Kryptonim Kasandra - CABOT MEG
Szczegóły |
Tytuł |
Kryptonim Kasandra - CABOT MEG |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kryptonim Kasandra - CABOT MEG PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kryptonim Kasandra - CABOT MEG PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kryptonim Kasandra - CABOT MEG - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JENNY CARROLL
Kryptonim Kasandra
1
Nie wiem, po co to robie. To znaczy, po co to pisze. Nikt mi przeciez nie kaze.Nie tym razem.
Ale wydaje mi sie, ze ktos powinien to wszystko spisac. Ktos, kto wie, co sie naprawde stalo.
A federalnym raczej nie nalezy ufac pod tym wzgledem. Och, pewnie, raport napisza. Ale nie zrobia tego tak, jak trzeba.
Uwazam, ze ktos powinien zrelacjonowac, jak bylo. Zgodnie z faktami.
No wiec dlatego pisze. To w gruncie rzeczy nic takiego, naprawde, Mam po prostu nadzieje, ze pewnego dnia ktos to przeczyta, wiec to nie jest kompletna strata czasu... W przeciwienstwie do wiekszosci moich przedsiewziec.
Wezmy, na przyklad, transparent powitalny. Klasyczny przyklad zmarnowanego czasu i wysilku.
Wlasciwie od tego sie zaczelo. Od tego transparentu.
WITAMY W OBOZIE WAWASEE,
GDZIE UTALENTOWANE DZIECI
WSPOLNIE
TWORZA MUZYKE SLODKA DLA
TWOICH USZU.
Wlasnie to bylo napisane na transparencie.Wiem, ze mi nie wierzycie. Pewnie nie miesci wam sie w glowie, jak mozna napisac na transparencie cos rownie glupiego.
Przysiegam jednak, ze to prawda. Wiem, co mowie: to ja to napisalam.
Nie zrozumcie mnie zle. Wcale nie chcialam. Zmusili mnie do tego. Wreczyli mi farbe i ogromny kawal bialego plotna, powiedzieli, co mam napisac, i tyle. Poprzedni transparent spotkal tragiczny los; ktos go zwinal i zostawil w pomieszczeniach gospodarczych, gdzie wylaly sie jakies chemikalia i przezarly go na wylot.
Wiec kazali mi zrobic nowy.
Niestety, napis byl nie tylko glupi. Jak sie popatrzylo na dzieci przechodzace obok niego, mozna sie bylo od razu polapac, ze jest rowniez kompletnie nieprawdziwy. Jesli te dzieci byly utalentowane, to ja jestem Jean - Pierre Rampal.
To taki slawny flecista, jakby ktos nie wiedzial.
Jeszcze nigdy w zyciu nie spotkalam takiej bandy rozkapryszonych dzieciakow. A mam z dziecmi duzo do czynienia, glownie dzieki, no wiecie, mojemu wyjatkowemu talentowi. Od razu mowie, ze nie chodzi o moj talent muzyczny.
Wiec te dzieciaki... Slowo honoru, byly okropne. Wszystkie, co do jednego. Snuly sie tu i tam ze skwaszonymi buziami, dajac do zrozumienia, ze wcale nie chcialy przyjezdzac na ten oboz i ze najchetniej wrocilyby do mamusi. Tak jakby perspektywa szesciu tygodni bez rodzicow napawala je przerazeniem. Gdyby mnie zaproponowano, kiedy mialam te osiem, dziesiec lat, zebym rozstala sie z rodzicami na szesc tygodni,' na pewno skakalabym z radosci.
Ale te dzieci nie skakaly. Pewnie dlatego, ze byly utalentowane i w ogole. Moze utalentowane dzieci akurat lubia swoich rodzicow. Skad mam wiedziec.
A jednak staralam sie uwierzyc w ten napis. Zwlaszcza ze, jak wiecie, byl moim dzielem. No, Ruth troche mi pomogla. Jesli to w ogole mozna nazwac pomoca; po prostu zwrocila mi uwage, ze krzywo pisze. Przygladajac sie pozniej transparentowi, musialam jej przyznac racje. Litery wyszly krzywo. Watpie jednak, czy zauwazyl to ktokolwiek poza mna i Ruth. - Prawda, ze sa urocze?
Cala Ruth! Spacerowalysmy przed wejsciem do obozu i przygladalysmy sie dzieciom. Wszystkie mialy zalzawione oczy. Wszystkie pociagaly nosami i popiskiwaly: "Ja chce do domu". Ale do Ruth jakos to chyba nie dotarlo.
Za to do mnie dotarlo. Sama zaczelam miec ochote na powrot do domu.
Tylko ze gdybym wrocila do domu, zagnaliby mnie do roboty przy podgrzewanym bufecie. Tak wlasnie spedzasz lato, jesli twoi rodzice maja restauracje: harujesz przy podgrzewanym bufecie. I zero szans na wymiganie sie, bo moi rodzice maja trzy restauracje. Najmniej elegancka, U Joego, oferuje rozmaite dania z makaronem, serwowane na cieplo dzieki wyzej wymienionemu urzadzeniu, oddajacemu nieocenione uslugi krajowej gastronomii.
Zgadniecie, ktoremu dziecku powierza sie tradycyjnie obsluge tego urzadzenia? Zgadza sie. Najmlodszemu. Mnie. Mialam do wyboru podgrzewany bufet albo bar salatkowy. A wierzcie mi, przeszlam juz swoje, jesli chodzi o nurkowanie glebinowe w pojemniku z sosem w celu odnalezienia zaginionych pomidorow malinowych.
Ale nie tylko podgrzewany bufet zniechecal mnie do powrotu do domu.
-Mam nadzieje, ze ta bedzie w mojej grupie - zawolala Ruth z entuzjazmem, wskazujac blondyneczke o wygladzie aniolka, ktora stala pod moim transparentem, przyciskajac do piersi mala wiolonczele. - Prawda, ze jest slodka?
-Owszem - przyznalam niechetnie. - Ale co bedzie, jak dostaniesz tego?
Wskazalam chlopczyka, ktory pomysl rozdzielenia go z rodzicami na poltora miesiaca skwitowal takim wrzaskiem, ze dostal ataku astmy. Zdenerwowani rodzice rzucili sie do niego z inhalatorami.
-Aa - powiedziala Ruth ze zrozumieniem. - Ja na pierwszym obozie zachowywalam sie tak samo. Przejdzie mu do kolacji.
Uznalam, ze powinnam wziac jej slowa za dobra monete. Rodzice Ruth zaczeli wysylac ja na obozy Wawasee, kiedy tylko osiagnela odpowiedni wiek, to znaczy siedem lat, w zwiazku z tym miala obecnie za soba dziewiec lat bogatych doswiadczen. Ja z kolei regularnie spedzalam wakacje przy podgrzewanym bufecie, zdychajac z nudow, poniewaz mojej najlepszej (i w gruncie rzeczy jedynej) przyjaciolki nie bylo w miescie. Mimo ze moi rodzice sa wlascicielami trzech restauracji, do ktorych moge zapraszac przyjaciol, kiedy mi sie zywnie podoba, nigdy nie cieszylam sie jakas szczegolna popularnoscia. Pewnie dlatego, ze jak twierdzi moj szkolny psycholog, "mam swoje problemy".
Wlasnie ze wzgledu na te problemy nie bylam pewna, czy pomysl Ruth - zebym zlozyla podanie o prace jako wychowawczyni na letnim obozie - jest naprawde dobrym pomyslem. Chocby dlatego, ze pomimo szczegolnego daru, jaki posiadam, umiejetnosc opieki nad dziecmi nie stanowi mojej mocnej strony. Po drugie, hm, jak juz wspomnialam, mam swoje problemy.
Nikt jednak, jak sie wydaje, nie zauwazyl u mnie aspolecznego nastawienia, poniewaz dostalam te prace.
-Sluchaj, czy to na pewno tak? - zwrocilam sie do Ruth, wpatrujacej sie tesknym wzrokiem w mala wiolonczelistke. - Oboz Wawasee, skrytka 40, Wawasee, Indiana?
