozorca lub pracownikiem ochrony wyszedlem na zewnatrz przez frontowe drzwi prowadzace do foyer, ktore daly sie otworzyc bez trudu w przeciwienstwie do dwojga pozostalych, zamknietych na klucz. Przed budynkiem czekal na mnie Alan Shulman. Siedzial na schodkach prowadzacych do przedsionka. Mial na sobie znoszone ubranie w stylu lat szescdziesiatych; stopa w dwuko-lorowym bucie kreslil zawile linie na zwirowej sciezce. -Asher do pana zadzwonil - stwierdzilem. Skinal glowa. -Szkoda, ze nie poprosil pan mnie o te papiery- odparl. - To naprawde mnie niepokoi, panie Jones. Wstal ze schodow i wszedl do srodka. Slyszalem, jak otwiera kluczem wewnetrzne drzwi. Potem znowu nastala cisza. Ja tez zalowalem, ze go nie poprosilem. Szkoda tylko, ze podszedl do tego w taki sposob. West Hampton, 10 lipca Nastepnego ranka siedzialem w skotlowanym podwojnym lozku w motelu Howarda Johnsona jedzac samotnie sniadanie i probowalem napisac poczatek artykulu o Thomasie Berrymanie. Nie szlo mi to najlepiej. 33 Luzne obserwacje: My, wyznawcy nowej szkoly dziennikarskiej, energiczni, bardziej rozgarnieci od innych, owladnieci obsesja, pragnieniem gloszenia prawdy, nie potrafimy po prostu wyrazic siebie tak dobrze jak wielu naszych poprzednikow.Luzne obserwacje: Ludzie, ktorych znam, przyjaciele i krewni, lubiaporowny-wac dochodzenia prowadzone przez policje oraz dziennikarzy do ukladania obrazow z malenkich fragmentow...gdyby jednak potraktowac w taki sposob moje poszukiwania, bylaby to ukladanka, w ktorej brakowalo wszystkich czesci skladowych. Zostaly zagubione w roznych miejscach. Kolo domu, na podworku, przy samochodzie, wszedzie tam, gdzie jechal ktos, kto te ukladanke kupil. Zanim dziennikarz zabierze sie do skladania obrazu, musi najpierw odnalezc wszystkie jego fragmenty. Siedzialem w motelowym lozku przygladajac sie temu, co mialem. Oto fragmenty mojej ukladanki: Nazwisko wlasciciela baru w Provincetown w stanie Massachusetts: A. J. Fogarty. Hotel: Bay Arms (rowniez w Provincetown). Kwiaciarnia w Nowym Jorku: Flower Toy Shop. Numery telefonow, pod ktore dzwonil Ben Toy od chwili przyj ecia do szpitala: 212-686-4212 (Carole Ann Mahoney) 312-238-1774 (Robert Stringer) 617-753-8581 (Bernard Shaw) 212-838- 6643 (Mary Ellen Terry) 212-259-9311 (Berryman, Nowy Jork) 516-249-6835 (Berryman, Long Island) Nazwiska: doktor Reva Baumwell; Michel Romains; Charles Izzie; Ina i Calym Toy. Zanotowalem sobie jeszcze: "Zadzwonic do Lewisa Rostena (redaktora mojej gazety) i spytac o tego zbira z Filadelfii. Zatelefonowac do Alana Shulmana i zaprosic go na lunch albo/i mecz bokserski". Zadzwonilem do nowojorskiej informacji telefonicznej i poprosilem o numer Thomasa Berrymana na Manhattanie. 34 Podali mi 259-9311. Oczywiscie juz go znalem.-Czy to Osiemdziesiata Ulica numer szescdziesiat? - spytalem. -Nie, prosze pana - odparla operatorka. - To Central Park osiemdziesiat. Do mojej listy dodalem nowojorski adres Berrymana. Zaczalem wykrecac pozostale numery. Odpowiedz, jaka uzyskalem pod 686-4212 nadala ton reszcie poranka. Odezwala sie mloda kobieta mowiaca z akcentem ze Srodkowego Zachodu. Miala pogodny, przyjazny glos. -Halo? -Dzien dobry. Mowi Ochs Jones. Jestem znajomym Bena Toya. -Kogo? -Bena Toya, Thomasa Berrymana... Powiedzieli mi, ze... -Och, prosze chwileczke poczekac. Pewnie chce pan rozmawiac z Maggie - odparla i zawolala: - Mags, znajomy Bena Toya... Odlozyla sluchawke na stolik. Slychac bylo stukanie wysokich obcasow po parkiecie. Minelo dziesiec minut. Polaczenie zostalo przerwane. Zadzwonilem jeszcze raz, ale nikt nie odebral. W ksiedze gosci w recepcji hotelu Bay Arms w Provincetown nie znalezli nazwisk Toya ani Berrymana. Nie zatrzymywali sie tam w czerwcu. W barze A. J. Fogarty'ego poradzili mi, zebym zadzwonil po piatej, kiedy przyjdzie wieczorna zmiana. W kwiaciarni nikt nie odpowiadal. Zarowno w firmie Hertza, jak i w Avis powiedziano mi, ze zaden Harley Wynn ani nikt inny, nie wynajmowal lincolna przy lotnisku Logan w Bostonie. W Avisie stwierdzili, ze to "logistycznie niemozliwe". Kolo poludnia postanowilem zatelefonowac do Lewisa Rostena, redaktora gazety "Citizen- Reporter". To gruboskorny, calkiem sprawnie operujacy slowem absolwent Uniwersytetu Poludnia- Sewanee. Mial ciety jezyk, ale nie do przesady i byl inicjatorem powstania tej ksiazki, a takze moim przyjacielem. Wygladalo na to, ze wlasnie wszedl do biura. -Ochs, jak ci idzie? Czy tez nie idzie? Gdzie jestes? -Wciaz na Long Island - odparlem. - Widze, ze humor ci dopisuje. Pewnie puszczasz dzis jakas rewelacje? -Zwyczajne bzdury - rzekl Rosten z melodyjnym akcentem znad Mississip-pi. - Spekulacje o Joe Cubbah, ktorego zlapali w Filadelfii. -Rozmawialem wczoraj wieczorem z Benem Toyem w szpitalu - oswiadczylem. - Z tego naprawde cos moze byc, Lewis. Przeczytalem mu swoje notatki o Toyu i podzielilem sie swymi przeczuciami. -O rany! - zawolal Rosten, kiedy skonczylem. - A juz mialem przepraszac za to, ze cie tam wyslalem, kiedy tutaj tyle sie dzieje... Nie mialem wielkich 35 nadziei po rozmowie z tym lekarzem, ktory do nas dzwonil... Posluchaj - dodal -czy Toy rzeczywiscie stwierdzil, ze nie moze ci powiedziec, gdy zapytales go, kto wynajal Berrymana?-Tak. Ale potem sie z tego wycofal i oswiadczyl, ze nie wie. Trudno go wyczuc. Faszerujago lekami... Najwyrazniej przywalil komus z personelu. Calkiem spory z niego facet. -A wlasciwie jak to sie stalo, ze do nich trafil? -Wiesz, prawde mowiac nie bardzo sie orientuje...Nie znam wszystkich szczegolow. Wczoraj wieczorem zasnal w trakcie rozmowy. Rosten nie byl z tego specjalnie zadowolony. -Kiedy znowu sie z nim zobaczysz? - spytal. -Mam nadziej e, ze dzisiaj... Narobilem sobie wczoraj troche klopotow. Przegladalem szpitalne karty Toya i dalem sie przylapac. Daleko, daleko w Nashville Rosten cicho pyknal ze swojej fajki. -Wypadki - wymamrotal - zdarzaja sie w najlepszych rodzinach. Karol Dickens, Dawid Copperfield... Ochs - powiedzial na tym samym oddechu - pro sze, badz ostrozny. Siedzac przy biurku w motelu wypalilem jeszcze pare papierosow. Bylo poludnie, na zewnatrz jasno i slonecznie. W pobliskim basenie kapielowym kilka malych dziewczynek urzadzilo sobie wyscigi w nurkowaniu. Jeszcze raz, krok po kroku, przemyslalem to, co mialem i czego mi brakowalo. Oprocz innych spraw, uswiadomilem sobie takze, ze nie mam absolutnie zadnego pojecia, po co i dlaczego ten bandyta z Filadelfii przybyl do Nashville. Nawet najmniejszej wskazowki. Nie wiedzialem takze, co stalo sie z Thomasem Berrymanem. Siedzialem cmiac tyton i przygladajac sie zabawie dziewczynek. Zastanawialem sie, gdzie w tej chwili znajduje sie Berryman. West Hampton, 17 lipca Dwaj krzepcy sanitariusze owijali Bena Toya w mokre, lodowato zimne przescieradla. Przypominal mumie Tutanchamona. Lezal wyciagniety plasko na plecach na jednym z sosnowych stolow do masazu w nieskazitelnie czystej lazni na oddziale Bowditch. Jeden z sanitariuszy naciagal mocno ociekajace woda przescieradlo, a drugi przyciskalje do ciala Bena -przypominalo to sposob, w jaki przewiazuje sie paczke przytrzymujac sznurek palcem. Ciasno zwiazane kawalki materialu uwiezily w ciele Toya cale cieplo, czyniac go calkiem odretwialym. Jego mysli dryfowaly bezladnie. Sprawial wrazenie, jakby podano mu dawke srodkow odurzajacych. 36 Kiedy siedzielismy w lazni, co chwila zagladali tu inni pacjenci, rozne madrale, i straszyli Toya, ze usiada mu na glowie. To byl tutaj taki dowcip. Natreci smiali sie za kazdym razem i Ben w koncu takze sie rozesmial.Wsrod pacjentow oddzialu panowalo osobliwe poczucie kolezenstwa, ktore z pewnoscia nigdy nie powstaloby gdzie indziej. Zbijalo mnie to z tropu, ale staralem sie zachowywac ostroznie, tak jak radzil mi Lewis Rosten. Bylo to moje drugie spotkanie z Toyem, ktory poprosil, by z tej okazji zafundowano mu "zimny oklad". Pochylilem sie i wlozylem zapalonego winstona miedzy jego spierzchniete wargi. Z otwartych porow twarzy wyplywal oleisty pot. Zaciagnal sie papierosem gleboko i powoli, po czym wypuscil klab dymu w zaparowane powietrze. W calej tej atmosferze domu wariatow bylo cos wyjatkowego i egzotycznego. -To naprawde mnie odpreza - powiedzial Toy majac na mysli "zimny oklad". Jego wymizerowane policzki i czolo zaczely blyszczec jasnoczerwonym rumien cem. - Kiedy pierwszy raz ci to zakladaja bronisz sie jak wsciekly pies. Ale po tem nie mozesz sie bez tego obejsc. Wypuscil kolejny klab dymu. Probowal skierowac go prosto w zielony sufit wylozony kafelkami. Przygladalem sie zgrabnie zawinietym przescieradlom. Spojrzalem na Ashe-ra. Zalatwilismy sprawe z Shulmanem. Nie bylo to wcale takie trudne. -Chyba tez bym sie bronil, gdyby chcieli mnie w cos takiego zapakowac - powiedzialem. Toy usmiechnal sie. Wpatrywal sie w winstona w mojej dloni. -Jeszcze raz pociagne - rzekl - i cos wam opowiem. Ta historia ukazywala niekonwencjonalne techniki zabijania, jakie stosowal Thomas Berryman Jego ostatni numer mial miejsce w niewielkim miasteczku Lake Stevens w stanie Waszyngton. Ofiarami byli dwaj z trzech braci, wlascicieli przedsiebiorstwa lotniczego Shepherd Industries of Washington. Posluzono sie Berrymanem, poniewaz smierc dwoch braci miala wygladac na wypadek, podejrzenia zas nie mogly pasc na rodzine: czlowiekiem, ktory zaplacil Berrymanowi czterdziesci tysiecy dolarow, byl bowiem trzeci brat. Przypomnialem sobie, ze Harley Wynn wspominal, iz zabojstwo Horna mialo zostac dokonane w taki sposob, by skierowac dochodzenie w zupelnie innym kierunku, z dala od prawdziwych winowajcow. Jesli Berryman rzeczywiscie mial cos wspolnego ze strzelanina w Nashville, z pewnoscia ta sztuczka mu sie udala. 37 Numer z Sheperdami zabral mu trzy dni.Siedemnastego stycznia w piatek przylecial do rodzinnego majatku Shepher-dow w Lake Stevens. Zostal przedstawiony jako doradca handlowy firmy z Michigan produkujacej narzedzia - Michael J. Shear. W poniedzialek on i trzej bracia mieli poleciec do Detroit, by zapoznac sie z dzialaniem urzadzen wspomnianego przedsiebiorstwa. Plan Berrymana, jak zwykle, byl bardzo skomplikowany i trudny do wykonania. Udal sie jednak wspaniale i doprowadzil do fascynujacych rezultatow, jak to okreslil Ben Toy Sluchajac jego opowiesci znalazlem w niej wiele punktow stycznych ze sprawa Jimmiego Horna. Lake Stevens, stan Waszyngton, 19 i 20 stycznia W niedziele w nocy dziewietnastego stycznia Thomas Berryman siedzial w kuchni oswietlonej swiatlem ksiezyca, leniwie popijajac kawe i marzac o dziewczynie imieniem Oona Quinn. Wsluchiwal sie w odglosy wielkiego domu Shepherdow, w ktorym sie znajdowal. W szum zimnego wiatru targajacego galeziami jodel. W kojace perkota-nie wody wimbryku. Plastikowy zegar nad kuchenka wskazywal za piec druga. O drugiej Berryman wstal od stolu. Powstrzymal ziewniecie i przetarl piekace w kacikach oczy, po czym wyszedl z domu na lodowate zimowe powietrze. Nocny chlod wzmagal koncentracje. Jednak Berryman wciaz mial wrazenie, ze porusza sie jak lunatyk. Trzymal w reku worek wielkosci pojemnika na lunch, a takze wyjatkowo duzy, pieciocalowy pistolet pneumatyczny typu Crossman. Na nogach mial tenisowki i kiedy szedl przez patio, slychac bylo jedynie cichy, stlumiony dzwiek. W mroku, gdy przystanal, jego sylwetka przypominala z daleka drzewo z wystajacym konarem lub krzak. Idac wzdluz waskiego, wijacego sie strumienia, po ktorym promienie ksiezyca slizgaly sie niczym lodki, Berryman dotarl wreszcie do lasu. Po chwili dostrzegl bursztynowe swiatla reflektorow z lotniska Shepherdow. Swietliste smugi wygladaly jak liny trzymajace samoloty na uwiezi. Pod nosem odrzutowca, przy waskiej oszalowanej budce wartowniczej stal stary woz marki Chevy BelAir. Na wielkiej pomaranczowej nalepce na bagazniku Berryman przeczytal: UWAZAM NA ZWIERZETA. Pewnie farmerzy dorabiaja sobie tutaj noca pomyslal. A moze jacys rozbitkowie zyciowi. W oknie budki wartowniczej widac bylo siwa glowe. Z radia plynely stlumione dzwieki piosenki w stylu country and western. Cos jakby Charlie Pride. 38 Kilkaset metrow dalej Berryman dostrzegl odrzutowiec, ktorym przylecial w piatek. Zaczal przedzierac sie przez gaszcz w odleglosci paru metrow od skraju lasu w strone odleglego samolotu.Zauwazyl kilka chudych dobermanow biegajacych luzem. Harcowaly po oswietlonym pasie startowym. Najwyrazniej podobal im sie odglos, jaki wydawaly ich pazury w zetknieciu z betonowa plyta. Za linia glownych swiatel reszta lotniska pograzona byla w ciemnosciach. Berryman znowu mogl wynurzyc sie z zarosli. Zobaczyl z daleka mlodszego wartownika podchodzacego z dobermanem na smyczy do niewielkiej budki. Mezczyzna przywiazal muskularne zwierze, ktore przez minute lub dwie stalo u wejscia do klitki warczac na stara suke, takze uwiazana. Gdy Berryman obserwowal zwierzeta, z cienia drzew wyskoczyl nagle przyczajony tam doberman. Nawet nie zaszczekal ostrzegawczo, dopiero pozniej warknal. Thomas upadl. Dlugi crossman blysnal wydajac cichy syk. Psssss. Dorodny pies okrecil sie wokol siebie i zwalil na ziemie. Lezal nieruchomo z odslonietymi zebami, jak zmeczony psiak, ktory nie ma juz sily biegac za samochodami. Doberman mial spac przez pare dobrych godzin, a potem wstac skowyczac i kulejac. Z pelnym przekonaniem. Mlodszemu z wartownikow nie bylo pisane tyle szczescia. Berryman musial go dopasc. Podniosl sie z zimnej plyty pola startowego. Wyczul dziure na lokciu w plaszczu i swetrze. Ruszyl dalej w strone odrzutowca, by dokonczyc to, co zaczal. Nastepnego ranka Berryman platal sie po kuchni Shepherdow, jakby byl chory. Denerwowal sie i lekko drzal. W dodatku nie spal tej nocy. Drobna czarna kucharka pichcila cos na kuchence. Nigdy nie uznawala dwuznacznej moralnosci i bardzo nie spodobalo sie jej przyjecie wydane w tym domu poprzedniego wieczora. Odpowiedzialnoscia za to, co sie dzialo, obarczala Thomasa Berrymana. Szykowal sie do odparcia ataku. -Po prostu rzuce te robote, jesli bedzie tak dalej - skarzyla sie krzatajac po kuchni i prychajac. Przygotowywala jajecznice wciaz krecac glowaz oburzenia. -Kobieca bielizna w ogrodzie. Wisnie z likieru w basenie - zachnela sie. odwrocila do Berrymana i spojrzala na niego twardym wzrokiem. - Myslalam, ze jest pan dzentelmenem - powiedziala. - Pomylilam sie. Znowu sie pomylilam - wzruszyla ramionami. - Nie po raz pierwszy ani ostatni. Berryman stal przy kuchence bawiac sie czyms od niechcenia. Udawal skruszonego. Wygladal, jakby bylo mu przykro, ze sie jej narazil. -Co to jest? - spytal po chwili pelnego szacunku milczenia. Kobieta przygryzla jezyk. Ubijala zawziecie ciemnozolte kacze jaja. -A teraz co... - rzekla z przekasem, jakby go nie uslyszala. - Co na to lu dzie powiedza? 39 Berryman przechylil glowe do tylu i wlozyl do ust owoc wielkosci spodeczka.-Smakujajak truskawki - rzekl z usmiechem. - Tyle tylko, ze sa wieksze od zwyklych truskawek. Sok pociekl mu po brodzie i Berryman zatrzymal strumyczek palcem wskazujacym. Kobieta podeszla do kuchenki i, tracajac Thomasa lokciem, przegonila go stamtad. -Naprawde jestem zla na pana, panie Shear - powiedziala na wpol zartobli wie. Usunal sie jej z drogi, gdy zarzucajac koscistymi biodrami krzatala sie po kuchni. -Ma pan niedobry wplyw na Lake Steven. Kto to widzial, zeby sie tak za chowywac jak wczoraj wieczorem. Spodziewajac sie rychlego pojednania, Berryman zaczal nalewac kawe do czterech kubkow stojacych na szafce. -Ktory dla kogo? -Pan i pan Ben pijecie z cukrem i ze smietanka- zaczela podstarzala kucharka, po czym sie rozmyslila. - Ale prosze nic nie dodawac. Chyba, ze chce pan zrobic dowcip. Ale potem i tak wszystko bedzie na mnie. Ha, ha, naprawde bardzo smieszne. Prosze postawic kawe - dodala. - Na stole, chlopcze. Kiedy drobna czarnoskora kobieta zaj ela sie nakladaniem jajecznicy na ogrzane talerze, Berryman wrzucil male tabletki do dwoch kubkow z kawa. Kazda z nich zawierala siarczan zelazowy, tlenek magnezu oraz ipekakuane, wymiotnice lekarska. -To okropnie meczace, pani Bibb - Berryman wciagnal policzki patrzac, jak pastylki sie rozpuszczaja. - Takie przyjecia jak to. Wciaz szczerzyl zeby, a kucharka uniosla wreszcie glowe. Usmiechnela sie szeroko, ukazujac zloty mostek dentystyczny. Jak zwykle, Berryman uzyskal przebaczenie. Beniamin, najmlodszy z braci Shepherdow, siedzial nieruchomo przy stole ze szklanymi oczami, mielac w ustach kes sniadaniowej buleczki, jakby byl to kawalek gumowej opony. Mial wrazenie, ze dostal ataku serca. Serce lomotalo jak oszalale. Wydawalo sie, ze zaraz wyskoczy mu z piersi. Poczerwnienial na twarzy, a palce u nog i rak zdretwialy. Pluca napelnily sie plynem i Ben zaczynal zalowac, ze wiodl takie zycie, jakie wiodl. Przy stole podawano sobie nalesniki. Jeden z jego braci rozmawial z Berry-manem o podrozy do Michigan. Beniamin Shepherd osunal sie na podloge i zaczal wymiotowac niestrawio-nymi resztkami pozywienia. Charles i William Shepherd zaniesli brata do najblizszej sypialni na parterze. Przytrzymywali go w lozku, gdy jego cialem wstrzasaly konwulsje. Podnosil sie i opadal. Jego plecy wyginaly sie niczym zwodzony most. 40 Do swiadomosci Charlesa dopiero po chwili dotarlo, ze kucharka wykrzykuje w innym pokoju cos o morderstwie. Glos dobiegal z jadalni. Wolala dlugo, wzywajac Charlesa Shepherda i Jezusa.Kiedy mlodszy brat wreszcie zemdlal, Charles pobiegl z powrotem do jadalni. Zastal tam Berrymana zwijajacego sie na dywanie. Thomas obejmowal kolana przycisniete do piersi. Upadajac musial przewrocic stol - w kazdym razie lezal on teraz na boku. -O moj Boze - jeczal Berryman z trudem lapiac powietrze. - O Boze, to okropne. Nie zalowal jednak zycia, jakie wiodl. Sam sobie przeciez wrzucil do kawy trucizne. Dzwiek, jaki wydawal, brzmial dokladnie: O-b-o-z-e. Poznym popoludniem drobna i niewysoka kucharka, pani Bibbs, siedziala na malenkim, skorzanym podnozku w glownym korytarzu domu Shepherdow. Zanosila sie placzem, az stracila panowanie nad soba. Slonce widoczne za oszklonymi drzwiami chylilo sie ku zachodowi. Kobieta osunela sie z podnozka na podloge oswietlona padajacymi ukosnie promieniami slonca. Lekarz rodziny Shepherdow wlasnie wyszedl.Orzekl, iz Berryman i Beniamin cierpiana ostre zatrucie pokarmowe. Mieli szczescie, oswiadczyl uroczyscie, ze udalo im sie szybko zwymiotowac. W obecnosci Charlesa i Willy'ego Shepherdow doktor, przybierajac grozna mine, przepytal kucharke. Chcial sie dowiedziec, czy umyla truskawki przed podaniem. -Pewnie nie - oswiadczyl. A kim ona byla, aby sprzeciwiac sie doktorowi nauk medycznych? Po poludniu Beniamin nadal lezal w sypialni i dochodzil do siebie. Podparty o poduszki zajadal lody jak pacjent po wycieciu migdalkow. Nad jego glowa wisial oprawiony w rame plakat z Maria Schneider z filmu Ostatnie tango w Paryzu. W pewnym intymnym miejscu dziewczyna byla bardziej zarosnieta niz malpa. Beniamin oswiadczyl, ze nie leci do Michigan razem z bracmi i Berryma-nem. Cala rodzina radzila Berrymanowi, by zrobil to samo i odpoczal przez pare dni. Pozwolil organizmowi pozbyc sie trucizny. Jadl rabarbar i duzo pil. Kiedy jednak Charles i Willy Shepherdowie zajrzeli do brata przed podroza Berryman, choc wymizerowany, byl spakowany i gotowy do drogi. Usmiechal sie slabo wypuszczajac dym z nieodlacznej cygaretki. Wygladal jednak jak czlowiek, ktory niedawno wyszedl ze szpitala. W kazdym razie takie mniej wiecej oswiadczenie zlozyl pozniej Ben She-pherd na posterunku policji w Lake Stevens w stanie Waszyngton. 41 Charles i Willy, ktorzy mieli w sobie ducha pionierow, poszli osobiscie zatankowac samolot i przygotowac go do lotu. Lubili to robic.Berryman rwal sie energicznie do pomocy gdzie tylko mogl. Wyprowadzil cysterne z paliwem z hangaru i odstawil jatam z powrotem. Wszyscy trzej uwijali sie w milczeniu. Nie dokonczyli jeszcze przygotowan, gdy Berryman odciagnal Charlesa na bok. Usiedli na metalowym wozku obok schodow prowadzacych do odrzutowca. Berryman ciezko oddychal. Charles mial rece usmarowane jak mechanik i trzymal je z dala od siebie, by nie zabrudzic ubrania. -Oj! - Jeknal Berryman wydychajac powietrze i lapiac je z trudem. - Chyba jednak troche przesadzilem z tym bieganiem - powiedzal. - Znowu poczulem sie zupelnie wypluty. -Nic dziwnego - przyznal Shepherd. - Powinienes wrocic do lozka. Nie wygladasz najlepiej. -Znow cos mi sie dzieje z tym cholernym zoladkiem. -Przydalby sie rabarbar i duzo wody. -Niech to diabli! - zaklal Berryman. -Mowilem, zebys nie lecial. Lepiej wracaj i zostan z Benem. Thomas nadal przeklinal jak czlowiek, ktory zgubil bilet na najlepsze miejsce na wazny mecz futbolowy. -Do cholery-powtarzal wciaz i wciaz. Willy Shepherd przystanal nie opodal. Sprawial wrazenie, jakby cos nagle przyszlo mu do glowy. Zapalil papierosa. -Za duzo wysilku - rzekl do Berrymana. - Lepiej sie oszczedzac po takim zatruciu. -Phi! - parsknal Berryman. Byl buraczkowoczerwony. - Niech mnie diabli, Willy - brzmialy ostatnie slowa, jakie obaj bracia mieli od niego uslyszec. Pozegnal sie z nimi obejmujac serdecznie i poklepujac po plecach. A potem ruszyl z powrotem w strone wielkiego domu. Prywatny odrzutowiec lecial ponad szczytami jodel nad Douglas niczym zywy stwor, niebieski i fosforyzujacy. Thomas Berryman obserwowal go poprzez gaszcz nakrapianych lisci, za ktorymi sie schowal. Potem odwrocil sie i zaczal przedzierac przez las w kierunku glownej drogi, oddalajac sie od domu. Szedl przygladajac sie czubkom swoich butow. Wpatrywal sie w poszycie lasu. Wyblakla sucha trawe. Zaschniete koniki polne. Czerwone mrowki na lodyzkach roslin. Martwa mysz polna przypominajaca mokra, szara rekawiczke. Kiedy wysoko w gorze niebieski odrzutowiec wciagnal powoli podwozie, nastapil huk, jak gdyby ktos rozplatal na pol gigantycznajodle od korzeni az po szczyt. Berryman nie musial sie odwracac, by wiedziec, co sie stalo. Kiedys w Teksasie widzial plonacego jelenia. Nie bylo to ani przyjemne, ani pouczajace. 42 Szedl coraz szybciej, coraz glebiej w las, przypominajacy mroczny dom z podloga wylozona miekkim igliwiem. W glowie wciaz tkwil mu obraz plonacego zwierzecia.Z korpusu samolotu buchal dym koloru owczej welny. W gore strzelaly plomienie, z poczatku pomaranczowe, potem bardziej niebieskawe, w koncu ledwie widoczne w klebach czarnego dymu. Kopcil sie wyrzucajac w gore popioly. Slychac bylo zgrzyt metalu o metal. Wydawalo sie, jakby cale pociemniale niebo zwalilo sie na las. Tak opowiadal wlasciciel stacji benzynowej przy autostradzie prowadzacej do Lake Stevens. Przewedrowawszy dwie mile Berryman dotarl do parkingu przy drodze. Na niewielkiej polanie staly tam tylko dwa stoly z sekwoi. Wsiadl do bezowo-bialego samochodu kempingowego, ktory wynajal i zostawil tutaj pare dni wczesniej. Na przednim siedzeniu lezala mapa stanu Waszyngton, a na tablicy rozdzielczej stara fajka. Na kartce opartej o nia widnial napis: POSZEDLEM NA RYBY. Berryman zmial papier w dloni. Wlaczyl radio i otworzyl wszystkie okna. Zalozyl robocza koszule, kapelusz typu stetson oraz buty z wysokimi cholewkami. Wrzucil bieg i ruszyl spokojnie, jakby byl na wakacjach. Jodly pachnialy mocno i kojaco i Berrymanowi powoli zaczely przechodzic nudnosci wywolane spozyciem ipekakuany Kilka godzin pozniej siedzac w przydroznej gospodzie w Cahone w stanie Oregon przeczytal, ze biznesmen Michael J. Shear (cialo mlodego wartownika z lotniska) znalazl sie na liscie osob, ktore zginely w katastrofie prywatnego samolotu w poblizu majatku Charlesa Shepherda w Lake Stevens w stanie Waszyngton. Nie wspominano o zadnym dochodzeniu. Lokalne media uznaly katastrofe za przypadek lub tez wykazaly niedbala obojetnosc co do jej przyczyn. (Nawet pozniej sprawa zaginiecia wartownika zostala albo przeoczona przez nieliczne sily policyjne Lake Stevens albo tez przypisana zbiegowi okolicznosci.) Obok artykulu w gazecie zamieszczono fotografie. Przedstawiala ponurego policjanta o glupawej twarzy, ktory trzymal w reku wielki meski but. Wyciagnal go w strone aparatu fotograficznego i dlatego pantofel wygladal na zdjeciu, jakby byl ogromnych rozmiarow. Ten sam trik wykorzystywano przy fotografowaniu "wielkich ryb" i Berryman zastanawial sie, czy ow czlowiek zrobil to celowo. 43 Ben Toy lezal jak niezywy, owiniety w zimne przescieradla. Jego mokre wlosy wydawaly sie ciemniejsze niz zwykle. Odgarnalem kosmyki z jego twarzy -wygladal teraz mlodziej.-Takie wymyslal sztuczki - rzekl do mnie, Ashera i do mikrofonu. - Dlatego wlasnie chcieli, zeby to on zajal sie Hornem. Nowy Jork, 12 lipca O dziewiatej trzydziesci nastepnego ranka przysiadlem na kamiennym murze ponadmetrowej wysokosci otaczajacym Central Park. Przygladalem sie budynkowi, w ktorym miescil sie apartament Berrymana, starajac sie zapamietac kazdy szczegol, jakby bylo to opactwo Westminster czy tez Luwr. Kiedy obudzilem sie o szostej rano, mialem spocone rece; teraz czulem, ze dalej sa wilgotne. Zastanawialem sie, czy nie zadzwonic na policje. Zaczalem wlasnie uswiadamiac sobie groze tej calej historii i nie dawalo mi to spokoju. Chcialem zobaczyc miejsce, gdzie mieszkal Berryman. Nie znalem jednak Nowego Jorku i sadzilem, ze bedzie to trudniejsze niz sie okazalo. Miedzy dziewiata trzydziesci a dziesiata dwaj portierzy w liberiach przywolywali taksowki przed drzwi hotelu. Wejscie, osloniete szarym baldachimem, oznaczone wielkim bialym numerem 80, przypominalo bardziej przystanek autobusowy niz cokolwiek innego. Rece nadal mi sie pocily. Nawet stopy mialem wilgotne od potu. Przygladalem sie z daleka mezczyznom w eleganckich garniturach i kobietom obwieszonym bizuteria ktorzy palaszowali sniadanie za szyba hotelu Park Lane. Jakze inny to byl swiat. Ben Toy wspominal o dziewiatym pietrze... brudnym parapecie... golebiach. Policzylem kondygnacje. Tego dnia jednak nie bylo tam zadnych ptakow ani ludzi w oknach. Pokoje wydawaly sie puste. Po zamieszaniu z taksowkami jeden z portierow wylonil sie z holu ciagnac na smyczach cztery wielkie psy - elegancki czarnoskory mezczyzna kolo czterdziestki w ciemnozielonym plaszczu narzuconym na niebieski mundur, do tego kapelusz filcowy z podwinietym podluznym rondem i wystajacym z boku zoltym piorkiem. Kierowal psami szarpiac za smycze i udalo mu sie bezpiecznie przeprowadzic je przez ulice, ruchliwa o tej porze dnia. Podszedlem do niego, gdy znalazl sie na odosobnionym trawniku polozonym w glebi parku, niedaleko budynku o tarasowanych balkonach obsadzonych bujnymi roslinami. Przedstawilem sie i powiedzialem, czym sie zajmuje. Portier sprawial wrazenie zyczliwego. Okazalo sie, ze urodzil sie w Kentucky i slyszal o Hornie. Nazywal sie Leroy Bones Cooper. 44 -No tak, czemu nie. Chcialbym panu pomoc w sprawie Homa - rzekl bezsladu poludniowego akcentu. - Nie znalem go, co prawda, osobiscie, ale widzia lem go pare razy w dzienniku telewizyjnym. Nie zwlekajac postanowilem zapytac, czy nie wpuscilby mnie na chwile do apartamentu Berrymana. Zareagowal podejrzliwie, jak typowy mieszkaniec wielkiej metropolii. -Pana Berrymana? - przekrzywil mocno glowe. - A co pan Berryman ma z tym wspolnego? Nie bylo go ostatnio. -Mozliwe, ze w ogole nie jest w to zamieszany - odparlem. - Chociaz nam sie wydaje, ze tak. Portier skierowal psy z powrotem w strone ulicy. -Trudno mi w to uwierzyc - wyznal, starajac sie przekrzyczec szczekanie psow. Podazalem o krok z tylu. -Czy moge zapytac dlaczego? Niski, czarnoskory odzwierny wydawal sie lekko zirytowany. -Czemu nie - odparl. Sciagnal z glowy kapelusz i wytarl czolo wielkabiala chustka. - Ale co ja tam moge powiedziec - spojrzal na mnie. - Pan Berryman to mily, mlody czlowiek. Pracuje na gieldzie albo jako menadzer. Tak mi sie w kaz dym razie wydaje. Szedl dalej przed siebie. Psy szarpaly sie widzac wiewiorki skaczace po klonach. -No wiec - zwrocil sie do mnie, kiedy dotarlismy do kamiennego murku - dwadziescia piec dolarow dla mnie. Dwadziescia piec dla kolegi. Nie moglem uwierzyc w to, co uslyszalem. Pamietalem, jaka troske okazal, gdy rozmawialismy o Hornie. -Z tego, co wiem, chce pan koniecznie zajrzec na gore - dodal widzac moja rozterke. - Pieniadze to zupelnie inna sprawa. Rozumiem, ze to moze pomoc w sprawie pana Horna. W porzadku, ale i ja tez moge miec z tego korzysc. Pozostawilem ten argument bez komentarza i odliczylem piec dziesieciodolaro-wych banknotow dla Coopera. Podziekowal mi grzecznie jak przystalo na nowojorskiego portiera. Na pewno nie pochodzi z Kentucky, pomyslalem, to niemozliwe. -Czy sam pan mnie tam zaprowadzi? - spytalem. Leroy Cooper wciaz pochrzakiwal i siakal nosem. Nie mogl otworzyc ciezkich zielonych drzwi ze zlotym numerem 10D. Kiedy wreszcie wielkie odrzwia sie otwarly, zajrzalem do dlugiego waskiego pokoju. Z okien rozciagal sie wspanialy widok na zagajniki, waskie uliczki i kilka ciemnych stawow. Apartament urzadzono masywnymi, drewnianymi meblami i mnostwem pnacych roslin doniczkowych. Bylo tam podejrzanie schludnie i czysto. -Pokojowka przychodzi dwa, trzy razy w tygodniu - rzekl Cooper. - Poza tym nikt inny tu nie zaglada - pokiwal w moja strone wyprostowanym palcem. - Tylko pan sie wlamal. 45 -Dzieki - wymamrotalem. - Wiedzialem, ze bede mogl na pana liczyc.-Mam nadzieje, ze znajdzie pan to, czego pan szuka - odparl. Jego sekate, czarne dlonie wyraznie drzaly, ale staral sie to opanowac. Chyba byl mocno zdenerwowany. Powoli i bezglosnie zamknal za soba drzwi i zostalem sam w apartamencie Thomasa Berrymana. Chociaz wszystko wydawalo mi sie troche nierzeczywiste, od razu zabralem sie do roboty. Najpierw szybko obszedlem caly apartament. Oprocz przestronnego salonu znajdowaly sie tutaj dwie duze sypialnie, kuchnia z miejscem przeznaczonym do spozywania posilkow i jeszcze jeden duzy pokoj spelniajacy role gabinetu. Obchodzilem pokoje otwierajac szafy i szuflady robiac przy tym niezly balagan. W glownej sypialni znalazlem automatycznego walthera, poza tym nigdzie zadnej innej broni. Nad kominkiem w tym samym pomieszczeniu staly fotografie slicznej, ciemnowlosej dziewczyny. Wygladala na Irlandke... Wszedzie na scianach wisialy czarno-biale zdjecia oraz obrazy zachodnich miasteczek. Nigdzie jednak nie bylo fotografii Thomasa Berrymana. Tylko slady po nim. Koszule, garnitury od Cardina i Yves Saint Laurenta obok stroju mysliwskiego. Buty ze sklepu Neimana-Marcusa. Wody kolonskie Givenchy. Zniszczona kurtka do konnej jazdy uszyta z miekkiej skory dobrej jakosci. Druga sypialnia z osobna lazienka wygladala na goscinna. Pokoje przypominaly apartamenty hotelu Plaza. Swieze, nietkniete tureckie reczniki i posciel. Mydlo Neutrogena wciaz jeszcze w czarnym opakowaniu. Nieuzywana tubka pasty do zebow. W gabinecie bylo pelno ksiazek i cygar. Znalazlem tam takze jedna z rzeczy, ktorych szukalem. Byla to gruba ksiazka w czerwonej okladce wydana przez Random House. Pokojowka lub ktos inny postawil ja odwrotnie na polce. Publikacja nosila tytul Jiminy i byla to autobiografia Jimmiego Horna. Obok lezaly cztery inne ksiazki zawierajace artykuly o Hornie: Czarnuch, Mloda krew, Uswiadomienie Czarnych oraz Re-Nig. Kolejnym interesujacym odkryciem byly trzy fotografie. Owiniete w papierowa serwetke schowane w najnizszej szufladzie biurka. Na jednej z nich widnial elegancko ubrany blondyn, ktory machal na taksowke na jakiejs ruchliwej, jasno oswietlonej ulicy. Jasnowlosy byl wyraznie widoczny na pierwszym planie. Drugie zdjecie ukazywalo tego samego blondyna, zwroconego tym razem twarza do jakiegos ulicznego naciagacza bez koszuli, z chustka na szyi i dzinso- 46 wa czapka z daszkiem na glowie. Blondyn mial na wpol przymkniete oczy i usta otwarte na ksztalt litery "o". Zdjecie przypominalo klatke z kiepskiej komedii.Na ostatniej fotografii znowu byl blondyn, stal jednak teraz obok Bena Toya. Toy musial wazyc wtedy dziesiec lub pietnascie kilo wiecej niz teraz, kiedy przebywal w szpitalu. Wygladal nadzwyczaj imponujaco. W tle stal bialy miejski budynek komunalny, biblioteka lub sad. Jasnowlosy wyciagal dlon prosto w strone aparatu. Bylem pewien, ze to Harley John Wynn. Gdy skonczylem ogladac zdjecia, uslyszalem w glebi apartamentu glosne skrzypniecie. Spojrzalem przez pokoj i zobaczylem, ze drzwi wejsciowe otwieraja sie powoli. Nie bylem w stanie nic zrobic; moglem tylko patrzec. W drzwiach uchylonych na szerokosc trzydziestu centymetrow ukazal sie najpierw kapelusz, a nastepnie glowa Leroya Coopera. -Dlugo jeszcze? - spytal niecierpliwie. - Do licha, czlowieku, ile jeszcze bedziesz tu siedzial? Nic nie odpowiedzialem. Mialem wrazenie, jakby ktos roztrzaskal mi czaszke ciezkim metalowym lomem. Po chwili poczulem mdlosci. Nie otrzymawszy zadnej odpowiedzi Cooper powoli pokrecil glowai zamknal drzwi. Uslyszalem, jak przeklina na korytarzu. Bardzo powoli zaczynalem zdawac sobie sprawe z sytuacji, w jaka sie wpakowalem; zaczynalem rozumiec, na czym polega prawdziwy strach przed zranieniem, przed nagla nieoczekiwana smiercia. Wreszcie pozbieralem sie i wyszedlem z hotelu. Wyslalem trzy fotografie do Lewisa Rostena do Nashville, a reszte dnia spedzilem na odwiedzaniu psychiatrow i psychologow, z ktorymi kontaktowal sie Toy. Na lunch zjadlem kanapke z kotletem wieprzowym w barze prowadzonym przez Grekow. Kotlet byl wielkosci srebrnej monety jednodolarowej i mial w srodku kosc. Z tego tez powodu Grek nie mogl przeciac kanapki na pol. Obgryzlem mieso dookola nie bardzo rozumiejac, po co ludzie gniezdza sie w Nowym Jorku. Tego wieczoru, po kolacji z Alanem Shulmanem, zatelefonowalem do domu. Moja zona, Nan, powiedziala, ze teskni za mna. Mnie takze bylo jej brak. Nan zawsze wiedziala, jak mnie uspokoic, a w Nowym Jorku czulem sie troche za bardzo podenerwowany. Rozprawialismy o historii Berrymana, jaka mialem opisac, i w trakcie rozmowy uswiadomilem sobie, ze udalo mi sie posunac troche naprzod. Na koniec Nan oddala sluchawke moim corkom, na dwie minuty kazdej z nich. Janie Bug prawie w ogole sie nie odzywala i zaczela plakac, kiedy jej czas sie skonczyl. 47 Mala Cat powiedziala, ze pomodli sie za mnie w kosciele, jezeli obiecam, ze przywiozejej miniaturke Empire State Building.Jej podejscie troche mnie zmartwilo, nie wiedzialem jednak, jak temu zaradzic. Probowalem zasnac, ale nie moglem przywyknac do obcego miejsca. Amagansett, 13 lipca Luzne obserwacje: Dostalem mandat za przekroczenie szybkosci, zmierzajac Bog wie dokad. Musialem zaplacic, bo inaczej grozil mi areszt. Zaczalem przypominac sobie dziwne, smutne historie o ludziach, ktorych nazywano "fanami tropienia zamachowcow". Pamietam, jak wszyscy smiali sie z bylego reportera z Memphis, ktory wciaz wyciagal jakies nowe fakty dotyczace zamordowania Martina Luthera Kinga. Nastepnego ranka probowalem znowu dostosowac sie do polnocnego klimatu. Na zewnatrz bylo umiarkowanie pogodnie, panowalo cieplo, ale wiosenne. Byla osma rano i bardzo potrzebowalem kofeiny. Musialem jednak zadowolic sie nikotyna zawarta w amerykanskim tytoniu. Z papierosem w reku przygladalem sie wielkiemu, szaremu budynkowi w wiktorianskim stylu. Przylegal do boiska szkoly sredniej Williama Sewarda, ktora miescila sie w Amagansett. Wyczulem palcami wysypke pod swiezym zarostem. Teraz, kiedy patrze wstecz, wydaje mi sie, ze zaczynal dawac mi sie wtedy we znaki brak snu. Wielki dom mial bialy czterospadowy dach, a z garazu wystawal czarny woz marki Fleetwood. Pod tym numerem mieszkala panna Ettie Hatfield. Pielegniarka z Bowditch w takim domu! Bylem pod wrazeniem. Panna Hatfield pracowala w szpitalu psychiatrycznym na nocna zmiane od ponad trzydziestu pieciu lat. Zarowno Shulman, jak i Asher twierdzili, ze jest ona jedyna osoba na oddziale, przed ktora Ben Toy potrafi sie otworzyc. Uwazali, ze ma na niego magiczny wplyw. To ona pierwsza dopatrzyla sie w bezladnej paplaninie Toya zwiazkow ze sprawa Jimmiego Horna i zawiadomila o tym Shulmana. Przez okno dostrzeglem lysa glowe pochylona nad gazeta w mrocznym pokoju. Z filizanki stojacej na parapecie unosila sie para. Powloklem sie przez nasiakniety woda trawnik, stanalem na mokrej, szczeci-niastej wycieraczce i zastukalem w drzwi mosiezna kolatka w ksztalcie lwiej glowy. W zetknieciu z drzwiami wydawala stlumiony, gluchy dzwiek. -Jest troche zepsuta - zawolal meski glos z wnetrza domu. - Juz ide. Juz ide. Starszy, lysy facet w koszuli w szkocka krate i czarnym, waskim krawacie otworzyl wreszcie frontowe drzwi. 48 Byl to ojciec panny Hatfield. Wygladal na czlowieka dobrze po dziewiec-dziesiatce. Powiedzial mi, ze drzenie jego ciala spowodowane jest choroba Parkinsona, ale poza tym wszystko ma w jak najlepszym porzadku.-Ona teraz spi - oswiadczyl, kiedy juz ustalilismy, kto jest kim. - Pracuje po nocach w szpitalu. Wrocila do domu pietnascie po siodmej. Staruszek spojrzal na ladny zloty zegarek, wpatrywal sie w niego przez chwile, by ustalic polozenie wskazowek, a potem przeniosl wzrok z powrotem na mnie. -Kosztowal mnie majatek - stwierdzil. - Ma pan jakies metr dziewiecdziesiat cztery? - zmienil nagle temat. -Metr dziewiecdziesiat siedem - zarumienilem sie i zgarbilem. - Ale nie gram w koszykowke. Pan Hatfield pokrecil glowa i cmoknal jezykiem. -No, no, prawie dwa metry - powiedzial. - Ja mam metr piecdziesiat cztery, a mialem kiedys metr szescdziesiat. A Ettie mierzy sobie prawie metr piecdziesiat osiem. Rozbawil mnie sposob, w jaki to powiedzial. Rozesmialem sie, nie mogac sie powstrzymac. Zarechotal razem ze mna. Spytalem, o ktorej godzinie powinienem przyjsc, by porozmawiac z jego corka. -A niech tam, zaraz ja obudze. Dal mi znak dlonia zebym wszedl za nim do srodka. -Spodziewala sie pana wczoraj. Ben Toy powiedzial jej, ze pan przyjechal. Gdybym pozwolil panu teraz odejsc, zmylaby mi glowe. Wszedl na schody cmokajac jezykiem. Byl czlowiekiem z prowincji na osobliwy sposob przesiaknietym klimatem Long Island. Z panna Hatfield spotkalem sie w salonie. Zdazyla sie juz wyperfumowac; pachniala mocno pizmem. Pogodna starsza pani o bialych wlosach. Lekko utykala na jedna noge, co jednak nie przeszkadzalo jej szybko sie poruszac. Byla kobieca wersja Waltera Brennana. -Jak sie pan miewa w ten pogodny ranek? - podala mi reke z przyjaznym usmiechem. Takiego wlasnie nastawienia brakowalo mi tutaj, na Polnocy. - Mam na imie Ettie. Jestem ogromnie szczesliwa, ze moge panu pomoc... Alan Shulman juz sie na to zgodzil - usmiechnela sie znowu, ukazujac idealnie biale i lsniace sztuczne zeby. - Slyszalam o tym zamieszaniu z powodu Ashera. Drobna, niska pielegniarka zdawala sie calkowicie wypelniac pokoj. Jej serdeczny usmiech byl wszedzie. Ettie, do cholery, pomyslalem, przypominasz mi moja stara ciotke Mary Elizabeth Collins Jones, te, ktora zawsze ucierala mi nosa. -Niech pan siada, niech pan siada - zachecala mnie. - Tato, moze bys po szedl sie przejsc? - zwrocila sie do ojca. Staruszek juz usadowil sie w miekkim aksamitnym fotelu. Troche czasu mu zabralo, zeby wstac i wyjsc z pokoju. -A czemu ona sama nie pojdzie sobie na spacerek? - powiedzial glosnym szeptem przechodzac kolo mojego krzesla. 