Paul Micou Śmierć Dawida Debrizziego przełożyła Jolanta Hozak Tytuł oryginału: "The Death of David Debrizzi" 30 czerwca 1987 Szanowny Sir Geoffreyu! Nim przystąpię do właściwej materii tego krótkiego (mam nadzieję) listu, proszę przyjąć gratulacje z okazji otrzymania tytułu szlacheckiego oraz najserdeczniejsze pozdrowienia dla Mary - to jest dla Lady Flynch - która, jak mniemam, nareszcie odetchnęła z ulgą. Geoffreyu, jestem w najwyższym stopniu oburzony. Domyślasz się zapewne, że wpadło mi w ręce twoje "Życie Dawida Debrizziego". Zamierzam Cię w związku z nim postawić na cenzurowanym, jakkolwiek niemiła jest mi myśl o polemizowaniu w języku, którego nie nazywam ojczystym, zwłaszcza zaś teraz, gdy złożony uporczywą niemocą dróg oddechowych, odbywam przymusowy urlop w Szwajcarii. Dobrze przynajmniej, że o tej porze roku szwajcarskie słońce i powietrze sprzyjają skupieniu myśli, kiedy się siedzi na tarasie z widokiem na Wielki Lodowiec. Sprzyjają skupieniu? Ach, te żarciki i kalambury - pamiętasz, Geoffreyu, jak Cię zawsze śmieszyły? Lekarz, który mnie nakrył na pierwszej lekturze twojej książki, stwierdziwszy, że zanadto się emocjonuję, wyrwał mi ją przemocą, lecz mój brat potrafił przechytrzyć cerbera i przeszmuglował drugi egzemplarz - nie wykluczam, że jako celowo dobrane narzędzie tortur. Skoro jednak przeżyłem dwukrotną lekturę i w ciągu trzech tygodni głębokich rozmyślań odzyskałem - znikomą wprawdzie, ale zawsze - cząstkę zdrowia, czuję się na siłach przedstawić Ci listę zastrzeżeń. Nie obawiaj się, że kopia niniejszego listu dotrze na biurka redakcyJne gazet i czasopism, które tak się zachłystywały twoją "biografią". Intencje moje są skromne i pokojowe: wystarczy mi, że poczujesz - tak jak ja poczułem, czytając Twoją książkę - iż cierpliwość papieru została znacznie nadużyta. Lekarz (mogłeś o nim słyszeć: jest Niemcem, jego nazwisko rymuje się z angielskim słowem "ból") pochwalił mój zamiar napisania do Ciebie. Uważa to za rodzaj terapii, a poza tym wie doskonale, że nie byłby w stanie powstrzymać mnie od pisania, tak samo jak od palenia papierosów. Pragnę na samym wstępie wyjaśnić kwestię, którą Ty na pewno umieściłbyś pod hasłem "pies ogrodnika". Otóż wiadomo Ci, że przymierzałem się swego czasu do własnej, skromnej wersji "Życia Dawida Debrizziego" - notabene, rzecz zamierzałem nazwać "Śmierć Dawida Debrizziego" -ale straciłem zapał i przerwałem pisanie. Mniej więcej w tym samym czasie doszły mnie słuchy o rychłej publikacji twojego "Życia", które odbierało rację bytu mojej "śmierci". Nigdy Ci tego "Życia" nie zazdrościłem, tak jak i Ty, wiem to, nigdy nie wzbraniałbyś mi mojej "śmierci". Szkoda tylko, że obie książki nie mogły się ukazać jednocześnie -mówiąc Twoim językiem: "wtymsamocześnie" - dając krytykom literackim i muzycznym okazję do oceny porównawczej, oczywiście na moją korzyść. Zważywszy stan mego zdrowia, a także skrajną podłość brytyjskiego wydawcy (który mnie nienawidzi za sam fakt bycia Francuzem), można spokojnie przewidywać, że twoje "Życie" będzie samotnie królować na półkach księgarń ku nauce przyszłych pokoleń, a moja "śmierć" nigdy nie doczeka szczęśliwego końca. Twoja CZĘŚĆ PIERWSZA CUDOwNE DZIECKO Rozdział pierwszy Przyznam, że zaskoczyłeś mnie osobliwą formą narracji, którą doskonale obrazuje już pierwsze zdanie: Poznałem Dawida Debrizziego w pewien deszczowy Listopadowy dzień roku 1963, w jego rodzinnym domu nie opodal St Germain. Gdy biografia rozpoczyna się czasownikiem w pierwszej osobie liczby pojedynczej, czytelnik z miejsca zadaje sobie pytanie, o kim dowie się więcej w trakcie dalszej lektury: o autorze czy o podmiocie dzieła. Nie wątpię, że maniera ta ma swoją nazwę - post - cośtam, albo neo - cośtam (Ty zawsze byłeś mocny w terminach literackich) - i że zastosowałeś ją celowo, aby przykuć uwagę swoich londyńskich wyznawców ze światka literackiego, którzy znacznie mniej dbają o Dawida Debrizziego niż o błyskotliwą rolę, jaką Ty odegrałeś w jego życiu. Gdybyś, jak ja to uczyniłem, zadał sobie trud policzenia, ile razy we wstępnym akapicie pojawia się forma "ja", stwierdziłbyś, że piętnaście. O Dawidzie Debrizzim nie dowiadujemy się na razie niczego poza nieprecyzyjnym adresem jego rodziców, ale za to poznajemy nazwę Twojej ulubionej restauracji w tamtej okolicy i dzielimy z Tobą mgliste wspomnienie dawnego paryskiego romansu. Brawo. Ale widzę, że jeśli zacznę roztrząsać każde kolejne zdanie i akapit, list ten rozrośnie się ponad wszelką miarę. *** Byłeś łaskaw zapomnieć, Geoffreyu, że owego ranka, kiedy poznałeś Dawida Debrizziego (chętnie służę datą, opisem kiepskiej pogody i domu Debrizzich), nie kto inny, lecz właśnie ja powitałem Cię u drzwi. Zgarbiona staruszka, która, jak się później okazało, była babką Dawida Debrizziego, bez ceregieli wprowadziła mnie do ciasnego, ciemnawego saloniku. Czyżby, GeoFreyu? Więc to zgarbiona staruszka wzięła od Ciebie kapelusz, szalik, parasol i płaszcz, bezbłędną angielszczyzną narzekając przy tym na pogodę? Zgarbiona staruszka zauważyła, że jesteś wyższy niż można by sądzić na podstawie plakatów koncertowych? Zgarbiona staruszka doceniła twoje subtelne porównanie deszczu bębniącego po markizach kawiarni do gry pizzicato na strunach wiolonczeli? Nie, Geoffreyu, to nie była zgarbiona staruszka. To byłem ja. Ciekawe, że nieco dalej bez trudu sobie przypominasz, jak w "La Coupole" wymieniłeś "z towarzyszem" osłupiałe spojrzenie na wieść o zastrzeleniu w Ameryce przywódcy wielkiego mocarstwa. Anonimowym "towarzyszem", który wówczas dzielił z Tobą żałobę, też byłem ja. Zważywszy jak nieproporcjonalnie wiele miejsca poświęcasz dalej mojej roli w "Życiu" Dawida (i swoim), zdziwiłem się, że nie opisujesz we wstępie pierwszego spotkania ze mną, które trwało dłużej i, biorąc pod uwagę okoliczności, było bardziej brzemienne w skutki niż kurtuazyjne, pięciominutowe widzenie z "genialnym dzieckiem". Swój wyjazd z Londynu przyrównujesz do wyprawy Trzech Króli: doszły Cię słuchy o cudownym zdarzeniu. Oto gdzieś pojawiło się dziecię obdarzone nadprzyrodzoną mocą. Co do opisu chwili, w której po raz pierwszy ujrzałeś siedmioletniego Dawida, powiem krótko: to kryminał. Ciemnym korytarzem poprowadzono mnie na zaplecze zaniedbanego domostwa Debrizzich Szedłem ogarnięty dziwnym przeczuciem, że niebawem moje losy splotą się z innym, iście niezwykłym życiem. Ściany, pokryte spłowiałą niebieskawą tapetą, wydzielały stuletni odór gotowanej kapusty i kartofli. Stare, ciemne deskI podłogi poskrzypywały pod stopami. Znać było po tym domu ciężkie czasy, z jakimi dzielna rodzina zmagała się od zakończenia wojny: natłok sprzętów, wszechobecny kurz i ani jednej osoby służby. Musiałem, pamiętam, mocno wziąć się w garść, gdy astmatyczna babka Debrizzi oznajmiła, że stoimy oto przed drzwiami, przez które miałem wkroczyć w życie Dawida. Pchnęła drzwi i gestem zaprosiła mnie do środka. Wkroczyłem zatem do ponurej klitki Szokująca była jej ciasnota i brak światła: jedyne okno szczelnie zasłaniały ciężkie story, tak że z najwyższym trudem wyłowiłem z mroku kształty fortepianu, czerniejącego jak góra pod przeciwległą ścianą - a zarazem jakby pulsującego obietnicą Cienkie, pytające "Bonjour?" dobiegło mnie z najciemniejszego kąta pokoju. Tam właśnie siedział Dawid Debrizzi, o którym słyszałem nadzwyczajne rzeczy. Jego drobna, blada twarzyczka błyszczała w mroku niczym księżyc na nocnym niebie. Na kolanach trzymał "Scherzi" w twardej oprawie, które jeszcze przed chwilą zapamiętale studiował... Ogarnięty dziwnym przeczuciem? Coś podobnego. Pamiętam równie jasno i wyraźnie, jak jasne i wyraźne jest szwajcarskie niebo, że, nieco zasapany po spacerze w deszczu, chętnie przystałeś na moją propozycję baLlon de rouge. Usiedliśmy w kuchni. Spytałeś mnie o nazwisko i udałeś, że obiło Ci się o uszy, co było oczywistą, a przecież czarującą blagą. Potem spytałeś, gdzie jest Dawid, na co usłyszałeś ode mnie, że poszedł z babką po chleb i niebawem wróci. Twoje kolejne pytanie dotyczyło możliwości skrócenia przesłuchania gry chłopca do minimum, miałeś bowiem jeszcze inne sprawy do załatwienia. Następnie zaproponowałeś mi wieczorne spotkanie w "La Coupole", przy okazji którego opowiedziałbym Ci o Dawidzie i o metodach nauczania, jakie wobec niego stosowałem. Zapewniłeś mnie, że nie jest Twoją intencją pozbawić mnie zajęcia, jednak - dodałeś -zdarzają się przypadki młodych talentów (nic nie wskazywało na to, że zaliczasz do nich Dawida), które należy hodować z nadzwyczajną pieczołowitością, powierzając je najbardziej doświadczonym rękom. Słuchałem i kiwałem głową, gdyż, mówiąc krótko, napawałeś mnie lękiem. Pamiętaj, że miałeś wówczas trzydzieści lat, ja zaś dwadzieścia jeden. Wydawałeś mi się stary jak śwIat, a o twoich sukcesach muzycznych już wówczas było głośno w Paryżu. Co do moich sukcesów, to od chwili porzucenia fortepianu udało mi się uzyskać tylko jedno: zwolnienie od służby wojskowej. W kilka lat później załatwiłem to samo Dawidowi: zwolnili go z powodu głuchoty - niezły dowcip, uważam, w odniesieniu do wirtuoza fortepianu. Kiedy wreszcie Dawid wrócił do domu w towarzystwie "zgarbionej staruszki", przede wszystkim rzucił mi się na szyję i dał mi całusa. Nie widzieliśmy się, bądź co bądź, całe dwadzieścia minut. Zwróciłem mu uwagę, że powinien przywitać się z Tobą i podać Ci rękę, co też uczynił. Zmierzyłeś go sceptycznym spojrzeniem, które Dawid już znał, gdyż większość nowych znajomych tak właśnie w owym czasie na niego patrzyła, i którego serdecznie nie cierpiał. Spytałeś go, czy został uprzedzony o Twojej wizycie, na co odpowiedział twierdząco. I przeprosił za spóźnienie. Z początku nie śmiałem prosić malca, aby coś dla. Mnie zagrał. Wiedziałem, że do tego wielkiego talentu naLeży przystępować ostrożnie, opłotkami. Nie chciałem go wystraszyć. Czułem się tak, jakbym spotkał przemoczone, zranione dzikie stworzonko, które nie może wiedzieć, że nie mam wobec niego złych zamiarów. W rzeczywistości - pamiętam, jakby to było pięć minut temu; nieraz się potem z tego śmialiśmy z Dawidem - ledwie zdążyliście się przywitać, chłopiec pomknął do jasnego, przestronnego salonu [w którym nie było ani ponurej ciasnoty, ani fortepianu, lecz tylko małe pianino marki Gregory) i zaczął się bezwstydnie przed tobą popisywać. Zagrał II Etiudę (opus 10) Chopina. Po kilku pierwszych frazach uznałeś, że to dno i że cała Twoja wyprawa do Paryża jest jedną wielką stratą czasu. Dopiero po dłuższej chwili zreflektowałeś się, że Dawid prowadzi lewą rękę o pół tonu za nisko. Typowy żarcik Dawida. Widząc Twoją zgorszoną minę, pospieszyłem wyjaśnić, że Dawid nie pojmuje jeszcze MUZYKI tak, jak my ją pojmujemy. Dla niego istniały tylko czarne i białe klawisze i hałaśliwy mebel, na którym jego palce dokonywały niebywałych sztuczek. Udałeś niewzruszonego błyskotliwym popisem. Przez blisko godzinę słuchałem jak w transie najbardziej zdumiewającego talentu, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem. No cóż, minęło dwadzieścia pięć lat; możliwe, że Twoja pamięć spłowiała w oślepiającym blasku sukcesów, które tymczasem odniosłeś. Faktem jest bowiem, że wysłuchałeś jednego jedynego, wymienionego wyżej utworu, odegranego w błyskawicznym tempie, tak że nie mógł trwać dłużej niż półtorej minuty, po czym poprosiłeś mnie o płaszcz, kapelusz, parasol i szalik, pożegnałeś się i wyszedłeś. Nie wyglądałeś na osobę pod wrażeniem. Wieczorem w "La Coupole" piłeś ostro (jak przypuszczam, z żalu nad światem, który utracił właśnie przywódcę wielkiego mocarstwa) i rozwodziłeś się nad niepewną przyszłością młodych talentów. Dzieci, mówiłeś, tak łatwo tracą zainteresowanie. Doszedłeś do wniosku, że to rola nie dla Ciebie - przynajmniej jeszcze nie - i życzyłeś mi powodzenia w dziele windowania Dawida "na następny poziom". Nie byłeś jednak uprzejmy sprecyzować, co rozumiesz przez "następny poziom". Obiecałeś wrócić za dwa lata. ów błąd w rozeznaniu nie znalazł odbicia w krótkim pierwszym rozdziale "Życia": dwa lata - hokus - pokus - ulotniły się z twojej opowieści jak dym przez sito (jeśli dobrze pamiętam angielskie porzekadło). Pozwolisz więc, że zapełnię tę dwuletnią lukę W twoim życiorysie, jak również w życiorysie "cudownego dziecka", zanim wspólnie przejdziemy do skandalicznego "Rozdziału drugiego" Twojej opowieści? *** Lata młodzieńcze Dawida opisałeś, jak na sztampową biografię, w miarę rzetelnie. Fragment o tym, jak Dawid po raz pierwszy ujawnił swoje niezwykłe zdolności, trąci melodramatem, lecz mimo to oddaje magię olśnienia pewnością władzy absolutnej nad fortepianem, którego Dawid wówczas doznał (i nic dziwnego, że oddaje, skoro wspomniany fragment przeniosłeś żywcem z mojego artykułu - w języku niemieckim - sprzed dwudziestu lat). A jednak w paru punktach dałeś plamę. Łatwo możemy wyobrazić sobie zdumienie rodziców czterolatka, którzy sadzają malca przy fortepianie z nadzieją obudzenia w nim dziecięcej ciekawości muzyki, i słyszą w jego wykonaniu skompLikowaną prawidłową harmonicznie fugę na motywach Marsylianki. Rodzice Dawida nie wiedzieLi jeszcze wówczas (bo psotny malec umiał strzec swoich sekretów), że pod ich nieobecność w domu syn godzinami wystaje (na stojąco lepiej sięgał klawiatury) przy fortepianie, Świadkiem tych sesji była tylko babka - zanadto głucha, a może sklerotyczna, aby zwrócić na nie uwagę. Co Ci zawiniła nieszczęsna babka Dawida, rodem z Korsyki, której nawet nie raczysz w swojej książce przedstawić? Nazywa się ta dama Greta Debrizzi i - nie wątpię, że ta wiadomość szczerze Cię ucieszy - wciąż żyje. Miałem przyjemność odwiedzić ją w dniu jej dziewięćdziesiątych urodzin i przekonać się, że nie jest ani głucha, ani sklerotyczna. Widać, że skrupulatność osób, które zbierając materiały do Twojej książki dotarły nawet do najstarszych, zapomnianych artykułów niżej podpisanego ("Die Kunst ein Junges Genie zu Fordern", 1969), abyś mógł popełnić na nich plagiat, nie obejmowała innych, poza Dawidem, członków rodziny. Greta Debrizzi powiedziałaby Ci, gdybyś ją zapytał, że to właśnie ona nauczyła Dawida kilku pierwszych prostych melodyjek (pomysł z fugą na motywach Marsylianki - bombowy; skąd go wytrzasnąłeś?). Ona też wpadła na pomysł, żeby nic nie mówić rodzicom Dawida. Tym sposobem babcia Greta z inicjacji muzycznej Dawida uczyniła zabawę. Jego pierwszy występ został wyreżyserowany jak sztuczka prestidigitatora. Rodzice wrócili do domu (z pracy, Geoffreyu, z pracy; w Twojej opowieści ich całodzienna nieobecność sugeruje zaniedbanie rodzicielskich obowiązków). Otworzyli litr wina i zasiedli, jak zwykle, przy kominku, aby chwilę się sobą nacieszyć i zebrać siły przed morderczą kampanią zaganiania Dawida do łóżka przed kolacją. Dawid, promienny i czyściutki, wszedł do pokoju i przywitał ich ceremonialnie, tak jak go nauczyła babcia. Potem już tylko czekał na pytanie matki, czego się tego dnia nauczył w szkole. Odpowiedział, jak zawsze, że oberwał po buzi za brzydką kaligrafię, po czym mimochodem dorzucił, że nauczył się grać na pianinie. Oboje rodzice parsknęli śmiechem. Dawid posłał babci uśmiech od ucha do ucha i zajął - na stojąco - miejsce przy klawiaturze. Od kilku tygodni ćwiczył potajemnie, więc potrafił zagrać nie tylko typową wiązankę melodii dla dzieci, z obowiązkowymi "Frere Jacques" i "Sur Le Pont d'Avignon", lecz również nieco zmodyfikowaną wersję "Traumerei", z użyciem pedału. Rozumiem, że ze względów literackich uznałeś za wskazane wzbogacić tę scenę o element cudu, jednak obraz matki Dawida "krztuszącej się łykiem wina" i ojca "bliskiego omdlenia w obliczu seraficznego geniusza" to już, moim zdaniem, gruba przesada. Rodzice Dawida byli realistami i natychmiast poznali się na żarcie babci Grety. Co zaś do gry Dawida, to ten pierwszy występ niczym nie zapowiadał zdumiewających postępów, jakie Dawid miał poczynić w ciągu następnych pięciu lat. Rodzice, początkowo mile zaskoczeni, stracili w końcu cierpliwość, gdy Dawid chciał po raz kolejny zagrać cały repertuar od początku, chociaż dawno minęła jego pora pójścia spać. Naturalnie, niebawem zatrudnili nauczyciela, aby, jak piszesz, "niczym dobry pasterz powiódł talent Dawidka ku szczytom osiągnięć, stromymi, nierzadko zdradliwymi ścieżkami". Szkoda, że nie dodałeś, czym jeszcze kierowali się rodzice Dawida angażując nauczyciela (nie przedstawiasz go, lecz z pewnością nie mogłeś zapomnieć, że był to młody Jeróme Callois, który tak się potem zbłaźnił podczas "politycznych" euenements 1968 roku) : chodziło im o kogoś, kto nie tylko fachowo pokierowałby grą ich syna, ale i należycie zmęczył malca przy pianinie, zanim oni sami wieczorem wrócą z pracy. Mój gwałtowny sprzeciw budzą określenia "płochliwy", "eteryczny" i "dziwnie rozkojarzony", którymi charakteryzujesz dziecięcą postać Dawida Debrizziego. Zdecydowanie poniosła Cię tu literacka fantazja. Gdzie indziej znów nazywasz Dawida "seraficznym", "zniewalającym" i "po prostu pięknym" - co już bardziej odpowiada prawdzie. Dobrze wiesz, i sam to wobec mnie stwierdziłeś parokrotnie przy okazji naszego pierwszego spotkania w roku 1963, że nie zdarzyło Ci się (mnie też nie) spotkać równie czarującego chłopca jak Dawid. Zrobiło mi się niedobrze, gdy przeczytałem w Twojej książce zdanie o "wspaniałych włosach Dawida, prostych, lśniących czernią, rozdzielonych przedziałkiem pośrodku głowy i opadających dwiema kaskadami jak u młodego Liszta". Na litość boską, Geoffreyu, czyś Ty z byka spadł? Na temat godnej procesu o zniesławienie charakterystyki zewnętrznej mojej osoby wypowiem się przy innej okazji. Wracając do opisu Dawida, te "sarnie oczy" i "alabastrowa cera" są poniżej wszelkiej krytyki. Kiedy poznałem Dawida, miał pięć lat. Ja - dziewiętnaście. Rodzice Dawida usłyszeli o mnie od monsieur Presterona, którego wspominam ze wstrętem, gdyż bardziej niż ktokolwiek na świecie przyczynił się do udaremnienia kariery pianistycznej, którą wróżyło mi tak wiele osób. Ten wątek, muszę przyznać, całkiem nieźle rozwijasz w swojej książce. Nawet mnie rozśmieszyłeś opisem Presterona jako "demonicznego impresaria z paskudnym, wypomadowanym wąsem, noszącego się "jak stara kokota". Był to drań jakich mało. Nie wspomniałeś, niestety, iż rzeczony Presteron, podbiwszy serca moich rodziców, brał od nich pieniądze za moją edukację muzyczną i trwonił je po kawiarniach, pyszniąc się tam przed, pseudodziałaczami Ruchu Oporu, że tak zręcznie doi rodzinkę kolaborantów. Nie kto inny jak tenże Presteron rozprzestrzeniał pogłoski o działalności, a raczej braku działalności mojej rodziny w czasie wojny, które, stwierdzam to z żalem, bezkrytycznie powtarzasz w swoim "Życiu". Dzięki Bogu, że rodzice moi już nie żyją i nie muszą znów słuchać tych oszczerstw - tym razem od Ciebie, człowieka, którego darzyli szczerą sympatią. Presteron był moim piątym z kolei nauczycielem. Kuratelę nade mną objął ledwie ukończyłem szesnaście lat i zaraz podjął katastrofalną w skutkach decyzję pchnięcia mnie na drogę kariery koncertowej, gdy powinienem był godzinami ćwiczyć gamy w zaciszu dźwiękochłonnej piwnicy. Powiesz pewnie, że jestem przesadnie skromny, a to nieprawda: mówię całkiem szczerze. Mając szesnaście lat, byłem, jak większość "cudownych dzieci", mistrzem techniki o duszy prawiczka. Monsieur Presteron ubzdurał sobie, że zasłynę jako wykonawca kanonu Etiud - obrazów Rachmaninowa, który miałem na każdym koncercie odgrywać w całości, demonstrując niebywały jak na takiego młodego pianistę poziom techniczny. Może nawet należy mu się pochwała za ten pomysł, dzięki któremu otoczyła mnie fama perfekcjonisty i tytana fortepianu. Byłem rosłym chłopcem o przesadnie rozwiniętych ramionach i dłoniach. Rachmaninowa, szanowny kolego, grałem palcami. Niestety, nagranie ujawniło wszystkie słabości mojej gry. Zdziwiłbym się szczerze słysząc, że ktoś przyszedł na mój występ po raz drugi. Byłem zapewne jedynym pianistą na świecie zdolnym w stu procentach oddać wszystkie zmiany dynamiczne w szesnastkach. A gdzie podziewał się mój rzekomy nauczyciel, Presteron, gdy ja z impetem nacierałem na klawiaturę, by po chwili znienacka się przyczaić i ledwo muskać klawisze palcami, a zaraz potem huknąć ogłuszającym pasażem, gwałtownie przechodzącym w leniwy szmer tonów - przy czym powodowała mną skrajna ignorancja i chęć zadziwienia spoconej, kaszlącej widowni Salle Thierry? Gdzie wówczas był Presteron? Zaraz ci odpowiem: siedział za kulisami, liczył pieniądze i udzielał prasie wywiadów, w których skarżył się na mnie jako na wyjątkowo trudnego ucznia i podkreślał swój wielki udział w moich postępach. Z ostatniego koncertu, o którym przypomniała mi Twoja książka, zachowałem właściwie tylko jedno wspomnienie: obraz własnych dłoni, rozpiętych na klawiaturze do granic absurdu, i nagłą myśl, że zaraz rozerwą mi się palce. Przerwałem grę. Nie pomogło psykanie monsieur Presterona zza kulis. Siedziałem i patrzyłem na swoje ręce, a publiczność zza świateł rampy szemrała skonsternowana. Zaczynając raz jeszcze od początku (byłem, bądź co bądź, zaprogramowany do odtwarzania muzyki), poczułem mdłości. Dłonie ruszyły do akcji. Widownia ucichła. Własne palce wciąż wydawały mi się obce i bardzo kruche. Nagle usłyszałem, że wcale nie gram Rachmaninowa, jak to było w programie, tylko coś zupełnie innego: niestety, chyba Mozarta. Moje palce odtwarzały na klawiaturze swój pierwszy publiczny występ sprzed sześciu lat. W tym momencie znienawidziłem wszelką muzykę. Mozarta dograłem do końca, popisując się potrójnym tempem i dorzucając tu i ówdzie floriturę na okrasę; zatrzasnąłem klapę klawiatury i wybiegłem za kulisy. Prasa zareagowała na ten incydent typowo: ukazały się wzmianki o "chwilowych skutkach przetrenowania" młodego geniusza, co Presteron usiłował obrócić na swoją korzyść, oświadczając publicznie, że jestem opętany przez Szatana. Bzdura. Nigdy przedtem nie czułem się równie szczęśliwy i wolny. Twoja wersja zdarzeń, które nastąpiły bezpośrednio po wspomnianym koncercie, nie całkiem zgadza się z faktami. U Ciebie błądzę bez celu po ulicach Paryża, pogrążony w zamęcie myśli i rozpaczy - gdy tymczasem udałem się wprost do "Deux Magots", gdzie z przyjemnością wypiłem lampkę wina w towarzystwie Jean - Paula Sartre'a i jego towarzyszki, omawiając wpływ surowych warzyw na system trawienny filozofa. Zachodzę w głowę, czemu każesz mi noc po pechowym koncercie spędzić z prostytutkami, skoro nieco dalej informujesz swoich czytelników, że do dziewiętnastego roku życia pozostałem prawiczkiem (w rzeczywistości - do trzynastego, ale to nikogo nie powinno obchodzić). Z niejaką troską przeczytałem Twój opis mojej skromnej osoby w wieku lat szesnastu: Przez trzy tygodnie po kompromitacji na scenie Salle Thierry wałęsał się bez celu po najpodlejszych zaułkach miasta jak blady ślimak bez skorupy. Od piątego roku życia cierpiał na nadwagę, co nasiliło się wskutek zbyt wcześnie rozwiniętego pociągu do wina i słodyczy. I oto ten olbrzym, . Obdarzony olbrzymim talentem - niestety, zmarnowanym -błąkał się po paryskich ulicach kompletnie bez celu. Więc cechą ślimaków jest to, że się wałęsają i błąkają? Jak mogłeś napisać coś takiego w książce ilustrowanej fotografiami, na których prezentuję się ze wszech miar dziarsko i godnie? Że posturę mam potężną - to fakt, ale przecież, śmiem twierdzić, nie wstrętną dla oka; i nigdy nie błąkałem się kompletnie bez celu. Prawda wygląda tak, że w tamtym okresie najchętniej przesiadywałem w domu, przy fortepianie, grając na nim z lubością i napawając się rozkoszną myślą, że już nigdy nie będę musiał popisywać się przed publicznością. Monsieur Presteron zaskarżył moich rodziców o złamanie umowy - i wygrał sprawę. Nawet taki czarny charakter jak monsieur Presteron miewa odruchy współczucia: zapewne z litości umówił mnie na spotkanie z rodzicami Dawida Debrizziego. Dojrzewanie tego odruchu współczucia trwało trzy lata, których ja bynajmniej nie strawiłem na penetracji obskurnych zaułków w poszukiwaniu sensu życia między udami filles de joie, lecz zdobyłem tymczasem bakalaureat, miałem bowiem nadzieję znaleźć jakieś zajęcie z dala od fortepianu. Na spotkanie z państwem Debrizzi poszedłem ze szczerym zamiarem odrzucenia ich oferty bez względu na jej atrakcyjność. Nie przewidziałem, jak wielkie wrażenie wywrze na mnie mały Dawid. - Zostawiam panu wolną rękę, byleby nie grał pan z nim w szachy - powiedziała mi madame Debrizzi. Jak wiesz z własnego doświadczenia, Geoffreyu, przy szachownicy dokonuję cudów. Mając lat kilkanaście, dochody czerpałem w znacznej mierze z rozgrywek szachowych ze znajomymi, których stan kasy znacznie przewyższał ich umiejętności w tej grze. - Więc Dawid potrafi grać w szachy? - zdziwiłem się uprzejmie. - Mąż go nauczył, a raczej wyzwolił w nim naturalne skłonności, rok temu. - Ja też czasami grywam - odparłem, dmuchając lekko na opuszki palców. - Może chwila przy szachownicy pomogłaby nam przełamać pierwsze lody? Madame Debrizzi westchnęła z rezygnacją. - Będzie się z panem tylko bawił. To rzekłszy, poprowadziła mnie z kuchni, gdzie odbywaliśmy rozmowę wstępną z dala od uszu Dawida, do "salonu muzycznego". Kamila Debrizzi spodobała mi się od razu, bo zawsze miałem słabość do dużych kobiet o inteligentnych twarzach. Już wówczas, gdy Dawid miał pięć lat, był w jej twarzy ten lekki obrzęk i wyraz skrajnego wyczerpania, nasilający się z latami wprost proporcjonalnie do nakładów czasu i cierpliwości, jakich żądał od niej syn Dawid. Kamila miała urodę ofiarnej nauczycielki z powołania. (W Twoim opisie przypomina raczej woźną albo sprzątaczkę; zdaje mi się, że ze swoich salonowych wyżyn postrzegasz większość ludzi na poziomie służby). Rodzice często wpadają w panikę, gdy ich pociechy zdradzają niezwykłe uzdolnienia, ale Kamila i to przyjęła z typowym dla siebie spokojnym znużeniem. - Kto tam gra? Czy to Dawid? - spytałem idąc za nią przez hol (odgłosy nieco "przegrzanej" interpretacji Beethovena dotarły do mnie już wcześniej, gdy siedzieliśmy w kuchni). - Tak sądzę. Chyba że babcia dostąpiła objawienia talentu - odparła Kamila. - Niesamowite - pochwaliłem. - świetnie brzmi. Przypuszczasz może - a nawet na pewno, o czym świadczy Twój bełkotliwy, półtorastronicowy opis mojego pierwszego spotkania z Dawidem - że jako "eks - cudowne dziecko" nie byłem skłonny do ulegania łatwym zachwytom nad małym geniuszem. Jakże się mylisz! Nawet Kamila, która ten cud wydała na świat i wykarmiła własną piersią - nawet Kamila, która słuchała jego popisów częściej pewnie niż miała na to ochotę - stanęła w drzwiach "salonu muzycznego" jakby jej dech zaparło, bo Dawid był taki mały, a muzyka, którą grał - taka wielka. Pamiętam, z jakim niedowierzaniem patrzyłem na jego cienkie rączki i delikatne paluszki: wydawało mi się, że nawet przy użyciu całej swej siły nie powinien wydusić brzmienia z pojedynczego klawisza. A on tymczasem siedział sobie swobodnie (zdążył już dostatecznie urosnąć do gry na siedząco, chociaż pedału dosięgał dzięki specjalnie zamontowanej przystawce) i gładko pokonywał potężne pasaże ostatniej sonaty fortepianowej szalonego Ludwiga. Dostrzegłszy nas w drzwiach, przerwał w pół frazy i okręcił się na stołku, żeby grzecznie powiedzieć dzień dobry. Rozwodzisz się nad jego nadzwyczajną urodą, ale i ja muszę przyznać, że trudno ją oddać