Ruth z najwyzszym wysilkiem oderwala wzrok od Zlotowlosej.
-Tak - powiedziala lekko zirytowana. - Ostatni raz ci mowie.
-W porzadku. Chcialam tylko sprawdzic, czy podalam Rosemary dobry adres. Od tygodnia nie mam od niej wiadomosci i troche sie martwie.
-Boze! - Tym razem to juz nie byla lekka irytacja. Raczej ciezka. - Naprawde nie mozesz przestac?
Wysunelam podbrodek do przodu.
-Co przestac?
-Pracowac - oswiadczyla. - Wolno ci od czasu do czasu zrobic sobie wakacje. Rany!
A ja na to:
-Nie wiem, o czym mowisz - mimo ze, oczywiscie, wiedzialam doskonale, a Ruth zdawala sobie z tego sprawe.
-Sluchaj - powiedziala. - Wszystko bedzie dobrze, rozumiesz? Wiem, co zrobimy.
Przestalam udawac, ze nie wiem, o co chodzi, i powiedzialam:
-Po prostu nie chce tego schrzanic. To znaczy tego systemu. Ruth przewrocila oczami.
-A co ty tu mozesz schrzanic? Rosemary przesyla poczte na moje nazwisko, a ja przekazuje ja tobie. Co, myslisz, ze po trzech miesiacach ja ciagle jeszcze nie zalapalam, na czym to polega?
Powiedziala to tak glosno, ze sie przestraszylam i chwycilam ja za ramie.
-Na Boga, Ruth - syknelam. - Zamknij dziob, dobra? To, ze jestesmy na srodku pustkowia, wcale nie znaczy, ze tu nie ma wiesz - kogo. Kazdy z tych kochajacych rodzicow moze byc z FBI.
Ruth znowu przewrocila oczami.
-Blagam!
Miala troche racji. Przesadzalam. Chociaz z drugiej strony Ruth moglaby jednak zachowac dyskrecje i mowic troche ciszej.
Niestety, mojej przyjaciolce kompletnie odbilo na punkcie tego obozu i absolutnie nie byla w stanie myslec o niczym innym. Juz na cale tygodnie przed wyjazdem powtarzala w kolko: "Bedzie fantastycznie!" i "Och, nie moge sie doczekac". Jakbysmy sie wybieraly do Paryza z French Clubem, a nie do polnocnej Indiany, zeby harowac przez cale wakacje jako wychowawczynie na obozie. Czesto mialam na koncu jezyka: Kochana, to moze nie podgrzewany bufet, ale w kazdym razie robota.
Poza tym mam taka swoja prace, ktora wykonuje nieoficjalnie, a ktora tez zajmuje mi troche czasu.
Entuzjazm Ruth okazal sie jednak straszliwie zarazliwy. Ciagle gadala o tym, jak to bedziemy spedzac popoludnia, opalajac sie na detkach samochodowych unoszacych sie na spokojnych wodach jeziora Wawasee. Albo jak przystojni sa niektorzy wychowawcy i jak sie w nas nieprzytomnie zakochaja i beda nas wozic na przejazdzki kabrioletami do wydm jeziora Michigan.
Naprawde.
Po pewnym czasie, sama nie wiem dlaczego, po prostu dalam sie na to nabrac.
I to byl moj drugi blad, jesli zlozenie podania uznac za pierwszy.
Wezmy na przyklad to, co Ruth opowiadala o uczestnikach obozu.
Cudowne dzieci, tak sie o nich wyrazala. To prawda, zeby sie starac o miejsce na obozie, czy to jako uczestnik, czy wychowawca, trzeba przejsc przesluchanie. Opowiesci Ruth o dzieciach, ktorymi opiekowala sie w poprzednim roku - gromadce wrazliwych, tworczych, niezwykle inteligentnych malych dziewczynek, ktore wciaz pisywaly do niej slodkie lisciki - wywarly na mnie ogromne wrazenie. Nie mam siostr, wiec kiedy Ruth rozpoczela cykl nocnych sesji plotkarsko - kosmetyczno - upiekszajacych, w pewnym momencie pomyslalam: dobra. Moze to cos dla mnie.
Powaznie, przeszlam ewolucje od "to tylko robota" do "chce towarzyszyc cudownym malym skrzypaczkom i flecistkom przy porannej kapieli Klubu Morsow. Chce dopilnowac, kontrolujac kalorycznosc ich posilkow, aby zadna z nich nie zapadla na anoreksje. Chce pomoc im wybrac odpowiedni stroj na galowy koncert calego obozu.
Zupelnie jakbym sie stala lekko niepoczytalna. Nie moglam sie doczekac, kiedy zaczne gospodarowac w domku, ktory mi przydzielono - w Makowej Chatce (na szczescie klimatyzowanej) - wyposazonej w osiem lozeczek plus moje w sasiednim pokoju, a ponadto w minikuchnie na przekaski oraz wlasna lazienke z prysznicami i toaleta. Posunelam sie az do powieszenia na moskitierze na sliczniutkim ganeczku transparentu z napisem (krzywymi literami): Witajcie, Makowe Panienki!
Wiem, jak to brzmi. Przez Ruth wpadlam w rodzaj wychowawczo - obozowej goraczki.
A teraz, kiedy przygladalam sie dzieciom, za ktore mialam wziac odpowiedzialnosc przez kawal lipca i polowe sierpnia, zaczely ogarniac mnie watpliwosci. Fakt, wystawanie przy podgrzewanym bufecie w upalny letni dzien nie nalezy do przyjemnosci, ale podgrzewany bufet przynajmniej nie wladuje sobie palca do nosa, a potem nie chwyci cie za reke ta sama dlonia.
Dzieci zegnaly sie z rodzicami, chlipiac i szlochajac, a ja tymczasem zastanawialam sie, czy przypadkiem nie popelnilam najgorszego bledu w swoim zyciu. Wlasnie wtedy podeszla do mnie Pamela, zastepczyni dyrektora obozu, i szepnela mi na ucho:
-Czy mozemy porozmawiac?
Przyznaje, serce zabilo mi troche szybciej. Wyobrazilam sobie, ze juz mnie maja...
Poniewaz tak sie sklada, ze w podaniu o prace opuscilam pewien drobiazg. Nie sadzilam, ze tak szybko wpadne.
-Och, naturalnie - powiedzialam. Pamela byla, ostatecznie, moja szefowa. Co mialam powiedziec, "spadaj"?
Odeszlysmy na bok. Ruth nadal wpatrywala sie w niezwykle utalentowanych i, moim zdaniem, gleboko nieszczesliwych obozowiczow. Przysiegam, nawet nie zauwazyla, ile sposrod tych dzieci plakalo.
Potem stwierdzilam, ze Ruth wcale nie gapi sie na obozowiczow. Wlepiala oczy w jednego z wychowawcow, wyjatkowo przystojnego skrzypka o imieniu Todd, gawedzacego z rodzicami naszych podopiecznych. Wowczas zrozumialam, ze wbrew pozorom, Ruth wcale nie stoi w tej chwili pod moim niezbyt udanym transparentem, w otoczeniu dzieciakow wydzierajacych sie jedno przez drugie: "mamo, nie zostawiaj mnie tu!" Nic z tych rzeczy. Ruth bujala wlasnie w oblokach. A scislej: mknela kabrioletem Todda w strone wydm - na pieczonego okonia w sosie tatarskim i jakis drobny petting od pasa w gore.
Szczesciara z tej Ruth. Miala Todda - przynajmniej w wyobrazni - podczas gdy ja musialam znosic towarzystwo Pameli, przerazliwie rozsadnej, odzianej w kostium khaki kobiety kolo czterdziestki, ktora zamierzala mnie prawdopodobnie zwolnic z pracy... To by wyjasnialo, dlaczego objela mnie wspolczujaco ramieniem.
Nieszczesna! Nie zdawala sobie sprawy, ze jeden z moich problemow - przynajmniej wedlug pana Goodharta, pedagoga szkolnego w Liceum im. Ernesta Pyle'a - polegal na totalnej awersji wobec dotykania mnie. Zdaniem pana Goodharta jestem ogromnie wrazliwa na punkcie swojej przestrzeni osobistej i nie znosze, kiedy ktos usiluje sie w nia wedrzec.