4 - Numer Thomasa Berrymana 49 -Nigdzie nie pojde, poki ten mily mlody czlowiek jest tutaj - odparowala z miejsca Ettie Hatfield.Mowila dlugo, lecz wciaz mialem ochote jej sluchac. Byla bardzo dokladna i powazna. Wytezala pamiec, by przytoczyc kazdy szczegol, przeklinajac, gdy nie mogla sobie czegos przypomniec. Slyszala wiele opowiesci z czasow, kiedy Ben Toy i Berryman dorastali w Teksasie; znala takze historie kilku morderstw. A oto rozne ciekawostki, ktorymi zapelnilem swoj notes: Thomas Berryman ozenil sie w Meksyku, kiedy mial pietnascie lat. Matka Berrymana zmarla na raka pluc, gdy syn mial jedenascie lat. Obaj, Berryman i Toy, najwyrazniej byli bardzo lubiani w Clyde w Teksasie. Berrymana nazywano "krolem rozpusty", a Toya "najsmieszniejszym czlowiekiem w Ameryce". Ben Toy mial w swym zyciu okres, kiedy przebieral sie w bielizne swojej matki, gdy zostawiala go samego w domu. Pierwszym czlowiekiem, ktorego zastrzelil Berryman, byl ksiadz z Nowego Meksyku. Berryman zostal ranny w strzelaninie w Nowym Jorku w tysiac dziewiecset szescdziesiatym osmym roku. Otrzymal sto tysiecy dolarow w dwoch ratach za zabicie Jimmiego Horna. Pieniadze prawdopodobnie dal czlowiek, ktory nazywal sie Michael Kittredge. Toy radzil Berrymanowi, by nie bral sprawy Horna. Nie chcial byc zamieszany w zabojstwo. Berryman powiedzial mu, ze Horn i tak zginie, nawet jesli nie on go zastrzeli. -Wielu pacjentow snuje rozne opowiesci - wyjasnila w pewnej chwili pan na Hatfield. - Mozna uslyszec, jak ktos, na przyklad, przechwala sie, ze mial w zy ciu trzysta kobiet, a potem mowi, ze jest impotentem - rozesmiala sie. - Czasami wcale to nie jest smieszne, a czasem jest. Wydaje mi sie jednak - mowila dalej - ze to, co mowil Ben Toy, brzmialo wiarygodnie. Nie probowal na nikim zrobic wrazenia. Poza tym nie ma w jego opowiesciach wiekszych sprzecznosci... Wla snie dlatego zawiadomilam o wszystkim doktora Shulmana. Wstala i odeszla pare krokow od fotela. -Chce panu cos pokazac - rzekla. - Mam nadzieje, ze sie przyda. Wziela brazowa torbe w ksztalcie worka marynarskiego, ktora lezala kolo stolu. -Nosze w niej do pracy rozne swoje rzeczy - zasmiala sie. Odsunela zamek blyskawiczny i grzebala w torbie przez chwile. Wreszcie wyciagnela stamtad zgieta fotografie i wreczyla mi. Harley Wynn, pomyslalem biorac ja do reki. Byl to jednak Berryman. Zdjecie moglo zostac zrobione dwa lub trzy lata wczesniej, lecz z pewnoscia to byl on. Krecone czarne wlosy, miekko opadajace wasy. 50 -Znalazlam to w rzeczach Toya przywiezionych z jego mieszkania- rzekla. - Wyglada jak zwyczajny czlowiek, prawda? Jak faceci, ktorych tysiace widuje sie codziennie na Manhattanie. To wlasnie przeraza mnie najbardziej. - Kobieta zrobila dziwna mine przymykajac mocno jedno oko. - Chcialabym moc popatrzec na niego i od razu wiedziec. Spojrzawszy tylko... albo na Lee Har-vey'a Oswalda. Albo na tego z Alabamy.-Tak - zgodzilem sie z tym, co wydawalo mi sie, ze ma na mysli. - I na Berta Poole'a z Tennessee - dodalem. Nashville, 14 lipca Moje czarne obrotowe krzeslo w biurze redakcji "Nashville Citizen-Repor-ter" jest bardzo stare. Pytanie CO ON OSTATNIO DLA NAS ZROBIL? pojawilo sie na nim niedawno, wypisane kreda na oparciu w trzech wyraznych liniach. Krzeslo to zawsze kojarzylo mi sie z czarnymi skorzanymi kurtkami. Siedzialem pod zlotym czworokatnym zegarem, ktory wisial posrodku wielkiej sali. Nie wydaje mi sie, zeby oprocz ludzi cos zmienilo sie tutaj od tysiac dziewiecset trzydziestego roku. W poludnie zastalem tu tylko jednego czlowieka, ktory siedzial i pisal na maszynie. Wiekszosc dziennikarzy i redaktorow przychodzila dopiero kolo pierwszej lub wpol do drugiej. Dokladnie o pierwszej zatelefonowalem do mojego redaktora, Lewisa Roste-na. Powiadomilem go, ze siedze przy biurku, gdyby mial ochote sie ze mna zobaczyc. Chwile pozniej zjawil sie przede mna drobny, powazny czlowieczek. Pochodzil znad Mississippi. Lewis zawsze przypominal mi Trumana Capote. Tego dnia mial na sobie prazkowane szelki, muszke w kropki oraz okulary w stylu Harry'ego Trumana. -Broda! - powiedzial niskim spiewnym glosem. - To cos, czego z pewnoscia ci nie brakowalo. - Oddalil sie z powrotem w kierunku swojego gabinetu. - Chodz-zawolal. Kiedy wszedlem do jego biura, rozmawial juz przez telefon z redaktorem naczelnym, Mosesem Reedem. Gabinet Rostena zawalony byl gazetami sprzed wielu lat oraz innymi starociami i pamiatkami; wygladal jak pokoj fana Margaret Mitchell. Usiadlem i dostrzeglem nowy cytat ponad biurkiem. Mozliwe tez, ze tkwil tam juz od dawna, ale zauwazylem go dopiero teraz: Nie boje sie pisac o tym, czemu Bog pozwala sie wydarzac. Charles A. Davis 51 Owa mysl, choc niewatpliwie autorstwa pana Davisa, wyrazala dobitnie poglady Rostena.-Ochs wrocil - rzekl Lewis do sluchawki. Odwrocil sie do mnie, kiedy przegladalem wydanie "Citizena" z 1921 roku. - Moses chce wiedziec, czego sie dowiedziales. -Wielu rzeczy-odparlem z usmiechem. -Wielu rzeczy - powtorzyl Reedowi. - A nie mowilem - dodal. Skrzywilem sie. Lewis odlozyl sluchawke i zapisal cos w sponiewieranym notesie. -Stary lis, ty, ja, Reed, szanowny Francis Marion Parker, Arnold i Michael Cooder... cala siodemka... Mamy sie spotkac za dwadziescia minut - powiedzial. - Zeby przedyskutowac strategie. Masz cos nowego? Wyciagnalem zdjecie Thomasa Berrymana. -To. Lewis przyjrzal sie fotografii z odleglosci paru centymetrow. -Hmm... czyzby pan Berryman? Skinalem glowa i dalej ogladalem gazete. -Chcialbym zrobic z tego kilka odbitek - powiedzial. - Mozna by pozniej obleciec z nimi wszystkie hotele w okolicy. A teraz spojrz na to. Wreczyl mi rachunek telefoniczny z lista rozmow, a takze jakis wykaz z karty kredytowej American Express. Przeczytalem, ze Thomas J. Berryman od pierwszego stycznia zamowil siedem biletow lotniczych (na numer 041-220-160-1-100AK) Do Port Antonio na Jamajce, Port-au-Prince, Amarillo w Teksasie, Caneel Bay i Londynu. Zadnych lotow w okolice Nashville. -Cholera-zaklalem. Na rachunku telefonicznym zanotowano jedno polaczenie z hotelem Walter Scott w Nashville z dziewiatego czerwca. -Calkiem interesujace. Przynajmniej dzwonil tutaj. Rosten sie nie odezwal. Zbieral swoje papiery szykujac sie na spotkanie. -Z tego wykazu z karty kredytowej widac, ze facet zyje sobie calkiem nie zle - powiedzial w koncu. - Co mysla o nim ludzie? Wydaje im sie, ze kim on jest? -Niektorzy sadza ze prawnikiem. Ale niewielu w ogole go zna. Rosten jeszcze raz zblizyl zdjecie do twarzy. -Moze i wyglada na prawnika. -Nie, Lewis... To morderca. Rosten zakolysal sie w przod i w tyl na swoim obrotowym krzesle. Usmiechal sie, pykajac z fajki. -A teraz - rzekl niczym stary gawedziarz z Poludnia - mamy cos, co nazywa sie akcja podbramkowa. -To ze sportu - wyszczerzylem zeby. - Przeciez nigdy w zyciu nie byles na meczu. -Nie - rozciagnal usta w usmiechu. - Ale duzo o tym slyszalem. 52 Wstal, wyszlismy z pokoju i mszylismy w strone gabinetu redaktora naczelnego. Spokojnie pociagajac fajke i strzepujac pylki z bialej koszuli, Lewis przypominal mi, abym postaral sie zachowywac dyplomatycznie.Moses Reed to jeden z tych mezczyzn, ktorych kobiety z Tennessee w pewnym wieku nazywaja"meskimi". Jest wysoki, zawsze elegancko ubrany. Ma falujace czarne wlosy, z rzadka tylko przetykane siwizna. Podobno gral kiedys w futbol, tu czy tam - slyszalem, ze w Princeton - i chociaz nie mial wiecej niz metr osiemdziesiat, byl znacznie lepiej zbudowany ode mnie. Wygladal tak, jakby spal na pieniadzach. Jego gabinet przypominal jadalnie jakiegos bogacza. Jedynie fotografie znanych ludzi (Ernesta Hemingwaya kopiacego puszke na pustej drodze... Churchila palacego cygaro w glebokiej wannie... Bobby'ego Kennedy'ego grajacego w pilke nozna) psuly to zludzenie. W pokoju nie bylo biurka ani maszyny do pisania. Staly tu staroswieckie krzesla z wyszywanymi siedzeniami, do tego podluzny, mahoniowy stolik i serwis do herbaty Sheffielda. Trudno bylo wyobrazic sobie Reeda jako obdartusa, ktory wychowal sie w Birmingham w Alabamie. Rzeczywiscie jednak stamtad pochodzil. Bylo nas siedmiu. Usiedlismy przy blyszczacym, wypolerowanym stole. Sesja robocza. Wszyscy oprocz mnie w sztywno wykrochmalonych eleganckich koszulach. Francis Parker, wydawca naszej gazety, konserwatysta. Drazliwy, ale z tego co slyszalem, calkiem w porzadku czlowiek. Reed, dzienikarz, ktory przeniosl sie z Georgetown, redaktor naczelny; Arnold Beckton oraz Rosten czuwajacy nad caloscia; poza tym dwaj inni dobrze zapowiadajacy sie redaktorzy oraz Ochs Jones, przelotnie jasniejaca gwiazda. Grupowe dziennikarstwo. To zawsze prowadzi do katastrofy. Bez wyjatkow. Czulem, ze serce mam w gardle. Wciaz chrzakalem i probowalem uspokoic oddech. To spowodowalo, ze w koncu zaczalem ziewac. Czarnoskora kobieta nalala wszystkim kawe i poczestowala faworkami swiezo posypanymi cukrem. Redaktor wydania niedzielnego, facet w srednim wieku, czytal glosno dowcipy z gazety sportowej, jakby naprawde zaslugiwaly na uwage. Kiedy tylko kobieta od kawy wyszla, w pokoju zapanowala jowialna atmosfera. Zarty nagle ucichly. Wszyscy z namaszczeniem podawali mi rece i serdecznie gratulowali. Reed wypowiedzial pare wstepnych uwag o tym, jak wazna jest sprawa, ktora sie zajmuje. Nastepnie pozwolil zadawac pytania. Poplynely niczym wezbrana rzeka: 53 Czy zeznania Bena Toya sa wiarygodne? Czy jestem tego pewien?Dlaczego do tej pory nie udalo nam sie trafic na slad Harleya Johna Wynna? Kto wynajal Berrymana? Gdzie on sie teraz znajdowal? Czy zrobiono cokolwiek, by sprawdzic historie o braciach Shepherdach ze stanu Waszyngton? Jak ma sie do tego sprawa faceta z Filadelfii, podejrzanego o morderstwo? Czy Ben Toy go zna? Jak sadze, co dokladnie sie wydarzylo tego tragicznego dnia? Jaka role odegral w tym Bert Poole? Odpowiedzialem na mniej wiecej osiemdziesiat piec procent pytan, ale nie byl to zbyt dobry wynik jak na takie spotkanie.Co najmniej dwoch redaktorow probowalo rzucac mi klody pod nogi, zadajac pytania, na ktore nie potrafilem odpowiedziec. Zaczalem tlumaczyc sie z paru rzeczy, ktore zrobilem, kiedy nagle stanal przy mnie Reed. Usmiechal sie niczym dobrotliwy mistrz ceremonii, obracajac w zart powazne i calkiem rozsadne pytanie jednego z redaktorow.Czulem sie jak komediant z wodewilu, ktorego za chwile maja wylac z pracy. Reed przerwal mi w polowie zdania. -W porzadku - rzekl kladac mi dlon na ramieniu. - Mysle, ze juz wystarczy, Ochs - wskazal na Lewisa Rostena. - Chcielismy pokazac wam jeszcze kilka rzeczy. Nagle cos do mnie dotarlo. Zrozumialem wreszcie, jaki byl cel tego spotkania. To wszystko to byl pokaz. Aby zadowolic publicznosc. Lewis poslusznie puscil wokolo wykaz z karty kredytowej oraz rachunki telefoniczne Berrymana, fotografie Harleya Wynna, a na koniec zdjecie samego Thomasa Berrymana oraz swoj raport wystukany na maszynie, ktory opisywal przebieg tej calej historii. Zauwazylem z ulga ze byl na tyle dlugi, iz Lewis z pewnoscia nie mial zamiaru czytac go na glos. Francis Parker kiwal glowa w zamysleniu. Zadal Rostenowi kilka nieformalnych pytan, a ja zaczalem rozmawiac z Reedem. -Niech sie pan nie waha i dzwoni do mnie nawet do domu - powiedzial miedzy innymi. - Wydaje mi sie, ze bedzie pan musial pojechac z powrotem na Polnoc. Zgadza sie pan? Odparlem, ze wlasnie mialem taki zamiar i Reed znowu poklepal mnie po ramieniu. Byl bardzo zaangazowany emocjonalnie w te sprawe. Nie moglem nawet uwierzyc, ze az tak bardzo. Obaj uslyszelismy ostatnie slowa wydawcy. Zabrzmialy mocno dramatycznie. -Od tysiac dziewiecset szescdziesiatego trzeciego roku wszystkie gazety w tym kraju robily co mogly, by opisac podobna historie. Zadnej z nich sie nie powiodlo. Wierze jednak - rzekl - ze Moses, Lewis Rosten oraz pan Ochs uczy nia to teraz. 54 "Panie Ochs" czy tez "panie Jones"... - przez caly dzien wysluchiwalem ludzi dodajacych mi otuchy.Okolo siodmej wieczorem dotarlem wreszcie do domu. Mialem zmeczone oczy. Lzawily i piekly a ulice Nashville i przejezdzajace samochody zlewaly sie ze soba tworzac niewyrazny rozmazany obraz. Sklep spozywczy Rittera, muzyczny Ernesta Tubba czy salon z cadillakami Luby'ego blyskaly neonami witajac mnie w domu. Ziewalem, tak szeroko otwierajac usta, ze obawialem sie wypadniecia szczeki. Nan powiedziala mi pozniej, ze oparlem glowe na stole kolo talerza z rostbefem i zasnalem w polowie kolacji. Pamietam jednak, ze jadlem deser, wiec pewnie troche przesadzila. Z drugiej strony rzeczywiscie niewiele pamietam z tego, co dzialo sie tego wieczoru po kolacji. Utkwilo mi w glowie jeszcze jedno zdanie wypowiedziane przez Nan: "Niektorzy zachowuja sie tak, jakby za wszelka cene chcieli sprostac wymaganiom innych". Nie powiedziala wprost, ze to ja staram sie zrobic z siebie gwiazde w swoim dziennikarskim fachu. Po prostu ogolnie wyrazila swoje zdanie. Nashville, 15 lipca Zasnalem w swoim bialym garniturze na kanapie w salonie. Kiedy rano otworzylem oczy, ujrzalem bialy talerz z jajkami i polyskujaca wieprzowa kielbaske. A ponad tym stado kanadyjskich gesi lecacych nad jeziorem. Moja mala Cat siedziala na koldrze, ktora ktos najwyrazniej przykryl mnie poprzedniego wieczoru. Przyniosla kielbaske, jajka, wafle oraz truskawki i szklanke wypelniona po brzegi spienionym mlekiem. -Czesc, kochanie. -Czesc -odparla ze slodka minka jaka przybieraja czasami dzieci pograzone we wlasnych myslach. -Hej - zawolalem. - Jestes senna? -Nie. Zrobilam ci jajka i nalesniki. -Och, tak - dopiero teraz zauwazylem, ze jedzenie jest z plastiku. - To chyba ja jeszcze nie obudzilem sie na dobre. Udalem, ze nadgryzam sztucznego wafla i truskawke. -Pycha - wymamrotalem niewyraznie, jakbym cos przezuwal. - Smakuja jak prawdziwe. Cat szturchnela mnie w bok, ale zrobila to z wyrazna czuloscia. Polozyla sie na moich kolanach i przygladala brodzie, ktora okalala mojatwarz. Jej male okulary w ksztalcie sowich oczu sklejone byly z boku plastrem do opatrunkow. 55 -Mama sie zlosci-powiedziala.-Tak? A gdzie jest Janie Bug? Gdy tylko zadalem to pytanie, nasza piecioletnia coreczka pojawila sie w korytarzu prowadzacym do kuchni. Z ust wystawal jej kawalek zytniego tosta. -Tutaj -wymamrotala. -Dzisiaj jest ladnie na dworze - dodala polknawszy kes. -Skad wiesz, coreczko? -Skad to wiem, tatusiu? Bylam wlasnie z psem na spacerze. Znowu wszedl do lazienki pani Mills. - A wiesz... - przedzierala sie przez pokoj w strone kanapy - we wtorek gazeciarz rzucil we mnie "Tennesseanem". W moim domu tak bylo na co dzien. Wlasciwie nawet to lubilem. Chociaz wciaz zdumiewal mnie fakt, ze mam dzieci. Moje corki stanowily jeden z powodow, dla ktorych wyladowalem w okregu Poland w Kentucky, gdzie napisalem to wszystko. Nan zeszla na parter przed dziewiata i wcale nie byla zla. Przynajmniej na mnie. Dlugie wlosy, ktore nadawaly jej wyglad wiejskiej dziewczyny, byly rozpuszczone i swiezo wyszczotkowane. Ledwie widoczny makijaz podkreslal rysy. Nan miala na sobie indyjska bluzke, ktora bardzo lubilem. Moja zona jest wysokai troszke niezdarna kobieta, ktora zdaje sie miec wiecej roztropnosci niz inne, jakie do tej pory poznalem. Wzielismy slub, kiedy oboje bylismy na drugim roku na Uniwersytecie Kentucky i do tej pory nigdy jeszcze tego nie pozalowalem. -Mialam zabawny sen - powiedziala, siadajac kolo Cat i Janie na koldrze. - Ty i James Horn plyneliscie tratwa przez rzeke. Chyba gdzies na Poludniu, w kazdym razie tak to wygladalo. Ja tez tam bylam... Patrzylam na was z brzegu przez zarosla. Rozmawialiscie o czyms po cichu. Chyba o czyms waznym i smutnym. Z daleka bylo slychac tylko pojedyncze slowa, nie rozumialam calych zdan. A potem obaj znikneliscie mi z oczu. Po nakarmieniu dzieci Nan przyznala, ze jednak cieszy sie, iz zajmuje sie sprawa Horna. Pracowala kiedys dla niego jako wolontariuszka i dosyc go lubila. Poza tym corka Horna, Keesha, byla w szkole najlepsza przyjaciolka Cat. Cala sobote spedzilismy we czworke na pikniku w Cumberland w Tennessee. Byl z nami Lewis Rosten ze swoja przyjaciolka a dobry nastroj pomogla nam podtrzymac butelka whisky Jack daniels. Czesc dnia spedzilem z Lewisem w cieniu drzew rozprawiajac o wydarzeniach, ktore mialem opisac, lecz nawet to nie popsulo nam humoru. Przed zachodem slonca przyjechal Moses Reed swoim wielkim blyszczacym wozem marki Country Sauire. Po raz pierwszy od tysiac dziewiecset szescdziesiatego szostego roku, kiedy to zaczalem pracowac w "Citizen-Reporte", mialem wrazenie, jakbysmy byli rodzina. 56 W niedziele rano wybralem sie na dlugi samotny spacer po Parku Stuletnim wNashville. Probowalem w myslach naszkicowac artykul, ktory zawieralby wszystko to, czego do tej pory dowiedzialem sie od Toya.Wychodzila z tego historia w duzej mierze oparta na pogloskach. Bardzo ekscytujaca, ale istnialo niebezpieczenstwo, ze nie bedzie miala zakonczenia. Naglowek mial glosic: PEWIEN NOWOJORCZYK, PODEJRZANY O POWIAZANIA Z PLATNYM MORDERCA, TWIERDZI, ZE BURMISTRZA JIMMIEGO HORNA WCALE NIE ZASTRZELIL BERT POOLE. Pomyslalem, ze "Citizen" moglby wydrukowac cos takiego. Ale mialem tez nadzieje, ze nie bedziemy musieli pozniej wycofywac sie z tego, co napisalismy. Lewis Rosten wpadl do mnie do domu, kiedy wieczorem pakowalem sie przed kolejna podroza na Polnoc. Wydawal sie tak samo niespokojny jak ja. Wciaz mowil, ze to jakas "tajemnicza historia". Powiedzial mi, ze redaktor naczelny gazety "Nashville Tennessean" zadzwonil tego popoludnia do Reeda. Chcial sie dowiedziec, dlaczego wysylamy dziennikarzy do hoteli oraz moteli w srodkowym Tennessee. -Tylko tego nam trzeba - rzeklem. - Zeby ktos nam to podebral. Rosten nie mial ochoty rozwazac takiej mozliwosci. Machnal reka jak czlo wiek, ktory ma mdlosci na widok podsuwanego mu deseru. -Sprawdzilismy kazdy hotel. Wszystkie motele - powiedzial. - Pokazywalismy te fotografie wszedzie, gdzie tylko mozna sie zatrzymac na nocleg w promieniu dwudziestu pieciu mil. -Tak... i co? -lnic. 57 58 Czesc drugaKoniec najsmieszniejszego faceta w Ameryce 59 60 West Hampton, 17 lipcaW poniedzialek, kiedy znalazlem sie z powrotem na West Hampton, poczulem zapach chlodnego polnocnego powietrza. Zardzewialy termometr przy wej sciu do Bowditch wskazywal dziewietnascie stopni Celsjusza. Mialem przeczucie, ze druzynie St Louis Cardinals powiedzie sie w baseballowym Pucharze Swiata; ze Ali pokona na ringu George'a Foremana. Wszystko to czulo sie w powietrzu. Byl siedemnasty lipca i tego dnia odwiedzilem Toya po raz ostatni. Rozmowa dotyczyla miejsca pobytu Harleya Johna Wynna, posrednika z Poludnia. Postawilismy magnetofon Sony na stoliku z sekwoi wystawionym na podworze do cwiczen. Skorzany podrozny pokrowiec nadawal magnetofonowi powazny i oficjalny wyglad. Niemal historyczny. Toy i ja siedzielismy na twardych drewnianych krzeslach, zwroceni twarzami ku jasnozoltej tarczy slabo grzejacego slonca. Promienie sloneczne dopiero co zaczely rozganiac poranny chlod. Ronald Asher stal w niedbalej pozycji, oparty o karlowaty dab rosnacy posrodku dziedzinca. Widzialem, ze nowe informacje coraz bardziej go rozczarowuja. Bylo to dokladnie tak, jakby znany ze slodkiego stylu dziennikarz magazynu "Rolling Stone" zaczal nagle uzywac dosadnych okreslen. Lekki wietrzyk poruszal debowymi liscmi, stroszyl jasne wlosy nad czolem Toya i lekko jezyl moja brode. 61 Ben rozparl sie na krzesle i przymknal powieki. Wygladal jak krol tego szpitala.Obserwowalem przez chwile pieciu czy szesciu chorych psychicznie pacjen-tow, ktorzy z zadowolonymi minami przechadzali sie w sloncu, a potem takze zamknalem oczy. To zaszczyt, wmawialem sobie. Wyobraz sobie, ze to wywiad z Elizabeth Taylor przy sniadaniu na kwiecistym dziedzincu Puerto Yallarta. -Tom Berryman nie wiedzial o tym. - Toy na przemian wciagal poranne powietrze i wypuszczal je, jakby weszyl. - W kazdym razie chodzilem do tej szurnietej kobiety, Zydowki, prawie przez pol roku... Byla psychiatra z Nowe go Jorku. Otworzylem oczy i zobaczylem, ze Toy takze mi sie przyglada. -Dlaczego nie powiedziales o tym Berrymanowi? - spytalem. -Bo i tak nic by go to nie obeszlo. Chcial, zebym byl z nim, poniewaz mi ufal. Nie musial sie martwic, kiedy cos dla niego zalatwialem. Bylem jego podpora. Tak wiec musialem bardzo uwazac, kiedy bywalem u tej kobiety. Robilem to w tajemnicy. Chodzilem do niej, bo miewalem depresje. Wlasciwie nic takiego. Poszedlem do niej w tamta srode po spotkaniu z Harleyem w Massachusetts. Znowu czulem sie jak szmata. Ona zwykle dawala mi jakies pigulki. Walium, stelazyne. Tamtego dnia nagle sciany zaczely mi sie walic na glowe... Pamietam, ze bylo slonecznie. Bardzo przyjemna pogoda. Nigdy bym sie nie spodziewal, ze ten dzien zamieni sie w koszmar... Nowy Jork, 14 czerwca Kobieta do ktorej chodzil czesto Toy, byla siedemdziesiecioletnia Reva Baumwell, psychiatra z Park Avenue. Kazala mu zwracac sie do siebie po imieniu. Przyjmowala pacjentow w luksusowym apartamencie w starym, przedwojennym budynku mieszczacym sie przy rogu Siedemdziesiatej Czwartej Ulicy. Na czas wizyt zawsze ubierala sie w ciemne suknie i czerwone pantofle na wysokich obcasach. Toy przychodzil do Revy Baumwell przez pol roku, ale w tym czasie ani razu nie wspomnial o Thomasie Berrymanie. Z kolei Reva wciaz mowila o koniecznosci przemiany osobowosci. "To zaczyna byc tak powszechne jak lifting", powiedziala kiedys w chwili nieuwagi. Ostrzegala takze Toya, ze ow proces przebudowy z pewnoscia bedzie wiazal sie z kryzysem w jego zyciu. Wciaz dopytywala sie, czy Toy gotowy jest przejsc pewne trudnosci po to, by zmienic sie na lepsze. 62 Czasami Toyowi wydawalo sie, ze jego lekarka sama jest umyslowo chora. Przepisywala mu srodki uspokajajace niczym witaminy i Ben wierzyl w walium, stelazyne i torazyne. Istnialy przeciez badania statystyczne potwierdzajace ich skutecznosc. Musialy mu wiec pomagac.Kiedy wyszedl tamtego dnia od Revy, mial w kieszeni brzoskwiniowej koszuli recepte na dwadziescia miligramow stelazyny. Byl w calkiem dobrym nastroju. I wtedy znowu zobaczyl Harleya Wynna. Tym razem Wynn nie uciekal. Opieral sie o srebrnego mercedesa stojacego przed domem. Z pewnym siebie wyrazem twarzy przypominal agenta FBI bezwzglednie nekajacego handlarzy narkotykow, ktorzy sprzedawali swoj towar hipisom. Budynek rzucal dlugi cien. Tam wlasnie sie spotkali. -Widzialem cie tez przy East End Avenue - rzekl Wynn z poludniowym akcentem. - Myslalem duzo o tym, co wydarzylo sie w zeszlym tygodniu. Chyba potraktowales mnie troche niegrzecznie... Dlatego laze za toba. Widzialem Ber- rymana. Toy mial ochote uderzyc Wynna. Roztrzaskac mu glowe o maske samochodu. -Chce z nim pogadac - mowil dalej Wynn. - W cztery oczy... mamy pew ne rzeczy do omowienia w sprawie Jimmiego Horna. Toy zapalil papierosa. -Gdzie widziales Berrymana? - spytal. -Przy Eighty Central Park South - odparl Harley. - Byl z ta wysoka dziewczyna. Niezla laska. Wsiedli do taksowki. -No dobrze-rzekl Toy. Ruszyli razem w strone Siedemdziesiatej Drugiej Ulicy. Toy zatrzymal sie na rogu przy budce telefonicznej i zadzwonil do Berrymana. Thomas wysluchal calej historii, zanim sie odezwal. -Ten facet chrzani - takie slowa Berrymana zapamietal Toy. - Ale ty takze. Chyba wiesz, jakie masz wyjscie. W kazdym razie mam nadzieje, ze wiesz. Berryman zakonczyl rozmowe, ale Toy stal dalej z sluchawka przy uchu przez minute lub dwie. W glowie mu wirowalo. Po chwili otworzyl drzwi budki i po raz pierwszy usmiechnal sie do mlodego Wynna. -Wszystko zalatwione - rzekl. - Berryman powiedzial, ze to ja nachrzani- lem... Chce pogadac z toba dzis po poludniu. Tego samego dnia pare minut po trzeciej Ben Toy siedzial obok nieco mlodszego od siebie Wynna na skrzypiacym fotelu pokrytym czerwona skora w wozie marki Olds 98. Mial wrazenie, ze w jego glowie cos zaraz trzasnie niczym zlamany kregoslup. 63 Lsniacy czarny samochod stal w sloncu przy wysypisku smieci niedaleko lotniska La Guardia. Plaski teren, wypalone chwasty zrujnowane wielopietrowe budynki w oddali tworzyly posepny krajobraz.Harley Wynn wciaz narzekal, ze Berryman sie spoznia. Piec minut. Dziesiec. Pietnascie. Bialy chevy ukazal sie na zakurzonej drodze prowadzacej na wysypisko. Jechal z predkoscia ponad stu kilometrow na godzine, a nastepnie przyhamowal z poslizgiem, zawrocil i pomknal z powrotem. Dzieciaki. Pewnie urzadzaly sobie zabawe. -No bo widzisz, Tom bardzo dba o wlasne bezpieczenstwo - wyjasnil Ben Wynnowi. - Ma glowe nie od parady. Kiedy trzeba, potrafi zlapac byka za rogi. Chociaz czasami miewa uporczywe obsesje. Ale przyjedzie. Nie masz sie co mar twic. Wynn polozyl reke na oparciu skorzanego fotela, odwrocil sie do Bena profilem i przygladal sie przez okno blokom mieszkalnym widniejacym w oddali. Przez lekko rozchylone wargi widac bylo jego rowne, biale zeby. -Jestem pewien, ze Berryman wie, co robi - rzekl Wynn. Siedzieli obok siebie tak wlasnie rozmawiajac, kiedy nagle Ben siegnal do kieszeni marynarki i strzelil Wynnowi prosto w skron. Zrobil to wylacznie pod wplywem impulsu. Wciaz powtarzal sobie w duchu: teraz, teraz, teraz i kiedy wreszcie poczul jakies drgnienie dochodzace z w-netrza jego ciala, wystrzelil z malego, czarnego pistoletu kaliber trzydziesci osiem. Huk byl ogluszajacy. Tego dzwieku Toy potem nigdy juz nie mogl zapomniec. Strzepy rozowego ciala i krew rozprysnely sie na winylowym dachu samochodu i przedniej szybie. Glowa Wynna wysunela sie przez boczne okno i zawisla w bezruchu. Toy zostawil cialo Wynna z rozpostartymi rekami i nogami na pudle malowanym w kwiatki, stojacym przy wysypisku. Jasne wlosy Harleya pozostaly nietkniete. Przed odjazdem Toy strzelil do niego jeszcze raz, tym razem w tyl glowy. Ten drugi strzal znacznie znieksztalcil przystojna twarz Wynna. Wlasnie dlatego w nowojorskich gazetach przypuszczano, ze morderstwa prawdopodobnie dokonala mafia. Przy Wynnie nie znaleziono zadnego dokumentu stwierdzajacego tozsamosc. Nikt nie zglosil sie po cialo az do listopada, ale wtedy lezalo ono juz na cmentarzu. Z Nowego Jorku wyslano do Tennessee tylko duzy szkielet. Zaraz po zastrzeleniu Wynna Toy zadzwonil do Berrymana i powiedzial mu, ze wszystko zalatwione. Potem spedzil kolejne cztery dni w sanatorium Mili House niedaleko Nowego Jorku. Nie odzywal sie prawie do nikogo, a zwlaszcza do lekarzy. Przesiadywal w slonecznym salonie, ktorego okna wychodzily na rzeke Hudson, i czul sie coraz gorzej. Wydawalo mu sie, ze jest tutaj jedyna osoba ktora nie leczy sie z uzaleznien. Nie dostawal zastrzykow z witaminy B12. Byl takze jedynym, ktory miewal halu-cynacje. Pewnego popoludnia uslyszal glos czarnoskorej kobiety, ktora oswiad- 64 czyla, ze jest matka Jamesa Homa. Ktorejs nocy z kolei uslyszal w pokoju glos swego ojca i zobaczyl jakies dziwne blyski za oknem.Toy zupelnie skolowany wybral sie pewnego popoludnia na drinka. Przechadzal sie wiejska droga posrod farm. W koncu z baru pod skalistym wzgorzem nad rzeka Hudson zadzwonil do Revy Baumwell. -Mowilem Tomowi, ze nie bede w stanie nikogo zabic - powiedzial. - Mialem racj e. Tym razem sie nie mylilem. Myslal, ze kazdy potrafi to zrobic. Niestety nie, do cholery. Jezu Chryste, Revo, ciagle slysze jakies glosy - omal nie rozplakal sie przy sluchawce. Tracil kontrole nad soba i czul sie z tym fatalnie. -Zaraz, zaraz, wszystko po kolei - rzekla doktor Baumwell. - Co to znaczy zabic? Masz na mysli skrzywdzic? Ale komu zrobiles krzywde, Beniaminie? Sobie czy mnie? Thomas Berryman obserwowal nastolatkow tloczacych sie na schodach Car-negie Hall. Srebrzysty neon kolo blyszczacego plakatu glosil, ze wystepuje tego wieczora Blue Oyster Cult. Berryman stal w budce telefonicznej przy Piecdziesiatej Siodmej Ulicy naprzeciw sali koncertowej. Dzwonil do czlowieka z Belle Meade w Nashville w stanie Tennessee. W koncu uslyszal w sluchawce burkliwy meski glos. Berryman mowil powolnym, rozmyslnie monotonnym glosem. Podal swoje nazwisko. Powiedzial, ze telefonuje w sprawie czlowieka o nazwisku Wynn. -I co z nim? - facet z Poludnia zdawal sie dobrze wiedziec, o kogo chodzi. -Nie zyje. Musialem kazac go zabic - oswiadczyl Berryman bez cienia emocji. -Musial pan co? - zaskrzeczal meski glos. Miejski autobus zahamowal glosno pare metrow od oszklonej budki telefonicznej. Berryman przygladal sie nagiemu blondynowi reklamujacemu czasopismo "Viva" na plakacie przylepionym do boku autobusu. -Halo, halo? - dobiegalo z sluchawki Autobus ruszyl z ciezkim jekiem. -Znaliscie moje zasady - odezwal sie Berryman. - Nie wiem, czego Wynn tutaj szukal. Mial dac nam czesc forsy i wracac do Tennessee. -O tym akurat nie wiedzialem - odparl rozmowca. - Powiedzial mi, ze ma jeszcze cos do zalatwienia w Nowym Jorku. Nie zamierzalem wtracac siew pana sprawy. -Nie wierze - odparl Berryman apatycznie. Postanowil przejsc do ataku. -Do cholery, naprawdenie chcialem-wybuchnaltamten. - Posluchaj, ty... -zaczal. -Juz ruszylem z tamta sprawa - podnoszac glos Berryman zagluszyl ostatnie slowa rozmowcy. - Dostalem od was forse, w kazdym razie polowe. Musialem juz troche wydac. Czy chcecie, zebym to ciagnal? Facet z Poludnia zapewnil bez wahania: 65 -Oczywiscie, ze tak. Wynn niewiele w tym wszystkim znaczyl.-Zamierzam przyjechac do Nashville w przyszlym tygodniu. To bedzie ostatni tydzien czerwca - rzekl Berryman. - Przygotujcie pieniadze. Do tego czasu nie bede sie z wami kontaktowal. Mezczyzna dodal jeszcze pare swoich warunkow i rozmowa sie skonczyla. Berryman odetchnal gleboko. Na moment stracil kontrole nad sytuacja ale teraz odzyskal ja z powrotem. Wyszedl z budki telefonicznej przeczesujac bialym grzebieniem krecone czarne wlosy. Nie wiem dokladnie w ktorym momencie, w kazdym razie Ben Toy zaczal mowic bez ladu i skladu o wszystkim, co tylko przyszlo mu do glowy. Bredzil cos o matematyce, Bogu, swoich rodzicach w Teksasie, dziennikarzach, lobotomii, Martinie Luterze Kingu... o roznych wariackich rzeczach zupelnie ze soba nie powiazanych. Wystraszylem sie, poniewaz juz zaczynalem sadzic, ze z Toyem tak naprawde nic zlego sie nie dzieje. -Moja matka tanczyla kiedys w Reno w Newadzie - oznajmil bardzo powaznie. - To dlatego nikt z okregu Potter nie chcial jej potem zaprosic nawet na szklanke wody sodowej. Wstalem powoli i zawolalem Ashera. Przyszedl zaraz, a za nim przybieglo jeszcze trzech sanitariuszy. Wyprowadzili Toya na korytarz. Wyszedl spokojnie i potulnie. Wylaczylem wreszcie magnetofon, ktory do tej pory nagrywal kazde slowo. Ronald Asher zamykal wlasnie ciezkie drzwi izolatki, kiedy pojawilem sie na korytarzu. Kolo niego stali trzej sanitariusze i pielegniarka, mloda i ladna dziewczyna. -Zlamal igle, ktora mial wbita w tylek - powiedzial Asher. Spojrzalem na niego pytajaco i zajrzalem do pokoju przez niewielkie okien ko w drzwiach. -Annie wbila mu igle, a on nagle odwrocil sie i przygniotl ja. -W koncu udalo mi sie ja wyjac - dodala mloda pielegniarka. -Jezu - powiedzialem. - Az trudno mi uwierzyc, ze on tak po prostu... odlecial. -Lepiej niech pan wierzy - usmiechnela sie siostra. -Nie mam pojecia, co dzieje sie z jego glowa - stwierdzil Asher. - Shulman sadzi, ze wie. -Za duzo psylocybiny - powiedzial wysoki sanitariusz w dzinsowej koszuli. -Wielu pacjentow tego oddzialu miewa podobne ataki - rzekl Asher. - Niektorzy z nich sa szaleni, poniewaz to lepiej pasuje do naszych teorii. Chociaz mam gdzies te nasze teorie. 66 Zerknalem jeszcze raz przez okienko w drzwiach i zobaczylem, jak Toy podskoczyl nagle wysoko. Nastepnie opadl na materac i kopnal nogami w siatkowe drzwi. Powtorzyl ten wyczyn kilka razy, padajac z lomotem na waski materac.-Nie zrobi sobie krzywdy - zapewnil Asher nawet na niego nie patrzac. - Mysle, ze go to uspokaja. Male dzieci czasami kolysza sie w lozkach. Mloda pielegniarka spojrzala na mnie i wzruszyla ramionami. -Moja corka tak robi - powiedzialem. - To znaczy kolysze sie w lozeczku... Siostra spytala mnie, ile mala ma lat. Ruszylismy w strone pokoju pielegniarek, znajdujacego sie za oszklona sciana. W drodze do normalnego swiata rzucalismy dowcipami. Dziewczynie nigdy wczesniej nie zdarzylo sie, zeby ktos przy niej zlamal igle. Opuscilem szpital ta sama droga co przyszedlem - przecinajac teren na skos i przechodzac przez lasek. Wspialem sie na wysokie ogrodzenie przy koncu zagajnika i w zamysleniu zagapilem sie na samochody jadace trasa szybkiego ruchu. W motelu zafundowalem sobie goraca kapiel. Zanurzylem sie w parujacej wodzie i powoli moje mysli zaczely sie ukladac. Przypomnialem sobie jeszcze jedna scene szalenstwa, ktorej bylem swiadkiem. Dzialo sie to w barze w miejscowosci Frankfurt w stanie Kentucky. (W tym czasie, a byl to chyba rok szescdziesiaty drugi, nosilem przy sobie maly pistolet, wiec sam mialem pewnie nie po kolei pod sufitem). A zdarzyla sie nastepujac historia: Podobny do stracha na wroble chlopak ze wsi postanowil poprosic do tanca w barze dziewczyne innego faceta. Zaczeli tanczyc w rytm sentymentalnej piosenki Elvisa Presleya popularnej w tamtych czasach. Bylo to "One Night", o ile dobrze pamietam. Kiedy narzeczony dziewczyny zobaczyl, co sie dzieje, podszedl do tanczacej pary, plunal w twarz strachowi na wroble i dzgnal go nozem wkrocze. Ot tak, po prostu. Wszyscy w barze stloczyli sie wokol postaci skulonej na parkiecie. Krzyczeli rozgoraczkowani lub szeptem powtarzali wokolo, ze Bean zostal zasztyletowany. Gdyby domyslac sie znaczenia slow z tonu, jakim je wypowiadano, mozna by przypuszczac, ze Bean mial juz dosyc tanca i whisky i stracil przytomnosc. Z pistoletem czy bez, na ten widok o malo nie puscilem pawia. Wiesci o fotografii Harleya Wynna nadeszly, kiedy siedzialem zanurzony po szyje w goracej wodzie z piana. Czytalem pojedyncze strony wyrwane z ksiazki Jeba Magrudera o jego zyciu i aferze Watergate, a potem odkladalem je na krawedz wanny. Irytowalo mnie, ze sprytny Magruder tak sie pospieszyl z wydaniem tej ksiazki. Nowe informacje zastaly mnie w nastroju melancholijnym i sentymentalnym jak muzyka country; tesknilem za Nan, Cat i Janie Bug jak za bliskimi przyjaciolmi, ktorzy przeprowadzili sie gdzies daleko. Moze bylbym w lepszym humorze, gdybym sam mogl planowac wlasne zycie. 67 Telefon zadzwonil w sypialni, a ja po prostu pozwolilem mu dzwonic. Myslalem, ze to pewnie Asher albo pielegniarka chca mi cos powiedziec.Telefon dzwonil i dzwonil, az nagle w mojej glowie zapalilo sie swiatelko. -To Terrell - uslyszalem, kiedy w koncu podnioslem sluchawke. - To ten przeklety dupek Terrell. Glos na linii nalezal do Lewisa Rostena, byl jednak dziwnie zmieniony. Ro-sten rzadko bywal wulgarny. Siegnalem po papierosa. Kiedy probowalem go wyciagnac z pudelka, kilka innych wypadlo na podloge. -Ale o co chodzi? -Ochs, posluchaj, Harley Wynn to facet Terrella. Byl jego prawnikiem. Pochodzil z Houston, dlatego nikt go nie znal. Rosten mowil glosno i radosnie. Nerwowo zapalilem papierosa. -Udalo ci sie tym razem, ty spryciarzu - uslyszalem. - Reed mowi, ze moze pocalowac cie w tylek przed kamera. W twoja slodka dupcie. Ktos inny odezwal siew sluchawce. Przedstawil sie wesolym okrzykiem. Odsunalem nieco sluchawke od ucha i zaczalem chichotac jak wiejski glupek. Coraz to inni ludzie skladali mi przez telefon gratulacje. -Jak sie dowiedzieliscie? - pytalem kazdego po kolei. - Skad? -To skomplikowane - uslyszalem w koncu z powrotem glos Lewisa. - Jakis znajomy Redda jest z Houston. Zreszta to nie ma znaczenia. Zaczalem wreszcie lapac watek i az trudno mi bylo uwierzyc. Wszystko wydawalo sie doskonale i logicznie do siebie pasowac. Johnboy Terrell. -Pozwol mi sie troche nacieszyc - wrzeszczal do telefonu spokojny zazwy czaj Rosten. Posluchalem go. Radosne uniesienie powoli zaczelo ogarniac i mnie w motelu w West Hampton na Long Island. Wydalem z siebie kilka dzikich gwizdow i okrzykow, az ludzie z sasiednich pokojow zaczeli pukac w sciany. Biegalem boso po dywanie, kopiac w sciane jak facet w drodze do domu na filmie Singing' in the Rain. Zanim przejde do dalszej opowiesci, powinienem poinformowac czytelnika, ze od roku tysiac dziewiecset piecdziesiatego osmego do szescdziesiatego drugiego Terrell byl gubernatorem stanu; od tego czasu zarzadzal Tennessee, a pewni ludzie, lacznie ze mna uwazali, ze kierowal stanem bardzo, bardzo zle. Co wiecej, Terrell z pewnoscia zywil wielka uraze do Jimmiego Horna. Tej nocy odzyskalem sily. Spisalem dluga liste spraw, ktore mialem jeszcze do zalatwienia na Polnocy - rozmow telefonicznych i wizyt. Po raz pierwszy, od kiedy zajalem sie ta sprawa poczulem sie zupelnie pewnie i swobodnie. Przygotowywalem sie do podrozy do letniego domu Berrymana w Hampton Bays. To wlasnie tam popelnilem wielki blad. Czesc trzecia Dziewczyna, ktora kochala Thomasa Berrymana 69 Hampton Bays, 20 lipcaSiedziba Thomasa Berrymana w Hampton Bays byl rozlozysty dom o dziesieciu sypialniach, wygladajacy jak kapitanat portu. Mial szary kolor burzowych chmur, a otaczala go dluga weranda, oslonieta markiza. Wznosil sie nad prywatna plaza dlugosci prawie dwustu metrow. Po calej dzialce rozsiane byly garaze. Znajdowaly sie doslowie wszedzie, gdzie tylko sie spojrzalo. Czekala mnie tu niespodzianka: dziewczyna Berrymana, dziwna, piekna kobieta o nazwisku Oona Quinn. Mysle, ze nazwalibyscie ja nowoczesna kobieta. Oona Quinn zachowywala sie jak mlody, modny mezczyzna: szukala po omacku, walczyla i chwytala to, co jej zdaniem slusznie sie jej nalezalo. Mysle, ze wlasnie dlatego Thomas Berry-man tak ja lubil. Oona jest wysoka i szczupla (metr siedemdziesiat piec wzrostu, szescdziesiat trzy kilogramy). Ma czarne wlosy opadajace ponizej pasa, gdy je rozpusci, ale na ogolupina je w ciasny kok. Odznacza sie klasycznym, spokojnym wygladem mieszkancow Nowej Anglii, najlepszych z nich. Jednak pali brazowe cygaretki, pozwalajac im zwisac z kacika ust. W odroznieniu od Bena Toya, Oona nalezala do typu ludzi, z ktorymi w przeszlosci niewiele mialem do czynienia. Przed poznaniem Berrymana wiosna i zima pracowala w sklepie. Ale miala duzo zdrowego rozsadku. Na przyklad to wlasnie ona wytlumaczyla mi w koncu, dlaczego urodziwi ludzie tak czesto sie przytulaja. Powiedziala, ze w ten sposob rozladowuja swoje napiecie seksualne. Mysle, ze miala racje. 