16157
Szczegóły |
Tytuł |
16157 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16157 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16157 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16157 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paul Micou
Śmierć Dawida Debrizziego
przełożyła
Jolanta Hozak
Tytuł oryginału:
"The Death of David Debrizzi"
30 czerwca 1987
Szanowny Sir Geoffreyu!
Nim przystąpię do właściwej materii tego krótkiego (mam nadzieję) listu, proszę przyjąć gratulacje z okazji otrzymania tytułu szlacheckiego oraz najserdeczniejsze pozdrowienia dla Mary
- to jest dla Lady Flynch - która, jak mniemam, nareszcie odetchnęła z ulgą.
Geoffreyu, jestem w najwyższym stopniu oburzony. Domyślasz się zapewne, że wpadło mi w ręce twoje "Życie Dawida Debrizziego". Zamierzam Cię w związku z nim postawić na cenzurowanym, jakkolwiek niemiła jest mi myśl o polemizowaniu w języku, którego nie nazywam ojczystym, zwłaszcza zaś teraz, gdy złożony uporczywą niemocą dróg oddechowych, odbywam przymusowy urlop w Szwajcarii.
Dobrze przynajmniej, że o tej porze roku szwajcarskie słońce i powietrze sprzyjają skupieniu myśli, kiedy się siedzi na tarasie z widokiem na Wielki Lodowiec. Sprzyjają skupieniu? Ach, te żarciki i kalambury - pamiętasz, Geoffreyu, jak Cię zawsze śmieszyły?
Lekarz, który mnie nakrył na pierwszej lekturze twojej książki, stwierdziwszy, że zanadto się emocjonuję, wyrwał mi ją przemocą, lecz mój brat potrafił przechytrzyć cerbera i przeszmuglował drugi egzemplarz - nie wykluczam, że jako celowo dobrane narzędzie tortur. Skoro jednak przeżyłem dwukrotną lekturę i w ciągu trzech tygodni głębokich rozmyślań odzyskałem - znikomą wprawdzie, ale zawsze - cząstkę zdrowia, czuję się na siłach przedstawić Ci listę zastrzeżeń.
Nie obawiaj się, że kopia niniejszego listu dotrze na biurka redakcyJne gazet i czasopism, które tak się zachłystywały twoją
"biografią". Intencje moje są skromne i pokojowe: wystarczy mi, że poczujesz - tak jak ja poczułem, czytając Twoją książkę - iż cierpliwość papieru została znacznie nadużyta. Lekarz (mogłeś o nim słyszeć: jest Niemcem, jego nazwisko rymuje się z angielskim słowem "ból") pochwalił mój zamiar napisania do Ciebie. Uważa to za rodzaj terapii, a poza tym wie doskonale, że nie byłby w stanie powstrzymać mnie od pisania, tak samo jak od palenia papierosów.
Pragnę na samym wstępie wyjaśnić kwestię, którą Ty na pewno umieściłbyś pod hasłem "pies ogrodnika". Otóż wiadomo Ci, że przymierzałem się swego czasu do własnej, skromnej wersji "Życia Dawida Debrizziego" - notabene, rzecz zamierzałem nazwać "Śmierć Dawida Debrizziego" -ale straciłem zapał i przerwałem pisanie. Mniej więcej w tym samym czasie doszły mnie słuchy o rychłej publikacji twojego "Życia", które odbierało rację bytu mojej
"śmierci". Nigdy Ci tego "Życia" nie zazdrościłem, tak jak i Ty, wiem to, nigdy nie wzbraniałbyś mi mojej "śmierci". Szkoda tylko, że obie książki nie mogły się ukazać jednocześnie -mówiąc Twoim językiem: "wtymsamocześnie" - dając krytykom literackim i muzycznym okazję do oceny porównawczej, oczywiście na moją korzyść. Zważywszy stan mego zdrowia, a także skrajną podłość brytyjskiego wydawcy (który mnie nienawidzi za sam fakt bycia Francuzem), można spokojnie przewidywać, że twoje "Życie" będzie samotnie królować na półkach księgarń ku nauce przyszłych pokoleń, a moja "śmierć" nigdy nie doczeka szczęśliwego końca.
Twoja
CZĘŚĆ PIERWSZA
CUDOwNE DZIECKO
Rozdział pierwszy
Przyznam, że zaskoczyłeś mnie osobliwą formą narracji, którą doskonale obrazuje już pierwsze zdanie:
Poznałem Dawida Debrizziego w pewien deszczowy Listopadowy dzień roku 1963, w jego rodzinnym domu nie opodal St Germain.
Gdy biografia rozpoczyna się czasownikiem w pierwszej osobie liczby pojedynczej, czytelnik z miejsca zadaje sobie pytanie, o kim dowie się więcej w trakcie dalszej lektury: o autorze czy o podmiocie dzieła. Nie wątpię, że maniera ta ma swoją nazwę - post
- cośtam, albo neo - cośtam (Ty zawsze byłeś mocny w terminach literackich) - i że zastosowałeś ją celowo, aby przykuć uwagę swoich londyńskich wyznawców ze światka literackiego, którzy znacznie mniej dbają o Dawida Debrizziego niż o błyskotliwą rolę, jaką Ty odegrałeś w jego życiu. Gdybyś, jak ja to uczyniłem, zadał sobie trud policzenia, ile razy we wstępnym akapicie pojawia się forma "ja", stwierdziłbyś, że piętnaście. O Dawidzie Debrizzim nie dowiadujemy się na razie niczego poza nieprecyzyjnym adresem jego rodziców, ale za to poznajemy nazwę Twojej ulubionej restauracji w tamtej okolicy i dzielimy z Tobą mgliste wspomnienie dawnego paryskiego romansu. Brawo. Ale widzę, że jeśli zacznę roztrząsać każde kolejne zdanie i akapit, list ten rozrośnie się ponad wszelką miarę.
***
Byłeś łaskaw zapomnieć, Geoffreyu, że owego ranka, kiedy poznałeś Dawida Debrizziego (chętnie służę datą, opisem kiepskiej pogody i domu Debrizzich), nie kto inny, lecz właśnie ja powitałem Cię u drzwi.
Zgarbiona staruszka, która, jak się później okazało, była babką Dawida Debrizziego, bez ceregieli wprowadziła mnie do ciasnego, ciemnawego saloniku.
Czyżby, GeoFreyu? Więc to zgarbiona staruszka wzięła od Ciebie kapelusz, szalik, parasol i płaszcz, bezbłędną angielszczyzną narzekając przy tym na pogodę? Zgarbiona staruszka zauważyła, że jesteś wyższy niż można by sądzić na podstawie plakatów koncertowych? Zgarbiona staruszka doceniła twoje subtelne porównanie deszczu bębniącego po markizach kawiarni do gry pizzicato na strunach wiolonczeli? Nie, Geoffreyu, to nie była zgarbiona staruszka. To byłem ja. Ciekawe, że nieco dalej bez trudu sobie przypominasz, jak w "La Coupole" wymieniłeś "z towarzyszem" osłupiałe spojrzenie na wieść o zastrzeleniu w Ameryce przywódcy wielkiego mocarstwa. Anonimowym "towarzyszem", który wówczas dzielił z Tobą żałobę, też byłem ja. Zważywszy jak nieproporcjonalnie wiele miejsca poświęcasz dalej mojej roli w
"Życiu" Dawida (i swoim), zdziwiłem się, że nie opisujesz we wstępie pierwszego spotkania ze mną, które trwało dłużej i, biorąc pod uwagę okoliczności, było bardziej brzemienne w skutki niż kurtuazyjne, pięciominutowe widzenie z "genialnym dzieckiem".