Coz, to nie do konca prawda. Jest jedna osoba, na ktora nie obrazilabym sie za naruszenie mojej prywatnej przestrzeni.
Niestety, nie robi tego nawet w polowie tak czesto, jak bym chciala.
-Jess - powiedziala Pamela, podczas gdy ja pocilam sie na mysl, ze zostane zaraz wylana z pracy. Prawde mowiac, pocilam sie rowniez dlatego, ze powstrzymanie sie od zrzucenia jej reki z mojego ramienia kosztowalo mnie sporo wysilku. - Obawiam sie, ze nastapila drobna zmiana planow.
Zmiana planow? To nie brzmialo jak preludium do zwolnienia. Czyzby moja tajemnica - ktora juz od dawna, w gruncie rzeczy, nie byla tajemnica, ale jak sie wydaje, nie dotarla jeszcze do Pameli - pozostala nieujawniona?
-Otoz - ciagnela Pamela - jeden z wychowawcow, Andrew Shippinger, zachorowal namononukleoze.
Mimo ulgi, ze rozmowa nie potoczyla sie w kierunku: "Przykro mi, ale chyba bedziemy musieli sie rozstac", zupelnie nie wiedzialam, na co mi ta informacja. To znaczy wiadomosc o chorobie Andrew. Pamietalam Andrew z tygodniowego kursu szkoleniowego. Gral na waltorni i mial obsesje na punkcie Tomb Raider. Ruth i ja jednomyslnie zakwalifikowalysmy go do kategorii nieakceptowalnych. Sporzadzilysmy trzy listy, mianowicie: "nieakceptowalni", jak Andrew, "akceptowalni", czyli calkiem w porzadku, ale bez przesady, nic specjalnego.
No, a poza tym byli jeszcze "przystojniacy". Do przystojniakow nalezeli tacy chlopcy jak Todd, ktorzy podobnie jak Joshua Bell, slynny skrzypek, mieli wszystko: urode, pieniadze, talent... oraz, co najwazniejsze, samochod.
Troche dziwne. To znaczy, samochod jako jeden z warunkow uznania za przystojniaka. Zwlaszcza ze Ruth ma wlasny samochod, i to kabriolet.
Jednak zdaniem Ruth - ktora wymyslila ten caly podzial - jazda na wydmy wlasnym samochodem w ogole nie wchodzila w rachube.
Tylko ze szanse na to, aby jakis przystojniak popatrzyl w nasza strone, rownaly sie zeru. Nie o to chodzi, ze jestesmy jakies paskudne, ale do Gwyneth Paltrow troche nam brakuje.
Czy musze dodawac, ze zadna z nas w zyciu nikogo jeszcze nie "zaakceptowala" tak do konca?
Musze z zalem stwierdzic, ze jak tak dalej pojdzie, to sie chyba nigdy nie zdarzy.
Ale Andrew Shippinger? Nieakceptowalny Andrew?! Dlaczego Pamela w ogole o nim wspomina? Czyzby podejrzewala, ze to ja go zarazilam? Dlaczego zawsze jestem wszystkiemu winna? Trzeba by naprawde wyjatkowej sytuacji, zeby moje usta spoczely na wargach Andrew Shippingera. Moze gdyby podtopil sie w basenie i potrzebowal natychmiastowej pomocy w celu ratowania zycia...
Kiedy wreszcie Pamela zabierze te reke?
-W zwiazku z tym - mowila dalej - brakuje nam meskich wychowawcow. Na liscie oczekujacych jest mnostwo kobiet, ale ani jednego mezczyzny.
Nadal nie rozumialam, co to moze miec wspolnego ze mna. Fakt, mam dwoch braci, ale jesli Pamela sadzi, ze ktorys z nich nadawalby sie na wychowawce na obozie, to widac za duzo przebywala na sloncu z odkryta glowa.
-Zastanawialam sie - ciagnela Pamela - czy sprawiloby ci duza roznice, gdybysmy przydzielili ci domek, ktory mial objac Andrew.
W tamtym momencie, gdyby poprosila mnie o drobna przysluge w postaci na przyklad zgladzenia jej matki; prawdopodobnie wyrazilabym zgode. Bo po pierwsze, ucieszylam sie, ze mnie nie wywalili, a po drugie, zrobilabym wszystko, absolutnie wszystko, zeby pozbyc sie jej reki ze swojego ramienia. Naprawde tego nienawidze. Obcy powinni trzymac swoje cholerne lapy przy sobie. Czy to takie trudne?
Ale ci wszyscy ludzie na obozie sa okropnie dotykalscy. Pewnie mysla, ze jak okaza w ten sposob swoje bezcenne zaufanie, czlowiek zwinie sie w ich rekach jak precelek.
To nie byl jedyny problem z Pamela. Na pierwszym miejscu mojej listy "problemow" znajduje sie stosunek do osob majacych wladze. Nie dziwcie mi sie. Tej wiosny jeden wojskowy nawet mierzyl do mnie z pistoletu.
Wiec stalam tam, pocac sie obficie, ze slowami: "Tak, oczywiscie wszystko jedno, tylko odczep sie wreszcie" na koncu jezyka.
Zanim jednak otworzylam usta, Pamela widocznie zauwazyla, ze czuje sie nieswojo z ta jej reka - albo tez uswiadomila sobie, ze jej reka robi sie mokra od mojego potu. W kazdym razie zabrala reke i nagle znowu zaczelam swobodnie oddychac.
Rozejrzalam sie dookola, bo pod wplywem zdenerwowania, na jakie narazila mnie Pamela, zupelnie stracilam orientacje. Stalysmy na zwirowej sciezce prowadzacej do budynkow gospodarczych obozu Wawasee. Tuz obok znajdowala sie jadalnia ze swiezo wykonczonym dachem. Dalej administracja i ambulatorium. Obok nich budynek koncertowy, gmach z kilku segmentow polozonych glownie pod ziemia, dzieki czemu wewnatrz mialo sie wrazenie przebywania w glebokiej kniei; swiatlo wpadajace przez ogromne okno szczytowe wydobywalo z mroku zadrzewione atrium, skad odchodzily korytarze prowadzace do dzwiekoszczelnych klas i innych pomieszczen.
Z tamtego miejsca nie widzialam tylko basenu o rozmiarach olimpijskich oraz szesciu kortow tenisowych. Dzieci wcale nie mialy za duzo czasu na plywanie czy gre w tenisa. Musialy przeciez mnostwo cwiczyc przed uroczystym koncertem, ktory odbywal sie na koniec sezonu w ogromnym amfiteatrze pod golym niebem. Ale basen oczywiscie byl, i korty tenisowe tez. Niczego przeciez nie mozna odmowic mlodocianym geniuszom. Niedaleko amfiteatru lezala tak zwana Jama, gdzie obozowicze zbierali sie noca, zeby splesc ramiona i spiewac, obsmazajac piankowe zelki nad ogniskiem.
Drozka skrecala w kierunku domkow - tuzina dla dziewczat z jednej strony obozu i tuzina dla chlopcow z drugiej strony - az wreszcie opadala w strone prywatnego jeziora obozu Wawasee, polyskujacego lustrzana tafla w obramowaniu drzew. Okna Makowej Chatki wychodzily na jezioro. Z lozka w moim pokoju moglam patrzec na wode, nie podnoszac glowy.
Tyle ze to juz chyba nie bylo moje lozko. Czulam, jak Makowa Chatka z widokiem na jezioro, anielskimi flecistkami, pogaduszkami o polnocy, oddala sie ode mnie jak woda znikajaca w odplywie umywalki albo... podgrzewanego bufetu.
-Chodzi o to, ze ze wszystkich wychowawczyn w tym roku - mowila Pamela - ty jedna robisz na mnie wrazenie osoby, ktora poradzi sobie z grupa malych chlopcow. No i mialas takie swietne wyniki na kursie pierwszej pomocy i ratowania zycia...