71 Oona Quinn twierdzila, ze ma dwadziescia lat, i bylo to zadziwiajace, lecz calkiem mozliwe.Po raz pierwszy zobaczylem ja przez drzwi siatkowe, kiedy przylozylem do nich twarz; czarne, brudne drzwi w wejsciu do kuchni. Z powodu otaczajacej ja burzy wlosow, kontur dziewczyny wydal mi sie zamglony. Piekna czarownica, pomyslalem. I zapukalem. Gdy wyszla do mnie na prog, wyjasnilem jej, jak dowiedzialem sie o tym domu od Bena Toya. Tlumaczac jej to wszystko, drapalem sie w nos, bralem co chwila gleboki wdech, potem drapalem sie w brode i w ucho, mrugalem raz po raz, strzasalem pylki z rekawa marynarki i w koncu zapalilem papierosa. -Czy nigdy do tej pory nie widzial pan kobiety? - spytala. Rozesmialem sie (co za wstydliwe wspomnienie), a ja odpowiedzialem: -Uhm, oczywiscie, ze tak. Na poczatku Oona niechetnie rozmawiala o czymkolwiek, nawet o tym, jaka jest dzis pogoda albo jaka powinna byc. Oczywiscie wcale mnie to nie dziwilo. Zeszlismy nad ocean przechodzac nad szarym palikowym plotem, ktory lezal zamiast stac. Oona niosla male radyjko. Nastawila je na piosenki i zachowywala sie tak, jakby mnie tam wcale nie bylo. Ale gdy juz bylismy dosc daleko od domu, zaczela zadawac mi pytania. -Co wlasciwie Ben Toy panu powiedzial? - spytala najpierw. Nie bylo powodu, bym cokolwiek przed nia ukrywal, wiec powtorzylem jej wiekszosc tego, co sam wiedzialem. Wysluchala wszystkiego, a potem po prostu sie rozesmiala. -To wariat. Ma nie po kolei w glowie. -Mowil, ze pani wie, co sie wydarzylo w Nashville. -Naprawde? - Zatrzymala sie i odwrocila twarza do mnie. - A moze pan to sobie tylko wyobraza, panie Jones? Ruszyla dalej, nie czekajac na odpowiedz. Weszla do wody. Patrzylem na jej stopy; palce miala dlugie i kosciste, zakonczone pomalowanymi na czerwono paznokciami. Byla wyzywajaco atrakcyjna. Gdy w koncu dotarlismy do miejsca, skad nie bylo widac domu, opadla na piasek. W radiu grano "Liii Marlene". Zwiekszyla sile glosu. -Czuje sie tak... jakby wiatr i inne sily przechodzily przez moje cialo. Bar dzo dziwnie jest tak z panem rozmawiac. To po prostu nierzeczywiste - powie dziala z glebokim westchnieniem. Spytalem, czy Berryman jest tu gdzies w poblizu, ale nie odpowiedziala. Potem, z jakiegos powodu (nie potrafilem tego zrozumiec, poki nie zebralem wiecej informacji) Oona Quinn zaczela opowiadac mi o sobie. Z poczatku mowi- 72 la ostroznie, w jakis cyniczny, niemily sposob. Ale po chwili mialem juz uczucie, ze wysluchuje nerwowej, a moze nawet skruszonej spowiedzi. Odnioslem takze wrazenie, ze dziewczyna boi sie i nie wie dokladnie, co ma o tym wszystkim myslec.Spedzilismy razem trzy dni w domu Thomasa Berrymana. Mowila coraz swobodniej (przynajmniej tak mi sie wydawalo) o tym, co zaszlo miedzy nia a tym mezczyzna. Kiedys nazwala go "mistrzem instynktu". Powiedziala, ze gdyby mnie to interesowalo, to jego penis ma dlugosc dwudziestu pieciu centymetrow. Powiedziala tez, ze mam sklonnosci do melancholii. Czulem sie tu dosc dziwnie. Po pierwsze, nigdy do tej pory nie przebywalem tak dlugo z piekna kobieta; po drugie, nad oceanem bylem tylko raz w zyciu, w Bilem, Missisipi. Mialem tez klopoty ze snem. W nocy bylo zimno jak w zimie w Tennessee. Drugiego dnia podczas przechadzki Oona powiedziala mi, ze to nie Bert Poo-le zastrzelil Jimmiego Horna. -Ben Toy tez to mowil - odparlem. -On nic nie wie. Mysli, ze Tom zabierze go z powrotem do Teksasu mercedesem. Tylna weranda biegla wzdluz calej sciany domu. Na ogol tam wlasnie rozmawialismy. Siadalismy na wiklinowych krzeslach patrzac na ocean. Gdy teraz o tym mysle, widze jej kosciste stopy w welnianych skarpetkach wysuwajace sie i w suwajace do skorzanych chodakow. Mowila, ze to taki nerwowy tik. Czesto obserwowalismy ogrodnika w ubraniu khaki, pracujacego przy trawnikach. Ten wysoki, dlugonogi Jamajczyk na pewno uwazal, ze staram sie dobrac do Oony za plecami Berrymana. Byl absolutnie lojalny w stosunku do swojego chlebodawcy; powiedzial mi, ze "to, co sie tu dzieje, to nie pana sprawa, mon". Ktoregos popoludnia zauwazylem, ze Oona daje ogrodnikowi dwudziestodo-larowy banknot. Mialem nieprzyjemne uczucie, ze Berryman jest gdzies w poblizu, ze przyglada sie nam z wydm otaczajacych jego dom. Oona Quinn, rozmawiajac ze mna denerwowala sie i kulila w sobie jak mimoza. Siadala podkurczajac pod siebie nogi i obejmowala sie ramionami. Kiwala sie przy tym, az trzcinowy fotel i weranda skrzypialy. Chociaz byla rozmowna, bardzo sie kontrolowala, zachowywala sie dosc wyniosle, dopoki nie wyjalem magnetofonu ze skorzanego pokrowca. Cos w tym 73 widoku jaodmienilo. Swiadomosc, ze jej slowa moga byc nagrane spowodowala, ze w gardle urosla jej wielka kula.Jednak byla urodzona gawedziarka Miala naturalne wyczucie komizmu i ironii. Do siebie rowniez odnosila sie z ironia a ja mialem nadziej e, ze to mi pomoze zblizyc sie do Thomasa Berrymana. Hampton Bays, 18 czerwca Swiecilo wielkie, czerwone slonce. Thomas Berryman siedzial okrakiem na dachu swojego kapitanskiego domu i przygladal sie barankom fal, pedzacym po twardym, szarym Atlantyku. Powietrze bylo czyste, przesiakniete zapachem soli, niemal blekitne. Minela juz polowa czerwca. Poswiecajac pracy tylko czesc uwagi, Berryman wrocil wspomnieniami do ckliwych scenek ze szkolki niedzielnej w Teksasie. Zastanawial sie, co z niego wyroslo. Po chwili jego wzrok zogniskowal sie na malym kawalku dachu, ktory wlasnie wysmolowal. Pomyslal, ze dobrze jest samemu smolowac dach wlasnego domu. Ogrodnik odmowil wykonania tej pracy i Berryman teraz sie z tego cieszyl. Popatrzyl nad wydmami wznoszacymi sie na prawie dwadziescia metrow po drugiej stronie szosy. Zobaczyl bialego forda mustanga toczacego sie po golebio-szarej drodze u podnoza wydm. Mustang pedzil miedzy piaszczystymi pagorkami jak samochod z komiksu. Kiedys, przypomnial sobie Berryman, poklocil sie z ojcem, ktory nie chcial mu pozyczyc swojego forda mustanga. Zapalil papierosa i dal sie ukolysac goracemu powietrzu popoludnia. Widzial, jak Oona schodzi na plaze, ubrana w bialy kostium. Bardzo szykowna. Ale jego mysli zaraz odplynely ku sprawie Jimmiego Horna. Podszedl do komina z ciemnego kamienia i zaczal zakladac nowa oslone. Stare mokasyny, ktore mial na nogach, slizgaly sie na dachowkach, musial wiec przesuwac sie po wierzcholku dachu siedzac, tak jakby jechal konno. Niebezpieczenstwo zeslizniecia sie z dachu trzypietrowego domu i upadku na meble na patio, ktore z tej wysokosci wygladaly jak klocki, stanowilo czesc pracy, ale takze czesc przyjemnosci. Przysunal twarz do brudnego otworu komina i w swietle zapalki zobaczyl, ze wewnetrzna oslona jest zatkana sadza. Sadza z piaskiem. Sadza z piorami mew i peknietymi balonikami, puszczanymi w swieta przez dzieci. Bialy sportowy ford znow przejechal droga. Berryman wyrzucil niedopalek papierosa usilujac trafic w samochod, a potem cisnal w tamta strone obiema rekami brudy z komina. Tom i Oona zjedli smaczna kolacje: spaghetti i czerwone wino. Zapalil dlugiego, niezgrabnego skreta i podal jej przez stol. Siedzieli na frontowym trawniku. Oboje ubrali sie dosc wytwornie, na bialo, i razem ogladali magazyn mody. 74 Gdyby ktos przyjrzal im sie blizej, stwierdzilby ze Tom ma na nogach czer-wono-bialo-niebieskie adidasy a Oona sienie umalowala. Obiecala, ze dzis wieczorem zajmie sie jego siniakami.-Och - powiedziala - dzwonil Ben Toy. - Na wargach miala pecherzyki od poparzenia sloncem. Z przyjemnoscia zaciagala sie dzointem. -Kiedy bylem na dachu? - spytal Tom zatrzymujac w plucach dym. -Nie uwierzyl, gdy mu to powiedzialam. Zreszta zabrzmialo to naprawde dziwnie. Berryman w dalszym ciagu nie wydmuchiwal dymu. -Powiedzial, ze czytal cos o rodzinie Hornow. Jacy to porzadni ludzie. Kim saHornowie? Berryman wydmuchal dym i mruknal pod nosem: -Ben jest zbyt cwany. -Co? -Wlasnie. Oona oddala mu skreta i przekrzywila glowe jak ptaszek. -No wiec, kim saHornowie? -Nikim - odparl Berryman. Wzial dzointa. Mruzyl oczy w narkotykowym zamroczeniu. - Tak naprawde, to blizniaczki. Wychodzilismy razem w Amarillo. Patsy i Darlene. W High Plains High. - Rozesmial sie. - Darlene miala sliczny rudy wasik. I ciekawy charakterek. - Rozesmial sie jeszcze radosniej. - A jak umiala gadac! Oona zachichotala, a potem oboje zapomnieli o Benie Toyu. Tom zapomnial tez o siniakach. Zaczeli gadac na najrozmaitsze tematy, takie, ze nawet pisarz z Poludnia by im pozazdroscil. Berryman opowiedzial historyjke o tym, jak w pewnej rodzinie babcia umarla podczas dlugiej podrozy samochodem. Ojciec wlozyl jej cialo do bagaznika, wiec dzieci o niczym sie nie dowiedzialy, a potem samochod ktos ukradl w Hojo razem z cialem babci. Zapewnial, ze to prawdziwa historia. Wiele godzin pozniej Oona siedziala bez ruchu, patrzac mu prosto w twarz. Berryman trzymal w dloniach jej piersi, czujac ich wage przez bluzke. Od palacej sie w kominku sypialni debowej klody rozchodzil sie zapach lasu. Zaslony w otwartych oknach wydymaly sie w podmuchach nocnej bryzy. Spojrzala w zimne, blyszczace, niebieskie oczy. Popatrzyla na geste, krzaczaste, niestarannie utrzymane wasy. Zobaczyla lekki usmiech, na ktory odpowiedziala. Wyobrazila sobie, ze Thomas Berryman jest synem Clarka Gable'a. I jeszcze wyobrazila sobie albo przypomniala, dziwnego czlowieka, ktory trzymal w klatkach swierszcze, by w jego sypialni bylo jak w lesie. -Milosnik robali - skomentowal Berryman, gdy mu o tym powiedziala. Ale ona kiedys zjadala swierszcze, ich twarde pancerzyki i lepkie srodki. Powiedziala, ze nie istnieje nic, czego nie chcialaby sprobowac. 75 -Nawet malzenstwa? - spytal.-Nawet. A ty? -Sprobowalem - usmiechnal sie, ale oczy mial zamkniete. - W liceum, przez jakies dwa tygodnie, chociaz nie bylo ono zawarte ani w kosciele, ani w urzedzie stanu cywilnego. Jesli dobrze pamietam, mieszkalismy w domku na drzewie. A wiec - zmienil temat - mowisz, ze dzwonil Benboy? Tak powiedzialas, prawda? Sypialnia, w ktorej znajdowali sie z Oona byla najmniej zadbanym pomieszczeniem w tym domu. Ten duzy pokoj mial niski, belkowany sufit i maly kamienny kominek; na polkach staly oprawione roczniki "National Geographic" i "Ame-rican Scholars", odziedziczone po poprzednim wlascicielu domu. Male, oszronione sola okno wychodzilo na ocean, a drugie, wieksze, wyku-szowe na waska szose. Berryman twierdzil, ze dom zostal kiedys odwrocony przez huragan albo zbudowali go glupcy. Oona zdjela przez glowe kosztowna bluzke w chlopskim stylu. Jej drobne piersi byly biale i niepokojace. -Bardziej podobajaci sie, gdy sabiale, czy gdy umalowane? - spytala. W tej niby doroslej kobiecie tkwila jeszcze dwudziestoletnia dziewczyna. Byla jedno czesnie oniesmielona i powazna. Thomas Berryman ujal jedna brodawke i przyjrzal sie jej z bliska, jakby byl sklepikarzem, ktory ocenia jablko, trzymajac je za ogonek. -Podobaja mi sie - powiedzial. - Bardzo. Zdjal koszule. Od naprawiania dachu na sloncu skore mial tak zarozowiona ze wygladal jak gotowany homar. -A jak tobie sie podobaja moje malutkie brodaweczki? Zmarszczyla nos. -Jeszcze tydzien, a upodobnisz sie do Murzyna. Oczywiscie nie dotyczy to twojego nosa. Jest taki anglosaski. -Musze zabic Murzyna. Rozesmiala sie. -Tego ogrodnika? Doskonale. To cholerny obrzydliwiec. Berryman ukleknal posrodku lozka i pocalowal ja starajac sie nie dotknac spalonym torsem. Powiedzial jej, ze kobiety w Teksasie nigdy nie przeklinaja i ze zawsze wkladajaza dekolt perfumowane chusteczki, i ze uzywajatalku do intymnych czesci ciala. Za wykuszowym oknem, po drugiej stronie szosy, na wydmach, Ben Toy siedzial w ciemnosciach na masce bialego mustanga. Wpatrywal sie w oswietlone okno na drugim pietrze domu. Wydawalo mu sie, ze musi bronic Tom-Toma i irlandzkiej dziewczyny. A w zamian za to oni beda bronic jego. Po jakims czasie uslyszal, jak czarna kobieta mowi, ze jest matka Jimmiego Horna. Potem slyszal rowniez glos jego ojca. Ben Toy pomyslal, ze cierpi na zalamanie nerwowe, i mial racje. 76 Oona i Thomas Berryman palili skrety przez reszte nocy, a gdy juz zadne z nich nie bylo w stanie nic zrobic, bo glowy mieli jak zaczadzone, Thomas zaczal opowiadac o tym, jak mu zaplacono za zabicie czarnego mezczyzny.W jakiejs chwili, gdy nadal roztaczal przed nia swoje plany, Oona Quinn padla na lozko i stracila swiadomosc. Hampton Bays, 19 czerwca Rano Tom wlozyl elegancki garnitur nowojorskiego wysokiego urzednika. Wygladal teraz niewinnie jak swiezo promowany doktor medycyny. I rzeczywiscie musial sie zajac pacjentka. Poprawil poduszki, otworzyl okiennice na jasne slonce i powietrze znad oceanu. Przyniosl Oonie dzbanek kawy i miodowe ciasteczka. Lezala juz w innym pokoju, nie w tym, w ktorym stracila przytomnosc. Nie mieli sobie teraz wiele do powiedzenia. Powoli zdala sobie sprawe, ze gdzies miedzy noca a rankiem przeniosl ja i przebral, bo zobaczyla, ze ma na sobie czarne trykoty. -Jezeli nie chcesz tu zostac - powiedzial - musisz sie szybko zbierac. Ja mam robote. Ale nie obawiaj sie wyjazdu. - Wsypywal cukier do jej filizanki. - Nigdy nie krzywdzilem przyjaciol. Ani nikogo, kogo lubie. Wiec nie boj sie mnie. Popijala parujaca kawe i patrzyla na niego ponad krawedzia filizanki. Miala smutne, niezbyt przytomne spojrzenie. Berryman pomyslal, ze jezeli bedzie chciala wyjechac, on musi sie wymknac wczesniej. -Smakuje ci kawa? Sam sie zdziwil banalnoscia swojego pytania. Jednak Oona nie zamierzala sie dasac. -Tak - powiedziala i pila dalej. - Chociaz wlasciwie to lura - dodala przy kolejnym lyku. Berryman poczul sie zobowiazany do udzielenia jej pewnych wyjasnien. -Ta praca daje mi tyle swobody, ze nie moge teraz przestac. Nawet zreszta nie wiem, czy bym chcial. Pamietam, gdy mialem... kilkanascie lat. Osiemnascie, siedemnascie, moze nawet juz dziewietnascie... Przyjalem taka filozofie. Ben i ja... raczej ja niz Ben... Bylo to dosc skomplikowane, ale naprawde palilem sie, by wszystko odrzucic. Ktos nazwal mnie krolem rozrywki. Ale przynajmniej doko nalem wyboru. Wyjasnie ci to inaczej. Wez przecietnego czlowieka. Zaproponuj mu, by zrobil to, co ja robie. Cos okropnego, prawda? Niemoralne. Jednak spro buj to sobie wyobrazic. Powiedz temu czlowiekowi, ze dostanie piecdziesiat ty siecy za zabicie kogos calkiem obcego. Przekonaj go, ze potrafi to zrobic. Naj wazniejsze, zeby oferta byla uczciwa. Jak myslisz, co sie wtedy stanie? W wiek szosci przypadkow? Oona spojrzala mu w oczy. -Nie wiem - odparla. 77 -Kotku, to nie jest odpowiedz.-No wiec... ten ktos wezwie policje. Berryman widzial, ze jest zla. Ale nie zamierzal popuscic. -Wiec myslisz, ze jezeli zaofiaruje ci piecdziesiat tysiecy - nalegal - albo lepiej, zostawie te pieniadze tam, gdzie pracujesz... prawdziwe pieniadze... i powiem ci - potraktuj to tylko jako przyklad - pozbadz sie tego czlowieka z Hyan-nis AP. Odmowisz? -Scheifie. -Co takiego? -Nic. -Przeciez cos powiedzialas. Powtorz to. -Nic. Niewazne. Scheifie to po rosyjsku gowno. -Hm. Chyba raczej nie. Oona Quinn juz nic nie powiedziala, ale i nie wyjechala. Revere, Massachusetts, 22 lipca Oona Quinn urodzila sie i dorastala w jednym z tysiecy obliczonych na pokaz domkow w poblizu parku zabaw w Revere, Massachussets. Freddie Cannon, piosenkarz pop, tez wychowal sie w Revere. Potem napisal swoj hit o Palisades Park. Bylo to miasto dostarczajace tego rodzaju inspiracji. Dom Quinnow najpierw byl olsniewajaco bialy, potem bladozielony, a w koncu jasnozolty. Te zmiany kolorow odzwierciedlaly rosnaca obojetnosc rodzicow Oony wobec ich nabytku z roku tysiac dziewiecset piecdziesiatego piatego. W jakis sposob dom podobny byl do jej ojca. Ojciec czesto kosil trawniki, ale nie zbieral suchych lisci. Z pewnej odleglosci odporna na pogode farba na scianach wygladala przyzwoicie, ale gdyby przyjrzec sie jej z bliska, okazaloby sie. ze odlazi. Ganek zaczynal sie zapadac, a siatkowe drzwi byly dziurawe. Wstapilem tam w drodze z Provincetown, w trzecim tygodniu lipca. Pragnalem sie zorientowac, jaka dziewczyna jest Oona. Nie rozumialem, co ja ciagnelo do mezczyzny takiego jak Thomas Berryman. Przy pierwszym spotkaniu ojciec Oony potraktowal mnie z taka sama podejrzliwoscia jak jego corka. Nie chcial nic mowic. Zazadal, bym mu wreczyl swoj portfel. Stalismy na frontowym trawniku, a on sprawdzal moje karty kredytowe i podpisy na nich. -Moja gazeta zaplaci panu za wywiad - powiedzialem. Skinal glowa ale nie znaczylo to ani tak, ani nie. -Co pan wie o Oonie? - spytal. -Mialem okazje rozmawiac z nia. Opowiadala mi o panu i o matce. Wydaje mi sie, ze ma klopoty. 78 -Tak, to bylo nieuniknione - odparl. Wskazal rekana dom i poszedlem za nim.Tego popoludnia na chwiejnym ganku rozmawialem dwie godziny z Frankiem Quinnem. Mial czterdziesci trzy lata, na twarzy hodowal siwiejace faworyty, a jego nos, skladajacy sie z dwoch poduszeczek, byl plaski jak u mopsa. Nie wygladal na mezczyzne, ktory moglby splodzic Oone. Powiedzial mi, ze pracuje jako barman na zmianie od czwartej do pierwszej w "Mayflower", poludniowy Boston. Ale w jego barze nie dzialo sienie nielegalnego: nie bylo tam hazardu, narkotykow ani prostytutek. Przynosil do domu uczciwe sto szescdziesiat tygodniowo. Dalej mowil mi, ze do roku szescdziesiatego byl wierzacym katolikiem. Potem zachwycil go rytual anglikanski. Podobal mu sie, a poza tym ulegl czarowi ludowych piesni. Osobistym krzyzem ojca Oony a takze krzyzem jego rodziny, bylo jego upodobanie do mocnego piwa. Cierpial na cos, co nazywal "codzienna potrzeba". Zona Margaret i corka Oona byly dwiema najlepszymi sprawami, jakie trafily mu sie w zyciu. Wyznal mi to bez ogrodek. Chcial, bym mu powiedzial wszystko, co wiem o jego corce. Sam tez pragnal o niej mowic. Doskonale, pomyslalem i wlaczylem magnetofon. -Powinienem byl postepowac z Oonabardziej stanowczo - stwierdzil Frank Quinn miedzy dwoma lykami guinessa. Co chwila siegal do pudelka z ciasteczka mi. - Miala wiecej swobody niz inne dzieci. Ale byla taka ladna. Moze bylismy dla niej zbyt poblazliwi... zreszta nie wiem. To dobra dziewczyna. Wspaniala. Do chwili, gdy przestaje sie jej mowic, jaka jest cudowna. Wtedy doslownie sie roz pada i kazdego traktuje jak wroga. Nigdy sie nie nauczyla sobie z tym radzic. Ale moze nie musiala. Niektorzy ludzie nigdy nie musza. Dorastajac nie miala wielu kolezanek, za to chlopcow krecilo sie kolo niej az za duzo. Gdy w sobote po poludniu wracalem z pracy, mialem wrazenie, ze na trawniku przed domem odby wa sie wieczor kawalerski. Wszyscy ci chlopcy z liceum Cathedral... Marzyli, by poslala ich po lody pistacjowe, czy po cos innego... -Wiele o panu mowila - powiedzialem Frankowi Quinnowi. Quinn rozesmial sie dzwiecznie, jak operowy tenor. -Dobrze sie rozumielismy. Czesto chodzilismy na dlugie spacery po plazy. Ludzie patrzyli na mnie tak, jakbym byl jakims irlandzkim gangsterem, ktory po derwal mloda dziewczyne. Teraz Margaret martwi sie, ze Oona juz nie chodzi do kosciola. Nie moze sobie tego wybaczyc, ale sama tez przestala chodzic. Quinn zamilkl i tylko patrzyl mi twardo w twarz. Oczy blyszczaly mu od lez. -Pan to Thomas Berryman, prawda? - spytal w koncu. Bylem zbyt zdumiony, by odpowiedziec od razu. Pomyslalem, ze sie upil. Po chwili wyjasnilem jednak, ze nie jestem Berrymanem i zaczalem wyjmowac z kieszeni portfel, by jeszcze raz pokazac mu swoje dokumenty. -Nie, nie. - Chwycil mnie za reke. - Wiem, ze pan nie jest Berrymanem. Po prostu musialem sie upewnic. Chyba staje sie nerwowy. 79 Opowiedzial mi, ze Oona wspominala o Berrymanie, gdy w ostatnich miesiacach dzwonila do domu.Potem zaczal mowic o Jimmiem Hornie. Mowil, ze Oona rzucila to nazwisko podczas rozmowy telefonicznej trzeciego lipca. A on czwartego lipca przeczytal w gazecie, ze Jimmie Horn zostal zabity na Poludniu. Dodal jeszcze, ze Oona dzwonila do niego z Tennessee drugiego, trzeciego i czwartego lipca. Czwartego byla wprost rozhisteryzowana. Chcial, zebym mu wyjasnil, co ja tak wzburzylo, wiec opowiedzialem mu tyle, ile moglem. Margaret Quinn wrocila do domu troche po piatej. Frank i ja ciagle jeszcze siedzielismy na werandzie. Margaret byla szczupla brunetka. Przypominala swoja corke. Zgodzilem sie z Frankiem Quinnem, ze jest szczesliwym mezczyzna. Odnioslem wrazenie, ze ani ona, ani jej maz nie wiedza kim stala sie teraz Oona. W ich oczach nadal byla licealistka w plisowanej spodniczce i niebieskim sweterku. Polubilem Quinnow, ale takze im wspolczulem. Ogarniala mnie zgroza na mysl, co sie z nimi stanie, jezeli moja historia zostanie rozpowszechniona w calym kraju. Frank i Margaret Quinnowie byli calkowicie nieprzygotowani na to, by sobie z tym poradzic. Bo w koncu okazalo sie, ze nie byli to zli ludzie, tacy, ktorych bez trudu mozna powiazac z morderstwem, a takich sie wlasnie spodziewalem. W tym czasie moim klopotem bylo to, ze Oona Quinn opowiadala mi o wszystkim, co chcialem wiedziec. A przynajmniej tak mi sie wydawalo. Ale moze jednak po prostu klamala. Wcale mi sie to nie podobalo, ale z drugiej strony, nie moglem zadac, by kazdy robil wszystko, o co go poprosze. Gdy jechalem z Massachussets do Nowego Jorku, rozpetala sie szaroniebie-ska ulewa. Ruszylem w droge w sobote wieczorem, kolo wpol do siodmej. Ulewa nasilila sie jeszcze bardziej, gdy oddalalem sie od parku rozrywek Revere. Dziesiatki rodzin z malymi dziecmi nadjezdzaly z przeciwnej strony. Krople byly wielkie jak poldolarowki. Mimo upalu musialem zamknac okna samochodu. Deszcz ustal dopiero, gdy wyjezdzalem z promu w New London na Long Island. Zaczalem sie czuc jak L'il Abner, ktory ma wlasna chmure podazajaca za nim wszedzie, gdzie sie udaje. W domu Berrymana palily sie wszystkie swiatla. Lampy nad garazami wytyczaly szerokie sciezki wsrod trawy na wydmach. 80 Pojechalem podjazdem szurajac kolami po zwirze. Wyobrazalem sobie, ze w domu albo odbywa sie przyjecie, albo ktos popelnil samobojstwo.Zastalem Oone sama we frontowym pokoju. Owinieta kocem w czerwone gwiazdki, z golymi nogami, siedziala na kanapie i ogladala telewizje. -Ochs? - Spojrzala na ciemne siatkowe drzwi. - To ty, Ochs? Stalem na progu zastanawiajac sie, kogo tez innego mogla sie spodziewac. Potem zastukalem w futryne. -Czy jest tu ktos? - zawolalem. Zachowywalem sie tak, jakbym wlasnie wrocil z polowania. Czulem jakis przymus, by porozmawiac z nia o Tennessee. Ale ona nie byla w odpowiednim nastroju. -Mozemy porozmawiac jutro - powiedziala. - To nie ucieknie, a ty na dzis masz juz dosyc, chlopczyku. -Chlopczyku? - rozesmialem sie. Usiadlem na brudnym fotelu. Zostala po drugiej stronie pokoju, nadal owinieta w koc. Patrzyla na mnie z rozbawieniem. Lekki flircik miedzy dziewczyna a chlopcem, pomyslalem. Kanapa zatrzeszczala. Oona nagle wydala mi sie zmarznieta. Wygladala tak, jakby chciala, by ktos ja ukolysal. Przez jakis czas nic nie mowilismy. W telewizji szedl Easy Rider, ale sceny z Jackiem Nicholsonem juz sie skonczyly. Pomyslalem, ze Oona podobna jest do tych wysoko oplacanych, oszalamiajacych modelek... ale one tak sie zachowywaly tylko poza wybiegiem: drazliwe i wykonczone. Popatrzyla na mnie, na jej twarzy odmalowalo sie zaklopotanie, ale zaraz sie usmiechnela. -Pojde do siebie - powiedziala. Najpierw jednak przygotowala w kuchni kakao, a dopiero potem poszla po trzeszczacych schodach. Niosla cynowy kubek, z ktorego kakao wylewalo sie na jej koc jak stearyna ze swiecy. -Ochs - zawolala jeszcze. - Tom Berryman tu nie przyjedzie. Zostalem na dole probujac zrozumiec, co chciala przez to powiedziec. W koncu po jakichs dziesieciu minutach poszedlem do pokoju, w ktorym spalem, gdy goscilem w tym domu. Padlem plasko na sprezynowy materac. Nogi wystawaly mi za zelazne prety lozka. Lezalem w koszuli i bokserkach, patrzylem na czlowieczka na ksiezycu i o-garnialo mnie lekkie szalenstwo. Nie jest to moj najbardziej ulubiony sposob odpoczynku po ciezkim dniu, ale jednak jest to jakis sposob. Probowalem zastanowic sie nad tym, o co ja jutro pytac, ale nie moglem zebrac mysli. Przeciagnalem lampe na lancuszku nad lozko. Zdjalem koszule i podciagnalem pogniecione przescieradlo pod brode. Zaswedzial mnie swiezy zarost. W przescieradle znalazlem mnostwo piasku. Czlowieczek na ksiezycu byl spuchniety, jakby wlasnie odbyl walke na piesci. 6 - Numer Thomasa Berrymana 81 Uslyszalem bose kroki na korytarzu.Drzwi lazienki otworzyly sie, przekrecono kontakt lampy, zadzwieczaly butelki z kosmetykami. Oona przygotowywala sobie kapiel. Nie wiem, kiedy wyszla z lazienki, bo zdazylem przedtem zasnac. Rano wszystko dzialo sie jak zwykle. Ogrodnik na trawniku. Kurczace sie palce w welnianych skarpetkach. Nerwowosc Oony wobec mikrofonu. Moja nerwowosc wobec niej. Oona obiecala, ze powie mi wszystko, co chce wiedziec. Powiedziala tez, ze moja staroswiecka moralnosc wywarla na niej wrazenie. I nie byl to sposob na uglaskanie mnie. Mowila prawde. Nowy Jork, 21 czerwca Przed najwiekszym garazem Berrymana stoja czarny porsche traga, cadillac i mercedes 450SE w kolorze miety, z otwieranym dachem. Na samochodach zbieraja sie odchody mew i wszelkie inne smiecie. Wczesnym rankiem ktoregos dnia w ostatnim tygodniu czerwca Berryman zawiozl Oone mercedesem na Manhattan. Powietrze bylo ciezkie, jakby zamglone, dzieki czemu nie widzialo sie dokladnie przydroznych reklam. Przez cale dwie godziny jazdy rozmawiali i zartowali. Narzekajac na prognozy pogody i wiatr, Oona zwierzyla mu sie, jak ostatnio zauwazyla, ze poprawia wlosy przed lustrem co najmniej dwadziescia piec razy na dzien. Ale mowila to tak, jakby opowiadala dowcip. Wysadzil ja na Piatej Alei, by cos sobie kupila. Patrzyl, jak jej postac w lekkiej zoltej sukience przecina tlum ospalych urzednikow. Zniknela w Lord Taylor. Berryman zostawil samochod i wsiadl do powolnego miejskiego autobusu, ktorym pojechal do Central Park South, gdzie mial nadzieje spotkac siez Benem Toyem. Nie zastal Bena w jego apartamencie, wiec pomyslal, ze zlapie go przez telefon w swoim wlasnym mieszkaniu. Potem dzwonil do kwiaciarni, ktorej Toy byl wlascicielem, a gdy tam go rowniez nie zastal, telefonowal do mieszkan jego przyjaciolek. Zadna nic o nim nie wiedziala. W mieszkaniu Toya zaczal sie zastanawiac, co moglo sie z nim stac. Zapalil cygaretke i usiadl przy biurku. Nie pamietal takiego wypadku, by nie widzial sie z najsmieszniejszym facetem w Ameryce dluzej niz miesiac. Przez chwile myslal o Toyu, akurat na tyle podenerwowany, na ile mogl sobie pozwolic, a potem podszedl do sejfu w scianie. Otworzyl go i zobaczyl stosik piecdziesieciodolarowych banknotow i czerwony notes, z ktorego spisal pewien adres: 88 East End Avenue. Berryman wrocil do interesow, a interesem na teraz byl Jimmie Horn. 82 Zaparkowal na drugiego na Osiemdziesiatej Siodmej Wschodniej Ulicy i u-siadl na bagazniku mercedesa. Musial sie chwile zastanowic.Usilowal nie zwracac uwagi na nieustajacy nowojorski karnawal, ale oczywiscie mu sie to nie udalo. Zobaczyl biznesmena w maseczce z gazy, jadacego na kosztownym rowerze. Na zderzaku przyklejona byla plakietka z napisem: "Ten pojazd nie zanieczyszcza atmosfery". Gazowa maseczka pobudzila inwencje i poczucie humoru Berrymana. Kiedys na tym samym rogu minal sie z Joe Namathem i jego niezbyt ladna dziewczyna. Tlumaczyla Namathowi, ze nie musi jej trzymac za reke. I tyle, jesli chodzi o slawe i futbol. Berryman przeszedl obok budynkow z numerami 92, 94 i 100, idac w strone Osiemdziesiatej Szostej Ulicy. Zatrzymal sie przy koszu na smieci i reklamie piwa. Pogrzebal w odpadkach, ale nie znalazl niczego, co pasowaloby do jego planu. Jednak w eleganckim sklepie na Osiemdziesiatej Czwartej dostal modnapla-stikowa torbe. Byla doskonala. Uzyje jej jako maski. Szklane drzwi domu numer Osiemdziesiat Osiem przy East End byly bardzo eleganckie, w typowym nowojorskim stylu. Konczac palic cygaretke, Thomas Berryman wszedl do srodka. Chcial wygladac jak pewny siebie, wazny urzednik, i tak wygladal. Z oszklonej budki zagadnal go gruby portorykanski straznik. Siedzial przed rzedem monitorow, pokazujacych pojemniki na smieci na tylach budynku. Palil grube cygaro i wygladal jak general z jakiejs bananowej republiki. -Pan Ben Toy, proszpana? - spytal przez mikrofon. Ze schodow odezwal sie ktos niezbyt poprawnym angielskim: -Panie Toy, prosze tedy. -Mozpan isc na gore - zezwolil portier z nieposkromiona wladczoscia Podczas gdy winda jechala na trzydzieste pietro, Berryman pracowicie robil dziurki w swojej plastikowej torbie. Hol na trzydziestym pietrze, wylozony dywanem, byl pusty, luksusowy i cichy. Szukajac apartamentu z nazwiskiem "Romains" Berryman wlozyl torbe na glowe. Sciagnal tasiemke i torba zamknela sie jak kaptur. Przejrzal sie w jednym ze zloconych luster i az musial sie usmiechnac. Jego oczy patrzyly przez jedna duza szczeline a usta stanowily malutki czarny krazek. Nacisnal przycisk przy mieszkaniu Romainsa i gdzies w oddali uslyszal dzwonek. Drzwi uchylily sie na dlugosc lancucha i ukazala sie glowa o gestych jasnych wlosach i obwislych policzkach. -Z calapewnoscianie jest pan panem Toyem-zauwazylmezczyzna. - Kim pan jest, panie, hmm... zamaskowany nieznajomy? Berryman rozesmial sie. -Wolalbym, zeby pan nie widzial mojej twarzy - powiedzial zmieniajac tro che glos. - Jestem Berryman. Ben Toy jest zajety gdzie indziej. 83 -No dobrze - zgodzil sie falszerz Romains. Zdjal zloty lancuch. - Rozumiem, ze cos mu sie przydarzylo.-Skad pan o rym wie? -Ktos mi powiedzial. Bawialnia, do ktorej wszedl Berryman, byla duza i zaniedbana. Zobaczyl setki litografii, niektore zlozone na sterty przy scianach, jak w podrzednym antykwariacie. Berryman bez powodzenia staral sie ogarnac to wszystko wzrokiem. Romains poprowadzil go do bialego stolika przy oknie wychodzacym na East River i na ogromny neon. -Zamierza pan zaczac od wymiany uprzejmosci? - Falszerz zadal to pyta nie gniewnym tonem, ale jego obrzmiala twarz byla calkiem bez wyrazu. Mial smutne, zaczerwienione oczy, jak kurczak. Berryman przeczaco pokiwal glowa. Prawie nie patrzyl na Romainsa; przez chwile przygladal sie za to Hellgate Bridge, a potem przystapil do wyjasnienia powodu swojej wizyty. -Po pierwsze - powiedzial - potrzebuj e trzech praw jazdy wydanych w po ludniowych stanach, na przyklad w Georgii czy Poludniowej Karolinie, ale nie w Tennessee. Romains zapisal w notesie jedno slowko. -Po drugie, chce miec karty kredytowe na nazwiska figurujace na prawach jazdy. W ostatecznosci moze byc Diner's Club i BankAmericard. - Berryman wiedzial, ze te dwie karty najlatwiej sfalszowac. - I po trzecie - kontynuowal - przynajmniej na jednej z kart kredytowych musi byc moje zdjecie. Pan Romains zlozyl pomazane atramentem palce w czapeczke i usmiechnal sie. -Zdjecie, panie Berryman? Berryman wyciagnal koperte z kieszeni marynarki. Romains wyjal z niej zdjecie, trzymajac je ostroznie za brzezek. Pokazywalo mezczyzne w srednim wieku, z nosem pijaka i krotko ostrzyzonymi wlosami. Z cala pewnoscia nikt nie rozpoznalby na nim Thomasa Berrymana. -Oczywiscie. - Romains sporzadzil kolejna notatke. - Fotografia na jednej z kart kredytowych. Rozsadne zabezpieczenie przed kradzieza. -Czy beda z tym jakies klopoty? - spytal Berryman. Falszerz zajrzal w szczeline torby na glowie Berrymana, gdzie mozna sie bylo domyslac oczu. -Nie - odparl. - Prosze mi tylko powiedziec, kiedy i gdzie ma to byc do starczone. A ja powiem, ile trzeba zaplacic. Thomas Berryman wyciagnal z kieszeni nastepna koperte i podal Romainso-wi piecdziesieciodolarowe banknoty. Romains policzyl je. -Doskonale. - Skinal glowa. - Zawsze zadam polowy z gory. Teraz usmiechnal sie Berryman. 84 -Nie, przyjacielu - rzekl. - Ufam panu i zaplace cala sume juz teraz. Na dokumenty czekam cztery dni. - 1 powiedzial falszerzowi, gdzie ma je dostarczyc.Po opuszczeniu domu falszerza Berryman przeszedl East End Avenue, skrecil na Osiemdziesiata Dziewiata Ulice i bardzo powoli podszedl do kwiaciarni Toya. Minal kilku mlodych ludzi otaczajacych martwego mezczyzne w prochowcu, lezacego na chodniku. Nad jego twarza bzyczaly muchy, a dziewczyna wygladajaca jak wariatka odpedzala je egzemplarzem "New York Timesa". Ptaki i starzy ludzie, pomyslal Berryman, umieraja w Nowym Jorku w okropny sposob. On nigdy nie pozwolilby sobie na taka okropna smierc. Wiekszosc kwiatow zachowala jeszcze kolor, ale wyraznie zwiedly. Berryman stwierdzil, ze od tygodni nikt tu nie zagladal. Kwiaty na wysokich lodygach zwieszaly glowki przez krawedzie plastikowych wazonow i dzbankow; inne, hodowane w drewnianych okiennych skrzynkach, po prostu opadly na ziemie. Krotkie kwiaty opadly w stosach, zupelnie jakby ktos je tak ulozyl. Te najbardziej wonne, lilie i roze, wydzielaly jeszcze ciezki zapach, ale wiekszosc nie pachniala. Berryman powoli przeszedl przez sklep. Podnosil glowki martwych kwiatow i wachal. W kwiaciarni palila sie lampa u sufitu, oswietlajac kontuar. Po wejsciu Berrymana dzwonek na drzwiach ciagle jeszcze sie kolysal i dzwonil. -Hej, Ben - zawolal. - Benboy! Do diabla, Ben! Odpowiadalo mu tylko spokojne "szur-szur". Byl to odglos jego wlasnych krokow na drewnianej podlodze. W malym pokoiku na zapleczu tez nie bylo nikogo. Z kranu kapala woda na stosy zwiedlych kwiatow pozostawionych w zlewie. Sprawialy wrazenie sterty smieci. Niektore martwe kwiaty byly zapakowane w elegancki papier obwiazany wstazeczkami; do wielu bukietow przypieto bileciki. Berryman usiadl i napisal liscik: Ben, jestes wiekszym wariatem niz jakis cholerny szczur. Zadzwon do mnie na wyspe albo dostaniesz kopa w tylek Przykleil liscik tasma na wewnetrznej stronie szklanych wejsciowych drzwi. Wygladalo to jak zawiadomienie, ze sklep jest zamkniety z powodu smierci w rodzinie wlasciciela. Po wyjsciu na ulice Berryman przez jakis czas czul nerwowy tik w oku. Glowe wypelnialy mu mysli wieszczace wielkie klopoty czekajace dwoch zuchow, 85 ktorzy zawsze i wszedzie walczyli z wszystkimi i przeciw wszystkim, podrywali dziewczyny i okpiwali chlopcow w Teksasie. (Oczywiscie, jezeli ktos wierzy w zlowrozbne znaki).Hampton Bays, 23 czerwca Pod koniec czerwca przez kilka dni padalo. Wokol domu Berrymana ziemia zamienila sie w bloto, ocean pachnial bardziej slono niz zwykle, a wszystkie obite tkaninameble byly zimne i wilgotne w dotyku. Berryman skorzystal z okazji i odpoczywal. Gdy pojedzie do Tennessee, musi byc w dobrej formie. Lowil ryby w oceanie, zjadal je albo wrzucal z powrotem do wody. Uwazal, ze ocean jest inteligentny, ale blekitki nie. W kazdej chwili spodziewal sie wizyty Bena Toya, brudnego i zarosnietego jak bezdomny pies. Ktoregos ranka siedzial na tylnej werandzie, z ktorej widac bylo ocean. Saczyl Yuban z kubka i pojadal ciasteczka miodowe. Dochodzila juz dziewiata, ale bylo dosc ciemno i w domu palily sie swiatla. Kolysal sie na niskim fotelu, ziebiacym uda i plecy, i czytal gruba autobiografie Jimmiego Horna. Nosila tytul Jiminy. Czytal kazde slowo, radowalo go kazde zdanie, kazde zdjecie. Gdy docieral do konca strony, rozmyslal nad tym, co zostalo tak zrecznie opisane, zalowal, ze juz sie skonczylo, a potem powoli odwracal kartke i czytal nastepna strone. Nad jego glowa deszcz walil w dach, niebo bylo jak zaparowane, przybralo kolor tektury. W poblizu szumial ocean, ktory w deszczu i wietrze wydawal sie podwojnie mokry. Takie bylo ostatnie przyjemne wspomnienie Berrymana z jego kapitanskiego domu. Gdy tak siedzial kolyszac sie, czytajac i nucac, Oona wyszla na werande w meskim zoltym plaszczu nieprzemakalnym i kapelusiku do kompletu. -Czy cos z miasteczka Hampton Bays mogloby ci uprzyjemnic dzien? Berrymanowi przyszly do glowy jedynie gazety. Powiedziala, ze jedzie po wino, wolowine i kukurydze w kolbach. (Czy lubi kolby kukurydzy? Tak. Co najmniej pol tuzina na raz.) Po pieczarki, a takze mieczaki. (Czy lubi mieczaki z Little Neck? Tak, co najmniej tuzin na raz). Pobrnela przez bloto w sandalkach bez piet i na wysokich obcasach. Wybrala najlepszy samochod na takie bloto, cadillaka. Pomachala reka przez polksiezyc oczyszczony na szybach wycieraczkami. I odjechala. Berryman wrocil do ksiazki. To bedzie wspanialy dzien, pomyslal. Bylo mu wygodnie, cieszyl sie drobnymi przyjemnosciami, a Oona stawala sie doprawdy rozkoszna towarzyszka. 