Swój wyjazd z Londynu przyrównujesz do wyprawy Trzech Króli: doszły Cię słuchy o cudownym zdarzeniu. Oto gdzieś pojawiło się dziecię obdarzone nadprzyrodzoną mocą. Co do opisu chwili, w której po raz pierwszy ujrzałeś siedmioletniego Dawida, powiem krótko: to kryminał.
Ciemnym korytarzem poprowadzono mnie na zaplecze zaniedbanego domostwa Debrizzich Szedłem ogarnięty dziwnym przeczuciem, że niebawem moje losy splotą się z innym, iście niezwykłym życiem. Ściany, pokryte spłowiałą niebieskawą tapetą, wydzielały stuletni odór gotowanej kapusty i kartofli. Stare, ciemne deskI podłogi poskrzypywały pod stopami. Znać było po tym domu ciężkie czasy, z jakimi dzielna rodzina zmagała się od zakończenia wojny: natłok sprzętów, wszechobecny kurz i ani jednej osoby służby.
Musiałem, pamiętam, mocno wziąć się w garść, gdy astmatyczna babka Debrizzi oznajmiła, że stoimy oto przed drzwiami, przez które miałem wkroczyć w życie Dawida.
Pchnęła drzwi i gestem zaprosiła mnie do środka. Wkroczyłem zatem do ponurej klitki Szokująca była jej ciasnota i brak światła: jedyne okno szczelnie zasłaniały ciężkie story, tak że z najwyższym trudem wyłowiłem z mroku kształty fortepianu, czerniejącego jak góra pod przeciwległą ścianą - a zarazem jakby pulsującego obietnicą Cienkie, pytające "Bonjour?" dobiegło mnie z najciemniejszego kąta pokoju. Tam właśnie siedział Dawid Debrizzi, o którym słyszałem nadzwyczajne rzeczy. Jego drobna, blada twarzyczka błyszczała w mroku niczym księżyc na nocnym niebie. Na kolanach trzymał "Scherzi" w twardej oprawie, które jeszcze przed chwilą zapamiętale studiował...
Ogarnięty dziwnym przeczuciem? Coś podobnego. Pamiętam równie jasno i wyraźnie, jak jasne i wyraźne jest szwajcarskie niebo, że, nieco zasapany po spacerze w deszczu, chętnie przystałeś na moją propozycję baLlon de rouge.
Usiedliśmy w kuchni. Spytałeś mnie o nazwisko i udałeś, że obiło Ci się o uszy, co było oczywistą, a przecież czarującą blagą. Potem spytałeś, gdzie jest Dawid, na co usłyszałeś ode mnie, że poszedł z babką po chleb i niebawem wróci.
Twoje kolejne pytanie dotyczyło możliwości skrócenia przesłuchania gry chłopca do minimum, miałeś bowiem jeszcze inne sprawy do załatwienia. Następnie zaproponowałeś mi wieczorne spotkanie w "La Coupole", przy okazji którego opowiedziałbym Ci o Dawidzie i o metodach nauczania, jakie wobec niego stosowałem. Zapewniłeś mnie, że nie jest Twoją intencją pozbawić mnie zajęcia, jednak - dodałeś -zdarzają się przypadki młodych talentów (nic nie wskazywało na to, że zaliczasz do nich Dawida), które należy hodować z nadzwyczajną pieczołowitością, powierzając je najbardziej doświadczonym rękom. Słuchałem i kiwałem głową, gdyż, mówiąc krótko, napawałeś mnie lękiem.
Pamiętaj, że miałeś wówczas trzydzieści lat, ja zaś dwadzieścia jeden. Wydawałeś mi się stary jak śwIat, a o twoich sukcesach muzycznych już wówczas było głośno w Paryżu.
Co do moich sukcesów, to od chwili porzucenia fortepianu udało mi się uzyskać tylko jedno: zwolnienie od służby wojskowej. W kilka lat później załatwiłem to samo Dawidowi: zwolnili go z powodu głuchoty - niezły dowcip, uważam, w odniesieniu do wirtuoza fortepianu.
Kiedy wreszcie Dawid wrócił do domu w towarzystwie
"zgarbionej staruszki", przede wszystkim rzucił mi się na szyję i dał mi całusa. Nie widzieliśmy się, bądź co bądź, całe dwadzieścia minut. Zwróciłem mu uwagę, że powinien przywitać się z Tobą i podać Ci rękę, co też uczynił. Zmierzyłeś go sceptycznym spojrzeniem, które Dawid już znał, gdyż większość nowych znajomych tak właśnie w owym czasie na niego patrzyła, i którego serdecznie nie cierpiał.
Spytałeś go, czy został uprzedzony o Twojej wizycie, na co odpowiedział twierdząco. I przeprosił za spóźnienie.
Z początku nie śmiałem prosić malca, aby coś dla. Mnie zagrał. Wiedziałem, że do tego wielkiego talentu naLeży przystępować ostrożnie, opłotkami. Nie chciałem go wystraszyć. Czułem się tak, jakbym spotkał przemoczone, zranione dzikie stworzonko, które nie może wiedzieć, że nie mam wobec niego złych zamiarów.
W rzeczywistości - pamiętam, jakby to było pięć minut temu; nieraz się potem z tego śmialiśmy z Dawidem - ledwie zdążyliście się przywitać, chłopiec pomknął do jasnego, przestronnego salonu
[w którym nie było ani ponurej ciasnoty, ani fortepianu, lecz tylko małe pianino marki Gregory) i zaczął się bezwstydnie przed tobą popisywać. Zagrał II Etiudę (opus 10) Chopina. Po kilku pierwszych frazach uznałeś, że to dno i że cała Twoja wyprawa do Paryża jest jedną wielką stratą czasu. Dopiero po dłuższej chwili zreflektowałeś się, że Dawid prowadzi lewą rękę o pół tonu za nisko. Typowy żarcik Dawida.
Widząc Twoją zgorszoną minę, pospieszyłem wyjaśnić, że Dawid nie pojmuje jeszcze MUZYKI tak, jak my ją pojmujemy. Dla niego istniały tylko czarne i białe klawisze i hałaśliwy mebel, na którym jego palce dokonywały niebywałych sztuczek. Udałeś niewzruszonego błyskotliwym popisem.
Przez blisko godzinę słuchałem jak w transie najbardziej zdumiewającego talentu, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem.
No cóż, minęło dwadzieścia pięć lat; możliwe, że Twoja pamięć spłowiała w oślepiającym blasku sukcesów, które tymczasem odniosłeś. Faktem jest bowiem, że wysłuchałeś jednego jedynego, wymienionego wyżej utworu, odegranego w błyskawicznym tempie, tak że nie mógł trwać dłużej niż półtorej minuty, po czym poprosiłeś mnie o płaszcz, kapelusz, parasol i szalik, pożegnałeś się i wyszedłeś. Nie wyglądałeś na osobę pod wrażeniem.