Rzeczywiscie, dzieki kilku sezonom przepracowanym w branzy gastronomicznej perfekcyjnie opanowalam chwyt Heimlicha. Wiecie, na czym to polega? Kiedy ktos sie krztusi, trzeba stanac za jego plecami, objac go w pasie i gwaltownie ucisnac rekami okolice przepony. Zwykle ratuje to ofiare udlawienia sie od niechybnej smierci.
-...tak, jestem pewna, ze moge oddac te dzieci w twoje rece i nie martwic sie o nie ani sekundy dluzej.
Pamela troche przesadzala z ta uprzejmoscia i tlumaczeniem sie. Przeciez byla moja szefowa. Miala pelne prawo przydzielic mi inny domek, jesli tak jej wypadlo. To ona, w koncu, decydowala o moich wyplatach.
Ale moze kiedys przeniosla jakas wychowawczynie do domku chlopcow i wynikly z tego same klopoty? Bo ta dziewczyna odeszla, albo co. Ja tak latwo nie odchodze. Fakt, przy chlopcach jest wiecej pracy i mniej zabawy, ale co mialam zrobic?
-Taak - powiedzialam. Czulam wilgoc na szyi, w miejscu, gdzie przedtem spoczywala jej reka. - Dobrze, w porzadku.
Pamela zlapala mnie za lokiec i spojrzala mi gleboko w oczy. To nie bylo takie koszmarne jak obejmowanie ramieniem, wiec udalo mi sie zachowac spokoj.
-Mowisz powaznie, Jess? - zapytala. - Naprawde to zrobisz?
Mialam powiedziec "nie"? Zaryzykowac, ze odesla mnie do domu i spedze lato nad tackami klopsikow i manicotti U Joego? Swietna perspektywa, nie ma co. W wolnym czasie moglabym sie spotykac z moimi rodzicami (nie, dziekuje), moim bratem Michaelem, ktory wlasnie przygotowuje sie do wyjazdu na pierwszy rok w Harvardzie i spedza czas na wysylaniu e - maili do swoich przyszlych wspollokatorow, usilujac ustalic, kto przywiezie minilodowke, a kto skaner; albo z moim drugim bratem, Douglasem, ktory calymi dniami czyta komiksy, z przerwami na posilki i South Park.
Dodam jeszcze, ze od tygodni po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu, stala zaparkowana biala polciezarowka, ktora, jak sie wydaje, nie nalezala do nikogo w sasiedztwie.
Hm, dziekuje. Wolalam juz zostac na obozie.
-Ehm, owszem - odparlam. - Jasne. Powiedz mi tylko, ktory domek mi teraz przydzielono, to przeniose swoje rzeczy.
Pamela usciskala mnie z radosci. Nie nabralam wysokiego mniemania ojej zdolnosciach kierowniczych. Moj ojciec na pewno nie ma zwyczaju obsciskiwac podwladnych za to, ze byli uprzejmi wykonac polecenie. Niechby tylko sprobowali powiedziec co innego niz "Tak, panie Mastriani".
-To cudownie! - wykrzyknela Pamela. - To po prostu cudownie. Jestes taka slodka.
Pewnie, cala ja. Regularna Barbie. Pamela zerknela w swoj notes.
-Bedziesz w Brzozowej Chatce.
Brzozowa Chatka. Zamienilam maki na brzoze. Oto historia mojego przekletego zycia.
-Teraz musze tylko dopilnowac, zeby twoja zastepczyni stawila sie dzisiaj wieczorem. - Pamela nie odrywala wzroku od kartki. - Ona jest, zdaje sie, z twojego miasta. I tez jest flecistka. Moze ja znasz? Karen Sue Hanky.
O malo nie parsknelam smiechem. Karen Sue Hanky? No, gdyby Karen Sue przydzielono do grupy chlopcow, rozryczalaby sie na pewno.
-Owszem, znam - powiedzialam obojetnie. Rany, popelniasz powazny blad, pomyslalam. Wolalam jednak zachowac to dla siebie.
-Podczas rozmowy wypadla zupelnie dobrze - oznajmila Pamela, nadal wpatrzona w notatki - ale zagrala srednio, tylko na piec punktow.
Unioslam brwi. Dla mnie to nie nowina, ze Karen Sue nie potrafi grac. Ale Pamela chyba nie powinna tak ochoczo mnie o tym informowac. Pewnie jej sie zdawalo, ze wlasnie zostalysmy przyjaciolkami.
Ja jednak mam juz tylu przyjaciol, ilu moge zniesc.
-I w dodatku zajmuje dopiero czwarte krzeslo - mruknela Pamela, wzdychajac gleboko. - Och, no coz - powiedziala. - Nic na to nie poradzimy.
Usmiechnela sie do mnie, po czym ruszyla w strone budynku administracji. Zdaje sie, zapomniala, ze ja zajmuje trzecie krzeslo, tylko stopien wyzej od Karen Sue.
Podczas przesluchania dostalam jednak dziesiec punktow. Na dziesiec.
Taak, jestem swietna.
W kazdym razie, kiedy gram na flecie. Tak poza tym, to niekoniecznie.
Uznalam, ze lepiej sie ruszyc, jesli mam zabrac swoje rzeczy, zanim pojawia sie Makowe Panienki i odniosa zle wrazenie... na przyklad ze oboz Wawasee jest zle zorganizowany. A byl zle zorganizowany. Wezmy chocby te katastrofe z transparentem albo po prostu fakt, ze zostalam zatrudniona. Najwyrazniej nikomu nie przyszlo do glowy sprawdzic dokladnie moje dane. Ale mieliby niespodzianke!
Odganiajac stado przyjaznie nastawionych psow - odrobine zbyt przyjaznie, jak na moj gust; musialam odpychac je kolanami, zeby uniknac dlugich, wilgotnych jezykow - udalam sie do Makowej Chatki i zaczelam wrzucac swoje rzeczy do torby zeglarskiej. Troche mnie denerwowalo, ze to Karen Sue Hanky bedzie sie cieszyla wspanialym widokiem jeziora Wawasee z lozka, ktore mialo byc moje. Znam Karen Sue od przedszkola i jesli ktos cierpi na przypadlosc ach - jaka - ja - jestem - genialna, to wlasnie Karen Sue. Naprawde. Dziewczyna zupelnie serio uwaza sie za najwspanialsza na swiecie, poniewaz jej tata jest najwiekszym dealerem samochodowym w miescie, ona sama przypadkiem urodzila sie z jasnymi wlosami, no i jeszcze do tego gra czwarty flet w szkolnej orkiestrze.
Owszem, trzeba przejsc przesluchanie, zeby sie dostac do Orkiestry Symfonicznej, owszem, orkiestra zdobyla te wszystkie nagrody i przyjmuje glownie uczniow dwoch ostatnich klas, a Karen i ja weszlysmy do niej na drugim roku, zgadza sie. Ale bez przesady, w koncu czwarty flet w Orkiestrze Symfonicznej to naprawde nic wielkiego. Sa na swiecie wazniejsze rzeczy.
Ale Karen patrzy na to inaczej. Nie spocznie, dopoki nie dojdzie do pierwszego krzesla. A zeby to osiagnac, musi wyzwac i pokonac osobe z trzeciego krzesla.
Tak jest. Wlasnie mnie.
Niedoczekanie, tyle wam powiem. Nigdy jej sie nie uda. Nie twierdze, ze zajecie trzeciego krzesla w Orkiestrze Symfonicznej Liceum im. Ernesta Pyle'a stanowi osiagniecie swiatowej klasy, ale nie zamierzam pozwolic, by Karen Sue mi je odebrala. Po moim trupie.
No coz, z Makowa Chatka rzecz sie miala inaczej. Maki, uznalam, to glupia roslina. Szkodliwa. Nietrwaly, niebezpieczny kwiat. Brzozy sa duzo lepsze.
W kazdym razie, tak sobie powiedzialam na poczatku.