86 Czytal. Spokojnie wdychal i wydychal stechle powietrze. Nagle jego uwage rozproszyl jakis glosny lomot wewnatrz domu. Trzask. Lomot. Potem cisza. Potem znow lomot. Cisza.Powoli przeszedl przez dlugi hol, wszedl do bawialni, zatrzymal sie, zapalil lampe. Wzial z biurka rewolwer. Odlozyl go, bo byl to gest swiadczacy o poczatkach obledu. Znow wzial go do reki i wsadzil pod koszule, za pasek. Przeszedl do kuchni, w ktorej bylo jeszcze cieplo po sniadaniu. Na stole staly ciastka miodowe i kawa. Siatkowe drzwi nagle odchylily sie na zewnatrz, uderzyly w mur, a potem zamknely sie z hukiem. Berryman poszedl zamknac je na haczyk, by wiatr nimi nie hustal, i wtedy zobaczyl notke nabita na haczyk. TomTom, Ogrody to skaza Ziemi. Ty jestes jeszcze bardziej szalony. Nie moge zabic Jimmiego Horna. Bigben Oona wrocila spiewajac przeboje Carly Simon: "Anticipation" i "Mocking-bird". Niosla zbyt wiele produktow jak na dwie osoby. Zbyt wiele gazet nawet dla pieciu Berrymanow. Znalazla na werandzie mokry egzemplarz Jiminy Zawolala, ale nikt jej nie odpowiedzial. Nie zagladajac nawet do domu domyslila sie, ze Berryman znow wyjechal do pracy. Ale tym razem chyba wiedziala, o jaka prace chodzi. Przez reszte dnia wloczyla sie po domu. W przyplywie zlosci wyrzucila kukurydze, mieczaki i steki na trawnik. Zbila przy tym szybe w oknie bawialni, wychodzacym na pusta nadbrzezna szose. Deszcz zmoczyl dywan. Wiatr pedzil gazety po calym pokoju. Zatelefonowala do kolezanki na Cape Cod i do innej, w Kalifornii. Wydawalo jej sie, ze gdy tylko odlozy sluchawke na widelki, zaraz zadzwoni Ben Toy W koncu powiedziala mu, zeby sie odpieprzyl. Ocean byl wyjatkowo zimny jak na teporeroku, wysokie fale wyrzucaly na brzeg najrozmaitsze smiecie. Usiadla na kawalku drewna; mogla to byc czesc jakiegos domu, lodzi albo czegos w tym rodzaju. Zimna piana zmoczyla ja az do posladkow. Weszla do wody i od razu pierwsza fala przewrocila ja twarza w dol. Nalykala sie slonej wody i piasku. Poszla do domu. Obawiala sie, ze zlamala nos, bo wyginal sie pod dotykiem palcow. A moze zawsze byl zlamany. W tej chwili odczuwala wszystko wyjatkowo silnie. Piasek trzeszczacy w zebach. Ksztalt swoich nog. Poznym popoludniem zza chmur wyszlo wreszcie dziwnie pomaranczowe slonce. Na palu usiadla mewa, czekajac, az fotograf zrobi jej zdjecie na pocztowke. Oona miala mdlosci i jednoczesnie byla glodna. 87 Podniosla z trawnika jeden stek i w koncu go usmazyla. Zasnela przed osma. Snily jej sie jakies filmy puszczane w szybkim tempie, potem ona sama i Berry-man w katastroficznych scenach filmowych w stylu Richarda Avedona.Rano obudzila sie w calkiem innym nastroju. Sprzatnela to, co poprzedniego dnia zniszczyla i kazala Jamajczykowi umocowac wszystko, co tylko mogl. Obeszla dom, kazdy pokoj, i obejrzala przedmioty tak, jak nigdy przedtem. Zadzwonila na nowojorski numer Berrymana. Uslyszala automatyczna sekretarke. -Tu Oona - powiedziala. - Brak mi ciebie w H. Dzwonil Ben Toy. I jeszcze... Nie, to wszystko. Oona Quinn uznala, ze zostawiajac ja w swoim domu, Berryman podjal wobec niej zobowiazanie, a poniewaz lubila zarowno Toma, jak i jego styl zycia, postanowila przez jakis czas zostac z Berrymanem. Ouogue, 24 czerwca Paul Lasini byl do tego stopnia konserwatysta ze w wieku dwudziestu trzech lat myslal, iz Frank Sinatra jest najwiekszym piosenkarzem w historii swiata. Studiowal na uniwersytecie S. John's, a podczas wakacji pracowal jako policjant w Ouogue. Byl ostatnim czlowiekiem, ktory widzial najsmieszniejszego faceta w Ameryce. Dwudziestego czwartego czerwca Lasini wlasnie jadl chinszczyzne na kolacje. kiedy Ben Toy wszedl na komisariat mowiac sam do siebie. Lasini rozesmial sie. Przybysz spojrzal na niego w oslupieniu. Oslupialy albo pijany w trupa, obijal sie po pomieszczeniu. Na jednej nodze mial tenisowke, na drugiej sandal. Jego jasne wlosy byly rozczochrane. Zlal sie w spodnie. Na nogawce szortow khaki widniala wielka plama. -Oona Quinn jest moja lewa reka. - Ben Toy slinil sie. - John Harley jest moja prawa reka. -Lepiej usiadz, bo zaraz upadniesz - poradzil Lasini. Sierzant dyzurny, policyjny weteran nazwiskiem Fali, o rozowej, nabrzmialej twarzy, podniosl wzrok znad "Daily News". Palcem zaznaczyl miejsce, do ktorego doczytal wyniki rozgrywek baseballowych. Spojrzal z ukosa na Toya. -Hej, ty! - krzyknal nie podnoszac sie z krzesla. Ben Toy odwrocil sie ku niemu. -Kto jest kim? - Zadal to pytanie tak powaznie, jakby chcial sie dowiedziec czegos na temat pogrzebu ukochanej osoby w obcym kraju. Fali lekko sie zirytowal i czknal. -O co mu chodzi? - Spojrzal na Lasiniego. - O czym ten tu mowi? Co za swinstwo przychodzic w porze kolacji. Lasini pokiwal glowa i popil wody sodowej. 88 -Spojrz na jego buty - powiedzial i rozesmial sie.Fali ze zloscia obszedl biurko i stanal przed Toyem. -Kto cie dzis rano ubieral? - spytal. Twarz mial nieprzenikniona jak poke-rzysta. -Oona Quinn jest moja lewa reka. - Ben Toy probowal wyjasnic to jeszcze raz. Powoli wpadal w panike. - Harley John jest moja prawa reka. Bum, bum, bum - rozpostarl potezne ramiona. - Zabici. - Mrugnal, wykazujac calkiem dobre poczucie czasu, i zaczal krazyc wokol betonowych scian pokoju. Usilujac wyciagnac papierosa, rozerwal wszystkie na kawalki. Papierosy rozsypaly sie po linoleum. - Kto jest kim? - Zazgrzytal zebami o dwa metry od Paula Lasiniego. - Nie jestem wariatem. Student prawa nie odezwal sie. Gruby sierzant zawrocil za biurko. Jego kolacja juz wystygla. -Kto jest kim? - krzyknal Ben Toy. - Kto jest kim? Kto jest kim? Tym razem Lasini odpowiedzial. Oona Quinn i Harley John. Lewa i prawa. Toy usmiechnal sie do Lasiniego. Spod koszuli wyciagnal mauzera o dlugiej lufie. Podal go Lasiniemu, ktory wzial bron za koniec lufy z taka ostroznoscia jakby to byla mokra pieluszka. -W ten sposob, chlopcze - poinstruowal go Ben Toy, pokazujac wlasciwa po stawe: obie rece na brani, ramiona wyprostowane, nogi lekko ugiete w kolanach. Po tem obojetnie podszedl do lawki, usiadl i zajal sie okrecaniem szalika wokol pasa. Inny student prawa zrobil Benowi Toyowi dwa zdjecia i pobral odciski palcow uzywajac do tego zwyklego atramentu. Doszlo do drobnej utarczki i Toy uderzyl Lasiniego. Bylo to glosne uderzenie prawa piescia w szczeke. Toy byl dobrym bokserem, wykazywal wlasciwa agresje i nie bal sie, ze sam oberwie. Sierzant Fali uciszyl go od tylu butelka wody sodowej. W samochodzie, majac miedzy soba zwiazanego Bena Toya, Fali i Lasini spowaznieli. Naradzali sie szeptem. Szsz, szsz, szsz. -Kto jest kim? - pytal co chwila Ben Toy. Paul Lasini, ktoremu na policzku i szczece juz zaczely wystepowac siniaki, dawal niewlasciwe odpowiedzi z zemsty za ciosy. -Chcialbym, zebys powtorzyl te liczby - powiedzial lekarz dyzurny w izbie przyjec. Byl to ciemny pokoj, polozony na koncu tajemniczego podziemnego tunelu. Na suficie krzyzowaly sie zazolcone rury. -To dom wariatow. - Toy rozejrzal sie wokol siebie, popatrzyl na sciany i aparat rentgenowski. - Dobrze - powiedzial. - W moim mozgu wystapil brak rownowagi chemicznej. Lepiej niech pan to zapisze. 89 -Licz do przodu i wstecz. - Lekarz zachowywal sie przyjaznie, ale stanowczo. - Ben, posluchaj jeszcze raz. Nie patrz na sciane. Liczby nie sa wypisane na scianie... Dziekuje... No, prosze. Trzysta dwadziescia osiem...Cztery tysiace sie demset dwadziescia dziewiec... Ben Toy uderzyl piescia w wylozony cerata blat stolu. -Ktora moja reka jest prawa? - spytal. -Nie mysl teraz o rekach - polecil lekarz. - Powtorze ci jeszcze raz liczby. -Dwa dziewiec - powiedzial Ben Toy. - Kto jest kim, ty sukinsynu? Pieciu pielegniarzy i lekarz wyszli z Benem Toyem na dwor i poprowadzili go trawnikami na oddzial zamkniety. Umiescili go w celi i oddali pod nadzor dwoch pielegniarzy. Przez dwie godziny pozostawiono go w mokrym kaftanie, a potem podano mu tyle torazyny, ze nawet trudno mu bylo przewrocic sie na materacu na drugi bok. Podczas zmiany od dwudziestej trzeciej do siodmej pielegniarze sporzadzili nastepujace notatki: Ben T, w stanie wielkiego pobudzenia, zostal przyjety wieczorem. Pacjent tlucze na plasko reka w materac i mowi: " To Oona Quinn" (albo She-pherd, Berryman, Horn, lub jeszcze inne nazwiska). Potem tlucze druga reka. Wymawia inne nazwiska. Pacjent pyta pielegniarzy, ktora reka jest ktora. Na zadanie przestaje pytac, ale po kilku minutach znow zaczyna. Koncentruje uwage najwyzej przez trzydziesci sekund. Twierdzi, ze zastrzelil kilku ludzi, ale to jest nieprawdopodobne. Wie sporo o interesach i moze byc zbankrutowanym biznesmenem. Pacjent nie ma klopotow ze snem. Rano doktor Alan Shulman przeczytal raporty pielegniarzy. Z Oona Quinn skontaktowano sie tego samego popoludnia, pod numerem Thomasa Berrymana. Wyjasnila, ze Ben Toy jej nie zastrzelil. Przyznala, ze go zna i powiedziala, ze chcialaby przyjechac i z nim porozmawiac. Jest przyjacielem jej przyjaciela. Powiedziala rowniez, ze nie zna innych przyjaciol ani wspolnikow Toya: ani Harleya Wynna, ani Jamesa Horna. Nigdy o nich nie slyszala. Hampton Bays, 24 czerwca Nie moglem oderwac oczu od Oony Quinn. Stanela w drzwiach i spojrzala na dom Berrymana. Potem wrzucila klucze do torebki wielkiej jak konskie juki. Tego dnia miala na sobie granatowa spodniczke. luzna biala bluzke i byla umalowana. Wygladala jak mloda kobieta robiaca kariere w Nowym Jorku. 90 Ja bylem w drodze do Tennessee, ona wybierala sie do Nowej Anglii, z wizyta do przyjaciol w Cape Cod, jak powiedziala. Moze zatrzyma sie na jakis czas w Revere. Postanowilismy razem pojechac na lotnisko.Pinto paskudnie podskakiwal na spokojnej wiejskiej drodze prowadzacej do autostrady na Long Island. -Jak dlugo zamierzasz tam zostac? - spytalem przekrzykujac silnik. -Nie wiem. Jeszcze sie nad tym nie zastanawialam. Zawahalem sie, zanim zaczalem mowic dalej. Byla w jednym z tych swoich beznadziejnych nastrojow. Bez przerwy odgarniala czarne wlosy z twarzy. -Chcialem ci cos powiedziec. Cos waznego - odezwalem sie w koncu. - Bede to kontynuowal - zaczalem i na chwile zamilklem. - Ten reportaz... Oona przerwala mi: -Wszystko w porzadku, Ochs. Po prostu wykonujesz swojaprace. Przeczesalem palcami wlosy. Jestem zbyt niezdarny, by elegancko przepra szac. A nie chcialbym zrujnowac zycia tej mlodej kobiecie. Wreszcie dojechalismy do pietrowego, betonowego budynku, w ktorym miescila sie hala odlotow linii Eastern do Bostonu. Oona zostala w samochodzie chwile dluzej i wszyscy nowojorscy taksowkarze zaczeli na nas wsciekle trabic. Jakis rozzloszczony poslaniec walnal gazeta w moja szybe. W koncu wysiadla, uderzajac sie po nogach wielka skorzana walizka. Pomyslalem, ze taka prostokatna walizka jest raczej w stylu jej rodzicow niz w stylu Thomasa Berrymana. Oona zniknela w terminalu nie ogladajac sie za siebie. Doszedlem do wniosku, ze ma dosc. Bylem pewny, ze Frank i Margaret Quin-nowie tez majadosc... tak wiec tutaj, przed wejsciem do budynku lotniska, podjalem pewna decyzje. Postanowilem, ze w historii, ktora napisze, nadam tej rodzinie zmienione nazwisko. Wtedy wlasnie wymyslilem dla nich nazwisko "Quinn". To wlasnie niektorzy nazywaja ochrona zrodla informacji. Ja to nazywam przyzwoitoscia a mysle, ze Walter i Edna Jonesowie, w malym, zacofanym miasteczku Zebulon, nazywaja to wyrafinowaniem. 91 92 Czesc czwartaPierwsza detektywistyczna opowiesc Poludnia 93 94 Nashville, poczatek wrzesniaGdy wreszcie wrocilem na Poludnie, zblizaly sie juz wybory. WNashville nadal bylo zielono i pieknie. Niebo przybralo jesienny blekit. Mielismy pelnie babiego lata. Od dziewiatego lipca przebywalem w pieciu stanach, wlaczajac w to Dystrykt Kolumbia. Jezdzilem do Nowego Jorku, Massachusetts, Pensylwanii, Waszyngtonu i Teksasu. Prawie juz mialem moja historie. Mialem tez krecona brode w kolorze miodu. Broda straszyla staruszki z Poludnia, male dzieci i moich wydawcow. Drobne klopoty: Podczas tych kilku tygodni mojej nieobecnosci stare kumoszki z naszej ulicy byly pewne, ze ucieklem od rodziny. Wysiedzialy zachwycajaca opowiastke, w ktorej zostalem wyrzucony z pracy, a potem spedzilem cale lato krecac sie po torach wyscigowych na Wschodzie. Gruba Letitia Mills spytala, czy sadzilem, ze w taki sposob potrafie odnalezc swoja tozsamosc... albo cos rownie idiotycznego. Moglem jej odpowiedziec tylko brzydkim slowem. A ona mogla tylko uchylic przede mna swoj malutki kapelusik z czarna woalka To jej sposob na powiedzenie: "Idz do diabla!". "Citizen-Reporter" chcial, zebym mu poswiecil swoj wolny czas. Caly! Powiedzieli, ze dzieki historii Thomasa Berrymana awansuje na stanowisko starszego redaktora. Podniesli mi tygodniowke z dwustu szescdziesieciu dolarow na trzysta dwadziescia piec, wiec natychmiast kupilem srebrzyste audi fox. Moj trawnik nie byl strzyzony od miesiecy; lezaly na nim stosy lisci i chwastow. 95 Siatkowe okna nadal tkwily w ramach, jak latem. Siatkowe drzwi. Zepsuty hamak.Wieksze klopoty: Moja zona Nan byla zdenerwowana i wsciekla. Chciala wiedziec, czy jestem teraz szczesliwy, wiec powiedzialem jej, ze nie, ale jestem zaniepokojony. Czytala nowojorskie notatki; niestety nie zareagowala tak, jak tego potrzebowalem. Chodzila na kurs karate na Wolnym Uniwersytecie Nashville i grozila, ze cos polamie. Jednak nowe audi jej sie spodobalo. Dziewczynki zapomnialy, jakie jest moje miejsce w rodzinie. Nie znaly dobrze tego czlowieka, ktory wyhodowal sobie rudoblond brode. Podspiewywaly "zlikwiduj to" i "Gilette najlepsza dla mezczyzny" tak, zebym to slyszal. Czasami kladlem jedna albo obie na podlodze, pocieralem broda ich gole brzuszki, i wtedy sie smialy. Cat miala isc do czwartej klasy i przejmowala sie sprawami dojazdu szkolnym autobusem. Pytala, czy bede codziennie ja wozil samochodem tam i z powrotem, co zajmowaloby poltorej godziny. Opowiadala mi o kolezankach, ktore wybieraly sie do Akademii Baptystow. Moja mlodsza corka, Janie, zaczynala interesowac sie chlopcami z Poludnia. Mowila, ze segregacja jest okropna. Z powodu nowego stanowiska musialem ustalic sobie w redakcji dosc niezwykly rozklad zajec. Pisalem wczesnie rano (od piatej do dziewiatej), a poznym wieczorem wybieralem sie na przejazdzke i zagladalem do ksiegarn. Miedzy jednym a drugim dokonywalem koniecznych napraw w domu i udzielalem sie towarzysko. W tamtych dniach w Nashville bylo spokojnie, a zwlaszcza panowalo milczenie wokol wyborow. Zarowno "The Banner", jak i "Tennessean" interesowaly sie glownie sledztwem w sprawie bylego gubernatora Johnboya Terrella. Napisalem kilka okolicznosciowych artykulow dotyczacych sprawy, ale -dzieki temu, ze nie musialem sie juz liczyc z terminami w gazecie ani z ograniczeniami dotyczacymi dlugosci artykulu- zajmowalem sie przede wszystkim Thomasem Berrymanem. Nadal nie wiedzialem, co sie stalo z Berrymanem po strzelaninie. Potem odkrylem, ze Oona wpuscila mnie w maliny. Mialem zreszta odkryc jeszcze wiele nieprzyjemnych drobiazgow. Lewis Rosten uwaza, ze prawdziwa kryminalna historia w stylu Dashiella Hametta czy Fredericka Forsytha zaczela sie dopiero po moim powrocie do Nash-ville. 96 I chociaz to, co robilem przez pewne szesc tygodni mojego zycia, podaje w watpliwosc absolutna prawde tego stwiedzenia, Lewis ma czesciowo racje.Jesienia on, ja, i inni dziennikarze "Citizena" zebralismy okolo dwustu piecdziesieciu stron notatek, wywiadow, numerow telefonow, rachunkow hotelowych i restauracyjnych i najrozmaitszego rodzaju dokumentow. Bylo tego tyle, ze kazdy z nas moglby napisac prace doktorska na temat Thomasa Johna Berrymana, Jeffersona Johna Terrella, Bertrama Poole'a czy Josepha Dominicka Cubbaha. Lewis takze pisal ksiazke, ale procz tego mial swiadomosc swoich obowiazkow jako wydawca. Na przyklad siedzial w redakcji "Citizena", przegladal jakies stare rachunki, a potem dzwonil do mnie o polnocy i pytal, czy moglbym sie z nim spotkac w "Lummie's Hart of Dixie". -Po prostu chcialbym obgadac z toba kilka moich teorii w sprawie Berrymana - zarzucal haczyk. - Ochs, to ci zajmie tylko pol godzinki. I najczesciej szedlem sie z nim spotkac. "Lummie's Hart of Dude" to bar, w ktorym jedza lunch prawie wszyscy z "Ci-tizen-Reporter", ale po piatej przychodza do niego "zwykli" ludzie. Tloczno jest tam wtedy od marnych piosenkarzy country, ktorzy wslizguja sie do twojej lozy i wykonuja smetnapiosenke za jedno piwo sterling. Wedlug mnie sa to najlepsze, a w kazdym razie najtansze koncerty w miescie. Jednak jak na standardy Tennessee, to tylko zwykly bar, do ktorego ludzie wpadaja na pogawedki. Dzieki mojemu wzrostowi, metr dziewiecdziesiat siedem, i radosnemu usposobieniu, wszyscy mnie tam toleruja. Natomiast jesli chodzi o Lewisa Rostena, sprawy wygladaja inaczej. Z tego powodu zawsze staralismy sie zarezerwowac jedna z wykladanych czerwonym winylem loz znajdujacych sie blisko wyjscia. Jakies dwadziescia minut zajmowalo nam przejrzenie wszystkich naszych notatek, ktore pokrywaly kazdy centymetr kwadratowy stolu i lawek. Dopiero potem rozpoczynalismy rytualne dyskusje o tym, co i w ktorym artykule zamiescic. Ten list jest typowym przykladem dokumentu, jakie przynosilismy do baru, by zdecydowac, co z nimi zrobic. Znalazlem go w skrzynce na listy w poniedzialek w ostatnich dniach wrzesnia. Szanowny Panie Ochs Jones. Jestem inspektorem celnym. Mieszkam w Rockaway Beach, Quenns, Nowy Jork. Niedawno przeczytalem w "Parade "jeden zpana artykulow o zabojcy Thomasie Berrymanie. Byl to artykul z siodmego wrzesnia. 97 Pisze w nastepujacej sprawie. Pod koniec lipca przyslano mi rachunek Diner s Club za cztery kolacje w restauracji " Tale of the Fox" w Nashville, Tennessee. Tylko ze ja nigdy nie bylem w Tennessee, a gdy sprawdzilem portfel, zauwazylem, ze brakuje mi karty Diner s Club, a takze paru innych. Na rachunku widnialo nazwisko J.P Golfy, czyli moje. Dopiero w ostatnim miesiacu wysledzono, ze uzywal ich Thomas Berryman. Do kazdego rachunku dolaczono wykaz zamowionych potraw:1 wodka gimlet 1 sirloin 1 kawa Zaczalem nawet wyobrazac sobie, jakim czlowiekiem musi byc taki zlodziej, zamawiajacy sobie rozkoszne male kolacyjki. Nie wiem, ile ta informacja jest dla pana warta, ale tez nie sadze, bym byl jedyna osoba, ktora placi za te kolacje. John Pactrick Golfy Najdziwniejsza rzecza bylo to, ze J.P. Golly otrzymal juz od Diner's Club zwrot utraconej sumy. "Citizen-Reporter" oczywiscie nie mial obowiazku zrekompensowac mu straty ale i tak sprawdzilismy to w Diner's Club. Rosten i ja sprawdzalismy wszystko, co tylko mozna bylo sprawdzic. Moses Reed napisal artykul wstepny o Jimmiem Hornie dzien po tym, jak Horn zostal wybrany w roku 1970. Natychmiast przeprowadzono badanie opinii publicznej na temat tego artykulu, a przednie i tylne okna samochodu Reeda wybili mezczyzni i chlopcy ze Sluggersow z Louisville. Artykul zaczynal sie tak: Na zdjeciach z dziecinstwa Jimmie Lee Horn, chlopiec o kwadratowej szczece, w typie Cassiusa Claya, wyglada jak urodzony przywodca. Pierwsze lata pracy Horna w szkolnictwie Nashville potwierdzaja to wrazenie. Gdyby to miasto przewidzialo, ze wlasnie tego chlopca nalezy wybrac sposrod dzieci dorastajacych w tym samym czasie w biednych dzielnicach i starannie sie nim zajac; gdyby to miasto umozliwilo Hornowi normalne ksztalcenie w ciagu dwudziestu jeden lat (wlaczajac nauke w jednym z uniwersytetow Ivy*); gdyby to miasto dalo mu ksiazke Olivera Wendella Holmesa w twardej oprawie, ktora to ksiazke sam sobie kupil po maturze w liceum Pearl High; gdyby to miasto troszczylo sie o tak uzdolnionego mlodego czlowieka bardziej niz troszczy sie o kogos, kto w przyszlosci zostanie kierowca autobusu... * Ivy League - osiem najbardziej renomowanych i prestizowych uniwersytetow we wschodnich stanach USA (przyp. tlum.). 98 ... gdybysmy my dobrzy obywatele Naslwille, zrobili to wszystko, a przynajmniej jedna z tych rzeczy, wtedy moze potrafilibysmy zrozumiec, co stalo sie w tym tygodniu.Ale poniewaz nie zrobilismy dla Jimmiego Lee Horna zadnej z tych rzeczy, a wprost przeciwnie, spiskowalismy, by opoznic jego rozwoj, dzis nasze miasto przezywa szok Przezywamy szok, a wielu z nas odczuwa zbozny wstyd widzac droge, jaka przeszedl Jimmie Horn z ubogiej dzielnicy, by zostac naszym burmistrzem...by zostac tym czlowiekiem, jakim jest dzisiaj... Ja poznalem osobiscie Homa i jego rodzine dlugo po wyborach tysiac dziewiecset siedemdziesiatego roku. Chociaz moze to zabrzmiec jak falszywa skromnosc ze strony czlowieka, ktory dostal nagrody za artykuly o nim, musze powiedziec, ze Horn zbudowal wokol siebie najlepiej wypracowany system obronny, jaki kiedykolwiek widzialem. Jednym z elementow tego systemu byl szybki, zartobliwy sposob mowienia, ktory prowadzil innych dziennikarzy do wniosku, ze Horn jest "szczesliwym czarnuchem". Nie wierze, by Horn byl szczesliwy. To jedna z niewielu rzeczy, ktorych jestem calkowicie pewny. Nie byl czlowiekiem wolnym. Sam siebie uwarunkowal tak, by stac sie przywodca czarnych i ich rzecznikiem. Tylko tym zyl. Oprocz kilku przypadkow, kiedy sie nie pilnowal, a i to na ogol bylo zamierzone, nigdy nie widzialem Jimmiego Horna jako prywatnego czlowieka. Jednak przez te wszystkie lata zebralem kolekcje tasm dotyczacych wylacznie Horna publicznego: mysliciela, pisarza, poskramiacza glupoty... Jimmie Horn mowi o Jimie Crowie: Zaraz po tym, jak wojna w Wietnamie stala sie dla nas wazna, w roku tysiac dziewiecset szescdziesiatym siodmym, najlepszy przyjaciel mojego mlodszego brata, weteran i pracownik stacji benzynowej Esso, zostal wylowiony z rzeki Cumberland z jadrami w kieszeni dzinsow. Widzicie, plotkowano, ze spotyka sie z biala kobieta. A nawet gorzej, ze czesto z nia sypia. Teraz dochodzimy do polowy roku siedemdziesiatego. Nie biorac pod uwage zadnych wydarzen z przeszlosci, pewni specjalisci uwazaja ze moglbym zostac senatorem ze stanu Tennessee. Zupelnie tak, jakbysmy byli w Massa-chussetts. No, nie wiem. Nie wiem, czy cos moze zmienic sie az tak szybko. Jim Crow nie zyje, ale go nie zapomniano. O tym, jak sie traktuje Czarnych na Poludniu Wierzcie albo nie, ale zawsze cenilem honor, goscinnosc i uprzejmosc, ktorymi szczyci sie Poludnie. 99 Lubie tutejszy sposob zycia o wiele bardziej niz ten, ktory poznalem na Polnocy.Szeryf z Jackson City powiedzial: "Jedyna rzecza, ktora sprawia mi wieksza przyjemnosc niz aresztowanie czarnucha, jest zlapanie siedmiofuntowego okonia". To mi sie spodobalo. Lubie wiedziec, kim sa oni, a kim jestesmy my. O Jamesie Earlu Rayu: To najsmutniejsza rzecz, o jakiej slyszalem. Cale postepowanie sadowe w Memphis, w przypadku najbardziej sensacyjnej i odrazajacej zbrodni stulecia, zabojstwa Kinga popelnionego z zimna krwia, trwalo dwie godziny i dwadziescia piec minut... Proces skonczyl sie po niecalych trzech godzinach, podczas ktorych nawet nie zastosowano formalnych procedur sadowych. Nie poddano Jamesa Earla Raya krzyzowemu ogniowi pytan, zreszta nie zastosowano go takze wobec nikogo innego. Wszystko rozegralo sie w mgnieniu oka, zajelo tyle czasu, ile trwa ukaszenie komara. Potem, trzy lata temu, gdy zajalem sie polityka, pojechalem do stanowego wiezienia w Bruskey, by porozmawiac z Rayem. Ray, w niebieskich dzinsach i roboczej koszuli, zamiatal liscie. Wygladal jak zwykly dozorca. Usiedlismy na lawce. Z jakiegos niezrozumialego powodu poczestowal mnie papierosem. -Chcesz wiedziec, jak to zrobilem - powiedzial. -Nie - odparlem. - Chcialbym wiedziec, kto to zrobil. Ray usmiechnal sie i zapalil papierosa, chociaz jednego mial juz w ustach. Pociagal obydwa przez kilka nastepnych minut i patrzyl w ziemie. Nie odezwal sie slowem. Mysle, ze dobrze sie bawil. Po raz pierwszy, chociaz wlasciwie nie wiem dlaczego, uzyskalem pewnosc, ze to on wlasnie byl sprawca. Uwierzylem, ze zrobil to dla wlasnej satysfakcji i ze ten czyn napawa go duma. Niedawno przeniesiono go do Nashville, zupelnie jakby nie bylo innych wiezien. Znow sklada apelacje. I teraz znow nikt nie wierzy, ze to on jest morderca. O pewnym artykule w gazecie, napisanym przez Amy Yanderbilt: Wczoraj wieczorem rozmawialismy z Maureen o lekcji etykiety dla czarnych, ktorzy doswiadczaja awansu spolecznego. Lekcja wygladala tak: dwoch czarnych malarzy pracuje na dachu wysokiego budynku i jeden zaczyna spadac. -Hej, ty, nie spadaj - mowi drugi. -Nic na to nie poradze, juz lece - wola poszkodowany. -Ale przeciez nie mozesz zleciec na biala pania, ktora tu wlasnie przechodzi - perswaduje jego przyjaciel. Wtedy spadajacy zatrzymuje sie i wraca na dach. 100 Taka etykieta obowiazuje czarnych. Wyczytalem to w slicznym artykuliku paniYanderbilt.O tym, jak to jest, gdy ktos do ciebie strzela: Czytalem, ze doktor King wiele o tym myslal. Uwazal, ze bylby to sposob na uwiarygodnienie jego dzialalnosci. Jednak nie sadze, by tego chcial, chociaz niektorzy tak pisza. Widzialem, jak zastrzelono Jamesa Mereditha. W szescdziesiatym szostym, w Hernando, Missisipi. Strzelono mu w brzuch. Mial na sobie koszulke w paski z krotkimi rekawami, ktora doslownie stala sie czerwona. Meredith czolgal sie na czworakach na pobocze szosy, zanim ktos rzucil mu sie na pomoc. Ten widok wcale nie byl dla mnie inspirujacy. Jednak teraz podchodze do tej sprawy w sposob bardziej fatalistyczny Staram sie rozmawiac o tym otwarcie, nawet z rodzina. Moge zartowac, ze cos takiego mi sie przydarzy, gdy wyjade z miasta albo ze stanu. W Nashville czuje sie bezpiecznie. 0 strachu: Strach to jedyna rzecz, ktora trzymala przy zyciu czarnych ludzi z Poludnia. Moja babcia lubila opowiadac nam pewna historyjke - a babcia byla twarda kobieta baptystka i nigdy nie przesadzala, a juz tym bardziej nie klamala. Mowila, ze w czasach niewolnictwa ludzie tak sie bali bialych, ze wkladali glowy do garnkow albo piecow zanim odwazyli sie modlic na glos. Pamietam tez zdanie, ktore slyszalem prawie codziennie, gdy dorastalem: "A jesli biali sie dowiedza?". 1 wlasnie dlatego... przede wszystkim dlatego czarny przywodca nie moze okazywac strachu. Oczywiscie teraz, gdy mam juz trzydziesci siedem lat, jestem o wiele odwazniejszy niz wtedy, gdy mialem dwadziescia piec. (Smiechy na sali). Ochs, przeciez mnie znasz. Ale tak naprawde wcale go nie znalem. Nashville, 25 czerwca Marblehead Horn, sentymentalny drobny biznesmen - wlasciciel sklepiku z warzywami - hodowal wspaniala dziesieciocentymetrowa czupryne na glowie syna. Dbal o nia przez trzynascie lat jak dobry ogrodnik o trawniki, a potem pozwolil synowi zdecydowac, czy chce dalej tak sie strzyc. Jimmie Horn chcial. Takie uczesanie nie bylo ani modne, ani nowoczesne; datowalo sie z wczesnych dni Rekonstrukcji* w Nashville. Z czasow nieobiecanej ziemi, zanim jesz- * Rekonstrukcja - okres po Wojnie Secesyjnej, gdy Poludnie okupowaly wojska Polnocy (przyp. tlum.). 101 cze Tennessee uchwalilo pierwsze z praw Jima Crowa. Fryzura wygladala dziwnie, i w jakis sposob wywarla wplyw na Jimmiego.Ludzie na ogol lubili jego szorstki sposob bycia. Ja tez lubilem. Jednak pewnemu konsultantowi politycznemu, nazwiskiem Santo Massimino, wcale sie to nie podobalo. Powiedzial Jimmiemu, ze taka postawa odbierze mu glosy na wschodzie stanu Tennessee, i mial racje. Namawial go, by wygladzil troche swoje maniery, zanim rozpocznie kampanie do Senatu Stanow Zjednoczonych, chociaz rozumie, jakie to jest trudne - a Jimmie Horn zapewnil go, ze sie postara. Fryzjer Robinson byl mily i ulegly na swoj wlasny sposob. Jak bardzo stary czarnuch, przywieziony tu na statku niewolniczym. Ostrzyl brzytwe na pasku, jak w dawnych czasach. Uginaly mu sie kolana w workowatych spodniach. Co chwila szczerzyl zolta sztuczna szczeke. -Taaa, to pra'da- powiedzial wreszcie. - Moje najstarsze wyjechalo do Nigerii. Jimmie Horn usmiechnal sie i klepnal go w tylek, gdy przechodzili do fotela w rytualnym tancu zakladow fryzjerskich. -Tam twoj synek zestarzeje sie przedwczesnie. - Burmistrz zmusil sie do kolejnego milego usmiechu. - Ja tez mam siwe wlosy... och... na piersi. To smut na prawda. Starzec cos mruknal i przechylil glowe, jakby cos mu przyszlo na mysl. -Jimmie Hornie, gdybys ty byl naprawde stary, ja musialbym juz byc martwy. Podbiegl do szuflady i wyciagnal z niej nozyczki. Usmiechnal sie uprzejmie. -Jak zwykle?-spytal. Horn potrzasnal zbyt dluga czupryna. Usta mu zadrgaly w usmiechu. Zaslonil je reka. -Czy slyszales - zapytal - o politycznych konsultantach? Robinson przemyslal sprawe. -Nie, nigdy o nich nie slyszalem - odparl wreszcie. Podczas strzyzenia burmistrz rzadko patrzyl w gore. Wolal wpatrywac sie w sciany obite tapetaw sloniki. Opowiedzial swojemu fryzjerowi o prosbie Santo Massimina. Gdy praca dobiegla konca, fryzjer odsunal sie i usiadl przy drzwiach, na krzesle z prostym oparciem. Popatrzyl na ulice. Ponad dwiema fotografiami Horna z autografem, wystawionymi w oknie. Ponad rewersem plakatu Vitalisa. Ponad reklama fryzury afro. A potem spojrzal na nowa czerwono-bialo-niebieska pilke do koszykowki, podpisana przez czlonkow Memphis Tams. Zapalil zgaslego camela i zaciagnal sie tak, jakby papieros mial kolce. 102 Mali chlopcy z okraglymi brzuszkami przebiegli przed drzwiami grajac w palanta. To bylo zbzikowane lato. Jimmie Horn pomyslal, ze w zakladzie fryzjerskim pachnie jak w szpitalu dla weteranow.Gladzac swoje krotkie wlosy w kolorze pieprzu, stary fryzjer powiedzial cicho: "Goowno". Potem, wyrzucajac niedopalek na ulice, dodal: "Niech mnie pocaluja gdzies". Ciagle nie zwracajac uwagi na burmistrza, wstal i zaczal posypywac talkiem swoje chude, kosciste rece. Wyjal nastepnego camela, potarl kolko zapalniczki zenith, pojawil sie pomaranczowy plomien i papieros zadymil. Fryzjer zdjal fartuch w paski i odwrocil sie do burmistrza z ponura mina. Byl czerwony na twarzy, w oczach stanely mu lzy. -Co za goowno - powtorzyl. Jimmie Horn pokiwal glowa i spojrzal prosto w obsypane talkiem lustro. Zobaczyl swojatwarz. Swojazwykla, znajoma twarz. Nie byla to twarz jakie-gos podzegacza. Przypomnialy mu sie zdjecia obramiajace lustro w jego sypialni. Ich cienie w nocy i wlosy jak futrzana czapka. Jak niestaranny postrzygacz zywoplotow, stary fryzjer zajrzal z bliska w lustro i obcial jeszcze troche zaczesanych do gory wlosow. -Sterczajak ogon z tylka kozla - skomentowal. Horn przyjal to bez slowa. Ze stoicyzmem godnym Aureliusza, ktorego podziwial, zwlaszcza gdy byl zmeczony albo spiacy, przygladal sie swojej kamiennej twarzy w lustrze. -Na pewno - zaspiewal fryzjer starczym glosem - na pewno nie przegrasz wyborow, chlopcze. Popiera cie sto procent czarnych. - Scial jeszcze jeden ko smyk, zostawiajac w tym miejscu lyse miejsce. Widzac to, burmistrz podniosl ciemne oczy na Robinsona. -Ostroznie - ostrzegl cicho, lecz stanowczo. - Jestes fryzjerem Jimmiego Horna. Wykonuj swoja prace starannie. Stary fryzjer przyjal uwage do wiadomosci i nastala chwila ciszy. -Przyjechal do miasta i byl calkiem nieznany - podjal w koncu, wymachujac nozyczkami. - Massimino czy jak mu tam. Powiedzial Jimmiemu Hornowi "skacz", i Jimmie Horn skoczyl. W dodatku skoczyl dokladnie tak, jak mu kazano. -Mam swoje powody. - Horn poczul, ze musi sie wytlumaczyc. - Nie wiesz o wszystkim, co sie dzieje. To zbyt skomplikowane. Robbie, po prostu ostrzyz mnie. Stary fryzjer przycial jeden z bujnych faworytow. Potem zabral sie za drugi. -Co oni nam robia, chlopcze? - jeknal. - To mi sie nie podoba. Nie rozu miem ich... 103 Jimmie Horn pomyslal o parkingu Sunoco z domem towarowym. O nowych ulicach zaplanowanych dla miasta. Naszly go wspomnienia wlasnych wyczynow sportowych. Wspomnienia uroczystego starego czlowieka i starej kobiety, besztajacych go lagodnie.Pytajacych, czy jest dosc zdolny, by pewnego dnia studiowac na Akademii Rolniczej stanu Tennessee. Fryzjer znow zabral sie do pracy ostra brzytwa. -Wiesz, ze zabili Henry'ego Aarona. Wiesz o tym - powiedzial. - To mi sie snilo. -A ty wiesz, ze jestem tylko glupim chlopcem - odparl Jimmie Horn z zamknietymi oczami. Czul na gardle rozgrzana brzytwe. - To nie ma sensu. - Usmiechnal sie. Zeby mial bielsze niz krem do golenia. -Nie usmiechaj sie tak do mnie. - Starzec z brzytwa w reku nabral pewnosci siebie. - Tamten tez byl glupim chlopcem. - Szur-szur-szur brzytwa. - On tez sie usmiechal. Gral na pianinie tak pieknie, ze przycieto mu palce pokrywa bagaznika. I ta sliczna Carma. Tez sie usmiechala. Glupie, szczesliwe dziecko. Zastrzelili jamajac na glowach maski z ponczoch. - Szur-szur-szur. - Gotowe. Jimmie Horn otworzyl oczy i starannie obejrzal sie w lustrze. Cos mu mowilo: "Zmarszcz czolo", ale nie zrobil tego. -Niezle. - Poklepal zmniejszona glowe. - Ladnie to zrobiles. - Umiechnal sie tak przekonujaco, ze staruszek poczul sie szczesliwy. Ale w duchu Jimmie Horn mowil sobie cos innego. "Jak ogon z tylka kozla" - powtarzal w myslach. "Masz racje, stary, madry czlowieku". Horn pojechal swoim oldsmobilem do centrum. Jechal Church Street do Szostej, potem skrecil na West End Avenue. Zegar na kawiarni Morrisona wskazywal pietnascie po osmej, a on mial jeszcze cos do zrobienia. Nie bylo to nic przyjemnego, ale i tak musial to zrobic. Wlaczyl glosno pracujacy kierunkowskaz i poczekal na swoja kolejke przy wjezdzie na parking przed komenda policji. Pokoj przesluchan numer trzy mial male, kwadratowe okienko, umieszczone zbyt wysoko, by mozna go bylo dosiegnac bez drabiny. Staly tu trzy pomaranczowe krzesla z plastiku, klamka w drzwiach miala barwe miedzi. Wszystko poza tym bylo biale. Dwaj bardzo czarni mezczyzni, Marshall "Krolik" Hayes i Vernon Hudson, siedzieli naprzeciwko siebie. Trzydziestosiedmioletni Hudson ubrany byl w biala koszule, niebieski krawat, jaki nosili kierowcy autobusow i szare spodnie. Pod pacha mial brazowa kabure. Hayes, lat dwadziescia, nosil sie w barwach ciemnego burgunda i zlota: kapelusz z piorami w kolorze wina, jedwabna koszula, wysokie boty ze skory 104 cielecej, a takze kolekcja roznorodnych zlotych bransoletek, pierscionkow i kolczykow.W tym niewielkim pokoju jedna rzecz byla pewna: Krolik Hayes nie nauczyl sie sztuki ubierania w swoim rodzinnym miescie, Gray Hawk, Missisippi. Jimmie Horn stal za Hayesem. Ten dwudziestolatek o starych oczach od czasu do czasu zerkal przez ramie na burmistrza, ale Horn ani razu nie spojrzal na niego. -Wiem, ze zamordowales czlowieka o nazwisku Frankie Tucker. - Vernon Hudson mowil dziwnie miekko. Brak odpowiedzi. -Wiem takze, ze jestes czolowym dostawcanarkotykow w naszym miescie. Brak odpowiedzi. Hayes powoli wyprostowal dlugie nogi w skorzanych botach. Jimmie Horn usiadl na trzecim krzesle. Popatrzyl Hayesowi w twarz. Hayes zainteresowal sie nagle jednym ze swoich pierscionkow. Horn zapalil koola i podal go chlopakowi. Chcialbym ci cos wyjasnic - zaczal. Krolik Hayes przyjal papierosa. Zaciagal sie leciutko, jak kobieta. Jego bransoletki zadzwonily. -Jest pewna sztuczka, ktorej musi uzywac czarny burmistrz - kontynuowal Horn. -Jasne. - Hayes skinalglowaiusmiechnalsietak jakby bylponad to wszystko. -Sztuczka, ktora stosuje czarny burmistrz - mowil dalej Jimmie Horn - po lega na tym, ze nie moze sie zgodzic, by w miescie dzialal chocby jeden czarny kryminalista. Poniewaz biali ludzie rozdmuchajanajmniejsze nawet przewinienie czarnego. Beda mowili o morderstwie albo o obrabowaniu kasy oszczednosci tak, jakby to byla zasada, a nie wyjatek. Hayes potrzasnal bransoletkami w kierunku Horna. -Sluchaj, nie mam czasu na takie bzdury. Gdzie jest moj pieprzony adwokat? Gdy Hayes wyglosil swoja kwestie, Jimmie Horn wstal i wyszedl z pokoju. -Cholera - mruknal za drzwiami. Poszedl dlugim, bladozielonym koryta rzem. Na scianach wisialy korkowe tablice z ogloszeniami. Dotarl do malej po czekalni, w ktorej stalo mnostwo plastikowych krzesel, otaczajacych stol calko wicie pokryty czasopismami. Horn zauwazyl, ze na blacie nie ma ani skrawka wolnego miejsca. Probowal sie uspokoic. W poczekalni siedziala ladna czarna dziewczyna. Miala na sobie drogi aksamitny zielony kombinezon, zlote kola w uszach i buty na platformach. Palila jak gwiazda filmowa z lat piecdziesiatych i Horna kusilo, by kazac jej przestac. To byla zona Marshalla Hayesa. Miala osiemnascie lat. -Gdzie jest Krolik? - spytala na widok Horna. - Musimy juz isc. Horn usiadl na jednym z plastikowych krzesel. -Jezeli nie odejdziesz od niego - sam sie zdziwil, ze to mowi - umrzesz, zanim skonczysz dwadziescia piec lat. To tyle. Potem wrocil do pokoju przesluchan numer trzy. 105 Hayes lezal na podlodze przyciskajac brzuch, jakby cos z niego mialo wypasc. Vernon Hudson trzymal jego kapelusz z piorami w kolorze burgunda.-Sprzedawales kokaine i heroine - zaczal mowic Horn, zanim jeszcze drzwi sie zamknely. - Sprzedawales kokaine i srodki nasenne pierwszakom i drugokla- sistom w liceum Pearl. -Nie sprzedalem zadnej pieprzonej heroiny w calym moim pieprzonym zyciu. Horn pochylil sie, az jego twarz znalazla sie trzydziesci centymetrow od twa rzy Hayesa. -Sluchaj, bracie. Sprzedawales heroine. Sprzedawales mnostwo heroiny. Rzadzisz tez grupa drobnych sprzedawcow. Gdybym mial co do tego chociaz najmniejsza watpliwosc, nie byloby mnie tutaj. Nie bawie sie w takie gry. -No wiec jestes tu, i co dalej? - Glos Hayesa podniosl sie o oktawe. -To proste. Przyszedlem, by wyrzucic cie z miasta. -Hej, czlowieku, nie mozesz tego zrobic. -Bracie. - Horn uzywal tego slowa z przekasem. - Moge zrobic wszystko, co zechce. To moje miasto. Nie tylko dzielnice wschodnie i zachodnie, czy Church Street. Cale to cholerne miasto jest moje! -A jezeli ja zobacze cie tutaj po dzisiejszym wieczorze - dodal spokojnie Vernon Hudson od drzwi - zastrzele cie i przysiegne przed sadem, ze miales bron... Na wypadek, gdybys o tym nie wiedzial, chlopcze, powiem ci, ze tu strzelaja do czarnuchow. Jimmie Horn juz wychodzil z pokoju, ale jeszcze sie zatrzymal w otwartych drzwiach. -Marshallu Hayes. - Westchnal. - Zaluje, ze musze ci to zrobic - Chcial jeszcze cos dodac, ale tylko zamknal drzwi. Wyszedl z komendy inna droga by uniknac spotkania z dziewczyna Krolika Hayesa. O w pol do jedenastej w nocy burmistrz Nashville dotarl do domu. Przez cala droge za jego samochodem jechal dodge polara. Nowy Jork, 24 i 25 czerwca Thomas Berryman jadl specjalnie przyrzadzone spaghetti i pil piwo z beczki. Robil to od trzech dni, wiec twarz mu sie zaokraglila i urosl brzuch. Przybral na wadze kilka funtow, dzieki czemu wygladal starzej o dziesiec lat, co upodobnilo go do zdjecia na karcie BankAmericard, ktora dostal od Romain-sa. Ktoregos dnia w poprzednim tygodniu za dolara ostrzygl sie krotko u fryzjera w metrze. Za kolejne trzydziesci piec centow zgolono mu wasy. Potem kupil workowaty garnitur w kolorze zielonego groszku, placac karta BankAmericard. 