Wieczorem w "La Coupole" piłeś ostro (jak przypuszczam, z żalu nad światem, który utracił właśnie przywódcę wielkiego mocarstwa) i rozwodziłeś się nad niepewną przyszłością młodych talentów. Dzieci, mówiłeś, tak łatwo tracą zainteresowanie. Doszedłeś do wniosku, że to rola nie dla Ciebie - przynajmniej jeszcze nie - i życzyłeś mi powodzenia w dziele windowania Dawida
"na następny poziom". Nie byłeś jednak uprzejmy sprecyzować, co rozumiesz przez "następny poziom". Obiecałeś wrócić za dwa lata. ów błąd w rozeznaniu nie znalazł odbicia w krótkim pierwszym rozdziale "Życia": dwa lata - hokus - pokus - ulotniły się z twojej opowieści jak dym przez sito (jeśli dobrze pamiętam angielskie porzekadło).
Pozwolisz więc, że zapełnię tę dwuletnią lukę W twoim życiorysie, jak również w życiorysie "cudownego dziecka", zanim wspólnie przejdziemy do skandalicznego "Rozdziału drugiego" Twojej opowieści?
***
Lata młodzieńcze Dawida opisałeś, jak na sztampową biografię, w miarę rzetelnie. Fragment o tym, jak Dawid po raz pierwszy ujawnił swoje niezwykłe zdolności, trąci melodramatem, lecz mimo to oddaje magię olśnienia pewnością władzy absolutnej nad fortepianem, którego Dawid wówczas doznał (i nic dziwnego, że oddaje, skoro wspomniany fragment przeniosłeś żywcem z mojego artykułu - w języku niemieckim - sprzed dwudziestu lat). A jednak w paru punktach dałeś plamę. Łatwo możemy wyobrazić sobie zdumienie rodziców czterolatka, którzy sadzają malca przy fortepianie z nadzieją obudzenia w nim dziecięcej ciekawości muzyki, i słyszą w jego wykonaniu skompLikowaną prawidłową harmonicznie fugę na motywach Marsylianki. Rodzice Dawida nie wiedzieLi jeszcze wówczas (bo psotny malec umiał strzec swoich sekretów), że pod ich nieobecność w domu syn godzinami wystaje (na stojąco lepiej sięgał klawiatury) przy fortepianie, Świadkiem tych sesji była tylko babka - zanadto głucha, a może sklerotyczna, aby zwrócić na nie uwagę.
Co Ci zawiniła nieszczęsna babka Dawida, rodem z Korsyki, której nawet nie raczysz w swojej książce przedstawić? Nazywa się ta dama Greta Debrizzi i - nie wątpię, że ta wiadomość szczerze Cię ucieszy - wciąż żyje. Miałem przyjemność odwiedzić ją w dniu jej dziewięćdziesiątych urodzin i przekonać się, że nie jest ani głucha, ani sklerotyczna. Widać, że skrupulatność osób, które zbierając materiały do Twojej książki dotarły nawet do najstarszych, zapomnianych artykułów niżej podpisanego ("Die Kunst ein Junges Genie zu Fordern", 1969), abyś mógł popełnić na nich plagiat, nie obejmowała innych, poza Dawidem, członków rodziny. Greta Debrizzi powiedziałaby Ci, gdybyś ją zapytał, że to właśnie ona nauczyła Dawida kilku pierwszych prostych melodyjek (pomysł z fugą na motywach Marsylianki - bombowy; skąd go wytrzasnąłeś?). Ona też wpadła na pomysł, żeby nic nie mówić rodzicom Dawida. Tym sposobem babcia Greta z inicjacji muzycznej Dawida uczyniła zabawę.
Jego pierwszy występ został wyreżyserowany jak sztuczka prestidigitatora. Rodzice wrócili do domu (z pracy, Geoffreyu, z pracy; w Twojej opowieści ich całodzienna nieobecność sugeruje zaniedbanie rodzicielskich obowiązków).
Otworzyli litr wina i zasiedli, jak zwykle, przy kominku, aby chwilę się sobą nacieszyć i zebrać siły przed morderczą kampanią zaganiania Dawida do łóżka przed kolacją. Dawid, promienny i czyściutki, wszedł do pokoju i przywitał ich ceremonialnie, tak jak go nauczyła babcia. Potem już tylko czekał na pytanie matki, czego się tego dnia nauczył w szkole. Odpowiedział, jak zawsze, że oberwał po buzi za brzydką kaligrafię, po czym mimochodem dorzucił, że nauczył się grać na pianinie. Oboje rodzice parsknęli śmiechem. Dawid posłał babci uśmiech od ucha do ucha i zajął - na stojąco - miejsce przy klawiaturze. Od kilku tygodni ćwiczył potajemnie, więc potrafił zagrać nie tylko typową wiązankę melodii dla dzieci, z obowiązkowymi "Frere Jacques" i "Sur Le Pont d'Avignon", lecz również nieco zmodyfikowaną wersję "Traumerei", z użyciem pedału.
Rozumiem, że ze względów literackich uznałeś za wskazane wzbogacić tę scenę o element cudu, jednak obraz matki Dawida
"krztuszącej się łykiem wina" i ojca "bliskiego omdlenia w obliczu seraficznego geniusza" to już, moim zdaniem, gruba przesada. Rodzice Dawida byli realistami i natychmiast poznali się na żarcie babci Grety. Co zaś do gry Dawida, to ten pierwszy występ niczym nie zapowiadał zdumiewających postępów, jakie Dawid miał poczynić w ciągu następnych pięciu lat. Rodzice, początkowo mile zaskoczeni, stracili w końcu cierpliwość, gdy Dawid chciał po raz kolejny zagrać cały repertuar od początku, chociaż dawno minęła jego pora pójścia spać.
Naturalnie, niebawem zatrudnili nauczyciela, aby, jak piszesz, "niczym dobry pasterz powiódł talent Dawidka ku szczytom osiągnięć, stromymi, nierzadko zdradliwymi ścieżkami". Szkoda, że nie dodałeś, czym jeszcze kierowali się rodzice Dawida angażując nauczyciela (nie przedstawiasz go, lecz z pewnością nie mogłeś zapomnieć, że był to młody Jeróme Callois, który tak się potem zbłaźnił podczas "politycznych" euenements 1968 roku) : chodziło im o kogoś, kto nie tylko fachowo pokierowałby grą ich syna, ale i należycie zmęczył malca przy pianinie, zanim oni sami wieczorem wrócą z pracy.
Mój gwałtowny sprzeciw budzą określenia "płochliwy",
"eteryczny" i "dziwnie rozkojarzony", którymi charakteryzujesz dziecięcą postać Dawida Debrizziego. Zdecydowanie poniosła Cię tu literacka fantazja. Gdzie indziej znów nazywasz Dawida
"seraficznym", "zniewalającym" i "po prostu pięknym" - co już bardziej odpowiada prawdzie. Dobrze wiesz, i sam to wobec mnie stwierdziłeś parokrotnie przy okazji naszego pierwszego spotkania w roku 1963, że nie zdarzyło Ci się (mnie też nie) spotkać równie czarującego chłopca jak Dawid. Zrobiło mi się niedobrze, gdy przeczytałem w Twojej książce zdanie o "wspaniałych włosach Dawida, prostych, lśniących czernią, rozdzielonych przedziałkiem pośrodku głowy i opadających dwiema kaskadami jak u młodego Liszta". Na litość boską, Geoffreyu, czyś Ty z byka spadł? Na temat godnej procesu o zniesławienie charakterystyki zewnętrznej mojej osoby wypowiem się przy innej okazji. Wracając do opisu Dawida, te "sarnie oczy" i "alabastrowa cera" są poniżej wszelkiej krytyki.
