María Dueñas - Sira Quiroga 2 - Sira

Szczegóły
Tytuł María Dueñas - Sira Quiroga 2 - Sira
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

María Dueñas - Sira Quiroga 2 - Sira PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie María Dueñas - Sira Quiroga 2 - Sira PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

María Dueñas - Sira Quiroga 2 - Sira - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Sira © María Dueñas 2021 Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2023 for the Polish translation by Barbara Bardadyn (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga) Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce © Inara Prusakova/Shutterstock Zdjęcie autorki: © Carlos Ruiz Redakcja: Katarzyna Łopaciuk Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Sportu Królestwa Hiszpanii. ISBN: 978-83-8230-558-6 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: [email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga Strona 5 E-wydanie 2023 Strona 6 SPIS TREŚCI CZĘŚĆ PIERWSZA. Palestyna CZĘŚĆ DRUGA. Wielka Brytania CZĘŚĆ TRZECIA. Hiszpania CZĘŚĆ CZWARTA. Maroko Epilog Nota od Autorki Przypisy Strona 7 Dla Any Castro, innej dzielnej kobiety, którą podziwiam i kocham Strona 8 CZĘŚĆ PIERWSZA Palestyna Strona 9 1 M ój los wcale nie eksplodował za sprawą tamtej maszyny do pisania. Myliłam się, gdy tak myślałam, kiedy byłam młoda i naiwna. Wtedy jeszcze nie przechowywałam w  pamięci takich słów jak przemoc, gorycz, rozpacz czy złość i nie potrafiłam przewidzieć łez, jakie zaplanowało dla mnie życie. Nie, mój los nie został odmieniony przez to niewinne urządzenie przeznaczone do łączenia słów. Chciałabym, żeby tak było, lecz przyszłość zarezerwowała dla mnie coś innego. Trzysta pięćdziesiąt kilogramów materiałów wybuchowych umieszczonych w  piwnicy jednego z  hoteli w Jerozolimie, a więc coś nieskończenie groźniejszego. Latem tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku przenieśliśmy się na Bliski Wschód, zostawiając za sobą wygłodniałą i  uległą Hiszpanię oraz zniszczoną Europę, która z  bolesnym wysiłkiem rozpoczynała swoją odbudowę. Rok i  kilka miesięcy wcześniej  – z  pełnym przekonaniem, a  także w  trosce o  moje bezpieczeństwo zagrożone z  powodu wypełniania przeze mnie obowiązków współpracowniczki brytyjskiego wywiadu – Marcus i ja zawarliśmy małżeństwo. Był wietrzny marcowy dzień na Gibraltarze. Po jednej stronie mieliśmy Półwysep Iberyjski, a po drugiej północną Afrykę – terytoria tak odmienne, a zarazem niezwykle bliskie, które dla nas obojga wiele znaczyły. Zamiast zwyczajowej ceremonii mieliśmy urzędową formalność, równie krótką, co surową. Skała Gibraltarska była zmilitaryzowana od tuneli aż po szczyt, a  terytorium prawie pozbawione ludności cywilnej, która została ewakuowana na początku drugiej wojny światowej z  obawy przed niemieckim atakiem. W  The Convent, siedzibie gubernatora, nie było kwiatów ani zdjęć, ani nawet obrączek. Marcus przedstawił swój dokument bona fide, paszport dyplomatyczny na nazwisko Mark Bonnard  – swoją prawdziwą Strona 10 tożsamość, bo nazwisko Logan było jedynie przykrywką na niespokojne czasy. Po niezbędnych I  do łamanym angielskim złożyłam przysięgę