w dwóch słowach. Nawet rodzona matka rozpływała się na widok Dawida, czy to przy pianinie, czy bez pianina. - Umie pan grać w szachy? - zapytał. - Owszem. - świetna myśl, Dawidzie. Kamila uczyniła dokładnie to, co W twoim ojczystym języku wyraża zwrot "wydać jęk zgrozy". Dawid zeskoczył z obrotowego taboretu i skierował się w przeciwległy kąt pokoju, ku szachownicy rozłożonej na niskim stoliku. Zauważyłem, że układ figur i pionów potwierdza jego sromotną klęskę w ostatniej partii. - Może pan sobie wybrać kolor - rzekł do mnie, rozstawiając strony do nowej gry. - Wybieram czarne. - Zdjąłem marynarkę i spytałem, czy wolno zapalić. Gdy podwijałem mankiety koszuli, Dawid odwrócił planszę czarnymi do mnie i przeniósł pierwszego piona na pozycję E -4. - Zrobię kawy - oświadczyła Kamila i znowu westchnęła. - Widzę, że to potrwa. Nie wszyscy wielcy pianiści są wielkimi szachistami, i vice wersa, lecz śmiem twierdzić, że to tylko z braku czasu na ćwiczenie obu tych dyscyplin jednocześnie. Co do mnie, to po wspomnianym... odejściu w stan spoczynku, gdy zacząłem więcej energii umysłowej poświęcać szachom, stwierdziłem, że gra bardzo skutecznie karmi się potencjałem intelektualnym kierowanym uprzednio na zapamiętywanie fraz muzycznych. Natomiast Dawid - pięciolatek hojnie obdarzony podwójnym talentem, a przy tym wolny od wszelkich innych zajęć - Dawid grał w szachy naprawdę jak mało kto. Zanim Kamila wróciła z kawą, zdążyłem rozluźnić krawat, wypalić trzy papierosy i wplątać się beznadziejnie w rozgrywkę tak karkołomnie zawiłą, że z najwyższym wysiłkiem zdobyłem się na uprzejmy uśmiech w momencie odbierania filiżanki. Do pewnego ruchu krzepiłem się myślą, że mały Dawid Debrizzi rozgrywa mój szczególny wariant otwarcia według klasycznych reguł, gdyż zapewne spotkał się z nim przypadkiem w swojej ostatniej partii. Byłem pewien, że złapię go w wielokrotnie sprawdzoną pułapkę nietypowego ruchu. Nabrałem otuchy widząc, że Dawid zakłada nogę na nogę i zastanawia się nad moim posunięciem -wcześniej bowiem reagował bez wahania, a nawet, kiedy ja mozoliłem się nad dalszą strategią, pozwalał sobie na kartkowanie sztywno oprawionych zbiorów nut. Wkrótce miałem się przekonać, że był to jego sposób uczenia się muzyki na pamięć. Nie muszę tu chyba dodawać, że mistrzostwo szachowe Dawida obrosło w końcu legendą [której nie przysłużyłeś się lekceważącą charakterystyką jego gry jako "karygodnie nonszalanckiej"). W tamtej pierwszej partii rozbroił moją pułapkę w dziesięciu ruchach, bijąc mnie w dwudziestu ośmiu ruchach. Spytałem, czy nie zechciałby dla odmiany pograć na pianinie. Nim zasiadł do klawiatury, podał mi rękę i z przejmująco dojrzałym spojrzeniem prosto w oczy podziękował za "jedną z najlepszych partii, jakie rozegrał w życiu". Niewątpliwie masz słuszność pisząc, że rodzice Dawida wybrali mnie - via. Monsieur Presteron - raczej przez wzgląd na moje koneksje towarzyskie niż na kwalifikacje do nauczania wybitnie zdolnej dziatwy. Muszę jednak z całą skromnością dodać, że moja sławetna już podówczas kompromitacja, szeroko omawiana w kręgach ekspertów od cudownych dzieci, niewątpliwie natchnęła ich nadzieją, że właśnie ja potrafię uchronić Dawida przed podobnym losem. Mój przypadek roztrząsała prasa muzyczna i naukowa. Opisywano syndrom ochrzczony moim nazwiskiem i bezskutecznie czekano na kolejne jego ofiary. [Mądrze uczyniłeś pomijając ten zagmatwany wątek w swojej książce, ale czy nie nazbyt lekceważąco zbywasz fakt mego zejścia ze sceny frazesami "kryzys moralny" i "atak psychosomatycznego artretyzmu"? To język taniej propagandy. Wierz mi, że kilkunastolatek, który wychodzi na scenę grać Rachmaninowa i rejteruje w panice, porażony wizją własnych dłoni eksplodujących na klawisze gejzerem krwi, ma wszelkie powody, by nie kontynuować kariery.) Zdeprymowany porażką w szachach, stałem przy pianinie i słuchałem popisów Dawida, starając się usilnie zachować pozory błogiego opanowania. Poprosiłem go, żeby zagrał coś z nut - tylko po to, by doszukać się śladu niedoskonałości - ale w tym domu nie było ani taktu muzyki, którego Dawid nie znałby na pamięć. Gdy skończył grać, zapytałem, czy chciałby, żebym dawał mu regularne lekcje. Uśmiechnął się, kiwnął głową i powiedział: - Pogramy sobie częściej w szachy. I z impetem rozpoczął kolejny utwór. Matkę Dawida odnalazłem w kuchni, gdzie, zajęta gotowaniem, gawędziła z teściową. Oznajmiłem, że byłbym szczęśliwy, mogąc uczyć jej syna. Zdawałem sobie sprawę z tego, jakim grubiaństwem byłoby targowanie się o gażę wobec trudnej sytuacji materialnej państwa Debrizzich i znanej powszechnie zamożności mojej rodziny, zgodziliśmy się więc szybko na symboliczną pensję tygodniową, przy czym, na mocy milczącego porozumienia, miałem na każdą lekcję przychodzić z jakimś żywnościowym podarunkiem. Wróciłem następnie do pokoju muzycznego, chcąc się pożegnać z Dawidem, jednak nie zdobyłem się na zakłócenie subtelnej interpretacji jednego z Intermezzów Schumanna. *** Daję się wciągać szczegółom, gdy tymczasem jedynym celem tej pisaniny jest polemika z materią twojej biografii. Cierpliwości. Jeszcze tylko parę punktów i przechodzę do Twojego "Rozdziału drugiego". Oddany w ręce nowego, niedojrzałego nauczyciela, Dawid zaczął po pewnym czasie zdradzać znużenie muzyką i coraz częściej zbaczał na obszar muzycznego eskapizmu. Owocem tego były wulgarne parodie Chopina, którymi się nieraz przede mną popisywał. Więc to ja mam być winien skłonności Dawida do żartów! Ja, który poczytywałem sobie za osobisty sukces, że Dawid od czasu do czasu daje się namówić na wykonanie utworu w przepisanej tonacji? Spójrzmy prawdzie w oczy, Geoffreyu: jeszcze nie było na tym świecie dziecka obdarzonego takim talentem transpozycyjnym, jakim dysponował Dawid. Tylko konserwatywne uprzedzenie każe Ci krytykować jego upodobanie do zmiany tonacji jako "niemuzyczne" i "bluźniercze". Prawda wygląda tak, że mały Dawid miał w nosie kanony muzyczne, tak samo jak klasyczne gambity szachowe - interesowała go tylko i wyłącznie wygrana. Powiedział mi, że ćwiczy dwie do trzech godzin dziennie, ale przypuszczam, że grał o wiele więcej. Początkowo nasze lekcje trwały godzinę, trzy razy w tygodniu, a więc w żadnym razie nie objąłem z dnia na dzień posady "stałej niańki", o co pomawiasz mnie w swojej biografii. Spotykaliśmy się, gdy rodzice Dawida byli w pracy. Ponieważ babka Debrizzi nade wszystko ceniła ciszę i spokój, lekcje nasze sprowadzały się do szybkiej partii szachów (w której Dawid załatwiał mnie czysto i bezwzględnie, jak weterynarz wściekłego psa) i pogawędki o muzyce, którą Dawid przetrawił w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin. Przechodził "fazę gąbki": okres żywiołowej nauki i eksperymentowania. Nie mam wątpliwości, że jego rodzice chcieli ode mnie w gruncie rzeczy tylko jednego: abym uczulił ich na każdy dostrzeżony sygnał szaleństwa syna - nie wątpili bowiem, że takiemu geniuszowi musi towarzyszyć skłonność do obłędu. Obserwowałem Dawida bardzo pilnie, lecz nie dostrzegłem oznak niezrównoważenia - jeśli pominąć sadystyczne odruchy przy szachownicy. Ojciec Dawida, Henryk, był z zawodu drukarzem, o czym napomykasz chyba tylko dla podkreślenia, w jakiej dziedzinie nie dopuścił się zdrady ludzkości na rzecz nazistów. Próbuję wyobrazić sobie Ciebie w gabinecie w Dollsworthy, jak kaligrafujesz albo piszesz na maszynie, bądź dyktujesz sekretarzowi passus o postawie ojca Dawida podczas wojny. Nigdy się nie wzdragałeś przed frazesami, to wiem dobrze, ale skoro już wysmażyłeś te bzdury o waleniu podkutych buciorów o bruk, to czemu nie poszedłeś na całość i nie wspomniałeś o "chmurach gromadzących się nad Europą"? A może wykorzystałeś ten komunał w poprzedniej książce? To fakt, że mnie myślenie metaforyczne zawsze sprawiało trudność. Podkute żołnierskie buciory waliły o paryski bruk. Francuskie drukarnie skwapliwie tłukły plakaty, które dziś, wystrzępione i pożółkłe, zdobią ściany muzeów zła po całym świecie. Pisząc o braku dowodów udziału Henryka w tym niemoralnym szaleństwie, wynosisz go niemal do chwały bohatera. Moja rodzina ma u Ciebie mniej szczęścia. Uczyniłeś co w Twojej mocy, by wciągnąć nasze nazwisko na listę hańby, rozważając, co mógł i czego nie powinien był czynić mój ojciec dla ukrócenia, a może odwrócenia, "fali (miejże litość!) zła". Nawet ja padam ofiarą Twego potępienia, chociaż przyszedłem na świat dopiero w roku 1942, i to raczej pod koniec. Uważasz, być może, iż sama zdolność mojego ojca do poczęcia potomka w latach okupacji wystarczająco dowodzi, iż wiódł on wygodnickie życie gdy dokoła hitlerowscy rzeźnicy uprawiali swój krwawy proceder et cetera. Prawdą jest, że naziści traktowali naszą rodzinę serdecznie; możemy jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że serdeczność ta nie zawsze była wzajemna. Widząc, jakie korzyści ciągniesz z Krzyża Walecznych, którym pośmiertnie odznaczono Twego dziadka, przestałem się jednak dziwić Twojej widomej wierze w dziedziczność winy. Zauważ, że Francuzi na ogół niechętnie dyskutują temat kolaboracji, nawet ci, którzy zachowywali się wystarczająco bohatersko - lub samobójczo - by zasłużyć na dobrą opinię w oczach Anglików. Twoja książka zdaje się lansować tezę, iż o co najmniej przyzwoitej postawie z czasu okupacji świadczyć może jedynie obecność nazwiska danej osoby na którejś z licznych tablic pamięci, przyśrubowanych do murów paryskich kamienic pod nagłówkiem: Ici est tombe... Naprawdę o to ci chodzi? Obsmarowawszy moją familię - i oszczędziwszy Dawidową - spieszysz zakończyć "Rozdział pierwszy", aby Twój ulubiony zaimek w pierwszej osobie liczby pojedynczej mógł powrócić na stronice książki. Udało Ci się obudzić w czytelnikach obawę, iż Dawid wpadł w szpony oszalałej nazistowskiej szajki, dążącej do zniszczenia go. Nie myśl, że przeoczyłem pedofilskie aluzje, jakie do mnie czynisz, pisząc o "zauroczeniu ubóstwianym Dawidem". O moim krótkim epizodzie matrymonialnym nie wspominasz, jak rozumiem, aby nie zanudzać oddanych Ci wielbicieli. Zapewne opowieść o śmierci Jacqueline w moich ramionach blednie wobec najdrobniejszego podejrzenia o napastowanie nieletnich. Rozdział drugi W życie Dawida Debrizziego wkroczyłem ponownie tuż po jego dziewiątych urodzinach. Za sobą miałem dość nudny dwuletni okres odkrywania, że nie nadaję się do kariery politycznej. Już nigdy więcej nie miałem zdradzić muzyki i literatury. Fałszywej skromności tego oświadczenia nie docenią tylko ci nieliczni, którzy nie czytali noty na okładce Twojej książki - dowiadujemy się z niej bowiem, że mając niespełna trzydzieści jeden lat, omal nie wysadziłeś z fotela pewnego ministra. Szkoda, że Ci się nie powiodło; wielka szkoda. Pomyśl, jak wiele zostałoby zaoszczędzone Dawidowi i mnie. Ale oto nareszcie oficjalnie wkraczam na scenę Twojego "Życia": Pierre Marie La Valoise - krzepki abnegat wzrostu dobrze ponad metr osiemdziesiąt, o ruchach zdumiewająco nerwowych jak na takiego olbrzyma... potężny w barach, dłonie jak bochny... wielkie zamiłowanie do wina... ekscentryczny ubiór... wiecznie ponura mina - wyraz, jak można mniemać, szoku po jakże nagłym zakończeniu kariery koncertowej... ani chwili nie usiedział spokojnie... nieustannie snuł peany o postępach Dawida... dumny jak świeżo upieczony ojciec. A wszystko to dla lepszego kontrastu z Tobą, Geoffreyu. Jak elegancko prezentujesz się w scenie spotkania ze mną w domu mego ojca ("podrzędna kafejka"?), usadowiony na trawie w wonnych podmuchach wiosennego wietrzyku ("stęchła kawa w oparach dymu gauloise'ów"?), z widokiem na zatrudnionych przez ojca ogrodników, dokonujących cudów w swojej sztuce ("przekrzykując prostackie pogwarki robociarzy z malinowymi nosami"?). Przypuszczam, że gdybyś, zgodnie z prawdą, przedstawił mego ojca jako właściciela nie tak znów małej posiadłości ziemskiej i przedsiębiorcy, zburzyłoby to Twój misterny piedestał wyższości wobec politowania godnych Francuzików. Dość nachalnie sugerujesz, że gra Dawida "poprawiła się" - a mówiąc ściślej, osiągnęła w błyskawicznym tempie tak zawrotne wyżyny, że co tydzień odrzucaliśmy zaproszenia z co najmniej pięciu krajów na męczące koncerty jakby rodem z gabinetu osobliwości - i to nie dzięki, lecz wbrew moim staraniom. Chociaż szczerze Cię wówczas podziwiałem, nie mogłem nie poczuć się urażony stylem, w jakim przejąłeś kontrolę nad, jak to mówisz, "trajektorią" rozwoju Dawida, nie pytając mnie w ogóle o zdanie. Imponowałeś mi pewnością siebie i rozumiałem, że masz do niej prawo; kwestionowałem jednak Twoje motywy. Dlaczego - zadawałem sobie pytanie - tak wybitny człowiek muzyki (bo nie znajdowałem pojedynczego słowa na określenie wszystkiego, czym byłeś: pianistą - amatorem, dyrygentem, kompozytorem, krytykiem, mecenasem sztuki, osobistym przyjacielem największych mistrzów) decyduje się tracić swój cenny czas na dawanie lekcji dziecku o nie potwierdzonym talencie? Tu korci mnie freudowska penetracja głębokich zakamarków Twojej jaźni - jej żargon poznałem dość dobrze dzięki ustępom, w których popisujesz się "czytaniem w myślach" Dawida - lecz wolę tę zagadkę rozwiązać najprościej: potrzebowałeś genialnego protege dla poprawienia własnego obrazu w świecie muzycznym i towarzyskim. Wygodniej byłoby mi wyłożyć kawę na ławę, pomawiając Cię o erotyczne zauroczenie Dawidem,, a jednak, pomimo Twych burzliwych doświadczeń z wczesnych lat szkolnych, nigdy nie potrafiłem uznać Cię za pospolitego pedofila. Przeczuwałeś po prostu, że Dawid wykona mistrzowski skok w odmęty sławy i chciałeś zanurkować razem z nim. Co do mnie, to, pogrążony w zrozumiałej niepewności, odczułem nie tyle złość na Twą brutalną ingerencję, co zwyczajną ulgę na wieść o tym, że zgodziłeś się zatrzymać mnie przy Dawidzie jako nauczyciela "na co dzień". Pieniądze, które słałeś jego rodzicom, nie poszły na marne. Talent Dawida, dojrzał pod moją nieobecność. Chłopiec coraz rzadziej pozwalał sobie na psikusy przy klawiaturze; nabrał szacunku dla instrumentu. Z radością stwierdziłem, że nabył też wrażliwości i słownictwa pozwalającego na werbalną - a nie tyLko manualną - interpretację subtelnych, abstrakcji. Tych niuansów muzyki, którą obaj kochaliśmy. Niestety, nie umiałem się w równym stopniu zachwycić jego ówczesnym mentorem, Pierrem Marie La. Valoise. Zdawał się mieć na chłopca niebezpieczny wpływ i zachodziłem w głowę, czemu rodzice Dawida już dawno z niego nie zrezygnowaLi. Wszystko, co usłyszałem o jego sławetnej porażce sprzed sześciu czy siedmiu lat, pogłębiło moją nieufność wobec tej nieokrzesanej i nie budzącej zaufania postaci. Obraz ten pogorszyło moje ponowne spotkanie z La Valoisem w Paryżu, gdy przekonałem się, jak nisko upadł w rozwiązłości i moralnej degrengoladzie. Czyżbyś miał na myśli Gretchen i Hildę? Przyznam, Geofreyu, że ranisz mnie głęboko. Rozsądek każe mi wierzyć, żeś napisał te słowa tylko po to, aby w późniejszych rozdziałach móc mnie winić za to, że Dawid zszedł na sercowe manowce. Mimo to nie mieści mi się w głowie, że mogłeś nazwać mnie "degeneratem" tylko na podstawie odkrycia, że utrzymywałem związki z dwiema kobietami naraz. Ja tymczasem przeżywałem akurat udręki pierwszej fazy żałoby po zmarłej narzeczonej, Jacqueline. Należy mi się chyba odrobina szacunku. Pamiętam jak dziś: zjawiłeś się u mnie w Paryżu z propozycją posady, którą już piastowałem. Pamiętam twoją dłoń wyciągniętą na powitanie, wytworne tweedy, które miałeś na sobie, błysk ciekawości w oczach na widok nieoczekiwanego przepychu mojego domu i szok, gdy do pokoju wpadły rozbawione Gretchen i Hilda, dyszące aurą (przynajmniej dla Twego czułego nosa) skrajnego zepsucia. - Nie do wiary - powtarzałeś raz po raz. - Nie do wiary. Na pewno uznałeś, że masz oto przed sobą klasyczny przykład żabojada rozmiłowanego w trójkątach męsko - damskich. Podejrzewam - chyba już wówczas, przed laty, to podejrzewałem - że poziom twoich doświadczeń erotycznych oscylował w okolicy zera lub niżej. Wiem, że w Anglii takie zjawisko jest możliwe. Lecz nawet nie przemknęła mi przez głowę myśl, że możesz potępiać moje układy z damami. Ja czułem się w tych układach wyśmienicie - to jest, wyśmienicie jak na mężczyznę pogrążonego w nieustannej żałobie. Nie wiem, czy poprawi Ci samopoczucie wiadomość, że Gretchen i Hilda były rodzonymi siostrami. - Nie do wiary - powtórzyłeś po raz kolejny. Potem wyraziłeś pochlebną opinię o moim fortepianie i spytałeś, czy nadal grywam. - W zasadzie nie - odparłem tonem sugerującym, że jest dokładnie na odwrót. Nie mogłeś oderwać oczu od Gretchen i Hildy, które były Niemkami - tak jest! - i być może już wówczas układałeś w myśli frazy o dziedzicznych skłonnościach mojej rodziny do kolaboracji, spisane i opublikowane w ćwierć wieku później. Wyszliśmy na ulicę. Panowała piękna pogoda. Po drodze do domu Dawida prowadziliśmy zdawkową pogawędkę. Był rok 1965 - wymarzony dla ludzi śledzących wydarzenia polityczne. Omówiliśmy nadchodzące wybory prezydenckie, którym byłem przeciwny - w owym czasie byłem z gruntu przeciwny wszelkim wyborom. Liczyłem raczej na to, że de Gaulle koronuje się na cesarza jeszcze przed nowym rokiem. (Koniec końców, rodzina moja jakoś przeżyła demokrację.) Co do Ciebie, pamiętam, nie tryskałeś optymizmem: niedawno uczestniczyłeś w pogrzebie sir Winstona Churchilla. Wspominasz w swojej książce o tym dziejowym wydarzeniu i o paru innych smakowitych szczegółach z epoki, abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, jak świetnie jesteś skoligacony. Tymczasem przesadny weryzm opowieści sprawia, że błędy merytoryczne stają się tym jaskrawiej widoczne dla znającego się na rzeczy czytelnika. Dziś, patrząc wstecz, rozumiem, że moja postawa życiowa i układy osobiste napawały Cię wstrętem. Wówczas jednak nie dostrzegałem twojej dezaprobaty: byłem szczęśliwy spacerując ulicą w towarzystwie młodego lwa (nie wiem zresztą, czy utożsamiałeś się z lwem - może z jakimś innym stworzeniem). Moje, jak je uparcie nazywasz, "załamanie nerwowe" w niczym nie osłabiło entuzjazmu, jaki żywiłem dla muzyki, tak w osobach jej wykonawców, jak i mecenasów. Oto poznałem wykonawcę i mecenasa w jednej osobie. Myślałem, że jeśli wszystko dobrze się ułoży, zyskam nową rodzinę, z Dawidem w roli przyjaciela i kontynuatora mojej niedoszłej kariery muzycznej i Geoffreyem w roli uwielbianego mistrza. Udało mi się wcisnąć w ten schemat nawet Gretchen i Hildę - albo ich zmienniczki. Jak na człowieka o wypalonym sercu, byłem niesamowicie szczęśliwy. Dawid powitał nas przy furtce na podwórze. Jeszcze nie zdążył zdjąć szkolnego mundurka. Tobie uścisnął dłoń, dojrzale, po męsku, jak to miał w zwyczaju, mnie zaś objął serdecznie, czym od pewnego czasu zastąpił dziecinne całusy (w trzy lata później zaniechał i obejmowania, poprzestając na bardziej godnym mężczyzny spojrzeniu w oczy). - Pamiętasz pana Flyncha? - zagadnąłem go, gdy we trzech wchodziliśmy po schodach. - Od zamachu na prezydenta - odparł Dawid. - No właśnie. Doskonale - pochwaliłem go. Byłeś wyraźnie zdziwiony tą wymianą zdań, do chwili gdy Ci przypomniałem datę pierwszego spotkania z Dawidem. Rozsiedliśmy się w salonie muzycznym, gdzie Greta -babka Dawida - podała nam kawę. - Pan Flynch rozmawiał z twoimi rodzicami - objaśniłem Dawidowi, który przysiadł na obrotowym stołku, tyłem do pianina, i przyglądał się pilnie obrazowi klęski na szachownicy. - Uważają, że wiele byś skorzystał przy takim nauczycielu. "Nauczyciel" to tutaj niezbyt właściwe słowo, prawda, panie Flynch? Warsztaty z mistrzem - tak raczej należałoby nazwać ten rodzaj lekcji. Jak najszerzej pojęta nauka i opieka. Dawid spiorunował mnie wzrokiem spod przymrużonych powiek. - Ty już mnie nie chcesz uczyć? - Przeciwnie - zapewniŁem go. - Nasza praca ma być podobno kontynuowana bez żadnych zmian. Pan Flynch po prostu... - Pan pozwoli, że sam wyjaśnię - przerwałeś mi po francusku. - Przychodzi czas, gdy trzeba będzie zważyć wszelkie względy przeciw normalnej kontynuacji... - (Dawid myślał, że chodzi o krytykę kontynuacji) -... twojej edukacji pozamuzycznej. Dawid parsknął śmiechem, zasłaniając usta. - Nie bardzo rozumiem - przemówił piękną angielszczyzną. - Może spróbowałby pan we własnym języku? Pamiętaj, Geoffreyu, że Dawid szalenie lubił się bawić. Przez cztery lata jedną z naszych wspólnych zabaw było mówienie po angielsku przez cały czas". Tak samo bawiła " się kiedyś ze mną moja macocha - Amerykanka. Nie ma drugiej równie pożytecznej zabawy. Dawid już wtedy mówił płynnie po angielsku, chociaż w "Rozdziale czwartym" całą zasługę za jego lingwistyczne sukcesy przypisujesz sobie. To wyjaśnia nieobecność powyższej, jakże ważkiej, rozmowy w Twojej książce. Powtórzyłeś wcześniejszą argumentację za skupieniem się na edukacji muzycznej, zgrabnie wplatając w nią niby to mimowolne napomknienie o występach przed publicznością. - Czemu się chmurzysz, Dawidzie? - zapytałeś. Dawid potarł kolana czarodziejskimi dłońmi i zerknął na mnie, jakby prosił o zgodę na wyrażenie własnej opinii. Oczami dałem mu znak, żeby mówił śmiało. - Kiedy miałbym wystąpić pierwszy raz? - Ja... tego... - byłeś wyraźnie zaskoczony -... to znaczy, jeśli nie... Naprawdę jeszcze nigdy nie występowałeś? - Pan nie wiedział? - włączyłem się. - Reputacja Dawida opiera się w całości na amatorskich, domowych nagraniach. Te, których pan słuchał, też się do nich zaliczają. Przez chwilę miałeś taką minę, jakbyś zamierzał oskarżyć małego Dawida o oszustwo, jednak w porę ugryzłeś się w język. - Rozumiem - przemówiłeś odzyskawszy opanowanie. -Scena cię trochę peszy; trema, tak? - Chyba tak - potwierdził Dawid. - Tak. Bez trudu odgadłem, co wyraża twoje piorunujące spojrzenie: myślałeś, że metodą prania mózgu wpoiłem Dawidowi własną chorobę tremy - jeżeli tremą nazwać można atak halucynacji w trakcie publicznego występu. To prawda, że raz czy dwa odradzałem Dawidowi występy w recitalach, lecz nigdy, przenigdy, nie napomknąłem, że występów należy się bać. Po prostu nie widziałem powodu, aby wystawiać dziecko na pokaz przed tłum obcych gapiów. Uważałem, że jeszcze przyjdzie na to czas; mnóstwo czasu. Ty jednak nie darowałeś sobie okazji. W "Rozdziale drugim" czytamy: Nie ulegało dla. Mnie wątpliwości, że La. Valoise już zdołał zaszczepić w Dawidzie Debrizzim Lęk przed sceną., Którego pokonanie miało trwać miesiące, jeśli nie lata. Naprawdę nie zrobiłem w tym czasie nic dobrego? - Nie ma pośpiechu - powiedziałeś, wyciągając rękę, żeby poklepać dłoń Dawida. - Zamienimy teraz dwa słowa z twoimi rodzicami. Jeśli wierzyć fragmentom twojej książki poświęconym temu okresowi z życia Dawida, to spadłeś na Paryż jak tornado, porwałeś chłopca i przeniosłeś go wprost na scenę Salle Thierry - tę samą, która była miejscem mojego ostatniego, poronionego koncertu. W rzeczywistości - o czym doskonale wiesz - minął tymczasem burzliwy rok. *** Ponieważ znam zdarzenia tego roku, jestem w stanie zrozumieć, że pomijasz go, przenosząc akcję skrótem wprost na pierwszy koncert Dawida, którego byłeś "menedżerem". Do dziś nie wiem, w jakim stopniu znałeś prawdę, pozwól zatem, że Cię oświecę w imię dawnych, dobrych czasów. Dawid niebawem w wystarczającym stopniu upewnił Cię, że nie jest hochsztaplerem i umie grać cały repertuar, który Ci przedstawiłem, a nagrania, które od nas dostałeś, są autentyczne. Po zweryfikowaniu jego reputacji zabrałeś się do usuwania mnie ze sceny. Możliwe, że na 'Twoim miejscu postąpiłbym podobnie, Ty jednak uciekłeś się do metod prymitywnych i podstępnych, kierując się wstrętem, jaki w Tobie obudził pobieżny rzut oka na moje życie prywatne. Przez dwa czy trzy miesiące grałeś na zwłokę, knułeś plany, zawiązywałeś intrygę. Zachowywałeś się jak złośliwy sztubak z prywatnego gimnazjum. Na początek wynająłeś mieszkanie o cztery przecznice bliżej domu Dawida niż mój apartament. Pobyt za granicą wyraźnie służył twojej reputacji w Wielkiej Brytanii. Zaczynałeś zbierać materiał do [okropnej, ale wyróżnionej nagrodą krytyków) biografii Faurego, "Wyprawa w krainę Faure", stanowiącej oficjalny powód Twego pobytu w Paryżu. Wobec mnie udawałeś przyjaciela; tak samo zresztą jak wobec Gretchen i Hildy - chociaż kiedy na Twoich oczach zastąpiły je Anita i Gabriela, nawet nie zauważyłeś zmiany. Dalej tak samo szczerzyłeś zęby na ich widok. Przypomnij sobie, Geoffreyu; przypomnij sobie dobrze, jak się zachowywałeś, jak wyglądałeś, jakie myśli krążyły po Twojej, młodej jeszcze głowie. Ciekawe, jak - zadaję sobie dzisiaj to pytanie - może się czuć osobnik zamknięty w duszy i ciele trzydziestodwu-letniego domniemanego prawiczka? Domniemanie to opieram wyłącznie na Twoim zachowaniu w towarzystwie dziewcząt. Gdybym nie miał skrupułów - a więc, gdybym był bardziej podobny do Ciebie - w mojej "Śmierci Dawida Debrizziego" znalazłoby się wiele barwnych ustępów potwierdzających tezę o Twoim niedoświadczeniu - a raczej o kompletnym braku doświadczenia - w sprawach seksu. Gotów byłbym (niesłusznie) tłumaczyć to w całości TWoim angielskim pochodzeniem - tak jak Ty mój zgoła pospolity i całkiem przyzwoity styl życia określasz po prostu "francuskim". Lecz wolałem przyjąć typowe w takich razach usprawiedliwienie faktem, że od chwili opuszczenia objęć niańki całe dzieciństwo i młodość spędziłeś w szkołach i instytucjach męskich. Dlatego kobiety działały na Ciebie paraliżująco. Zaiste - mówię głośno do siebie -przedziwny to styl życia dla młodego muzyka. twój plan zakładał zniesławienie mnie w oczach rodziców Dawida przez odkrycie przed nimi całej ohydy mojej rzekomej rozwiązłości. W tym celu obmyśliłeś spotkanie na drinka u mnie w domu, na które bez uprzedzenia przyprowadziłbyś całą trójkę Debrizzich. Chciałeś udać, że po prostu zapomniałeś napomknąć mi o tej drobnej atrakcji wieczoru. "Jesteś pewien, że o tym nie wspomniałem?", miałeś mnie spytać w drzwiach z niewinną miną. Nie wątpię, że - gdyby plan ten wypalił zgodnie z twymi oczekiwaniami - Henryk i Kamila zdumieliby się wielce widząc, jak mieszkam i żyję; nie dlatego, że skłonni byli potępiać młodzieńca z dużym mieszkaniem za udzielanie gościny przyjaciołom (i przyjaciółkom), lecz dlatego, że nigdy nie podejrzewali mnie o pławienie się w takim luksusie. Czy z tej racji zrezygnowaliby ze mnie jako nauczyciela i towarzysza Dawida - to już zgoła inne pytanie. Sam wszakże często powtarzasz w swojej książce, że Francuzi są z gruntu liberalni, a ich reakcje - nie do przewidzenia. Tego się jednak nigdy nie dowiemy, ponieważ Dawid niebacznie zdradził mi Twój chytry plan. Jakkolwiek z natury nie jestem mściwy, uznałem, że muszę Ci dać nauczkę na przyszłość. Odbyłem naradę z Anitą i Gabrielą: postanowiliśmy obrócić ostrze planu przeciwko Tobie. Zaintrygowane hipotezą o twoim dziewictwie, dziewczęta przyjęły ten motyw za oś centralną naszych działań. Nie lubię się podszywać pod cudze zasługi, oświadczam więc, że to, co się stało, zawdzięczać należy przede wszystkim Anicie i Gabrieli. Ja chciałem tylko zrobić Ci na złość; one były prawdziwie okrutne. Poza tym, jestem pewien, że uwodzenie mężczyzn było dla nich za każdym razem sprawą honoru. Krótko mówiąc, nie musiałem ich długo namawiać. Przygotowałem tylko grunt, czyli udostępniłem mieszkanie i zatelefonowałem do Debrizzich, zmieniając termin ustalonego z nimi wcześniej przez Ciebie spotkania. Chciałem, żeby