Kiedy poznałem Dawida, miał pięć lat. Ja - dziewiętnaście. Rodzice Dawida usłyszeli o mnie od monsieur Presterona, którego wspominam ze wstrętem, gdyż bardziej niż ktokolwiek na świecie przyczynił się do udaremnienia kariery pianistycznej, którą wróżyło mi tak wiele osób. Ten wątek, muszę przyznać, całkiem nieźle rozwijasz w swojej książce. Nawet mnie rozśmieszyłeś opisem Presterona jako "demonicznego impresaria z paskudnym, wypomadowanym wąsem, noszącego się "jak stara kokota". Był to drań jakich mało. Nie wspomniałeś, niestety, iż rzeczony Presteron, podbiwszy serca moich rodziców, brał od nich pieniądze za moją edukację muzyczną i trwonił je po kawiarniach, pyszniąc się tam przed, pseudodziałaczami Ruchu Oporu, że tak zręcznie doi rodzinkę kolaborantów. Nie kto inny jak tenże Presteron rozprzestrzeniał pogłoski o działalności, a raczej braku działalności mojej rodziny w czasie wojny, które, stwierdzam to z żalem, bezkrytycznie powtarzasz w swoim "Życiu". Dzięki Bogu, że rodzice moi już nie żyją i nie muszą znów słuchać tych oszczerstw
- tym razem od Ciebie, człowieka, którego darzyli szczerą sympatią.
Presteron był moim piątym z kolei nauczycielem. Kuratelę nade mną objął ledwie ukończyłem szesnaście lat i zaraz podjął katastrofalną w skutkach decyzję pchnięcia mnie na drogę kariery koncertowej, gdy powinienem był godzinami ćwiczyć gamy w zaciszu dźwiękochłonnej piwnicy. Powiesz pewnie, że jestem przesadnie skromny, a to nieprawda: mówię całkiem szczerze. Mając szesnaście lat, byłem, jak większość "cudownych dzieci", mistrzem techniki o duszy prawiczka.
Monsieur Presteron ubzdurał sobie, że zasłynę jako wykonawca kanonu Etiud - obrazów Rachmaninowa, który miałem na każdym koncercie odgrywać w całości, demonstrując niebywały jak na takiego młodego pianistę poziom techniczny. Może nawet należy mu się pochwała za ten pomysł, dzięki któremu otoczyła mnie fama perfekcjonisty i tytana fortepianu. Byłem rosłym chłopcem o przesadnie rozwiniętych ramionach i dłoniach. Rachmaninowa, szanowny kolego, grałem palcami. Niestety, nagranie ujawniło wszystkie słabości mojej gry. Zdziwiłbym się szczerze słysząc, że ktoś przyszedł na mój występ po raz drugi. Byłem zapewne jedynym pianistą na świecie zdolnym w stu procentach oddać wszystkie zmiany dynamiczne w szesnastkach. A gdzie podziewał się mój rzekomy nauczyciel, Presteron, gdy ja z impetem nacierałem na klawiaturę, by po chwili znienacka się przyczaić i ledwo muskać klawisze palcami, a zaraz potem huknąć ogłuszającym pasażem, gwałtownie przechodzącym w leniwy szmer tonów - przy czym powodowała mną skrajna ignorancja i chęć zadziwienia spoconej, kaszlącej widowni Salle Thierry? Gdzie wówczas był Presteron? Zaraz ci odpowiem: siedział za kulisami, liczył pieniądze i udzielał prasie wywiadów, w których skarżył się na mnie jako na wyjątkowo trudnego ucznia i podkreślał swój wielki udział w moich postępach.
Z ostatniego koncertu, o którym przypomniała mi Twoja książka, zachowałem właściwie tylko jedno wspomnienie: obraz własnych dłoni, rozpiętych na klawiaturze do granic absurdu, i nagłą myśl, że zaraz rozerwą mi się palce. Przerwałem grę. Nie pomogło psykanie monsieur Presterona zza kulis. Siedziałem i patrzyłem na swoje ręce, a publiczność zza świateł rampy szemrała skonsternowana. Zaczynając raz jeszcze od początku (byłem, bądź co bądź, zaprogramowany do odtwarzania muzyki), poczułem mdłości. Dłonie ruszyły do akcji. Widownia ucichła. Własne palce wciąż wydawały mi się obce i bardzo kruche. Nagle usłyszałem, że wcale nie gram Rachmaninowa, jak to było w programie, tylko coś zupełnie innego: niestety, chyba Mozarta. Moje palce odtwarzały na klawiaturze swój pierwszy publiczny występ sprzed sześciu lat. W tym momencie znienawidziłem wszelką muzykę. Mozarta dograłem do końca, popisując się potrójnym tempem i dorzucając tu i ówdzie floriturę na okrasę; zatrzasnąłem klapę klawiatury i wybiegłem za kulisy. Prasa zareagowała na ten incydent typowo: ukazały się wzmianki o "chwilowych skutkach przetrenowania" młodego geniusza, co Presteron usiłował obrócić na swoją korzyść, oświadczając publicznie, że jestem opętany przez Szatana. Bzdura. Nigdy przedtem nie czułem się równie szczęśliwy i wolny.
Twoja wersja zdarzeń, które nastąpiły bezpośrednio po wspomnianym koncercie, nie całkiem zgadza się z faktami.
U Ciebie błądzę bez celu po ulicach Paryża, pogrążony w zamęcie myśli i rozpaczy - gdy tymczasem udałem się wprost do
"Deux Magots", gdzie z przyjemnością wypiłem lampkę wina w towarzystwie Jean - Paula Sartre'a i jego towarzyszki, omawiając wpływ surowych warzyw na system trawienny filozofa. Zachodzę w głowę, czemu każesz mi noc po pechowym koncercie spędzić z prostytutkami, skoro nieco dalej informujesz swoich czytelników, że do dziewiętnastego roku życia pozostałem prawiczkiem (w rzeczywistości - do trzynastego, ale to nikogo nie powinno obchodzić).
Z niejaką troską przeczytałem Twój opis mojej skromnej osoby w wieku lat szesnastu:
Przez trzy tygodnie po kompromitacji na scenie Salle Thierry wałęsał się bez celu po najpodlejszych zaułkach miasta jak blady ślimak bez skorupy. Od piątego roku życia cierpiał na nadwagę, co nasiliło się wskutek zbyt wcześnie rozwiniętego pociągu do wina i słodyczy. I oto ten olbrzym, . Obdarzony olbrzymim talentem - niestety, zmarnowanym -błąkał się po paryskich ulicach kompletnie bez celu.
Więc cechą ślimaków jest to, że się wałęsają i błąkają?