wierności monarsze, po czym natychmiast wydano dokument z  moją nową narodowością. Sira Bonnard, przedtem Arish Agoriuq, przedtem Sira Quiroga, została właśnie poddaną Wielkiej Brytanii. Moje ostatnie słowa były ledwie szeptem: So help me God. Być może nikt tego nie zauważył, ale w  momencie ich wypowiadania nie mogłam powstrzymać wzruszenia  – niezależnie od sztywnej procedury zawarliśmy właśnie przymierze zdolne pokonywać przeciwności i niewygody, granice i odległości. Po powrocie do Madrytu akt małżeństwa i  mój nowy paszport znalazły się pod nadzorem ambasady, a  my nadal prowadziliśmy pozornie oddzielne życie, widując się zawsze po kryjomu  – on kontynuował swoją działalność na rzecz ojczyzny, a ja w przebraniu wziętej krawcowej, która zupełnie nieoczekiwanie przybyła do stolicy, przekazywałam informacje wyciągnięte od żon nazistowskich oficjeli. Kiedy na początku maja czterdziestego piątego roku Niemcy podpisały kapitulację i  zakończono wszystkie działania wojenne, zamknęłam atelier przy Núñez de Balboa, które swego czasu urządzili dla mnie Anglicy, i  przeprowadziłam się do mieszkania Marcusa. Niełatwo mi było porzucić zawód i obowiązki, które dotąd wypełniały mi dni, dając satysfakcję i  dumę, kontakty i  dochody. Jednakże w świetle ostatnich wydarzeń porzucenie szycia przyniosło mi pewną ulgę: ponieważ to, co od najmłodszych lat było moją pracą, ostatecznie zamieniło się w  niewdzięczne zadanie nawiązywania kontaktów z  niepożądaną klientelą, której obłudnie musiałam okazywać serdeczność. Odnosiłam nawet wrażenie, że tkaniny i wykroje były ciężkie jak płyty nagrobne, nici jawiły mi się jako sznury, które mnie dusiły, a  samo przymierzanie moich ubrań na ciałach kobiet, którymi pogardzałam, przyprawiało mnie o  mdłości. Kiedy przestałam kłamać, kiedy zapomniałam o  nich wszystkich i nie musiałam już niczego ukrywać, na powrót poczułam spokój. Miałam jednak świadomość, że to nasze wspólne życie w  skromnym mieszkaniu przy ulicy Miguela Ángela będzie krótkie. Strona 11 Rozpad Trzeciej Rzeszy i  zwycięstwo aliantów oznaczały również koniec misji mojego, dotąd tajnego, męża na Półwyspie Iberyjskim. Nadszedł czas, żeby zastanowić się nad przyszłością, ale każde z nas miało swój interes wskazujący odmienny kierunek. Marcus chciał, byśmy przeprowadzili się do Anglii i  pomogli w  przywracaniu dobrobytu jego ojczyźnie. Ja również pragnęłam wyjechać z  Madrytu  – miasta ciągłych nocnych zaciemnień, krzykliwej propagandy, czarnego chleba i  zemsty; gdzie w  każdym domu kogoś się opłakiwało, gdzie ludzie spali z urazą schowaną pod poduszką, a  dzieciom golono włosy, żeby nie gryzły ich wszy. Nie, nie zamierzałam zostawać w  tym strasznym otoczeniu, wolałam, żeby moje dzieci urodziły się w  jakimś miejscu bez śladów horroru na ulicach czy rozpaczy na twarzach ludzi. Dlatego zaproponowałam Marcusowi, byśmy wrócili do Maroka, pod jego ciepłe słońce, blisko mojego poprzedniego życia i  mojej matki. Pragnęłam uciec od scenerii tej naszej potajemnej egzystencji pełnej maskowania się i  kłamstw, zapomnieć o  tym, kim byliśmy, i  pokazywać naszą prawdziwą twarz, bez fałszu, sekretów czy strachu. Oba pragnienia wyparowały zaledwie kilka tygodni później, kiedy wciąż