106 Dla rozrywki pojechal na stadion Shea z artysta z Soho, ktory uzywal cieni do powiek i rozu, by wygladac jak Alice Cooper, i ktory lubil robic wszystko, co wydawalo mu sie oryginalne.Berryman wystapil jako Krol Rozpusty. Wlozyl ciemne okulary i czarna koszule z dlugimi rekawami. Usiedli na bielonych, zbitych z desek lawkach, zjedli frankfurterki, wypili piwo Schaeffer, a potem palili i patrzyli, jak Czerwone Skarpety zwyciezaja Jankesow trzysta trzydziesci jeden do stu dziewietnastu. Rano Thomas Berryman zlapal samolot dla biznesmenow do Nashville. Byl to dzien jego trzydziestych urodzin. Marzyl, ze trzydzieste pierwsze spedzi jako emeryt w Cuernavaca albo w San Miguel de Allende w Meksyku. Najdziwniejsze, ze byly to marzenia podobne do tych, jakie snul kiedys Harley Wynn. Berryman wiedzial, ze jego zycie wyznaczaja dwa niewzruszone drogowskazy. Pierwszym byla praca jego ojca jako sedziego okregowego; zmuszalo go to do wlasciwego wykonywania wszystkiego, czego sie podjal. Byl to juz odruch warunkowy, jak u psow Pawlowa: gdy Thomas Berryman zrobil cos perfekcyjnie, sprawialo mu to prawdziwa radosc. Czul po prostu taki przymus. Drugi drogowskaz pochodzil od rodziny jego matki. Berryman uwazal go za "ziemianskie ciagoty". Po raz pierwszy zastosowal sie do niego w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym pierwszym roku. Pracowal wtedy w Meksyku. Ogromna hacienda senora Jorge Amado Maraueza znajdowala siejakies dziewiecdziesiat kilometrow na zachod od Mexico City. Dom sprawial wrazenie labiryntu bialych, ozdobionych stiukami pokoi, stajnie byly rozowe jak pelikan, wszedzie ciagnely sie zielone zywoploty i bariery. Posiadlosc zbudowano nad jeziorem blekitnym jak Como; z okien widac bylo niewielki wulkan. W roku siedemdziesiatym pierwszym Jorge Amado Marauez mieszkal tam samotnie. Tamtego roku jego zona zmarla w tajemniczych okolicznosciach (sama sie postrzelila, podczas gdy rodzina odbywala przejazdzke motorowka po jeziorze). Corka mieszkala w Mexico City z pewnym fotografem, przystojnym mezczyzna z bujna czupryna zaczesana do tylu. Swietnie nadawalby sie do filmow Costy Gavrasa. Jorge Amado Marauez zaprosil Berrymana na tydzien. Mial tam zostac do chwili, kiedy bedzie musial zabrac sie za robote. A poniewaz to akurat zlecenie bylo bardzo proste, postanowil zadoscuczynic swojemu pragnieniu eleganckiego zycia i przyjal zaproszenie. Dostal apartament na drugim pietrze, z wyjsciem na taras otaczajacy caly budynek. Jezioro znajdowalo siejakies dwadziescia piec metrow nizej. Z frontowych okien widac bylo wulkan, a szerokie tylne okno wychodzilo na krzaczasty teren; rosly tam krzewy brazylki i palmy, w ktorych roilo sie od papug. 107 Przed wschodem slonca na jego taras przychodzily dwie czarnulki, jedna trzynasto-, druga czternastoletnia. Byly to ladne dziewczynki, z dlugimi, brudnymi od kurzu nogami. Zachowywaly sie cicho, dopoki Berryman nie wyszedl na taras. Wtedy, chichoczac, czerwieniac sie i rzucajac zalotne spojrzenia, jak pokojowki w amerykanskich filmach, mlodziutkie senority przynosily mu banany, papaje, mango, a takze bekon i ryby z jeziora Chapala.Po poludniu zeglowal wokol wulkanu albo plywal w wodzie jeziora tak czystej, ze gdy nie padalo, widzial dno. W inne dni polowal na jelenie z gospodarzem lub sam, gdyz Amado byl dzentelmenem i nie narzucal gosciom swojego towarzystwa. Wieczorami odbywaly sie wielkie przyjecia albo mniej formalne kolacyjki. Amado przedstawial Berrymana jako amerykanskiego biznesmena, zwiazanego z jego fabrykami opakowan i plantacjami bananow. W przyjeciach uczestniczyly Amerykanki i bogate, kosmopolityczne senority, a rano mlodziutkie meksykanskie sluzace potajemnie ogladaly te panie przez okno tarasu Berrymana. Gdy tydzien wakacji dobiegl konca, Thomas Berryman uznal, ze chetnie znow by wkrotce posmakowal meksykanskiego stylu zycia. Jednak najpierw musial wykonac prace dla Jorge Amado Maraueza. Pewnego popoludnia pojechal do Mexico City miejscowym autobusem, ktorego silnik krztusil sie i kaszlal. Autobusowi dotrzymywaly kroku osiolki z dzwoneczkami, ale Berrymanowi wcale sie nie spieszylo. Gdy przyjechal do stolicy, zmienil swoj bialy garnitur haciendera na zakurzona kwiecista koszule i dzinsy. Zamieszkal w studenckim hostelu i zaczal nosic okulary bez oprawek. Pierwsze dwa wieczory spedzil beztrosko ze studentami z uniwersytetu Stanu Wisconsin i ich lagodnym homoseksualnym opiekunem. Przedstawil sie im jako profesor liceum z hrabstwa Westchester, stan Nowy Jork. Poznym popoludniem trzeciego dnia pobytu w stolicy Meksyku ukradl szara polciezarowke. Znalazl w niej kaczki, kurczeta i kilka kwiczacych prosiat. Pojazd byl ciezki, ale Berryman uznal, ze mozna nim jechac siedemdziesiat mil na godzine. Tego wieczoru szara polciezarowka kilka razy parkowala na Plaza de la Con-stitucion, by zaraz z niego wyjechac. Troche przed polnoca przejechala fotografa przypominajacego postacie z filmow Costy Gavrasa. Zdarzylo sie to na waskiej, jednokierunkowej ulicy. Samochod jechal z predkoscia prawie dziewiecdziesieciu kilometrow. Zaczesane do tylu wlosy i biale zeby kochanka corki Amado Maraueza niemal swiecily w ciemnosciach. Berryman nie pragnal wiedziec o nim nic wiecej. Wolal zachowac wspomnienia o tygodniu spedzonym z senorem Amado Marauezem. Rozmyslanie o innych sprawach moglo zaklocic jego rownowage psychiczna. 108 Stara kobieta z Poludnia postukala Berrymana w ramie. Powoli zdjal stereofoniczne sluchawki dostarczane przez linie lotnicze Braniff.Chciala, by odchylil jej do tylu fotel, co bylo normalne, ale poza tym zamierzala mu rowniez opowiedziec o swoim niedawno zmarlym zieciu. -Michael mial zaledwie piecdziesiat osiem lat - mowila monotonnie. - Mi-chael mial dwie sliczne corki w Briarcliff. Michael chcial przejsc na emeryture za piec lat... Berryman spojrzal przez okno. Zobaczyl przedmiescia Nashville. Pojawil sie napis, nakazujacy zapiac pasy. Zebrano sluchawki. Wzial gleboki oddech. Porownal swoj garnitur z ubraniami biznesmenow z Poludnia, lecacych z nim na pokladzie samolotu. Gdy przy drzwiach stewardessa witala krotko ostrzyzonego Thomasa Berrymana, usmiechnal sie i odpowiedzial jej z idealnym poludniowym akcentem. Niosac swoja mala skorzana torbe w strone terminalu pomyslal sobie, ze potraktuje pobyt w tym miescie jako przystanek w drodze powrotnej do Meksyku. Nashville, 26 czerwca We wtorek, dwa tygodnie przed Czwartym Lipca, Berryman wyszedl przez sterowane elektrycznie drzwi Farmerskiego Domu Towarowego, niosac butelke soku pomaranczowego i pol kilo paczkow z cukrem pudrem, nazywanych "Paczkami zony farmera". Mial na sobie spodnie khaki i pognieciona koszulke z napisem "Coca-Cola", ktorej rekawy zawinal nad lokcie. Wygladal jak prawdziwy farmer z Tennessee. Tak tez sie czul. Usiadl na goracym bagazniku forda galaxie, wypozyczonego u Hertza i popijajac sok obserwowal kobiety oddajace sie swojemu najwazniejszemu zajeciu: zakupom. Zjadl kilka cieplych paczkow. Byl bardzo zadowolony, nie przeszkadzalo mu nawet to, ze siedzi na rozgrzanym metalu. Jak zwykle rozkoszowal sie swoja niezaleznoscia. Byla jedenasta przed poludniem, a on nie musial nigdzie pedzic, bo mial latwa dobrze platna prace. Wczesnym popoludniem ruch na ulicach nie byl zbyt wielki. Krecilo sietu troche kokietek, bedacych wbrew pozorom naprawde dobrymi zonami; na lokowkach mialy zawiazane chustki, co przypominalo troche klatki dla ptakow. Bylo tez sporo mezczyzn; wygladali jak dzieciaki w swoich kwiecistych hawajskich koszulach i obszernych spodniach zachodzacych wysoko nad talie, niczym worki pocztowe. Chwilami Berryman mial ochote nawiazac z kims rozmowe, ale glownie spedzal czas na przygladaniu sie dwom czarnym stolarzom, ktorzy stawiali drewniane podium posrodku parkingu. Z tego podium bedzie przemawial Jimmie Horn. Posiedzial jeszcze troche na bagazniku forda, a potem przeszedl sie po ulicy. Wstapil do kilku sklepow. Kupil oliwkowa koszule J.C. Penneya i krawat pasujacy do jego eleganckiego garnituru. Chwile obserwowal policjanta czytaja- 109 cego komiks w wozie patrolowym. Na przednim siedzeniu samochodu lezal rewolwer trzydziestka.W porze lunchu usiadl w ulicznej kawiarence pod parasolem z napisem "Cin-zano" i ulegajac naleganiom kelnerki o nazwisku D. Dusty wypisanym na identyfikatorze, wypil szklaneczke wermutu. (Potem go sobie przypomniala). Ponad waska kolumnada dach Farmerskiego Domu Towarowego byl dlugi, plaski i pokryty smola. W polowie popoludnia zrobilo sie goraco i duszno. Smola topila sie i ciekla po rynnie. Frontowa fasada budynku, z czerwonym emblematem na tle krolewskiego blekitu, wznosila sie jakis metr ponad dachem. Od tylu dach zwieszal sie nad drzewami magnolii tworzacymi potezna zielona sciane od rampy zaladowczej az do Szosy 95, prowadzacej na wschod, do Knoxville. Pykajac cygaro, Thomas Berryman zapisywal w pamieci wszystkie te szczegoly. Juz mial sobie pojsc, gdy nagle zauwazyl dlugowlosego chlopca, ktorego dzis widzial juz kilka razy. Chlopiec byl wysoki i chudy, nosil zielony kombinezon wojskowy i przyciemnione na brazowo okulary. Mial krecone wlosy i przypominal Berrymanowi Oli-wera Twista. Siedzial na przystanku autobusowym i probowal flirtowac z czarna kelnerka z ulicznej kawiarni. Teraz usadowil sie na krawezniku chodnika naprzeciwko domu towarowego. Przygladal sie dwom czarnym stolarzom. Berryman zanotowal w pamieci obecnosc chlopca i uznal, ze mial udany dzien. Przeliczyl, ze jego dzienny zarobek wyniosl ponad dwadziescia tysiecy dolarow. Nashville, 27 czerwca -Ustalonego dnia - powiedzial mi Ben Toy - wykona swoj plan, ktory jego zdaniem powiedzie sie w stu procentach. Jesli jednak uzna, ze nie ma stuprocentowej szansy powodzenia, zrezygnuje. Tak postapil z Jessem Jacksonem w Chicago. Lubi wyzwania, ale wszystko starannie oblicza. Ktoregos dnia, gdy w swoim gabinecie zastanawialem sie nad wszystkim, co wiem o Benie Toyu, uderzyla mnie pewna mysl, po raz pierwszy jasno sformulowana: otoz Toy nienawidzil Thomasa Berrymana. Nie mialem pewnosci, czy on sam o tym wie, ale bylem absolutnie pewny, ze go nienawidzi. Dwudziestego siodmego czerwca Berryman siedzial w swoim hotelowym pokoju, numer 4H, w ktorym dobe liczono od szostej do szostej. Studiowal codzienny tryb zycia Jimmiego Horna z taka sama starannoscia z jaka rabin studiuje Talmud. Hotel skladal sie z dwoch polaczonych budynkow w dzielnicy polozonej na zachod od West End Avenue w Nashville. Nazywal sie "Claremont" i nad progiem mial wielki napis: "Domowa kuchnia dla pan i panow". Kazdego popoludnia stali goscie "Claremontu" przesiadywali w holu, gdzie raczyli sie mietowymi lodami i napojami, ogladajac w telewizji mydlane opery albo mecze baseballu. Pokoj kosztowal Berrymana dwadziescia szesc i pol dolara tygodniowo. Pierwszym wnioskiem, jaki wyciagnal z porannych obserwacji, bylo, ze Jim-mie Horn jest czlowiekiem beztroskim, ale nie dotyczy to jego ochrony. Wieczorem jechal za samochodem Horna od ratusza. Burmistrz mial uzbrojonego kierowce i liczne dodatkowe towarzystwo: horde podejrzliwych bialych mezczyzn, ktorzy bezustannie rozgladali sie na boki, szukajac oznak niebezpieczenstwa jak wystraszone zajace. Drugi samochod, zielony dodge, najprawdopodobniej policyjny, rowniez jechal za samochodem Horna. Coreczka Horna wybiegla mu na spotkanie na poczatek podjazdu, a on wysiadl z samochodu i poszedl z nia do domu. Szli tak prawie piecset metrow trzymajac sie za rece, i Berryman zastanawial sie, czy tak samo jest codziennie wieczorem. Samochod Horna podjechal pod drzwi, a dodge zatrzymal sie przy frontowej bramie. Patrzac przez krzaki otaczajace droge i niemal trzymetrowe ogrodzenie z zelaznych, ostro zakonczonych pretow, Berryman slyszal kroki na zwirze. Widzial rowniez inny radiowoz policyjny zaparkowany na luku podjazdu, blizej domu. Jezu, myslal, porzadnie pilnuja mu tylka. Dokladnie naprzeciwko siebie, bardzo blisko, uslyszal szelest w krzakach. Odwrocil sie i zobaczyl wysokiego stanowego wasatego policjanta. -Nie moze pan sie tu zatrzymywac - powiedzial policjant stanowczo. - Jezeli chce pan ogladac eleganckich czarnuchow, niech pan idzie do kina. A teraz prosze stad odjechac. -Juz jade. - Berryman usmiechnal sie najbardziej kretynsko jak potrafil. Wstal z kleczek i zanurkowal do samochodu jak kaczka. - Tak, prosze pana, juz jade - powtorzyl. - Naszla mnie glupia ciekawosc. Odjezdzajac asfaltowa szosa spod domu burmistrza, Berryman czul, jak krew pulsuje mu w skroniach. No, Thomasie, napominal sie, musisz postepowac rozsadniej. I zastosowal sie do tego. Nashville, 28 czerwca Berryman doszedl do wniosku, ze wyglad nowego Poludnia bardzo rozczarowuje. Nie mialo ono osobowosci, upodobnilo sie do swiata z "Roku 1984" Orwella. Nastepnego ranka znow sleczal nad planem miasta i roznymi ksiazkami na temat Nashville. Szybko zapamietal nazwy ulic, drog, objazdow, glownych punktow. Probowal wyczuc to miasto, by orientowac sie, co zobaczy, gdy pojedzie na polnoc, na zachod, na wschod. Nosil okulary w rogowych oprawkach i nieustannie pocieral nasade nosa. Oczy go piekly. Raz wpadl na sprzataczke. Studiuj, studiuj, studiuj - a potem jeszcze raz studiuj. Rob to dobrze, udoskonalaj swojatechnike. Po lunchu w kawiarni, na ktory zjadl jajka, kasze kukurydziana i kotlet, pojechal w strone stanowego Kapitolu i dzielnicy biznesu. Tam wysiadl i zaczal sie przechadzac. Ubrany byl w koszule Levi's i kowbojskie spodnie, a na nosie mial lustrzane okulary. Pomyslal, ze centrum Nashville jest typowe dla nowego Poludnia: malo znaczace miasteczko z wielkimi pretensjami. Na niebie Nashville rysowala sie gromada wiezowcow wysokich na pietnascie do dwudziestu pieciu pieter, ktore przywiodly Berrymanowi na mysl mniejsze i biedniejsze Houston. Budynki rzadowe wygladaly jak miniatura Waszyngtonu. Krete ulice przypominaly Los Angeles. Jednak miasto bylo czyste, a powietrze stosunkowo swieze. Zarowno bogaci, jak i biedni mieszkancy miasta kupowali gotowa odziez. Mezczyzni ubierali siew dwurzedowe garnitury od Searsa albo Montgomery Ward. Wiekszosc nosila skorzane paski i biale mokasyny ze zlotymi lancuszkami i guzikami. Kobiety z Nashville nadal holdowaly modzie krotkich spodniczek. Na wystawach drogich i tanich sklepow lezaly eleganckie ponczoszki i cieple rajstopy. W tym poludniowym miescie praktykowano radosna konsumpcje, ale wiekszosc zakupow odbywala sie w bogatych dzielnicach. By uzupelnic swoj wizerunek, Berryman zatrzymal siew sklepie obuwniczym Kinney's i kupil bezowe pantofle na miekkich podeszwach. Pasowaly do jego zielonego garnituru, a poza tym mogl w nich biegac. Subiekt, ktory je pakowal, wodzil spojrzeniem od ciemnych okularow do butow i od butow do okularow. -Nie wydaje mi sie, by pasowaly do panskiego stylu - powiedzial. -Najwygodniejsze amerykanskie buty do chodzenia - usmiechnal sie Berryman. Wyrzekl te slowa mocnym poludniowym akcentem, polykajac polowe sylab. Niewazne, co sie mowi, wazne jak sie mowi. Poznym popoludniem pojechal na przedmiescie, gdzie znajdowal sie lokal sztabu wyborczego Horna. Byl to nie wykorzystywany salon samochodowy na West End Avenue. Mruzac oczy w ostrym sloncu, zatrzymal sie przed wielka wystawa i poszedl wzdluz niej. Okna wystawy pozalepiano plakatami i zdjeciami Jimmiego Horna rozmawiajacego z najrozmaitszymi ludzmi. Wszystkie zdjecia byly uderzajaco dobre i wyraziste. Najwyrazniej Horn mial jakiegos wlasnego poludniowego Bruce'a Davidsona, ktory chodzil za nim z aparatem. Jimmie Horn stojacy na trawiastym pagorku z biala druzyna pilkarska. Horn z zona w kuchni. Horn z Howardem Bakerem i Samem Ervinem. Horn zarzucajacy wedke na wiejskim mostku, obok niego jakis czarnoskory staruszek. Horn zNi-xonem. Z Minnie Pearl. Z mlodym weteranem z Wietnamu, zaaresztowanym za napad na stacje benzynowa. Berrymana nareszcie ogarnely cieple, przyjazne uczucia dla Jimmiego Horna. Wszedl do lokalu. Za tymi wszystkimi zdj eciami w sali wystawowej gadatliwa pracownica sztabu wyborczego zaczela mu radosnie opowiadac o zajeciach przewidzianych dla burmistrza Horna na Dzien Niepodleglosci. Trajkotala jak papuga. 112 -Rano - energicznie kreslila palcem po ladzie - o dziewiatej zacznie sie parada i senator z Tennessee obejrzy uroczysty wyscig, ktory odbedzie sie na Stadionie imienia Vand-a-biltow, czy raczej na Polu Dudleya.-Johnny Cash. Albuht Gohr. Kris Kristoffason - wymieniala swoim poludniowym akcentem. - To tylko kilka z wielu znanych osob, ktore sie tu pojawia. Potem, w poludnie... - podala Berrymanowi gruby skoroszyt. Z radia dobiegala melodia "Marzenia". - W poludnie, mowie, lunch w Rogah Millah's King na Road. O czwartej - usmiechnela sie jak matka panny mlodej - burmistrz wyglosi przemowienie do wszystkich czarnoskorych ludzi. To odbedzie sie przy Farmerskim Domu Towarowym. Osma. Burmistrz Horn spotka sie z Guvnah Winthrop na nowej szsz-szsz-szsz... drodze szybkiego ruchu. Oczywiscie beda fajerwerki. Podczas gdy z asystentki sztabu wyborczego wylewaly sie informacje, dlugowlosy chlopiec, ktorego Berryman widzial przed domem towarowym, przechadzal sie po West End Avenue. Mial na sobie ten sam zielony wojskowy kombinezon. Z bliska Berryman stwierdzil, ze nie jest taki mlody, ma jakies dwadziescia piec lat. To byl Bert Poole, student teologii, zastrzelony potem przez zabojce z Filadelfii. -Czym moge sluzyc? - zawolala w jego strone gadatliwa kobieta ze sztabu wyborczego. Poole nic nie odpowiedzial, nawet sie nie odwrocil. Przeczytal kilka komunikatow prasowych o Hornie, przylepionych nad stolami bankietowymi. Obejrzal plakaty wyborcze na scianach, spojrzal niechetnie na Berrymana i kobiete. Potem wybiegl przez wahadlowe drzwi tak samo szybko, jak przez nie wpadl. -Codziennie tu przychodzi - powiedziala Berrymanowi pracownica szta bu. - Nigdy nie odpowiada na uprzejme pytania. Nigdy sie nie usmiecha. Nie chce wlaczyc sie do naszej pracy. Berryman patrzyl za Poole'em, ktory przecial West End Avenue i szedl w strone kawiarni Masona. -No tak - skomentowal nie patrzac na kobiete. - Wyglada naprawde dziw nie. Kobieta usmiechnela sie i powiedziala, co sama o tym mysli: -To syn jednego z tych tak zwanych doktorow teologii. Z Akademii Teolo gicznej Vand-a-biltow. Nazywa sie Bert Pool i jest lekko pomylony. Mowi, ze burmistrz Horn sprzedal naszych ludzi. Czy to nie smieszne? Komu ich sprzedal? Chcialabym to wiedziec. Thomas Berryman wzruszyl ramionami i wyszedl z sali wystawowej niosac pod pacha zrolowane arkusze, na ktorych wypisany byl rozklad zaj ec Horna. Scigala go melodia "Marzenia". -Dziekuje pani - powiedzial jeszcze, zanim wyszedl. Usmiechnal sie i po machal reka. - Robicie tu dobra robote. Zycze wam wiele szczescia. 8 - Numer Thomasa Berrymana 113 Claude, Teksas, 29 i 30 czerwcaDom emerytowanego sedziego okregowego Toma Berrymana to rozpadajaca sie dwudziestopokojowa ruina na drodze do Amarillo w Teksasie. Sciany ozdobione ma rozowym stiukiem, a dach pokryty zielona dachowka. Dom otaczaja zle utrzymane zywoploty, w ogrodzie kwitna zolte roze. Jest tu basen, ale zarosly go wodorosty i wszystko wyglada jak niechlujna ruina. Cala posiadlosc jest brzydka, wprost nienaturalnie brzydka. I smutna. Jednak Thomas Berryman pojechal do Teksasu. Potrzebowal odrobiny odpoczynku, a przy okazji musial zdobyc meksykanska wize na nazwisko Williama Keresty Zalatwil sobie lot liniami Braniff, a potem, poniewaz czasami wyobrazal sobie taka scene, wynajal limuzyne i podjechal pod dom siedmiometrowym lin-colnem. Thomas Berryman Starszy od roku tysiac dziewiecset szescdziesiatego trzeciego jezdzil na wozku inwalidzkim, kiedy to doznal udaru. Codziennie rano sierzant Ames popychal wozek posrod splatanych galezi winorosli i ogromnych slonecznikow rosnacych w zapuszczonym ogrodzie. Gdy dojezdzali na miejsce, emerytowany Straznik Teksasu czasami rozmawial, a czasami tylko czytal na glos, a stary sedzia od czasu do czasu kiwal glowa lub rozchylal zesztywniale wargi, by usmiechnac sie albo rzucic przeklenstwo. Ale najczesciej myslalo tym, ze jest mu sadzona smierc w wojskowym szpitalu w Austin. Gdy Tom Berryman Starszy byl bardzo zmeczony, glowa zwieszala mu sie jak u trupa. Tak wlasnie zdarzylo sie w chwili, gdy mlodszy Thomas Berryman spadl na niego z blekitnego, prawdziwie teksanskiego nieba. Mlodszy Tom przyniosl ze soba jakies trzydziesci cienkich czasopism; starzec wiedzial, ze jest to prezent dla niego. Gdy Berryman szedl od strony garazu, uderzyla go mysl, ze jego ojciec jest jak skala na kolkach; jak toczacy sie kamien nagrobny. Starzec siedzial w ogrodzie, a sierzant Ames od czasu do czasu wkladal mu do ust papierosa lucky strike. Berryman przeszedl obok krowy. Poklepal ja po zadzie, chociaz machala ogonem. Zastanowil sie, czy Ames kiedykolwiek klepal w ten sam sposob jego ojca. Pomyslal z rezygnacja ze ojciec jest prawdziwym wrakiem czlowieka. Twarz sedziego rozjasnila sie, gdy zobaczyl nadchodzacego syna. A sierzant Ames tak sie wzruszyl, ze rozlal lemoniade na spodnie. -Witaj, Thomas - powiedzial z wielkim trudem stary sedzia. Byl calkiem przytomny, poruszal niespokojnie rekami i usmiechal sie. Z jakiegos powodu, moze dla ozdoby, sierzant Ames pozwolil, by nad gorna warga sedziego urosly wasy w stylu Dzikiego Billa Hickoka. Byly sztywne i wygladaly jak martwe. -Przynioslem "Timesa" i inne pisma, zeby Bob ci poczytal. - Berryman mowil bardzo wolno. 114 Pochylil sie i usciskal ojca; pozwolil, by starzec poczul jego sile i zywotnosc. Koszula sedziego pachniala wilgocia jak niemowlece ubranko. Potem Tom wyprostowal sie i zaczal przerzucac gazete.-No wiec, co myslisz o Johnnym Conallym? - spytal, unikajac patrzenia ojcu w oczy. -Chlopak jest w porzadku, Tom. - Sedza usmiechal sie coraz szerzej, po kazdym slowie robil przerwe. - Mysle, ze calkiem w porzadku. Stary straznik, na ktorego przez chwile nikt nie zwracal uwagi, nalal wszystkim lemoniady do szklanek. -Hej, Tom, zobacz - powiedzial z chlopiecym usmiechem. Zeby udowod nic, ze jest sprawny jak dawniej (tak przynajmniej Berryman pomyslal pozniej), zlapal siedzaca pod krzakiem ropuche i udusil ja. Gdy sierzant Ames nakarmil juz sedziego potrawa - niezbyt dla niego odpowiednia ale za to smaczna czyli fasola z czerwona papryka- i gdy staruszek wygral w warcaby przed pojsciem spac, Berryman wyjechal z domu limuzyna. Zatopiony w myslach minal zaniedbane ogrodzenie, konie i krowy na pastwisku, krzaki mesauite i cierniste grusze, a takze biale jak perly sadzawki alkalicznej wody, ktora niszczyla roslinnosc. W malej, pustej dolince nacisnal bosa stopa na pedal gazu. Przez otwarte okna wpadalo gorace powietrze. Drogowe mapy Texarkana zaczely wirowac wokol tylnej szyby. Czerwona strzalka predkosciomierza minela sto piecdziesiat i zapiszczal alarm. Radio grzmialo. Merle Haggard, potem Tammy Wynette, potem Ferlin Husky, wszyscy oni zawodzili jak zwykle. Limuzyna, ktorej predkosciomierz byl wy-skalowany do stu osiemdziesieciu, jechala zaledwie sto piecdziesiat jeden. Berryman przypomnial sobie, jak przy stu dwudziestu na godzine uderzyl w niego czarny ford pikap. Jechal wzdluz rowow irygacyjnych, muskajac krzaki. Ominal krowe, unikajac szybkiej, bezbolesnej smierci. Zabil kurczaka. Przypomnial sobie, jak Ben Toy pil grzane piwo i spiewal meksykanskie piosenki milosne. I jadra kojota zwisajace ze wstecznego lusterka forda. I przejazdzki z dziewczynami, i sledzenie nietoperzy przelatujacych nad smutnymi, plytkimi stawkami. Zycie na wsi to jedno wielkie paskudztwo, pomyslal. Po przejechaniu prostego, dwukilometrowego wyboistego odcinka zjechal z drogi. Wysiadl z samochodu i wyciagnal strzelbe z bagaznika. Byla zawinieta w konska derke, ktora cuchnela gnojem. Oparl strzelbe na dachu samochodu, a potem usiadl na blotniku, wyciagnal z kieszeni kilka pociskow i polozyl obok strzelby. Powoli zaladowal bron. Slonce w kolorze brzoskwini prawie go oslepialo. Pomyslal, ze moze dostac udaru slonecznego. Co za slowa, "udar sloneczny". Wcisnal strzelbe pod brode i popatrzyl na pustynie przez krysztalowo czysta lunete celownicza. Widzial slupy telefoniczne nie podlaczone do niczego, z bezuzytecznymi niebieskoszarymi izolatorami. Widzial stary znak drogowy ostrzegajacy przed wybojami. Jego czarne litery odznaczaly sie ostro na rdzawozlotym tle. 115 Z norki wyjrzal krolik. Jakis ptak spiewal, jego glos przypominal swist wydawany na wietrze przez druty elektryczne. Berryman prawie widzial bakterie skrecajace sie w goracym powietrzu.Przycisnal spust. Lekko, jak pianista. Strzelba szczeknela. Strzelil zanadto na prawo. Znak drogowy pozostal nienaruszony. Jeszcze raz wystrzelil. Nic. Wycelowal staranniej. Ledwo dotykal spustu. Nie chcial uzyskac przydomka Pana Pudlujacego. Strzelil i chybil. Znow strzelil i znow chybil. Zaczal sie pocic. Jego oczy i rece nie potrafily wspolpracowac. Polozyl strzelbe na dachu i zebral mysli. Tak postepowal zawsze. To byl juz odruch. Spokojnie odkrecil celownik optyczny scyzorykiem i strzelil bez niego. Zloty metal zniknal, w tablicy pojawil sie otwor. Berryman strzelal tak dlugo, az zestrzelil znak, ktory spadl na ziemie. Nie podniosl go. Wsiadl do samochodu i odjechal. Nie poznawal przedmiesc Amarillo. Byly tu setki kioskow z jedzeniem. Supermarkety o swojskich nazwach. Kina dla zmotoryzowanych wyswietlajace staroswieckie filmy Stanal przy jednym z niezliczonych kioskow z taco. Wypil piwo, a potem zadzwonil do dawnej znajomej, Bobbie Sue Gary, teraz Bobbie Sue Pederson. Stojac na pomaranczowych kafelkach przed budka telefoniczna Thomas Berryman rozmawial z dziewczyna o dawnych czasach. Wypil puszke slodkiego, zimnego napoju Pearl. Wypalil pol paczki picayunes. Zjadl taco, ktore smakowalo jak trociny. -Moj maz jest kierownikiem nocnej zmiany na stacji benzynowej Shella -powiedziala Bobbie Sue. -Nad pustynia lataja samoloty i nietoperze. - Berryman przypomnial sobie te scene patrzac przez okno Taco Palace. -I mam troje dzieci. Jedno jeszcze w pieluszkach - kontynuowala Bobbie Sue. -Nie mam ochoty na szybki numerek. Ubierz sie ladnie. Pojdziemy do restauracji. -Tom - poskarzyla sie chichoczac. - Znow chcesz sie dostac do moich maj-tek. Ale ja jestem zamezna. Czas figli sie skonczyl. Musze zachowywac sie odpowiedzialnie. -Och, Bobbie, daj spokoj. - Thomas Berryman glosno sie rozesmial. - A ty nie chcesz dostac sie do moich majtek? Powiedzial, ze juz do niej jedzie. Bobbie Sue Gary Pederson przez te wszystkie lata troche sie postarzala. Brodawki jej piersi byly ciemnobrazowe i odznaczaly sie przez bluzke. Nie wygladalo to zbyt apetycznie. 116 Biorac to wszystko pod uwage, zaprowadzil ja do zle oswietlonego baru kok-tajlowego. Ale cieszyl sie, ze ja widzi. Naprawde.Bobbie Sue miala na sobie czerwona kloszowa spodniczke i ponczochy w tym samym kolorze. Na nogach czarne pantofelki z niebieskimi wstazeczkami. Pila singapore sling, oboje zjedli kotlety z kurczaka. Thomas Berryman lekko sie podniecil. -Jak to jest - zapytal - calowac poczciwego Tommy'ego Pedersona? Powiedz mi tylko to, a wyjade stad zadowolony. Bede spiewal w samolocie do Nowego Jorku. -No, no, spokojnie - mowila, sciskajac go za noge. Bylo tak, jakby nigdy nie wyjezdzal i jakby ciagle jeszcze chodzili ze sobaw liceum. -Przestan z tym "no, no". No juz, mala. -To jakby sie calowac... Ooch... -No juz, mala. Chodz, Thomas tu jest... Och, Bobbie Sue! - Berryman krzyczal z zachwytu. - To wspaniale, mala. - Smial sie i mowil z poludniowym akcentem, a ona pomyslala, ze jest naprawde super. Bialy ksiezyc sunal po czarnym teksaskim niebie, gdy kopulowali w wielkim, wygodnym lincolnie. Gdy sierzant Ames wszedl rano do pokoju sedziego, Thomas spal w bujanym fotelu kolo lozka ojca. Budzac sedziego sierzant Ames opowiedzial mlodemu Thomasowi stara historyjke o tym, jak zasnal podczas spedu bydla, a gdy sie obudzil, stwierdzil, ze zostal obrzezany. Stary Tom Berryman lezal na lozku i patrzyl na ksiazke w miekkiej oprawie, rzucona na podloge obok bujanego fotela. Zatytulowana byla Jiminy. Kilka razy cmoknal, oblizal wargi, i wreszcie spytal, czy jego syn czyta o Jimmim Hornie. -Tak-odparl Berryman. -To dobrze - Starzec walczyl o kazde slowo. - Wydaje sie... wydaje sie... ze to piekielnie dobry czarnuch. Berryman spedzil ranek w Amarillo, zalatwiajac sobie wize na nazwisko Ke-resty Jego dostawca byl chorobliwie zarozumialy Meksykanin, ktory wypisal dokument recznie. Za swoje dzielo wzial trzysta dolarow. Po poludniu Berryman polecial spotkac sie z czlowiekiem, ktory mial zaplacic za zabicie Horna. A placil za to byly gubernator Tennessee, Jefferson Johnboy Terrell. Thomas Berryman byl spokojny jak waz, ktory wygrzal sie na sloncu. Nashville, 12 pazdziernika Dwunasty pazdziernika, Dzien Kolumba, nalezal do tego rodzaju wyjatkowo zimnych dni, ktore powoduja ze dorosli, tacy jak ja, przesypiaja budzik. 117 Tego ranka, a byl to ranek nieprzyjemny, szary, taki, kiedy najchetniej zostaje sie w domu, przyszedl pierwszy przymrozek.Po poludniu byly gubernator Jefferson Terrell zostal dowieziony do centrum Nashville, i stanal przed wielka lawa przysieglych pod zarzutem, ze zaplacil sto tysiecy dolarow za zabicie Jamesa Horna w lipcu. Kierowca samochodu Terrella, ponurego, czarnego cadilaka z roku tysiac dziewiecset szescdziesiatego dziewiatego, bylmezczyzna o wojskowym wygladzie, z krotkimi wlosami zaczesanymi do tylu jak u pana Haldemana, ktory wozil Nkona. Nowy adwokat Terrella, gladki jak lis siwowlosy mezczyzna, rowniez z Houston, jechal z nim na tylnym siedzeniu. Halas, jaki robily media wokol zblizajacego sie procesu byl o wiele glosniejszy niz szum dotyczacy nowego proszku do prania wyprodukowanego przez firme Procter and Gambie. Ludzie sluchali o sprawie w radiu, wracajac po pracy do domu; widzieli wielkie tytuly w gazetach lezacych rano na progu ich domow; potem dowiadywali sie jeszcze wiecej z lokalnej i krajowej sieci telewizyjnej. Ludzie ze wzgorz juz planowali, ze piatek spedzana sali sadowej, a w sobote pojada do Opryland. Dwunastego pazdziernika ponad trzystu gapiow powitalo Terrella u wejscia do gmachu sadu. Johnboy wygramolil sie z cadillaka. Najpierw ukazaly sie skorzane mokasyny, potem szary bankierski garnitur, a w reszcie martwa, ciastowata twarz. Jednak Terrell prawie zawsze tak wygladal. W ustach mial cygaro za dolara. Nie palil go, ale przeciez zawsze tak sie zachowywal, ilekroc widzialem go na stanowym Kapitolu. Uscisnal kilka rak i, zwyczajem politykow, pomachal do tlumu. Tak, czuje sie dobrze - odpowiedzial jakiemus sympatykowi w kraciastym mysliwskim kapeluszu. Potem niski mezczyzna w szarym nieprzemakalnym plaszczu chwycil Terrella za reke i nie chcial puscic. -Nastaly zle czasy - powtorzyl pare razy. -Ale to ciagle ten sam silny, dobry kraj - odparl Johnboy. - Czyz nie zyjemy w dobrym kraju, przyjacielu? Mezczyzna w przeciwdeszczowym plaszczu zamrugal i puscil reke Terrella. Wtedy Johnboy utorowal sobie droge po czterdziestu trzech stopniach prowadzacych do drzwi sadu i zniknal w nich nie ogladajac sie za siebie. -Wygladalby dobrze jako zwloki - mruknal Lewis Rosten gdzies za moimi plecami. - Jak z Martina Chuzzlewita Dickensa. Podczas postepowania za zamknietymi drzwiami przed wielka lawa przysieglych, dziennikarze z gazet i telewizji siedzieli na drugim pietrze gmachu sadu i pili darmowa kawe. 118 Od czasu do czasu ktos nas informowal, ze nic sie nie dzieje. Kilku policjantom wyznaczono wlasnie taka prace: przychodzili i informowali nas, ze nic sie nie dzieje.Jedyna wazna informacja bylo to, ze byly gubernator Terrell zazyl kilka pigulek z malutkiej czarnej fiolki na chwile przed tym, zanim stanal przed wielka lawa przysieglych. Dlugowlosy dziennikarz z Polnocy wstal i spytal z powazna mina: -Sierzancie, moglby pan nam powiedziec cos o kolorze tych pigulek? To byla najweselsza chwila poranka. Wlasciwie bylo to nawet wszystko, co zdarzylo sie rano. Jednak zaraz po lunchu w koncu doczekalismy sie niespodzianki. Do pokoju prasowego wszedl mlody mezczyzna, by przekazac wazny komunikat od pana Terrella. Byl to smieszny dandys w bialym garniturze i krawacie w groszki. Z calapew-noscia absolwent Yale. Okazalo sie, ze to syn Terrella. -Wbrew podejrzeniom wielu z was - przeczytal z malego brazowego notat nika- moj ojciec nie zamierza wymknac sie tylnymi drzwiami. - Opryskliwy mlodzieniec spojrzal na nas niechetnie, tak jakby rzeczywiscie chcial nas opluc. - Po rozprawie przed wielka lawa przysieglych - czytal dalej - pan Terrell udzieli odpowiedzi na pytania dziennikarzy przed gmachem sadu. - Z tymi slowy Terrell syn wyszedl z pokoju prasowego. Na pewno slyszeliscie przemowy, jakie Terrell wyglaszal w ciagu tych kilku smutnych lat. To ten rodzaj przemowien, w ktorych zawsze mowi sie klamstwa. To identyczne przemowienia, w jakich Nixon, Mitchell czy Connally okazywali nam taka pogarde, ze czulismy sie jak smiecie. Stojacy na bialych stopniach Terrell wydawal mi sie calkiem obojetny i ufny w swoje sily. Gardzilem nim. Najszczerszym tonem, jaki kiedykolwiek u niego slyszalem, glosem drzacym od moralnego oburzenia, powiedzial, ze "cieszy sie z szansy wykazania swojej niewinnosci raz na zawsze, w systemie sadowym, w ktory wierzy". Niektorzy sluchacze gromko pohukiwali na znak niezadowolenia i pogardy ale wiekszosc glosno wyrazala swoje poparcie. Dalej mowil, jak mocno wierzy, ze sad oczysci go z zarzutow. I jeszcze powiedzial: "Przysiegam wam przed moim Panem i Zbawicielem, ze nie popelnilem niczego niegodnego i niczego, czego musialbym sie wstydzic". Bylo to dziwne i budzilo lek. Po raz pierwszy slyszalem doroslego czlowieka, ktory wyglaszal takie oczywiste klamstwa przed grupa innych doroslych ludzi. A tego popoludnia czekaly mnie jeszcze bardziej przerazajace rzeczy. Pojechalem do Fleetwood, by popatrzec na zebrany tam tlum. Stalem obok dlugowlosego fotografa z "Citizen-Reporter", ktory wszystko to filmowal. 119 Wszyscy co do jednego mieli ten chory, zraniony wyglad, jaki widzialem ryle razy na pokazach filmu zatytulowanego Marjoe, organizowanych przez stany pu-rytanskie. Marjoe to film dokumentalny o mlodym, kochanym przez ludzi kaznodziei, ktory otwarcie mowi o tym, jak klamal i oszukiwal na Poludniu. Chcialbym wam powiedziec, ze po tym filmie widzowie plakali. Tutaj ludzie sa ufni i nie potrafia zrozumiec az takiej pogardy.Teraz przygladalem sie podnieconemu tlumowi i zauwazylem Terrella, dopiero wtedy gdy praktycznie stanal nade mna. Wlasciwie zobaczylem go tylko dlatego, ze fotograf zaczal filmowac jak szalony. Johnboy nigdy nie zbaczal z drogi, ktora sobie raz wyznaczyl. Podniosl krotki, gruby palec wskazujacy i wskazal na mnie z odleglosci jakichs dziesieciu stop. Patrzyl na mnie z taka pycha tak rozkazujacym spojrzeniem, jakby byl Synem Bozym. Patrzyl i wskazywal, i wypowiedzial tylko jedno slowo: "Ty". Mam zdjecie na dowod. Wisi, maksymalnie powiekszone, nad kominkiem, tu, w moim domu w hrabstwie Poland. Tego dnia, dwunastego pazdziernika, gdy stalem przed gmachem sadu stanu Tennessee, do glowy przyszla mi szalona mysl, ze Terrell nigdy nie zostanie osadzony i skazany. I okazalo sie, ze mialem racje. Nashville, 30 czerwca Jefferson Terrell, sfrustrowany marzyciel, w ostatnich latach bardzo sie roztyl. Jego tluste wlosy koloru tektury, starannie rozdzielone przedzialkiem, opadaja na boki. Bez przerwy pali i popija whisky, a odkad wzroslo mu cisnienie, jego twarz ma kolor pomidora. Johnboy mowi powoli, rozdziela sylaby, co nadaje slowom dziwaczne znaczenie. Ale w tym wraku czlowieka tlil sie ogien i Terrell w koncu dopadl Thomasa Berrymana. Spotkali sie w celu zalatwienia spraw finansowych w apartamencie na najwyzszym pietrze starego hotelu "Walter Scott" niedaleko gmachu Old Opry i restauracji "Tootsie's Orchard". Berryman spoznil sie. Mial na twarzy zolta gumowa maske terrorysty. Nowoczesna lodowka nie mogla nadac charakteru temu niemodnemu salonowi hotelowemu, tak samo jak nie potrafil tego dokonac Johnboy, chociaz nadal mial prezencje. Zawsze ja mial. Zamowil beam's pin i siedzial na ogromnej, zoltej kanapie pijac whisky bez lodu. Powiedzial Berrymanowi, ze w swoim ubraniu wyglada jak agent towarzystwa ubezpieczeniowego dla rolnikow. Nie wspomnial o masce, chociaz najwyrazniej go zdziwila. Berryman, zamkniety w tym dusznym pokoju, marzyl o tym, by wydostac sie na powietrze, gdzie wieje wiatr, swieci slonce i jest spokojnie. A jeszcze bardziej 120 pragnal, by jego robota juz zostala wykonana i by mogl skonczyc sprawy z tym poludniowcem.