Zmienilam zdanie dopiero wtedy, kiedy znalazlam sie w Brzozowej Chatce. Po pierwsze, czy trzeba kogos przekonywac, co to za logistyczny koszmar, opieka nad osmioma malymi chlopcami? Jak na przyklad mialam brac prysznic? Przeciez wiadomo, ze zaraz by mi sie ktorys z podopiecznych wladowal do lazienki pod pretekstem skorzystania z toalety albo ze po prostu beda mnie podgladac, jak to mali chlopcy. Zreszta nie tylko mali chlopcy maja ten mily zwyczaj, wezmy na przyklad moich starszych braci, ktorzy poswiecaja nieprawdopodobnie duzo czasu na wgapianie sie przez lornetke w Claire Lippman, nasza sasiadke.
Poza tym Brzozowa Chatka byla domkiem najbardziej oddalonym od wszystkiego - basenu, amfiteatru, hali koncertowej. Wlasciwie stala w lesie. Nie bylo widoku na jezioro. Nie bylo swiatla, poniewaz lisciaste galezie drzew tworzyly szczelny dach nieprzepuszczajacy nawet najmniejszego promyczka slonca. Wewnatrz panowala wilgoc i unosil sie lekki zapach stechlizny. W lazience znalazlam plesn.
Zatesknilam za Makowa Chatka i malymi dziewczynkami, ktorym moglabym zaplatac francuskie warkoczyki. Jesli, rzecz jasna, wiedzialabym, jak to sie robi.
Ale przeciez moglyby mnie nauczyc. Moje male obozowiczki.
A kiedy poupychalam swoje rzeczy, wyszlam z domku i zobaczylam moich podopiecznych, ciagnacych walizy i instrumenty po ziemi, jeszcze mocniej zatesknilam za Makowa Chatka.
Mowie powaznie. W zyciu nie widzieliscie rownie niechlujnych i do tego skwaszonych chlopcow. Mieli po dziesiec, dwanascie lat i wcale nie sprawiali wrazenia gromadki psotnych, ale poczciwych w glebi duszy lobuziakow. Zaden z nich nie przypominal Harry'ego Pottera.
Wygladali dokladnie tak, jak zwykle wygladaja mali geniusze muzyczni. Cudowne dzieci, ktorych rodzice chetnie pozbeda sie chociaz na szesc tygodni.
Chlopcy zatrzymali sie na moj widok, mrugajac podejrzanie wilgotnymi oczami. Rodzice, ktorzy pomagali im dzwigac bagaze, sprawiali wrazenie, jakby mieli ochote znalezc sie mozliwie szybko jak najdalej od obozu Wawasee, najlepiej gdzies, gdzie margarite serwuje sie kublami.
Ruszylam szybko na ich spotkanie, zeby wyglosic mowe, ktorej nauczylam sie na szkoleniu. Pamietalam, zeby "makowa" zastapic "brzozowa".
-Witajcie w Brzozowej Chatce - powiedzialam. - Jestem wasza wychowawczynia, Jess. Bedziemy sie razem swietnie bawic.
Rodzicom bylo najwyrazniej kompletnie obojetne, czy jestem dziewczyna, czy chlopcem. Chyba ucieszylo ich, ze wygladam na kogos, kto sie regularnie kapie i ze mowie po angielsku. Chlopcy jednak byli zaszokowani. Naburmuszeni i zaszokowani.
Jeden z nich odezwal sie:
-Hej, jestes dziewczyna. Inny chcial koniecznie ustalic:
-Co dziewczyna robi w domku dla chlopcow? Jeszcze inny stwierdzil:
-Ona nie jest dziewczyna. Popatrzcie na jej wlosy. - Co uznalam za wysoce obrazliwe, zwazywszy fakt, ze moje wlosy wcale nie sa takie krotkie.
Na koniec chlopiec o najbardziej nadasanej twarzy, z fryzura na pazia i wyrazna nadwaga, powiedzial:
-Ona jest dziewczyna. To ta dziewczyna z telewizji. Dziewczyna od pioruna.
I w ten sposob skonczyla sie moja konspiracja.
2
To ja. Dziewczyna od pioruna. Dziewczyna z telewizji. Ale ze mnie szczesciara, no nie? Mozecie sobie wyobrazic dziewczyne szczesliwsza ode mnie? Nie przypuszczam...Och, chwileczke - mam cos. Dziewczyna, ktorej nie porazil piorun, a u ktorej mimo to z dnia na dzien pojawily sie niezwykle zdolnosci parapsychiczne. To chyba jeszcze wiecej szczescia, niz mnie spotkalo. Nie sadzicie?
Spojrzalam z gory na ostrzyzonego na pazia. No, nie tak bardzo z gory, bo byl prawie taki wysoki jak ja - co wcale nie znaczy, ze byl wysoki.
W kazdym razie, spojrzalam na niego z gory i powiedzialam:
-Nie wiem, o czym mowisz. Tak po prostu. Dobre, co?
Chudy chlopiec, sciskajacy futeral na trabke, powiedzial:
-Hej, wlasnie ze tak, jestes ta dziewczyna. Pamietam cie. To ciebie uderzyl piorun i dlatego masz te specjalne zdolnosci!
Chlopcy wymienili zaaferowane spojrzenia. Spojrzenia, ktore mowily wyraznie: "Cool. Nasza wychowawczyni jest mutantem".
I tylko jeden z nich, ciemnowlosy delikatny chlopiec, ktoremu nie towarzyszyli rodzice, zapytal niesmialo:
-Jakie specjalne zdolnosci? - Mowil z lekkim obcym akcentem.
Pulchny chlopiec z niefortunna fryzura, ktory rozpoznal mnie pierwszy, klepnal ciemnowlosego w ramie, i to mocno. Matka tlusciocha, po ktorej zdawal sie odziedziczyc tendencje do rozrastania sie wszerz, nie zwrocila na to najmniejszej uwagi.
-Jak to: jakie specjalne zdolnosci? - zapytal ostrzyzony na pazia. - Gdzies ty byl, ciemniaku? Na seksodromie?
Chlopcy zachichotali. Ciemnowlosy zmieszal sie.
-Nie - odparl zaskoczony. - Pochodze z Gujany Francuskiej.
-Gujana Francuska? - Obcietego na pazia to wyraznie rozbawilo. - Czy to gdzies w poblizu Gowiany Francowatej?
Mama Pazioglowego, ku mojemu zaskoczeniu, rozesmiala sie wesolo.
Tak, slowo daje. Rozesmiala sie.
Pazioglowy stanowil, jak to okreslila Pamela na szkoleniu, wyzwanie pedagogiczne.
-Przykro mi - odezwalam sie slodziutkim glosem. - Wiem, ze wygladam jak ta dziewczyna z telewizji, ale to nie ja. No, a teraz, moze byscie wszyscy tak...
Pazioglowy nie dal mi dokonczyc:
-To bylas ty - oswiadczyl.
Mama Pazioglowego wtracila w tym momencie:
-Wystarczy, Shane. - Z jej tonu jasno wynikalo, ze synek, taki przenikliwy i stanowczy, jest dla niej duma i chluba. Za to dla mnie byl jak wrzod na... Ale co do jednego miala racje. Do naiwnych Shane nie nalezal.
-Hm - mruknal jeden z rodzicow. - Nie chcialbym przeszkadzac, ale czy nie mialaby panienka nic przeciwko temu, zebysmy weszli do srodka? Ta tuba wazy tone.
Odsunelam sie na bok, pozwalajac chlopcom i ich rodzicom wejsc do domku. Tylko jeden z nich przystanal na chwile, przechodzac obok mnie, i to byl ten chlopiec z Gujany Francuskiej. Ciagnal ogromna i na oko bardzo kosztowna walizke. Instrumentu nie zauwazylam.
-Jestem Lionel - powiedzial z powaga.
Nie wymowil tego imienia tak, jak my bysmy to zrobili. W jego ustach brzmialo: "Li - ou - nel" z akcentem na "nel".
-Hej, Lionel - powiedzialam, starajac sie nasladowac jego wymowe. Na szkoleniu uprzedzano nas, ze bedzie duzo dzieci z roznych stron swiata i ze powinnismy zrobic wszystko, aby wykazac nasza wrazliwosc na odmiennosci kulturowe. - Witaj w Brzozowej Chatce.