oswajaliśmy się z  możliwością wspólnego chodzenia po chodnikach bez nieustannego zachowywania czujności i  staraliśmy się przywyknąć do tego, że możemy robić coś tak zwyczajnego, jak pójść do kina przy Gran Víi czy tańczyć do rana w klubie Pasapoga. Wezwanie, jakie otrzymał Marcus, nie podlegało dyskusji. Miał objąć stanowisko w  Brytyjskim Mandacie Palestyny. „Natychmiastowa inkorporacja, żona mile widziana”, przetłumaczył mi na głos. Nowe zadanie pod parasolem Secret Intelligence Service. Nie wyjaśnił nic więcej. A ja wolałam nie dopytywać. Mimo pokrzyżowanych planów starałam się nie okazywać otwarcie swojego rozczarowania. W  Sekcji Kobiecej Falangi byłyby ze mnie dumne, gdyby się dowiedziały o  mojej postawie i  gdyby moim mężem nie był Anglik: oto prawdziwa Hiszpanka realizuje narzucony przez reżim frankistowski model ofiarnej żony, posłusznej i życzliwej strażniczki domowego ogniska, idealnej małżonki. Koniec końców byłam tylko krawcową, która już nawet nie szyła, podczas gdy Marcus, dzięki swojej skuteczności, stał się bardzo cenny dla swojego rządu. Strona 12 W  mojej postawie nie chodziło jednak tylko o  wypełnianie małżeńskich obowiązków. Prawda była taka, że czas skonsolidował naszą przelotną miłość, która narodziła się w  Tetuanie, kiedy ja byłam zaledwie zahukaną dziewczyną, a on młodym agentem, który chodził wsparty na lasce i podawał się za dziennikarza. Koła zębate nieustannie napędzające wielkie Imperium Brytyjskie zarządziły teraz przeprowadzkę, która nie zgadzała się z pierwotnym planem Marcusa, by zamieszkać we własnym kraju, a  tym bardziej z moim zamiarem powrotu do Afryki. Ale ponieważ niesubordynacja i lekceważenie obowiązków nie znajdowały się wśród naszych zasad, spakowaliśmy ubrania i inne rzeczy w dwa kufry i kilka walizek i pod koniec czerwca ruszyliśmy w  drogę do naszego nowego miejsca na świecie, z  krótkim przystankiem w  Londynie. Mieliśmy tam wystarczająco dużo czasu, żeby Marcus odebrał niezbędne instrukcje i  byśmy mogli odwiedzić jego matkę, a  także na własne oczy zobaczyć smutną rzeczywistość kolejnej zrozpaczonej stolicy. Myśl o  spotkaniu z  nieznaną mi jeszcze lady Olivią Bonnard wywoływała we mnie zaskakujący niepokój. Ja, która latami obracałam się wśród wszelkiego typu ludzi, nagle poczułam się niepewnie. – Mam się do niej zwracać lady? – wyszeptałam do Marcusa, gdy dotarliśmy na miejsce, ze wzrokiem wbitym w  wyblakłą, popękaną, ale i tak wspaniałą białą fasadę. Puścił do mnie oko, czego nie potrafiłam zinterpretować. Być może chciał rozładować moje napięcie, żartując sobie z  niepokoju świeżo upieczonej żony obawiającej się spotkania z teściową. A może ostrzegał mnie przed kobietą, która czekała na nas w rezydencji przy The Boltons, w  dzielnicy Brompton w  gminie Royal Borough of Kensington and Chelsea. Wytworność okolicy nie okazała się wystarczającą tarczą chroniącą przed krwawymi atakami niemieckiego lotnictwa. Dom i  właścicielka pasowali do siebie idealnie: udręczeni, a  jednocześnie wspaniali, harmonijni zarówno na zewnątrz, jak i  w  środku. Nieco zaniedbani, ale godni i  spokojni. Dostojni. Na szczęście całymi latami zdobywałam doświadczenie w  sztuce udawania, nauczyłam się zręcznie poruszać w  