-Moze sie panu wydawac szalenstwem, ze osobiscie sie z panem spotykam - powiedzial Johnboy. - 1 to prawda. To jest szalenstwo. Ale zawsze postepuje w ten sposob. Jestem poludniowcem i empirykiem. Chcialem z panem porozmawiac. Ocenic pana. Zobaczyc, czy jest pan taki, jak sie spodziewalem. Thomas Berryman skinal glowa. Przygladal sie refleksom slonca na lustrze wiszacym za Terrellem. Przypomnial sobie Oone Quinn wychodzaca z Atlantyku, jak dziewczyna na plakacie linii lotniczych. -Prosze mi przerwac, jezeli mowie glupstwa... -Postepuje pan slusznie - odparl Berryman przez maske. Terrell powoli popijal whisky. Przygladal sie Berrymanowi jak bogacz, ktory nie jest pewny, czy ogier, ktorego wlasnie kupil, jest naprawde wspanialym koniem. -Bylem ciekaw, jakiego rodzaju czlowiekiem pan jest. Bylem naprawde cie kawy po tej awanturze z biednym Wynnem. Berryman stwierdzil, ze sposob mowienia tego grubasa zmusza go do usmiechu. -I co pan teraz o mnie mysli? -Stanowi pan dla mnie calkowite zaskoczenie. - Terrell sie rozesmial. - Jest pan taki sprytny. - Znow sie rozesmial. - Zaczynam sie nawet zastanawiac, dlaczego zajmuje sie pan tak nieprzyjemna praca. -Czasami sam sie nad tym zastanawiam - powiedzial Berryman. - Ale jesz-cze bardziej zastanawiam sie, co z reszta moich pieniedzy. I zaczynam sie martwic. Myslalem, ze pan zrozumial, iz pobieram honorarium przed wykonaniem pracy. Moze i jestem sprytny, ale jestem tez bardzo drogi. -To znaczy, ze pan jeszcze nie przystapil do przygotowan? - zdziwil sie Terrell. -Troche juz zrobilem. Ze wzgledu na pana wymagania, Horn to trudny cel. Ale juz jestem gotowy. -A wiec pieniadze. - Tluscioch poklepal sie po kieszeni marynarki. - Sa tutaj. Kolo serca. Panie Thomasie Berryman, spodziewalem sie kogos mniej powaznego. To znaczy o mniej wyrazistej osobowosci. Chyba zbytnio wszystko uproscilem. Berryman odpowiedzial cichym glosem poludniowego dzentelmena, ktorego nauczyl sie od ojca. -Jestem malo powazny. Mam nieodpowiednie odruchy emocjonalne. Jestem wyjatkowo leniwy. Jestem materialista. Chce jak najszybciej to wszystko rzucic i dobrze zyc. Johnboy pokiwal glowai jego piers zadrzala ze smiechu. Byl lekko rozbawiony. -Takie pragnienia nie sa mi obce. Siegnal do kieszeni marynarki i wyjal brazowa paczuszke owinieta zwykla aptekarska gumka. Paczuszka miala grubosc jakichs trzech cali. -Oto sto tysiecy dolarow na dobre zycie - powiedzial uroczyscie. Obserwowal Berrymana, ktory rozerwal papier i liczyl banknoty. Podobala mu sie uwaga, z jaka to robil. Berryman wygladal teraz jak biznesmen z Poludnia. 121 Wszystko pasowalo: od krawata, przez spinki do mankietow i klamre u paska, do skarpetek w szare prazki, z czerwonymi wzorkami po bokach.-Podziwiam pana pomyslowosc, panie Berryman. Jestem pewny, ze jezeli pozyje pan dosyc dlugo, osiagnie pan wszystko, czego pragnie. Berryman skonczyl przeliczanie pieniedzy i wlozyl je do kieszeni marynarki. Stanal przed kanapa przeszedl przed zamazanym obrazem olejnym przedstawiajacym sale sadowa a Terrell ruszyl za nim. -Moze tym razem bede musial posluzyc sie bronia palna - powiedzial Ber ryman. - Chce, zeby powstalo wielkie zamieszanie. To ucieszy dziennikarzy. Naj prawdopodobniej zrobie to czwartego lipca. Najprawdopodobniej. Berryman nosil jasnozolte rekawiczki szoferskie. Wyciagnal reke do Terrella. -Nie chce byc nieuprzejmy - kontynuowal lagodnie - ale naprawde nie po winienem zostawac dluzej. W ogole postapilem nierozsadnie przychodzac tutaj. Johnboy lekko dotknal rekawiczki, bardziej badajac niz sciskajac reke Berry-mana. Przez chwile wpatrywal sie w otwory na oczy w masce. -Taki cholernie sprytny - powtorzyl jeszcze raz. Berryman skinal glowa i lekko sie usmiechnal. -Jezeli po moim wyjsciu stad ktos mnie bedzie sledzil, umowa jest anulo wana - powiedzial. - Nie moze sie pan do tego mieszac. Mniej wiecej o tej samej porze, poznym wieczorem, orzechowobrazowe oczy Jimmiego Horna przestaly patrzec na melodramatyczny obraz przedstawiajacy Jezusa stojacego przed drewnianymi drzwiami. Przesunal wzrok na podobizny Jessego Jacksona, Juliana Bonda, Langstona Hughesa... na wszystkich czarnoskorych ludzi, ktorych kiedykolwiek narysowal Norman Rockwell. Do bawialni weszla jedyna osoba, ktorej nigdy nie zdolal oszukac ani do niczego podstepnie naklonic: siedemdziesiecioletnia tega nauczycielka. Niosla gazowany tonik i cieple cytrynowe ciasteczka. Byla to Etta Raide Horn, jego matka. -Powinnam uczyc w letniej szkole - powiedziala siadajac w trzeszczacym buja nym fotelu, pomalowanym na zielono. - Wiesz, Jiminy brakuje mi tych lobuziakow. Horn pokiwal glowa. -Powinnas w ogole przestac pracowac. A ojciec powinien zrezygnowac ze sklepu. -A ty powinienes wrocic do praktyki prawniczej - odgryzla pani Horn. -W zadnym wypadku - rozesmial sie jej syn. -No widzisz. My tez nic nie zmienimy w naszym zyciu. - Zachowala powage, ale jej twarz rozjasnila iskierka wesolosci. - A propos, panie burmistrzu, jak idzie kampania? -Bardzo dobrze, dziekuje. - Horn wzial ciasteczko, zamknal oczy i zaczal je powoli chrupac. -Ciesze sie. 122 Popijala zimny napoj obserwujac syna.-Rozmawialam z kilkoma osobami. Z politykami - uscislila. - Siadywalam tez czasami w sklepie i przysluchiwalam sie temu, co mowia klienci. Jimmie Horn spojrzal ponad jej glowa na zdjecie Juliana Bonda. Zastanawial sie, jacy byli ludzie, z ktorymi pracowal. -I co mi chcesz powiedziec? - spytal matke. -Och, nic takiego. - Gdy widzialo sie te stara kobiete, mozna bylo sie domyslic, od kogo jej syn nauczyl sie tej udawanej niewinnosci. - W zeszlym tygodniu bylismy u twojej cioci Fay w Clarksville. -No, no. - Horn pokiwal glowa. -Czarnuchy na farmach nie slyszaly o Jimmiem Hornie. - Usmiechnela sie szeroko. - Biali slyszeli o tobie, ale im sie nie podobasz. -Kluczysz, moja kochana. Mow bez ogrodek. -No dobrze. - Etta Horn westchnela. - Po prostu wydaje mi sie, ze powinienes sie spotkac z tymi ludzmi. Powinienes do nich pojechac, uscisnac im dlonie, i powiedziec, kim jestes. Tak, zeby wszyscy mowili: "Zgadnij, kogo dzis widzialem w sklepie. Tego mlodego Jimmiego Horna, ktory kandyduje do Senatu Stanow Zjednoczonych. Spojrzal mi prosto w oczy i powiedzial, ze bedzie najlepszym i najcie-zej pracujacym senatorem, jakiego Tennessee kiedykolwiek mialo". Slyszalam o kims z Michigan, albo moze z Ohio - ciagnela Etta Horn - kto zostal senatorem tylko dzieki temu, ze nieustannie jezdzil po calym stanie na spotkania z ludzmi. -Czarnymi?-spytal z usmiechem Horn. -Nie badz taki przemadrzaly... Z ciezko pracujacymi ludzmi, i czarnymi, i bialymi. W naszych czasach trzeba to robic. Trzeba chodzic i rozmawiac. -Dobrze. - Jimmie Horn zatarl rece, jakby juz bral sie do roboty. - Bedziesz chodzila ze mna? Stara kobieta uniosla dumnie brode. -Tak. Bede chodzila tak daleko, jak tylko zaniosa mnie nogi. -A ojciec? -Nienawidzi ich jak egipskiej plagi... mowie o politykach. Ale bedzie z toba. Horn rozsiadl sie wygodnie i w zial nastepne ciasteczko. -Uwielbiam je - wyznal z usmiechem. Etta Horn siedziala w milczeniu, kolyszac sie na fotelu. Od czasu do czasu kiwala glowa a raz mrugnela. Wygladala jak kobieta zdolna do wychowania nawet prezydenta. -Jestes podstepny - powiedziala w koncu ze swoja zwykla powazna mina. -Sama nie jestes w tym najgorsza - odparl. Zanim Jimmie Horn wyszedl wieczorem od rodzicow, do domu wrocil jego ojciec. Nazywal sie Marblehead Horn, byl szeroki w ramionach, zawsze chodzil w farmerskim kombinezonie i szarym pilsniowym kapeluszu. Wygladal jak czarny Nikita Chruszczow. 123 -Tatusku, postanowilismy, ze wezmiesz udzial w kampanii Jimmiego - powitala go Etta.-Za zadne skarby. - Marblehead opadl na swoj fotel. - Co za gowno. -Bedziemy jezdzic po calym Tennessee. Tak jak ten czlowiek z Ohio. Ojciec Homa wlaczyl pilotem telewizor. Stary Zenith rozblysnal w kacie pokoju. -Do diabla, nic z tego! - zawolal. Ale bedzie jezdzil. Zawsze robil to, czego chciala zona. Bylo to tak pewne, jak pewne bylo, ze otworzy sklep o szostej rano, zamknie o w pol do dziesiatej wieczorem, da na kredyt "tylko zywnosc i nic wiecej". Jimmie Horn wracal do domu z cieplymi uczuciami w sercu. Tym razem czarny galaxie dolaczyl do szarej polary, ktora zawsze jechala za burmistrzem. O jedenastej wieczorem jasnoniebieski lincoln continental przejechal przez brame jednego z w ielkich domow w stylu plantatorskim, w dzielnicy Belle Mea-de wNashville. Terrell z trudem wygramolil sie z samochodu, zatrzymal sie na oswietlonym progu jak ostrozne zwierze, a potem zniknal w budynku. Na parterze palily sie jasno swiatla, wytyczajac mu droge do gabinetu i jego biurka z wlaczona lampa. Terrell usiadl w starym fotelu, zrzucil czarne mokasyny, rozluznil pasek i przez chwile myslal o Thomasie Berrymanie. Myslal tez o prawniku Harleyu Johnie Wynnie, ktory zostal zamordowany gdzies w Nowym Jorku. Potem zadzwonil do Nowego Orleanu. Czlowiek z Luizjany, z ktorym rozmawial Terrell, mowil tak szybko, ze ledwo go mozna bylo zrozumiec. -Berryman to ten, ktory powoduje utoniecia i ataki serca? - upewnil sie. - To ten Thomas Berryman, o ktorym pan tyle gada, panie Terrell? -Tak - odpowiedzial Johnboy - Ale tym razem chyba posluzy sie bronia palna. Mam przynajmniej takie wrazenie. Przeprowadzilem z nim rozmowe. To chlopak z Poludnia. W ciagu nastepnych kilku minut ustalili szczegoly kontraktu na Thomasa Berrymana. Najprawdopodobniej zatrudni sie pospolitego morderce i wyplaci cale honorarium niezaleznie od tego, co stanie sie z Jimmiem Hornem. -Panski czarnuch to sprawa Thomasa Berrymana. - Nowoorleanczyk po stawil sprawe jasno. - Nic mnie to nie obchodzi. Wynagrodzenie mojego czlo wieka wyniesie dziesiec. To zreczny fachowiec. A tak przy okazji, panie Terrell - zazartowal kontrahent z Nowego Orleanu zanim odlozyl sluchawke - to zaczyna wygladac jak prawdziwa sluzba publiczna. Gdy Terrell sie rozlaczyl, nowoorleanczyk zadzwonil najpierw do Nowego Jorku, potem do Filadelfii. Podczas telefonu do Filadelfii rozmawial z niejakim Josephem Cubbahem. 124 Nashville, 1 lipcaZamach na Homa mial sie odbyc w sobote wieczorem. I tego terminu dotrzymano. Okolo wpol do osmej Santo Massimino przygladal sie na ekranach monitorow dziesieciu Hornom i wszyscy mu sie podobali. Mlody as dziennikarstwa przemierzal Tennessee w lotniczej kurtce i kremowych spodniach. Byl to hipis z Nowego Jorku, ale hipis powazny z pokerowa twarza. Byl tez jednym z najlepszych prezenterow w Ameryce, razem z Arthurem Godfreyem. Sekret Massimina polegal na tym, ze mowil szybko, wszystkiemu nadawal tak malo rzeczywistego znaczenia, jak to tylko bylo mozliwe, i nigdy nie pozwalal ludziom zastanowic sie nad tym, co mowi. Jimmie Horn ma twarz komentatora w dzienniku telewizyjnym, pomyslal. To dobra telewizyjna twarz. Ladnie wypelnia szary ekran i powoduje, ze ogarniaja cie przyjazne uczucia wobec politykow. I w ogole wobec zycia. Dzieki temu Horn dobrze sie sprzeda. Massimino odszedl od monitorow z Hornem i zawolal w kierunku realizatorow, ktorymi kierowal McCoy: -Thirsty, tak sie nie da. Zabierz mikrofon z jego krawata. Bedziemy mikso wac poza planem. Jimmiego Horna przygotowywano wlasnie do polgodzinnej audycji, ktora miala sie zaczac o osmej. Thurston Frey, dlugowlosy pomocnik, dokonczyl rozposcierac czerwony dywan wokol fotela Horna, a potem odczepil mikrofon od jego jedwabnego krawata. W tym czasie sekretarka Horna usilowala uspokoic go przed programem, czytajac mu ze swoich notatek, jak to wszystko bedzie wygladalo. Jap Quarry, najlepszy przyjaciel Horna, popijal kawe siedzac na kanapie, ktorej uzywano podczas lokalnej audycji "W poludnie". Obok siedziala dziesiecioletnia Keesha Horn. Juz teraz jej koledzy ze szkoly podejmowali sie dorywczych prac, zeby moc zapraszac Keeshe do kina na Superfly czy Clau-dine. (Zarowno do szkoly, jak i do kina musiala jednak chodzic pod opieka policjanta). Quarry nagle wybuchnal gromkim smiechem. Do burmistrza podszedl jeden z ochotnikow pracujacych tutaj, w ogromnych pomaranczowych butach, i pokazal mu styropianowy kubek, z ktorego wlasnie wypil kawe. Ze smutkiem pokiwal glowa. Na dnie kubka widnial napis: "Wybierz Horna na senatora". -Co za bzdura, czlowieku - powiedzial Jap Quarry. - Jim, to stuprocentowa, czysta bzdura. -Na reklamy telewizyjne i radiowe - czytala sekretarka z notesu - bedaprzer-wy w dowolnym miejscu. -Jim, to stuprocentowa, czysta bzdura. Naprawde tego wlasnie pragniesz? 125 Charakteryzator przypudrowal brode burmistrza jasnym pudrem, a potem go starl. Santo Massimino trajkotal do bogatego sponsora o nazwisku Heck Worth, ubranego w kowbojska koszule:-Chcialbym, zeby pan osobiscie zajal sie przywiezieniem orkiestr Techni kum i Liceum "Pearl" - powiedzial do czlowieka, ktory zarobil milion dolarow na zwyklym jableczniku. Obok charakteryzatora pojawil sie dzwiekowiec i szepnal do burmistrza: -Panie burmistrzu, musze zrobic probe mikrofonow. -Drazni mnie to zamieszanie i halas - powiedzial burmistrz. -Dziekuje. Massimino rozmawial z kobieta ktora zadzwonila do stacji telewizyjnej. Nazywala sie Betsy Ribbin i dzwonila z Clarksville, Tennessee. Miala piecdziesiat siedem lat, byla mezatka i matka szesciorga doroslych dzieci. Nie mogla sie zdecydowac co do burmistrza Horna, ale cieszyla sie, ze ma okazje zadac mu kilka pytan podczas tego specjalnego programu. Massimino juz postanowil, ze zacznie audycje od rozmowy z takobietao slodkim glosie. Za zlota wyszywana cekinami kurtyna kilka osob sluchalo prezentera audycji "W poludnie". Rozgrzewal ich przed programem Horna, opowiadajac smieszne historyjki, a moze raczej opowiadajac historyjki smiesznie. Od czasu do czasu znikal za kurtyna a dwoch gitarzystow i perkusista grali piosenki w rodzaju "Piwo, ktore rozslawilo Milwaukee, przyczynilo sie do mojej kleski". Wszystkim sie to podobalo. Thomas Berryman siedzial z tylu, po lewej stronie. Butem wystukiwal rytm piosenek, smial sie z przasnych dowcipow i prowadzil przyjacielskie rozmowki z sasiadami. Jednak przygladal sie uwaznie widowni, czekajac na pojawienie sie dlugowlosego mezczyzny. Ladnie ubrany chlopiec, na oko dwunastoletni, nosil plakietke z napisem: "Gdzie jestes, Lee Harveyu Oswaldzie* teraz, gdy cie potrzebujemy?". Wejsciu Horna nie towarzyszyly fanfary. Po prostu wszedl i usiadl w fotelu. Ubrany byl w letni szary garnitur. Lekka niebieska koszule. Ciemnoniebieski krawat. Czul mdlosci, tak jakby nie spal cala noc. Siadajac przed mikrofonem Horn przypomnial sobie swoj pierwszy rok w legislatorze stanowej i to, jak cwiczyl sie w przemawianiu. Kiedys zauwazyl, ze z galerii przyglada mu sie Estes Kefawer. Po sesji Kefawer podszedl do niego w holu. -Mlody czlowieku - powiedzial na sposob prawnikow. - Jest pan jednym z najlepszych mowcow, jakich zdarzylo mi sie slyszec. Tyle ze na przyszlosc niech pan sprobuje sie nie odzywac, kiedy nie ma pan nic do powiedzenia. * Lee Harvey Oswald - domniemany zabojca prezydenta Kennedyego (przyp. tlum.). 126 Zadzwonil telefon. Jimmie Horn podniosl sluchawke mchem charakterystycznym dla biznesmenow.-Halo, halo. Czy to naprawde burmistrz Horn? - spytala Betsy Ribbin prze ciagajac slodko wyrazy. -Tak, naprawde. - Jimmie Horn usmiechnal sie do kamer. - A z kim mowie? Betsy Ribbin podala swoje nazwisko i miasto, z ktorego dzwoni, a potem poruszyla sprawe, o ktorej juz rozmawiala z Santo Massiminem. Chodzilo jej o prawo i porzadek. -Czesto rozmawialam z ludzmi, ktorzy potrzebowali pomocy albo chociaz by czyjegos usmiechu -powiedziala wyjasniajac sytuacjew Clarksville, Tennes see. - Rozmawialam ze wszystkimi. Ale ostatnio wielu moich przyjaciol okra dziono i pobito. Teraz boje sie obcych. Nastroje w Clarksville, Tennessee, sabar- dzo zle. -Gdy uslyszy pan dwa sygnaly - Santo Massimino pouczal telefonujacego, ktory przedstawil sie jako student teologii - niech pan policzy do trzech, a potem powie Jimmiemu, jak pan sie nazywa i skad pan dzwoni. Ee, uhm, rozumiem. Moje nazwisko i miasto - powtorzyl Bert Poole. Gdy w telefonie pisnelo dwa razy, policzyl do trzech i wzial gleboki oddech. -Ee, czy to pan Horn? - spytal. -Tak, to ja. - Jimmie Horn skinal glowa do kamery. - Z kim mowie? -Ee, hm-powiedzial Poole. -Czy moglby pan nam powiedziec, kim pan jest, zanim zaczniemy rozmowe? - poprosil jeszcze raz Jimmie Horn. - Kim pan jest i skad pan dzwoni. -Moje nazwisko, ee... nie ma znaczenia. -Jednak chcielibysmy, by kazdy, kto do nas dzwoni, przedstawil sie. Tak byloby mi po prostu latwiej rozmawiac. -Przeciez juz mnie znacie. No dobrze, jestem Bert. Wazne jest to, ze hm, uhm, ee... co chce panu powiedziec. Zamierzam pana zabic. Santo Massimino pomachal rekami nad glowa i krzyknal cos, czego nikt nie zrozumial ani nie zapamietal. Polaczenie przerwano ze studia. Na widowni podniosly sie wrzaski i jeki. Ludzie ogladajacy telewizje w swoich domach uslyszeli chor wykonujacy "Yesterday". Byla to melodia, ktora nadawano podczas programow "W poludnie". Dzieki temu, ze rozmowy telefoniczne transmitowano z dziesieciosekundo-wym opoznieniem, slowa Poole'a nie dotarly do telewidzow. Horn juz rozmawial z kims z bractwa Pi Delta z Uniwersytetu Tennessee. 127 Gdy polgodzinna audycja dobiegla konca, Massimino szybko wyprowadzil Homa przez tylny pokoj, wypelniony magnetowidami. Przeszli sale z rzezacymi generatorami. Zbiegli szarymi schodami.-Nie musi pan biec - powiedzial Horn. Massimino nie odpowiedzial. Byl wystraszony. Doszli do malego prywatnego parkingu. Na dworze mzylo, bylo bardzo duszno i parno. Tlumek pietnastu czy dwudziestu osob juz sie zebral, by przyjrzec sie z bliska Hornowi. Byl tam rowniez Thomas Berryman w swoim groszkowym, pocha-lapanym deszczem garniturze. Pietnascie metrow dalej jego ford wyrzucal dym w noc, jak fabryczny komin. Samochod stal przodem do autostrady stanowej. Byla to ciemna droga, prowadzaca donikad na polnoc; na poludnie biegla za to szpalerem restauracji dla zmotoryzowanych i stacji benzynowych. W tlumku przewazaly dzieci. Bylo tu takze kilka kobiet. I dwaj starzy prowincjusze z Poludnia. Kierowca Horna, niski, czarnoskory, o wygladzie buldoga, wysiadl z cadilla-ka, ktory tez wyrzucal kleby dymu. Berryman zacisnal chwyt na kolbie swojej trzydziestkiosemki. Rzucil okiem do tylu, by upewnic sie, ze nic nie zagradza jego samochodowi wjazdu na autostrade. Rozejrzal sie, czy nie pojawil sie radiowoz policyjny albo czy nie zebralo sie wiecej doroslych. Potem ruszyl w strone cadillaca. Horn bedzie musial przejsc obok niego. Massimino nie pozwolil burmistrzowi sciskac rak zebranych. Trzymal go mocno za lokiec i prowadzil prosto do limuzyny. Jimmie Horn przetarl palcami ciemne okulary. Gdy tak szli razem on i Santo Massimino, wygladali jak dwoch biznesmenow spieszacych na nieco zbyt wczesny lunch. Jap Quarry wybiegl przez tylne drzwi na deszcz. Objal Horna przyjacielskim gestem. Rozesmial sie, uscisnal mu w biegu rece i wepchnal do samochodu. Berryman cofnal sie. Stanal z boku i ze zlosci przytupywal noga podczas gdy cadillac powoli wyjezdzal z parkingu. Gdy Jap Quarry zamykal sterowane elektrycznie okienko, ktore Horn natychmiast z powrotem uchylal, Berryman juz myslal nad tym, ze nastepnym razem musi byc bardziej zdecydowany. W kazdym razie wykonywanie kontraktu na Horna juz sie zaczelo. W wielkim szarym eldorado bylo cicho i milo. Wycieraczki poruszaly sie lagodnie, ani razu nie uderzyly mocniej. Klimatyzator przyjemnie buczal, jak te aparaty, ktorych niektorzy uzywaja by zasnac. Miekkie skorzane siedzenia nie trzeszczaly, tylko jakby wzdychaly. 128 Wszyscy milczeli. Santo Massimino nerwowo wlaczyl radio.Rozlegla sie piosenka "Badz przy swoim mezczyznie". Wydawalo sie smieszne, ze w samochodzie pelnym czarnych mezczyzn spiewa Tammy Wynette. Przynajmniej raz Massimino, ten mlody manipulator, nie potrafil wykonac zadnego maskujacego gestu. Przejechal po skali, ale trafil znow na te sama stacje. Kierowca Horna, niski i podobny do buldoga, parsknal przez nos i jedna reka wlaczyl dlugie swiatla. -Nie zmieniaj stacji - odezwal sie z tylnego siedzenia Jap Quarry glo sem jak z country and western. - San-to, nigdy nie zmieniaj stacji, gdy spie wa Tammy. Kierowca o twarzy psa pomyslal, ze to zabawne. Quarry wyciagnal reke i potargal Massiminowi wlosy, by dac mu znac, ze ten zarcik nie byl skierowany przeciw niemu. Z tylu rozblyslo swiatlo. Massimino zobaczyl twarz Jimmiego Horna we wstecznym lusterku. Wydalo mu sie, ze jest lekko oszolomiony. -Jimmie, nie wiem, czy juz o tym mowilem - Massimino w koncu znalazl temat do rozmowy- ale dzis zawarlismy umowe z Lubym Cadillacem. Z jego synem. -Myronem - podpowiedzial Horn ze swojego kata na tylnej kanapce. - Myron jest w porzadku. -Tak, to prawda. Daje nam samochod az do listopada. Horn rzucil okiem na Japa Quarry'ego, a potem usiadl prosto, zblizajac sie do Massimina. -Nie chce cadillaca - powiedzial miekko, lagodniej niz zwykle, troche jak by przez sen. - Czuje sie w nim jak Willie Stark czy ktos w tym rodzaju. Wprawia moich ludzi w zaklopotanie. -Nie mozemy sie na to zgodzic - odparl Massimino. - Ze tak sie czuje? -Nie o to chodzi. Po prostu uwazamy, ze to zle posuniecie. -Dlaczego? - zdziwil sie Horn. - Jap, dlaczego fakt, ze chce zrezygnowac z cadillaca, bylby zlym posunieciem? Massimino szybko odwrocil sie do tylu. Reflektory samochodow jadacych za nimi oswietlily mu wlosy tak, ze wygladal jak stary psychodeliczny plakat. -Chcesz, zebym ci wylozyl kawe na lawe? - spytal. -Oczywiscie. -No wiec dobrze. My, ja, Jap Quarry, wszyscy, ktorym na tobie zalezy, uwazamy, ze nie powinienes rezygnowac z tego konkretnego cadillaca. - Massimino zaczal nagle przemawiac bardzo rozsadnie i przekonujaco. -A przyczyna dla ktorej tak uwazamy, jest to, ze ten egzemplarz cadillaca zostanie dostarczony prosto z Detroit. Ma kuloodporne szyby we wszystkich oknach. 9 - Numer Thomasa Berrymana 129 Nashville, 17 i 18 pazdzienikaNathanial Brown Jr., lat dwadziescia trzy, czarny Amerykanin, asystent operatora WNET-TV, zarejestrowanej w Nashville, sfilmowal zabojstwo Jimmiego Horna na ziarnistej szesnastomilimetrowej kolorowej tasmie. W szesc godzin po strzalach wywolana tasma wisiala, przyczepiona klamerka, w kazdej wiekszej amerykanskiej stacji telewizyjnej. Ogladano ja z chorobliwa ciekawoscia w co najmniej czterdziestu innych krajach. Z filmu robiono dobrej jakosci zdjecia do druku. Pojawily sie we wszystkich gazetach i czasopismach o zasiegu krajowym. "Citizen-Reporter" dostal czarno-biala kopie filmu Browna dzien po zabojstwie. Jednak zostala starannie obejrzana dopiero wtedy, gdy wrocilem z Polnocy. Najpierw jeden z naszych pracownikow podzielil jana klatki i wykonal przezrocza. Potem razem z Lewisem Rostenem i Reddem dwa dni ogladalismy te przezrocza, jedno za drugim, na sciennym ekranie w gabinecie Reeda. Bylo to dla nas wszystkich przezycie interesujace, ale i przyprawiajace o mdlosci. Kazdy z nas po kolei stawal przy scianie, z wskaznikiem takim, jakich uzywaja nauczyciele, i pokazywal nim wszystkie twarze ukazujace sie na przezroczach. Szukalismy przede wszystkim Thomasa Berrymana. Badalismy kazda twarz na kazdym przezroczu, niektore kazalismy maksymalnie powiekszac, by lepiej zobaczyc twarze czesciowo ukryte albo zdeformowane przez kat filmowania. Jednak na zadnym przezroczu nie znalezlismy Thomasa Berrymana. Naszym nastepnym krokiem bylo sprawdzenie jakosci filmu. Byc moze Nathanial Brown musial zbyt szybko kierowac kamere na swoje obiekty, moglo tez byc tak, ze ludzie z tlumu potracali go, w kazdym razie niektore klatki byly nieostre. Bert Poole ukazal sie w dwoch krotkich sekwencjach chwile przed strzalami. Jednak obie, nakrecone w odstepie dwoch minut, pokazywaly go w tej samej pozie: przypartego przez tlum do tasm odgradzajacych podium, rece zacisniete, w wojskowej bluzie khaki. Wydawal sie chory; byc moze jednak byl to po prostu strach. Czlowiek z Filadelfii, Joe Cubbah, zostal pokazany w jednej siedmiosekun-dowej sekwencji. Ale Thomasa Berrymana nie bylo na filmie. Kamera uchwycila zarowno Berta Poole'a, jak i Jimmiego Horna w chwili, gdy z rewolweru juz celowano. 130 Odleglosc miedzy nimi wynosila jakies trzy metry. Pierwsza kula trafila Hor-na w gorna czesc klatki piersiowej. Impet powalil go do tylu. Reed uwazal, ze taki efekt daje kaliber czterdziesci cztery.Po pierwszym strzale nastapila na filmie zamazana sekwencja. Widac bylo i Horna, i Poole'a. Bylo tez mnostwo swiatel i cieni pochodzacych nie wiadomo skad. (Sekwencja trwala siedemdziesiat klatek, czyli niecale trzy sekundy.) Kilka sekund pozniej (nastepne dziewiecdziesiat klatek) zarowno Poole, jak i Horn znikneli z pola widzenia kamery. Po starannym ogladaniu filmu przez dwa dni (Rosten i ja ogladalismy go nawet dluzej, bo cztery dni) uznalismy, ze to Poole zabil Horna, a Berryman najprawdopodobniej strzelal chwile pozniej, jezeli w ogole strzelal. Jednak calkowicie sie mylilismy. Nashville, ostatnie dni pazdziernika Tak samo mylilismy sie (przynajmniej ja tak uwazam) prowadzac sledztwo na temat Berta Poole'a. Pod koniec lata zebralismy juz cale tomy materialow na jego temat. Wedlug swoich nauczycieli, Poole nie wykazywal sie zbytnia inteligencja ale i nie byl opozniony w rozwoju. Psycholodzy twierdzili, ze czul silna presje, by w jakis sposob sie zrealizowac. Poole mial dwuznaczny i pelen sprzecznosci stosunek do Jimmiego Horna. Jako chlopiec uwielbial przygodowe komiksy. W chwili, gdy rozlegly sie strzaly, byl w stanie homoseksualnego podniecenia. Ale Moses Reed czul, ze potrzebujemy wiecej informacji o jego zyciu, takich jak w Z zimna krwia Trumana Capote'a. -Poole to nieudacznik - powiedzial - ale jestem calkowicie pewny, ze nie jest po prostu zwyklym wariatem. Tak wiec przez nastepne dwa tygodnie rozmawialem z krewnymi i znajomymi Berta Poole'a. Jego rodzice odmowili wprawdzie udzielania wywiadow najwiekszym magazynom i gazetom, ale Lewis czul, ze ja w jakis sposob zdolam z nimi porozmawiac. Jego zdaniem bylem jedynym dziennikarzem, ktory uwazal, ze ich syn jednak moze nie byc morderca. W pazdzierniku kilka razy polaczylem sie telefonicznie z pania Helen Poole. Byla uprzejma, ale zawsze konczyla rozmowe w ten sam sposob: -Doktor Poole podejmuje wszystkie decyzje w sprawie Berta. Ale doktora Poolle'a nie ma w tej chwili w domu. O osmej rano, w poludnie, o siodmej wieczorem, o dziesiatej wieczorem -doktora Poolle'a nigdy nie bylo w domu. Jednak pewnego wieczoru postanowilem zaczaic sie przed domem Poole'ow i samemu cos odkryc. 131 Mieszkali w skromnym parterowym jednorodzinnym domku przy Whip-pland Road w dzielnicy Brentwood w Nashville. Gdy mu sie przygladalem, wydal mi sie wyjatkowo czysty i zadbany, bardzo wlasciwy dla profesora teologii.Zaparkowalem po przeciwnej stronie ulicy i natychmiast zauwazylem, ze sasiedzi mnie obserwuja. Kilku nawet podeszlo, by wyglosic mi kazanie na temat prywatnosci. Potem, kolo jedenastej, gdy juz zamierzalem odjechac, bo mialem dosc audycji, ktorymi uszczesliwialo mnie radio, doktor Leland Poole wreszcie wjechal na swoj podjazd. Tylne swiatla jego pontiaka zapalily sie na czerwono. Ciezkie kombi przejechalo glosno po rynsztoku i zatrzymalo sie przed drzwiami. Na zewnatrz nie palila sie zadna lampa, wiec nie moglem dobrze widziec doktora Poole'a. Mignal mi tylko odblask jego okularow. Ten czlowiek i jego dom jakos nie pasowali do Berta Poole'a i zabojstwa Horna. Wszedl do domu i zobaczylem go w oknie bawialni. Byl wysoki, bardzo wysoki, lysial. Patrzyl prosto na moj samochod. Otworzylem drzwiczki tak, zeby mnie dobrze widzial. Potem wysiadlem i poszedlem ciemnym trawnikiem. W pierwszej chwili pomyslalem, ze Poole'owie nie odpowiedza na dzwonek do drzwi. Nie wlaczyli lampy nad progiem i czulem, jak dzdzownice wchodza mi na buty. Potem nad moja glowa zapalilo sie male zolte swiatlo. Komary polecialy do niego jak pszczoly do miodu. Leland Poole, ciagle jeszcze w letnim garniturze i krawacie, otworzyl drzwi. Ojciec Poole'a byl troszke nizszy ode mnie, ale mogl mi patrzec prosto w o-czy. -Ach, dziennikarz, jak sadze. - Mowil z akcentem dzentelmena z Poludnia. Uprzejmie sluchal, gdy sie przedstawialem i wyjasnialem mu, co mnie tu sprowadza. -No tak, pan Jones - powiedzial. - Czytalem pana artykuly. Czekalem, ze moze powie cos wiecej na ten temat, ale doczekalem sie tylko dlugiego milczenia. Doktor Poole stal z lekko rozchylonymi ustami. -Powinienem panu powiedziec - odezwal sie w koncu - ze nasz prawnik, pan Huddlestone, poradzil, bysmy nikomu nie udzielali wywiadow. Ani Helen, ani ja. Pan Huddlestone uwaza, ze nie przyniosloby to korzysci ani Helen, ani mnie, ani Bertowi. Szczerze mowiac, ja... ee... codziennie rano wychodze z domu z teczka i... hm... caluje Helen na do widzenia... i, panie Jones, nie mowie jej, ze nie jade do pracy, czy do ksiegarni, czy na kampus. A naprawde jezdze do Murfreesboro, Tennessee, do farmerskiego domu, ktory kilka lat temu odziedziczylem po ojcu. I doktor Poole rozplakal sie. Plakal bezdzwiecznie, nie ocieral lez ani nie probowal wyrzucic mnie ze swojego progu. -Siedze tam i patrze na zegarek - powiedzial. 132 Nashville, 2 lipcaPoranne slonce odbijalo sie w jego ciemnych okularach, a gdy poruszal glowa z boku na bok, promienie tanczyly na blyszczacych oprawkach. Berryman zwolnil przed malym, rozowym domkiem we wschodniej dzielnicy Nashville. Wlasnie tu dojechal sledzac Berta Poole'a tego wieczoru, kiedy obaj wstapili do sztabu wyborczego Horna. Teraz jechal powoli, pod kolami trzeszczaly galazki. Zatrzymal sie na koncu ulicy, tam, gdzie skonczyl sie kraweznik i byla juz tylko bujnie krzewiaca sie trawa. Znajdowal sie na osiedlu czarnych, przylegajacym do terenow Fisk Universi-ty; byla to dosc nedzna okolica, wlasnosc First National Bank. Stala tu reklama papierosow Marlboro oswietlona od tylu w ten sposob, ze kowboj i jego kon wydawali sie czarni. Thomas Berryman przeszedl przed drewniana chata w ktorej miescila sie pralnia. Patrzac na nianie bylo trudno zgadnac, dlaczego niektore ubrania czarnych wygladajatak, jak wygladaja. Minal wrak imperiala z wybitymi szybami, caly oblepiony martwymi owadami. W otwartym bagazniku stala stara lodowka. W tej dzielnicy od wczesnego ranka na ulice wylegaja chmary malych dzieci, a wielu starcow wysiaduje przed domami. Tak samo bylo dzis, kiedy Berryman przyszedl dowiedziec sie, jakie sa zamiary Berta Poole'a. Do siatkowych drzwi kuchennych rozowego domku szlo sie zasmiecona uliczka. Drzwi byly odrapane i nie domkniete. Przytrzymywal je haczyk. Stary klimatyzator na poddaszu wypluwal wode. Wygladalo to tak, jakby ska-pywala z topiacych sie sopli. Zimne krople spadly na krotko ostrzyzona glowe Berrymana. Kilka razy zapukal do drzwi, potem glosno zawolal Berta Poole'a po nazwisku. Gdy nie doczekal sie odpowiedzi, wyciagnal haczyk z przegnilej framugi i wszedl do domu. Poczul zapach zepsutych jablek, ktory stal sie jeszcze bardziej intensywny w kuchni. Cuchnelo tak, jakby lezal tu gdzies martwy kon. Moze to myszy za piecem, pomyslal. W domu nie bylo nikogo. Tak naprawde to nie bylo w nim prawie nic. W kuchni lezaly nie zaplacone rachunki: za telefon, za swiatlo, z sieci sklepow Cain-Sloan. Ta ostatnia grozila odebraniem sprzedanych towarow. Ubikacja na tylach domku byla zatkana, a w lazience smierdzialo jak w wygodce. Glownym przedmiotem w bawialni byl poplamiony materac w niebieskie paski. Berryman zobaczyl tu takze winylowa lezanke, pokryta brazowym perkalem. Kolo frontowych drzwi stala wysoka lampa ze zdjeciem Martina Luthera Kinga przypietym do abazuru. Po podlodze walaly sie papiery, lezala tu takze droga skorzana torba podrozna w rodzaju tych, jakie nosza koszykarze. 133 Benyman rozsiadl sie wygodnie na materacu i zaczal przegladac zawartosc torby.Znalazl w niej kilka zwinietych w klebek koszulek w paski i krawaty w stylu Ivy League. Byl w niej rowniez podkoszulek z napisem "Wujek Bert cie kocha". Na dnie torby Benyman odkryl dlugie magnum kaliber czterdziesci cztery, zawiniete w skarpetki. Czekajac na Poole'a czytal notatki z luznych kartek, ktore zebral z podlogi. Jedna z nich, napisana wyraznym recznym pismem, mowila: Nazywam sie Bertram Poole. Urodzilem sie w roku tysiac dziewiecset czterdziestym osmym w Memphis. Moi rodzice sa baptystami z Poludnia. Bardzo dobrzy chrzescijanie. Bardzo porzadni ludzie... Na innych kartkach spisane byly cale litanie sentymentalnych uwag o roznych typach Amerykanow. Byly rowniez spostrzezenia na temat zycia na Poludniu Stanow. Jedno z nich okazalo sie interesujace: Moj tato jest profesorem na uniwersytecie Yanderbilt. Mnie wyslal do Baylor Ale nie potrafilem sobie poradzic z poziomem zajec na matematyce. Mysle, ze tato pociagnal za jakies sznurki, zeby mnie tam przyjeli. Nie chcial stracic nic z mojego dojrzewania. W roku szescdziesiatym szostym magazyn " Time" nazwal mnie Czlowiekiem Roku. Bylem " dojrzaly nad wiek". Na innej kartce widnialo: Nie chcialbym umrzec z samotnosci. Mysle, ze z niektorymi ludzmi tak sie dzieje. Ale ja tego nie chce. Czasami wydaje mi sie, ze nie mam kontaktu ze swiatem. Snilem albo czytalem o ludziach, ktorzy w tlumie wpadaja na innych ludzi. Chca sie upewnic, ze maja z nimi kontakt. Ja nigdy tego nie robilem. Ale dosc czesto rozmyslalem nad tym. Nastepna kartke Benyman przeczytal kilka razy. Przesladuje mnie mysl, ze musze zabic kogos znanego. Chce takze wyrownac rachunki z burmistrzem Hornem. On powoli staje sie kolejnym lajdakiem bez serca. Ludzie zasluguja na kogos lepszego niz ten szarlatan. Niz ten czarnuch. Rozmawialem z tata o obsesjach. Oczywiscie nie o mojej, ale tak w ogole. Tato mowi, ze wszyscy wielcy ludzie majajakas obsesje, ale nie sadzi, bym ja zostal wielkim czlowiekiem. Radzi, zebym sie tym nie martwil. Kiedys poszlismy do kawiarni wydzialu teologii i siedzielismy przy stoliku razem z bardzo slawnym profesorem ekonomii. " Tak, Mlody Bercie -powiedzial mi - moja obsesja jest statystyka". Gdyby Poole wrocil do domu, gdy Benyman czytal te kartki, chybaby go zabil. Przyszedl do tego domu dowiedziec sie, czy ten zwariowany hipis jest niebezpieczny. Teraz juz wiedzial, ze tak jest. Pomyslal, ze warto byloby go zabic jego wlasnym magnum. Ale Poole nie wrocil. Thomas Benyman siedzial czytajac i palac, az wreszcie zaczal snuc bardziej konkretne plany dotyczace Poole'a. Poczul, ze Poole moze byc bardzo uzyteczny, zupelnie jakby zostal mu zeslany przez Boga. 134 White Geese, 2 lipcaSlynny zaklad rusznikarski "Chub L. Moss i Synowie" znajduje sie w White Geese, Kentucky w czerwonym baraku sasiadujacym z szara stacja benzynowa. Moss specjalizuje sie w sprzedazy legalnych ogni sztucznych, a takze w narzedziach do eliminowania czarnych mezczyzn. Berryman pojechal do White Geese po wyjsciu z domu Poole'a. W sklepie z ogniami sztucznymi tloczyli sie starzy poludniowcy. Ludzie o twarzach klaunow. Berryman potrzebowal pol godziny, zeby dostac sie do Chuba Mossa juniora. Ten czlowiek wygladal bardzo dziwnie. Kiedys postrzelono go w glowe i teraz jego oczy wywracaly sie bialkami do gory jak mechaniczne kregle. -Co slychac? - powital Berrymana unoszac reke jak uprzejmy sprzedawca. - Na pewno szuka pan czegos na Czwarty Lipca? - Pomachal w kierunku skrzyn z pe tardami i lancuchow czerwonych ogni. - Niech pan nasyci oczy, panie nieznajomy. Thomas Berryman znow gral. Spojrzal w dol, usmiechnal sie jak chlopczyk, ktory kupuje sztuczne ognie po raz pierwszy w zyciu. -Potrzebuje tez broni, panie Moss. Moss junior ukazalw smutnym usmiechu kilka poczernialych zebow. Znizyl glos. -No wiec przyszedl pan we wlasciwe miejsce. Prosze tu nie palic, bo wyle cimy w powietrze. Odwrocil sie i poprowadzil Berrymana do mniejszej salki. Niewielu ludzi mialo tutaj wstep. W salce bylo pelno strzelb i pistoletow wszelkiego rodzaju: od winchesterow dwadziescia dwa, dobrych tylko na myszy, do M-16 ukradzionych w Forcie Campbell. Moss podal jeden z M-16. -To prawdziwa bron, prawda? - Wymierzyl karabin w dwie mlode kobiety tankujace benzyne do volkswagena. Jego oczy wywracaly sie jak podniecone nietoperze. -To bylby strzal - powiedzial Moss, nacisnal spust i udal, ze ugina sie od odrzutu. Wytrzeszczyl oczy na ciemne okulary Berrymana. -Mam nadzieje, ze nie zamierza pan polowac na kroliki? Berryman rozesmial sie. -Ani nie zamierzam ich jesc. -Do diabla, na pewno nie. Moss junior sprobowal sprzedac Berrymanowi colta trzydziestkeosemke z kabura na lydke; rozmaite M-12 i M-16; dum-dum kaliber dwadziescia dwa; recznie tkany koc Indian Creek Berryman wahal sie, przesuwal niepewnie stopa po drewnianej podlodze, w koncu wzial pistolet Smith Wesson magnum kaliber czterdziesci cztery, taki, jaki mial Poole. A takze tlumik. Podal karte American Express na nazwisko pana Brewstera Greene'a z Louisville. 135 Gdy wkladal do torby pistolet, tlumik i amunicje, jedno z oczu Mossa juniora zniknelo pod brwiami. Sam chcialby uczestniczyc w tym, co sie chyba szykowalo.-Hej, co pan zrobi z cala ta bronia? Berryman uniosl indianski koc do wiszacej lampy gazowej. -Bede cwiczyl - odparl - i zabijal puszki po piwie i arbuzy. Oko Mossa wrocilo na miejsce. -Pan wie, ze magnum jest przewidziane do polowan - stwierdzil. -Wiem. -No to dobrze. To dobrze. - Moss usmiechnal sie. - Wychodzac stad, niech pan bedzie ostrozny z tym swoim pistoletem na czarnuchow, panie nieznajomy. Filadelfia, 2 lipca Tego samego dnia, drugiego lipca, do ukladanki zostal dolozony ostatni kawalek. St Joseph's Place to miejsce raczej nieznane szerszym kregom. Znajduje sie na najdalszych polnocno-wschodnich krancach Filadelfii. Stoja tam dwa rzedy skromnych domow, wiekszosc z nich otoczona zywoplotami przystrzyganymi przez samych wlascicieli. Przed domami rosna bardzo stare wiazy. Do prawie wszystkich przymocowano hustawki albo kosze do gry. W kierunku polnocnym ulica konczy sie kosciolem pod wezwaniem Swietego Jozefa i szkola podstawowa. Kosciol jest maly i bezpretensjonalny, a szkola, zbudowana z czerwonej cegly, moze byc nawet duza, ale trudno to stwierdzic, bo chowa sie za wiazami. Naprzeciwko szkoly znajduje sie bar Joego Cubbaha. Otacza go jeszcze wiecej wiazow. Zolto-brazowy szyld glosi: "U Angie". Jest to imie zony Joego Cubbaha, na ktora zreszta spada cala robota. Miejscowi wola nazywac go "Jockey Joe's", co i tak nie ma zadnego zwiazku z patronem kosciola. Pewnego ranka zdarzylo sie, ze Cubbah musial zastapic zone. Dla scislosci lepiej powiedziec, ze byczyl sie na tylach, tam, gdzie umieszczono automaty telefoniczne. Zaopatrzyl sie w parujaca kawe, paczki, czasopisma "Penthouse" oraz "Phi-ladelphia Inauirer". Ubrany byl w koszule z surowego jedwabiu i eleganckie spodnie, ale czuc go bylo tlustym bekonem. -Jajecznica, kawa, swieze grzanki zytnie, i to szybko. - Pani Riley siedziala przy ladzie i chichotala. Parodiowala powazne zamowienie na sniadanie, zlozone przez koscielnego. Znajac sposob, w jaki Joe Cubbah obslugiwal klientow, kobieta nie mogla powstrzymac sie od smiechu. 