Jak mogłeś napisać coś takiego w książce ilustrowanej fotografiami, na których prezentuję się ze wszech miar dziarsko i godnie? Że posturę mam potężną - to fakt, ale przecież, śmiem twierdzić, nie wstrętną dla oka; i nigdy nie błąkałem się kompletnie bez celu. Prawda wygląda tak, że w tamtym okresie najchętniej przesiadywałem w domu, przy fortepianie, grając na nim z lubością i napawając się rozkoszną myślą, że już nigdy nie będę musiał popisywać się przed publicznością. Monsieur Presteron zaskarżył moich rodziców o złamanie umowy - i wygrał sprawę.
Nawet taki czarny charakter jak monsieur Presteron miewa odruchy współczucia: zapewne z litości umówił mnie na spotkanie z rodzicami Dawida Debrizziego. Dojrzewanie tego odruchu współczucia trwało trzy lata, których ja bynajmniej nie strawiłem na penetracji obskurnych zaułków w poszukiwaniu sensu życia między udami filles de joie, lecz zdobyłem tymczasem bakalaureat, miałem bowiem nadzieję znaleźć jakieś zajęcie z dala od fortepianu. Na spotkanie z państwem Debrizzi poszedłem ze szczerym zamiarem odrzucenia ich oferty bez względu na jej atrakcyjność.
Nie przewidziałem, jak wielkie wrażenie wywrze na mnie mały Dawid.
- Zostawiam panu wolną rękę, byleby nie grał pan z nim w szachy - powiedziała mi madame Debrizzi.
Jak wiesz z własnego doświadczenia, Geoffreyu, przy szachownicy dokonuję cudów. Mając lat kilkanaście, dochody czerpałem w znacznej mierze z rozgrywek szachowych ze znajomymi, których stan kasy znacznie przewyższał ich umiejętności w tej grze.
- Więc Dawid potrafi grać w szachy? - zdziwiłem się uprzejmie.
- Mąż go nauczył, a raczej wyzwolił w nim naturalne skłonności, rok temu.
- Ja też czasami grywam - odparłem, dmuchając lekko na opuszki palców. - Może chwila przy szachownicy pomogłaby nam przełamać pierwsze lody?
Madame Debrizzi westchnęła z rezygnacją.
- Będzie się z panem tylko bawił.
To rzekłszy, poprowadziła mnie z kuchni, gdzie odbywaliśmy rozmowę wstępną z dala od uszu Dawida, do "salonu muzycznego".
Kamila Debrizzi spodobała mi się od razu, bo zawsze miałem słabość do dużych kobiet o inteligentnych twarzach. Już wówczas, gdy Dawid miał pięć lat, był w jej twarzy ten lekki obrzęk i wyraz skrajnego wyczerpania, nasilający się z latami wprost proporcjonalnie do nakładów czasu i cierpliwości, jakich żądał od niej syn Dawid. Kamila miała urodę ofiarnej nauczycielki z powołania. (W Twoim opisie przypomina raczej woźną albo sprzątaczkę; zdaje mi się, że ze swoich salonowych wyżyn postrzegasz większość ludzi na poziomie służby). Rodzice często wpadają w panikę, gdy ich pociechy zdradzają niezwykłe uzdolnienia, ale Kamila i to przyjęła z typowym dla siebie spokojnym znużeniem.
- Kto tam gra? Czy to Dawid? - spytałem idąc za nią przez hol (odgłosy nieco "przegrzanej" interpretacji Beethovena dotarły do mnie już wcześniej, gdy siedzieliśmy w kuchni).
- Tak sądzę. Chyba że babcia dostąpiła objawienia talentu - odparła Kamila.
- Niesamowite - pochwaliłem. - świetnie brzmi.
Przypuszczasz może - a nawet na pewno, o czym świadczy Twój bełkotliwy, półtorastronicowy opis mojego pierwszego spotkania z Dawidem - że jako "eks - cudowne dziecko" nie byłem skłonny do ulegania łatwym zachwytom nad małym geniuszem. Jakże się mylisz! Nawet Kamila, która ten cud wydała na świat i wykarmiła własną piersią - nawet Kamila, która słuchała jego popisów częściej pewnie niż miała na to ochotę - stanęła w drzwiach "salonu muzycznego" jakby jej dech zaparło, bo Dawid był taki mały, a muzyka, którą grał - taka wielka.
Pamiętam, z jakim niedowierzaniem patrzyłem na jego cienkie rączki i delikatne paluszki: wydawało mi się, że nawet przy użyciu całej swej siły nie powinien wydusić brzmienia z pojedynczego klawisza. A on tymczasem siedział sobie swobodnie (zdążył już dostatecznie urosnąć do gry na siedząco, chociaż pedału dosięgał dzięki specjalnie zamontowanej przystawce) i gładko pokonywał potężne pasaże ostatniej sonaty fortepianowej szalonego Ludwiga. Dostrzegłszy nas w drzwiach, przerwał w pół frazy i okręcił się na stołku, żeby grzecznie powiedzieć dzień dobry. Rozwodzisz się nad jego nadzwyczajną urodą, ale i ja muszę przyznać, że trudno ją oddać w dwóch słowach. Nawet rodzona matka rozpływała się na widok Dawida, czy to przy pianinie, czy bez pianina.
- Umie pan grać w szachy? - zapytał.
- Owszem.
- świetna myśl, Dawidzie.
Kamila uczyniła dokładnie to, co W twoim ojczystym języku wyraża zwrot "wydać jęk zgrozy".
Dawid zeskoczył z obrotowego taboretu i skierował się w przeciwległy kąt pokoju, ku szachownicy rozłożonej na niskim stoliku. Zauważyłem, że układ figur i pionów potwierdza jego sromotną klęskę w ostatniej partii.
- Może pan sobie wybrać kolor - rzekł do mnie, rozstawiając strony do nowej gry.
- Wybieram czarne. - Zdjąłem marynarkę i spytałem, czy wolno zapalić. Gdy podwijałem mankiety koszuli, Dawid odwrócił planszę czarnymi do mnie i przeniósł pierwszego piona na pozycję E -4.
- Zrobię kawy - oświadczyła Kamila i znowu westchnęła.
- Widzę, że to potrwa.
Nie wszyscy wielcy pianiści są wielkimi szachistami, i vice wersa, lecz śmiem twierdzić, że to tylko z braku czasu na ćwiczenie obu tych dyscyplin jednocześnie. Co do mnie, to po wspomnianym... odejściu w stan spoczynku, gdy zacząłem więcej energii umysłowej poświęcać szachom, stwierdziłem, że gra bardzo skutecznie karmi się potencjałem intelektualnym kierowanym uprzednio na zapamiętywanie fraz muzycznych. Natomiast Dawid - pięciolatek hojnie obdarzony podwójnym talentem, a przy tym wolny od wszelkich innych zajęć - Dawid grał w szachy naprawdę jak mało kto.