kręgach rozmaitych Strona 13 ludzi i wszelkiego rodzaju ekstrawagancji; dzięki temu opanowałam początkowe zdenerwowanie i zdołałam zachować spokój podczas tej pierwszej herbatki w  pięknym, dzikim ogrodzie. Udając pewność siebie, pokazywałam cały swój urok i  najlepsze maniery, ograniczałam się do dawkowania ciepłych uśmiechów i  lapidarnych spostrzeżeń. Krótko mówiąc, zachowywałam się jak najbardziej czarująca ze wszystkich możliwych żon. Tymczasem stosunek teściowej względem mnie falował między minimum uprzejmości typowej dla osoby dobrze urodzonej, jakimś gestem lekceważenia i  eteryczną obojętnością. Jej wizerunek w  najmniejszym stopniu nie odpowiadał moim wyobrażeniom: spodziewałam się kobiety surowej i  powściągliwej, z  charakterem przystającym do trudnych czasów, w  których kraj wiele wycierpiał i  cierpiał nadal. Ale moja wizja całkowicie się rozpadła. Olivia Bonnard była zupełnie inną osobą. Ze swoją kanciastą twarzą i  długim siwym warkoczem na lewym ramieniu, ubrana w  wysłużoną aksamitną tunikę, paląc jeden za drugim amerykańskie chesterfieldy, które Marcus zdobył dla niej w Madrycie na czarnym rynku, lady Olivia postarała się nawet o to, żeby uszczypnąć moją dumę, i  to nie raz. Z  wyniosłością, nie ukrywając min, reagowała na mój niedoskonały angielski i kilka razy udała, że nie pamięta, jak się wymawia moje imię. Saira? Sirea? Seira? Innym razem zostawiła mnie w  pół słowa, żeby się nachylić i dać kawałek kanapki z ogórkiem jednemu z psów – wszystkie trzy były na wpół obłąkane i stare, a jeden był kulawy. Najwyraźniej czuła się niezręcznie, zmuszona zaakceptować w roli synowej cudzoziemkę bez pochodzenia i majątku, urodzoną w kraju dzikim, zacofanym i  katolickim, gdzie bratobójcze walki stały się krwawym zwyczajem. Wszystkie uczucia przelała na Marcusa, swoje najstarsze dziecko i jedynego żyjącego potomka rodziny uszczuplonej już tylko do nich dwojga. Zachowywali się w sposób typowy dla Brytyjczyków, prawie nie mieli ze sobą kontaktu fizycznego: żadnych buziaków, uścisków, czułości. Jedynie w pewnym momencie matka zmierzwiła mu włosy swoimi kościstymi palcami  – i  to wszystko. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że nadają na tych samych falach, wyczuwało się Strona 14 panującą między nimi harmonię. Mieli taki sam zielonkawy kolor oczu, takie same żyły na szyi, a  nawet kształt uszu. Płynnie przechodzili z  tematu na temat, rozmawiając wyrafinowanym angielskim, za którym trudno mi było nadążyć. W wielu momentach ich nieprzerwanego dialogu ona krzesała iskry naładowane eleganckim sarkazmem, co sprawiało, że Marcus głośno się śmiał, zrelaksowany jak rzadko kiedy, gdy tak siedział z  długimi nogami skrzyżowanymi w kostkach na wysokiej trawie i oczami zmrużonymi w letnim słońcu w ogrodzie swojego dzieciństwa. Oto doświadczony i  zazwyczaj sceptyczny agent z  czterdziestką na karku na chwilę dziecinniał pod opiekuńczymi skrzydłami matki. –  Wojna była dla niej ciężka  – wyszeptał, kiedy ponownie wsiadaliśmy do samochodu, który miał nas zawieźć na lotnisko Heathrow. Jak gdyby chciał usprawiedliwić matkę. Obserwowaliśmy ją przez szybę: patrzyła, jak odjeżdżamy, stojąc na najwyższym stopniu przed wejściem, niewzruszona, między