136 Jednak Cubbah nawet jej nie slyszal. Siedzial w barze, by zrobic przysluge Ange-li. Na swoim zaj eciu zarabial na czysto okolo dwudziestu pieciu tysiecy dolarow rocznie i nie uwazal, by musial sie zapracowywac za te szesc tysiecy, ktore przynosil bar. Co przy tym znaczylo te osiemdziesiat centow dziennie dla pani Riley-Jajecznica-kpila kobieta zustami pelnymi jedzenia. - Kawa, swieze grzanki... Joe, co sie stalo z twoim poczuciem humoru? -Odczep sie - mruknal Joe Cubbah. Popatrzyl przez ramie na brudna sukienke pani Riley. Dziwil sie, jak Angela moze spedzac tu cale dnie. Ale potem zobaczyl mlodego ksiedza grajacego w koszykowke na szkolnym podworzu i odzyskal przyjazne uczucia wobec swiata. Troche po dziewiatej przyszedl pierwszy prawdziwy klient. Byl to bogaty stary dentysta, ktory tu pracowal, ale mieszkal w jednej z najlepszych dzielnic. Nazywal sie Martin McDonough. -Witam, panie Cubbah - zawolal w strone kabin telefonicznych. - Jak sie pan dzisiaj miewa? -Caly czas jem. - Cubbah usmiechnal sie, podciagnal spodnie, przeszedl do sali barowej i pochylil sie nad gablota z gumami do zucia. -Angela mowila mi, ze prowadza sie pan z jedna z tych swieckich nauczycielek... Dentysta zachichotal. Wsadzil nos w dzial sportowy "Inauirera". -Co pan mysli o Philsach? - spytal. Philsi nie interesowali Joego Cubbaha. -Wygraja siedem do szesciu z Expos - powiedzial. - Cholerni Expos - do dal dla zartu. - Zgram sie przez nich do ostatniego centa. Dentysta rozesmial sie, a Cubbah mu zawtorowal. Jak to przyjemnie, ze tego starego dzentelmena bawi tracenie pieniedzy. Pierwszy zaklad tego dnia zostal postawiony na Philadelphia Phillies i "silna prawa reke Jima Lonboga". Rano dostarczono coca-cole i pieczywo, co zmusilo Cubbaha, by wstrzymal sie ze zwolnieniem pani Riley, gdyz musiala sie tym wszystkim zajac. Dostawca z piekarni postawil dziesiec na Philadelphia Bells przeciw Chicago, a ten od coca-coli powiedzial Cubbahowi, ze Angela zamawia zbyt wiele se-ven-up. On tez troche postawil. W porze lunchu dwunastoletni syn Cubbaha, Bennie, wrocil ze szkoly. Mial pomoc ojcu podczas obiadowego szczytu. Zaczal od wyjecia wszystkich stugra-mowych hamburgerow z pieca i ulozeniu ich na ladzie. -Jak ci poszlo na klasowce z matematyki? - spytal Joe Cubbah, gdy obaj juz pracowali. 137 Chlopiec zjadl plasterek watrobianki.-Dziewiecdziesiat trzy - odparl. -Ty osle, tylko dziewiecdziesiat trzy? - zasmucil sie Cubbah. - Bennie, dlaczego nie mogles napisac na cholerne trzydziesci dziewiec? Chlopiec wzruszyl ramionami, usmiechnal sie i odpowiedzial zujac wedline. ktora zostawiala mu brazowe resztki na zebach: -Klasowki jeszcze nie sa poprawione. Siostra Dominika miala atak serca, czy cos takiego, wiec teraz poprawia je siostra Marie. -A ty cieszysz sie, ze biedna siostra Dominika miala atak serca, co? Joe Cubbah rozesmial sie. Bennie byl gruby i zabawny, a on czasami lubil tego malego tluscioszka bardziej niz kogokolwiek innego na calym swiecie. Wlasnie w tym momencie Cubbah zauwazyl znajomego detektywa. Nazywal sie Michael Shea. Shea nie byl mundurowym policjantem i ubieral sie lepiej niz burmistrz Filadelfii. Dzis mial na sobie porzadny garnitur w kratke i skorzane mokasyny. Stal przy siatkowych drzwiach i rozgladal sie tak, jakby byl wlascicielem baru. Skinal Cubbahowi glowa i ruszyl w kierunku kuchni. Cubbah nalal dwie filizanki kawy i poszedl za nim. -Witaj, slodziutki. - Shea rzucil mu rozpromienione spojrzenie niebieskich, irlandzkich oczu. - Co slychac? -Czasem lepiej, czasem gorzej. A co u ciebie? -Nie moge narzekac. To twoj syn? - wskazal palcem. Zablyslo szkielko sygnetu. -To Bennie - potaknal Cubbah. Probowal zachowywac sie uprzejmie. - Co za lobuz, nie powiodlo mu sie w szkole. Shea usmiechnal sie serdecznie. -Sluchaj, Joey - Przysiadl na krawedzi pieca. - Mam cos dla ciebie... -Tak, wiem. Opowiedz mi o tym, Mikey Shea opowiedzial Cubbahowi wszystko, co sam wiedzial, to znaczy, ze inny zawodowy zabojca, podstepny, drogi facet, zostal wyslany gdzies na Poludnie. Dodal, ze j ezeli Cubbah podejmie sie pracy, ktos inny zaznajomi go ze szczegolami. Powiedza mu, gdzie ma sie udac i podadza dokladny rozklad czasu. -Daja dziesiec plus zwrot kosztow. - Shea wzial sobie paczka. - Ktos pomyslal, ze ty sie najlepiej nadajesz do tej roboty. -No tak, to milo ze strony tego kogos - stwierdzil Cubbah. - Czy ten drugi domysla sie, ze ktos moze na niego polowac? -Moi ludzie mowia ze nie. Do diabla, przeciez bym ci o tym powiedzial od razu. Shea wyjal z kieszeni koperte, ktora wygladala jak nieprawdopodobnie gruby rachunek za telefon. -Polowa teraz, polowa potem. Przyjmujesz? Joe Cubbah powoli pokiwal glowa z boku na bok. -Nic z tego-odparl. Shea wyciagnal z kieszeni druga koperte i polozyl na pierwszej. 138 -Zapomnialem - usmiechnal sie. - Przepraszam, slodziutki.-OK. - Cubbah wlozyl obie koperty pod fartuch. - Pomysle o tym. - Zostawil Shee i poszedl do glownej salki. -Hej, zaczekaj - zawolal Shea. - Co to znaczy, ze pomyslisz? Ale Joe Cubbah nie mial detektywowi nic do powiedzenia. Whitehaven, 2 lipca Wysokie magnolie i krzaki azalii falowaly jak choragwie wzdluz dlugiego, prostego, wykladanego bialym kamieniem podjazdu do Country Clubu miasta Powelton w poludniowo-zachodnim zakatku Tennessee. Na koncu podjazdu stal wielki dom plantatorski sprzed wojny secesyjnej, z ogromna weranda i dziesieciometrowymi doryckimi kolumnami. Ciezka budowla gorowala nad ludzmi i dwudziestowiecznymi wytworami ich rak powodujac, ze wszystko wydawalo sie pomniejszone. Krotko ostrzyzeni czarni mezczyzni w bialych marynarkach biegali na wszystkie strony ze srebrnymi tacami wyladowanymi mietowym julepem, Jackiem da-nielsem, budweiserem i modnym w tych czasach falstaffem. Chlopcy i dziewczyny jezdzili konno, plywali, grali w golfa i tenisa, a takze kopulowali w opuszczonych chatach niewolnikow, ktore pozostaly tu z poprzedniej epoki. W klubie Powelton, za piec tysiecy rocznej skladki, mieszkancy zachodniego Ten-nesse mogli cieszyc sie atmosfera Poludnia taka jaka znali ich tatusiowie i mamusie. Na jednym krancu dlugiej, wykladanej kamieniem werandy siedzial Johnboy Terrell. Towarzyszyl mu siwowlosy doktor Reuven Mewman, slynny weterynarz, ktory mial dzieki bawelnie dosc pieniedzy, by kupic wszystko, czego zapragnal. Ludzie przygladali sie obu mezczyznom z pelnej szacunku odleglosci. Nawet czarni kelnerzy patrzyli na nich z ciekawoscia. Wszyscy probowali zgadnac, czego Johnboy chce od Srebrnego Lisa. Terrell palil doskonale, choc bardzo ciemne cygaro Corona. -Niedawno czytalem nadzwyczajnaksiazke o weterynarzach -powiedzial. - Herriot, czy cos w tym rodzaju. Wszystkie stworzenia duze i male. Doktor Mewman wzruszyl ramionami. -Na zeszle Boze Narodzenie dostalem trzy cholerne egzemplarze. Ale, John, niech to licho! Widuje wystarczajaco wiele konskiego lajna. Nie musze jeszcze o nim czytac. Terrell, ktory nie tylko potrzebowal teraz srebrnowlosego weterynarza, ale takze po prostu go lubil, rozesmial sie wesolo. Reuven Mewman, myslal, ma dobre wyczucie czasu i ludzi, dzieki ktoremu mowcy z Poludnia odnosza sukcesy. Bez tego by przepadli. -Esther oddala ksiazki na kiermasz w naszym kosciele. - Mewman nie re zygnowal, gdy mial wdziecznego sluchacza. - Kazali mi podpisac te cholerne 139 rzeczy i uzyskali prawie cene nowosci. Wtedy - Mewman wzial lyk whisky i potrzymal chwile w ustach - kobieta, ktorej zeszlej wiosny uratowalem spaniela po przezarciu, dala mi w prezencie egzemplarz, ktory sam podpisalem. A ja do tej pory nie przeczytalem ani jednej strony.-Chyba powinienes. - Johnboy usmiechnal sie. - Mysle, ze Herriot jest naj lepszym pisarzem wsrod weterynarzy. Obaj mezczyzni znow sie rozesmiali i doktor Mewman zamowil nastepne drinki. Gdy zamawial, Johnboy przygladal sie dwom dziewczynom wyprobowuja-cym pilki golfowe przed weranda. Pomyslal, ze grajac w golfa straszliwie marnuja swoje mlode lata. Jak slyszalem - powiedzial obserwujac pole golfowe - mowiles, ze chcialbys spedzic kilka lat w W aszyngtonie. -Tak, wszedzie rozpowiadalem o mojej gotowosci -przyznal weterynarz. - Ale to bylo na poczatku roku. -Odradzalbym ci to. - Terrell zacisnal na chwile wargi. - Polnocne zimy cie wykoncza. Ale sadze, ze istnieje pewna szansa podczas wyborow do senatu. -To znaczy? -Jeden z kandydatow, John Fair II, to dupek. Jedzie na pieniadzach ojca i wrazeniu jakie wywiera na paniach. A Horna, to znaczy Jimmiego Horna, widziano z biala kobieta. Reuven Mewman pokiwal glowa. -Ten czarnuch jest na to za sprytny. Za sprytny i zbyt zadny sukcesu. Na pewno kiedys go osiagnie, ale jeszcze nie teraz. Gdzie slyszales te bzdury? Terrell przygladal sie dziewczetom grajacym w golfa. Jedna z nich poslala pilke wysoko, nad dwie sosny. Mala biala kulka spadla pietnascie stop od dolka numer dwa. Odwrocil sie w fotelu twarza do Mewmana. -Mysle, ze ty tez jestes sprytny - powiedzial. - Sprytny i zadny sukcesu. Weterynarz zrozumial i na jego twarz wypelzl ciemny rumieniec. -Widzisz, Reuven, sprawdzam twoja gotowosc. Bo, jak powiedzialem, John Fair junior to najprawdziwszy polglowek, a Horna latwo zniszczyc. Wtedy Mewman odpowiedzial na nie zadane glosno pytanie. Odpowiedzial na nie bardzo uprzejmie. -John, bylbym zainteresowany i zaszczycony. Nawet to, ze sie mnie bierze pod uwage, juz jest dla mnie wielkim zaszczytem. Terrell wstal i uscisnal Mewmanowi reke. Senator, ktorego sobie wybral, opadl na krzeslo, oszolomiony i oniemialy. Na stole zostaly dwie podwojne whisky. Terrell szedl po trawniku klaniajac sie kapeluszem ludziom, ktorzy nadal nazywali go panem gubernatorem. 140 Czesc piataPunk 141 142 Zebulon, 17 listopadaW pewna chlodna sobote w listopadzie, mniej wiecej tydzien po tym, jak dentysta z Chattanooga ubiegl geniusza szybkich barow w wyscigu do fotela senatorskiego ze stanu Tennessee, trzy wypchane kombi zachowujace szyk wozow Conestoga* jechaly do miasta Zebulon, w Kentucky. Oprocz mnie za kierownicami samochodow siedzieli rowniez moj ojciec i Mo-ses Reed. Wybralem sie tu na trzymiesieczny urlop, by uporzadkowac moje zycie rodzinne i skonczyc ksiazke o Berrymanie. Wynajelismy z Nan wielki, zaniedbany dom farmerski w wiktorianskim stylu. Nalezal do niego rowniez prywatny staw z sumami, dolina, w ktorej zyly oposy, i pola kukurydzy. Wlasciciele spedzali zime w St. Petersburgu i umeblowany dom z siedmioma sypialniami kosztowal nas bajonska sume stu piecdziesieciu dolarow miesiecznie. Stal dokladnie dziewiec kilometrow od miejsca, w ktorym sie urodzilem i g-dzie moi rodzice mieszkali do tej pory. Zajelismy trzy sypialnie (trzy z czterech pokoi wychodzacych na sad jabloniowy i staw z sumami), a jeden z pozostalych pokoi przeznaczylem na swoj gabinet. W tamtym czasie zdazylem juz zebrac sto dwadziescia tasm wywiadow oraz setki zdjec pokazujacych ludzi i miejsca zwiazane z wydarzeniem. Mialem rowniez tysiace stron notatek i artykulow z "Citizen-Reporter". * Conestoga - marka ogromnych wozow konnych krytych plotnem, ktorymi osadnicy podrozowali przez pierwsza polowe XIX wieku do zachodnich stanow Ameryki Polnocnej (przyp. tlum.). 143 Tej zimy wszyscy jezdzilismy na lyzwach i lowilismy ryby w przereblach.Postawilem mojego chevy rocznik piecdziesiat dwa na kolkach i w stodole uczylismy sie obslugi samochodu z silnikiem V-8. Szkolne kolezanki Cat i Janie najpierw byly "idiotkami i prowincjuszkami", ktore jednak szybko staly sie " przyjaciolkami, z ktorymi sie nie rozstaniemy". Po jakims czasie tak sobie rozlozylem zajecia, ze miedzy jedzeniem, zabawa, kochaniem sie, stolarka a lowieniem sumow potrafilem rowniez troche popracowac. Czulem, ze postepuje slusznie odchodzac na jakis czas od normalnego trybu zycia, by napisac cos, co ludzie beda czytali, a pobyt w hrabstwie Poland stwarzal ku temu odpowiednie warunki. Teraz opisze, co sie stalo w pierwszym tygodniu lipca. Filadelfia, 3 lipca Byla pierwsza po poludniu i, jak zwykle, Joe Cubbah pocil sie nad dzbankiem wody z lodem. Ubrany byl w szara koszulke z obcietymi rekawami i szary kapelusz fedora, w ktorym wygladal jak nieokrzesany fircyk. Wszedl do baru "Pod Mostem" z rekami tlustymi od smaru - wlasnie wymienial swiece i palec rozdzielczy w swoim buicku elektrze - i polozyl reke na chudym tylku dwudziestoletniej blond kelnerki, Josephine Cichoski. Dziewczyna zawirowala na piecie, ale gdy zobaczyla, ze to Cubbah, tylko sie skrzywila. Miala pokryte gruba warstwa tuszu rzesy i czerwone anielskie skrzydelka w miejscu ust. -Jest Tiny? - Cubbah usmiechnal sie. Na policzkach pokazaly mu sie dolki, wygladal milo i przyjacielsko. -Wiesz, gdzie go znalezc. - Dziewczyna wskazala wahadlowe drzwi prowadzace do kuchni. Na jej wielkich bialych zebach pozostaly slady pomadki. -Czesc! No, no, kto to przyszedl! - Tiny Lemans obudzil sie i zamrugal slyszac odglos popychanych drzwi. -Czesc - usmiechnal sie Cubbah. -Daje tu odpoczac oczom. - Tiny ziewnal tak szeroko, ze chyba moglby polknac grapefruita. - Widze, ze pracujesz. - Jego spojrzenie zogniskowalo sie na kombinezonie i kapeluszu Cubbaha. -Musialem naprawic buicka - wyjasnil. - A ty co robisz? W tym momencie kelnerka uderzyla Cubbaha w tylek skrzydlem drzwi. Cubbah odsunal sie na bok. -Co jej sie stalo? Ma robaki? -Nie przejmuj sie nia - poradzil Tiny Lemans. Palcami wygladajacymi jak serdelki przewiazane w trzech miejscach probowal zawiazac sznurowadla. Tiny wazyl ponad trzysta funtow. 144 Cubbah wsadzil brudny palec do miski z lodami.-Dzis wieczorem wyjezdzam. - Pokosztowal lodow. - Ooo la, la, Tiny. - Usmiechnal sie czujac slodycz lodow. - W kazdym razie... Potrzebuje zabaweczke. Mialbys cos od razu? Tiny Lemans wyciagnal szuflade ze sztuccami, ktore glosno zaszczekaly. -Mam sliczna trzydziestkeosemke - powiedzial. - Ooo la, la. - Wyjal zza sztuccow pakunek w woskowanym papierze i podal Cubbahowi. -Nieuzywany - zachwalal. - A wazy tyle, co nic. Cubbah zdjal woskowany papier i powachal rewolwer. Pachnial olejem lnianym. Bron byla zupelnie nowa. -Dobrze mowisz, Tiny. Sliczny. Po prostu sliczny. -Tiny mowi, ze latwo z tego strzelac - usmiechnal sie grubas. -A tak przy okazji - Cubbah polozyl trzydziestkeosemke na stole - ile kosztuje? Restaurator ziewnal. -Ooo... - Jego usta otworzyly sie szeroko. - Sto piecdziesiat - powiedzial, gdy juz skonczyl ziewac. -Za duzo - oswiadczyl stanowczo Cubbah. - Do diabla, zamierzam tylko kogos postraszyc. -Sluchaj, nie bede sie z toba targowal. Sto trzydziesci piec. Tym razem Cubbah wyciagnal portfel. Tiny odsunal pieniadze. -Postaw to za mnie na Pi-retow. Pi-reci siedem przeciw Yogi Berra. A jezeli ten Seaver sie nie popisze, sam ci zlece robote. Joe Cubbah wlozyl rewolwer do brazowej papierowej torby, takiej, do jakich pakowano lunche na wynos. Potem jeszcze raz zagarnal na brudny palec troche lodow i usmiechnal sie. -No dobrze, Tiny, musze uciekac. Dzis wieczorem opuszczam stan. -Zostan jeszcze troche - grubas zmarszczyl czolo. - Dopiero przyszedles. Zjedz kanapke z ozorkiem. Wlasnie zrobilem kilka. -Naprawde musze isc - powiedzial Joe Cubbah. - Musze zlapac wieczorny samolot. -Tak, i kogos przestraszyc - rozesmial sie Tiny Lemans. -Wlasnie. - Cubbah pokazal brazowa torebke. - Prosto miedzy oczy. Nashville, 3 lipca Oona Quinn leciala na Poludnie, by zobaczyc sie z Berrymanem. Byl to dla niej wazny czas, chwile niemal religijnej ekstazy. Niestety, zaklocal je zolnierz siedzacy na sasiednim fotelu, chlopiec o dzieciecej twarzy, z Fortu Campbell, Kentucky, jak juz zdazyl wczesniej powiedziec. Uzywal brylantyny Glosno zajadal batony i pil coca-cole. Przedtem wypil whisky i kawe, i teraz jego niebieskie, dzieciece oczy maminsynka lsnily troche nieprzytomnie. Znajdowali sie w samolocie linii Eastern, lot siedemset siedem do Nashville. 145 Oona miala egzemplarz autobiografii Jimmiego Horna, ale od startu nie przeczytala ani slowa. Jednak wczorajszego wieczoru na Long Island doczytala jado polowy. Poprzedniego dnia widziala sie z Benem Toyem w Instytucie Williama Pounda.Natomiast dwa dni wczesniej, pierwszego, Berryman zadzwonil i poprosil ja, zeby sie z nim spotkala w Nashville czwartego. Nie chcial zdradzic, dlaczego pragnie sie z nia spotkac, powiedzial tylko, ze jej potrzebuje. Podal miejsce i czas i zaznaczyl, ze powinna byc ubrana tak, jakby byla zona Erniego Forda z Tennessee. Potem przerwal polaczenie. Nie zdazyla nawet powiedziec, czy spelni jego prosbe, czy tez nie. Oona wyobrazala sobie, jakby to bylo, gdyby gdzies w ksiazce Jiminy znalazla opis spotkania Horna i Berrymana. Bylby to ciekawy rozdzial. Sadzila, ze Horn powinien wygrac. Juz zdarzyly sie dwa zamachy na jego zycie. Kiedys zza menu strzelil do niego kuchmistrz restauracji, ale chybil. Innym razem zostal ranny, ale przezyl. Jezeli Tomowi Berrymanowi sie uda, bedzie to naprawde niesprawiedliwe, myslala. Zupelnie jakby ktos sie zasadzil zza krzakow na czlowieka, ktory niczego sie nie spodziewa. Jimmie Horn zostanie meczennikiem. Jednak doszla do wniosku, ze nic jej to nie obchodzi. Berryman juz zdolal ja przekonac, ze zabicie Horna jest konieczne. Z ksiazki Jiminy wynikalo, ze Horn nie tylko sie liczy z tym, ze zostanie zabity, ale rowniez uwaza to za nieuniknione. Pomyslala, ze ciagle jeszcze nie zna Berrymana tak dobrze, jakby chciala. Ich znajomosc zanadto uderzala jej do glowy. Moze zreszta dlatego tak ja pociagal? Zolnierz odstawil pusty kubek na tace. -Kochanie, zobaczylas wszystko w Nowym Jorku? A teraz chcesz poznac Miasto Muzyki*? Bedziesz kiedys w Dallas? Oona otworzyla ksiazke i udawala, ze czyta. Co ja tu robie, myslala. Chcialabym to wiedziec. Zolnierz ustawil sie tak, by widziala jego twarz. -Cos ci powiem. Jedziesz do Miasta Muzyki... -Slucham? - Oona udala zaskoczenie. -Po prostu usiluje grzecznie porozmawiac. - Zolnierz usmiechnal sie radosnie. - Jedziesz do Nashville. Po raz pierwszy? Tak, zaloze sie, ze to pierwszy raz. -Masz racje-przyznala. -Na pewno ci sie spodoba. - Zolnierz usmiechnal sie jak rozradowane dziecko. - To swiatowa stolica country. Ateny Poludnia. Ojczyzna zmarlego prezydenta Andrew Jacksona. -Och, on naprawde umarl? - spytala Oona. * Naslwille slynie z festiwali country and western oraz z przemyslu wydawniczego zwiazanego z ta muzyka (przyp. tlum.). 146 Zolnierz usmiechnal sie. Twarz mu sie swiecila z podniecenia. Zapalil cygaretke tijuana. To samo palil na Times Sauare w Nowym Jorku.-Tez zapalisz? - spytal. To mial byc zart. By to udowodnic, szybko zgasil zapalke. Dym cygaretki pachnial troche jak czekolada. Zaczal opowiadac Oonie historie swojego zycia. Mowil za kazdym razem, gdy na niego spojrzala, albo raczej gdy chciala wyjrzec przez okno. Wypalil wiele cygaretek i ciagle zamawial u stewardes kukurydziana whisky. -Ha, ha, ha - chichotal. Pod koniec lotu Oona ciagle slyszala "ha, ha, ha". Samolot wreszcie zaczal krazyc nad Nashville. Pod skrzydlem mignela grupka lsniacych w sloncu drapaczy chmur. Wydawalo sie, ze otaczaja miasto jak dzungla. A gdzies w tej dzungli znajdowal sie Berryman. W pierwszej klasie tego samego samolotu stewardesa budzila Joego Cubba-ha. Gdy go poprosila, by zapial pasy, powiedzial jej, ze jest glupia. Zielony dodge polara stal zaparkowany naprzeciwko lokalu Amerykanskiego Legionu w Belle Meade. Obecnosc tego samochodu oznaczala, ze w poblizu znaj-duje sie Jimmie Horn. Kwadrans po jedenastej Horace Mossoman, czarnoskory detektyw w bialym kapeluszu i granatowym garniturze biznesmena, dolaczyl do dwoch bialych detektywow, Jerry'ego Ruocco i J.B. Montgomery'ego, siedzacych w polarze. Na ogol do ochrony Jimmiego Horna wyznaczano od dwoch do szesciu policjantow, ale gdy Horn oswiadczyl, ze zamierza kandydowac do Senatu Federalnego, liczba ta wzrosla do osmiu. Dzieki temu dyzury dobowe ukladaly sie w schemat trzy-dwa-jeden, przez siedem dni w tygodniu. Na ogol samotny policjant mial dyzur od jedenastej w nocy do siodmej rano. W nocy z trzeciego na czwarty lipca tym samotnym detektywem byl Horace Mossman. Ale troche sie spoznil. -Pan Mossman jak zwykle spozniony. - Ruocco, karcac partnera, spojrzal na swoj timex na zlotej bransoletce. - Kwadrans to normalne dla Horacego. Mossman, ktory dobiegal trzydziestki i niedawno sie ozenil, staral sie usprawiedliwic. -To przez zone. - Usmiechna sie radosnie. - Placze, gdy wychodze z domu. -Przepraszam, ale musze uchylic okienko. - Ruocco siegnal poprzez mlodego policjanta. Mossman wzruszyl ramionami, pociagnal za brzeg kapelusza i wlaczyl silna latarke paluszkowa Zaczal czytac dzienny raport o zajeciach Horna. -Jest tu cos ciekawego? - spytal. J.B. Montgomery zajadal wlasnie trzecia i ostatniakanapkez domowym kotletem, od ktorych zaczal sluzbe. Pozostali detektywi nadali mu przezwisko "Przezuwacz". 147 -Byl dzis na trzech kolacjach - poinformowal Mossmana. - O szostej z rodzina. Potem do osmej czarnuchy martwily sie, co mu zrobia biali, a od dziewia tej biali sie martwili, co mu zrobia czarni. Ciagle to samo gowno. Mossman rozesmial sie. Trzymajac czerwony olowek, by podkreslic to, co mu sie wyda dziwne, szybko czytal reczny zapis czynnosci Horna. Podkreslil nazwisko Lynch gdy zobaczyl je po raz drugi. -Kto to jest Lynch? - spytal. -Jakies metr siedemdziesiat piec, siwe wlosy siegajace do kolnierzyka. Nosi ciemne okulary w stylu gwiazd filmowych. Znajomy Santo Massimina. Czerwony olowek znow zawisl nad papierem. -A co sie stalo o czwartej trzydziesci piec? "Hipis wymienia uscisk reki z panem Hornem". Czy to cos znaczy? -Och, tak... Dodaj do tego... hm... ze nieznany dlugowlosy mezczyzna probowal... ee... dzgnac pana Horna w brzuch. Maly pieprzony punk, wiesz, co to za typki... -Wariat? -Nie... Jimmie tylko sie rozesmial. Chyba musi go znac. Pogadal z nim chwile. Ale jutro go sprawdzimy. -Zrobie notatke - powiedzial Mossman. -Doskonale. Trzeba mu sie dokladnie przyjrzec. Mlody czarny detektyw napisal notatke i podkreslil ja czerwonym olowkiem. Podal notes Montgomery'emu, ktory parafowal zmiane wprowadzona do raportu. Nastepnego wieczoru "Nashville Citizen-Reporter" wydrukowal te parafowana notatke, a takze nekrolog J.B. "Przezuwacza" Montgomery'ego. Gdy po raz pierwszy zobaczylem zdjecia Joego Cubbaha publikowane przez United Press, pomyslalem o ksiazce Gang, ktory nie potrafil strzelac. W zblizeniu Joe Cubbah wygladal jak pisarz James Breslin. Odnosilo sie wrazenie, ze jest wlascicielem jakiegos baru. Mial chochlikowaty usmiech. Kupilem od U.P kilka zdjec za siedem dolarow piecdziesiat. W tej chwili Joe Cubbah spoglada na mnie z fotografii. Ogarniaja mnie nieprzyjemne uczucia, zwlaszcza gdy widze ten wesoly usmiech zartownisia. Cubbah wysiadl z samolotu krotko po dziewiatej. Wysoki mezczyzna w koszuli rodeo czekal juz na niego przy bramce i wreczyl mu szara koperte. W kopercie znajdowaly sie szkice twarzy Berrymana. Wynajmujac samochod w firmie Avis, Cubbah obejrzal rysunki. A poniewaz byl niepoprawnym ryzykantem - absolutne przeciwienstwo Berrymana - podpisal formularz wynajecia samochodu wlasnym nazwiskiem. 148 To dziwne, ale w odpowiednich warunkach Joe Cubbah doprowadzilby wiekszosc ludzi do smiechu. Znal mnostwo wesolych historyjek o mafii i opowiadal je uzywajac co najmniej dziesieciu roznych akcentow. Bardzo dobrze odgrywal Ojca Chrzestnego, ale uwazal, ze to potrafia wszyscy. Nasladowal rowniez Carla Gam-bino, a tego, jak twierdzil, nikt nie potrafi.Porucznik Mart Weesner poznal Cubbaha w nieszczesliwej dla siebie chwili. Kolo polnocy jedli razem jajka i popijali kawa w "Burger Boy". Cubbah wszedl tam za tegim mlodym policjantem. Weesner przyjechal do miasta, by objac sluzbe nastepnego rana, podczas defilady Czwartego Lipca i wyscigow samochodowych. Powiedzial Cubbahowi, ze w "Holiday" nie moze zasnac. Joe Cubbah pomyslal, ze policjant moze nie tyle ma klopoty ze snem, co szuka sobie kobiety i probuje zapolowac na jakas sympatyczna kelnerke. -Widzialem neon na "Holiday Inn" - powiedzial. - Glosi: "Witajcie, ko chane majoretki". Moglby rownie dobrze oznajmiac: "Zegnaj, Joe Cubbahu". Nie zostane tam. Ci idioci witaliby dziewczyny fanfarami. Weesner glosno sie rozesmial. -Jak myslisz, co oni teraz robia? - spytal Cubbah. - Pewnie tluka szklanki w basenie. Jedna z kelnerek z "Burger Boy" zapamietala Cubbaha. Pamietala, ze widziala, jak tegi policjant stanowy wyprowadzal go na dwor i pokazywal droge do "Irlandzkiego Baru". Potem jeszcze widziala ich obu jadacych wozem patrolowym. "Irlandzki Bar" to parodia irlandzkiego pubu. Przygarnia bogatych prowincjonalnych piosenkarzy. Jest tam gruby pianista nazywany Dave Deliryk, lepszy artysta niz polowa milionerow, ktorzy tu przychodza. Weesner i Joe Cubbah, wazacy razem okolo dwustu trzydziestu funtow, sluchali gry Tlustego Dave'a. Siedzac obok siebie przy barze wygladali jak para zapasnikow. Ich rozmowa dotyczyla dwoch rzeczy: kobiet i wojska. -Bylem w wojsku w tysiac dziewiecset piecdziesiatym trzecim roku, stacjonowalem w Fort Bragg, Karolina Polnocna - powiedzial Joe Cubbah. -I co tam robiles? - spytal Weesner. -Nic. Bylem bokserem. Nie mialem zadnego stopnia, po prostu boksowalem. Walczylem z facetem nazwiskiem Pepper cos tam, ktory pozniej przegral z Marcianem. Boksowalem tez wszystkich zandarmow w barach. 149 -A ja boksowalem nowicjuszy z marynarki. - Weesner usmiechnal sie szeroko.-Tak. Na pewno. O, widze, ze ten gruby przy pianinie podoba sie tu wszystkim paniom. A jak twoj mundur? Przyciaga kobiety? Pamietam, ze dziewczyny z Poludnia lubia mundury. Gdy wrocilem do Filadelfii, nosilem mundur, a dziewczyny szalaly na moim punkcie. Weesner rozesmial sie. Zamowili i wypili nastepna kolejke, potem Weesner uderzyl w bar pelnym kuflem. -Zaczynam miec dosyc. - Pokiwal glowa. - Wiesz, ze jutro mam cholerna sluzbe? -Tak. - Cubbah otarl usta. - Musisz chodzic za burmistrzem. - Wzial garsc orzeszkow. - Sluchaj, jadles kiedys matwy? Probowales scungillil Mam ochote na matwy. - Rozesmial sie. - Wiem, wiem, ty masz ochote tylko na to, by wrocic do hotelu i zabawic sie. -Musze juz isc. - Martin Weesner wstal i zawolal o rachunek. Joe Cubbah wzial jeszcze troche orzeszkow i rozrzucil je jak kosci do gry. Gdy jechali niebieskim plymouthem, Weesner mial czkawke i odbijalo mu sie; co chwila za to przepraszal. Zaparkowali radiowoz w poblizu sklepu z owocami morza. Cubbah sprawdzil, czy drzwiczki po obu stronach sa dobrze zamkniete. -Sluchaj - powiedzial. - Musze cie poprosic, zebys zdjal mundur. Weesner rozesmial sie, ale zaraz zobaczyl w lewej rece Cubbaha noz z czte- rocalowym ostrzem. -Hej, Joe! - Wytrzezwial w jednej chwili. - Jestes naprawde zabawnym fa cetem, ale... Cubbah wcisnal ostrze w faldy tluszczu na brzuchu Weesnera. -Nie bedziemy wiecej rozmawiac. Jestem zdenerwowany. Moglbym popel nic blad. Nic nie mow, chyba ze o cos zapytam... Zdejmij koszule i rzuc ja na tyl samochodu. Policjant mial klopoty z rozpieciem guzikow swojej ciasnej koszuli khaki. W koncu jednak mu sie udalo. Mial zadziwiajaco biala klatke piersiowa prawie bez wlosow. -A teraz spodnie - nakazal Cubbah. Nie brzmialo to jak zart, wiec Weesner zdjal spodnie i rzucil je na tylne siedzenie. Siedzial za kierownica w bieliznie, skarpetkach i butach i probowal wykombinowac jakis sposob na uratowanie sie, ale nic mu nie przychodzilo do glowy. Joe Cubbah wlaczyl radio. -Pamietaj, ze nie chce cie zranic. - Trzymal noz na gardle Weesnera. - Wierz mi, nie chce cie zranic - powiedzial wbijajac ostrze gleboko. Potem je wyciagnal. 150 Thomas Berryman jadl pozna kolacje w "Le Passy", jednej z najdrozszych i najelegantszych restauracji na Srodkowym Poludniu. W sali bylo bardzo cicho; minela juz dziesiata. Stara drewniana podloga trzeszczala lagodnie pod stopami kilku kelnerow, chodzacych drobnymi afektowanymi kroczkami.Trzeci lipca byldla Berrymana dlugim, pracowitym dniem. Teraz z trudem oczyszczal umysl z mysli o pracy. Perfekcjonista siedzacy w nim pracowal po godzinach. Dzien zaczal sie o osmej rano. Wtedy Berryman ruszyl za Bertem Poole'em. Poole znow odwiedzil sztab wyborczy Horna, a potem wsiadl do miejskiego autobusu i pojechal do Farmerskiego Domu Towarowego. Beryman byl pewny, ze Poole ma w kieszeni marynarki swoja wielka czterdziestke czworke. Chodzil po miescie przez caly ranek jak Napoleon. Wczesnym popoludniem Poole wrocil do domu (Jimmie Horn polecial na krotko do Memphis) i Berryman postanowil zmienic samochod, zeby nie powiazano go z czarnym galaxie. Z tego samego powodu zmienil hotel. Nowy samochod byl niebieskim dartem z siedemdziesiatego czwartego roku. Berryman wybral go, bo wygladal jak typowy woz dla biznesmena. Nowym hotelem byl "Holiday Inn" na West End Avenue, w poblizu Vander-bilt. Meldujac sie podal nazwisko Foster Benton z rozlewni coca-coli w Atlancie. Powiedzial, ze zostanie do szostego lipca. Teraz rozkoszowal sie goraca kawa z cykoria. Myslal o swojej zdolnosci koncentracji. Patrzac na kawe wirujaca w filizance przypomnial sobie, ze wlasnie dzieki tej umiejetnosci koncentracji ma jedyna w swoim rodzaju przewage nad przeciwnikami. Kontrolowal kazda chwile, oni nie. Tak, kontrolowal kazda chwile. Potem zaczal obliczac swoje dochody. Ile bedzie mial po wykonaniu roboty w Tennessee? Cos okolo dwustu dwudziestu tysiecy - wyliczyl szybko. Nie opodatkowane. Ladna sumka na zycie w Meksyku. Gdy tak siedzial nad kawa popatrzyl na swoje rece, oswietlone swieczka stojaca na stole. Drzaly. Lekkie, stale, jakby mechaniczne drzenie, uwydatnione jeszcze wyrazniej drzeniem kawy w filizance. Nie mogl oderwac oczu od swoich rak. Silne, ciemne palce zacisnely sie na delikatnej porcelanie Wedgwood. "Palce pianisty", powiedziala kiedys Oona Quinn. Teraz drzaly. Na ustach Berrymana pojawil sie lekki usmiech. "Punk - mruknal. - Hej, punku, przydasz mi sie". 151 152 Czesc szostaKontrakt na Jimmiego Horna wykonany 153 154 Nashville, 4 lipcaBert Poole obudzil sie i stwierdzil, ze przespal caly Czwarty Lipca. Zapadal juz wieczor. Pochmurny, purpurowy wieczor. Zerwal sie na rowne nogi wywracajac lampe ze zdjeciem Martina Luthera Kinga. Lampa sie zbila, tak samo jak naczynia, ktore stracil z kuchenki. Uderzyl sie o krzeslo. Jak to do mnie pasuje, pomyslal. Po tych miesiacach planowania po prostu zaspal. Teraz juz nigdy nie poczuje sie jak dorosly mezczyzna. Wyszedl z domu gotowy do stoczenia walki z kimkolwiek i o cokolwiek, byle walczyc. Po kilku minutach znalazl sie przed otwarta restauracja Dobbsa. Wszedl do srodka i natychmiast wytrzeszczyl oczy na dwoch pajacow w zlotych blazenskich czapkach. Siedzieli nad pustymi talerzami i szklankami z coca-cola Z grajacej szafy rozlegala sie piosenka Merle Haggard. Gdy podeszla kelnerka, Poole zamowil hamburgera z sosem "Tysiac Wysp" i koktajl mleczny. -Costakiego -mruknela kelnerka zapisujac zamowienie. - Koktajl mleczny! Poole byl rozgoraczkowany. Czolo mial mokre od potu. -Tak - potwierdzil nerwowo, mowiac akcentem czlowieka z ulicy. - Przy szedlem tu na kolacje, rozumiesz? Zamowilem, tak? Wiec czego narzekasz? Kelnerka usmiechnela sie zalotnie. -Prawie nikt nie zamawia o tej porze koktajli mlecznych - powiedziala. - Nie o czwartej rano. Poole zakryl twarz rekami i rozesmial sie. Patrzyl przez palce na zegar nad lada. Byla jeszcze noc. Jednak sie nie poszkapil. Dochodzila dopiero czwarta nad ranem. -Prosze tez o czarna kawe - dodal. 155 Jak zwykle, Czwarty Lipca zostal uczczony takimi samymi jak co roku halasliwymi programami radiowymi z mnostwem gadania. Diskdzokej z rannego dyzuru wypalil w studiu cale opakowanie zimnych ogni, a potem puscil plyte z John-nym Cashem i Tammy Wynette spiewajacymi "Gwiazdzisty Sztandar".Dzien zapowiadal sie goracy. Juz o w pol do osmej ludzie nosili przeciwsloneczne okulary, jak w poludnie. Thomas Berryman, rowniez w ciemnych okularach, siedzial nad zeberkami i sadzonymi jajkami w barze "Gail's" na Turnpike. Ale bardziej niz jedzenia potrzebowal aktualnych informacji. Porozmawial z mlodym pracownikiem stacji benzynowej, nazywanym Wuj Smith Tarkanian. Wuj Smith nie mial nawet dwudziestu pieciu lat; na sniadanie jadl dwa cwierckilowe steki z miesa od szynki, hojnie polane tluszczem. Tylko spokojnie - mowil sobie Berryman. -Gram w to cholerstwo od siedmiu lat - odezwal sie glosno do Tarkania- na. - A znalem faceta, ktory trafil szesc razy, raz za razem. Tarkanian zul szynke i popijal kawa. -To chyba wygral z piecdziesiat tysiecy - zauwazyl. Obaj zachichotali. Rozmawiali o zakladach futbolowych. Chlopak ze stacji benzynowej sprzedawal rowniez zestawienia wynikow rozgrywek. W kieszeniach roboczego kombinezonu mial ich kilka. -To nadzwyczajne - powiedzial Berryman. - Czytalem artykuly faceta, ktory pisze o sporcie. Mowi, ze wygral siedemnascie tysiecy. To Lany Merchant. -Tez czytalem, w "Sport Illustrated" - oznajmil Tarkanian. - Co za gowniarz. -Rzeczywiscie. -Nosi dlugie wlosy. Wyglada tak, jakby nie szanowal starszych. -Ma trzydziesci piec lat. -Hm... Pamietam to zdjecie Lyndona Johnsona i, jak on tam sie nazywal, McGoverna - mowil dalej Tarkanian. - Wielkie Uszy mial cholernie dlugie wlosy... Ile placili w Hoflanta? Dziesiec do jednego? -Pietnascie. Lepiej porozmawiaj z bukmacherem. -Pietnascie to calkiem sporo - kombinowal mlody czlowiek. - Wcale niezle. Mozna uzyskac potem dziewiecdziesiat jeden procent, czlowieku. Powinienes to wiedziec. Zamowisz jeszcze jedna kawe? Pani Bo-reen! - zawolal do star-szawej kelnerki. - Daj mojemu przyjacielowi dolewke tej boskiej kawy! Berryman usmiechnal sie. Siedzial przy ladzie i patrzyl na swoje rece. Wczorajsze drzenie calkowicie ustapilo. Zapalil cygaretke. -Wiesz - celowal cygaretka w Tarkaniana - Lyndon zostanie zapamietany jako jeden z najwiekszych prezydentow. * Fahrenheita, czyli 46 stopni Celsjusza (przyp. tlum.). 156 -Nie watpie - przyznal Tarkanian. Znizyl glos. - Bo niedlugo bedziemy tam mieli czarnucha. Potem Zyda. A potem kobiete, takajak panna Gail, ktora tu gotuje. Mozesz mi wierzyc.-Wierze ci - powiedzial Berryman. - Mysle, ze masz racje. -Zawsze mam racje - oswiadczyl Wuj Smith. - Mam racje zawsze wtedy, gdy nie chce, by moje przepowiednie sie spelnily. Berryman zaplacil i wyszedl z baru radosnie usmiechniety. Czul sie doprawdy doskonale, nie mial nawet mdlosci po zbyt obfitym posilku. Spojrzal na jezdnie i zobaczyl, ze zatloczona jest samochodami jadacymi do Nashville na parade. Pogladzil swoje krotkie wlosy i przez moment zastanawial sie, czy Oona sie z nim spotka. godzina 10.30 Obstawa Horna nie czula sie zbyt pewnie w ten poranek czwartego, a mlody Santo Massimino w pozniejszych godzinach musial dac sobie rade z calym zamieszaniem. Naczelnik policji w Nashville, madry jak stara sowa, podjal wszelkie srodki ostroznosci. Naczelnik Carl Henry rozumial doskonale, ze moze sie przydarzyc cos zlego. Pojawil sie przed Massiminem wychodzac zza dekoracji i sprobowal wyjasnic problem zbyt wielu rzadzacych tu szefow. Odbywalo sie to na stadionie pilkarskim Dudley Field. Stary naczelnik otworzyl usta tak szeroko, ze moglby sie w nich zmiescic nietoperz. Byl zdenerwowany, a zarazem bezsilny. -Panie, panie, pan to Mass-i-mino? - spytal przekrzykujac odbywajace pro be trabki i cymbaly. Massimino usmiechnal sie i skinal glowa nie patrzac na Henry'ego. Wlasnie pomyslal, ze da wszystkim VIP-om, ktorzy usiada na trybunie honorowej, swieze paczki roz do butonierek. Mial ku temu dobry powod: za sama obietnice wymienienia w gazecie nazwisk waznych osobistosci zdobyl dla czarnego polityka tak wspaniale miejsce jak stadion pilkarski. Trybuny wygladaly na zatloczone, chociaz prawie nikt nie zauwazyl, ze co najmniej czwarta czesc siedzen sprytnie przykryto ogromnymi flagami. Ale, jakby powiedzial Massimino, "tak wlasnie wyglada showbiznes". Henry delikatnie polozyl reke na sportowej marynarce Massimina. -Burmistrz prosil mnie, bym z panem porozmawial - oswiadczyl. - No, po prawdzie tego nie zrobil, ale i tak z panem porozmawiam. - Szef uniosl ciezka reke i wymierzyl palec wskazujacy w rowne rzedy skladanych krzesel stojacych na boisku. - Czy tam beda policjanci stanowi? 157 Massimino, ktory nigdy sie nie smial, tym razem wybuchnal smiechem. Podal roze staremu dygnitarzowi, ktorego rece pokrywaly watrobiane plamy.