Zanim Kamila wróciła z kawą, zdążyłem rozluźnić krawat, wypalić trzy papierosy i wplątać się beznadziejnie w rozgrywkę tak karkołomnie zawiłą, że z najwyższym wysiłkiem zdobyłem się na uprzejmy uśmiech w momencie odbierania filiżanki. Do pewnego ruchu krzepiłem się myślą, że mały Dawid Debrizzi rozgrywa mój szczególny wariant otwarcia według klasycznych reguł, gdyż zapewne spotkał się z nim przypadkiem w swojej ostatniej partii. Byłem pewien, że złapię go w wielokrotnie sprawdzoną pułapkę nietypowego ruchu. Nabrałem otuchy widząc, że Dawid zakłada nogę na nogę i zastanawia się nad moim posunięciem -wcześniej bowiem reagował bez wahania, a nawet, kiedy ja mozoliłem się nad dalszą strategią, pozwalał sobie na kartkowanie sztywno oprawionych zbiorów nut. Wkrótce miałem się przekonać, że był to jego sposób uczenia się muzyki na pamięć. Nie muszę tu chyba dodawać, że mistrzostwo szachowe Dawida obrosło w końcu legendą [której nie przysłużyłeś się lekceważącą charakterystyką jego gry jako
"karygodnie nonszalanckiej"). W tamtej pierwszej partii rozbroił moją pułapkę w dziesięciu ruchach, bijąc mnie w dwudziestu ośmiu ruchach. Spytałem, czy nie zechciałby dla odmiany pograć na pianinie.
Nim zasiadł do klawiatury, podał mi rękę i z przejmująco dojrzałym spojrzeniem prosto w oczy podziękował za "jedną z najlepszych partii, jakie rozegrał w życiu".
Niewątpliwie masz słuszność pisząc, że rodzice Dawida wybrali mnie - via. Monsieur Presteron - raczej przez wzgląd na moje koneksje towarzyskie niż na kwalifikacje do nauczania wybitnie zdolnej dziatwy. Muszę jednak z całą skromnością dodać, że moja sławetna już podówczas kompromitacja, szeroko omawiana w kręgach ekspertów od cudownych dzieci, niewątpliwie natchnęła ich nadzieją, że właśnie ja potrafię uchronić Dawida przed podobnym losem. Mój przypadek roztrząsała prasa muzyczna i naukowa. Opisywano syndrom ochrzczony moim nazwiskiem i bezskutecznie czekano na kolejne jego ofiary. [Mądrze uczyniłeś pomijając ten zagmatwany wątek w swojej książce, ale czy nie nazbyt lekceważąco zbywasz fakt mego zejścia ze sceny frazesami "kryzys moralny" i
"atak psychosomatycznego artretyzmu"? To język taniej propagandy. Wierz mi, że kilkunastolatek, który wychodzi na scenę grać Rachmaninowa i rejteruje w panice, porażony wizją własnych dłoni eksplodujących na klawisze gejzerem krwi, ma wszelkie powody, by nie kontynuować kariery.) Zdeprymowany porażką w szachach, stałem przy pianinie i słuchałem popisów Dawida, starając się usilnie zachować pozory błogiego opanowania. Poprosiłem go, żeby zagrał coś z nut - tylko po to, by doszukać się śladu niedoskonałości - ale w tym domu nie było ani taktu muzyki, którego Dawid nie znałby na pamięć.
Gdy skończył grać, zapytałem, czy chciałby, żebym dawał mu regularne lekcje. Uśmiechnął się, kiwnął głową i powiedział:
- Pogramy sobie częściej w szachy.
I z impetem rozpoczął kolejny utwór. Matkę Dawida odnalazłem w kuchni, gdzie, zajęta gotowaniem, gawędziła z teściową. Oznajmiłem, że byłbym szczęśliwy, mogąc uczyć jej syna. Zdawałem sobie sprawę z tego, jakim grubiaństwem byłoby targowanie się o gażę wobec trudnej sytuacji materialnej państwa Debrizzich i znanej powszechnie zamożności mojej rodziny, zgodziliśmy się więc szybko na symboliczną pensję tygodniową, przy czym, na mocy milczącego porozumienia, miałem na każdą lekcję przychodzić z jakimś żywnościowym podarunkiem. Wróciłem następnie do pokoju muzycznego, chcąc się pożegnać z Dawidem, jednak nie zdobyłem się na zakłócenie subtelnej interpretacji jednego z Intermezzów Schumanna.
***
Daję się wciągać szczegółom, gdy tymczasem jedynym celem tej pisaniny jest polemika z materią twojej biografii.
Cierpliwości. Jeszcze tylko parę punktów i przechodzę do Twojego "Rozdziału drugiego".
Oddany w ręce nowego, niedojrzałego nauczyciela, Dawid zaczął po pewnym czasie zdradzać znużenie muzyką i coraz częściej zbaczał na obszar muzycznego eskapizmu.
Owocem tego były wulgarne parodie Chopina, którymi się nieraz przede mną popisywał.
Więc to ja mam być winien skłonności Dawida do żartów! Ja, który poczytywałem sobie za osobisty sukces, że Dawid od czasu do czasu daje się namówić na wykonanie utworu w przepisanej tonacji? Spójrzmy prawdzie w oczy, Geoffreyu: jeszcze nie było na tym świecie dziecka obdarzonego takim talentem transpozycyjnym, jakim dysponował Dawid. Tylko konserwatywne uprzedzenie każe Ci krytykować jego upodobanie do zmiany tonacji jako "niemuzyczne" i
"bluźniercze". Prawda wygląda tak, że mały Dawid miał w nosie kanony muzyczne, tak samo jak klasyczne gambity szachowe - interesowała go tylko i wyłącznie wygrana.
Powiedział mi, że ćwiczy dwie do trzech godzin dziennie, ale przypuszczam, że grał o wiele więcej. Początkowo nasze lekcje trwały godzinę, trzy razy w tygodniu, a więc w żadnym razie nie objąłem z dnia na dzień posady "stałej niańki", o co pomawiasz mnie w swojej biografii. Spotykaliśmy się, gdy rodzice Dawida byli w pracy. Ponieważ babka Debrizzi nade wszystko ceniła ciszę i spokój, lekcje nasze sprowadzały się do szybkiej partii szachów (w której Dawid załatwiał mnie czysto i bezwzględnie, jak weterynarz wściekłego psa) i pogawędki o muzyce, którą Dawid przetrawił w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin. Przechodził "fazę gąbki": okres żywiołowej nauki i eksperymentowania.
Nie mam wątpliwości, że jego rodzice chcieli ode mnie w gruncie rzeczy tylko jednego: abym uczulił ich na każdy dostrzeżony sygnał szaleństwa syna - nie wątpili bowiem, że takiemu geniuszowi musi towarzyszyć skłonność do obłędu. Obserwowałem Dawida bardzo pilnie, lecz nie dostrzegłem oznak niezrównoważenia - jeśli pominąć sadystyczne odruchy przy szachownicy.
Ojciec Dawida, Henryk, był z zawodu drukarzem, o czym napomykasz chyba tylko dla podkreślenia, w jakiej dziedzinie nie dopuścił się zdrady ludzkości na rzecz nazistów.
Próbuję wyobrazić sobie Ciebie w gabinecie w Dollsworthy, jak kaligrafujesz albo piszesz na maszynie, bądź dyktujesz sekretarzowi passus o postawie ojca Dawida podczas wojny. Nigdy się nie wzdragałeś przed frazesami, to wiem dobrze, ale skoro już wysmażyłeś te bzdury o waleniu podkutych buciorów o bruk, to czemu nie poszedłeś na całość i nie wspomniałeś o "chmurach gromadzących się nad Europą"? A może wykorzystałeś ten komunał w poprzedniej książce? To fakt, że mnie myślenie metaforyczne zawsze sprawiało trudność.