Lionel blysnal ku mnie jeszcze raz perlowobialymi zebami, po czym wciagnal walizki do srodka.
Uznalam, ze pozwole chlopcom i rodzicom zalatwic to miedzy soba, zostalam wiec tam, gdzie bylam, na zabezpieczonym moskitiera ganku. Slyszalam odglosy zamieszania, kiedy chlopcy biegali po pokoju, wybierajac lozka. Przed sasiednim domkiem zauwazylam mlodego czlowieka w mundurku obozowego wychowawcy - koszulce z bialym kolnierzykiem i niebieskich szortach. Stal na ganku i spogladal w moim kierunku. Podniosl reke i pomachal mi.
Odmachalam w odpowiedzi, nie majac pojecia, kto to jest. Nigdy nie wiadomo. Moze to akurat wlasciciel kabrioletu.
Po jakichs dwoch minutach doszlo do pierwszej bojki.
-Nie, to moje! - uslyszalam rozpaczliwy wrzask z domku.
Wkroczylam do srodka. Na wszystkich lozkach - na szczescie nie pryczach - lezaly porozkladane rzeczy. Nie chodzilo wiec o spor natury terytorialnej. Mali chlopcy, jak sie wydaje, nie dbaja specjalnie o widoki i nic nie wiedza o feng shui.
Walka toczyla sie o pudelko wafelkow, ktore dzierzyl Shane.
-To moje! - wykrzyknal Lionel, probujac odzyskac slodycze. - Oddaj!
-Jesli nie masz dosc, zeby sie podzielic - powiedzial wyniosle Shane - to w ogole nie powinienes byl tego przywozic.
Shane byl na tyle wiekszy od Lionela, ze nie musial trzymac pudelka specjalnie wysoko. Trzymal je po prostu na wysokosci ramienia. Lionel, nawet stojac na palcach, nie byl w stanie go dosiegnac.
W tym samym czasie matka Shane'a, usmiechajac sie slodko, starannie rozpakowywala walizke syna, umieszczajac wszystko po kolei w szufladach pod materacem.
Pozostali chlopcy i spora czesc rodzicow sledzili z zainteresowaniem rozwoj wypadkow.
-Czy w twojej Gowianie - powiedzial Shane - nie uczono cie dzielic sie z innymi?
Uznalam, ze musze szybko i zdecydowanie przystapic do dzialania. Nie moglam zrobic tego, na co mialam ochote, a mianowicie dac Shane'owi po glowie. Pamela i cala reszta pracownikow administracji obozu Wawasee zajmowali bardzo jasne stanowisko, jesli chodzi o kary fizyczne - byli przeciw. W zwiazku z tym poswiecili cztery godziny szkolenia na omowienie stosownych i niestosownych dzialan dyscyplinarnych. Tluczenia obozowiczow po glowie zabroniono jasno i wyraznie.
Wobec tego wysunelam sie naprzod i wyrwalam pudelko z reki Shane'a.
-Zakazuje sie - oznajmilam glosno - sprowadzania do Brzozowej Chatki jakiejkolwiek zywnosci z zewnatrz. Jedyna zywnoscia, jaka wolno przynosic do domku, jest jedzenie ze stolowki. Zrozumiano?
Wszyscy wpatrywali sie we mnie, niektorzy mocno zmieszani. Najbardziej poruszona wydawala sie matka Shane'a.
-Coz, to jakas nowosc - powiedziala glosem cienkim i slodziutkim; w zyciu byscie nie pomysleli, ze ta oto kobieta wydala na swiat pomiot szatana. - W zeszlym roku chlopcy mogli miec ze soba slodycze i ciastka z domu. Dlatego to spakowalam.
Matka Shane'a przyciagnela kolejna walizke i otworzyla ja, ukazujac imponujaca zawartosc. Pozostali chlopcy zebrali sie wokol, wytrzeszczajac oczy na widok ogromnych ilosci marsow, snikersow i innych wyrobow cukierniczych.
-Kontrabanda - stwierdzilam. - Prosze to zabrac do domu. Chlopcy wydali zbiorowy jek. Liczne podbrodki mamy Shane'a zaczely drzec.
-Ale Shane robi sie glodny - powiedziala - w srodku nocy...
-Dopilnuje - zapewnilam - zeby chlopcy mieli zawsze zdrowe przekaski pod reka.
Ten przepis dotyczacy jedzenia wymyslilam na poczekaniu. Po prostu nie chcialam co piec minut usmierzac bojek o cukierki.
Jakby czytajac w moich myslach, mama Shane'a skierowala wzrok na pudelko w mojej dloni.
-Dobrze, a co z tym? - zapytala. - Nie mozna odeslac tego z rodzicami... - Wskazala Oskarzycielsko palcem na Lionela. - Jego rodzice nie raczyli sie zjawic.
Ehe, bo mieszkaja w Gujanie Francuskiej, jasne? Tak mialam ochote powiedziec. W koncu wyglosilam jednak duzo glupszy tekst:
-Wafelki pozostana w mojej pieczy do konca obozu, kiedy to zwroce je prawowitemu wlascicielowi.
-Dobrze - parsknela mama Shane'a. - Skoro Shane'owi nie wolno miec zadnych slodyczy, to samo powinno dotyczyc innych chlopcow. Mam nadzieje, ze przeprowadzisz rewizje ich bagazu.
W ten wlasnie sposob do kolacji zdazylam zgromadzic piec pudelek wafli, dwie paczki ciasteczek orzechowych, dziesiec snickersow, trzy torebki chipsow, siedem marsow, torebke cukierkow czekoladowych, pudelko krakersow, wielka torbe skittlesow oraz trzy paczki gum do zucia. Zamknelam to wszystko w swoim pokoju. Rodzice, na szczescie, wyniesli sie, przeploszeni ostatecznie dzwiekiem gongu wzywajacego na kolacje. Pozegnania, choc chwytajace za serce, nie byly szczegolnie lzawe. Moze z wyjatkiem matki Shane'a.
Kiedy odszedl ostatni rodzic, postanowilam poznac blizej moich podopiecznych. Potem mialam zamiar nauczyc ich oficjalnego hymnu Brzozowej Chatki.
Shane'a i Lionela juz poznalam. Chudzielec grajacy na trabce mial na imie John. Na tubie gral Artur. Bylo dwoch skrzypkow, Sam i Doo Sunowie, oraz dwoch pianistow, Tony i Paul. Wszyscy mieli niezdrowa cere, sklonnosci do alergii i inteligencje stanowczo za wysoka dla ich wlasnego dobra - typowe cudowne dzieci.
-Dlaczego - zapytal John - wmawiasz nam, ze nie jestes ta dziewczyna z telewizji?
-Taak - przylaczyl sie Sam. - I dlaczego dzieki swoim zdolnosciom parapsychicznym potrafisz znajdowac tylko zaginione dzieci? Dlaczego nie mozesz znalezc na przyklad zlota?
-Albo pilota od telewizora?
Wygladalo na to, ze Artur, rekompensujac sobie docinki z powodu dosc rzadkiego imienia, mial wystepowac w charakterze naszego grupowego blazna.
-Sluchajcie, chlopcy, naprawde nie wiem, o co wam chodzi. Ja tylko wygladam jak tamta dziewczyna od pioruna, jasne?
Ale to nie ja. A teraz... - Czulam, ze powinnam zmienic temat.
-Shane, nie powiedziales nam jeszcze, na jakim instrumencie grasz.
-Na flecie. Recznym, che che - powiedzial Shane. Wszyscy, z wyjatkiem Lionela, parskneli smiechem.
-Naprawde? - Lionel wydawal sie przyjemnie zdziwiony. - Ja tez gram na flecie.
Shane zarechotal.
-No pewnie! - wrzasnal. - Jak ktos pochodzi z Gowiany Francowatej!