pojawili się u mnie w piętnaście godzin po twoim przybyciu. Dziewczęta zapewniły mnie, że wcześniej nie wyjdziesz. Zważ, że ryzyko zaufania tej prognozie dorównywało wysokiej stawce gry. Panienki były, musisz przyznać, śliczne. Anita - dorodna brunetka, zawsze skora do żartów - sama rozkosz. Anity było dużo. Gabrieli było znacznie mniej, za to w najlepszym gatunku. Pamiętasz Gabrielę, prawda, Geoffreyu? Wydatne usta, zaraźliwy śmiech i fizyczne uwielbienie dla Chopina -to Gabriela. Aranżowałem utwory na sześć rąk. Przysuwaliśmy sofę do fortepianu i graliśmy je we trójkę (ja siedziałem w środku. Urocze dziewczyny, naprawdę urocze; zawsze ciepło je wspominam. Jakie wspomnienia Ty z nimi wiążesz - nie śmiem dociekać. Zapewne przez te lata poświęciłeś sporo energii psychicznej na próby wyrugowania moich diabliczek z pamięci. Przyszedłeś punktualnie o umówionej godzinie, z bombonierką dla panienek i butelką wina dla mnie. Wiedziałem, że próbujesz uśpić naszą czujność. Oczywiście, zaproponowałem natychmiastowe otwarcie butelki. Ponieważ wielokrotnie wspominasz w swojej książce o mojej niepohamowanej słabości do wina, pragnę w imię prawdy historycznej nadmienić, że i Ty sam w owych czasach nie wylewałeś za kołnierz. Wraz z winem gładko przełknąłeś niechęć wobec Anity i Gabrieli: niebawem nie zważając na ich obecność, dyskutowałeś ze mną o przyszłości Dawida. Z uprzejmym uśmiechem słuchałeś natarczywych próśb Anity o "przesłuchanie". Gabriela tymczasem udawała nieśmiałą i czekała, aż sam ją poprosisz, żeby coś zagrała. Salon pewnie pamiętasz: przestronna marmurowa komnata, bósendorfer szokująco czarny na tle białych kolumn i posągów nimf, niewyczerpana obfitość jadła i napojów, serwowanych bez przerwy na obrotowych barkach przez obie dziewczyny. Nie wstydzę się przyznać, że żyło mi się naprawdę bardzo dobrze. Zachowywałeś się z każdą chwilą swobodniej. Gawędziliśmy o muzyce i innych przyjemnych rzeczach. Co parę minut ukradkiem zerkałeś na zegarek, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie spóźnialska familia Debrizzich przybędzie, by poznać prawdę o grzesznych kulisach mojego żywota. Nie traciłeś wiary w powodzenie swojej intrygi - aż tu nagle panienki, które wcześniej oddaliły się do dalszych komnat, wróciły do nas w szokujących strojach. Anita (a obaj pamiętamy, ile jej było) wystąpiła w tradycyjnym kostiumie do tańca brzucha, z autentycznym szmaragdem w pępku; natomiast Gabriela - słodka, wiotka Gabriela -ukazała się w piżamie eunucha, ciasno omotana nią w szczupłej talii; szła nie podnosząc oczu i pokornie kuląc ramiona. Włączyłem adapter. Anita puściła się w tany, pobrzękując miniaturowymi talerzami, przymocowanymi do palców. Gabriela stała skromnie z boku i wachlowała nas wielkim palmowym liściem, który przysłał jej szwagier Libańczyk. Zauważyłem, że budzą się w Tobie sprzeczne pragnienia: z jednej strony chciałeś, żeby rodzina Debrizzich wtargnęła natychmiast, wprost na tę barwną scenę, z drugiej zaś - życzyłeś sobie, by spektakl trwał bez zakłóceń, tylko dla twojej rozrywki. Bose stopy Anity klaskały o marmurową posadzkę w coraz szybszych obrotach przepysznego ciała. Gabriela trwała w kamiennej pokorze. Ja dolewałem wina. Znałem dziewczyny już parę dobrych miesięcy. Zżyliśmy się w szczęśliwą rodzinę. Gretchen i Hilda były już tylko miłym - choć nieco pospolitym - wspomnieniem. Z Anitą i Gabrielą chodziliśmy wszędzie we troje; obce nam były dąsy i nieporozumienia. Sam niebawem stwierdziłeś, że układ, który tak pochopnie nazwałeś niemoralnym i destruktywnym, jest w gruncie rzeczy bardzo przyjemny i zabawny. Świadomość tego dojrzewała w Tobie powoli - chociaż nie przestałeś popatrywać na zegarek - do chwili aż, całkiem już rozluźniony, pozwoliłeś się Gabrieli ustroić w przygotowany zawczasu turban i, zwracając się do mnie, zauważyłeś, że wieczór jest, jak dotąd, "wcale interesujący". Wybacz, że wdam się w analizę twoich erotycznych słabostek, lecz sam mnie do tego upoważniłeś, racząc brytyjską publiczność czytelniczą naciąganymi dywagacjami o stosunkach łączących mnie z Dawidem. Mam wrażenie, że wkroczyłeś w dojrzałość święcie przekonany, iż akt seksualny to coś, czego mężczyzna pragnie bardzo często, natomiast kobieta traktuje go na równi z, powiedzmy, dyzenterią amebową. Niemałym szokiem byłoby więc dla Ciebie odkrycie, że i Anitę, i Gabrielę szczerze podniecała myśl o pójściu z Tobą do łóżka. Muszę tu przyznać, że trochę Cię przereklamowałem - do tego stopnia, że dostrzegłem między nimi cień rywalizacji. Z przyjemnością obserwowałem na Twojej twarzy grę sprzecznych uczuć, skoro pojąłeś, że wieczór został zorganizowany specjalnie na Twą cześć. Anita przysuwała się coraz bliżej Ciebie w tańcu brzucha, który wykonywała bez wielkiej wprawy, za to z niemałym wdziękiem. Gabriela, mimo iż skrępowana skromnym kostiumem, wygrywała jak mogła swoją chłopięcość, i zdawała się mieć u Ciebie większe szanse. W zwycięstwo Gabrieli uwierzyłem, gdy zaczęła Cię karmić winogronami bez skórki. Obierała każdy owoc zębami, z wielkim namaszczeniem, obojętna na zawistne spojrzenia Anity spod nakrapianej złotem woalki, a obrany podawała Ci wprost do ust długimi jak u młodego mężczyzny palcami. W przerwach między jednym a drugim winogronem jej wielkie usta zastygały w niezmąconą linię skupienia i posłuszeństwa. - Czy życzy pan sobie, żeby Gabriela usiadła mu na kolanach? - spytałem, odkorkowując koniak. - Ależ nie śmiałbym... to nader... tak, proszę. Ku niekłamanemu rozżaleniu Anity Gabriela z miną czystej dziewicy zajęła miejsce na twoich kolanach. Przełknąłeś głośno haust koniaku, niezdolny oderwać wzroku od delikatnej jak owoc brzoskwini szyi Gabrieli. Anita przetańczyła z powrotem na środek pokoju, zakończyła popis i wyszła z miną pokonanej, by po chwili powrócić do nas w jednej z moich wyjściowych koszul. Oprócz koszuli nie miała na sobie nic więcej. Zawładnęły Tobą alkohol i chuć. Uznałeś, że na przyjście Debrizzich jest już stanowczo za późno - widocznie ktoś coś pokręcił. Mobilizując całą swą odwagę, pogłaskałeś meszek na karku Gabrieli. Krawat rozluźnił Ci się jakoś tak sam z siebie. Anita i ja siedliśmy do fortepianu i zaczęliśmy grać - pamiętasz co? - uwerturę do "Tannhausera", w mojej własnej transkrypcji na cztery ręce. Anita zawsze wybierała dolne rejestry, mnie pozostawiając całe wiolinowe efekciarstwo. Temat blach dudnił pod jej rosłymi, mocarnymi ramionami; pasma włosów lepiły się do spoconych policzków. Z fantazją, przy akompaniamencie namiętnych jęków Anity, wykonaliśmy finałowe crescendo i odwróciliśmy się do publiczności, oczekując owacji. Szkoda, że nie mogłeś się wtedy widzieć, Geofreyu! Gabriela trzymała w dłoniach Twoją głowę i, z oczami zaciśniętymi w skrajnej koncentracji, aplikowała Ci swój słynny apokaliptyczny pocałunek. Gabriela urodziła się do całowania. Ty, dla odmiany, wyglądałeś jak ofiara krzesła elektrycznego: każda ręka i noga w inną stronę, oczy wywrócone białkami do góry, włos na skroniach postawiony dęba (resztę fryzury skrywał fantastyczny turban). Nie mogłeś wiedzieć, że to zaledwie wstęp do pocałunku Gabrieli. Jej usta były fenomenalnym organem całowania: potrafiły pracować i dwie godziny bez przerwy, zanim nos Gabrieli znalazłby się na powrót vis a vis Twego nosa. Z przyjemnością odtwarzam dla Ciebie tę scenę, nie po to bynajmniej, żeby Ci ją nachalnie przypomnieć, gdyż wątpię, czy od tamtej pory przeżyłeś choćby jeden dzień - a zwłaszcza pocałunek - nie doznając charakterystycznej miękkości kolan na tamto wspomnienie. Mistrzostwo w całowaniu było jednym z powodów, dla których w dwa lata później ożeniłem się z Gabrielą. Anita i ja wykonaliśmy następny utwór, bardziej liryczny, czyli lepiej dopasowany do nastroju w drugim końcu sali. Oboje co chwila popatrywaliśmy przez ramię: Twoje kończyny z wolna opadały; stopy po dłuższej chwili dotknęły podłogi, a ramiona splotły się nieuchronnie na wąskich plecach Gabrieli. Pamiętam, że wtedy zadałem sobie w myśli pytanie, czy to możliwe, że Ty jeszcze nigdy w życiu nie całowałeś kobiety. Anita bardzo dzielnie znosiła porażkę. Szeptem ślubowała, że uczyni wszystko, aby jak najprędzej podążyć śladem Gabrieli. Co prawda nie dorównywała młodszej koleżance w dyscyplinie całowania, ale za to ile jej było! O północy, w przygaszonym świetle, przy dźwiękach nagrań Dawida, Anita i ja spoczywaliśmy na poduszkach za fortepianem, a Gabriela, cały czas nie przerywając pocałunku, wsunęła jeden wzruszająco delikatny paluszek w przerwę między guzikami twojej koszuli. Zostałeś przeniesiony w inny świat - zrazu tylko duchem. Lecz w końcu także ciałem: Gabriela poprowadziła Cię za rękę do jednej z gościnnych sypialni i zatrzasnęła drzwi. Anita i ja udaliśmy się do sypialni pana domu, gdzie dokonaliśmy aktu miłosnego do taktu - pstryku, pstryk - projektora, który wyświetlał cykl filmów antropologicznych o Afryce. W owych czasach mało kto interesował się tą tematyką. O trzeciej nad ranem, gdy doszedł nas przez ścianę niewiarygodny krzyk spełnienia Gabrieli, Anita wzięła kąpiel i boso, cichutko, wślizgnęła się do twojego pokoju. Nie śmiem snuć domysłów na temat tego, co przez najbliższe osiem godzin działo się między wami trojgiem za zamkniętymi drzwiami, a Gabriela i Anita z nietypową dla siebie wstrzemięźliwością unikały relacji o szczegółach. Dla historii liczy się w końcu tylko to, że Henryk, Kamila i Dawid Debrizzi zjawili się nazajutrz rano, zgodnie z zaproszeniem, i zastali mnie w kuchni parzącego kawę. Jednocześnie ujrzeli Ciebie, wytaczającego się nieprzytomnie z gościnnej sypialni, w samym tylko turbanie i z obłędem w oczach, z orszakiem w osobach dwóch rozchichotanych dam w egzotycznych strojach. Dawid pobiegł wprost do fortepianu i zaczął w szybkim tempie wygrywać gamy. Henryk i Kamila skłonili Ci się zdawkowo, na co zareagowałeś z całym wyuczonym formalizmem i dopiero w następnej chwili rzuciłeś się do sypialni po cokolwiek z garderoby. Po pięciu minutach wróciłeś do nas: udało Ci się okryć szczelnie wszystkie części anatomii z wyjątkiem drżących dłoni i nabiegłych krwią policzków. Henryk i Kamila wdali się tymczasem w sympatyczną pogawędkę z. Anitą i Gabrielą. Wypatrywałeś w ich minach śladów dezaprobaty, a nie znalazłszy ich, skierowałeś wzrok na mnie. Kiedy dotarło do Ciebie, że to podstęp - chwilę trwało, zanim to pojąłeś: sytuacja była skomplikowana, a morderczy kac nie ułatwia kojarzenia - chciałeś spiorunować mnie wzrokiem, ale nie bardzo Ci to wyszło: W twoich oczach czaił się wyraz mimowolnego szacunku dla mnie, z odcieniem wdzięczności. Jednym uchem wysłuchałeś decyzji podsumowującej nasze spotkanko, na mocy której mnie zatwierdzono w roli głównego nauczyciela Dawida, ty zaś miałeś zostać jego "przewodnikiem duchowym" i sponsorem. Długo się kłaniałeś. O mnie miałeś do powiedzenia same dobre rzeczy, chociaż głos Ci się łamał histerycznie, gdy je wygłaszałeś. Zapewniłeś Debrizzich, że Dawid nie mógł trafić w lepsze ręce niż moje. Dziewczęta podeszły do fortepianu, gdzie Dawid ćwiczył gamy, zachwycając się, jaki jest "słodki, że można by go zjeść", oraz na wszelkie inne sposoby sugerując rodzicom Dawida rozmiary orgii minionej nocy. Państwo Debrizzi pożegnali nas niebawem i siłą oderwali Dawida od fortepianu, nie okazując przy tym ani cienia dezaprobaty, na którą wszak sam pierwotnie liczyłeś, lecz w zmienionych okolicznościach cieszyłeś się zapewne jej brakiem. Mam szczerą nadzieję, że tego ranka nie uczyniłem już nic więcej dla wyciągnięcia dalszych korzyści z mojego skromnego triumfu. Do Ciebie, mimo wszystko, miałem nadal stosunek życzliwy, jakkolwiek teraz czułem, że jesteśmy sobie równi. Wyobraziłem sobie, że jestem Tobą, i aż mnie groza zdjęła na myśl o tym, ile przeżyłeś w ciągu niespełna doby dzięki mnie i moim dziewczętom. Zaproponowałem Ci lunch w towarzystwie naszej trójki, ale odmówiłeś, tłumacząc się potrzebą pójścia do domu, aby "chwilę pomyśleć". Kontakty nasze urwały się na trzy czy cztery dni, po których zadzwoniłeś, zapraszając mnie na kolację. Spotkaliśmy się w "Le Telephone". Z miejsca poczułem, że "chwila myślenia" była trudna, lecz owocna. Chciałeś wiedzieć, jakie masz szanse na spotkanie z Gabrielą lub z Anitą, albo z obiema na raz. Odparłem, że całkiem spore, zważywszy, że obydwie mieszkają u mnie. Na to rzekłeś, że owszem, wiesz o tym, ale czy byłoby możliwe, czy dałoby się powtórzyć tamtą noc fantastycznych kostiumów i igraszek? O to - odparłem - należałoby spytać Gabrielę i Anitę. A jeśli się okaże - pytałeś dalej - że Gabriela i Anita są zanadto przywiązane do mnie, to czy nie dałoby się, czy nie byłoby możliwe, znaleźć inną dziewczynę, która umiałaby odegrać ich role w Twoim od niedawna odmienionym życiu? Tu do akcji wkracza Luiza. Nie wiem, czy Ci mówiłem, skąd znam Luizę. Początkowo podejrzewałeś, że trafiłem na nią podczas "psychopatycznych peregrynacji" po Rue St Denis - ten wyssany z palca wątek powraca we wszystkich niemal opisach mego życia sprzed ćwierć wieku, które udało Ci się opublikować. Na wieść o tym, że Luiza jest Angielką, mina Ci zrzedła; w zawoalowanej formie przypomniałeś mi o zakresie usług wymaganych od osoby, z którą miałbym Cię wyswatać. Uspokoiłem Twe obawy, zapewniając, że Luiza, która spędziła parę lat na włóczędze po Europie i Afryce Północnej z egzemplarzem "Obcego" pod pachą, potrafi sprawić niejedną niespodziankę. Zdziwisz się pewnie, gdy Ci powiem, że Luizę poznałem w Londynie w roku 1958. Byłem tam wtedy z ojcem. Obydwaj z mimowolnym dreszczykiem emocji przyjęliśmy zaproszenie na obiad do twojej uroczej, młodziutkiej Królowej, która zapałała żywiołową sympatią do mojego ojca, mnie zaś nie zaniedbała złożyć królewskich życzeń z okazji szesnastych urodzin. Błogosławieństwo to pamiętam nie dlatego, że wygłosiła je królowa Elżbieta, lecz dlatego, że za plecami królowej stała wówczas olśniewająca i wyniosła dziewczyna, chyba w moim wieku. Którą Pan Bóg (to było oczywiste) postawił na mej drodze, abym do jej stóp właśnie rzucił rękawicę miłości. Udało mi się to w ostatniej chwili: skracając jak tylko się dało wymianę serdeczności z Królową, wybiegłem sprintem na dziedziniec, dopadłem samochodu, którym właśnie odjeżdżała moja wybranka i rzuciłem się przed nim jak długi, w poprzek drogi. Szoferowi bynajmniej nie było do śmiechu: gdyby nie interwencja młodej pasażerki, kto wie, czy nie zasugerowałby wartownikom (którzy już zmierzali w naszą stronę) odstawienia mnie do Tower. Leżąc jak długi na żwirze, w wieczorowym stroju, podniosłem wzrok na twarz Luizy, okoloną mglisto-srebrną poświatą księżyca, i wyznałem jej miłość w obecności obojga rodziców, szofera i sześciu zdyszanych wartowników. Luizie bardzo się to spodobało. Przekrzykując protesty jej rodziców, wymieniliśmy adresy i telefony. Ojciec Luizy, lord Fisch, nadęty bałwan, miał wiecznie skrzywioną minę i obwisły podbródek, chociaż nie był jeszcze taki stary - może go znasz? Cała jego wiedza o rzeczywistości poza murami majątku sprowadzała się do przekonania, że musi zapewnić córce szczelną ochronę osobistą, inaczej bowiem dziewczynę porwie fala nowej dekady, która zapowiadała się buntowniczo. Spóźnił się, niestety. Na pierwszej randce Luiza zwierzyła mi się (w tych krótkich przerwach, w których nasze usta się rozłączały), że na najbliższą wiosnę ma już załatwioną pielgrzymkę do Indii - przez ówczesnych kontestatorów uważaną za rzecz obowiązkową. Zaprosiła mnie, żebym jej towarzyszył. Przyjąłem zaproszenie. Nasze sekretne plany pokrzyżował monsieur Presteron, biorąc mnie w kilka tygodni później pod opiekę i narzucając rygorystyczny kalendarz przeklętych koncertów. Nie muszę chyba dodawać, że Luiza bez trudu znalazła zastępcę na moje miejsce i udała się do Indii, osiągając podwójny cel poszerzania horyzontów i uprawiania nie kontrolowanej wolnej miłości, czym przyprawiła ojca o rozstrój nerwowy. Do Londynu wróciła jako osiemnasto-letnia, pięknie opalona buddystka w ciąży. Nie zabawiła w Anglii długo: tyle tylko, żeby narobić ojcu wstydu rozpytywaniem w gronie jego znajomych o godnego zaufania specjalistę od aborcji. Potem spakowała plecak, gitarę, i podążyła do Francji, w poszukiwaniu Alberta Camusa. Camus został zabity na dwa dni przed planowanym spotkaniem, na którym miano mu ją przedstawić. Żałoba Luizy trwała dwa lata: błądziła przez ten czas w egzystencjalnym transie śladami Alberta Camusa. Do Paryża wróciła jako dwudziestoletnia, pięknie opalona muzułmanka w ciąży. Wprowadziła się do mnie - z koleżanką - i skorzystała z pomocy zaprzyjaźnionego ze mną lekarza. Pomogła mi bardzo w pierwszej fazie żałoby po śmierci Jacqueline. Luiza była wciąż młoda i piękna, jednak różniliśmy się znacznie w poglądach religijnych, a nic innego, co mogło nas połączyć, nie doszło do skutku. Wyprowadziła się, robiąc miejsce dla Gretchen i Hildy, lecz pozostaliśmy w kontakcie. Dziwię się, że to właśnie o niej pierwszej pomyślałem w związku z Twoją ofertą, złożoną u mnie jako swata w "Le Telephone". Widocznie miałem jeszcze wtedy wysokie mniemanie o Tobie, czy też raczej o Twoich wątpliwej jakości dokonaniach. Luiza była poza wszelką konkurencją w kategorii dziewcząt mówiących po angielsku, rejestrowanych w mojej prywatnej księdze, więc albo uznałem, że sprostasz zadaniu, albo miałem nadzieję, że doznasz hańby i upokorzenia - już nie pamiętam. Zapaliłeś się do spotkania z Luizą, co chwila niecierpliwie się dopytywałeś, gdzie i kiedy będziesz mógł ją poznać. Jako osobnik z natury impulsywny, ruszyłem nie zwlekając do baru restauracji "Le Telephone", gdzie istotnie znajdował się telefon, i zadzwoniłem do Luizy. Po powrocie do stolika oznajmiłem Ci: "Zaraz tu będzie". Mimo woli poprawiłeś rzednącą fryzurę, chcąc jej zaprezentować Geoffreya w jak najbardziej nęcącej postaci. Luiza nie zawiodła: umiała zrobić wejście. Stanęła w progu z uwodzicielską miną niecierpliwego roztargnienia, z którą do twarzy tak niewielu wybranym dziewczętom. Nie patrzyła na gości przy stolikach, tylko na wentylator pod sufitem, jakby z jego chwiejnych obrotów miała wyczytać plan dalszej marszruty. Pomyśleć tylko. Jakim zjawiskiem musiała być w północnej Afryce, gdy wchodziła do tamtejszych barów z dumną miną, ostentacyjnie dzierżąc zakazaną przez cenzurę gazetkę - sama niewinność, poezja i pożądanie. Niedawne eskapady po słonecznych krajach usiały jej twarz piegami. Prymitywna biżuteria i egzotyczna torebka znamionowały wytrawną globtroterkę. Podszedłem do niej z drugiego końca sali, ale trzeba było aż czterech całusów, żeby mnie dostrzegła. Na pewno pamiętasz, jakie piorunujące wrażenie wywarła na Tobie Luiza. Gdybym miał wcześniej przewidywać, jak zareagujesz na tak porażające zjawisko, wybrałbym dwa warianty: milczenie lub desperacki popis samochwalstwa. Nie przyszłoby mi natomiast do głowy, że, negując kilkusetletnią tradycję wychowania, przedstawisz się Luizie jako zblazowany artysta - banita, dla którego halucynogeny i wolna miłość stanowią chleb powszedni. Rozluźniłeś krawat, zamówiłeś francuskie wino i zacząłeś przemawiać językiem rynsztoków, nie żałując plugawych słów i pogardliwych epitetów pod adresem niedawnych przyjaciół, a także tych, którzy Cię głośno uważali za geniusza. Luiza paliła, piła, olśniewała urodą i pozostawała absolutnie obojętna na Twoje tyrady, co Ciebie tylko mobilizowało do dalszych wysiłków - w końcu wspiąłeś się na takie wyżyny złego smaku, że kilkuset świętej pamięci Flynchów obróciło się pewnie jak jeden mąż w grobowcach Albionu. Co do Luizy, to wycieczki w barbarzyńskie kraje nie naruszyły jej głęboko zakorzenionego yyy hon torcu. Znosiła Cię z pogodną miną. Siedziała tuż przy Tobie, i wdzięcznymi ruchami cienkich, subtelnych brwi wyrażała rozbawienie twoimi pyszałkowatymi banialukami. Jako młodszy, ustąpiłem Ci głosu, nie podejrzewając, że będziesz brnął w coraz bardziej risque caves aż do białego rana. Nie poznawałem mężczyzny, którego ledwie parę dni wcześniej brałem za prawiczka, on zaś najpierw się zgorszył, a potem wielce rozochocił zabawami moich przyjaciółek. Jeszcze bardziej dziwiłem się, widząc budzącą się w Luizie fascynację twoim nie znanym mi ja. Mało się odzywała, co nie było w jej stylu, chciwie chłonęła Twoje z trudem klecone półprawdy i półkłamstwa, a także odpowiadała na czynione przez Ciebie (o dziwo!) próby kontaktu fizycznego. Pożegnałem Was o mglistym poranku, tańczących walca na ulicy nad Sekwaną. Odszedłem w swoją stronę, myśląc, że oto po raz pierwszy w pięcioletniej historii mojej paryskiej niezależności ktoś dłużej niż ja wytrzymał całonocną zabawę. Nie minęły dwa tygodnie, a oświadczyłeś się Luizie. Jej odmowa była pierwszą tragedią w Twoim pod każdym względem szczęśliwym życiu. Ponieważ Luiza nie umiała Ci podać żadnego konkretnego powodu kosza, zgłosiłeś się po wyjaśnienie do mnie, prosząc o męską szczerość: jeżeli jesteś do niczego, to chciałbyś przynajmniej wiedzieć, w czym konkretnie. Przełknąłeś dumę, przychodząc po radę do człowieka młodszego od siebie - nieważne, że o wiele bardziej doświadczonego. Stałeś na baczność w moim salonie jak niskiej rangi oficer, któremu właśnie powiedziano, że czeka go sąd wojenny. świetnie zachowywałeś dobrą minę do złej gry. Aż bałem się, że szczerymi odpowiedziami sprowokuję Cię do samobójstwa. - Bez owijania w bawełnę - wycedziłeś przez zęby, hamując drżenie podbródka. - Chcę znać prawdę. - A może jednak na początek drinka? - zapytałem, grając na zwłokę. - Widzę po twojej minie, że wiesz coś, o czym nie mówisz. Pytam raz jeszcze: dlaczego Luiza odrzuciła moje oświadczyny? - Czy musimy rozmawiać tak formalnie, Geoffreyu? Mógłbyś przynajmniej usiąść. - Dziękuję, postoję. Chcę znać prawdę. - Luiza nic nie powiedziała? - Nic, co można by przyjąć za wyjaśnienie. Pamiętam - wstałem i położyłem Ci dłoń na ramieniu; jeszcze tydzień wcześniej nie zdobyłbym się na podobny gest. Zapewne nie bez znaczenia pozostawał fakt, że górowałem nad Tobą posturą. - Chciałbym być pewien, że właściwie zrozumiesz moje słowa - powiedziałem, czując, że improwizacja nie wypada najlepiej. - Moja angielszczyzna, jak wiesz, pozostawia sporo do życzenia. W odruchu samoobrony przystałeś na to ewidentne kłamstwo. - Mów, słucham - rzekłeś, prężąc się jeszcze sztywniej w postawie zasadniczej i wysuwając szczękę. - Widziałem się z Luizą po waszej... waszej poważnej rozmowie. Odwiedziła mnie, ponieważ była, jak to się u was mówi, w rozterce? - Słucham dalej. - Luiza, Geoffreyu, nie jest już młodą panienką: w przyszłym roku skończy dwadzieścia cztery lata. Nic więc dziwnego, że każda poważna propozycja, a zwłaszcza z ust tak wybitnego dżentelmena jak ty, jest dla niej kusząca. - Czyżby? - Jak najbardziej. Poza tym, ty jej się podobasz. Sama mi to mówiła. Urósłbyś w dumę, gdybym Ci dokładnie zacytował jej słowa. - Zacytuj. - Powiedziała, że jesteś najbardziej interesującym Anglikiem, jakiego zna. - Tak powiedziała? Naprawdę? - Dokładnie tak. - Coś podobnego. - I że rzadko udaje jej się trafić na mężczyznę, którego pasja intelektualna byłaby tak dalece zbieżna z jej własną, jak to ma miejsce w twoim przypadku. - Naprawdę? Naprawdę? - Naprawdę. - Coś podobnego. - I jeśli definicją małżeństwa jest wspólnota zainteresowań, środowiska i poczucia humoru, to musiałaby być niespełna rozumu, żeby nie skorzystać z twojej wielkodusznej propozycji. - Tak się wyraziła? Luiza? - Tak jest. - Ale musiała jeszcze coś powiedzieć. - Owszem. Powiedziała. Mam nadzieję, że nie będzie to dla ciebie zbyt wielki szok, Geoffreyu. Właściwie waham się, czy należy mówić o takich sprawach za plecami damy... - O co chodzi? Mów. - Luiza... moja droga przyjaciółka Luiza jest, że się tak wyrażę, kobietą z przeszłością. - Niemożliwe! - Lecz prawdziwe. - Też sama ci to zdradziła? - Geoffreyu - westchnąłem smutno. - Geofreyu! Z bólem serca wyznaję, że sam poznałem Luizę z pierwszej ręki. Ona zaś utrzymuje, że wciąż mnie kocha. Ponieważ cały czas trzymałem rękę na Twoim ramieniu, poczułem, jak zmiękły pod Tobą kolana. Dla odzyskania równowagi przytrzymałeś się oparcia fotela. - Ciebie! - prychnąłeś oskarżycielsko; a może tylko kaszlnąłeś mimo woli. - Moment, podam ci coś do picia - zaproponowałem. Gdy wróciłem od barku, siedziałeś zgarbiony przy fortepianie, improwizując marsz żałobny. Przysiadłem obok Ciebie na długim taborecie i podałem Ci drinka. Rzadko się zdarza widzieć mężczyznę pogrążonego w tak głębokim smutku. Dorzuciłem do Twojej improwizacji garść akordów w górnych rejestrach, a po chwili spróbowałem racjonalnie wyjaśnić tragedię, która Cię dotknęła. - Spójrz na to od innej strony - zagaiłem. - Pomyśl, że Luiza zaoszczędziła ci wstydu na przyszłość. Trudno zaprzeczyć, że to wspaniała dziewczyna; wcale się nie dziwię, że jesteś zawiedziony. Jednak nie wyglądasz mi na mężczyznę gotowego zaakceptować tak dalece... nie wiem, jak to powiedzieć... luźne układy, jakich może żądać dziewczyna w typie Luizy. Zdusiłeś w sobie gniew. Spojrzenie mi w oczy kosztowało Cię wiele wysiłku. Pierwszych kilka słów, które cisnęły Ci się na usta, przełknąłeś. Mobilizując wszystkie siły, zdobyłeś się w końcu na coś w rodzaju zdania: - Pierre, ty świnio - powiedziałeś. - Słucham? - Jestem pewien, że celowo przedstawiłeś mnie jednej ze swoich... swoich kobiet: chciałeś mnie poniżyć. Drugi raz. Zaprzeczyłem, rzecz jasna; przekonywałem Cię, że nic podobnego - pamiętasz? Lecz Ty byłeś jak w transie: w ciągu paru dni zdążyłeś się zakochać - i odkochać - po raz pierwszy w życiu. Perswadowałem Ci, że powinieneś mi być wdzięczny za dostarczenie luksusowego materiału doświadczalnego w postaci Luizy. Ty jednak nie byłeś w stanie rozumować logicznie. Wypadłeś jak burza z mojego domu, z mojej dzielnicy, z Paryża, z Francji. Nie było Cię trzy miesiące. Ja - nie wiem, czy Ci o tym wspominałem - spędziłem cały ten okres w towarzystwie Luizy. Pomijając powyższy epizod (całkiem słusznie), fałszywie sugerujesz w swoim "Rozdziale drugim", jakoby nasze wzajemne stosunki tej właśnie zimy "uległy ociepleniu". W rzeczywistości nastąpiła między nami tylko jedna wymiana korespondencji. twój list z Dollsworthy, wielce chaotyczny, wyrażał ugruntowaną pewność, że "ukradłem" Ci Luizę. Jeśli dobrze pamiętam, odpisałem w tonie życzliwego współczucia, wykazując Ci, jak dalece się mylisz. Namówiłem Luizę do potwierdzenia treści mego listu własnoręcznym postscriptum. Bóg świadkiem, że bawiliśmy się szampańsko. Krótko mówiąc: współpraca zaczęła nam się jak po grudzie. Łączył nas tylko Dawid Debrizzi. Jeżeli postąpiłem złośliwie - chociaż, podkreślam, nie przyłożyłem ręki do tego, że Luiza dała Ci kosza - to tylko w odruchu naturalnej reakcji na zagrożenie, jakie stanowiłeś dla idealnej harmonii między mną a Dawidem. Wróciłeś do Paryża, lecz - co stwierdziłem z radością - zajęty "Wyprawą w krainę Faure", trzymałeś się od nas z dala. Dopiero kiedy skończyłeś pisać książkę, wzrok twój padł na "naszego" ucznia: orzekłeś, że dojrzał do wystawienia na pokaz publiczny. Rozdział trzeci Ileż błogiego spokoju i uroku miał w sobie mały Dawid -i jakże złudne było to pierwsze wrażenie! Pod niezmąconą taflą pływał bowiem - i żerował, i rósł, i mężniał! - Lewiatan talentu Dawida DebrIzziego. Spotkanie z jego Talentem -wyznaję to z pokorą - uformowało mój obraz Boga. Czytając