Podkute żołnierskie buciory waliły o paryski bruk. Francuskie drukarnie skwapliwie tłukły plakaty, które dziś, wystrzępione i pożółkłe, zdobią ściany muzeów zła po całym świecie.
Pisząc o braku dowodów udziału Henryka w tym niemoralnym szaleństwie, wynosisz go niemal do chwały bohatera.
Moja rodzina ma u Ciebie mniej szczęścia. Uczyniłeś co w Twojej mocy, by wciągnąć nasze nazwisko na listę hańby, rozważając, co mógł i czego nie powinien był czynić mój ojciec dla ukrócenia, a może odwrócenia, "fali (miejże litość!) zła". Nawet ja padam ofiarą Twego potępienia, chociaż przyszedłem na świat dopiero w roku 1942, i to raczej pod koniec. Uważasz, być może, iż sama zdolność mojego ojca do poczęcia potomka w latach okupacji wystarczająco dowodzi, iż wiódł on wygodnickie życie gdy dokoła hitlerowscy rzeźnicy uprawiali swój krwawy proceder et cetera. Prawdą jest, że naziści traktowali naszą rodzinę serdecznie; możemy jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że serdeczność ta nie zawsze była wzajemna. Widząc, jakie korzyści ciągniesz z Krzyża Walecznych, którym pośmiertnie odznaczono Twego dziadka, przestałem się jednak dziwić Twojej widomej wierze w dziedziczność winy.
Zauważ, że Francuzi na ogół niechętnie dyskutują temat kolaboracji, nawet ci, którzy zachowywali się wystarczająco bohatersko - lub samobójczo - by zasłużyć na dobrą opinię w oczach Anglików. Twoja książka zdaje się lansować tezę, iż o co najmniej przyzwoitej postawie z czasu okupacji świadczyć może jedynie obecność nazwiska danej osoby na którejś z licznych tablic pamięci, przyśrubowanych do murów paryskich kamienic pod nagłówkiem: Ici est tombe...
Naprawdę o to ci chodzi?
Obsmarowawszy moją familię - i oszczędziwszy Dawidową - spieszysz zakończyć "Rozdział pierwszy", aby Twój ulubiony zaimek w pierwszej osobie liczby pojedynczej mógł powrócić na stronice książki. Udało Ci się obudzić w czytelnikach obawę, iż Dawid wpadł w szpony oszalałej nazistowskiej szajki, dążącej do zniszczenia go. Nie myśl, że przeoczyłem pedofilskie aluzje, jakie do mnie czynisz, pisząc o "zauroczeniu ubóstwianym Dawidem". O moim krótkim epizodzie matrymonialnym nie wspominasz, jak rozumiem, aby nie zanudzać oddanych Ci wielbicieli. Zapewne opowieść o śmierci Jacqueline w moich ramionach blednie wobec najdrobniejszego podejrzenia o napastowanie nieletnich.
Rozdział drugi
W życie Dawida Debrizziego wkroczyłem ponownie tuż po jego dziewiątych urodzinach. Za sobą miałem dość nudny dwuletni okres odkrywania, że nie nadaję się do kariery politycznej. Już nigdy więcej nie miałem zdradzić muzyki i literatury.
Fałszywej skromności tego oświadczenia nie docenią tylko ci nieliczni, którzy nie czytali noty na okładce Twojej książki - dowiadujemy się z niej bowiem, że mając niespełna trzydzieści jeden lat, omal nie wysadziłeś z fotela pewnego ministra. Szkoda, że Ci się nie powiodło; wielka szkoda.
Pomyśl, jak wiele zostałoby zaoszczędzone Dawidowi i mnie.
Ale oto nareszcie oficjalnie wkraczam na scenę Twojego
"Życia":
Pierre Marie La Valoise - krzepki abnegat wzrostu dobrze ponad metr osiemdziesiąt, o ruchach zdumiewająco nerwowych jak na takiego olbrzyma... potężny w barach, dłonie jak bochny... wielkie zamiłowanie do wina... ekscentryczny ubiór... wiecznie ponura mina - wyraz, jak można mniemać, szoku po jakże nagłym zakończeniu kariery koncertowej... ani chwili nie usiedział spokojnie... nieustannie snuł peany o postępach Dawida... dumny jak świeżo upieczony ojciec.
A wszystko to dla lepszego kontrastu z Tobą, Geoffreyu.
Jak elegancko prezentujesz się w scenie spotkania ze mną w domu mego ojca ("podrzędna kafejka"?), usadowiony na trawie w wonnych podmuchach wiosennego wietrzyku ("stęchła kawa w oparach dymu gauloise'ów"?), z widokiem na zatrudnionych przez ojca ogrodników, dokonujących cudów w swojej sztuce ("przekrzykując prostackie pogwarki robociarzy z malinowymi nosami"?). Przypuszczam, że gdybyś, zgodnie z prawdą, przedstawił mego ojca jako właściciela nie tak znów małej posiadłości ziemskiej i przedsiębiorcy, zburzyłoby to Twój misterny piedestał wyższości wobec politowania godnych Francuzików.
Dość nachalnie sugerujesz, że gra Dawida "poprawiła się" - a mówiąc ściślej, osiągnęła w błyskawicznym tempie tak zawrotne wyżyny, że co tydzień odrzucaliśmy zaproszenia z co najmniej pięciu krajów na męczące koncerty jakby rodem z gabinetu osobliwości - i to nie dzięki, lecz wbrew moim staraniom. Chociaż szczerze Cię wówczas podziwiałem, nie mogłem nie poczuć się urażony stylem, w jakim przejąłeś kontrolę nad, jak to mówisz,
"trajektorią" rozwoju Dawida, nie pytając mnie w ogóle o zdanie.
Imponowałeś mi pewnością siebie i rozumiałem, że masz do niej prawo; kwestionowałem jednak Twoje motywy. Dlaczego - zadawałem sobie pytanie - tak wybitny człowiek muzyki (bo nie znajdowałem pojedynczego słowa na określenie wszystkiego, czym byłeś: pianistą - amatorem, dyrygentem, kompozytorem, krytykiem, mecenasem sztuki, osobistym przyjacielem największych mistrzów) decyduje się tracić swój cenny czas na dawanie lekcji dziecku o nie potwierdzonym talencie? Tu korci mnie freudowska penetracja głębokich zakamarków Twojej jaźni - jej żargon poznałem dość dobrze dzięki ustępom, w których popisujesz się "czytaniem w myślach" Dawida - lecz wolę tę zagadkę rozwiązać najprościej: potrzebowałeś genialnego protege dla poprawienia własnego obrazu w świecie muzycznym i towarzyskim. Wygodniej byłoby mi wyłożyć kawę na ławę, pomawiając Cię o erotyczne zauroczenie Dawidem,, a jednak, pomimo Twych burzliwych doświadczeń z wczesnych lat szkolnych, nigdy nie potrafiłem uznać Cię za pospolitego pedofila. Przeczuwałeś po prostu, że Dawid wykona mistrzowski skok w odmęty sławy i chciałeś zanurkować razem z nim.