dwiema brudnymi stiukowymi kolumnami podtrzymującymi portyk, nad wyraz majestatyczna w  swojej starej tunice, z  psami koło nóg, papierosem w  ustach i  tymi osobliwymi długimi włosami. Wiktoriańskie wartości, w których została wychowana, nie pozwoliły jej na otwarte wyrażanie uczuć; na pożegnanie tylko pomachała nam ręką. Mimo to wyczułam, że ścisnęło ją w  gardle, kiedy żegnała się z synem. Wdowa po sir Hugh Bonnardzie jedyną córkę straciła z  powodu zapalenia opon mózgowych, zanim ta osiągnęła pełnoletność, a  młodszy syn, pilot RAF-u, zginął w  walce na początku bitwy o  Francję. Chociaż w  życiu nie zajmowała się niczym innym niż rekreacją typową dla swego statusu i  płci, ból oraz wszechobecny patriotyzm w  czasie wojny sprawiły, że otrząsnęła się z  marazmu i otworzyła swój dom dla tych, którzy tego potrzebowali, chętna do pomocy na tyle, na ile to tylko było możliwe. Nawet sprzedała za marne pieniądze niektóre ze swoich mebli, wiele wyrobów z  brązu, klejnotów i  obrazów, porcelanę, futra i  dywany  – uzyskane środki przeznaczyła na zaspokojenie potrzeb nieszczęśników, których bogini Fortuna zapomniała dotknąć swoją różdżką. Marcus wspominał mi już o  tym w  Madrycie, ale tonem czysto Strona 15 informacyjnym. Teraz natomiast robił to z samych trzewi, kiedy zza szyb samochodu pokazywał mi zniszczenia po bombardowaniach w  okolicy. Wspaniała posiadłość Bladen Lodge znajdująca się nieopodal jego domu obróciła się w  gruzy, a  pobliski kościół anglikański Saint Mary The Boltons stracił organy, witraże i  dach. Nawet żelazne ogrodzenie wokół parku zostało wyrwane, przetopione i wykorzystane do produkcji broni. Wiadomość o  końcu wojny napełniła londyńczyków wielką radością: po ogłoszeniu komunikatu w  centrum miasta znalazło się ponad milion osób, przybyli tu zatłoczonymi autobusami i ciężarówkami, samochodami, metrem, rowerem, pieszo, spacerując lub biegnąc. Nad świętującym miastem przelatywały samoloty, rozbrzmiewały syreny holowników rzecznych i  dzwony zabrane kościołom. Ludzie tłoczyli się, krzycząc aż do utraty głosu, śpiewając, śmiejąc się, klaszcząc i  wymachując flagami, w  papierowych kapeluszach na głowach, wyzbyci wszelkiej powagi, uwolnieni od paniki. Na Piccadilly Circus chłopcy w  mundurach tworzyli długie wężyki z promiennymi dziewczętami w niedzielnych sukienkach, wielu młodzieńców podwinęło nogawki spodni i weszło do fontanny przy Trafalgar Square; król, królowa i premier Winston Churchill pojawili się na balkonie pałacu Buckingham, powitani z entuzjazmem i radosnym aplauzem. Kiedy jednak razem z  Marcusem zatrzymaliśmy się na krótko w mieście, po tej zwycięskiej zbiorowej euforii nie został już niemal żaden ślad. Minęły prawie dwa miesiące i  wszędzie panowała teraz surowa rzeczywistość. Po blisko sześciu latach wojny Wielka Brytania była zubożała, zniszczona i  wyczerpana. Oprócz setek tysięcy poległych lub ciężko rannych żołnierzy na różnych frontach na kontynencie zginęło również ponad sześćdziesiąt tysięcy cywilów w  bombardowaniach niemieckiej Luftwaffe na wyspach, blisko dziewięćdziesiąt tysięcy zostało rannych, mnóstwo ludzi straciło domy, pracę, otuchę. W  samym tylko Londynie bombardowania zniszczyły ponad czterdzieści