ten wzruszający pasaż, przypomniałem sobie zażarte dysputy o Naturze i Wynaturzeniu, które wiedliśmy nad koniakiem w lokalu "Pod Ojcem i Synem". Ty w nadzwyczajnych zdolnościach pianistycznych Dawida upatrywałeś czynnik boski. Świadczy to dość wymownie, jak sądzę, o naszej czci dla muzyki. Ktoś, kto gra dobrze, ma "talent"; kogoś, kto gra więcej niż dobrze - powiedzmy, tak jak Paganini - można już pomawiać o konszachty z Szatanem. Czułem się w tych dyskusjach nieswojo, gdyż skromność nie pozwalała mi się posłużyć własnym przykładem: mając lat kilkanaście byłem nie gorszy od Dawida - a przecież ani nie podpisałem cyrografu Mefista, ani nie czułem Bożego palca na skroni. Swój tak zwany "wrodzony talent" wspominam przede wszystkim jako wielogodzinne mordowanie palców na klawiaturze, rano, wieczór i w południe, przez bite dziesięć lat, po których okrzyknięto mnie, czternastolatka, "urodzonym geniuszem". śmiem twierdzić, że gdybym spędził te same dziesięć lat na studiowaniu medycyny, stałbym się pewnie "cudownie uzdolnionym młodocianym neurochirurgiem". Ćwiczenie całymi dniami gry na pianinie to nietypowe zajęcie dla małego dziecka - można je wręcz nazwać okrucieństwem. Żeby uspokoić sumienie, przypisujemy mękom małego geniusza pierwiastek boski. Bunty, które od czasu do czasu urządzałem, i odmowy gry, traktowano jako kolejny dowód "geniuszu", a nie wyraz normalnego dziecięcego znudzenia i niecierpliwości. Aby wyhodować genialne dziecko, należy spełniać dwa warunki: być muzykalnym i okrutnym. Muzykalnym nie po to, żeby pociecha miała co dziedziczyć, lecz dla zwiększenia prawdopodobieństwa, że będzie się miało pianino i jakie takie pojęcie o korzystaniu z niego. Okrutnym - bo bez tego nie sposób zaprząc dziecko do kieratu i nudnych ćwiczeń, chwaląc się tym na prawo i lewo, i tłumacząc katorżnicze, samotne życie malca hasłem "talent". Fakt, że rodzice Dawida Debrizziego sprawiali wrażenie łagodnych i nieszkodliwych, nie wystarcza mi za dowód, że nie traktowali syna okrutnie - wszyscy kolaborowaliśmy na tym polu. Ja byłem tresowanym zwierzęciem. Żyłem dla pochwał profesorów i rodziców, jak delfin, który skacze i uśmiecha się za ochłap żarcia. Orałem przy fortepianie do granic psychicznych i fizycznych możliwości. Owocem tej orki - jej jedynym widocznym, niewątpliwym i pozytywnym owocem -było to, że w okres młodzieńczej kontestacji wkroczyłem z dobrą, a nawet świetną, umiejętnością gry na fortepianie. Nie ma w tym nic niezwykłego; najwyżej fakt, że ktoś uważa to zjawisko za niezwykłe. Bóg błogosławił bowiem to dziecię po trzykroć: Talentem, Temperamentem, tudzież Dobrym Smakiem. Po tych słowach, miast brnąć dalej w nabożny sentymentalizm, podejmujesz wątek bardziej przyziemny: krytykę mojej osoby. Pierre Marie La Valoise sprzeciwiał się moim planom dotyczącym Dawida. Doskonale rozumiałem jego obiekcje i niepokoje natury osobistej. Widząc w Dawidzie własną pianistyczną reinkarnację, la Valoise wierzył (czemu trudno się dziwić), że wejście Dawida na scenę obudzi straszliwą klątwę jego (La Valoise'a) własnej koncertowej przeszłości. Porażka Dawida potwierdziłaby jego własną, to zaś mogłoby się okazać ponad siły słabego psychicznie Francuza. To prawda: sprzeciwiałem się Twoim nachalnym propozycjom, aby Dawid zadebiutował w Salle Thierry już na wiosnę, mając lat dziewięć i pół. Co do próbki psychoanalizy -nie mnie z Tobą polemizować. Wszak to Ty właśnie, dla korzyści akademickich i sporych pieniędzy, roztrząsałeś na piśmie prawdopodobieństwo tezy, iż George Sand zamordowała Chopina, ponieważ zazdrościła mu geniuszu. Nie zrażony brakiem jakichkolwiek dowodów natury prawnej i medycznej, stwierdziłeś niefrasobliwie, że George Sand, po pierwsze, miała motyw; po drugie, dziwnie się ubierała; po trzecie - Chopin nie żyje (czemu istotnie trudno zaprzeczyć). Umiejętnie kreując plastyczny - cóż, że wyssany z palca - portret bezwzględnej George Sand, przekonałeś chyba wszystkich, z wyjątkiem szczególnie zatwardziałych, czytelników o tym, że biedny, delikatny, ufny Chopin zginął z ręki "łotrzycy, której historia nigdy nie wybaczy". Ręce opadają. Zwolennicy teorii spiskowej - łączcie się! Teraz tą samą metodą próbujesz wmówić czytelnikom, że już na wstępie torpedowałem karierę Dawida, ratując w ten sposób resztki zdrowia psychicznego. Czy znajdzie się czytelnik ciekaw mojej wersji? Na twoją sugestię, że Dawid powinien wystąpić, zareagowałem całkiem przytomnie, mówiąc: "Nie zgadzam się. Za wcześnie. Nie ma takiej potrzeby. Za parę lat będzie jeszcze lepszy". Nie chciało mi się rozwijać tych argumentów i bynajmniej nie poczułem się zdruzgotany wspólnym zwycięstwem Twoim i rodziców Dawida. Jak przystało na młodszego doradcę, wyłożyłem swoje racje, pogodziłem się z przegraną i wziąłem się do pracy, czyniąc wszystko, żeby debiut sceniczny stał się dla Dawida zabawą i przyjemnością. Sam musisz przyznać, że Dawid był nerwowy. Widząc, jak chętnie popisuje się u siebie w domu, nie podejrzewałeś chyba, jak panicznie boi się występu przed tłumem obcych ludzi. Wkrótce się o tym przekonałeś. Wkrótce oglądałeś pierwsze łzy urażonej ambicji, gdy skrytykowałeś Dawida nie za grę, lecz za prezencję. - Za bardzo się pochylasz nad klawiaturą - miałeś czelność powiedzieć dziecku, które grało jak marzenie. - Spróbuj jeszcze raz: głowa wyżej. Publiczność musi widzieć twoją twarz, Dawidzie. Dawidowi natychmiast łzy stanęły w oczach - wrażenie było bardziej wstrząsające, niż gdyby się rozbeczał. Odwołałem Cię wtedy do kuchni i po raz ostatni wyłożyłem swój punkt widzenia, prosząc abyś odwołał koncert. Ale było za późno. Na scenę już wkroczył Igor. *** Igor, Igor Malechiewicz. Nie wątpię, że imię to przyprawia Cię o skręt kiszek. Jeśli oszczędzasz Igora w swoim "Życiu", to chyba tylko dlatego, że facet wciąż żyje i w najlepsze odnosi sukcesy. Do równania, którego wynikiem miała być decyzja o pierwszym koncercie Dawida, wszedł nowy czynnik, Igor Malechiewicz - wirtuoz dziś powszechnie znany i oklaskiwany, na którego każde nowe nagranie czekają z zapartym tchem tłumy wielbicieli - obwieścił oto zamiar wzięcia Paryża szturmem jeszcze tej wiosny. Igor miał jedenaście lat. Uznałem przeto za szczególnie wskazane zaprezentować publiczności taLent Dawida, zanim pojawienie się dziecka z Leningradu osłabi (jakże niesłusznie) efekt naszej reweLacji. Wszystko się zgadza. Oto szkoła promowania młodych talentów oparta na filozofii muzyki jako partii szachów. Jakkolwiek nie zgadzałem się z tą filozofią, podzielałem Twój lęk przed diabolicznym Igorem. Bałem się go już parę lat, przez wzgląd na Dawida. Jedną z irytujących manier Igora było, jak zapewne pamiętasz, symboliczne "rzucanie rękawicy" przed każdym występem (co czynił od czwartego roku życia). Igor wypadał na scenę - sam pierwszy przyznaję, że był nieco do mnie podobny; pyzaty i nad wiek poważny - ocierał czoło śnieżnobiałą chusteczką i rzucał ją na ziemię, na skraj sceny, gdzie spoczywała do końca koncertu niczym biały kwiat, w kręgu światła specjalnie dla niej przeznaczonego punktowca. Kto, jak myślisz, nauczył Igora tej sztuczki? Oczywiście, że ojciec. Igor podróżował ze świtą. Występował w białym jedwabnym szalu, jakby zdartym z pilota bombowca. Miał kaprysy i urządzał sceny godne największych gwiazd. Jadał wyłącznie leśne grzyby i pijał tylko sok żurawinowy. Niektórzy twierdzili, że od dnia dziesiątych urodzin wiódł bujne życie seksualne. Już w dzieciństwie demonstrował wszystkie cechy dojrzałej primadonny, zapowiadając niejako swoje obecne ekscesy, od których włos się jeży na głowie. Jak większość "cudownych dzieci" [Dawid jest w tym względzie rzadkim wyjątkiem), Igor dorastał pod wpływem co najmniej jednego rodzica - potwora. W jego przypadku rolę tę odegrał (po mistrzowsku) ojciec - bohater obrony Leningradu, impresario, osobnik tak przerażający, że, zdawało się, zdolny jednym celnym słowem i spojrzeniem wycisnąć łzy z oczu samego Rasputina. Chociaż od czterech lat nie żyje, jakoś upiekło mu się w Twojej książce: nie mam Ci za złe, jeśli go oszczędziłeś w obawie, że wstanie z grobu i będzie się mścił. Napomknąłeś jedynie, że bez "energicznego nadzoru" i "siły przebicia" Borysa Malechiewicza mały Igor nie osiągnąłby zapewne tak wiele w tak krótkim czasie. , Tej wiosny cały muzyczny Paryż drżał w obawie przed rosyjską inwazją. Odkąd tchórzliwie przystałem na twój plan wystawienia Dawida na pokaz, pozostawała do podjęcia już tylko jedna decyzja: czy "nasz" koncert ma poprzedzić recital Igora, czy też nastąpić po nim. - Wiedzieliśmy, co zagra Igor. Zawsze grał to samo. "Rzuci rękawicę", umości się na stołku, stęknie donośnie, wściekłym wzrokiem zmierzy klawiaturę i wykona ogłuszającego Rachmaninowa - w średnim tempie, fortissimo, z niewiarygodnymi palcówkami - zrażając do muzyki wszystkich słuchaczy poza wielbicielami gabinetu osobliwości. Krótko mówiąc: da występ w moim dawnym stylu. Doszliśmy zatem do wniosku - z przyJemnością wspominam, że był to mój pomysł - że Dawid powinien zagrać coś krótszego i bardziej wdzięcznego, najlepiej wiązankę rozmaitych utworów, zdradzających temperament dziecka, które powoli odkrywa cud muzyki. W obliczu wspólnego celu, niedawny spór między nami zszedł na drugi plan. Tłumiąc złe przeczucia, wziąłem się ostro do przygotowywania Dawida na fatalny dzień debiutu. Nie wspomniałem mu o Igorze, a inaczej niż ode mnie nie mógł usłyszeć o zagrożeniu z Rosji. Ustaliliśmy zgrabny program występu, w którym znaleźli się: Chopin, Debussy, Schumann i Rachmaninow; same krótkie utwory, zawierające jednak wystarczającą dawkę brawurowych pasaży, aby nawet najzagorzalszych wielbicieli Igora skłonić do szacunku dla Dawida, chociaż był młodszy od Rosjanina. Na dwa tygodnie przed koncertem Dawida Igor wtargnął do Paryża jak burza. W całym mieście afisze. Bilety do Salle Thierry wyprzedane. Tając niepokój przed Dawidem, Ty i ja zarezerwowaliśmy miejsca w ostatnim rzędzie. Prasa drukowała relacje i zdjęcia z pobytu Igora w Paryżu: Igor w apartamencie hotelowym, Igor w ulubionej restauracji (ze szklanką soku żurawinowego w dłoni), Igor przechadzający się po bulwarze, Igor w Tuileries, za rękę z szokująco zębatą dwudziestoletnią towarzyszką, Tanią. W wywiadach Igor przemawiał jak stary maestro. Każde jego zdanie zawierało myśl wielkiej wagi. Wiarą w numerologię oddziaływał na wyobraźnię wielbicieli o inklinacjach mistycznych. "Mam jedenaście lat" - pouczał po francusku struchlałego dziennikarza. - "Jedynka i jedynka. Jedenaście. Jedenaście. Warto się nad tym zastanowić". Borys na prawo i lewo podtrzymywał mit (który otacza Igora po dziś dzień), że jego syn "nigdy nie ćwiczy". Zdaje mi się, Geoffreyu, że i ty dałeś się nabrać na te bajki - tak jakby "niećwiczenie" automatycznie dodawało splendoru grze Igora. "Coś podobnego; on w ogóle nie ćwiczy!" - powtarzano z ust do ust. "To wprost nie do wiary! Jego talent to dar od Boga!" W chłodny majowy wieczór roku 1966 spotkaliśmy się "Pod Ojcem i Synem" na przekąskę i drinka przed wyprawą za rzekę, do Salle Thierry. Udawaliśmy, że wcale się nie przejmujemy; nawet, pamiętam, przekonywaliśmy się nawzajem, że w pewnym sensie ciekawie będzie obejrzeć "konkurencję". Przecież muzyka rządzi się swoimi prawami; gra Dawida przemówi sama za siebie - na dobre lub na złe. Pianistyka to - argumentowaliśmy zgodnie - nie mecz bokserski. I w ogóle, kto się tak naprawdę przejmuje cudownymi dziećmi? Trzeba dziesięciu, piętnastu, może nawet dwudziestu lat, żeby Dawid stał się samodzielnym artystą. Czymże jest cyrkowy debiut dziewięciolatka wobec całego życia - wobec kariery zawodowej? A gdyby Dawid poniósł sromotną klęskę i postanowił zarzucić pianistykę, to ze swoją smykałką do rachunków może zostać pierwszorzędnym księgowym! W ten sposób, zanim przekroczyliśmy próg zatłoczonej Salle Thierry, wprawiliśmy się w stan skrajnej histerii: byliśmy absolutnie zgodni co do tego, że Dawid nie nadaje się na pianistę i trzeba zrobić wszystko, aby go odwieść od tego zamiaru. Połowę widowni Salle Thierry zajmowali wielbiciele importowani z całej Europy przez zaradnego i świetnie ustosunkowanego Borysa Malechiewicza. Resztę publiczności tworzyli łowcy sensacji, bałwochwalcy, sfrustrowana młodzież muzyczna, sceptycy, dziennikarze, przyjaciele, których Igor zdążył zdobyć od dnia przybycia do Paryża, i stadko podlotków, których ambicją było dotknąć przelotnie skrawka szaty słynnego geniusza. Twój pobieżny, bagatelizujący opis tego wieczoru nie daje wyobrażenia o fatalnym stanie ducha, w jakim się obaj znajdowaliśmy. Dziś łatwo mówić, że było nam wszystko jedno i gotowi byliśmy najspokojniej przyjąć nawet konieczność odwołania koncertu Dawida w świetle obrzydliwego triumfu Igora. Lecz pozwól sobie przypomnieć: siedzieliśmy w ostatnim rzędzie widowni jak uczniowie oczekujący na wynik egzaminu. Obaj byliśmy świadomi, że zdajemy oto pierwszy test z wiary w Dawida Debrizziego i że na naszych oczach ważą się przyszłe losy uroczego malca. Przesadny aplauz powitał nagle, teatralne wejście Igora na scenę. Wysoki jak na swój wiek i przekarmiony (wspomniałem już samokrytycznie, że był nieco do mnie podobny), Igor drobnymi kroczkami podbiegł do fortepianu, otarł czoło, cisnął białą chusteczkę na skraj sceny i usadowił się przy zamkniętej klawiaturze. Następnie zademonstrował nową sztuczkę: nagłym ruchem odrzucił klapę i ledwie echo hałaśliwego "bum" zamarło w sali, natarł szturmem na klawisze - jednak nie, jak się spodziewaliśmy, Rachmaninowem, lecz (Panie Boże ratuj!) "Appassionatą". Wymieniliśmy grobowe spojrzenia i zacisnęliśmy zęby, w duchu życząc nieszczęsnemu Igorowi efektownego potknięcia. "Appassionaty" nie cierpię, zwłaszcza pierwszego tematu, który kojarzy mi się z chaotycznym, improwizowanym akompaniamentem do melodramatu z czasów kina niemego, upstrzonym przyprawiającymi o mdłości cytatami z hymnu Stanów Zjednoczonych. Następujące po niej Andante con moto brzmi jak nawrót młodości - jakby Beethoven nagle odkrył możliwość kreacji napięcia przez zawieszenie dźwięku - i nie budzi we mnie żadnych emocji: jako dziecko, pamiętam, grywałem ten temat dla wygłupu z nut odwróconych do góry nogami. Dopiero trzeci temat - znajomy Beethovena twierdził, że kompozytor zaimprowizował go w całości podczas długiego, przyjemnego spaceru - przedstawia ciekawsze problemy techniczne, chociaż i on nie jest wolny od wyrafinowanej brzydoty, charakteryzującej ten okres twórczości Beethovena. Nie wiem, czy podzielałeś moją niechęć do, Appassionaty"; wiem za to, że wtedy, w Salle Thierry, wspólnie ze mną, życząc w duchu Igorowi wszystkiego najgorszego, z pewnością nie podziwiałeś dzieła Beethovena. Zacisnąłem palce na poręczach fotela. Ty siedziałeś jak kamień, zezując w mrok. Stanowiliśmy dwumózgą wyspę emanacji zła na oceanie życzliwości. Igor lubował się (i to mu zostało) w trikach: co rusz zadawałem sobie pytanie, czy to, co przed chwilą słyszałem, było karygodną gafą, czy też oryginalnym błyskiem talentu. Pierwszy temat przebrzmiał, a ja nadal nie umiałem ocenić gry Igora. Jedno mu trzeba przyznać: nie bębnił w klawisze. Podwyższono mu taboret tak, że wyglądał jakby kładł się policzkiem na klawiaturze. Grając drugi temat, wydobył z publiczności pomruk zachwytu, gdy znienacka otworzyŁ oczy i jął bacznym spojrzeniem lustrować twarze w pierwszym rzędzie, jakby z trudem przypominał sobie ich nazwiska. Nieswojo się robi na myśl o dwóch dorosłych facetach toczących cichą wojnę psychologiczną z jedenastolatkiem, usiłującym jak najlepiej zagrać utwór Beethovena przed tłumem publiczności. A jednak potwierdzisz chyba, że kiedy Igor wchodził gładko w trzeci temat, obydwaj uczepiliśmy się nikłej nadziei istnienia sił nadprzyrodzonych, które pozwolą nam zdmuchnąć małego drania ze sceny. Na razie grał, co tu mówIć, pięknie. W owym czasie gotów byłem jeszcze przysięgać na grób Chopina na cmentarzu Pere Lachaise, że muzyka wznosi się ponad niski instynkt współzawodnictwa, że pieniądze i sława nie odgrywają w tej dziedzinie żadnej roli. A mimo to, jak najgorszy hipokryta, prosiłem w duchu bogów, aby spuścili pod palce Igora jedną kroplę potu, na której się poślizgnie. Grał dalej. Prezentował się jak Rosjanin w każdym calu: jego technice nie można było nic zarzucić. Stoicki ton, zimna interpretacja. Gra Igora była twardym monolitem, jak mauzoleum Lenina. I nagle - pomylił się. Sknocił frazę tak strasznie, że poczułem do siebie wstręt o to, iż życzyłem mu klęski - gdyż niewątpliwie klęska go spotkała. W pierwszej chwili pomyślałem, że Igor padł ofiarą tej samej okrutnej halucynacji, która swego czasu dopadła mnie na tej samej scenie: zstępujący pasaż wymknął mu się spod prawej ręki; Igor spróbował poprawić - nie udało się; chciał zacząć całą frazę od początku (występ był już i tak nie do naprawienia) i zgubił się w tekście muzycznym. Chcąc na nowo nabrać rozpędu, cofnął się o parę taktów, ale gdy doszedł do fatalnego pasażu, znów się na nim potknął. Publiczność jęknęła. Wtedy Igor uczynił coś, za co nabrałem dlań trwałego szacunku. Złożył dłonie na kolanach, zwiesił głowę i tak siedział przez dobre piętnaście sekund. Po czym zwrócił się do publiczności i, głosem zdradzającym pierwsze objawy mutacji, oznajmił po francusku: - Pardon. Zacznę jeszcze raz. Tak też zrobił. Kiedy zbliżał się do pechowego miejsca, widownię zelektryzowało tak nieznośne napięcie, jakiego, pewien jestem, nie zaznali słuchacze "Appassionaty" od półtora stulecia. Słychać było, jak ludzie wysuwają się na skraj foteli. W owej chwili trzymałem już całkowicie stronę Igora. Dopingowałem go w duchu, karcąc się zarazem za wcześniejszą podłość. Feralny pasaż był coraz bliżej. Widownia zesztywniała jak jeden mąż. Igor - co odnotowali wszyscy obecni na koncercie dziennikarze - uśmiechnął się! Naprawdę! Pasaż, którego wszyscy tak się obawiali, sfrunął z klawiatury niczym korona dmuchawca na wietrze. Publiczność odpowiedziała na to spontanicznym ", Aaach!" i kilkoma mimowolnymi eksplozjami braw. Igor błyskawicznie dobrnął do końca utworu, a trzy końcowe akordy wydobył z taką triumfalną siłą, że fortepian przesunął się na scenie o sześć cali. Przyłączyliśmy się do owacji na stojąco. - Niewiarygodne! - przekrzykiwałeś ryk aplauzu. - Uważasz, że to szkoła Borysa? *** Twoja wersja powyższego epizodu budzi zdumienie, a nawet pewne podejrzenia. Cytuję w całości: Na krótko przed inauguracyjnym występem Dawida La Valoise i ja skorzystaLiśmy z okazji obejrzenia paryskiego debiutu jedenastoletniego Igora Malechiewicza. Zagrał "Appassionatę". Obaj byliśmy zdania, że jest bardzo dobry, ale ambicjom Dawida. Nie zagraża. Nie zagrażał? Czyżby? Niesieni falą ekstatycznego tłumu, opuściliśmy Salle Thierry, kierując się wprost do pobliskiej kawiarni na niezbędnego w tej sytuacji drinka. Po drodze zawodziliśmy jak wdowy po bohaterach wojennych i przeklinaliśmy dzień, który zetknął nas z rodziną Debrizzich. Przy barze z mosiężną balustradą, nie patrząc sobie w oczy, postanowiliśmy przeanalizować kryzys chłodno. i logicznie. Istniały dwie interpretacje zdarzenia, którego byliśmy świadkami. Pierwsza: Igor naprawdę się potknął, lecz uratował sytuację z niebywałym wdziękiem i odwagą, za które należy mu się wzmianka w dziejach recitali pianistycznych jako jednemu z najbardziej opanowanych młodych talentów wszechczasów. Druga: Borys wyreżyserował numer z potknięciem, a Igor posłusznie go wykonał, dla oczarowania zachodniej publiczności. Jeśli przyjąć wersję drugą, Igor miał za sobą nieposkromioną, bezwzględną machinę propagandową, której nie dałby rady nawet najwaleczniejszy rywal - nie mówiąc o naszym nieśmiałym Dawidzie. Krótko mówiąc: nie mieliśmy wątpliwości, że Igor zagraża Dawidowi. Powiem więcej (chociaż wstyd to przyznać) : byliśmy bliscy odwołania koncertu naszego pupila "ze względów zdrowotnych". Przekonałeś mnie jednak, że tuż po występie Igora nikt się na to nie nabierze i że najlepszym sposobem na odwrócenie publicznej uwagi od naszej strategicznej klęski będzie kontynuacja pierwotnego planu. Postanowiliśmy nie robić reklamy, w nadziei, że nikt nie przyjdzie do Salle Thierry na koncert Dawida. Wobec Debrizzich trzymaliśmy fason nonszalancki. W cztery oczy natomiast podsycaliśmy nędzne resztki optymizmu, powtarzając sobie, że taki numer, jaki wyciął Igor, udaje się tylko raz, i wydłużając listę objawów przetrenowania, jakie zdradzał młodociany wirtuoz. *** Nie piszesz ani słowa o moim spotkaniu z Borysem Malechiewiczem, które pięć lat trzymałem przed Tobą w sekrecie - tak bardzo się go wstydziłem. O ile pamiętam, nigdy nie przedstawiłem Ci pełnej wersji tego incydentu. Borys zadzwonił do mnie do domu w tydzień po koncercie Igora, czyli na tydzień przed koncertem Dawida. Skąd znał mój numer telefonu - nie mam pojęcia. Umówiliśmy się w "Oiselet", podejrzewałem bowiem, że Rosjanin - nawet tak świetnie ustosunkowany jak Borys - może nie wiedzieć, gdzie w Paryżu podają jedyny dobry pasztet z gęsich wątróbek. Chciałem bezzwłocznie powiadomić Cię o zaskakującej próbie kontaktu z obozu wroga, lecz konsjerżka Twojej kamienicy powiedziała, żeś wyjechał na weekend do Amsterdamu. Nie miałem pojęcia, czego Borys może chcieć ode mnie. Najbardziej się bałem, że za pomocą hipnozy spróbuje pozbawić mnie zdolności pedagogicznych. Na wszelki wypadek włożyłem ciemne okulary i zabrałem krzyżyk. Siedziałem w restauracji pół godziny, zanim Borys zrobił wejście - solo. Rad byłem, że nie przyprowadził Igora, którego liczny orszak wymagałby dodatkowego stolika. Poza tym, w "Oiselet" nie podawali soku żurawinowego. Chociaż dzień był gorący i parny, Borys przyszedł w monumentalnym trzyczęściowym garniturze (podrabiany Savile Row) z grubej wełny, z dwurzędową marynarką. W całym lokalu zrobiło się ciemniej, gdy nagle wyrósł w drzwiach i zatrzymał się tam, wypatrując mojej mizernej (w porównaniu z nim) postaci. Borys był takim samym ekscentrykiem jak jego synalek, więc moi biedni przyjaciele z "Oiselet" przez dobry kwadrans uwijali się jak w ukropie, zmieniając oświetlenie, wynosząc rośliny doniczkowe, prosząc klientkę, by łaskawie wyprowadziła z sali pieska, zdrapując ze ściany w pobliżu krzesła Borysa brunatny ślad po rozgniecionym owadzie, i raz po raz zapewniając przy tym gorąco rosyjskiego gościa, że zapas czosnku w kuchni ma wszelkie szanse przetrwać dłużej niż sam lokal. Gdy, ku burkliwej akceptacji Borysa, spełniono wszystkie jego zachcianki, olbrzym usiadł wreszcie i zmroził mnie srogim, bladoniebieskim spojrzeniem. Jak na niemą komendę hipnotyzera, zdjąłem ciemne okulary. - Czy mówi pan po francusku? - spytałem go kulawą ruszczyzną. - Niet - warknął Borys. Więc językiem naszej rozmowy musiał być rosyjski. - Syn pana był znakomity. Na pewno jest pan z niego dumny. - Da - burknął Borys. Odkąd usiadł, ani razu jeszcze nie mrugnął. - Przyznam, że zdziwił mnie pański telefon. Słyszał pan coś o mnie? - Da - kiwnął parę razy wielką głową. Gdy przestał kiwać, miękkie części twarzy zafalowały jeszcze dwa razy, zanim powróciły na swoje miejsca. - Byłem na widowni - rozgadał się Borys. - Ile to lat temu - osiem? dziewięć? Widziałem. - O raju... Widział pan mój... kataklizm? - Da. Współczuję. - Jestem fatalistą, panie Malechiewicz. Widocznie nie było mi pisane. Nie czuję się z tego powodu nieszczęśliwy. Była to moja odpowiedź dyżurna. Daleka od prawdy. W rzeczywistości wciąż kipiałem gniewem na wspomnienie klęski, a co się tyczy filozofii - od fatalizmu byłem wówczas jak najdalej. Jeśli idzie o szczęście - sam osądź. - Miło mi widzieć szczęśliwego człowieka. Teraz powiem, czemu chciałem się z panem spotkać. Muszę prosić o rzecz natury wielce delikatnej, ale skoro pan sam powiedział, że nie ma żalu o przeszłość., To chyba wolno mi ją wyłuszczyć? - Jak pan sobie życzy. Podano nam foie gras i wino, ale przyszpilony nieruchomym spojrzeniem Borysa, nie mogłem zacząć jeść. - Pan tam był w ubiegłym tygodniu. Pan widział Igora. Przekonał się pan, jaki Igor jest nadzwyczajny. Oczywiste było, że to nie skromność rodzicielska utorowała Igorowi drogę do międzynarodowej sławy. - Tak - bąknąłem. - Ale zauważył pan także jego... mały defekt. - Tak, naturalnie, ale... - To niedopuszczalne. To się nie może powtórzyć. Sięgnąłem pod koszulę między guzikami i dotknąłem krzyżyka. Borys górną częścią ciała prawie leżał na stole, a jego krawat zbliżał się niebezpiecznie do pasztetu z gęsich wątróbek. Najwyraźniej mnie winił za skądinąd zrozumiałe potknięcie syna na koncercie. - Tak mówię Igorowi. Powtarzam mu, że nie ma prawa więcej się pomylić, bo inaczej - pan wybaczy - spotka go to, co spotkało pana. Och, naturalnie, że opowiadałem mu o pańskim ostatnim koncercie wiele razy. Mówiłem, że grał pan wyśmienicie, a Rachmaninow w pana wykonaniu budził zawiść i lęk każdego Rosjanina. No i mówiłem mu o pańskim - jakże to pan powiada? - kataklizmie. Igor bardzo się przejął. Stara się teraz bardziej koncentrować. Od dawna chciał pana poznać, ale ja uważałem to za raczej niewskazane. Borys najwyraźniej miał mnie za nosiciela wirusa klęski. - Może wyciągnie odpowiednie wnioski z mojego przykładu - powiedziałem, siląc się na grzeczność. Do tej chwili Borys czynił tylko niejasne aluzje do podejrzenia, że przez swoją obecność w Salle Thierry zaraziłem Igora zgubnym wirusem. Teraz przestał owijać w bawełnę. - Nie ucieszyłem się, widząc pana na sali - wygarnął otwarcie. - Czułem pańską obecność, jeszcze zanim moi ludzie ją potwierdzili. Nie kazałem pana usunąć tylko przez sympatię. Nie zamierzam jednak powtórzyć tego błędu. Borys Malechiewicz onieśmielał rozmówcę nawet gdy był w najlepszym humorze. Rozgniewany Borys Malechiewicz budził grozę. Jego ostatnia uwaga przeszyła mnie dreszczem. Marzyłem o przystąpieniu do posiłku. A nade wszystko nie chciałem stracić cierpliwości. Wcale nie byłem ciekaw, czy opinia o skłonności Borysa do rękoczynów opiera się na stwierdzonych faktach. - Nie wiem, po co pan przyszedł na ten koncert - ciągnął Borys. I, nie przestając mnie świdrować swym słynnym firmowym wzrokiem, ukroił sobie spory plaster wątróbki, który następnie wcisnął między mięsiste wargi. Ten jeden kęs zawierał pewnie więcej kalorii niż przeciętna miesięczna racja Borysa podczas obrony Leningradu. Żuł z groteskową lubością. - Nie wiem, po co pan przyszedł - powtórzył. -Chyba żeby zadośćuczynić szatańskiej chęci zgnojenia każdego młodego talentu, który wstępuje w pańskie ślady. Gotów byłem przystać na tę linię argumentacji, zwłaszcza że chciałem wyJść z lokalu z nie uszkodzoną twarzą. Upewniwszy się co do szaleństwa Borysa, musiałem tak poprowadzić dalszą rozmowę, żeby mu się już bardziej nie narazić. Niestety, nowy wątek, który Borys rozwinął, nie pozwolił mi utrzymać nerwów na wodzy. - Ponieważ jestem pewien, że to prawda - perorował Borys - zakładam, że będzie pan obecny w przyszłym tygodniu na koncercie małego Francuza, Dawida Debrizziego. -A więc nie wiedział o mojej współpracy z Dawidem. - Zapewne przyjdzie pan tam, tak jak na występ Igora, żeby rzucić na chłopca swoje wredne czary. - Panie Malechiewicz - rzekłem spokojnie, chcąc od razu wyjaśnić sprawę. - Czuję się w obowiązku powiadomić pana, że... - Cisza! - huknął Borys. - Nie będę słuchał żadnych tłumaczeń! Mógłbym z łatwością postąpić jak łotr i pozwolić panu na sabotaż