Teraz, kiedy rodzice wyjechali, nic nie moglo mnie powstrzymac. Podeszlam i trzepnelam srodkowym palcem ucho Shane'a, wywolujac bardzo satysfakcjonujace, dzwieczne pacniecie. Jeden z moich problemow, nad ktorym obiecalam panu Goodhartowi popracowac podczas wakacji, polegal na sklonnosci do odreagowywania frustracji agresja fizyczna - z tego wlasnie powodu przez wiekszosc roku szkolnego w drugiej klasie zostawalam w szkole po lekcjach za kare.
-Auu! - krzyknal Shane, rzucajac mi oburzone spojrzenie.
-Dlaczego to zrobilas?
-Dopoki przebywasz w Brzozowej Chatce - oswiadczylam wszem wobec - bedziesz sie zachowywal jak dzentelmen. Powstrzymasz sie od wszelkich uwag dotyczacych sfery zycia intymnego. Ponadto nie bedziesz wyrazal sie w obrazliwy sposob o kraju, skad pochodzi ktos inny.
-Ze co? - mruknal Shane z glupawa mina.
-Zadnego gadania o seksie - przetlumaczyl John.
-Eee, posmiac sie nie wolno?
-Zaraz bedziesz mial przyjemna, nieszkodliwa rozrywke - zapewnilam. - Nauczymy sie hymnu naszej chatki.
W drodze do stolowki nauczylam ich piosenki:
Pada deszczyk, pada,
pada sobie rowno,
raz spadnie na kwiatek,
raz spadnie na...
bratek.
-Widzicie? - powiedzialam. Mielismy najdluzsza droge do stolowki, wiec zanim doszlismy, chlopcy opanowali slowa i melodie. - Zadnych brzydkich slow.
-Prawie brzydkie - stwierdzil Doo Sun z zadowoleniem.
-To najglupsza piosenka, jaka w zyciu slyszalem - mruknal Shane. Zauwazylam jednak, ze spiewal glosniej od innych, kiedy weszlismy do stolowki. Zaden inny domek, jak szybko odkrylismy, nie mial oficjalnego hymnu. Rezydenci Brzozowej Chatki odspiewali swoj z nieukrywana satysfakcja, biorac tace i ustawiajac sie w kolejce.
Wypatrzylam Ruth, otoczona wianuszkiem podopiecznych. Pomachala do mnie.
-Co sie dzieje? - zapytala, kiedy podeszlam. - Co robisz z tymi chlopakami?
Wyjasnilam sytuacje. Ruth otworzyla buzie i blysnela gniewnie oczami zza okularow.
-To nie w porzadku!
-Bedzie dobrze - powiedzialam.
-Co bedzie dobrze?
Shelley, skrzypek i wychowawca, podszedl do nas z taca zaladowana frytkami.
Ruth opowiedziala mu, co sie stalo.
-To okropne - stwierdzil. - Domek chlopcow? Jak ty bedziesz brala prysznic?
Widzac, jak wszyscy oburzaja sie w zwiazku z tym, co mnie spotkalo, poczulam sie od razu lepiej. Wzruszylam ramionami i powiedzialam:
-Nie bedzie tak zle. Poradze sobie.
-Wiem, co mozesz zrobic - powiedzial Shelley. - Bierz prysznic na basenie, w lazience dziewczat.
-Albo ktorys z chlopakow z domku obok zajmie sie twoja grupa - powiedziala Ruth. - Nie sadze, zeby Scott czy Dave bardzo sie zmeczyli, jakby od czasu do czasu mieli przez pol godziny troche wiecej dzieciakow pod opieka.
-Czym bysmy sie nie zmeczyli?
Podszedl do nas Scott, oboista w grubych okularach, uznany jednak za akceptowalnego dzieki wzrostowi (metr osiemdziesiat) i udom (muskularne), a wraz z nim towarzyszacy mu jak cien krepy, grajacy na trabce Azjata o imieniu Dave... rowniez zaliczony do akceptowalnych, a to dzieki sprawiajacym wrazenie deski do prasowania miesniom brzucha.
-Zmienili Jess przydzial na domek chlopcow - poinformowal ich Shelley.
-Zartujesz? - zainteresowal sie Scott. - Na ktory?
-Brzozowy - odparlam ostroznie.
Scott i Dave wymienili uradowane spojrzenia.
-Hej! - krzyknal Scott. - To tuz kolo nas! Jestesmy sasiadami!
-Wiec to ty? - Dave usmiechnal sie do mnie szeroko. - Ty do mnie pomachalas?
-Owszem.
Wprawdzie to on pomachal pierwszy, ale tego nie powiedzialam glosno. Zastanawialam sie, czy Dave albo Scott moze miec kabriolet. Uznalam, ze raczej nie.
Malo mnie to zreszta obchodzilo. I tak nie bylam wolna. No, w kazdym razie, tak uwazalam.
-Nie martw sie, Jess - powiedzial Dave, puszczajac do mnie oko. - Zaopiekujemy sie toba.
Wlasnie tego mi bylo potrzeba. Zeby Scott albo Dave sie mna zaopiekowali. Hurra.
Ruth nadziala na widelec kawalek salaty. Jadla, jak zwykle, salatke. Zamierzala glodzic sie cale lato, zeby wygladac dobrze w bikini, ktorego nigdy nie odwazy sie wlozyc. Gdyby Scott albo Dave, albo w ogole ktokolwiek, zaprosil ja na przejazdzke na wydmy, pojechalaby w T - shircie i szortach i wolalaby sie raczej ugotowac, niz cos z siebie zdjac.
-A ta wulgarna piosenka, ktora spiewali twoi chlopcy? Skad ja wytrzasnelas?
-Nie jest wulgarna - zaprzeczylam.
-Brzmi wulgarnie.
Scott usiadl kolo Ruth z drugiej strony, nieprzepisowo, bo zgodnie z zaleceniem powinien siedziec z chlopcami ze swojej grupy. Jadl spaghetti i klopsiki. To takze robil nieprzepisowo, krojac makaron na male porcje, zamiast nawijac go na widelec. U mojego ojca wystapilby w tym momencie atak apopleksji.
Uznalam, ze Scott musi miec slabosc do Ruth. Wiedzialam, ze Ruth podoba sie Todd, przystojny skrzypek, ale Scott wcale nie byl taki zly. Mialam nadzieje, ze da mu szanse. Oboisci sa zazwyczaj pogodniejsi niz skrzypkowie.
-Technicznie rzecz ujmujac - powiedzialam - ta piosenka nie jest ani odrobine wulgarna.
-O Boze - powiedziala Ruth, krzywiac sie na widok czegos, co zobaczyla ponad moim ramieniem. - Co ona tutaj robi?
Obejrzalam sie. Za mna stala Karen Sue Hanky. Nie widzialam Karen od poczatku wakacji, ale wygladala tak samo jak zawsze - balon samozadowolenia ze szczurza twarza.
Na jej tacy pietrzyly sie platki zbozowe i jarzyny. Karen Sue jest weganka.
Potem zauwazylam jeszcze Pamele.
-Przepraszam, Jess - powiedziala Pamela. - Czy mozemy chwile porozmawiac w moim biurze?
Rzucilam Karen Sue zle spojrzenie. Odwzajemnila sie tym samym.
Zapowiadalo sie dlugie lato.
3
-Nie jest wulgarna - powiedzialam znowu, tym razem do Pameli.-Wiem. - Pamela opadla na krzeslo za biurkiem. - Ale brzmi wulgarnie. Mielismy skargi.
-Juz? - Bylam w szoku. - Od kogo? Ale i tak wiedzialam. Karen Sue, nie dosc, ze jest weganka, to jeszcze jest koszmarnie pruderyjna.
-No dobrze - zgodzilam sie - jesli to az taki problem, powiem im, zeby tego wiecej nie spiewali.
-W porzadku. Ale prawde mowiac, Jess - powiedziala Pamela - nie dlatego cie tutaj poprosilam.
Nagle poczulam na plecach lodowaty deszcz. Jakby ktos wlal mi za koszule puszke coli.
Wiedziala. Pamela wiedziala.
A ja glupia myslalam, ze chodzi o te piosenke.
-Moge wszystko wyjasnic - powiedzialam.