Co do mnie, to, pogrążony w zrozumiałej niepewności, odczułem nie tyle złość na Twą brutalną ingerencję, co zwyczajną ulgę na wieść o tym, że zgodziłeś się zatrzymać mnie przy Dawidzie jako nauczyciela "na co dzień". Pieniądze, które słałeś jego rodzicom, nie poszły na marne.
Talent Dawida, dojrzał pod moją nieobecność. Chłopiec coraz rzadziej pozwalał sobie na psikusy przy klawiaturze; nabrał szacunku dla instrumentu. Z radością stwierdziłem, że nabył też wrażliwości i słownictwa pozwalającego na werbalną - a nie tyLko manualną - interpretację subtelnych, abstrakcji. Tych niuansów muzyki, którą obaj kochaliśmy.
Niestety, nie umiałem się w równym stopniu zachwycić jego ówczesnym mentorem, Pierrem Marie La. Valoise. Zdawał się mieć na chłopca niebezpieczny wpływ i zachodziłem w głowę, czemu rodzice Dawida już dawno z niego nie zrezygnowaLi. Wszystko, co usłyszałem o jego sławetnej porażce sprzed sześciu czy siedmiu lat, pogłębiło moją nieufność wobec tej nieokrzesanej i nie budzącej zaufania postaci. Obraz ten pogorszyło moje ponowne spotkanie z La Valoisem w Paryżu, gdy przekonałem się, jak nisko upadł w rozwiązłości i moralnej degrengoladzie.
Czyżbyś miał na myśli Gretchen i Hildę? Przyznam, Geofreyu, że ranisz mnie głęboko. Rozsądek każe mi wierzyć, żeś napisał te słowa tylko po to, aby w późniejszych rozdziałach móc mnie winić za to, że Dawid zszedł na sercowe manowce. Mimo to nie mieści mi się w głowie, że mogłeś nazwać mnie "degeneratem" tylko na podstawie odkrycia, że utrzymywałem związki z dwiema kobietami naraz.
Ja tymczasem przeżywałem akurat udręki pierwszej fazy żałoby po zmarłej narzeczonej, Jacqueline. Należy mi się chyba odrobina szacunku.
Pamiętam jak dziś: zjawiłeś się u mnie w Paryżu z propozycją posady, którą już piastowałem. Pamiętam twoją dłoń wyciągniętą na powitanie, wytworne tweedy, które miałeś na sobie, błysk ciekawości w oczach na widok nieoczekiwanego przepychu mojego domu i szok, gdy do pokoju wpadły rozbawione Gretchen i Hilda, dyszące aurą (przynajmniej dla Twego czułego nosa) skrajnego zepsucia.
- Nie do wiary - powtarzałeś raz po raz. - Nie do wiary.
Na pewno uznałeś, że masz oto przed sobą klasyczny przykład żabojada rozmiłowanego w trójkątach męsko - damskich.
Podejrzewam - chyba już wówczas, przed laty, to podejrzewałem - że poziom twoich doświadczeń erotycznych oscylował w okolicy zera lub niżej. Wiem, że w Anglii takie zjawisko jest możliwe. Lecz nawet nie przemknęła mi przez głowę myśl, że możesz potępiać moje układy z damami. Ja czułem się w tych układach wyśmienicie - to jest, wyśmienicie jak na mężczyznę pogrążonego w nieustannej żałobie.
Nie wiem, czy poprawi Ci samopoczucie wiadomość, że Gretchen i Hilda były rodzonymi siostrami.
- Nie do wiary - powtórzyłeś po raz kolejny.
Potem wyraziłeś pochlebną opinię o moim fortepianie i spytałeś, czy nadal grywam.
- W zasadzie nie - odparłem tonem sugerującym, że jest dokładnie na odwrót.
Nie mogłeś oderwać oczu od Gretchen i Hildy, które były Niemkami - tak jest! - i być może już wówczas układałeś w myśli frazy o dziedzicznych skłonnościach mojej rodziny do kolaboracji, spisane i opublikowane w ćwierć wieku później.
Wyszliśmy na ulicę. Panowała piękna pogoda. Po drodze do domu Dawida prowadziliśmy zdawkową pogawędkę. Był rok 1965 - wymarzony dla ludzi śledzących wydarzenia polityczne. Omówiliśmy nadchodzące wybory prezydenckie, którym byłem przeciwny - w owym czasie byłem z gruntu przeciwny wszelkim wyborom. Liczyłem raczej na to, że de Gaulle koronuje się na cesarza jeszcze przed nowym rokiem. (Koniec końców, rodzina moja jakoś przeżyła demokrację.) Co do Ciebie, pamiętam, nie tryskałeś optymizmem: niedawno uczestniczyłeś w pogrzebie sir Winstona Churchilla. Wspominasz w swojej książce o tym dziejowym wydarzeniu i o paru innych smakowitych szczegółach z epoki, abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, jak świetnie jesteś skoligacony. Tymczasem przesadny weryzm opowieści sprawia, że błędy merytoryczne stają się tym jaskrawiej widoczne dla znającego się na rzeczy czytelnika.
Dziś, patrząc wstecz, rozumiem, że moja postawa życiowa i układy osobiste napawały Cię wstrętem. Wówczas jednak nie dostrzegałem twojej dezaprobaty: byłem szczęśliwy spacerując ulicą w towarzystwie młodego lwa (nie wiem zresztą, czy utożsamiałeś się z lwem - może z jakimś innym stworzeniem). Moje, jak je uparcie nazywasz, "załamanie nerwowe" w niczym nie osłabiło entuzjazmu, jaki żywiłem dla muzyki, tak w osobach jej wykonawców, jak i mecenasów. Oto poznałem wykonawcę i mecenasa w jednej osobie.
Myślałem, że jeśli wszystko dobrze się ułoży, zyskam nową rodzinę, z Dawidem w roli przyjaciela i kontynuatora mojej niedoszłej kariery muzycznej i Geoffreyem w roli uwielbianego mistrza. Udało mi się wcisnąć w ten schemat nawet Gretchen i Hildę - albo ich zmienniczki. Jak na człowieka o wypalonym sercu, byłem niesamowicie szczęśliwy.
Dawid powitał nas przy furtce na podwórze. Jeszcze nie zdążył zdjąć szkolnego mundurka. Tobie uścisnął dłoń, dojrzale, po męsku, jak to miał w zwyczaju, mnie zaś objął serdecznie, czym od pewnego czasu zastąpił dziecinne całusy (w trzy lata później zaniechał i obejmowania, poprzestając na bardziej godnym mężczyzny spojrzeniu w oczy).
- Pamiętasz pana Flyncha? - zagadnąłem go, gdy we trzech wchodziliśmy po schodach.
- Od zamachu na prezydenta - odparł Dawid.
- No właśnie. Doskonale - pochwaliłem go.
Byłeś wyraźnie zdziwiony tą wymianą zdań, do chwili gdy Ci przypomniałem datę pierwszego spotkania z Dawidem.
Rozsiedliśmy się w salonie muzycznym, gdzie Greta -babka Dawida - podała nam kawę.