występu rywala mego syna. Ale zanadto cenię wysiłek wszystkich muzykalnych dzieci, abym miał znów dopuścić do głosu pańskie czary. Poza tym jestem pełen podziwu dla nauczyciela małego Debrizziego, pana Geoffreya Flyncha, o którym i pan zapewne niemało słyszał. Nie zamierzam stać z boku i patrzeć, jak jego ciężka praca idzie na marne. - Trudno się dziwić, że ostatnie uwagi Borysa dotknęły mnie do żywego, nie mogłem się jednak przebić przez lawinę jego słów; znajomość rosyJskiego też mnie nagle zawiodła. - Mój syn - rzekł Borys nieco ciszej, ale za to z większym naciskiem - musi tam być i obserwować grę Dawida. A kategorycznie nie zgadzam się, aby przebywał w jednym pomieszczeniu z panem! - Tu wytknął mnie przez stół tęgim paluchem. Miałem dość tych grubiańskich insynuacji. Przyszła pora na mój głos. Mobilizując całą swoją mizerną ruszczyznę, oświadczyłem dobitnie, prawie krzykiem: - Dawid jest moim uczniem! Igora mam gdzieś, najlepiej niech zjeżdża do Władywostoku. A pan jest paranoidalnym megalomanem. Sam siebie zdumiałem - nie tyle gwałtownością wypowiedzi, co tym, że pamiętałem takie słowa po rosyjsku. Borys spurpurowiał na ten brutalny atak ad hominem. Białka jego i tak już wyłupiastych oczu rozrosły się w dwójnasób. - Wypraszam sobie takie słowa pod adresem mojego syna! - ryknął wściekle. Moi wierni przyjaciele z "Oiselet" zaczęli chyłkiem skradać się w naszą stronę. - Nie ma pan prawa znieważać mego syna! Wymachiwał rękami jak polityk w ferworze patriotycznego przemówienia. - Pański syn - wycedziłem z sarkazmem człowieka, który został boleśnie obrażony, lecz, niestety, dysponuje ograniczonym słownictwem w obcym języku - nie jest godzien nosić nut za Dawidem! Oczy Borysa nie mogły stać się bardziej wyłupiaste, więc zwęziły się w diabelskie szparki. Przez moment jakby miał nadzieję, że źle zrozumiał moją z francuska akcentowaną ruszczyznę. Gdy się jednak połapał, że słuch go nie myli -w czym mu dopomógł mój sardoniczny grymas - wpadł w szał. Wybuch zaczął się złowrogim pomrukiem z głębi beczkowatej klatki piersiowej. Borys uniósł korpus o parę cali ponad stół. Wczepiłem się w krzesło z nadzieją, że Rosjanin pohamuje swój temperament. Wcześniej tylko raz w życiu zostałem zaatakowany fizycznie - przez starszego brata - ale to wystarczyło, żebym wiedział, jak nienawidzę być bity. Na twarzy łatwo dostaję siniaków, a ręce - chociaż silne - muszę oszczędzać nawet w skrajnym przypadku samoobrony. Borys z wolna okrążał stolik, z rozpostartymi ramionami, jak dusiciel. Odgłos z głębi trzewi, który się zaczął jako daleki pomruk, osiągnął takie natężenie, że pracownicy "Oiselet" pospiesznie wycofali się w kierunku kuchni. Nim Borys chwycił mnie za gardło, zdążyłem wykrztusić krótką dyplomatyczną deklarację, przenoszącą nasz spór na grunt zdrowego racjonalizmu. Gdy to nie pomogło, zdjęty panicznym strachem zaoferowałem się odwołać nie tylko najbliższy recital Dawida, ale w ogóle całą jego koncertową przyszłość i dobrowolnie opublikować w prasie oświadczenie, że Igor Malechiewicz jest niekwestionowanym królem w świecie cudownych dzieci. Wszystko na nic: zaślepiony gniewem Borys pozostał głuchy na moje przysięgi i błagania. Jak wiesz (a dzięki Tobie wiedzą to teraz również twoi czytelnicy) nie jestem ułomkiem. Tym dziwniej czułem się więc podniesiony w górę za szyję, jak kurczak. Zachichotałem nerwowo przez ściśnięte gardło. Borys postawił mnie na ziemi - tylko po to, żeby oswobodzić rękę do bicia. Dał mi w szczękę. Poczułem się tak, jakby mnie uderzyło zewnętrzne lusterko londyńskiego autobusu (skojarzenie nieprzypadkowe, bo zdarzyło mi się to pięć lat wcześniej) i poczułem smak krwi. Tchórzliwi kelnerzy "Oiselet" stali z boku, jak znudzeni widzowie na pojedynku gladiatorów, i pozwalali Rosjaninowi pastwić się nade mną. Po dziś dzień właściciel lokalu częstuje mnie darmowym winem, tytułem skromnej rekompensaty za tchórzostwo personelu. Ocknąłem się wachlowany wojłokowym ocieplaczem do półmisków. Borys tymczasem opuścił restaurację. Butelkę wina, które mieliśmy wypić wspólnie, zabrał ze sobą. Z "Oiselet" zadzwoniłem do swojego lekarza i poprosiłem, żeby jak najszybciej stawił się u mnie w domu celem udzielenia pierwszej pomocy - stanęło, rzecz jasna, na koniaku i papierosach. Nie mówiłem Ci o tym incydencie, nie iżby wstyd mi było przyznać się, że padłem ofiarą pobicia przez rosyjskiego szaleńca - olbrzyma, ale ponieważ zrobiło mi się głupio, że Borys Ciebie kojarzy z Dawidem, a nie mnie. W okrojonej wersji poznałeś prawdę w pięć lat później, w formie oskarżenia: zarzucałem Ci, że za moimi plecami kontaktowałeś się z Borysem, podkreślając w rozmowach z nim własne zasługi z całkowitym pominięciem moich. Uznałem to za zdradę. Zapewne dlatego twój "Rozdział trzeci" pomija incydent w restauracji, a opis całego burzliwego okresu kondensuje, na użytek łatwowiernego czytelnika, na dwóch stroniczkach. Oto więc zjawiasz się w Paryżu, by "objąć kuratelę" nad Dawidem - i zaraz potem malec kłania się przed szalejącą z zachwytu publicznością pełnej po brzegi Salle Thierry. Biografia stawia jednak autorowi surowe wymagania; pozwól zatem, że uzupełnię twoje dzieło o kilka dalszych szczegółów. Dawid nadal nie wiedział o obecności Borysa i Igora w Paryżu. Ślady pobicia na twarzy wytłumaczyłem kunsztownym kłamstwem - Dawid uwielbiał bajki. Ułożyłem więc bajeczkę o gosposi, która nagle zadzwoniła, że jest chora, ja zaś spodziewałem się wytwornych gości, więc sam wziąłem się za sprzątanie, używając jako narzędzia miotełki z piór do ścierania kurzu, którą zawadziłem o bezcenną wazę na kominku, a chcąc zapobiec roztrzaskaniu się antyku o marmurową posadzkę, rzuciłem mu się na ratunek skokiem mistrza piłki ręcznej, parę razy podbiłem wazę w powietrzu, wreszcie chwyciłem ją w ramiona i, świadomie narażając twarz na cios twardego marmuru, uratowałem dzieło sztuki. Morał, którego nie omieszkałem wydobyć z opowiastki, dotyczył wyższości prawdy i piękna nad doczesnymi urokami życia ludzkiego. Dawidowi bajka się spodobała i uwierzył w nią. Na trzy dni przed recitalem spacerowaliśmy z Dawidem po parku Moneau, gawędząc o szkole, kolegach i surowych nauczycielach. Za wszelką cenę unikałem tematu rychłego debiutu, chociaż na samą myśl o nim doznawałem elektryzujących dreszczy od ramion w dół, aż po opuszki palców w stanie spoczynku. Dawid sam podjął drażliwy temat. - Pan Flynch mówi, że na sali będzie dwieście osób. Wcześniej Dawid nie wspominał o publiczności; mówił tylko o muzyce. - Tyle jest miejsc na sali - odparłem spokojnie, - Na tym polega show - business. Nie trzeba na nim budować wielkich nadziei, ani poświęcać mu zbyt wiele uwagi. Niech się tym martwi pan Flynch. Jeżeli nikt nie kupi biletu, zagrasz dla mnie i dla swoich rodziców. Tak czy owak, czeka cię świetna zabawa. Zresztą, może nie powinienem ci tego mówić, ale sporo biletów już sprzedano. - Dlaczego ludzie chcą patrzeć, jak ja gram? Podchwytliwe pytanie. Wskazałem ławkę, chcąc zmierzyć się z tym zagadnieniem na siedząco. - Sam dobrze wiesz, dlaczego - rzekłem i to był mój błąd: potraktowałem bowiem Dawida jak zwyczajne dziecko. - Ludzie lubią słuchać muzyki, a ty bardzo dobrze grasz. - Ty mógłbyś zagrać - odparł na to Dawid. - Umiesz grać jeszcze głośniej ode mnie. Dawid lubił głośny fortepian. - Kiedy liczy się to, że ty jesteś ode mnie troszeczkę młodszy - wyjaśniłem mu. - Przyznasz chyba, że jesteś stosunkowo młody. - Mam dziewięć lat. - No właśnie. Ludzie dziwią się, że dziewięcioletni chłopiec potrafi robić coś, o czym oni tylko marzą, wiedząc, że nie nauczyliby się tego nawet w milion lat. - Milion lat... - powtórzył z szacunkiem Dawid, który kochał się w liczbach. - Tysiąc tysięcy. To wcale nie tak dużo jak się zdaje. Zresztą, na pewno by się nauczyli, gdyby naprawdę chcieli. - Możliwe. Ale to nie zmienia faktu, że z przyjemnością popatrzą, jak ty to robisz. A potem będą klaskać - przekonasz się, jakie to przyjemne. Siedząc na parkowej ławce, Dawid nie dosięgał ziemi stopami. Pod podeszwami jego sandałków przechadzały się gołębie. Dawid namyślał się chwilę ze zmarszczonym czołem. Nagle odgarnął czuprynę znad oczu i złożył pompatyczne oświadczenie: - Uczynię co w mojej mocy, aby wystawić sobie dobre świadectwo. Rozmawialiśmy, jak zwykle, po angielsku. Nie miałem wątpliwości, skąd pochodzi ten cytat. - Czy tak ci powiedział pan Flynch? - Tak. Kiedy słyszę o "wystawianiu sobie dobrego świadectwa", robi mi się zimno i wyobrażam sobie fragment wspomnień jakiegoś angielskiego autora o tym, jak wcielał ten frazes w życie, wkraczając z podniesioną głową pod ostrzał ognia z broni maszynowej. Tą samą desperacką postawą zdążyłeś podświadomie zarazić Dawida. Linią ognia miało być coś niepomiernie bardziej trywialnego: recital fortepianowy. - Panu Flynchowi chodzi o to - powiedziałem (znów jak do dziecka) - że na recitalu fortepianowym wszyscy powinni się doskonale bawić, a im lepiej ty sam będziesz się bawił, tym bardziej twój występ spodoba się publiczności. Dla chłopca w twoim wieku to fantastyczna rzecz. Niesamowita. Sam się zresztą przekonasz. - Niesamowita... - naśladował mnie Dawid. - Aż się spociłem. - Chodź, kupię ci lemoniadę po drodze do domu - zaproponowałem. - I wiesz co? Mam pomysł: zrobimy panu Flynchowi mały dowcip. - Bomba! - powiedział Dawid, który uwielbiał dowcipy. Mając gotowy plan konspiracyjny, obaj z Dawidem - bez szemrania znieśliśmy dwa dni Twoich budujących kazań "ku pokrzepieniu serc", utrzymanych w tonie pobłażliwego klepania po ramieniu - "głowa do góry; do odważnych świat należy; górą nasi". Gdyby nie tarcza ochronna słodkiej tajemnicy, musiałbym Cię zapewne prosić, abyś - dla dobra Dawida - spuścił z tonu. W dniu koncertu owładnęła mną taka trema, że czułem się kompletnie wymóżdżony. Nawet Anita i Gabriela miały kłopot z doprowadzeniem mnie do stanu względnej równowagi psychicznej. Ubierać się na wieczór zacząłem już w południe, co chwila chłodząc kompresami pociętą przy goleniu, pałającą twarz. Z Tobą spotkałem się w domu Debrizzich, skąd zabraliśmy Dawida i jego dość przejętych rodziców. Greta, babka Dawida, osoba bardziej niż inni winna jego wczesnej edukacji muzycznej, odmówiła udziału w "ekshibicjonistycznych ekscesach". Ucałowała tylko Dawida na pożegnanie, zachęcając go, aby "grał najgłośniej jak się da" i "nie myślał o zarazkach". To ostatnie zalecenie bardzo Dawida zdumiało. Korzystając z chwili osłupienia, wyciągnęliśmy go za drzwi i zapakowaliśmy do mojego samochodu, zanim zdążył spytać Gretę, co miała na myśli. Po drodze wyraziłeś opinię (nie wiadomo po co), że z racji panującej wilgoci i chłodu Dawid powinien owinąć dłonie szalikiem. Doprawdy, zaczynałem powoli odnosić wrażenie, że robisz wszystko, aby chłopca speszyć, Powiedziałem Dawidowi, żeby wcale się tym nie przejmował, bo przed koncertem rozgrzejemy mu ręce w ciepłej wodzie (starałem się, żeby zabrzmiało to jak perspektywa śmiesznej zabawy). Na szachownicę posadzki głównego holu Salle Thierry wkroczyliśmy dokładnie na godzinę przed planowanym rozpoczęciem koncertu Dawida. Z wielkim zdumieniem ujrzeliśmy przy kasie długą kolejkę oczekujących na nie odebrane bilety z rezerwacji. Brak reklamy odniósł najwyraźniej odwrotny skutek. Prasa od pewnego czasu ochoczo żerowała na temacie pojedynku Igor - Dawid i wzywała paryską publiczność do poparcia małego rodaka. Nasza względna wstrzemięźliwość - w porównaniu z kampanią propagandy sukcesu rozpętaną przez Borysa - sprowokowała dziennikarzy do tym większej żarliwości w śrubowaniu reputacji Dawida przed jego inauguracyjnym występem. Niektórzy poznali Dawida, gdy pospiesznie wiedliśmy go przez hol. Jakiś mężczyzna krzyknął głośno: - Patrzcie! Jaki on mały! Dawid przystanął i spojrzał mu prosto w oczy, unosząc jedną brew. Czułem, co chce powiedzieć: "Przecież ja mam dopiero dziewięć lat!" Nie zdążył: błyskawicznym manewrem skierowałem go bowiem ku schodom - w strefę bezpieczeństwa. W garderobie rodzice Dawida usiedli sztywno na drewnianych szkolnych krzesłach, splecione dłonie złożyli na kolanach, a ich miny (identyczne) zdradzały lęk pomieszany z żalem, że dobrowolnie przystali na poddanie syna tak stresującemu doświadczeniu. Ty przechadzałeś się od ściany do ściany (szału można było od tego dostać) i monotonnym głosem udzielałeś Dawidowi lekcji o dobrodziejstwach koncentracji i rozluźnienia. - Odpręż się! - wykrzykiwałeś ni stąd, ni zowąd, plując śliną i flegmą po całym pokoju. - Rozluźnij się! Dawid tymczasem sprawdził zawartość kaset do charakteryzacji i zajrzał do wszystkich po kolei szuflad, odkrywając w nich śmieszne elementy kostiumów teatralnych. Nie przeczę: podzielałem w owej chwili Twoje paranoidalne podejrzenie, że obaj od początku ulegaliśmy halucynacji co do rzekomego talentu Dawida i niepotrzebnie mamiliśmy nadzieją jego rodziców - oto (myślałem ze zgrozą) czworo dorosłych ludzi tkwi w pułapce teatralnej garderoby z powodu beztroskiego dziewięciolatka, którego uwagę pochłonęły bez reszty strusie boa i słoiki z pastelami do powiek. - Dawidzie! - wrzasnąłeś histerycznie. - Bardzo cię proszę, odpręż się! Dawid zdjął ze słoika pokrywkę, z którą mocował się od kilku chwil, i spojrzał na nas zaniepokojony. - Co się stało? - spytał. - Dlaczego wszyscy krzyczą? - Nic, nic - usłyszałem własny głos, o dobrą kwintę wyższy niż zwykle. - Chodź, nalejemy ciepłej wody do umywalki; wymoczysz ręce. Nastąpił kwadrans ciszy: Dawid, z podwiniętymi rękawami, stał przy umywalce trzymając dłonie w bardzo ciepłej wodzie. Tak zastał go dyrektor Salle Thierry, który zajrzał do garderoby, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Dawid podał mu gorącą, mokrą rękę. Dyrektor nie wyglądał na entuzjastę cudownych dzieci i ich rodzin: pożegnał nas po krótkiej wymianie uprzejmości, z życzeniami powodzenia i "bon courage". - A teraz, jeśli państwo pozwolą - oznajmiłem na pół godziny przed występem - chcielibyśmy się trochę rozegrać. Bez świadków. Oj, nie spodobała Ci się ta propozycja. Poznałeś jednak po minie Dawida, że życzy sobie, abyś razem z jego rodzicami opuścił garderobę. (Zwracam uwagę na rozbieżność powyższej relacji z twoim opisem przygotowań do koncertu, w którym ja nie figuruję.) - Do zobaczenia za kulisami - pożegnałeś Dawida, nie szczędząc mu uprzednio kolejnej wiązanki histerycznych rad, po czym chwiejnym krokiem opuściłeś garderobę. Henryk i Kamila deptali Ci po piętach. Dawid siadł do pianina i oparł małe, różowe łapki na klawiaturze. Nie waham się przyznać: byłem o krok od ataku serca. Stałem w bezpiecznej odległości za Dawidem i chyłkiem, raz po raz, ocierałem pot z twarzy, susząc następnie dłonie o spodnie. Przy tym samym pianinie rozgrzewałem się niegdyś przed kompromitującym koncertem w Salle Thierry, a za moimi plecami, jak lampart po klatce, krążył monsieur Presteron, licząc pod nosem omyłki i snując niecenzuralne komentarze na tematy ogólne. Dawid był, co prawda, znacznie młodszy niż ja wtedy, a jednak zdawało mi się, że wiem, co czuje. Jego zewnętrzny chłód, graniczący z roztargnieniem, bez wątpienia maskował napięcie. wewnętrzne, sięgające poza system nerwowy, w mroczne, pulsujące regiony podświadomości. Wierz mi: trema ma rodowód metafizyczny. Dlatego za kulisami tak często pada pytanie: "Co ja tu właściwie robię?" - Zostawię cię na chwilę samego - zaproponowałem, wiedząc, że robię to bardziej dla siebie niż dla niego. - Zajrzę na widownię. Dawid kiwnął głową, nie przerywając gam. Na miękkich nogach dowlokłem się do schodów i wyjrzałem w dół przez poręcz: w holu kłębił się gęsty tłum. Ciekaw byłem, co to są za ludzie, czy też raczej - jak pytał Dawid na spacerze w parku Monxeau - dlaczego chce im się oglądać i słuchać małego chłopca w ogranym repertuarze fortepianowym. Byli na ogół młodzi, ubrani swobodnie; wiele osób przyszło bez towarzystwa. Doszedłem do wniosku, że większość z nich to niedoszli muzycy i rodzice obiecujących dzieci. Jak kibice piłkarscy - przyszli przeżyć na nowo minione nadzieje młodości albo upewnić się co do możliwości artystycznych potomstwa. Przerwałem dalsze rozważania na ten temat, bowiem do holu wtargnął butnie orszak Igora Malechiewicza. Szlak przecierał Borys: kroczył pewnie, z zadartą głową, i rękami jak dwa krwiste befsztyki rozgarniał tłum. Igorek, z szyją okręconą jedwabnym szalem i demonstracyJnie obojętną miną, szedł tuż za ojcem, uwieszony ramienia apetycznej Tani. Borys machnął bileterowi przed nosem plikiem zaproszeń i, nie przystając, powiódł swoją gromadkę prosto na widownię. Puściłem się biegiem za kulisy, po drodze wpadając na Ciebie i oboje Debrizzich, dopadłem kurtyny i zerknąłem przez szparkę na salę. Orszak Igora pruł dumnie nawą między fotelami, wprost do pierwszego rzędu. Przepuściwszy głębiej syna i jego liczną świtę, Borys zajął fotel skrajny. Cała grupa zastygła w bezruchu, wpatrzona w samotny, ujęty w krąg punktowca, fortepian. Podszedłeś z tyłu, ujrzałeś to co ja i wysyczałeś antysowiecki epitet. - Nie szkodzi - uspokoiłem Cię. - Dawid nawet ich nie zauważy. Przeskakując po kilka stopni, wróciłem na górę, do garderoby, gdzie zastałem Dawida pogrążonego w miłej pogawędce z jeszcze niedawno tak mało nam przychylnym dyrektorem sceny. - Patrz! - przywitał mnie Dawid. - Gramy na cztery ręce! Dyrektor przysiadł się do niego i odegrali koszmarną wariację na temat "Chińskich pałeczek". Stałem w drzwiach i kipiałem z wściekłości. Zmobilizowałem resztki opanowania i zdobyłem się na cienki aplauz, po czym grzecznie poprosiłem gościa, żeby zostawił Dawida samego. - Pięć minut! - rzucił na odchodnym, uśmiechnął się do rozbrajająco wdzięcznego Dawida i zatrzasnął za sobą drzwi. - Gotowy? - spytałem. Kawał, który zaplanowaliśmy, podobał mi się coraz mniej. - Oczywiście. Pan Flynch bardzo się zdziwi. Musisz mi potem dokładnie opowiedzieć, jak zareagował - powiedział Dawid. - Naturalnie, że opowiem. Zagraj mi teraz kawałek Debussy'ego i zejdziemy na dół. W pięć minut później stałem za kulisami, z jedną dłonią na ramieniu Dawida, słuchając pokasływań ukrytej za kurtyną widowni, nad którą z wolna przygasały światła. Rodzice Dawida siedzieli w pierwszym rzędzie balkonu. Stałeś obok mnie, oparty o betonowy wykusz przy linach kurtyny. Cerę miałeś zielonkawą i lekko słaniałeś się na nogach. - No, ruszaj I - pocałowałem Dawida w czoło i dałem mu lekkiego klapsa w pupę. - Pierre - zwrócił się do mnie, jak to on, po imieniu. - Słucham? - Puszczam oko. Patrz. Od pewnego czasu pobierał u mnie lekcje mrugania. Otworzył te swoje niebieskie oczy najszerzej jak umiał i mozolnie zacisnął jedną powiekę, pomagając sobie nosem, brwią i policzkiem. Odmrugnąłem. Dawid wykonał w tył zwrot i spokojnie wyszedł na scenę. Spodziewałem się odruchu zdumienia na widowni -i rzeczywiście, po sali przemknęło krótkie, zbiorowe "ach". W przeciwieństwie do Igora Malechiewicza, który władczym wejściem zmuszał widownię do pełnej szacunku ciszy, Dawid stąpał po wielkiej scenie lekko i swobodnie, a w granatowej marynarce i krótkich spodenkach wydawał się w tej ogromnej przestrzeni taki malutki i nie na swoim miejscu, że nawet najzjadliwsze hieny koncertowe wydały pomruk zaskoczenia. Reakcja widowni zatrzymała Dawida w miejscu. Spojrzał spod ciemnej grzywki i po raz pierwszy w życiu doświadczył spotkania oko w oko z publicznością; pierwszy raz poczuł się w centrum zbiorowej uwagi. - Idź, Dawidzie - szepnęliśmy unisono, Ty i ja; nie dość głośno, rzecz jasna, aby Dawid mógł nas usłyszeć. - Idź! Dawid jednak jakby przyrósł do podłogi. Przez parę sekund bałem się, że koncert dobiegł końca, zanim się rozpoczął; że trema Dawida przerosła nawet moją - gdy nagle uprzytomniłem sobie, że Dawid po prostu szuka wzrokiem rodziców. W końcu zorientował się, że pod światło ich nie dojrzy, ale i tak pomachał ręką i uśmiechnął się tak ujmująco, że nawet kilka osób ze świty Igora mimo woli odpowiedziało mu uśmiechem. Lody zostały przełamane. Widownia poprawiła się w fotelach. Dawid podszedł do gigantycznego fortepianu i usiadł, tyłem do nas. W przeciwieństwie do starszego odeń Igora, Dawid nie potrzebował protezy zeszytu nutowego na półeczce nad klawiaturą. Był sam na sam z fortepianem, owiany bolesną ciszą, otoczony niecierpliwymi duchami kompozytorów. - O raju! - szepnąłeś, zaciskając palce do białości na linie kurtyny. - Spójrz tylko na Borysa! Wybałuszone oczy Borysa lśniły niczym bliźniacze szkła lornetki polowej w pełnym słońcu. - Nie szkodzi - mruknąłem, ale za plecami skrzyżowałem palce "na szczęście". - Uwaga, zaczyna. Każdy, kto zerknął w program recitalu, spodziewał się na początek fraz legato otwierających "Taniec czeski" Debussy'ego. Zwłaszcza ty, Geoffreyu, zwłaszcza ty. Optowałeś gorąco za tym utworem jako najbardziej odpowiednim dla repertuaru francuskiego pianisty. Pewnie zacząłeś się szczypać, myśląc, że śnisz, gdy uszu Twych dobiegły pierwsze dźwięki spod palców Dawida. Nie dość, że w żadnym razie nie był to Debussy, to jeszcze utwór - jakby znajomy, ale nie wiadomo skąd - budził wątpliwość, czy aby skomponował go muzyk o potwierdzonej reputacji. Brzmiało to raczej tak, jakby Dawid "na ślepo" ułożył ręce na klawiaturze i zaczął grać, powiedzmy, etiudę Chopina w złej tonacji - co też czynił, ale nie koniec na tym. Prawdziwi yyyakcionados wśród widowni zorientowali się już po paru sekundach, że Dawid wykonuje Etiudę op. 25 Nr 1, w dwu różnych tonacjach jednocześnie, przy czym żadna z nich nie jest tonacją oryginału. Zaczął o kwintę za wysoko prawą ręką i o kwintę za nisko lewą. Brzmiało to, rzecz jasna, paskudnie i obrazoburczo - ale zarazem na swój sposób prawidłowo, w tym sensie, że wariacja rządziła się logiczną i niezłomną zasadą. Potem nastąpiła część piękna. Co osiem taktów Dawid obniżał motyw prawej ręki o cały ton, podwyższając zarazem o ten sam interwał melodię lewej ręki. Efekt był irytujący, wręcz bluźnierczy, lecz pewność, że już wkrótce Dawid wejdzie w należytą tonację i odda nam poetyczny oryginał Chopina, budziła w słuchaczach przyJemny dreszczyk emocji. Zanim to nastąpiło, musieli znieść parę jeżących włos na głowach dysonansów - ale na tym właśnie polegał urok dowcipu. Szkoda, że nie mogłeś się wtedy widzieć, Geoffreyu: szczęka Ci opadła, brwi sięgnęły zenitu czoła, a lewa dłoń błagalnie zawisła w powietrzu, jakbyś chciał nią zawrócić kosmiczny zegar. Gdybyś wtedy na mnie popatrzył, mój uśmieszek wtajemniczenia upewniłby Cię, że wszystko w porządku; Ty jednak do ostatniego taktu trwałeś w przekonaniu, że albo Dawid kompletnie zapomniał, jak się gra, albo go diabeł opętał, albo spoczęło na nim złe oko Borysa. Z perspektywy czasu widzę, że nasz mały żart przypominał największe zamachy artystyczne w historii muzycznego Paryża, chociaż obmyślając go chciałem tylko dać Dawidowi coś więcej do myślenia niż Ty na swoich akademickich lekcjach. Chciałem też, nie ukrywam, przeżyć wraz z Dawidem przyjemność oglądania Cię przez chwilę w ciężkim szoku. Lecz to był Paryż, rok 1966, i pierwszy punkt programu Dawida wywołał burzę kontrowersji. Pozostała część recitalu -wykonana zresztą bezbłędnie - mogła się, na dobry ład, wcale nie odbyć. Paryż otrzymał w prezencie nowy cause celebre. W Salle Thierry dokonano egzekucji sztuki. Dowcipy artystyczne w wykonaniu dziewięciolatka okazały się tematem godnym pierwszych stron gazet. Niektórzy wręcz ochrzcili Dawida autorem zasadniczej rewolucji w pianistyce. A wszystko przez nasze kawały. Twoja wersja - czego chyba nie muszę podkreślać - nieco się różni od mojej. Pomimo idiotycznej sztuczki, do której La. Valoise w sposób nieodpowiedzialny, cyniczny i niebezpieczny podjudził Dawida, wykorzystując jego skłonność do zabawy, koncert przyniósł oszałamiający sukces. Debussy wypadł jak senne marzenie; koturnowy Schumann odznaczał się rzadką spójnością interpretacji; Rachmaninow - włączony do programu celowo, jak sądzę, dla utarcia nosa Igorowi - grzmiał w auli z mocą nie znaną od czasów, kiedy wspomniany La Valoise (na krótko) zelektryzował miasto swymi popisami. Cóż za uprzejmość pod moim adresem, Geoffreyu. Odczułem iście ojcowską ulgę. Moja paryska misja nie poszła na marne. Dawid Debrizzi stanął pewnie na progu wielkiej kariery. Paryż legł u jego stóp. Dziewięciolatek odbył inicjację w wielkim stylu; dalej wszystko zależało od tego, jak wysoko da się poprowadzić nasz cudowny mały francuz. Tak wielkiej dumy bodaj nigdy jeszcze nie zaznałem. Słońce zachodzi, jak co dzień, za Wielki Lodowiec. Doktor utwierdził się w przekonaniu, że pisanie do Ciebie jest dla mnie dobroczynną terapią. Widzi wszak, z jakim entuzjazmem wyglądam jutra, gdy zabiorę się do twojego "Rozdziału czwartego", godnego uwagi zwłaszcza przez to, co pomija; dwa lata, które Dawid spędził nie tylko przy fortepianie, gdy ty tymczasem poznałeś, co to miłość. Rozdział czwarty Dawid ślęczał nad klawiaturą, chłonąc muzykę dawno zmarłych mistrzów, ty zaś w tym czasie szturmowałeś rynek płytowy Londynu albumem "Schubert z cytryną", inspirowanym nurtem psychodelicznym. Paskudne to były czasy - lata sześćdziesiąte. Z godną podziwu szczerością przyznajesz się do tego kuriozum; co więcej, wprawiasz czytelnika w jeszcze głębsze zażenowanie zwierzeniem, że osobiście wolałeś dla albumu tytuł "Wpuść mnie w swoje Lieder", lecz producent zmusił Cię do ustępstwa. Nominalną kuratelę nad postępami Dawida sprawowałeś metodą sporadycznych i nader przelotnych wizyt w Paryżu. To ja udzielałem mu lekcji trzy razy w tygodniu. Mylisz się jednak: moje życie nie "obracało się" wokół Dawida. Byłem tryskającym energią dwudziestopięcio-latkiem, miałem zmienne dochody i bogaty krąg przyjaciół. Pisywałem recenzje muzyczne w trzech językach i grywałem w szachy z luminarzami filozofii. Dość aktywnie uczestniczyłem w rodzinnych akcjach charytatywnych - rodzinną działalność dochodową zmonopolizował (po niechętnym odejściu ojca na emeryturę) mój starszy i bardziej odpowiedzialny brat. Anita wyprowadziła się ode mnie, wychodząc za mąż za młodego historyka (mego przyjaciela). Jej miejsce zajęła chimeryczna Chantal - byliśmy spokrewnieni, lecz tak odlegle, że tylko nieliczni okazali zdziwienie. Na pewno pamiętasz, jak poznałeś Chantal. Wiem, że się w niej kochałeś. Zgodnie ze swym imieniem, Chantal była piosenkarką. Na bankietach bywała nieobliczalna. Miała twarz klasy robotniczej - surową i pobrużdżoną, włosy zawsze w strąkach, a ponieważ dużo paliła i rzadko się kąpała - cuchnęła jak pogorzelisko. Mężczyźni (nawet najrozsądniejsi) rzadko umieli się oprzeć jej błyskotliwości i ciętemu językowi. Miała dwadzieścia dwa lata; wyglądała na czterdzieści. Gabrieli spodobała się na zasadzie kontrastu; ja też bardzo ją lubiłem. Szczerze mówiąc, Geoffreyu, dziwię się, że radca prawny twojego wydawcy nie zwrócił uwagi na ryzyko porównywania mnie z markizem de Sade - zabieg dość niebezpieczny w kontekście paragrafu o naruszeniu dóbr osobistych. Poczciwy stary markiz, który, jak sądzę, dość wycierpiał za życia, aby miał nadal znosić szyderstwa historii, zasłynął ekscesami, jakie by mi nigdy nie przyszły do głowy - a co dopiero do sypialni. Przeoczyłeś dość istotną różnicę: moje układy domowe zawsze były jawne, otwarte na krytykę i -odwrotnie niż niekiedy u markiza - dobrowolne. Jeśli nawet dziewczęta mojego życia prowokowały czasem opinię publiczną, to z przyjemnością