tysięcy nieruchomości, obracając je w  gruzy, poskręcane żelastwo, spalone drewno i  popiół. Brakowało wszystkiego, mieszkań i żywności, materiałów budowlanych, węgla, Strona 16 ropy. Skarb państwa świecił pustkami, a zaciągnięte długi urosły do gigantycznych rozmiarów. Z każdego rogu wyzierał smutek. Poczułam ogromną ulgę, kiedy weszłam na pokład naszego samolotu linii BOAC, żeby wkrótce stracić z  oczu tę obcą wyspę, z  którą jednak byłam nieodwracalnie związana poprzez paszport i  męża. Kiedy samolot przygotowywał się do startu, nawet nie wyjrzałam przez okienko, tylko wzięłam Marcusa za rękę i  mocno zacisnęłam powieki. Wiedziałam, że z  nim u  boku wszystko będzie bardziej znośne. Podążając jedną z  klasycznych tras Imperium Brytyjskiego, pierwsze międzylądowanie mieliśmy na Malcie, potem polecieliśmy do Kairu, a  następnego dnia wreszcie wylądowaliśmy na małym aerodromie w  Lod, zbudowanym na palestyńskiej ziemi dziesięć lat wcześniej przez Anglików. Kiedy schodziliśmy na lotnisko po schodach Avro Yorku, by stanąć na Ziemi Świętej, nawet przez myśl mi nie przeszło, że już półtora roku później wrócę do zrujnowanego Londynu. Nie mogłam przewidzieć wyboistych i  nieszczęsnych odcinków życia, które Olivia Bonnard i  ja miałyśmy przebyć wspólnie. Bez Marcusa. Nie zgadzając się. Nie rozumiejąc. Strona 17 2 R azem z  nami z  samolotu wysiadło tylko czworo innych pasażerów; pozostali lecieli do Karaczi. Na płycie lotniska czekał na nas usłużny i korpulentny arabski kierowca. Przejazd do Jerozolimy zajął nam blisko dwie godziny; od czasu do czasu mijaliśmy brytyjskie pojazdy wojskowe – nocne patrole na terytorium, które po cichu się uzbrajało. Marcus milczał przez prawie całą trasę; nie nalegałam na rozmowę, dobrze znałam tę ciszę. Myślał, zastanawiał się, powoli się odnajdował. Przyjechał do Palestyny pod rządami jego ojczyzny tuż po zakończeniu wojny, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czy i  w  jakiej formie powrócą napięcia między Arabami, Żydami i Brytyjczykami po rozejmie. Nieokreślona długość pobytu, dyskrecja w  najwyższym stopniu, maksymalna ostrożność  – to jedyne, co powinnam wiedzieć. Nie miałam pojęcia ani o  ich sposobie działania, ani o  ich protokołach, kontaktach czy wysiłkach. Nie chodziło o brak zaufania, taki po prostu był sposób pracy. Jak gdyby oddzielała nas szyba. W szczelnych przedziałach. – Nikt nie spodziewa się dobrych dni – wymamrotał Marcus, gdy mijaliśmy kolejny pojazd pełen jego umundurowanych rodaków. Miał rację. W  tysiąc dziewięćset siedemnastym roku urząd Jego Królewskiej Mości zobowiązał się w  deklaracji Balfoura do wspierania dążeń Żydów pragnących utworzenia żydowskiej siedziby narodowej, national home, co stanowiło rozmytą i  niejasną koncepcję, która jednym niosła nadzieję, a  innym obawy. Czy deklaracja oznaczała utworzenie niepodległego państwa żydowskiego na terytorium Palestyny? Czy może zapewnienie miejsca mniejszości żydowskiej w  państwie arabskim? Na początku nikt nie zawracał sobie głowy doprecyzowaniem szczegółów. Chociaż w  samochodzie milczeliśmy, to w  tygodniach poprzedzających wyjazd i  podczas wcześniejszych lotów Marcus Strona 18 nakreślił mi sytuację miejsca, w  którym mieliśmy osiąść  – nie wiadomo na jak długo. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej Imperium Brytyjskie, pod auspicjami Ligi Narodów, zaczęło aktywnie sprawować mandat kolonialny na terytorium Palestyny, sprowadzając swoich wojskowych i  cywilów, często całe rodziny, a  razem z  nimi przenosząc swoje instytucje i  sposoby organizacji życia, zwyczaje, język, dumę i  interesy. Równocześnie nasiliło się osadnictwo Żydów przybywających z  Europy Środkowej i  Wschodniej, ludzi, którzy uciekali przed pogromami, prześladowaniami, niechęcią i  pogardą; mających dość tego, że odmawiano im objęcia stanowisk mimo posiadania wystarczających kompetencji, oraz tego, że nimi wzgardzano i  obrzucano kamieniami. Uciekając przed tym wszystkim, Żydzi napływali do Palestyny kolejnymi falami od końca dziewiętnastego wieku, jednak za czasów mandatu brytyjskiego te liczby znacznie wzrosły, a  miejscowi Arabowie (mieszkający na tym terytorium od stuleci) stopniowo odczuwali coraz większe zagrożenie i  zaczęli stawiać opór. Tymczasem ludność hebrajska wciąż przybywała, przynosząc ze sobą pieniądze i  kupując ziemie z  żelaznym postanowieniem pozostania w  granicach tego, co w  Biblii określono mianem Eretz Israel. Pod koniec lat trzydziestych stanowili ponad jedną trzecią mieszkańców tego terytorium, a  w  połowie lat czterdziestych już blisko połowę. I  cały czas napływali kolejni. Im więcej ich przybywało, tym bardziej nerwowe stawało się wspólne życie. Napięcie doprowadziło w  tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku do wybuchu arabskich protestów, których kulminacją były zamieszki i przemoc po obu stronach. W  odpowiedzi na żądania Arabów w  maju tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku Brytyjczycy opublikowali białą księgę, dokument, w  którym wyraźnie zaznaczyli, że brytyjski rząd nie zezwoli na podział Palestyny na dwa kraje, ponadto ustalili konkretne liczby, aby imigrację żydowską utrzymać pod ścisłą kontrolą, i  drastycznie ograniczyli prawo do dalszego zakupu ziem. Kilka miesięcy później w Europie wybuchła druga wojna światowa. Strona 19 Chociaż nie ustały ataki ze strony niektórych małych grup rebeliantów, to okres światowego konfliktu zbrojnego był na tych ziemiach czasem względnego spokoju, który zakończył się, gdy alianci odnieśli zwycięstwo. Wraz z  końcem wojny pojawiła się groźba odrodzenia wrogości między Arabami a  Żydami, między Żydami a Brytyjczykami, między Brytyjczykami a Arabami. Po klęsce Niemiec ocaleni z  Holokaustu Żydzi bardziej niż kiedykolwiek przedtem pragnęli uciec z krwawej Europy, gdzie zgładzono miliony ich pobratymców, żeby na stałe osiedlić się w  Ziemi Obiecanej i  zbudować national home, dla którego utworzenia Anglicy udzielili im poparcia prawie trzy dziesięciolecia wcześniej. Tam czekali na nich przyjaciele, rodzina albo po prostu inni Żydzi, gotowi ich przyjąć. Jednakże administracja brytyjska, zobowiązawszy się do zachowania równowagi i  ochrony praw wszystkich mieszkańców, odmawiała zniesienia sztywnego limitu przyjmowanych osób, co żydowscy uchodźcy systematycznie łamali, gdy nielegalni imigranci przybywali na statkach załadowanych po same brzegi. Arabowie tymczasem czuli się coraz bardziej