-Bez urazy - powiedzial - ale dzis chcialbym, zeby wszystkim zajal sie glowny komendant stanowej policji. -Rozumiem. - Henry skinal glowa. - Czuje sie pan odpowiedzialny. To dobrze. -Dzis najwazniejsza sprawa jest to, by wszyscy wykazali ogromny entuzjazm. - Massimino wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Jednak niech panscy ludzie pilnuja by Jimmie Horn nie zostal zgnieciony przez entuzjastycznych stronnikow. Stary kongresmen przygladal sie im wkladajac roze do butonierki. Henry mrugnal do niego. Odchrzaknal, wzial gleboki oddech. -No dobrze - powiedzial do Massimina. - Chyba jakos bedziemy musieli sobie poradzic. Wiecie - zwrocil siejednoczesnie do Massimina i do starego dy gnitarza - nie chcialbym, zeby ktos mu dzis odstrzelil tylek. -Doskonale. Wlasnie o to chodzi - potwierdzil Massimino. Stary mezczyzna powachal roze. Naczelnik Henry odchrzaknal jeszcze raz. Odstapil krok do tylu i poklepal swoje walkie-talkie. -Niech pan pozostaje w kontakcie, Santo. - Potem spojrzal na mrowiace sie od ludzi stopnie trybun, jak rzymski general na Koloseum. Mial dzis z jakiegos powodu zle przeczucia. - Ci chlopcy ze stanowej nie sa wcale tacy zli - stwier dzil. - Ale za bardzo bym na nich nie polegal. Stary dygnitarz rozesmial sie slyszac te uwage. -Ja tez bym na nich nie polegal - powiedzial ciagnac Massimina za rekaw. - Sa malowniczy, ale nic wiecej. Joe Cubbah przechadzal sie przed rzedami skladanych metalowych krzesel i mowil sam do siebie. Bylo mu za goraco. Mial mokre plamy na koszuli, a z kreconych czarnych wlosow krople potu spadaly na mundur Martina Weesnera. W Filadelfii nie zdarza sie taka pieprzona nieludzka pogoda, mruczal. Jakis dupek powiedzial mu, ze na stadionie jest sto pietnascie stopni*. Gdy wszedl w cien podium, temperatura spadla co najmniej o dziesiec stopni. Krzyknal na jakiegos rudowlosego chlopca pijacego wino, a mlodzieniec poslusznie wyrzucil butelke i nawet przeprosil. -Czlowieku, nigdy nie przepraszaj - poradzil mu Cubbah. - Po prostu badz ostrozniejszy Rozumiesz? Badz ostrozniejszy Wypatrujac Thomasa Berrymana krazyl wokol podium. Cieszyl go sposob, w jaki tlum sie rozdziela na widok jego munduru, by go przepuscic. Pomyslal, ze rozumie, dlaczego chlopcy z gor opuszczaja dom, by zostac szeryfami. * Fahrenheita, czyli 46 stopni Celsjusza (przyp. tlum.). 158 W zamknietej lozy, na ktorej drzwiach widniala wywieszka "Goscie", Jimmie Horn siedzial sam na odleglym koncu zlotej lawki. Lawka biegla wzdluz wszystkich loz; w kazdej bylo pelno zlotych koszul i zlotych kaskow.Tak jak wymagajatego zwyczaje Poludniowej Ligi Pilkarskiej, loze wylozone byly dywanami od sciany do sciany. W pokoju znajdowalo sie co najmniej dwadziescia osob, ale wszyscy milczeli. Loza sprawiala wrazenie martwej wyspy wsrod morza halasliwego tlumu. O dziesiatej trzydziesci piec podszedl do Horna jego sekretarz prasowy. Rozpoczal rytual, jaki zwykle odgrywal przed waznymi przemowieniami swojego szefa. Ukleknal i jego twarz znalazla sie na poziomie twarzy siedzacego Horna. -Jest za dwadziescia piec jedenasta - szepnal. Jimmie Horn tylko skinal glowa. O dziesiatej czterdziesci piec sekretarz prasowy powtorzyl procedure, podajac Hornowi czas. Jimmie Horn jeszcze raz skinal glowa wymowil imie sekretarza i wstal. Teraz wszyscy obecni w pokoju zaczeli rozmawiac. Rozlegl sie smiech. -Cisza! Prosze o cisze! - Santo Massimino klasnal w rece i zaczal sie prze chadzac po pokoju. Po jakims czasie podszedl do Jimmiego Horna i spytal, co o tym wszystkim mysli. Horn usmiechnal sie. -Naprawde chcesz wiedziec? -Tak - odparl Massimino. - Naprawde. -No wiec... kiedys lowilem na jeziorze Waalden z wioslowej lodki - powiedzial Horn. - To byl bardzo zimny dzien. Moczylem rece w wodzie... Zlapalem suma i ladnego okonia. Jednak czasami polow sie nie udaje. Gdy Jimmie Horn pojawil sie w czarnym wyjsciu betonowego tunelu, Joe Cubbah pobiegl do przodu i dolaczyl do kilku miejskich policjantow, ktorzy ruszyli na spotkanie burmistrza. Jimmie Horn byl wysoki i dobrze zbudowany, ale Cubbah pomyslal, ze wydaje sie lekko zdenerwowany. Dwaj kowboje przejechali w galopie na koniach, strzelajac na wiwat. Joe Cubbah tak sie wystraszyl, ze o malo nie zestrzelil jednego z nich z konia. Thomasowi Berrymanowi kazdy najmniejszy nawet drobiazg wydawal sie wyjatkowo wazny, a jednoczesnie absolutnie nieistotny. Wzial gruby skorzany pasek, szeroki na jakies osiem centymetrow. Obwiazal go wokol zeber tak ciasno, jak tylko mogl. Zaczelo mu sie odbijac sniadaniem. Teraz bedzie ryzykowna chwila, pomyslal. Caly spokoj, ktory poczul podczas sniadania, ulotnil sie, a powrocilo lekkie drzenie rak, ktorego doswiadczyl poprzedniego wieczoru. 159 Chwycil krzeslo stojace za biurkiem wjego hotelowym pokoju. Stanal na lozku. Przysunal krzeslo do sciany z tapeta we wzor ogrodow wersalskich.Zdjal z kanapy pokryte aksamitem poduszki i ostroznie ulozyl je na krzesle. Wreszcie wzruszyl poduszki z lozka i umiescil je na poduszkach z kanapy. Oparcie krzesla znajdowalo sie teraz na poziomie jego brody. Zmierzyl odleglosc do drzwi. Otworzyl drzwi. Wyjrzal na korytarz. Czarne pokojowki juz rozpoczely poranne sprzatanie. Przy pracy rozmawialy, odkurzacze szumialy, ale na ogol panowala calkowita cisza. Pachnialo kurzem, ktory unosil sie z podlogi. Perfumowanym kurzem. Stojac w otwartych drzwiach Berryman podniosl pistolet magnum kaliber czterdziesci cztery z tlumikiem. Przycisnal rekojesc do skorzanego paska na zebrach. Spogladajac od czasu do czasu na pokojowki, podnosil i opuszczal bron. Przyciskajac bron do zeber, pociagnal dwa razy za spust. Odleglosc od drzwi do krzesla wynosila szesnascie stop. Kule rozdarly poduszki, kurz i pierze pofrunely po calym pokoju. Najblizej pracujaca pokojowka znajdowala sie o dwa pokoje dalej. Ukladala sobie na ramieniu stos bialych recznikow, jednoczesnie niosac kilka kostek mydla. Nikt na korytarzu nie uslyszal przytlumionych strzalow. Berryman zamknal drzwi. Usiadl i zdjal pasek. Odrzut pistoletu pozostawil lekkie drasniecie na skorze. W brzuchu mu burczalo. Pistolet byl nieporeczny i brzydki, ale nada sie do tej roboty. Mial nadzieje. ze jego wlasne nerwy sprawia sie co najmniej w polowie tak samo dobrze. Po chodnikach Nashville snuli sie krzepcy farmerzy z krzywymi nogami. Kciuki zakladali za szlufki paskow. Ich zony niosly wiatraczki, choragiewki z herbem Nashville, baloniki. Tymi zabawkami wskazywaly pomniki prezydenta Andrew Jacksona i niedoszlego prezydenta, choc wielkiego meza stanu, Henry'ego Claya. Ich dzieci byly bardziej zainteresowane tym, co parada konna pozostawila na jezdniach. Samo zycie ciekawilo farmerow prawie tak samo, jak zycie miasta. Thomas Berryman czekal na swiatlach na West End Avenue. Swiatla zmienily sie i pojechal sladem volkswagena, w ktorym siedzialo piec hipisowskich dziewczyn. Potem skrecil w spokojniejsze, jednokierunkowe ulice: na zachod, na poludnie, a gdy wrocil na szersze aleje, przyspieszyl do osiemdziesieciu. Jeszcze jeden drobny srodek ostroznosci. Na kolejnej malej uliczce zobaczyl czarnych. Stara kobieta, wygladajaca jak wariatka, gotowala bielizne w wielkim saganie. 160 Troje nastolatkow w czarnych koszulach i miekkich meskich kapeluszach bieglo przed siebie. Sprawiali wrazenie, jakby uciekali przed policja.Wielki czarny mezczyzna jechal bialym samochodem z odkrytym dachem. Jego radio grzmialo: "S-Z-A-C-U-N-E-K". Berryman zaparkowal w koncu na wzgorzu ponad domem Berta Poole'a. Musial jeszcze raz wszystko sprawdzic. Schodzac ze wzgorza czul zapach smazonej ryby. Jeszcze raz rzucil okiem na czarnego kowboja z Marlboro. Zapial zielona koszule i zacisnal mocniej zielono-czerwony pasek. Zielona marynarke wlozyl dopiero w domku Poole'a. Ubrany w ten sposob wygladal jak postac z Jamesa T. Caina. Bert Poole otworzyl drzwi ubrany tylko w niebieskie dzinsy i zielone welniane skarpetki. Od szyi do stop zwisal mu pion murarski, pepek wystawal i wygladal jak brodawka. Z wnetrza domu dobiegala glosna muzyka. -Jestem Marion Walker - przedstawil sie Berryman. - Przepraszam, ze za wracam panu glowe w swieto. Przyjechalem ze sklepu Cain-Sloan. Podal Poole'owi jedna z wizytowek, ktore zbieral wloczac sie po Nashville. Glosila "Marion A. Walker, Cain-Sloan Co.". Bert Poole w pierwszej chwili wydawal sie zaniepokojony, ale zaraz sie usmiechnal. -Do diabla - powiedzial cichym, uprzejmym tonem hipisa - nie pozwalaja wam odpoczac nawet w swieta, co? Berryman pokiwal glowa. -Nie, prosze pana, rzeczywiscie nie pozwalaja. Przypuszczam, ze juz od jakiegos czasu probowali sie z panem skontaktowac. Kazali mi tu dzis przyjsc, bo w dni wolne od pracy latwiej kogos zastac w domu. Slyszalem, ze FBI w ten sam sposob lapie dezerterow. Poole spojrzal na ulice. Czarne dzieciaki jezdzily na rowerkach Easy Rider. -No wiec zlapal mnie pan - powiedzial. - Chce pan odebrac magnetofon i fotel? -Nie wiem nic o magnetofonie - odparl Berryman. Gdy rewidowal wczesniej to mieszkanie, znalazl tylko rachunek za fotel. - Obawiam siejednak, ze jest pan nam winny rowniez za lezanke. Brazowa lezanke. Nie zaplacil pan za nia ani jednej raty. Bert Poole wybuchnal smiechem. Zgial sie wpol, objal swoje nagie ramiona ipocieralje raz za razem. -Zabierze pan fotel od razu? - zdolal wreszcie wykrztusic. Berryman podrapal sie po krotko obcietych wlosach. -Ja sam nie odbieram mebli - wyjasnil. - Nasz czlowiek przyjedzie po nie go jeszcze dzisiaj. 161 Bert Poole nagle spowaznial.-Dzis to niemozliwe. -Dlaczego? Przeciez pan chyba nigdzie nie wychodzi. -Pracuje u burmistrza Horna - wyjasnil szybko Poole. - Moge panu oddac fotel teraz. Albo to, albo bedziecie musieli zaczekac... Pracuje u burmistrza Horna od wpol do drugiej i nie wiem, kiedy skoncze. Wlasnie z powodu takich godzin pracy nie mialem czasu, by zaplacic rate. Ale pieniadze mam. - Poole zaczynal sie bac. Berryman znow podrapal sie w glowe. Nie mogl sobie pozwolic na to, by zbytnio wystraszyc Poole'a. Usmiechnal sie. -No dobrze. Wlasciwie, co mnie to obchodzi - powiedzial. - Moga sobie poczekac do jutra na swoj fotel. Niech sie odpieprza. - Potrzasnal glowa jakby zawstydzony. - Przykro mi, ze musialem panu zaklocac spokoj w swieto. -Mnie tez jest przykro, ze musial pan... ze z mojego powodu musial pan tu przyjsc. - Poole znow mowil lagodnym glosem hipisa. Znow sie usmiechal. - Przeciez pan ma dzisiaj wolny dzien, prawda? Niech pan z tego korzysta. Uscisneli sobie rece na progu i Berryman spojrzal na zegarek Byla jedenasta czterdziesci piec. Poole wyjdzie z domu o w pol do drugiej. Juz niedlugo, pomyslal. Wszystko uklada sie bardzo dobrze. Pracownicy Horna usilowali byc ostrozni, rozsadni i sprytni. Natychmiast po przemowieniu otoczyli burmistrza na stadionie Dudley jak niepopularnego sedziego po sobotnim popoludniowym meczu futbolowym. Szara limuzyna juz czekala, klimatyzator ochlodzil ja niemal do mrozu. Wielcy spoceni mezczyzni wcisneli sie do srodka jak tusze wolowe. Bylo ich osmiu. Przemowienie burmistrza wypadlo doskonale; Santo Massimino stracil w tej chwili prawie cala swoja zwykla arogancje, chociaz z jego sposobu mowienia nikt by sie tego nie domyslil. Horn zostal wepchniety na tylne siedzenie, miedzy radnego Porty'ego Lyncha i czarnego tajniaka, na ktorego mowiono Ozzie. Burmistrz krecil sie nerwowo. -O co wam chodzi? - pytal ludzi siedzacych z przodu swoim miekkim glo sem. Niespodziewana obecnosc policjantow stanowych na Dudley Field zdener wowala go tak samo, jak cadillac i Ozzie. - Gdzie jest samochod ze skladanym dachem na parade? I co sie tu wlasciwie dzieje? Kierowca ostroznie wyprowadzal wielkie auto z parkingu. Przejechal obok zoltych szkolnych autobusow, przez alejki miedzy samochodami, pod ceglanymi lukami i zwisajacym dzikim winem. -Koniec z otwieranymi dachami - odpowiedzial Jap Quarry z usmiechem. - Parady sie dla ciebie skonczyly. -W Detroit juz nie robia takich wozow - dodal radca. Santo Massimino, nowojorczyk przebrany za kalifornijczyka, przygladal sie okienku tak, jakby to byla jakas wazna mapa. Kierowca z hukiem wjechal dwoma kolami na kraweznik. 162 Wszyscy pomysleli, ze to strzaly. Osmiu mezczyzn na chwile zastyglo.Gdy kola samochodu znow znalazly sie na jezdni, Horn zapalil papierosa. Zaciagajac sie i wydychajac dym rzucil pare zartow o swojej naiwnosci. I o nerwowosci innych. Porty Lynch w koncu zwrocil sie do niego twarza i zaczal mu dawac dobre rady. Jego niebieskie oczy patrzyly bezmyslnie. Opowiadal, ze jezdzil samochodami razem z rodzina Kennedych. -Jimmie, posluchaj. - Wygladal jak wcielony Pat O'Brien. - Posluchaj. Pil ka znalazla sie na naszym polu. A my mamy doswiadczenie z takimi gownianymi sytuacjami. To my musimy cie pilnowac, bo sam sie nie upilnujesz. Ten czlowiek, pozujacy na arystokrate z Bostonu, rozsmieszyl Horna. Moze dlatego, ze zachowywal sie jak wszystkowiedzacy. -Kogo masz na mysli mowiac "my"? - spytal Jimmie Horn swoim zwyklym uprzejmym tonem. - Czy masz jakiegos asa w rekawie? - zartowal. - Jap, kto to jest "my"? Nie chcesz mi powiedziec? Jap Quarry tylko sie rozesmial. -Nie rozumiesz, ze on po prostu probuje byc twoim przyjacielem? - powie dzial nie odwracajac sie do tylu. - Zreszta cala sprawa zaczyna byc zbyt wielka, by jego osobiste uczucia mialy jakies znaczenie. Czlowieku, dolacz do ekipy Horna. Horn rozejrzal sie zachowujac obojetny wyraz twarzy, tak charakterystyczny dla ludzi z tajnych sluzb. -Jestem... ee. James Lee Horn - powiedzial - i kandyduje do Senatu Sta now Zjednoczonych. Jest mi niezmiernie milo, ze moglem pana poznac. Tajniak rozesmial sie w sposob niespodziewanie ludzki. -Nie mieszkam w Tennessee - wychrypial. Wreszcie do rozmowy wlaczyl sie rowniez Santo Massimino. Podniosl ciemne okulary na czolo. -Co za wspaniala przemowa - wyszczerzyl zeby. - Jestes doprawdy dosko naly. Horn lagodnie sie usmiechnal i poklepal po ostrzyzonej glowie. Gdy limuzyna spokojnie czekala na czerwonych swiatlach na West End Ave-nue, z obu stron otoczyla ja eskorta motocykli. Motocyklisci staneli bardzo blisko samochodu, prawie na wyciagniecie reki. Przez okienka samochodu wymieniono sygnaly za pomoca gestow. Nacisniete klaksony jeczaly najpierw cicho, a potem glosno, wysokim tonem. Niewielka zmotoryzowana karawana ruszyla do centrum, nie zwazajac na swiatla sygnalizacyjne. Gdy dojechali do Ulicy Dziesiatej, przemknely obok nich zielone i biale reflektory potrzebne do filmowania. Jimmie Horn wyjrzal przez okienko, zmarszczyl czolo, a potem usmiechnal sie do recznej kamery Arriflex. Poludnie. Zawyly syreny lotnicze. Oona Quinn szla cicha, ocieniona uliczka niedaleko Dudley Field. Nie myslala o niczym. Widziala Horna, slyszala jego 163 przemowienie na stadionie i czula panike. Chciala porozmawiac z Berrymanem, ale byla z nim umowiona dopiero kwadrans po trzeciej.Niecala mile dalej Thomas Berryman stal w parku, z reka wyciagnieta przed siebie. Sluchal, jak rosnie trawa. Przypomnial sobie, ze nauczyl sie w ten sposob odpoczywac, gdy zazywal peyotl, ale ten sam narkotyk skierowal Bena Toya na sciezke szalenstwa. Patrzac na przechodzace obok stadko katolickich zakonnic i na mlodziutkie pary zakochanych, wchodzacych po schodach smiesznego Partenonu w Centennial Park, przypominal sobie rozne rzeczy o Benie Toyu. Jego wzrok podazal za spokojnymi zakonnicami. Doszly do kamiennego muru i zatrzymaly sie, jakby to byl koniec mola. Wydawalo sie, ze sie modla za wszystkich nieszczesnikow tego swiata. Modla sie lub probuja ich zrozumiec. Berryman wzial lekki srodek uspokajajacy, wiec byl wystarczajaco zrelaksowany, by tak stac i nic nie robic. Mowil sobie: "Pospaceruje tu do drugiej. Zjem kanapke, wypije kawe, a potem wystartuje". Czul sie troche tak, jakby prowadzil go autopilot. Mial przy sobie radio tranzystorowe; sluchal sprawozdania z parady i wyscigu na stadionie pilkarskim. Sprawozdawca powiedzial, ze Horn i jego rodzina juz wyjechali do srodmiescia. Mowil rowniez, ze podjeto wyjatkowe srodki ostroznosci. Przelaczyl sie na stacje nadajaca muzyke i spacerowal kopiac kamienie, nadmuchujac baloniki, rozmawiajac z przechodniami, ktorzy zadowalali jego zmysl kompozycji, uzupelniajac zielen parku. Taki rytualny relaks byl mu niezbedny. Po wyjsciu z parku mial umysl tak chlodny, jak tego oczekiwal. W tym czasie Oona Quinn wsiadla do taksowki i kazala sie zawiezc na skrzyzowanie Kingsbridge i Fullerton. Wlasnie tam znajdowal sie Farmerski Dom Towarowy; tam Jimmie Horn pojawi sie publicznie po raz drugi tego dnia; tam rowniez Berryman wyznaczyl jej spotkanie. Od drugiej dziesiec siedziala w restauracji "Lums" na Market Plaza. Miala na sobie spodnie z marynarka od J.C.Penneya, dzieki czemu nie wyrozniala sie w tlumie. O w pol do trzeciej postanowila zadzwonic do ojca. Luzne obserwacje (Japa Quarry'ego): -Mysle, ze jedna ze zlych rzeczy, jakie robi telewizja - powiedzial mi Quarry pewnego leniwego popoludnia po smierci Horna -jest pokazywanie w dziennikach sfilmowanych aktow przemocy. To jak cyrk. Jak powiesci niezbyt wysokiego lotu. Te filmy nie odtwarzaja prawdy, nie budza w tobie zadnych uczuc. Na przyklad sceny z zabojstwa Jimmiego. Wedlug mnie nie oddawaly prawdy. W tych scenach nie bylo obiektywizmu. Pamietam programy telewizyjne po smierci Lyndona Johnsona. Takie smutne. Takie pelne godnosci. Ogladajac je, zalowales, ze to sie wydarzylo. 164 Moze dlatego, ze dla mnie kamieniem probierczym sa uczucia, jakich doswiadczalem, gdy po kolei umierali czlonkowie mojej rodziny, nie rozumiem takiego nachalnego fotografowania smierci. Ale moze tez tak byc, ze ta nachalnosc stanie sie w telewizji czyms normalnym. I tego sie czasami obawiam.Celem wyscigu wokol targu przy Farmerskim Domu Towarowym bylo oddzielenie dobrego ciasta, czyli bialych, od zakalca, czyli od czarnych wyborcow z Tennessee. Bylo to dokladne nasladownictwo wyscigow, jakie Santo Massimi-no widzial w Newark czy Roxbury. O wpol do trzeciej zadne wrazen rodziny ustawily sie naprzeciwko piekarni Better Crust i sklepu jubilerskiego. Na jednym z dachow suszyla sie bielizna. Rodziny te uznaly, ze wola obserwowac wyscig niz widziec Jimmiego Horna wtechnikolorze. Chlopcy wspieli sie na brudne przyczepy ciagnikow, a nawet na podpory tablic ogloszeniowych Doktora Peppera Wrigley Bylo to dzikie i podniecajace, ale rowniez piekne na swoj demokratyczny sposob. Plac targowy znajduje sie sto piecdziesiat metrow ponizej Wezowego Wzgorza. Widac z niego doskonale cale widowisko. Bert Poole schodzil ze wzgorza. Przedzieral sie przez wysoka do pasa trawe, potykal o wystajace z ziemi kamienie, kopal je obcasami. Mial dziwne uczucie, ze idzie przez obcy kraj, przez Jamajke czy Brazylie. Nie mogl skupic uwagi na podium. Patrzyl w dol, na rodziny liczace sobie po dziesiec czy dwanascie osob, przechodzace po pobliskim polu. Niektore dzieci deptaly po pomidorach i rozgniataly je, tanczyly na nich, rzucaly nimi w siebie jak miekkimi pilkami. Poole spojrzal na podium. Wznosilo sie do poziomu dachu na handlowym banku Poludnia, a nad ludzmi stojacymi na tym dachu stalo biale oko slonca w tym najgoretszym dniu roku. Niski mezczyzna w miekkim rozowym kapeluszu stal na podium przed mikrofonem. Kciuki zalozyl za pasek, jak menedzer druzyny baseballowej. -Pani Berty Lou Rice przezyla osiemdziesiat dwie wiosny - oswiadczyl prze krzykujac radosna wrzawe swietujacego tlumu. - Ma urodziny w tym tygodniu. W tym tygodniu, w ktorym przypada Czwarty Lipca. Przyjechala tutaj. Przeje chala ponad sto mil, by zobaczyc swojego mlodego ksiecia, Jimmiego Horna. Okrzyki. Oklaski. -Pani Rice wlasnie mi powiedziala, ze gdy byla mlodsza, zrobila to samo... zeby zobaczyc Hueya Longa z Luizjany Okrzyki. Oklaski. 165 Wlasciciele pobliskich sklepow, ubrani w eleganckie garnitury i biale koszule, stali w kolejce, by wreczyc starej czarnej kobiecie prezenty, na przyklad czarne, wygodne polbuty. Nie wydawalo sie, by kobieta wiedziala, gdzie wlasciwie sie znajduje, ale mimo to zaslugiwala na mile usmiechy. Jedyne slowa, jakie wypowiedziala, brzmialy "Jim-mah Hone".Cztery cadillaki wygladaly tak, jakby plynely przez morze rak. Slonce rysowalo gwiazdki i kolka na chromie, a chronione stala opony wydawaly dzwieki tasmy klejacej odrywanej od linoleum. Mlody Massimino i Porty Lynch, siedzacy z przodu samochodu Horna, machali rekami i usmiechali sie tak, jakby kazdy w miescie ich znal. Joe Cubbah szedl wsrod policjantow otaczajacych limuzyny. Trzymajac sie klamki samochodu, szukal w tlumie Berrymana. Dziesiecioletnia Keesha i troche starszy Mark Hornowie smiali sie i paplali w aucie jadacym przed ich rodzicami. W pierwszej limuzynie umieszczono rodzicow Horna. Usmiechniete czarne twarze i czarne rece znikaly w tylnych okienkach samochodow. Ludzie chcieli sciskac dlonie kazdego, kto nimi jechal. Gdyby im sie to udalo, mowiliby potem, ze uscisneli reke samego Jimmiego Horna. Jimmie Horn czul sie zadowolony i radosny wsrod tego tlumu, w ktorym przewazali czarni. Czul, ze moze sie rozluznic i wystapic jako istota ludzka, a nie jako zjawisko. Czarni ludzie, zwlaszcza ci ze wsi, dotykali Horna, by upewnic sie, ze jest rzeczywisty. Chcieli, by i on ich dotykal, a szczegolnie, zeby dotknal ich dzieci i powiedzial im, ze zostana doktorami albo prawnikami, albo nauczycielami. Czasami, gdy Horn pochylal sie i mowil kilka slow do jakiegos dziecka specjalnie w tym celu uniesionego do gory, matka albo babcia zaczynaly plakac. Ale na placu bylo zbyt glosno, by ktos slyszal, co on mowi. Wargi na usmiechnietych czarnych twarzach wymawialy bezglosnie jakies slowa, a on sciskal ludziom rece, dotykal ich, glaskal puchate czuprynki ich dzieci. Gdy pogladzil glowe jakiegos usmiechnietego, wznoszacego radosne okrzyki chlopca, poczul, ze ma w reku zdjecie. Byla to fotografia czarnej rodziny, skladajacej sie z osiemnastu czy dwudziestu osob - kobiety ubrane w sukienki z organdyny, mezczyzni w garnitury, a wszyscy w kapeluszach. Stali upozowani z Marbleheadem Hornem przed jego sklepem. Starszy Horn mial przewrotna mine. Na odwrocie widnialy starannie wypisane podpisy kazdego czlonka rodziny, a takze podpis ojca Jimmiego Horna. Bert Poole przyjal slomkowy kapelusz w zielone paski od dziewczyny z grupki nazwanej "Uczennice dla Jimmiego", wlozyl go na glowe i dalej przedzieral sie przez tlum. 166 Zatrzymal sie przed dwoma bialymi chlopcami. Nosili wyswiechtane kapelusze w stylu George'a Wallace'a. Na pierwszy rzut oka zaden z nich nie mogl sie poszczycic zbyt wysokim ilorazem inteligencji.-Chcialbym wymienic sie na jeden z waszych starych kapeluszy - zapropo nowal z usmiechem. - Dam wam za niego swoj, nowy. Chce tylko jeden. Mozecie zatrzymac drugi. Chlopcy popatrzyli na siebie i w ybuchneli smiechem. -Nie - powiedzial w koncu wyzszy z nich dwoch. - Nie jestesmy frajerami. -Oczywiscie, ze nie. - Bert Poole znow sie usmiechnal. - Dam wam kilka dolarow. Chlopcy znow spojrzeli na siebie. Zupelnie jakby mieli jeden mozg na dwoch. -Kilka, to znaczy ile? Poole zdjal swoj kapelusz i w lozyl do niego portmonetke. -Wezcie tyle, ile uwazacie za uczciwe - powiedzial do wyzszego chlopca. - Tylko tyle, nie wiecej. Wzieli po dwa dolary i uciekli ile sil w nogach. Prawie wszystkie sklepy na Plaza byly zamkniete i mialy opuszczone rolety. Kobiety uzywaly zaciemnionych wystaw jak luster. Nawet bazar przed domem towarowym, przy ktorym widnial wielki napis CZYNNE CALA DOBE, 365 DNI W ROKU, byl prawie pusty, zostalo na nim tylko kilku drobnych straganiarzy. W jednym z szarych okien blysnelo swiatelko. Nie byla to zlota zapalniczka Cartiera, ktorej Tom przewaznie uzywal, lecz zwykla Gillette Cricket. Thomas Berryman zapalil cygaretke obserwujac plac przez napis "Drogeria Farmerska". Gral sam ze soba w umyslowa gre: myslal o wszystkich zleceniach, ktore wykonal. Porownywal stopien trudnosci tamtych prac z obecna. Pewna rzecz budzila jego obawy: dzisiejsza robota calkowicie roznila sie od poprzednich. Byla albo nadzwyczajna, albo szalona. I chociaz byl w dziewiecdziesieciu dziewieciu procentach pewny, ze podola, ciagle brakowalo mu tego ostatniego procenta. Potem przemknela mu przez glowe mysl, ze moze umrzec. Ze moze umrzec wlasnie dzisiaj. Ta mysl tak go opanowala, ze jego umysl na chwile sie wylaczyl. Zogniskowal wzrok na neonie "Drogeria Farmerska". Zastanawial sie, czy Oona przyjdzie na spotkanie. Gdyby przyszla, byloby mu latwiej. Po strzalach nikt nie bedzie zatrzymywal mezczyzny idacego w towarzystwie zony. A najlepiej, zeby kobieta plakala. Czerwony neon i slabe swiatlo za szklem oddzielajacym sprzedawce od klientow stanowily jedyne oswietlenie lokalu. -Zamykamy! - zawolal drogista z zaplecza. - Zamykamy na przemowienie. Otwieramy z powrotem o czwartej. Berryman owinal swoje magnum w kurtke. Oprocz rewolweru, jego narzedziami pracy byly groszkowozielona koszula i zielone spodnie od garnituru. Zamyslil sie. Czul lekkie zdenerwowanie. 167 Rzucil niedopalek pod regal. Rozdeptal go. Zacisnal mocniej pasek. Drogista zakaszlal, ale Berryman to zignorowal. Wyszedl z chlodnego sklepu i zaczal sie przepychac przez dobroduszny tlum jakby byl kims waznym.Joego Cubbaha okropnie rozbolala glowa, a co gorsza, zaczelo go krecic w brzuchu. Slonce palilo bialym swiatlem, ale on zdjal przeciwsloneczne okulary. Musial rozrozniac twarze, a przez ciemne szkla nie widzial dobrze. Promienie uderzaly go prosto w oczy, a bol glowy wznosil sie od nasady nosa jak rozrastajace sie drzewko. Wydawalo mu sie, ze zobaczyl Berrymana. Ale Berryman szedl pod slonce. Trudno bylo na to patrzec. Brutalnie przepychal sie przez tlum i Cubbah go nie dogonil. Widzial niebieska kurtke i ksztalt schowanej pod nia broni. Odpial wlasna kabure, to znaczy kabure Weesnera, i polozyl reke na obcym ksztalcie sluzbowego pistoletu. Bal sie, ze zaraz puszcza mu zwieracze. Berryman cos mowil, potem sie usmiechnal. Ludzie usuwali mu sie z drogi. Byl tylko o dziesiec rzedow z przodu i bez tego calego halasu Cubbah moglby uslyszec, co on takiego mowi, ze ludzie mu ustepuja. Starajac sienie stracic sladu Berrymana i Horna, a jednoczesnie kontrolowac kiszki, pocil sie, jakby byl w piecu. Berryman caly czas szedl pod slonce, wiec Joe musial bolesnie mruzyc oczy. Gruby mistrz ceremonii smial sie i klaskal w rece jak foka. "Widzisz to wszystko?" - krzyczal. Horn nic nie slyszal ani nie rozumial slow. Usmiechnal sie. Popatrzyl w inna strone. Czarni pili lemoniade. Usmiechali sie, jakby pozowali do weselnych zdjec. Podskakiwali. Mruzyli oczy w sloncu. Ocierali czola rekawami i brazowymi papierowymi torebkami. Halas odgrodzil Horna od swiata. Przez chwile mogl wejrzec w glab siebie, zrelaksowac sie przed rozpoczeciem przemowienia. Przed jego wewnetrznym wzrokiem roztoczyl sie obraz: ogromne pole obsadzone rzedami bawelny. Czwarta po poludniu, a prace zaczeli jeszcze przed switem. Z jakiegos niepojetego powodu odbywalo sie przyjecie. Wszyscy zapominali o wszystkim. Jednak jego babcia szla prosto w jasne slonce. Unikala cienia jak mucha. Chlopiec z college'u potrzasnal jego rekaz nadmiernym entuzjazmem. Horn byl pewny, ze ci wszyscy mlodzi ludzie w tlumie tez marza tylko o tym, by byc glowna osobana podobnym podium. On sam tez kiedys o tym marzyl. Pragnal, by jego wazne, wzmocnione glosnikami slowa rozlegaly sie na kilometr. By mogl skupiac na sobie uwage tysiecy ludzi. By mogl nosic ubrania, w ktorych wyglada sie tak dobrze, jak sie powinno. 168 Dzwiekowiec postukal kciukiem w mikrofon. W mikrofonie zatrzeszczalo. Hornowi wydawalo sie, ze slyszy: "...eesha?" Keesha? Jego mala coreczka?Horn znow sie usmiechnal. Pomachal do Charlesa Eversa. Evers tez sie usmiechnal, chociaz nic nie slyszal. Skulony na skladanym krzesle sprawial wrazenie czlowieka czekajacego na pociag. Jap Quarry cos krzyknal z podium, zupelnie jakby zachecal druzyne basebal-listow do wiekszego wysilku. Palce Horna przesuwaly sie po szorstkiej linie odgradzajacej schody wiodace na podium. Usmiechal sie do szeregu znajomych osobistosci, ktore mialy go powitac. Zona uszczypnela go w lokiec. Ktos inny tez uszczypnal go w lokiec. Gdy byl juz prawie przy schodkach, oklaski wzmogly sie. Potem upadl. Osunal sie na ziemie. Twarze i ubrania kolysaly sie nad nim jak suszaca sie bielizna. Swiatla zamrugaly. Jednym z tych swiatel bylo slonce. Wydawalo sie, ze dwa strzaly rozlegly sie w innym wymiarze czasu. Potem bylo jeszcze piec strzalow, potem cztery, potem dwa. Wybuchaly ognie sztuczne, ktore brzmialy jak wystrzaly, bardziej przerazajace niz prawdziwe. Mistrz ceremonii stal nieruchomo, z otwartymi ustami. Byl pewny, ze to on zostal postrzelony. Ale tylko zrobiono mu zdjecie. Wielu ludzi myslalo, ze trafila ich kula, i w przypadku niektorych byla to prawda. Wreszcie Jap Quarry oprzytomnial i podszedl do mikrofonu. Popatrzyl w dol, na Horna, ktory juz nie wystawal z tlumu. Odezwal sie oddzielajac kazde zdanie: -Lekarz juz tu jest. Strzelal bialy. Prosze sie odsunac. Prosze pana, niech pan sie odsunie. Oona Quinn stala niedaleko. Zobaczyla Berrymana. -Odsuncie sie - mowil Jap. - Bez dostepu powietrza Jimmie umrze. Najblizsze szeregi zakolysaly sie. Ludzie zaczeli biegac wkolo wymachujac bronia. Wygladali jak osy z wysunietymi zadlami. Male dziewczynki przytulaly sie do matek, matki przytulaly swoje coreczki. Starcy podtrzymywali sie nawzajem, zeby nie upasc. Wysocy mezczyzni wspinali sie na przyczepy traktorow, stawali na palcach i krzyczeli. Stara pracownica socjalna w czarnych ponczochach weszla na przyczepe. zaczela sie kiwac i recytowac: "Panie, przyjmij dusze swego wiernego slugi...". Oona Quinn przygladala sie przez dluzsza chwile jakiej s meskiej, golej, owlosionej nodze. Noga nalezala do policjanta, zabitego strzalem w brzuch przez innego policjanta. Zobaczyla Poole'a. Nie zyl. Chudy chlopak z kreconymi wlosami nie mial juz nosa ani prawego oka. Poszarpany slomkowy kapelusz oslanial mu oczy jak daszek nad czolem hazardzisty. Popatrzyla na pania Horn. Odciagnieto ja od meza. Miala krew na nosie i policzku. 169 Gdy wstala, Oona zobaczyla Jimmiego Homa.Kosci czola, wgniecione, wystawaly mu przez skore jak miniaturowe zebra. Cala twarz mial pokryta potem, krople wygladaly jak pecherze. Cos mowil, ale tak cichym glosem, ze zona nie mogla nic zrozumiec. Dwaj bladzi sanitariusze przybiegli z noszami, ale polozyli na nich juz tylko zwloki. Berryman wykonal swojaprace dobrze, tak jak sie tego spodziewal. 170 Czesc siodmaKontrakt na Thomasa Berrymana 171 172 Louisville, 8 grudniaSiedze w najwiekszej sypialni na farmie, pije whisky johnny walker. Zastanawiam sie nad ostatnim wywiadem, jaki przeprowadzilem. Ale mysle rowniez o tym, ze nigdy nie wiadomo do konca, kto sklamal, a kto powiedzial prawde. Kto poprowadzil cie niewlasciwa droga. Po prostu gdzies dochodzisz. I tak to wlasnie jest. Urzedowe szare budynki wtapialy sie we wzgorza koloru dymu przechodzacego w blekit. Czarni mezczyzni biegali po dziedzincu dobrze widocznym z sasiednich ulic. Wydawalo sie, ze odbywaja profesjonalny trening futbolu. W pierwszej chwili wydalo mi sie to nielogiczne. Potem, gdy przemyslalem sprawe, zaczelo to miec sens. Zblizalem sie do stanowego wiezienia w Louisville. Zaparkowalem audi przed frontowa brama naprzeciwko stacji benzynowej, czerwonej jak jabluszko. Dzien byl chlodny, sobota w poczatkach grudnia. Przechodzac kolo ponurych szarych budynkow myslalem o mojej ksiazce. Wydawalo mi sie dziwne, ze nie ma w niej glownej postaci; myslalem tez o tym, ze czytelnicy spodziewaja sie podania przyczyn i skutkow. Ja sam, jako czytelnik, tez spodziewam sie znalezc w ksiazce zwiazek przyczynowo-skutkowy. Jednak tu wlasciwie nie znalazlem przyczyn. W ten sposob moze uzyskalem pewien rodzaj realizmu. Albo moze po prostu nie kopalem zbyt gleboko. Naprawde nie wiem. Potem pomyslalem o mojej corce, Cat. Kiedy o niej myslalem, ajej nie bylo w poblizu, przychodzila mi do glowy uwaga, ktora wypowiedziala kilka tygodni wczesniej. Powiedziala: "Ochs, teraz, gdy ide do supermarketu, zawsze mysle o ludziach strzelajacych z rewolwerow". W soboty (to dzien zakupow Nan) Cat spi do pozna, a jesli tylko jej matka wspomni o zakupach, zaraz zaczyna odkurzac mieszkanie. 173 Wysoki lysiejacy straznik przy frontowej bramie spytal mnie, do kogo przyszedlem. Nie kazal mi mowic, w jakiej sprawie, ani nic w tym rodzaju. Popijal kawe, byl bardzo serdeczny i przyjacielski.-Nazywam sie Jones - powiedzialem. - Przyszedlem zobaczyc sie z Josephem Cubbahem. Moja gazeta uzyskala pozwolenie. Rozmowa miedzy Ochsem Jonesem a Josephem Cubbahem, nagrana w stanowym wiezieniu w Louisville Jones: Pozwoli pan, ze bede zadawal pytania? Cubbah: Prosze. Tak bedzie w porzadku. J: Ja... ee... Na poczatek: co pan myslal o Bercie Poole'u? C: Kto to jest Bert Poole? J: Przepraszam. To mlody hipis z Nashville. Chlopiec, ktorego pan... C: Nic. J: A gdyby pan sie nad tym zastanowil? C: To byl dupek. (Smieje sie). Naprawde. (Wyczulem, ze Cubbah sadzi, iz probuje wysmazyc jakies idiotyczne porownanie. Zmienilem temat). J:... Doskonale... A co z Berrymanem? Prosze mi opowiedziec, co sie wydarzylo. C: Zostal usuniety. Pan wie... J: Niezbyt dokladnie. Cokolwiek mozna powiedziec... C: Zostal wyprowadzony w pole. Niech pan pomysli. Znajdowal sie w tlumie... Hej, niech pan sprawdzi, czy tasma sie obraca. J: Obraca sie. Widze, jak sie kreci... Odtworze... (Klik) C: To ja? J: Mnie tez zawsze dziwi brzmienie mojego glosu. Prosze, moze pan mowic dalej. C: No tak. Berryman byl na parkingu. Obserwowalem go, gdy ten drugi dzieciak... J: Mowi pan o Bercie Poole'u? C: Bert Poole pojawil sie prosto przede mna. Moze o jeden czy dwa rzedy ludzi z przodu. Gdy to sie stalo, wie pan, pomyslalem, ze pracuje dla Berrymana. Nie wiem, czemu to pomyslalem. Ale on nie strzelil do Jimmiego Horna. Nie wiedzial nawet, jak trzymac pistolet. J: Wiec kto do niego strzelil? Czy pan to wie? C: Berryman strzelal. Przez kurtke. Mial kurtke przewieszona przez ramie. Chyba dwa strzaly. Z tlumikiem. Piff-paff. Z czterdziestkiczworki. Tego do dzis nie moge zrozumiec. Prawdziwa sztuczka. J: Ale jednak pan strzelil do Poole'a... 174 C: To byl wypadek. Odruch. Niech pan zrozumie, mialem juz w reku bron. Ale gdy odwrocilem sie, zeby wycelowac w Berrymana, jego juz tam nie bylo. Schowal sie w tlumie. Nie moglem w to uwierzyc. To byla chwila najgorszego zagubienia, jakiego doswiadczylem w calym moim zyciu. Wszyscy krzycza. Kamery kieruja sie na Horna. On sie chwieje. Pada plecami na asfalt. Kopie nogami. Pietnascie, dwadziescia sekund. Przysiegam na Boga, ze tak bylo.J: Joe, widzialem filmy... C: Tak. J: I co pan wtedy zrobil? Prosze mowic, sprobuje nie przerywac. C: No dobrze. Co zrobilem potem? A wiec przede wszystkim sprobowalem sie w tym zorientowac. Potem zaczalem sobie torowac droge w tlumie. Zobaczylem Berrymana. Szedl z jakas dziewczyna na targowisko. Wysoka dziewczyna, dlugie wlosy. Poszedlem za nimi. On zaczyna ladowac furgonetke. Zwykla furgonetke do przewozenia zarcia. Dziewczyna wydaje sie opanowana, ale widze, ze cala sie trzesie. Robi te wszystkie rzeczy, wie pan... co chwila odgarnia wlosy do tylu. Berryman tez jest wkurzony. Wreszcie cos go poruszylo. Mowi jej, zeby sie zamknela. Jest tak zdenerwowany, ze na twarzy ma rumience. W kazdym razie razem zaladowali furgonetke - przynajmniej dwa albo trzy worki - i wyjezdzaja z targu tak, jakby jechali do domu, do dziecka. J: Wyjechali? C: Do diabla, nie. Bo na zewnatrz jest korek. Musza czekac. Ja tez czekam. Musze przezwyciezyc przygnebienie, ktore mnie dlawi od kiku godzin. Ustalic, co mam robic dalej... Chwilke... (Odglos zapalania zapalniczki)... Jest okolo wpol do piatej. Robi sie ciemno i zaczyna padac ulewny deszcz. Powietrze sie oczyszcza. Marzne. To okropne. Wbiegam do drogerii i kupuje wielki czarny parasol. Rozgladam sie jak gliniarz Potsy J: Berryman ciagle stoi w korku? C: Oczywiscie. Jednak w koncu wyjezdza. Ale znow musi stanac. Podchodze do furgonetki i wale w szybe. J: Czy on pana znal? C: Nie. Wyglada przez okno, zeby zorientowac sie, kto stoi. Spuszcza troche szybe. "Prosze otworzyc do konca" - wrzeszcze, by przekrzyczec ulewe. Deszcz wali w moj parasol jak diabli. To chyba oberwanie chmury. Jest tak ciemno, ze nie widzisz wlasnej reki. - "Hej, ty, nie widzisz, ze leje?" - krzyczy Berryman. Jego dziewczyna jest chlodna, opanowana, jakby byla z lodu. Ale robi jej sie mnie zal. "Wie pan, ze pana tylne swiatla nie dzialaja?" - pytam. On usmiecha sie niezwykle uprzejmie. Jest gladki jak jedwab. Otwiera drzwiczki, a ja wtedy wbijam mu noz prosto w serce. "Czlowieku" - zaczyna mowic, ale zaraz umiera. Umarl, zanim zdazylem wyciagnac noz. Dziewczyna wrzeszczy, ale zaglusza ja deszcz, a moze nawet piorun. Uderzam ja w twarz. "Chyba nie chcesz do niego dolaczyc" - mowie. Ale mysle o tym, ze moglaby znalezc sie w wiezieniu. "Lepiej, zeby nikt cie z nim nie powiazal". Dziewczyna przestaje krzyczec. Dostaje czkawki. J: I co sie stalo potem? 175 C: To najpiekniejsza sprawa z tego wszystkiego. Nic sie nie stalo. Czekalem, az parking troche opustoszeje. Stalem tam i myslalem o dziewczynie Berrymana. Jak ona to zniesie. Co zrobie z dziesiecioma tysiacami. O tym mysli sie przede wszystkim. Powinni dac mi medal, prawda?Styczen nastepnego roku W pierwszych dniach stycznia Johnboy Terrell siedzial na lezaku na plazy hotelu "Royal Biscayne" w Key Biscayne. Na jego kolanach lezal egzemplarz "National Geographic". W pewnej chwili poczul ostry bol w piersi. Glowa opadla mu gwaltownie. Zona wlasnie cos do niego mowila. Pomyslal, ze zaszkodzilo mu sniadanie, ale zobaczyl na swoich kolanach krew. Umarl tam, na plazowym lezaku. Nie zdazyl nawet stanac przed sadem. A potem, innego styczniowego dnia poznym popoludniem, trzech chlopaczkow i jedna dziewczynka znalezli zimne, sine cialo Thomasa Berrymana. Wozili sie na sankach na pastwisku za motelem "Quality Court" w Asheville, Polnocna Karolina. Cialo bylo przykryte wielka sterta siana. Zwloki byly nagie, ale przykryto je damska sukienka. Brzuch i stopy zostaly odkryte. Znaleziono na nich zaschnieta krew. Chlopcy pobiegli do najblizszego domu. Kobiecie, ktora im otworzyla, powiedzieli, ze chudy, stary czlowiek zmarl na polu Skinnera. O sukience nie wspomnieli. Dwaj dostawcy z sasiedztwa poszli z nimi popatrzec na cialo. Oni rowniez pomysleli, ze to zwloki starego czlowieka. Kobieta przyszla z aparatem fotograficznym i zrobila zdjecia. Niedaleko ciala zastepca szeryfa znalazl meskie ubranie i kilka przedmiotow, ktore pozwolily na identyfikacje zwlok. Ochs Jones Zebulon, Kentucky 176 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/