wspominam, że uczyły mnie za to co dzień czegoś nowego. Byłem bowiem osobnikiem z gruntu konwencjonalnym - z czego Ty, widzę, nie zdawałeś sobie sprawy: inaczej nie zdziwiłbyś się tak bardzo moją decyzją poślubienia Gabrieli na wiosnę 1968 roku. Ujrzałem La Valoise'a w zgoła nowym wcieleniu i błysnęła mi nadzieja, że wszedł, być może, na drogę poprawy obyczajów. Znałem Gabrielę; myślałem, że - choć młoda i podatna na grubiański urok La VaLoise'a - może wywrzeć nań stabilizujący wpływ. Obchodził mnie każdy, kto odgrywał rolę w życiu Dawida. Gorąco pragnąłem, aby nikt z jego otoczenia - a zwłaszcza La Valoise - nagannym trybem życia nie zwiódł Dawida na manowce ze szLaku, który mu wytyczyła natura. Bardzo bym chciał zdradzić twoim wiernym czytelnikom, że straciłeś dziewictwo (prawdopodobnie) w ramionach mojej pierwszej żony. Opis jej pocałunków - nawet w Twojej barokowej narracji - przyniósłby pociechę człowiekowi, którego, kiedy czytał twoją książkę po raz pierwszy, nikt nie całował od dobrych kilku tygodni, gdyż na przeszkodzie stały rurki doprowadzające pokarm i maska tlenowa. Wracając do przyjemniejszych spraw - to właśnie na moim weselu poznałeś swoją pierwszą żonę, Sarę. Wątpię, czy Sara byłaby zadowolona, że wspominasz o niej raptem jako o "późniejszej przyjaciółce". Jednak nie mogłeś całkowicie pominąć milczeniem osoby, która oblała rolls - royce'a koniakiem i puściła go z dymem. Tak, "Sara" to imię stanowczo zbyt przyziemne dla szokująco ulotnego ducha, jakim była Twoja pierwsza małżonka. Poznałem ją - o czym Ci pewnie nie omieszkała wspomnieć - przez Luizę, w której towarzystwie zjawiła się przed Tobą na moim ślubie. Możliwe, iż samochód podpaliła na znak protestu, że ją zlekceważyłeś wobec ładniejszej koleżanki. Była pewna, że to Twoje auto. Ściągnąwszy na siebie tym sposobem Twoją uwagę (a także uwagę mego wuja Regisa, właściciela limuzyny), Sara ruszyła z determinacją na podbój Twego serca. Postanowiła bowiem wyjść za mąż -a ilekroć Sara coś sobie postanowiła, musiała dopiąć celu. Jak znam Sarę (a znam ją, zapewniam Cię, nieźle), następne pół roku było dla was obłędną karuzelą dzikich awantur, pojednań, miłosnego szaleństwa i szewskiej pasji, aż nagle, zanim się zorientowałeś, przyszła kulminacja: cichy ślub w Bath. Twój syn przyszedł na świat i powiększył grono domowników w Dollsworthy, zanim Gabriela i ja doszliśmy do siebie po emocjach długiego miodowego miesiąca. (A właśnie: co tam u Emanuela? Słyszałem, że, biedaczek, musiał się gęsto tłumaczyć władzom uczelnianym Christ's Church z zakrwawionej strzykawki, którą znaleziono w jego studenckich apartamentach. Zawsze byłem zdania, że drugą po bogactwie przyczyną przestępczości nieletnich są wczesne rozwody rodziców. Z przykrością dowiedziałem się o śmierci Sary dwa lata temu, zwłaszcza że odebrała sobie życie, czyniąc z tego zdarzenie publiczne.) Powyższy rejestr zdarzeń to brakujące tło do twojego "Rozdziału czwartego", w którym wyjaśniasz, po czym poznałeś, że Dawid Debrizzi ma zadatki na wielkiego artystę, a nie tylko na mistrza techniki, który mógłby się równie dobrze specjalizować w tkaniu dywanów. Mimo powszechnych "ochów" i "achów" po pierwszym koncercie, który skutecznie odstraszył Igora i jemu podobnych od bram Paryża, gdzie groziło im porównanie z francuskim geniuszem, Dawid roztropnie usłuchał mojej rady i szybko zdobył sobie reputację najmłodszego odludka w branży. Gdyby nie małżeństwo z Sarą, które zmiotło Cię na jakiś czas z areny zdarzeń, założę się, że wpakowałbyś go wówczas w cykl koncertów, pozbawiając tym samym najważniejszych lat studiów muzycznych i zgłębiania samego siebie. Charakterystyczne dla typu biografii, którą uprawiasz, jest to, że dziwactwa podmiotu służą za niezbite dowody jego geniuszu: tak więc o nadzwyczajnych uzdolnieniach artystycznych Dawida ma świadczyć fakt, że Dawid konsekwentnie odmawiał wywiadów i występów publicznych. Że decyzje te za każdym razem podejmowałem ja, w porozumieniu z rodzicami Dawida - to nie wydało Ci się godne wzmianki. Za to w żadnej wypowiedzi, czy to pisemnej, czy ustnej, nie omieszkałeś nawiązać do polityki - a odkąd zostałeś uszlachcony, twoje komentarze sięgnęły dna bezsensu. Pisząc o przeszłości, przybierasz postawę ideologiczną, która, jak mniemam, w oczach twojego środowiska uchodzi za słuszną - i utożsamiasz się z nią do tego stopnia, że w twojej narracji dziesięcioletni chłopiec, który rzadko odrywał wzrok od klawiatury fortepianu, zostaje nagle "wciągnięty w wir zdarzeń, które zachwiały Francją późnych lat sześćdziesiątych". Kamienie z ulicznego bruku wylatywały ponad barykady przez zasłonę gazu łzawiącego i lądowały, krzesząc skry, tuż przed stonogą brygady szturmowej de Gaulle'a. Młodzież wyległa na ulice. Przyszedł czas kwestionowania tradycyjnych norm, czas zmiany systemu wartości. Był to najbardziej owocny z młodzieżowych buntów politycznych Lat sześćdziesiątych. A ja twierdzę, że była to erupcja krwiożerczego chuligaństwa, owocna w tym sensie, że dzisiejsza Francja jest rzeczywiście zgoła innym państwem. Mam wielu znajomych, których porwała brutalna fala ówczesnych zamachów na ład publiczny. Przychodzili późną nocą do "Ojca i syna", spłakani jak bobry od gazu łzawiącego, i relacjonowali walki minionego dnia jak emocjonujący mecz rugby. twoja książka podsuwa czytelnikowi myśl, że i Dawid szalał po ulicach Paryża, rzucał kamieniami i przewracał samochody, wystawiając na ryzyko swoje bezcenne ręce. Zdajesz się bowiem sugerować, że skoro sztuce nieodłącznie towarzyszy zaangażowanie polityczne, to dziecko mające w przyszłości zostać artystą musi aktywnie uczestniczyć w polityce. Próbuję sobie wyobrazić dwunastoletniego Dawida w skórzanej kurtce i podkutych butach, z żółtawym gauloisem przylepionym do dolnej wargi - na fortepianie podobizna yyy Che w ozdobnej ramce - jak zdąża na konspiracyjny wiec z Czerwonym Johnnym, gdzie, zaciskając drobne piąstki, cienkim głosem skanduje hasła nawiązujące do Trzeciego Świata, w towarzystwie bojowych kobiet bez staników. Nie bardzo się to zgadza z pierwszą w twojej książce fotografią Dawida [autora nie podajesz - to byłem ja), z tamtego właśnie okresu: Dawid, w szkolnym mundurku, siedzi przy moim fortepianie i patrzy prosto w obiektyw z żarem rewolucjonisty godnym cara Mikołaja II. Wystarczy przyjrzeć się uważnie, aby stwierdzić, że książka w rękach Dawida to nie "Manifest komunistyczny", tylko moje stare wydanie Opus 48 Bacha, z autografem samego Chopina [szkoda, że wzmianka o tym nie znalazła się pod zdjęciem). Jak mogłem najdłużej trzymałem Dawida z dala od Bacha, obawiając się, że znalazłszy się raz pod urokiem mistrza, już nigdy nie zechce grać nikogo innego. W okresie, który Ty opisujesz jako kształtowanie się jego "psyche politycznej w tyglu rewolucyjnego Paryża", Dawida pochłaniały sprawy znacznie większej wagi: po raz pierwszy zmierzył się oto z najwyższym kunsztem sztuki kompozytorskiej. Utwory klawiszowe Bacha wywarły na Dawidzie tak kolosalne wrażenie, że dziwię się, jak mogłeś pominąć milczeniem tę fazę jego rozwoju - zwłaszcza w świetle wcześniejszych oznak zatroskania skłonnością Dawida do "bawienia się muzyką. Bach, mogę Cię zapewnić, położył kres tym psim figlom. Po kilku pierwszych tygodniach wystawienia na działanie Opusu 48, zauważyłem wyraźną zmianę nawet w rysach twarzy Dawida i jego postawie: przysiągłbym, że oczy mu pociemniały, usta uwydatniły się w wyrazie zamyślenia, a plecy podczas gry garbiły się bardziej niż dawniej, jakby pod brzemieniem odpowiedzialności wobec Bacha. Ponieważ Dawidowi strasznie podobał się mój fortepian, zaczęliśmy odbywać lekcje u mnie w domu. Gabriela i Chantal czekały, aż Dawid przyjdzie, witały się z nim w progu, po czym wychodziły do kawiarni i siedziały tam do końca naszego spotkania. W poniedziałki Dawid wpadał na lekcje podczas szkolnej przerwy obiadowej; w środy nauczyciele zwalniali go z dwóch pierwszych godzin w szkole; w piątki zaś spędzał u mnie całe popołudnia - piątkowe lekcje nie były ograniczone w czasie. Spodziewam się, że zadowoliłeś czytelników krótkim podsumowaniem edukacji muzycznej Dawida - "Zwyczajne lekcje gry na fortepianie, tyle że razy dwa" - bo gdyby prowadzono ze mną konsultacje na ten temat, okazałbym się nieznośnym, rozmiłowanym w szczegółach nudziarzem. I słusznie: bo czyż nie jest synonimem nudy ćwiczenie gam i pasaży, odrabianie palcówek, cały sakramencki Czerny, czytanie uproszczonych partytur dzieł orkiestrowych, transpozycje utworów na najdziwniejsze tonacje? Jedyny moment błogosławionej ulgi następował, kiedy łaskawie zgadzałem się na partię szachów. Dawid ćwiczył rankami i późnymi wieczorami, a w soboty przez cały dzień. Na ogół w niedziele rodzicom udawało się oderwać go od pianina i wywieźć chociaż na parę godzin na wiejską działkę. Nie wątpię, że gdyby Dawid pisał memuary, wyidealizowałby w nich ten okres swego życia - tak czyni większość wybitnych muzyków. Rozpisałby się o chodzeniu z Tobą do teatru, o pierwszym koncercie fortepianowym, który słyszał na żywo i z wrażenia omal nie zemdlał, o czułym wsparciu i zainteresowaniu ze strony rodziców; może nawet o moim życzliwym udziale w budowaniu podwalin jego kariery. Nie napisałby tylko tego, czego i Ty nie piszesz: prawdy. Bo prawda jest nudna. Nieco mniej nudny jest epizod z mojej biografii, który, jak mniemam, uznałeś za komiczny i (stwierdzam to z radością) zamieściłeś w swej książce, poświęcając mu całe pięć stron, kosztem suchej relacji o latach chłopięcych Dawida. Idzie, rzecz jasna, o niefortunną aferę z Klaudią Resputani - zdarzenie karygodnie przeinaczone w twojej zblazowanej narracji. Każesz wierzyć czytelnikowi, że w niespełna rok po ślubie dałem się przyłapać na romansie, i to w okolicznościach tak poniżających, że zmuszony zostałem na kilka miesięcy wynieść się z Francji. Nawet dość wiernie odmalowałeś dwie główne postacie: Rafaela Resputaniego, Włocha, mojego kolegę ze studiów w konserwatorium, który popełnił wielki życiowy błąd żeniąc się z pieniędzmi, i Klaudię - czyli wspomniane pieniądze - potwornego babusa po pięćdziesiątce (dostaję dreszczy obrzydzenia na wspomnienie jej popsutych, zielonkawych zębów, wiecznie zaślinionych, skrzywionych ust i charczącego, cuchnącego oddechu). Rafael po pewnym czasie przejrzał na oczy i postanowił wyrwać się z tego ze wszech miar nieprzyjemnego związku. Aby zaś ułatwić sobie separację, wymyślił, że mnie właśnie poprosi o przysługę. Zaczęło się od tego, że, zdyszany, zadzwonił do mnie z kawiarni: wyobrażałem go sobie przy barze z mosiężną poręczą, ściskającego kurczowo garść żetonów - przed nim kieliszek brandy. - Pierre - wysapał. - Ja już dłużej nie wytrzymam z Klaudią. Odparłem, że mu współczuję, ale się nie dziwię. - Kto inny pocieszyłby się w ramionach kochanki, a w domu zacisnął zęby - ciągnął Rafael. - Znane są takie przypadki - potwierdziłem. - Ze mną to nie wyjdzie. Klaudia jest wymagająca i nienasycona. - Rozmawialiśmy po włosku. Gdybym chciał wówczas notować przynajmniej skromną część tego, co mi mówił Rafael, dostałbym paraliżu dłoni. - Krótko mówiąc -podsumował wreszcie Rafael - potrzebuję twojej pomocy. mam pewien plan. - Momencik, Rafaelu - przerwałem mu, wyciągając z tych słów pochopny wniosek. - Wiesz, że cenię cię jako przyjaciela. Niewiele jest rzeczy, których bym bez wahania dla ciebie nie zrobił. Obawiam się jednak, że morderstwo należy do tych nielicznych wyjątków. Rafael ryknął śmiechem anarchisty. - Morderstwo? Mój Boże, morderstwo? - Znane są takie przypadki - powtórzyłem sentencjonalnie. - Ależ ja nie mam zamiaru mordować Klaudii - rzekł Rafael. - To znaczy - zawahał się, jakby taka możliwość po raz pierwszy przyszła mu do głowy - nie fizycznie, nie zabić, nie sądzę. I nigdy bym się nie ośmielił wciągać ciebie w tak... ponurą aferę. - To bardzo uprzejme z twojej strony. - Uważam, że mój plan jest idealny - powiedział Rafael. - Odwieczne rozwiązanie problemu. Niezbyt, przyznaję, oryginalne, ale za to skuteczne. - Zamieniam się w słuch. - Pamiętasz swoje ostatnie spotkanie z Klaudią? Z niesmakiem odszukałem w pamięci najświeższe wspomnienie małżonki Rafaela. - Chyba na koncercie Dawida. Spotkaliśmy się w holu, prawda? - Tak jest! - wykrzyknął podekscytowany Rafael. - Zgadza się! - Jeśli dobrze pamiętam, zamieniliśmy tylko parę słów. Kibicowała Dawidowi. - Tak jest! Ale nie o to chodzi: wieczorem po koncercie tego chłopca poszliśmy na kolację do restauracji i Klaudia wygłaszała bardzo dziwne jak na nią komentarze. Chyba nawet wypiła więcej niż zwykle. Ciekaw jesteś, co mówiła? - Chyba tak - bąknąłem. - Powiedziała: "Ten Pierre la Valoise - dosłownie tak powiedziała - ten Pierre to chyba największy sensualista jakiego znam". Sensualista, stary. - Twoja żona jest zbyt łaskawa. - Ona za tobą przepada! - Daj spokój, Rafaelu, to było dawno. - Bardzo często cię wspomina. Naprawdę jej się spodobałeś. - Mam paskudne uczucie, że wiem, do czego zmierzasz. Prowadziłem tę rozmowę leżąc w łóżku z Gabrielą. Chantal gdzieś wyszła - chyba po papierosy. - I bardzo dobrze! - Rafael coraz bardziej się emocjonował. Kolejny żeton kliknął w aparacie. - Powiem krótko i węzłowato: chcę, żebyś dał się przyłapać w objęciach Klaudii. To rozwiąże wszystkie moje problemy. Tylko ty możesz to dla mnie zrobić. Klaudia mnie kocha, ale na pewno nie oprze się urokowi takiego mężczyzny jak ty. Pożyczyłem rewelacyjny niemiecki aparat fotograficzny, żeby w odpowiednim momencie... - A nie pomyślałeś przypadkiem, Rafaelu - wpadłem mu w słowo (Gabriela pieściła ustami moją szyję, wodząc jednocześnie palcem po wewnętrznej stronie mojego drżącego uda) - nie pomyślałeś, że czyn, do którego mnie nakłaniasz, jest troszeczkę - uwzględniając okoliczności - niegodny? Na drugim końcu linii zapadła chwilowa cisza, jakby Rafael szukał nowych argumentów na przekonanie mnie do swojego planu. Rafael nie chciał zostać kiepskim skrzypkiem, więc został jeszcze gorszym adwokatem (ratował go tylko urok osobisty). Nie miał za grosz siły perswazji. - Pierre, przyjacielu! - jęknął wreszcie, rezygnując z argumentacji logicznej i przybierając ton łzawej suplikacji. -Musisz mi pomóc! Nie wiem, czemu się zgodziłem. Może z poczucia lojalności wobec kumpla - ale wątpię. To raczej Gabriela i jej zniewalające sztuczki (podszyte irytacją, bo Gabriela nie rozumiała włoskiego) sprawiły, że chciałem czym prędzej obiecać Rafaelowi, że zrobię to, o co mnie prosi, i odłożyć słuchawkę. Poza tym, chyba myślałem, że Rafael jest pijany, a na trzeźwo nigdy nie wróci do tematu. Jakże się pomyliłem (nawet jeżeli był pijany) : nie minął miesiąc, a Klaudia podejmowała mnie w swoim salonie. Był dzień roboczy; Rafael rzekomo wyjechał w interesach aż do Quebecu (w rzeczywistości czaił się za rogiem z aparatem fotograficznym, szykując nagłe wkroczenie do akcji). Fakt, że Rafael nigdy przedtem nie jeździł służbowo za granicę, nie obudził w Klaudii najmniejszych podejrzeń. Z wyraźną lubością rozwodzisz się nad brzydotą Klaudii i uciążliwością obcowania z jej psychiką. W tym przypadku nawet ciebie zawiodła skłonność do przesady, nikt bowiem nie jest w stanie oddać autentycznej grozy spotkania twarzą w twarz z lubieżną Klaudią Resputani. Zgodnie z instrukcją Rafaela, starałem się wyglądać pięknie i uwodzicielsko, kiedy stanąłem w progu ich mieszkania z kwiatami i winem. Klaudia, która mi otworzyła, bardziej niż kiedykolwiek przypominała gorgonę. Część gigantycznej fortuny, którą swego czasu zwabiła Rafaela, obróciła na zakup artykułów stanowiących wówczas ostatni krzyk mody. Zwykły śmiertelnik ogląda takie rzeczy tylko w żurnalach i zastanawia się, która idiotka włożyłaby te okropieństwa. Tą idiotką (a może nie idiotką) okazała się Klaudia. Owego wieczoru nosiła - a raczej dźwigała na sobie jak na stelażu - połyskliwą kurtynę z zielonych plastikowych kwadratów połączonych gumkami. Jej groteskowa fryzura była natomiast dziełem nawiedzonego rzeźbiarza, który dbał o wszystko, tylko nie o to, że przechodnie na ulicy wezmą jego dzieło za perukę do kostiumu potwora: z gęstej, przylizanej mycki włosów, ufarbowanej na kolor ochry, wyrastały dwa nieco ciemniejsze (ale w tym samym odcieniu), ostro zakończone skrzydła, z tyłu głowy natomiast falowały dwa końskie ogony, podpięte do konstrukcji głównej skórzanymi klamrami. W każdych innych okolicznościach poczułbym litość wobec kobiety w średnim wieku, która tak nieudolnie stara się zachować młodość i urodę, że osiąga skutki wręcz odwrotne. Przede wszystkim byłoby mi żal, że bidulka w ogóle wierzy w możliwość transformacji wstecz. Ucałowałem ją serdecznie na powitanie. Niestety, chociaż bardzo uważałem, aby jednocześnie wydychać powietrze nosem, zapach Klaudii - nie, zapach to złe słowo: jej fetor - agresywnie zaatakował moje zmysły. Podejrzewam, że naturalna woń jej ciała utworzyła niefortunną mieszankę zapachową z którąś z wielu warstw kremu i pudru: skutek był taki, jakby wojskowy sztab naukowców po latach badań stworzył nareszcie substancję wywołującą u mężczyzny natychmiastową depresję. Odgrodziłem się od Klaudii wonną zaporą bukietu, który jednak w mgnieniu oka został mi wyszarpnięty zbrojną w ostre szpony dłonią. Właścicielka dłoni już wiodła mnie pod rękę do ozdobnej sofy, jakby postanowiła darować sobie wstępne konwenanse i z miejsca dobrać się do mojej męskości, zanim Rafael telepatycznie wyczuje, co się dzieje, i wróci do domu, aby nas przyłapać na gorącym uczynku. Z Rafaelem umówiłem się tak, że przez pierwsze pół godziny wizyty postaram się częściowo rozebrać jego żonę, on zaś wtargnie do domu, zanim zostanę zmuszony do bliższego z nią kontaktu fizycznego. Nie miałem szans wykazać się talentem uwodzicielskim, gdyż w ocienionych sztuczną rzęsą oczach Klaudii - oczach drapieżnego pająka - wyczytałem tak dziką żądzę, że, przyznaję uczciwie, wpadłem w panikę. Gdy Klaudia siadała obok mnie, jej suknia narobiła piekielnego hałasu. Klaudia wręczyła mi kieliszek szampana i wzniosła żarliwy toast na moją cześć. - Pierre - wycharczała (celowo używam tego nieprzyjemnego czasownika: osiemdziesiąt, a może dziewięćdziesiąt tureckich papierosów dziennie zmieniło przełyk Klaudii w zdarty, poszarpany tunel, wypełniony odorem zgnilizny, za który nie mogła być odpowiedzialna sama tylko próchnica uzębienia). - Lata czekałam, żeby znaleźć się z tobą sam na sam. - Klaudio - bąknąłem niezobowiązująco. Była to jedyna kwestia jaką sobie przygotowałem na czas tej ogniowej próby. - Pierre - westchnęła gardłowo. - Czy my przypadkiem nie jesteśmy niegrzeczni? I złożyła usta w ciup, małpując minę niewiniątka. - Klaudio - powtórzyłem. - Oj, jesteśmy, jesteśmy - charczała Klaudia i wszystko wskazywało na to, że zamierza mnie pocałować. Ponieważ straciłem rachubę czasu, zablokowałem jej dostęp do siebie wzniesionym ramieniem: spojrzałem na zegarek. Od chwili wejścia upłynęło pięćdziesiąt sekund. Przyznam się szczerze, że w pierwszej chwili chciałem wiać, porzucając Klaudię sam na sam z dramatem nagłego a pozbawionego sensu powrotu małżonka do domu. Kiedy jednak minęły najgorsze, pierwsze minuty, poczułem - nie wiem, czy uwierzy mi ktokolwiek, kto zna Klaudię - taką litość dla tej tragikomicznej, odrażającej kobiety, że z rezygnacją, świadomie, postanowiłem dalej grać swoją rolę, wyłącznie dla jej przyjemności. Wiedziałem, że przyjemność Klaudii potrwa krótko - w końcu, przybyłem z misją zhańbienia jej w oczach małżonka - tym bardziej jednak skłonny byłem uczynić dla niej co się da w tej niefortunnej sytuacji. Przede wszystkim musiałem grać na zwłokę. Odparłszy pierwszy atak Klaudii, odzyskałem obronny rekwizyt w postaci kieliszka szampana i spróbowałem przybrać minę osoby żądnej poznania najświeższych ploteczek - wszystkich, ze szczegółami - zanim pochłoną nas nieposkromione apetyty ciała. Ponieważ jednak nie mieliśmy żadnych wspólnych znajomych oprócz Rafaela, a o nim Klaudia absolutnie nie chciała rozmawiać, konwersacja towarzyska szybko dobiegła końca. Klaudia ujęła moją wolną dłoń. Trzymała ją i głaskała, dzięki czemu miałem możność śledzić nader leniwe skoki wskazówek sekundnika na moim własnym zegarku. Jeszcze łyk szampana, czułe ręce Klaudii na moich dłoniach, na moich kolanach - i tak minęło dwadzieścia minut. Przyszła pora, aby zaaranżować yyy delictum, na którym zostaniemy przyłapani in flagranti. - Och, kochanie! - żachnęła się Klaudia z udanym zdziwieniem, gdy otoczyłem ją ramionami. Wciąż jeszcze żywiłem naiwną nadzieję, że uda mi się doprowadzić mistyfikację do końca bez całowania Klaudii w usta. Dlatego markowałem namiętne zabiegi w okolicach jej szyi, usiłując jednocześnie zgłębić sekret zaplecza komicznej plastikowej sukni, gdyż nie miałem pojęcia, jak się ją zdejmuje. To dopiero rozpaliło namiętność Klaudii! Im usilniej walczyła o moją głowę i możność ucałowania mnie w suche, kurczowo zaciśnięte usta, tym zajadlej wgniatałem oblicze w jej szyję i rogatą koafiurę - co z kolei Klaudia tłumaczyła sobie jako dowód poczucia winy towarzyszącego mej nieposkromionej żądzy. Plastikowa suknia uparcie pozostawała zagadką: biedziłem się nad nią po omacku, nie mając w dodatku pojęcia o najnowszych zdobyczach techniki odzieżowej. Wreszcie doszedłem do wniosku, że Klaudia chętnie rozwiąże tę zagadkę za mnie, jeżeli tylko pozwolę jej się pocałować. Ukryty w jej "włosach", nakazałem sobie niezłomne męstwo i jąłem zdawkowo cmokać szyję i zarys szczęki Klaudii, z ferworem godnym tropikalnej ryby spożywającej plankton. Klaudia, naturalnie, jęknęła i wyprężyła się do tyłu. Przeszył mnie dreszcz obrzydzenia, ale brnąłem dalej. Zostało tylko parę minut. Ryjąc nosem maskę kremu i pudru, zlokalizowałem lepkie usta. Temperatura mojego pocałunku odpowiadała, jak sądzę, chęci ujrzenia Klaudii w negliżu. Poczułem, że jej ciało nadyma się i pulsuje, o czym świadczyło też hałaśliwe poruszenie plastiku. - Przejdźmy do sypialni - powiedziała Klaudia. - Nie! - Musiałem udać gwałtowny przypływ żądzy, który musi osiągnąć chwalebny szczyt bez najmniejszych zakłóceń z zewnątrz. Pojękując gardłowo, wróciłem do taktyki manewrów na tyłach, z czochraniem się o szyję obiektu. Rzut oka na zegarek za plecami Klaudii upewnił mnie, że już czas: za niespełna minutę Rafael miał wtargnąć do mieszkania w błyskach flesza. - Klaudio - wyrzęziłem. - Chcę cię widzieć. Z tonu musiało wynikać, że chodzi mi o wariant bez sukni. Suknia Klaudii miała gdzieś ukryte zapięcie, z którym Klaudia poradziła sobie gładko jedną ręką: suknia zsunęła się z niej jak przedziurawiony ponton ratunkowy. Klaudia nie oszczędzała na bieliźnie. Z bólem przywołuję na pamięć obraz bladych, upstrzonych pigmentacją fałd jej ciała poniżej jędrnej, lśniącej czerni luksusowego biustonosza. - Chcę cię widzieć - powtórzyłem, pragnąc czym prędzej pozbyć się widoku tej okropnej części damskiej garderoby, a przy tym zaoszczędzić parę cennych sekund, które zeszłyby mi na jej własnoręcznym usuwaniu. Klaudia ruchem eksperta rozpięła biustonosz... z przodu - tak, że odskakując od jej ciała chlasnął mnie po nadstawionym policzku. Gwałtownie wczepiłem się dłońmi w to, co ujrzałem, ponieważ nie dało się na to patrzeć. Klaudia wydała alarmujący odgłos. Uczepiony jej biustu jak kępy nad urwiskiem, zacząłem czochrać się twarzą o jej brzuch, gdyż oto miała nastąpić chwila obnażenia prawdy. Całą uwagę skupiłem na upragnionym zgrzycie klucza w zamku. Klaudia tymczasem nabrała ochoty na bezpośredni kontakt z tym, co niewątpliwie znała ze słyszenia jako organ mojej porażającej męskości. Jej sztuczne pazury wdrapywały się wolno, lecz uporczywie po moim udzie, ku wstydliwemu - powiem więcej: zawstydzonemu w owej chwili narządowi. O absurdzie samczej pychy niech świadczy fakt, że nagle zląkłem się upokorzenia w chwili, gdy Klaudia stwierdzi u mnie kompletny brak podniecenia, a raczej antypodniecenie, czyli totalny odwrót i sromotną ucieczkę z placu boju. Miałem dwa wyjścia: albo zakleszczyć jej dłoń między udami i udaremnić pazurom dalszą wspinaczkę, albo zmusić się jakąś sztuczką do okazania żądzy, której nie czułem. Wybrałem to drugie. Odpędziwszy od siebie wszelką myśl o zgrzycie klucza w drzwiach, pomyślałem w zamian o mojej drogiej młodej żonie, Gabrieli. Bądź co bądź, nigdy mnie jeszcze nie zawiodła. Rozbawiło mnie nawet, że operacja ta jest szyderczym przeciwieństwem powszechnego sposobu młodzieży męskiej na powstrzymanie orgazmu przez intensywne myślenie o nudnych danych statystycznych i odstręczających wizjach skutków uprawiania seksu. Z radością donoszę, że cel swój osiągnąłem błyskawicznie, oszczędzając podnieconej Klaudii brutalnego rozczarowania mężczyzną, który, chociaż dwa razy od niej młodszy, pozostaje nieczuły na dotyk damskiej ręki. - Szybciej, Rafaelu! - błagałem w duchu tysiąc razy na sekundę. - Szybciej! Rafael nie spełnił mojej prośby, za to Klaudia była według wszelkich oznak bliska spełnienia - i wtedy uświadomiłem sobie, że nie jestem już aktorem ponurej farsy, lecz zwyczajnie odbywam stosunek płciowy z Klaudią Resputani. Tłumacz sobie jak chcesz moją decyzję o doprowadzeniu rzeczy do końca. Ja uważam, że postąpiłem w jedyny sposób godny dżentelmena. Sturlaliśmy się na podłogę między sofę a niski stolik na drinki, i tam wspomniany akt nabrał rozmachu. Muszę przyznać, że nawet mnie to podniecało, co potwierdza tezę o męskiej skłonności do czerpania satysfakcji erotycznej z dziwnych miejsc - chociaż nie przestałem się martwić, że Rafael przyjdzie, spóźniony o kwadrans, aby sfotografować sytuację, która osiągnęła już pełny wymiar cielesny. Istotne jest to (co przytaczam jedynie jako przykład deformacji historii przez napuszone relacje z trzeciej ręki), że wymuszone zbliżenie z Klaudią było dla mnie silnym przeżyciem erotycznym. Nie znaczy to, że widok jej dyszącego żarem ciała, kiedy, już po wszystkim, otworzyłem oczy, nie przyprawił mnie o szok obrzydzenia. A jednak wytrwałem mężnie do końca, dzięki dumnemu przeświadczeniu, że w sytuacji podbramkowej zadziałałem na korzyść Klaudii. Uszczęśliwiłem postać tragiczną i ta pewność oddaliła ode mnie wszelkie wspomnienie udręki opisanego aktu. Bez trudu umotywowałem konieczność rychłego opuszczenia domu Resputanich. - Boże! - palnąłem się dłonią w czoło. - Co myśmy zrobili! Rafael! Mój przyjaciel... - i tak dalej. Plotąc w tym stylu, w parę minut znalazłem się na chodniku przed domem Klaudii, skąd z udaną desperacją dałem nura w noc. Postanowiłem znaleźć Rafaela i ukarać go. Obszedłem całą okolicę, wypytując kelnerów w kawiarniach, czy go nie widzieli. Upewniłem się, że Rafael nie stawił się w ustalonym lokalu. Na koniec jeden z jego kolesiów w knajpie "Bar - Bar" zdradził mi, że Rafael zaczął ostatnio bywać u niejakiej mademoiselle Martineau na rue de Grenelle. Odszukałem adres w książce telefonicznej i udałem się tam. W rezultacie to ja wtargnąłem niespodzianie na scenę cudzołóstwa. Tchórz Rafael, gnany poczuciem winy, zrejterował w bezpieczną kryjówkę łoża kochanki, pozostawiając mnie samemu sobie w rękach Klaudii. Czy to jest rzecz do wybaczenia? Uznałem, że nie. Skazałem go na karę chłosty z natychmiastowym wykonaniem. Mademoiselle Martineau (według mnie jeszcze mniej atrakcyjna niż Klaudia, tylko na swój sposób) przyglądała się moim popisom dryblingu od ściany do ściany, w których