-Och, naprawde? - Pamela potrzasnela glowa. - Wiem, ze to czesciowo nasza wina. Zupelnie nie rozumiem, jak to sie moglo stac, ale fakt, ze jestes ta Jessica Mastriani, umknal naszej uwadze. A przeciez mamy tak szczegolowa procedure rekrutacyjna...
Wizja podgrzewanych bufetow zatanczyla mi przed oczami.
-Posluchaj, Pamelo - powiedzialam cicho. - Ta cala historia z piorunem... Owszem, to prawda. To znaczy, rzeczywiscie uderzyl we mnie piorun i tak dalej. Przez jakis czas mialam te specjalne zdolnosci. No, przynajmniej jedna. Potrafilam odnajdywac dzieci. Ale to sie skonczylo, zreszta pewnie wiesz. Ta moc mnie opuscila.
Ostatnie zdanie powiedzialam bardzo glosno na wypadek, gdyby starzy przyjaciele, agenci specjalni Johnson i Smith, zalozyli w biurze podsluch. Nie zauwazylam zadnej bialej polciezarowki zaparkowanej w poblizu obozu, ale kto wie...
-Opuscila cie? - Pamela patrzyla na mnie zaniepokojona. - Naprawde?
-Ehe - potwierdzilam. - Lekarze mowili, ze tak sie moze stac. Wiesz, jak juz piorun skonczy sie we mnie przemieszczac, czy cos. - Tak przynajmniej to zrozumialam. - Okazalo sie, ze mieli racje. Teraz w ogole nie mam zadnych nadnaturalnych zdolnosci. Wiec, eee, nie masz sie naprawde czym martwic, jesli chodzi o niepozadana reklame dla obozu albo hordy wscibskich dziennikarzy. Juz po wszystkim.
To, oczywiscie, nie odpowiadalo prawdzie nawet w przyblizeniu, ale Pamela nie musiala o tym wiedziec.
-Nie zrozum mnie zle, Jess - powiedziala. - Cieszymy sie bardzo, ze z nami jestes - zwlaszcza ze tak nam pomoglas przy zamianie domkow - ale w obozie Wawasee w ciagu piecdziesieciu lat istnienia nie odnotowano zadnej kontrowersyjnej sytuacji. Nie chcialabym, zeby cos..., no coz, cos niestosownego wydarzylo sie za twojej tutaj bytnosci...
Mianem czegos niestosownego, jak sie domyslam, Pamela okreslilaby na przyklad wypadki zeszlej wiosny, kiedy to strzelil we mnie piorun, a potem "zaproszono" mnie do bazy wojskowej Crane na pare dni. Kilku naukowcow badalo wtedy moje fale mozgowe, usilujac dociec, jak to sie dzieje, ze po obejrzeniu zdjecia zaginionej osoby budzilam sie nastepnego dnia z dokladnym adresem tej osoby w glowie.
Niestety, w Crane nie zamierzano poprzestac na badaniach. Uznano, ze moj nowo objawiony talent przyda sie do tropienia tak zwanych zdrajcow i innych nieciekawych indywiduow. Tak nawiasem mowiac, ludzie ci wcale nie zyczyli sobie, aby ich odnajdywano. Dlatego nie wykazalam sie szczegolna checia wspolpracy. Ci z bazy byli rozczarowani moja postawa.
Kiedy jednak wraz z kilkoma przyjaciolmi stluklismy pare szyb, wyrwalismy krate i przecielismy metalowe ogrodzenie oraz wysadzilismy helikopter, dali mi wreszcie spokoj. No, do pewnego stopnia. Chyba troche pomoglo moje oswiadczenie w prasie, ze juz nie jestem w stanie odnajdywac ludzi. Ten moj maly talent po prostu zuzyl sie i ulecial. Puf.
Tak im, w kazdym razie, powiedzialam.
Domyslalam sie jednak, o co chodzi Pameli. O eksplozje helikoptera i w ogole. Gazety mnostwo o tym pisaly. Nie co dzien wojskowy helikopter wylatuje w powietrze. To znaczy nie tak wybuchowo. Przynajmniej nie w Indianie.
Pamela lekko zmarszczyla czolo.
-Rzecz w tym, Jess - powiedziala - ze nawet jesli nie masz juz tych, eee, specjalnych zdolnosci, to slyszalam... no coz, slyszalam, ze zaginione dzieci nadal w jakis sposob sie odnajduja. Duzo wiecej dzieci niz odnajdywalo sie kiedykolwiek przedtem... niz przed twoim... tym, no, wypadkiem. I znajduja sie dzieki - odchrzaknela - jakims anonimowym wskazowkom.
-Jesli nawet to prawda - oswiadczylam - ja nie mam z tym nic wspolnego. Nie, prosze pani. Zostalam oficjalnie oddelegowana na emeryture.
Pamela nie wygladala na calkiem przekonana. Wygladala jak ktos, kto bardzo - naprawde bardzo, bardzo - chce w cos uwierzyc, ale watpi, czy zdola. Na przyklad jak dziecko, ktoremu przyjaciele mowia, ze Swiety Mikolaj nie istnieje, ale rodzice nadal powtarzaja te bajke.
Ale co mogla zrobic? Nie mogla zarzucic mi klamstwa. Jaki miala dowod?
Miala, jak sie okazalo. Tylko nie zdawala sobie z tego sprawy.
-Dobrze - powiedziala. Jej usmiech byl rownie sztywny jak stary transparent powitalny obozu Wawasee w miejscach, gdzie sie nie przedziurawil. - W porzadku. No, to chyba... chyba wszystko.
Troche roztrzesiona, zaczelam sie zbierac do odejscia. Dobra, kazdy na moim miejscu bylby roztrzesiony, gdyby otarl sie tak blisko o wakacje spedzone na mieszaniu w parujacych polmiskach rigatoni bolognese.
-Och - pisnela Pamela, jakby wlasnie cos sobie przypomniala. - Prawie wylecialo mi z glowy. Przyjaznisz sie z Ruth Abramowitz, prawda? To przyszlo do niej. Nie miescilo sie do skrzynki. Czy moglabys jej przekazac? Widzialam, jak siedzialyscie razem przy stole...
Pamela wyciagnela zza biurka duza, wyscielana w srodku koperte. Z wrazenia zaschlo mi w gardle.
-Ehm - wydobylam z siebie. - Pewnie. Pewnie, ze jej przekaze.
Moj glos zabrzmial dziwnie chrapliwie. Nie bez powodu. Pamela oczywiscie nie miala o tym pojecia, ale paczuszka, ktora wlasnie mi wreczyla, dowodzila bez cienia watpliwosci, ze wszystko, o czym ja przed chwila zapewnialam, bylo wyssanym z palca klamstwem.
-Dziekuje - powiedziala Pamela, silac sie na usmiech. - Ostatnio mielismy tyle roboty...
Ja rowniez sie usmiechalam, az do bolu w kacikach warg. Wiem, powinnam byla wziac te koperte i wiac. Tak wlasnie powinnam byla zrobic. Cos jednak kazalo mi zostac i powiedziec, rownie chrapliwym glosem:
-Pamelo, czy moge ci zadac jedno pytanie?
-Oczywiscie, ze mozesz, Jess - odparla. Odchrzaknelam i wbilam wzrok w wyrazne, pelne zawijasow pismo na kopercie.
-Kto ci powiedzial? Pamela sciagnela brwi.
-O czym?
-Ze jestem dziewczyna od pioruna. - Spojrzalam na nia. - I o tym, ze dzieci sie wciaz odnajduja, mimo ze sie wycofalam.
Pamela nie odpowiedziala od razu. Ale juz mi na tym nie zalezalo. Wiedzialam. I to nie za sprawa jakichs nadprzyrodzonych zdolnosci. Karen Sue Hanky mogla, jak dla mnie, pisac testament.
Akurat wtedy rozleglo sie pukanie do drzwi.
-Prosze! - zawolala Pamela z wyrazna ulga.
W szparze drzwi ukazala sie glowa starszego mezczyzny. Poznalam go. To byl pan Alistair, dyrektor obozu. Mial mocno rumiana twarz i mnostwo sterczacych siwych wlosow, okalajacyc