zdradzeni przez Brytyjczyków, coraz bardziej nękani przez Żydów i  coraz mniej skłonni zaakceptować napływające fale ocalałych z  wojny toczonej między chrześcijańskimi potęgami, w  której oni nie brali udziału. Konsekwencją były zbiorowa frustracja i  wrogie nastawienie każdej strony, coraz bardziej radykalne stanowiska i  brak perspektywy na znalezienie porozumienia. Kiedy tamtego wieczoru wreszcie dotarliśmy na miejsce, zmęczeni i  głodni, w  American Colony zastaliśmy jedynie przytłumione światło oraz sennego recepcjonistę. Byłam przyzwyczajona do wielkich madryckich hoteli, do których często chodziłam w związku z  moimi obowiązkami, dlatego na pierwszy rzut oka to miejsce nie wydało mi się typowym obiektem hotelowym, a  raczej przerobioną rezydencją, wielką kamienną willą, w  której z  jakiegoś powodu przyjmowano gości. Ale było już zbyt późno, żeby wnikać w  takie subtelności. Pochłonęliśmy jedynie kanapki, które przyniesiono nam na tacy, i od razu poszliśmy spać, przytuleni, wyczerpani i milcząco niespokojni. Strona 20 Podobnie jak wiele razy wcześniej w  naszym pełnym ryzyka związku, Marcusa już nie było, kiedy się obudziłam następnego ranka. Boso i  z  potarganymi włosami podeszłam do balkonu, otworzyłam drewniane okiennice i pozwoliłam, żeby do środka wlało się światło, czyste i przejrzyste. Balkon naszego pokoju wychodził na zielony dziedziniec, do moich uszu dotarły bulgotanie fontanny znajdującej się na środku oraz głosy kobiet rozmawiających w  języku, który wydał mi się znajomy, mimo że go nie rozumiałam. Jedna z  nich zakrzyknęła, a  pozostałe roześmiały się między kwiatami bugenwilli, wielkimi donicami i  palmami. Po kilku sekundach mogłam je zobaczyć: trzy młode pracownice ubrane na biało, w  chustach zakrywających im włosy, w  rękach trzymały stosy pościeli. Przypomniały mi słodką Jamilę z  tamtych marokańskich dni, tak już odległych, a jednocześnie zawsze tak bliskich w mojej pamięci. Wszystkie trzy się odwróciły, gdy przerwał im inny donośny głos: z  jednej z  arkad na dziedziniec wyszła starsza kobieta, wysoka, energiczna, o  szerokich ramionach, z  wydatnym biustem i  siwymi włosami zebranymi w  kok, perfekcyjna w  swojej porannej sukience. Mieszając angielski z  arabskim, mocnym tonem wydała parę poleceń; dziewczęta przytaknęły grzecznie, po czym każda wróciła do swoich obowiązków. Kiedy kobieta została sama, schyliła się, żeby zebrać kilka liści jaśminu, które wpadły do fontanny. Zdało mi się, że gdy się prostowała, rzuciła okiem w  stronę mojego balkonu, ukradkiem, dyskretnie. Potem wróciła tam, skąd przyszła. Mimo że zniknęła z  mojego pola widzenia, echo jej obcasów nadal rozbrzmiewało na płytkach dziedzińca. Tak, widziała mnie. Sprawdzała, czy już nie śpię. Wiedziałam to zaledwie po dziesięciu minutach, kiedy inna pracownica zapukała do drzwi i  przekazała mi karteczkę: „Mrs Bertha Spafford Vester prosi o dotrzymanie towarzystwa przy śniadaniu o dziewiątej trzydzieści”. Spojrzałam na zegarek, było dziesięć po dziewiątej. Dwadzieścia minut później weszłam do jadalni, nie zdecydowawszy jeszcze, która z  moich tożsamości byłaby najwłaściwsza, by się jej przedstawić  – madrycka krawcowa, marokańska współpracowniczka Brytyjczyków