rolę piłki futbolowej grał Rafael. Wezwała policję. Aresztowano mnie. Plotki o moim romansie z Klaudią rozeszły się po mieście. Mój atak na Rafaela interpretowano jako efekt gwałtownej sprzeczki z mężem kochanki. Opuściłem kraj w towarzystwie Gabrieli i Chantal, którym cała afera wydała się tak zabawna, że przez całe trzy miesiące, które spędziliśmy (z Tobą) w Anglii nie mówiły o niczym innym. *** Bardzo dobrze się czułem z dala od Paryża. Trzy razy w tygodniu udzielałem Dawidowi lekcji przez telefon, co go niezmiernie bawiło. Wraz z Gabrielą i Chantal zajmowałem zachodnie skrzydło Dollsworthy; we wschodnim rezydowałeś Ty z Sarą; twoja matka, która chyba mnie polubiła, przebywała na ogół w londyńskiej rezydencji. Skazany na niełaskę i banicję, La Valoise zamieszkał ze mną i moją ówczesną żoną w Anglii. Bliższe obcowanie z jego osobowością potwierdziło moje wcześniejsze obawy, że postępy Dawida mogą znacznie ucierpieć pod wpływem niezrównoważonego Francuza. Starałem się wyzbyć uprzedzeń - co nie było łatwe; La Valoise przybył bowiem w towarzystwie dwóch kobiet, z których tylko jedna była jego małżonką - i ujrzeć tego człowieka w nowym, obiektywnym świetle. Wieczorami, kiedy grał nam na fortepianie, odnajdywałem artystę pod maską szaleńca. Grał z mistrzowską swobodą, której ciężaru gatunkowego dodawał fakt, że płynie z serca doszczętnie skorodowanej osobowości. Przyznam szczerze, że nawet Dawid w swoich najLepszych wykonaniach nie wzruszył mnie nigdy tak jak La. Valoise w owe czarowne wieczory w Dollsworthy. Geoffreyu, jestem szczerze poruszony. W owym czasie bawiłem się trochę w komponowanie. Zdumiewała mnie łatwość, z jaką Francuz czytał i odtwarzał moje byle jak nabazgrane rękopisy. Wyrazy podziwu, których mi przy tym nie szczędził, działały na mnie mobilizująco. Kompozytor, nawet najbardziej zadufany (a ja bynajmniej się do takich nie zaliczałem) zawsze łaknie pochwał z ust kolegów. Rad jestem, że pozostawiłem po sobie tak pozytywne wrażenie reakcji na twoją "muzykę". Lecz zastanów się chwilę: byłem gościem w twoim dostojnym domu: ty czekałeś na każdy mój sąd z ufnością dziecka - i była przy tym obecna Twoja żona. Co miałem mówić? Gdybyż wiedzieli twoi czytelnicy, że "utwór", o którym wspominasz, był zapisem na dziesięć smyczków, brzmiał jak coś z Elgara odegranego na zardzewiałej zwrotnicy, a dedykowany został księciu Marlborough! Jedyny ukłon w stronę nowoczesności stanowiły w tej kompozycji histeryczne, irytujące i pozbawione logiki zgrzytliwe komentarze akompaniamentu do głównej, majestatycznej linii melodycznej. Podobne utwory komponowałem jako piętnastoletni uczeń konserwatorium, z tą tylko różnicą, że całkiem rezygnowałem z harmonii, skupiając się na nieestetycznych dysonansach podkładu. (Czemu - spyta nas kiedyś potomność - ludzie odczuwali potrzebę tworzenia takich rzeczy?) Mozoliłeś się nad swoją kompozycją, popatrując przez okno na prastare rodowe włości i myśląc sobie, że Anglia mimo wszystko jest wspaniałym krajem. Potem wpadałeś na dół, żeby wypić kieliszek sherry i uronić łzę nad Schumannem, którego dla Ciebie grałem, wiedząc, że to, co minionego popołudnia przelałeś na papier, jest rozmyślnym zamachem na muzykę, którą rzekomo kochasz. Trudno mi uwierzyć w szczerość zachwytu księcia Marlborough, lecz przypuszczam, że chodziło w tym wszystkim nie o sztukę, ale o pochlebstwo. To rzekłszy, pragnę zrewanżować się komplementem za miłe słowa, jakie padły pod moim adresem w cytowanym fragmencie. Pobyt w Dollsworthy przekonał mnie, że jesteś człowiekiem pod wieloma względami uczciwym i godnym szacunku. Zła muzyka nie oznacza, że kompozytor jest złym człowiekiem - przynajmniej wówczas jeszcze tak nie uważałem. Muzyce trzeba mesjasza - ale pod jego nieobecność ludzie Twojego pokroju muszą przecież coś robić, imitować jakieś schematy i starać się zachować godność artysty przez wymyślanie nowych nazw dla produkowanych przez siebie sekwencji dźwięków. Pamiętam jak pewnego wieczoru, gdy damy poszły spać, omawialiśmy Twoją "kompozycję". Z całą powagą powiedziałem wówczas, że ty i Tobie podobni "wbijacie nóż w serce europejskiej muzyki". Uznałeś to za komplement. A poza tym bawiliśmy się całkiem nieźle, co? Z Sarą -dopóki prawidłowo dozowała leki - zawsze można się było pośmiać. Mam nadzieję, że mimo jak najgorszych doświadczeń z pierwszego małżeństwa nie żałujesz dzisiaj, że parę lat przeżyłeś z tak zwanym w kulturalnym towarzystwie "wolnym duchem". Ja sam nigdy nie miałem żony wariatki i w pewnym sensie zazdroszczę Ci tego doświadczenia. Emanuelek już wtedy gdzieś musiał się pętać, ale miłosiernie nie pokazywałeś go gościom. W ogóle okazałeś się wzorem gościnności, co dziwi mnie tym bardziej, gdy pomyślę, ile musiało Cię kosztować nocowanie pod jednym dachem z Gabrielą. Jakże musiało Cię dręczyć pragnienie wypożyczenia jej ust choćby na dziesięć sekund. Podsumowując: do Paryża wróciłem z jak najbardziej przychylną opinią o Tobie i z przekonaniem, że we dwóch wywindujemy Dawida - nasze wspólne hobby, nasz wspólny eksperyment, mojego przyjaciela - na niebotyczne wyżyny. Dlatego zaraz po powrocie poczułem się zdradzony na wieść o tym, że Dawid postanowił nigdy więcej nie siąść do fortepianu. *** Dawid, z gołymi nogami, siedział po turecku na mojej kanapie i popijał herbatę. Zabawiłem się w psychologa dziecięcego. - Masz rację - powiedziałem. - Gra na pianinie to głupota. Jestem pewien, że podjąłeś słuszną decyzję. Nauka przyzwoitej gry jest zadaniem ponad siły małego chłopca. Szkoda czasu. Niech się inni męczą. - No właśnie - przytaknął mi Dawid, siorbiąc herbatę. Podrósł znacznie pod moją nieobecność, ale wciąż był chudy i delikatny jak na trzynastolatka. - Chciałbym jednak wyjaśnić pewną rzecz - podjąłem po chwili. - Nie dalej jak tydzień temu rozmawialiśmy przez telefon; odbyliśmy normalną lekcję. Więc co się stało w ciągu minionego tygodnia, że tak radykalnie zmieniłeś front? Dawid wzruszył ramionami, nadymając policzki. - Czy chodzi o jakiś utwór? Grałeś coś, co ci się nie podobało? - Obawiałem się, że Bach może Dawida onieśmielać. - Nie. - Więc się znudziłeś? To potrafi być bardzo nużące. - Nie. - A może próbowałeś grać coś nowego i wyjątkowo trudnego, a mnie akurat nie było, więc... Nie przymierzałeś się aby z powrotem do sonaty Liszta? - Nie. - Nic cię nie boli, nie sztywnieje - palce, nadgarstki, ramiona Dawid uniósł wolną prawą rękę i poruszył palcami. - Nie. - To oczywiście nieważne - powiedziałem - ale pytam z ciekawości: czy możesz mi zdradzić, co się stało? - Tak sądzę. - Nie ma pośpiechu. Dawid odstawił filiżankę i westchnął cienkim jeszcze, dziewczęcym głosem. - Och, to prosta sprawa. - Mianowicie? - Widziałem zjawę. - Widziałeś zjawę... - powtórzyłem. Nie to spodziewałem się usłyszeć. Z geniuszami trzeba jednak bardzo uważać. -A co to była za zjawa? We śnie? Jakiś koszmar? - Nie, skąd. Przecież mówię: zjawa. Grałem i jakiś głos do mnie przemówił. Głęboki głos, a twarz od niego zobaczyłem w nutach. - Jak wyglądała? Dawid chwilę się zastanowił. - Trochę jak pan Brahms. No nie! - żachnąłem się w duchu. Widział Boga! Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że skądinąd dobrze wychowany chłopiec ulegnie manii religijnej. Zarażają się tym w szkole, jak grypą. Sam miałem kolegów, którzy się uskarżali na ten problem. - Więc ten mężczyzna miał długą brodę? - To nie był mężczyzna - sprostował Dawid. - To była zjawa. - Rzeczywiście. Przepraszam. Pamiętasz może, co ta zjawa mówiła? - Tak. Najpierw powiedziała: "Cześć, Dawid". - Słusznie, umiała się zachować. To była dobrze ułożona zjawa, która w dodatku wiedziała jak masz na imię. - Tak. Potem powiedziała: "Dawidzie, umrzesz". - Ooo, to już nieładnie. Porządna zjawa tak nie mówi. - Tak. Cały czas grałem i nic nie mówiłem. Bałem się. - Wcale mnie to nie dziwi. Czy ta zjawa powiedziała coś więcej? - Tak. Powiedziała: "To, co robisz, nie ma sensu". - To skandal. - Tak. I jeszcze: "Przestań natychmiast". - A ty zrozumiałeś, że masz przestać grać na pianinie? - Tak. To chyba oczywiste. Przestraszyłem się, ale kiedy przestałem grać, zjawa zniknęła. - To bardzo niepokojące. - Tak. - A jednak, wiesz, powinieneś się cieszyć, że widziałeś zjawę. Ja nigdy w życiu nie widziałem zjawy. Nie była to prawda: jakaś odmiana zjawy położyła kres mojej karierze w Salle Thierry. - To nie było nic przyjemnego - powiedział Dawid. - Obawiasz się pewnie, że gdy znów zaczniesz grać, zjawa wróci? Nie grasz, żeby się nie narażać na dalsze pogróżki? - Tak. To chyba logiczne, prawda? - Prawda. Należało działać bardzo ostrożnie. Zawsze wyznawałem zasadę, że Dawidowi nie wolno dać do zrozumienia, że muzyka jest jego obowiązkiem. W sensie ogólnym to prawda: muzyka nie jest obowiązkiem - jest luksusem i jak każdy luksus potrafi czasem, w sposób zgoła irracjonalny, zaowocować wysoką premią. Artysta płaci za to ryzyko ciężką pracą, wieczną niepewnością, a nawet (jak w przypadku moim i Dawida) cząstką zdrowia psychicznego. Przyjąłem, że to, czego doświadczył Dawid - jego "wizja" - było pierwszym objawem bólu egzystencjalnego. Na pewno doświadczają go wszystkie dzieci, tylko że większość dzieci ugania się po podwórkach, bawi z kolegami i bije z rodzeństwem, yyy IIO zamiast kojarzyć kosmiczne niepokoje z muzyką. Dawid oprócz muzyki miał w życiu niewiele, nic więc dziwnego, że przemówiła doń głowa Brahmsa (lub kogoś podobnego do Brahmsa), a nie gwiazdy, noc, góry, czy inne katalizatory udręki istnienia. Musiałem czym prędzej przekonać Dawida, że kwestia jego śmiertelności nie ma nic wspólnego ze sztuką, którą uprawia. Niestety, kazuistyka nigdy nie była moją mocną stroną. - Jeszcze nieraz poczujesz się podobnie - zacząłem. -Mimo to uważam, że warto, gdy będziesz w odpowiednim nastroju, dać fortepianowi jeszcze jedną szansę. Choćby i w tej chwili: możesz spróbować na moim. Widzisz go tam? Piękny, co? Kiedy dłużej na niego popatrzeć, wydaje się, że sam gra. A kiedy popatrzeć jeszcze dłużej, zdaje się, że gra na nim pan Brahms. Słyszysz? Obaj spojrzeliśmy na wielkiego bósendorfera na lwich łapach. Miałem nadzieję, że Dawid pojmie moją myśl: fortepian, jak życie, ma w ogóle niewiele sensu, i tę resztkę zatraca pod nieobecność użytkownika. Jeżeli kryzys Dawida był częściowo natury artystycznej, a częściowo egzystencjalnej, powyższa analogia mogła zmobilizować chłopca do działania. Nie żeby to miało większe znaczenie. Ja sam już od dawna żyłem z garbem własnego rozczarowania; porządek mojego świata już nie opierał się na muzyce - może nawet wprost przeciwnie. Nigdy nie wystąpiłbym jako pierwszy z hasłem "Muzyka umarła!", ale to jeszcze o niczym nie świadczy: swój stosunek do muzyki określiłbym jako negatywnie fizjologiczny - rodzaj nieustannej depresji. Jak dobrze wychowany ateista, który z uprzejmym niedowierzaniem przygląda się bliźniemu odzianemu w habit, miałem własne zdanie o muzyce, ale innym życzyłem powodzenia. Z perspektywy czasu widzę, że w głębi ducha żywiłem nadzieję na to, iż Dawid roznieci we mnie na nowo wiarę w muzykę. Kilka następnych minut przesiedzieliśmy w milczeniu. Szafkowy zegar głośno odmierzał czas, jak metronom nastawiony na larghetto. Dawid bębnił palcami po kolanach. Wreszcie prychnął z impetem przez zaciśnięte usta i powiedział: - Szkoda by było, żeby nikt na nim nie zagrał. *** Wróciliśmy do rutyny. Jeśli znam się na rzeczy, chwilowe zwątpienie w siebie było w przypadku Dawida objawem nadprodukcji hormonalnej. Dawid rósł jak na drożdżach. Przestał patrzeć w oczy dorosłym. Ale ćwiczył - a to już było coś. Nasze lekcje polegały głównie na tym, że ja opowiadałem Dawidowi o szkole, o kolegach i o dziewczynach. Nauczyciele za nim przepadali i słali konfidencjonalne listy do Henryka i Kamili o tym, że skala ocen szkolnych nie oddaje doskonałości akademickich osiągnięć ich latorośli. Rozważano nawet przekazanie Dawida pod opiekę prywatnemu nauczycielowi, aby reszcie klasy oszczędzić żenujących porównań. Ja jednak doradzałem jego rodzicom odrzucenie wszelkich propozycji przyspieszonej promocji chłopca do wyższych klas i nauczania indywidualnego, wychodząc z założenia, że każda okazja do kontaktu z rówieśnikami ma na niego stabilizujący wpływ. Najważniejsze jednak, że wspólnie zadecydowaliśmy w tym okresie o trzymaniu Dawida z dala od szkół muzycznych, zwłaszcza zaś od mojego konserwatorium - być może na zawsze. Zdumiała mnie wiadomość, że La Valoise kategorycznie sprzeciwia się wstąpieniu Dawida do jednego z najbardziej prestiżowych konserwatoriów muzycznych na świecie. Wybrałem się nawet specjalnie do Paryża, aby przedyskutować te sprawy z nim i z rodzicami Dawida. Mówiłem im o własnych młodzieńczych doświadczeniach, o radości codziennego obcowania z gronem innych młodych muzyków. Zadałem im pytanie: czy Dawid skorzysta tyle samo w zwykłej szkole, w otoczeniu normalnych dzieci, które nie podzielają jego muzycznych zainteresowań i zdoLności? Przyznasz, że szybko rozprawiłem się z Twoimi argumentami, wywodząc, że: Dawid już i tak przerasta o głowę najzdolniejsze dzieci, nawet o pięć lat odeń starsze; muzycy bywają z natury nieprzystosowani, nerwowi, kapryśni, złośliwi, rozpieszczeni i zawistni - a w dodatku prawie wszyscy są płci męskiej; Dawid pozostaje pod opieką najlepszego, moim zdaniem, profesora w Europie; uczniowie szkół muzycznych mają za mało wychowania fizycznego. Wytoczyłeś ostatni argument: bez świadectwa renomowanej w świecie uczelni Dawid może zostać usunięty w cień. Ripostowałem, że o cieniach porozmawiamy, kiedy Dawid, mając lat piętnaście, wygra Konkurs Gastona - Roberta, dystansując wszystkie konserwatoria świata, pełne Igorów. Widać stąd, jak mocno ufałem w talent Dawida. Odjechałeś z powrotem do Dollsworthy, do coraz mniej zrównoważonej żony i dziecka, bardziej niż kiedykolwiek niepewny, na czym właściwie ma polegać twoja rola. Byłem bardziej niż kiedykolwiek niepewny, na czym właściwie ma polegać moja roLa w karierze Dawida. W tym miejscu po raz pierwszy pada w twojej książce słowo "kariera" - dotyczy gry fortepianowej czternastolatka. Innymi słowy, sugerujesz, że przechodzimy na wyższy poziom Twojej narracji - w okres profesjonalny "Życia" Dawida, który trwał aż do jego "Śmierci". Pamiętam, jak tu właśnie przerwałem pierwszą lekturę i, zaciskając pobielałe knykcie na oparciach fotela, pomyślałem o mojej własnej, poronionej biografii Dawida Debrizziego. Dopisawszy ją bowiem do tego punktu, zrozumiałem, że wszystko da się zawrzeć w jednym zdaniu: Dawid Debrizzi, urodzony w Paryżu w roku 1956, mając lat czternaście całkiem nieźle grał na fortepianie. Temu, co później nastąpiło w "Życiu" Twoim i Dawida, warto przyjrzeć się bliżej - wiem to lepiej, niż się zapewne spodziewasz. Ale oto odwracam stronicę i czytam tytuł: "Część druga: Najlepsze lata". O mało się nie zakrztusiłem pokątnie zdobytym koniakiem. Ładne mi najlepsze lata! Rozdział piąty Od kiedy, pozostając w separacji z żoną, założyłem drugi dom w Paryżu, mogłem spędzać z Dawidem więcej czasu. Coraz więcej energii poświęcałem komponowaniu i stwierdziłem, że godzina tygodniowo obcowania z Dawidem pozwala mi się doskonale odprężyć. Miło mi słyszeć, że dobrze się bawiłeś. Fakt, że zjawiłem się w Paryżu właśnie wtedy, okazał się szczęśliwym zbiegiem okoliczności, gdyż La Valoise przeżywał akurat kolejny kryzys, który go czynił absolutnie niezdolnym do pełnienia obowiązków z oddaniem, jakiego i Dawid, i ja, oczekiwaliśmy od nauczyciela. La Valoise, biedaczysko, dowiedział się, że nie jest zdolny spłodzić potomka. Przez kiLka następnych miesięcy tak się gryzł z tego powodu, że żona, Gabriela opuściła go, nie widząc innego wyjścia. Chyba nigdy nie widziałem młodego mężczyzny w tak ciężkiej depresji... No cóż, Geoffreyu, szkoda, że mnie nie widzisz w tej chwili. Począwszy od cytowanego powyżej fragmentu, wspominasz o mojej bezpłodności osiemnaście razy. Widać stąd, jak uradowało Cię odkrycie metafory oddającej cały ogrom zasadniczych wad, których się we mnie dopatrzyłeś. Dość otwarcie sugerujesz, że przyczyną mojej bezpłodności było długotrwałe zakażenie weneryczne, i to kompleksem kilku odmian zarazków, które przyssały się do moich jąder, w efekcie pozbawiając je życia. Doktor, u którego się leczyłem, wyjaśniłby Ci, że bezpłodność - którą, co najmniej w jednym miejscu, mylnie nazywasz "impotencją" - to u mnie przypadłość niejako wrodzona, a dwa przebyte ataki rzeżączki nie miały z nią nic wspólnego. Co do wniosku, że Gabriela rzuciła mnie, bo okazałem się, w sensie biologicznym, ślepym zaułkiem - lenistwo w dociekaniu prawdy znów oddaliło Cię od sedna sprawy: oboje z Gabrielą od dawna pragnęliśmy, aby ponownie wyszła ona za mąż - tym razem za Amerykanina, starego znajomego mojej macochy. We Francji, tak jak wszędzie, prawo wymaga rozwiązania i anulowania poprzedniego małżeństwa, zanim się zawrze następne - musieliśmy to zrobić ze względu na legalność i opinię społeczną; kwestia mojej niekwestionowanej bezpłodności nie miała tu nic do rzeczy. Przy okazji z radością donoszę, że Gabriela w ubiegłym roku została babcią. A gdzie się podziewał Dawid w czasie naszych matrymonialnych i prokreacyjnych kryzysów? Oczywiście, tkwił przy pianinie. Miał już piętnaście lat; był wysoki i szczupły - ale nie śmiesznie niezdarny, co zazwyczaj cechuje chłopców o takiej budowie. Presję sławy znosił całkiem nieźle: wcześnie (i już na zawsze) nauczył się nie traktować własnego talentu zbyt serio. Obowiązek ćwiczenia wypełniał tak jak zawsze: ze stoickim spokojem, bez słowa skargi. Że urodą zwracał na siebie uwagę - to już zgoła inna sprawa. Dorósł do bywania u mnie na wieczornych przyjęciach, na których pławił się w uwielbieniu obecnych tam pań - moich przyjaciółek. Uparcie opisujesz go przymiotnikami odnoszącymi się do urodziwego dziecka, podczas gdy Dawid był już wówczas potężnym magnesem erotycznym, przyciągającym wszystkie kobiety i dziewczyny, które się doń zbliżyły. Wiem to od nich samych. Po każdym wyjściu Dawida z przyJęcia damy traciły wigor i chóralnie wzdychały z tęsknoty albo z żalu za straconą okazją. Uważały, że Dawid emanuje surowym, romantycznym duchem korsykańskiej tajemnicy. Na pewno sam zauważyłeś, jak bardzo uroda pomaga człowiekowi w życiowych awansach, nawet w takiej dziedzinie jak muzyka, gdzie, wydawałoby się, wygląd osoby nie ma znaczenia. Jako eks juror dziesiątków konkursów muzycznych, wyznam szczerze, że niejedna wdzięczna flecistka i niejeden smagły harfista czy trębacz z silnie zarysowaną szczęką, skorzystali na mojej słabości do ludzi pociągających fizycznie. Nie zamierzam się usprawiedliwiać: twierdzę, że charyzma wykonawcy dodaje sztuce mistycyzmu, a jego uroda z góry nastraja publiczność przychylnie do występu. Tym większy podziw budzą brzydale dzisiejszych scen, dzielnie pokonujący dodatkową trudność tego, czego zmienić nie mogą. Dawid nie znał tego problemu. Był piękny. Miał wdzięk. Odzywał się rzadko, za to zawsze z nieśmiałym, ujmującym uśmiechem. Mając piętnaście lat, wiedział doskonale, że podoba się dziewczętom, i świadomie zamierzał wykorzystać to przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nic dziwnego, że właśnie do mnie zwrócił się o radę. Z żalem stwierdzam, że mój dawny niepokój co do potencjalnie zgubnego wpływu La Valoise'a na Dawida. Uzasadniły, i to z nawiązką, ich nader szczere rozmowy na temat seksu. Czy chcesz przez to powiedzieć, że urządziłem chłopcu kurs wychowania seksualnego, uzurpując sobie rolę rodziców lub państwowego systemu oświaty? W tym, co mówiłem Dawidowi, nie było nic obscenicznego, lubieżnego ani nawet kontrowersyjnego. Dawid sam świetnie wiedział, co gdzie się wsadza, a do mnie - pochlebiam sobie - przychodził po szczegóły natury bardziej romantycznej, których rodzice nie omawiali z nim, bo się wstydzili, a koledzy w naiwności swojej po prostu nie rozumieli. To trochę tak jak przed pierwszym koncertem, gdy powiedziałem Dawidowi, że może bawić się tym, czego inni kazali mu się bać. Ze zgrozą myślę, co Ty powiedziałbyś - lub raczej nie powiedział - Dawidowi o seksie, gdyby zamiast do mnie przyszedł do Ciebie. Twoi czytelnicy nigdy się nie dowiedzą, że podejmujesz ten trywialny temat jedynie po to, by przygotować solidny grunt pod ataki na mnie, których dopuszczasz się w dalszych rozdziałach. Obawiam się, że aby mogła powstać naprawdę rzetelna biografia, musielibyśmy wszyscy zostać od urodzenia podłączeni do monitorów obrazu i dźwięku. Autor szykujący się do napisania idealnej biografii przyszłego Napoleona czy Wagnera spędziłby wszystkie swoje dni przed ekranem monitora, w słuchawkach na uszach - co automatycznie odebrałoby mu szansę na własne życie. Na starość wiedziałby dokładnie, co się dzieje z bohaterem biografii, lecz niestety - jak na ironię - nie zdołałby przekazać tej wiedzy bez popełnienia wszystkich nadużyć, których się dopuszczają konwencjonalni biografowie. Gdyby Dawidowi, w okresie o którym mowa, towarzyszyły stale mikrofon i kamera, Ty i twoi czytelnicy bylibyście świadkami pogadanek o miłości i sekretach ciała. Opowiadałem Dawidowi o radości obcowania z dziewczętami. Tylko tyle - banalne, prawda? - Będzie ci fantastycznie z dziewczynami, zobaczysz -zapowiadałem mu. Możliwe, że podkreślałem mimiką, jak dalece w to wierzę, ale werbalnie nie zapuszczałem się zbyt daleko w szczegóły. Dawid musiał Ci przy jakiejś okazji powtórzyć moją przepowiednię, Ty zaś rozdmuchałeś jej sens do takich rozmiarów, że zaniepokojeni rodzice Dawida zostali po raz kolejny zmuszeni do zwrócenia mi uwagi. Minęło dwadzieścia lat - dość czasu, abyś zdołał gruntownie przemyśleć ten mikroskopijnie trywialny szczegół biografii obiektu swoich zainteresowań - i oto nagle odczułeś potrzebę uzupełnienia konfiguracji o osobę Jacqueline. La Valoise najwyraźniej uważał się za ofiarę kosmicznej niesprawiedliwości. Zmarła jego dziewczyna (może nawet narzeczona) z młodych lat - obiecująca flecistka, Jacqueline Arrand. La Valoise zachowywał się tak, jakby ta tragedia usprawiedliwiała wszystkie jego późniejsze wyskoki, i jeszcze oczekiwał bezkrytycznego współczucia ze strony osób (do których i ja się zaliczałem) mających pełne prawo krytykować jego ekscesy. Jaka szkoda, że pojedynki wyszły z mody! O ich skuteczności mogłoby się wypowiedzieć kilku moich przodków, a wierzę, że i ja sam - choć nie mam wprawy - umiałbym w takim starciu pokazać pająkowatemu Angliczkowi, gdzie raki zimują. Zręcznie odmalowałeś mnie jako osobnika niedojrzałego, rozczulającego się nad sobą, sentymentalnie wyolbrzymiającego stratę bliskiej osoby i z całym wyrachowaniem demonstrującego tym, których skrzywdził, tarczę obronną przeżytej w młodości tragedii - wątpliwej zresztą, jak sugerujesz, wagi. Czuję się rozgoryczony. Chciałbym bardzo, żeby moja miłość do Jacqueline miała charakter transcendentalny, lecz niestety - już dawno temu odzyskałem równowagę ducha. Sam Ci wszystko opowiedziałem, gdy przebywałem "na zesłaniu" w Dollsworthy. Pamiętam - snułem mroczne analogie między muzyką a miłością, przyrównując śmierć Jacqueline do agonii mojej kariery pianistycznej. Prawie wszystko mówiłem szczerze, ale nie mieści mi się w głowie, że mogłeś zinterpretować moje wyznanie jako deklarację, że nigdy więcej się nie zakocham - gdy w tym samym pokoju siedziała moja żona! *** W życiu Dawida nie działo się tymczasem nic szczególnego - czego nie można powiedzieć o Igorze Malechiewiczu. Latem roku 1972 Igor i Borys z garstką wiernych dworaków wylądowali w pilnie strzeżonej willi w Waszyngtonie, zdawszy się na łaskę rządu Stanów Zjednoczonych. Natychmiast dali się sfotografować z amerykańskim prezydentem - maniakiem, który sam nie wiedział (więc tym bardziej nie byli tego świadomi jego drodzy azylanci z komunistycznego kraju), że tym samym uruchamia lawinę własnej klęski politycznej. Obóz Malechiewiczów proklamował stosowne orędzie o nieludzkim reżimie totalitarnym, o głębokim smutku, nękającym każdego uchodźcę (nieodwracalny skok w nieznane; rodzina pozostała w domu), i o wdzięczności wobec nowych, kapitalistycznych sponsorów. W Stanach Zjednoczonych - zapewniali prezydenta Malechiewiczowie, serdecznie potrząsając jego prawicą - żyje się bez porównania lepiej niż w ZS.R.R, jeśli sądzić po prezydenckich bankietach. Wspominam o tym historycznym zwrocie w życiu Igora głównie dlatego, że Ty w swojej książce jak papuga powtarzasz wersję oficjalną, wedle której bohaterska ucieczka kilkunastoletniego Rosjanina za granicę dodała splendoru jego późniejszym występom (zwłaszcza w Carnegie Hall) i wagi oświadczeniom publicznym, w których Igor skarżył się na samotność i tęsknotę za dalekim stepem. Czyżbyś zapomniał, że w niespełna dwa tygodnie po przybyciu do Ameryki Igor wystąpił w telewizji, ubrany w strój kowbojski, z wiązanką tamtejszej kiczowatej "klasyki" muzycznej, którą wykonał wśród stogów siana i żujących źdźbła słomy pięknych dziewcząt z Południa? Igor, w dżinsach z klapą i kraciastej koszuli, ani na chwilę nie zmienił kwaśnej miny pod monstrualnych rozmiarów kowbojskim kapeluszem. Miliony Amerykanów obserwowały na ekranach telewizyjnych wzruszający moment, który nastąpił po przydługich, syntetycznych oklaskach: Igor wymówił swoje pierwsze zdanie po angielsku - "God bless America". Rzeczywiście bardzo się oddalił od filharmonii imienia Piotra Czajkowskiego - ale tylko idiota nie umie uszanować twardej waluty. Śledziliśmy czujnie bieg zdarzeń, zacierając ręce na myśl o niechybnym samospaleniu Igora w kraju wolnych ludzi. Głośno powtarzaliśmy sobie, że sztuka koncertowa nie ma nic wspólnego ze sportem i rywalizacją, a jednocześnie topiliśmy w kawie z ekspresu uśmieszki satysfakcji, widząc jak Igor prostytuuje swój talent dla obmierzłego dolara. Obaj, zdaje mi się, wyznawaliśmy pogląd, że wszystko, co amerykańskie jest wrogiem sztuki - nie podejrzewając nawet, jaką wspaniałą muzykę można kupić za rzekomo diabelskie dolary. Podpisując nieprzyzwoicie lukratywny kontrakt z firmą płytową Principal, Igor miał raptem szesnaście lat. Zaskoczył nas. Szczęściarz, wcześnie trafił na żyłę złota. Amerykanie umieli zawłaszczyć genialne dziecko, przebrać je w cudzoziemski strój ludowy i przestroić na nutę nacjonalistyczną, ignorując, na dobrą sprawę, talent, który uczynił chłopca sławnym - a zarazem ukazać te zabiegi jako usprawiedliwione przez prosty chwyt obsypania ofiary górą forsy. Przekonali nawet mnie: gdy usłyszałem, ile chcą zapłacić Igorowi, byłem bliski poddania się hipnoterapii, żeby odzyskać zdolność gry na fortepianie i ubiegać się o rolę w bonanzie. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo zadowolony był Borys. *** Dawid zaś, zamiast iść z duchem czasu, zrobił krok w stronę konserwatyzmu i złożył znaczną część swojej przyszłości na niepewnej szali pojedynczego występu. O jego najbliższych losach zadecydować miało kilkuosobowe jury, półprzytomne z wycieńczenia po wysłuchaniu procesji młodych pianistów, bębniących Schuberta, Beethovena, Mozarta, Bacha, Prokofiewa, Skriabina, Schumanna, Truncka, Debussy'ego, Rachmaninowa, Scarlattiego i Griega - muzykę tak oczywistą i znaną, jakby przechodziła genetycznie z pokolenia na pokolenie. Mój Boże, jak ja szczerze nienawidzę samej idei oficjalnych konkursów muzycznych! To przecież jawne pogwałcenie praw człowieka - nie mówiąc o prawach muzyki. A gdy w proceder ten wciągane są dzieci, mamy do czynienia z widowiskiem, na które (oby!) przyszłe pokolenia spoglądać będą tak jak my dziś patrzymy na ofiary z ludzi i inne barbarzyństwa epok stosunkowo niedawnych. Czuję się wyjątkowo uprawniony do wyrażania skrajnych sądów w tej kwestii, bowiem w latach chłopięcych uczestniczyłem w trzech największych konkursach pianistycznych -i wszystkie trzy bez większego trudu wygrałem. Mając lat dwanaście, czternaście i szesnaście, stawałem na podium i waliłem w klawisze dokładnie według instrukcji nauczycieli, patrząc przy tym w sufit, przewracając oczami i na wszelkie inne sposoby demonstrując pełną kontrolę nad wykonywaną muzyką. A w głębi duszy nie różniłem się od dzieci, które pokonałem w konkursie: byłem roztrzęsionym, ogłupiałym, pewnym najgorszego wrakiem człowieka. Ile jeszcze razy musimy oglądać twarze dzieci, których nazwisk nie odczytano na liście "finalistów", zanim odstąpimy od poddawania ich tym torturom? Kamery, tresowane do tropienia zwycięzców, oszczędzają masom widoku nastolatka, którego nadzieje i godność osobista w jednej chwili legły w gruzach. Lecz Ty, Geoffreyu, nie raz przy tym byłeś; ja również. Własnoręcznie zamykaliśmy szlaban przed zrozpaczoną młodzieżą, gdy - niczym skład sędziowski orzekający karę śmierci - wracaliśmy w grupie jurorów z tajnych obrad, aby publicznie odczytać listę "zwycięzców". Na udział Dawida w konkursie zgodziłem się tylko dlatego, że nie wątpiłem w jego łatwą wygraną. *** Konkurs Gastona-Roberta był, i wciąż jest, najbardziej prestiżową we Francji areną rywalizacji pianistów, którzy nie ukończyli dziewiętnastego roku życia. Oszczędzasz nam w swojej książce interesujących szczegółów, stwierdzając krótko, że Dawid Debrizzi uzyskał w nim pierwszą nagrodę - jakby to było oczywiste spełnienie moich przepowiedni i jakby Dawid nie spotkał w konkursie godnych siebie rywali. A zdarzyło się przecież, jak to zwykle bywa, znacznie więcej. Dawid, chcąc uniknąć wszelkich zbędnych emocji, zażyczył sobie, żebym tylko ja mu towarzyszył. Przed kojarzącym mi się zawsze ze stalinizmem gmachem konserwatorium w pobliżu Montparnasse spotkaliśmy Wirginię - moją nową stroicielkę i lokatorkę. Poprzedni stroiciel, Belg znany pod imieniem Hektora, zdradził mnie dla pewnego wędrownego wirtuoza, gdyż mierził go mój osiadły, paryski tryb życia, zbyt pospolity - jak twierdził - dla człowieka tak wybitnego jak on. Wirginia stroiła nie gorzej niż Hektor, a była odeń znacznie sympatyczniejsza; w dodatku miała nad Hektorem przewagę: nieposkromiony apetyt, a ja, jak wiadomo, kocham gotować. Hektor nigdy nie nabrał zaufania do mojej kuchni. Nie muszę chyba dodawać, że nie zaproponowałem mu wspólnego mieszkania. Wirginia była w moim wieku (albo niewiele starsza), miała kształt kuli, rumiane policzki i niewyparzony język. Pochodziła ze Strasburga. Lepszej stroicielki i degustatorki nie mógłbym sobie wymarzyć. Wirginia towarzyszyła mi przez pięć lat. Wtedy, przed gmachem konserwatorium, wprost kipiała furią. Organizatorzy Konkursu Gastona - Roberta zatrudnili własnego stroiciela i kategorycznie odmówili dopuszczenia Wirginii do fortepianu Dawida, wyjaśniając, że program jest zbyt napięty na to, aby każdy uczestnik konkursu miał majstrować przy wyznaczonym sobie instrumencie. - Mówię temu knypkowi - sapała Wirginia, bo z irytacji dostała zadyszki - że Dawid nie jest pierwszym lepszym uczestnikiem, że odmawiając mu prawa do własnego stroiciela praktycznie go dyskwalifikują, że zwrócę się do władz konkursu. On na to, oczywiście, że wszyscy rodzice (rodzice!) awanturują się o stroiciela, że ma w nosie zarzuty o sabotaż, nawet jakby tu przyszedł drugi Paderewski, i że jak natychmiast nie odejdę od fortepianu, on rozstroi z powrotem. - Biedna Wirginio, musiałaś się bardzo zdenerwować -użaliłem się, dając jej oczami znak, żeby niepotrzebnie nie denerwowała Dawida. - Ale założę się, że miałaś ostatnie słowo. - Powiedziałam mu, że jest świnią, pederastą i... - Brawo. Sprawdziłaś fortepian? - Oczywiście. Miękki. - Spojrzała na Dawida i, żeby nie przechwalić, podsumowała: - Ujdzie. - A więc wszystko w porządku. Dziękujemy ci, Wirginio. Zechciej nas teraz wprowadzić do środka. Nie wiesz przypadkiem, dlaczego organizatorzy imprez konkursowych są zawsze tacy zimni i sztywni? Te równiutkie przedziałki, te nienaganne stroje, te wydęte usta i wszystkowiedzące miny! Oddani pod opiekę jednemu z takich osobników, zostaliśmy sprowadzeni głównymi schodami w podziemny korytarz, tętniący kakofonią dźwięków z sal do ćwiczeń. Brzmiało to jak agonalna halucynacja obłąkanego Schumanna: piekło gam, pasaży i treli. Dawid zatkał uszy, gdy pędem przedzieraliśmy się przez baraż dźwiękowy do drzwi opatrzonych wywieszką "D. Debrizzi". Klitka obudziła we mnie niemiłe wspomnienie lat spędzonych w konserwatorium. Na całym świecie te pseudo dźwiękoszczelne pomieszczenia wyglądają identycznie: zmurszała dźwiękochłonna wykładzina, pożółkłe klawisze, stoliki upstrzone śladami po gaszonych o blat papierosach, pogięte metalowe stojaki do nut - słowem: duszna, ciasna kabina do tłamszenia odgłosów i najczęściej bezowocnych wysiłków. Na stoliku w pokoju Dawida leżał folder z jego nazwiskiem, wypisanym zamaszystą kaligrafią. Folder zawierał samoprzylepną plakietkę z imieniem i nazwiskiem uczestnika konkursu, oficjalne druki, które ja miałem podpisać, plan budynku - i miętówkę w czekoladzie, bez papierka, przyklejoną do okładki. Wirginia otworzyła swoją torbę z instrumentami i przez dziesięć minut doprowadzała pianino do stanu względnej używalności. Dopiero potem pozwoliłem Dawidowi dotknąć wyszczerbionych klawiszy. Usiadłem w kącie i, paląc papierosa, pilnie obserwowałem Dawida. Minę miał nieprzeniknioną. Pomyślałem, że piętnaście lat wcześniej ja sam siedziałem w podobnym pokoju z identyczną miną, pod bacznym okiem monsieur Presterona. Dawid zagrał kilka ciepłych, "beethovenowatych" pasaży własnego pomysłu: badał instrument i wprawiał się w stan skupienia, osiągalny tylko tuż przed występem. Założył nogę na nogę i przybrał postawę, której Ty na pewno byś nie pochwalił. Półgłosem poprosił, żebym zapalił dla niego papierosa - czyniąc zamach na twój kolejny zakaz. Spełniłem prośbę i podałem mu papierosa. Zaciągnął się raz i odłożył zakazany rekwizyt w brunatny rowek, wypalony między dwoma sąsiadującymi klawiszami w najwyższych rejestrach. Większość pianistów paląc papierosa trzyma go w prawej ręce. Ponieważ Dawid nie był moim synem, obserwowałem jego dorastanie w migawkach, jak popis tancerza, który często znika z kręgu światła punktowca. Słyszałem jednak, iż większość rodziców stwierdza pewnego dnia, że ich dziecko "nie wiadomo kiedy stało się dorosłe" - i mam wrażenie, że poznałem to uczucie owego dnia, w podziemnej salce do ćwiczeń. A ponieważ nasza zażyłość opierała się prawie wyłącznie na muzyce, dostrzegłem nagle przed sobą dojrzałego muzyka, kolegę z branży, który może mnie wiele nauczyć. Wyraz jego twarzy kształtowały kolejno przypływy niepokoju, bojowości, pesymizmu i rozbawienia - dowód, że Dawid osiągnął dojrzałą świadomość sytuacji. Przerwał grę, sięgnął po papierosa i tym razem zaczął palić na serio (od tamtego dnia palił właściwie stale). Okręcił się na stołku i spojrzał na mnie jak jeszcze nigdy przedtem: po koleżeńsku. - No, Pierre? - zagadnął tonem pracodawcy przesłuchującego kandydata do posady. - Co byś powiedział, gdybym wygrał? - Co bym powiedział? - zaciągnąłem się parę razy papierosem, próbując rozgryźć, gdzie tkwi haczyk w pytaniu Dawida. - Pewnie powiedziałbym sobie, że czeka nas jeszcze cięższa praca, no nie? Zakasać rękawy i dalej do przodu. -, Mówisz jak pan Flynch. - Zgadza się. Pod jego nieobecność czuję się w obowiązku... - Nie. Powiedz, jak naprawdę myślisz. Zawsze byłeś śmiertelnym wrogiem konkursów. Słyszałem nieraz, co mówiłeś. - I zdania nie zmieniam. Ale konkurs to zło konieczne. - Nie mówisz tego szczerze. Może jesteś w ogóle przeciwny temu... temu wszystkiemu? - Dawid szerokim gestem wskazał pianino. - Nie mam pojęcia, co to znaczy "szczerze". Musiałbym najpierw ciebie doskonale znać, żeby wiedzieć, co sam naprawdę myślę o tej całej sprawie. - Chciałbyś być jasnowidzem, tak? Gdybyś mógł mnie teraz zobaczyć starszego o parę godzin albo lat, kiedy wiadomo będzie, czy wygrałem, czy przegrałem - wtedy dopiero nabrałbyś pewności, czy to dobrze, że tu trafiłem, czy źle. - Sformułowałeś prawdę o jednej z podstawowych niedogodności życia, Dawidzie. - Nie bądź złośliwy, Pierre. Zwróć, Geoffreyu, uwagę na ten ton! Byłem, mówiąc oględnie, zbulwersowany. Znałem podobne sytuacje z anegdot, ale oto sam znalazłem się oko w oko ze zblazowanym nastolatkiem, który, z papierosem w zębach, wygłasza pretensje do świata na kilka minut przed najważniejszym jak dotąd występem w życiu. - Młody człowieku - skarciłem go surowo, obejmując (przynajmniej na godzinę jeszcze) rolę belfra i mentora. - To nie jest odpowiedni moment, abyś mnie atakował i oskarżał. Poświęć raczej tę resztkę czasu muzyce, a pogadać możemy później, przy kieliszku. - I tak wygram - burknął Dawid, a ja, zdumiony, wybałuszyłem oczy. - Przecież i ty to wiesz. Myślałem, że chociaż raz, dla odmiany, porozmawiasz ze mną szczerze. Wydaje mi się, że już nie musisz mnie przed niczym chronić. Co to za dzieciarnia ma się tu dzisiaj produkować? Słyszałeś któregokolwiek z nich? Brawo! - ucieszyłem się w duchu. Mania wielkości to prawidłowa reakcja na stres. - Nie wiem, co to za jedni i nigdy żadnego nie słyszałem. Zróbmy teraz małą rozgrzewkę, zanim zetrzemy ich w proch, zgoda? Dawid ze złością cisnął niedopałek w róg salki. Poczułem się w obowiązku wstać i przydeptać peta. Zanim wróciłem na miejsce, Dawid zaczął się porządnie rozgrywać. Korzystając z przywileju autorytetu, dyktowałem mu kolejne ćwiczenia w nadziei uśmierzenia buntu sprzed paru minut. Czekał nas przecież niełatwy popis pianistyczny. Chociaż Dawid tak jawnie lekceważył rywali, ja wiedziałem z doświadczenia, że młodzież rozmieszczona wzdłuż zalatującego stęchlizną korytarza popisze się nie lada sprawnością, i to nawet w najtrudniejszych punktach repertuaru. W przeciwieństwie do nowicjusza, jakim był Dawid Debrizzi, większość pozostałych uczestników konkursu miała za sobą przesłuchania wstępne. Któreś z nich mogło chować w zanadrzu gwóźdź programu - nie wolno było ignorować takiej możliwości. Część wyróżniała się szokującym makijażem lub strojem; wszyscy zadeklarowali z grubsza ten sam czas występu (Dawid również); co do niektórych nie było wątpliwości, że przekupili co najmniej jednego jurora. Znałem z autopsji parę sposobów, którymi bardzo dobry (a nawet tak świetny jak Dawid) pianista mógł zmniejszyć ryzyko porażki. Sposób pierwszy - potęga prostoty - polegał na wykonaniu technicznie "łatwego", popularnego utworu, z tak olśniewającą perfekcją, że wszelka ocena zakrawała na grubiaństwo. Sposób drugi - ukłon w stronę nacjonalizmu - dotyczył programu: wyłącznie dzieła francuskie. Sposób trzeci był formą szantażu wymierzonego w tych jurorów, którzy mieli ambicję podążania z duchem czasu: należało wykonać utwory kompozytorów żyjących, a nawet młodych. Sposób czwarty, dla tych, co gardzą ostrożnością i modą, wymagał porwania się na najwyższą stawkę - czyli najtrudniejszy utwór w turnieju. Wspólnie z Dawidem postanowiliśmy połączyć sposób drugi z czwartym. "Spirala śmierci" Chanata - utwór powstały w ostatnich, przeżartych gruźlicą, tygodniach życia kompozytora, jest według mnie apoteozą brawurowej, pirotechnicznej pianistyki. Legenda (którą na pewno Ci opowiadałem) głosi, że syn Chanata, Emil, zaniepokojony kilkugodzinnym brakiem odgłosów pracy kompozytorskiej z mieszczącej się na piętrze pracowni ojca, popędził na górę, a otworzywszy drzwi studia, zastał wielkiego wirtuoza wywieszonego górną połową ciała przez otwarte okno. Ważniejsze jednak niż to, że syn znalazł Chanata żywego (jakkolwiek w kiepskim stanie), było odkrycie, którego dokonał Emil w przeciwległym końcu pracowni: pasma krwawej flegmy, wykaszlanej przez mistrza, znaczyły klawiaturę fortepianu i ustawiony nad nią zapis nutowy - manuskrypt "Spirali śmierci". Należy stąd wnosić, że niepoprawny romantyk Chanat, przekonany, że kres życia tuż, zmusił się do ukończenia pracy w groteskowych atakach gruźliczego kaszlu - po czym, ku własnemu zdumieniu, nie zdołał umrzeć. Był po prostu za słaby na autodefenestrację. Przeżył jeszcze kilka tygodni w strasznych mękach fizycznych i zapewne jeszcze dotkliwszym rozgoryczeniu na myśl, że encyklopedie muzyczne niestety nie nazwą "Spirali śmierci" genialnym listem pożegnalnym samobójcy, adresowanym do całej ludzkości. Cóż to za dzieło, ta "Spirala śmierci"? Utrzymana (w zasadzie) w ulubionej tonacji Chanata - c-moll z podwyższoną oktawą - i w stałym tempie, jest utworem beztematycznym, programowo nieuporządkowanym i na pierwszy rzut oka wyróżnia się jedynie tym, że skomponował ją dość słynny wirtuoz i że jest cholernie trudna do wykonania. Podejrzewam, że z żyjących pianistów tylko Dawid i ja zadaliśmy sobie trud wyuczenia się na pamięć sadystycznego dzieła Chanata, którego praktyczna niewykonalność podsuwa następującą interpretację agonalnego komunikatu autora: dotarł do granic możliwości technicznych i odchodzi, bo nie może iść dalej. Nie trzeba dodawać, że "Spirala śmierci" jest muzyką wyjątkowo brzydką. Dostawaliśmy z Dawidem ataków śmiechu, pracując nad jej wykonaniem u mnie w domu, gdzie oporny bósendorfer kulił się pod razami naszych rąk. (Hasło "Chanat" było dla nas potem przez lata synonimem skazanego na klęskę przerostu ambicji: o bankructwie zakrojonego na zbyt wielką skalę przedsiębiorstwa pewnego naszego znajomego mówiliśmy krótko: Il afait un Chanat). Dawid grał "Spiralę śmierci" nie gorzej, a może lepiej niż ja. Potraktował ją jako zabawkę, żart towarzyski. Słynne trzydziestosekundowe, czterooktawowe przejścia chromatyczne tryskały mu spod palców z łatwością, z jaką rywale konkursowi wygrywali gamy majorowe. Najbardziej karkołomne fragmenty dzieła Chanata ujarzmił Dawid mając lat osiem (i już wtedy wydawały mu się niesamowicie śmieszne) - dzięki temu, zanim przystąpiliśmy do Konkursu Gastona - Roberta, miał czas nadać swojej interpretacji ton kpiącej powagi, czym powinien był rzucić na kolana pobladłe z wrażenia jury. - Jim, boby - doby - doby dim - dum, jim - podśpiewywał Dawid w dźwiękochłonnej salce konserwatorium, parodiując i bez tego komiczny utwór Chanata. - Doby - dum, ja - paja - pa - ja - pa DUM, ja - pa - ja - pa ja - pa DUM, ja - pa didy - didydidy - didy - didy - didy DUM pa - da DUM, pidledy didledy pidledy didledy, pidly - pidly - pidlyja - pa didlyja - pa DUM! Niebawem zaaferowany opiekun wezwał nas do audytorium. - Dawidzie - szepnąłem, gdy szliśmy korytarzem. - Fais pas un Chanat. Dawid odmaszerował pod eskortą do sali dla wykonawców. Ja usiadłem w ostatnim rzędzie ciasnej, mrocznej widowni, gdzie Wirginia trzymała dla mnie miejsce. - Na razie wszyscy do dupy - zrecenzowała początek przesłuchań z właściwą sobie dosadnością. - Pamiętaj, że najlepszych dają na koniec. Na scenę weszła dziewczyna w skromnej jednobarwnej sukni ze sztucznego jedwabiu i w białych pantoflach. Jej twarz była maską strachu i rozkojarzenia. Odbębniła Prokofiewa, odegrzmiała Liszta, wydudniła Chopina. Na scenę wyszedł wysoki, przygarbiony okularnik w marynarce i krawacie. Zawył Scriabinem, zaklekotał Duchampem, Mozarta posiekał w kawałki. Na scenę wybiegł w podskokach długowłosy chłopiec w białym garniturze. Wirginia była pewna, że coś o nim słyszała. Niestety, niechlujną grą zniszczył z nawiązką dobre wrażenie, jakie wywołał prezencją. Z Berga zrobił dziwoląg, jakiego świat nie widział, a jego dzika wersja mazurka Chopina była najczystszym "Chanatem". Na scenę wyszła trzynastoletnia dziewczynka (w tak młodym wieku nie ulega się do końca histerii), która Debussy'ego zagrała pięknie, Schuberta - w natchnieniu, a Preludium i Fugę wręcz niepokojąco dobrze. Do tego miała wdzięk. Zacząłem się wiercić w fotelu; Wirginia z emocji złapała mnie za rękę. Dawid wyszedł na samym końcu, krokiem spacerowym, jakby przypadkiem zboczył na scenę z miejskiego bulwaru. Zbiorowe westchnienie publiczności świadczyło o tym, że wszyscy obecni wiedzą, z kim mają do czynienia. Samotniczy tryb życia (nawet jeśli był tylko wystudiowaną pozą) bardzo się przysłużył reputacji Dawida. Wszyscy pamiętali jego żart podczas debiutu w Salle Thierry. Wiele się po nim spodziewano. Wirginia musiała mnie szturchnąć w ramię, bo omal nie zmiażdżyłem jej dłoni, tak mocno ją ściskałem. Z manierą godną Igora Malechiewicza Dawid obszedł fortepian dookoła, ciągnąc palcem po krawędzi instrumentu, jak pilot, który przed startem sprawdza skrzydło maszyny. Potem siadł z głuchym stęknięciem i oburącz odgarnął włosy za uszy. Obrzucił klawiaturę wściekłym spojrzeniem, oparł prawą stopę na pedale, a lewą nogę podwinął pod wyściełany stołek. Celowo zajął miejsce o kilkanaście centymetrów w lewo od przyjętego środka: w tej pozycji łatwiej mu było wygrywać kciukiem i palcem wskazującym tryle, na których Chanat oparł dramatyzm niskich rejestrów. Po kilku pierwszych, arcyśmiesznych taktach "Spirali śmierci" wiadomo było, że Dawid wygrał konkurs. Grał tak władczo i celowo, że jurorzy, którzy w trakcie poprzednich występów stale notowali uwagi w białych stożkach lampek do czytania, oparli się w fotelach, pozdejmowali okulary i zapatrzyli się w sufit - słowem: skapitulowali wobec nieuchronnej perspektywy triumfu Dawida. Ostatnią część "Spirali śmierci", która jest jak chóralny pisk kilku tysięcy lemingów rzucających się w morskie odmęty, wykonał Dawid z takim przekonaniem (chociaż nieczysto), że rzuciłby na kolana samego Chanata. Wypełnił salę koncertową niedorzecznym zgiełkiem i w ciągu kwadransa stał się najbardziej obiecującym pianistą we Francji. Sędziowie oddalili się za kulisy, gdzie przez dziesięć minut dobierali przymiotniki do mowy przy wręczaniu grand prix. Kiedy wreszcie wręczyli Dawidowi dyplom, podkreślając z mocą, że wszyscy uczestnicy konkursu godni są najwyższej nagrody, szpaler fotoreporterów począł na gwałt rejestrować dla potomności historyczne uściski rąk. Reszta konkursowej młodzieży już spakowała manatki i zaczęła się rozjeżdżać: do Rouen, do Dijon, do Lourdes, do Marsylii - albo tylko za róg ulicy. Te rozgoryczone, zawiedzione, upokorzone dzieci, naznaczone piętnem "przegranej", dołączyły do długiej listy ofiar zorganizowanego nierządu. Dawid, Wirginia i ja, pijani dumą, pospiesznie mijaliśmy smętnych młodych pianistów drugiej kategorii, życząc im (szczerze), aby się trzymali i spiesząc do pobliskiego "Dóme" na ostrygi i wino. "Słyszysz ten hałas? - rzekłem do La Valoise'a w dwa dni po konkursie. - To drzwi, które się otwierają przed Dawidem, to bariery padające z hukiem na ziemię, to... Tak, tak, tak. Niezła była z nas ekipa, co? Poklepywaliśmy się nawzajem po plecach, deklarując, że triumf Dawida od dawna był dla nas oczywisty; pławiliśmy się w orgii pochlebstw i samozadowolenia. Uraczywszy monsieur Chanata zdawkowym ukłonem, świętowaliśmy walne zwycięstwo. Co więcej: byliśmy pewni, żeśmy na nie zasłużyli. *** To właśnie owego wieczoru, po pijanemu, wygłosiłeś pamflet o życiu, na wzór Hobbesa, nazywając je "brutalną walką o żerowisko". Tegoż wieczoru uwodziłeś publiczność "Le Cocktail" serenadą "Księżycowej rzeki" w stylu Liszta. Tego samego wieczoru obwieściłeś wszem wobec, że to Ty osobiście "zrobiłeś z Dawida gwiazdę". Tego wieczoru Dawid po raz pierwszy w życiu upił się publicznie, ujawniając, że należy do tych, którzy upijają się na rzewnie i po alkoholu deklarują wielką miłość do najbliższych oraz życzliwość wobec całej ludzkości. Jak dobrze ułożony pies toczył łzawym spojrzeniem od mówcy do mówcy, a pochwały kwitował wstydliwym chichotem. Słuchał Twoich wymuszonych dowcipów, moich ckliwych wspomnień o minionych konkursach pianistycznych, opowieści moich znajomych o ich muzycznych sukcesach i klęskach. Była z nami Wirginia, twój młodszy brat (który snuł przezabawne anegdotki z życia inżynierów), oraz paru moich kumpli od szachów i muzyki. Był to wieczór pamiętny z jeszcze jednego powodu (który nie nadążył, niestety, za tempem Twojej opowieści) : równo o północy Dawid poprosił towarzystwo o ciszę i uroczyście obwieścił, że jest zakochany. Natychmiast zamówiłem kolejnego szampana i poprosiłem Dawida, aby nam opowiedział wszystko, ze szczegółami. - Imię, imię wybranej! - zażądałem na wstępie. Dawid zaczął się wiercić, zasłonił oczy, podciągnął nogi i skulił się na krześle. - Chcemy znać imię! Dawid wyjrzał do nas spod gęstej strzechy włosów. - Genevieve. Wokół stołu rozległ się pomruk aprobaty. - Piękne imię! - pochwaliłem. - Genevieve! Wznieśliśmy toast za Genevieve, po czym kontynuowałem przesłuchanie. - Rozumiem, że sympatia jest wzajemna? Dawid wił się jak motyl na szpilce. - Tak przypuszczam. - Chodzicie do jednej klasy? - Ona klasę niżej. - Idealnie. Dawid rozpromienił się i zapalił papierosa. - Spotykałeś się z nią po lekcjach? - Dwa razy. - Dwa razy! To już romans na całego! I coście robili? - Piliśmy kawę. Dwa razy. Całe towarzystwo było szczerze wzruszone. Nawet Ty. - Grałeś dla niej na fortepianie? Dawid ni stąd, ni zowąd stracił humor. - Skąd! Nie śmiałbym. - Nie możesz grać dla Genevieve? - Nie - odparł stanowczo. - Ale dlaczego? To by na niej wywarło piorunujące wrażenie. Na każdej innej dziewczynie zresztą też. Dawid, wiercąc się coraz bardziej, pokręcił głową. - To zbyt żenujące. Ja wiem, czego chcę. - Ależ Dawidzie! - wtrąciłeś, bojąc się najgorszego. - Mów dalej, Dawidzie - zachęciłem go. - Powiedz nam, czego chcesz. - Chcę mieć motor. Może być mały. Uprzedziłeś pozostałe komentarze: - Ab - so - lut - nie wykluczone! Żadnego motocykla! Wykluczone! Wszyscy spojrzeli na Ciebie, wielce zdumieni. - Nie, nie, szkoda dyskusji. Motocykl! Jeszcze czego! - Uważam, że powinienem mieć skuter - argumentował całkiem rozsądnie Dawid - żeby móc wozić Genevieve do kina. - Po czym dodał to, co się zawsze mówi w takich razach: - Wszyscy chłopcy mają skutery. - Na pewno nie - zaprotestowałeś. - Właśnie, że tak. - Nawet jeżeli tak, to "wszyscy chłopcy" nie grają na fortepianie. - Niektórzy grają. Na to tylko cmoknąłeś z irytacją. - Jestem pewien, że wiesz, o co mi chodzi, Dawidzie. Pytałeś rodziców? - Tak. - I co powiedzieli? - Założyłeś ręce, jakby to pytanie miało nieuchronnie zamknąć całą debatę. - Kazali mi spytać pana i Pierre'a. - Widać było, że Dawid intensywnie myśli. - Przede wszystkim Pierre'a - dodał, rzucając mi błagalne spojrzenie. - To wielka odpowiedzialność - powiedziałem, szczerze ubawiony powagą, z jaką przyjąłeś całkowicie naturalne marzenie Dawida. Czułem, że karcisz mnie wzrokiem. - Słuchaj, Dawidzie - oświadczyłeś, chcąc uprzedzić wszelkie pojednawcze uwagi z mojej strony. - Motocykl jest niebezpieczny. Motocykl nie jest ci potrzebny. Ty musisz na siebie bardzo uważać. Nie będziesz miał motocykla i koniec dyskusji. Nazajutrz o dziesiątej rano Dawid stał się właścicielem skutera, ufundowanego przeze mnie w nagrodę za brawurowe wykonanie "Spirali śmierci". Państwo Debrizzi wyrazili niechętną aprobatę dla prezentu. Siedząc w kawiarni, przyglądałem się, jak Dawid jeździ tam i z powrotem po Avenue de la Grande Armee: sztywno trzymał kierownicę i uśmiechał się jak pijany, chociaż bardzo się starał wyglądać nonszalancko. Wieczorem tegoż dnia miałem okazję poznać Genevieve. Dawid zadzwonił do mnie, bardzo przejęty, z propozycją spotkania na tarasie "Ojca i syna". Udałem się tam, usiadłem w słabnącym słońcu i zacząłem sczytywać rękopis swojego artykułu o Chanacie, którego dzieło (takie miałem wrażenie) pojąłem na nowo. Znajomych pozdrawiałem z daleka, ale nie zapraszałem do stolika. Wreszcie rozległ się głośny warkot i w perspektywie ulicy ukazał się Dawid na skuterze: wjechał z fasonem na szeroki chodnik i zatrzymał maszynę dokładnie przed tarasem. Za plecami Dawida siedziała "po damsku" Genevieve. Zeskoczyła wdzięcznie i ruchem głowy odrzuciła długie, kasztanowate włosy. Wyglądali jak z obrazka: Dawid, pozujący na dorosłego, z miną starego wygi ustawiający skuter na podpórce i Genevieve - rozbrajająco ładna, na pierwszy rzut oka o dobre parę lat od niego starsza. Potem, jakby starannie wyćwiczyli tę scenę na moją cześć, podeszli do stolika, ukradkiem trzymając się za ręce. Przywitałem się z nimi dość oficjalnie, powstrzymując uśmiech. Genevieve zamówiła napój cytrynowy, ale Dawid miał gest: zażądał szampana. Jak przystało na zakochanego artystę. - Wracamy właśnie od moich rodziców - obwieścił takim tonem, jakby anonsował swoje zaręczyny z Genevieve. -Wiele opowiadałem Genevieve o tobie, Pierre. Genevieve okazała się spokojną, dobrze wychowaną panienką z Nevilly (nareszcie dowiedziałem się, po co Dawidowi tak pilnie potrzebny był skuter). Dopiero uczyła się właściwego nastolatkom grymasu pogardy dla świata i jej wystudiowane skrzywienie jeszcze zbyt często przechodziło w rozkoszny uśmiech. Zdawała się nic a nic nie wiedzieć o tym, że Dawid w drugim, sekretnym wcieleniu, jest najbardziej obiecującym młodym pianistą Francji - a jeśli nawet wiedziała, to nie pojmowała znaczenia tego faktu. Jej wygląd świadczył o tym, że interesuje się głównie modą i całowaniem. Gdy wyszła do toalety, zagadnąłem o to Dawida, jak mężczyzna mężczyznę. W odpowiedzi cmoknął gniewnie, przewrócił oczami i niecierpliwie zarzucił głową. - Daj spokój, Dawidzie. Ze mną możesz być szczery. No, powiedz: całowałeś się z nią już? - Właściwie to nie - odparł smętnie. - A powinieneś, wiesz o tym? - Ale kiedy? - Zaraz. - Ale jak? - Już ci mówię. Ja wychodzę do toalety. Ty kładziesz rękę na kolanie Genevieve - o, tak - i całujesz ją miło w policzek. Potem się nie odsuwasz, tylko czekasz. Zobaczysz, że cię pocałuje. - Zgrywasz się. - Dawidzie, ja ci to obiecuję. Nie ufasz mi? Tylko niczego nie popsuj: ręka na kolanie, całus w policzek, z uśmiechem, i trzymaj usta w jej zasięgu. Już ona sama zadba o resztę. Uwaga, wraca. - Tylko nie patrz. - Spanikowany Dawid zmierzył mnie wzrokiem bazyliszka. - Nigdy w życiu - zapewniłem go. Ledwie Genevieve wróciła do stolika, przeprosiłem grzecznie i oddaliłem się. Przez liście rośliny doniczkowej ustawionej przy barze "Ojca i syna" śledziłem wahanie Dawida. Trwało ono około minuty, lecz perspektywa mojego rychłego powrotu podziałała jak ostroga. Nie masz pojęcia, Geoffreyu, jak on to ślicznie zrobił. Dokładnie według mojej instrukcji, a przy tym z klasą: ręka na kolanie dziewczyny, odgarnięcie jej włosów nosem, przyjacielski pocałunek, miły uśmiech. Genevieve nie sprawiła nam zawodu. Dziewczyny są pod tym względem fantastyczne. Zaplotła dłonie na karku Dawida, ściągnęła ku sobie jego głowę i pocałowała go w stylu znamionującym nałogową kinomankę. W ostatniej chwili udaremniłem gwizdy aprobaty i oklaski kilkorga znajomych, którzy stali akurat przy barze i śledzili całą scenę wraz ze mną. Gdy pocałunek się skończył, Dawid jeszcze przez sekundę lub dwie opierał głowę na ramieniu Genevieve, po czym usiadł prosto i, jakby nigdy nic, sięgnął po szampana. Wróciłem. Po moim szerokim uśmiechu Dawid poznał, że wszystko widziałem. Puścił do mnie oko, którą to sztuczkę od czasów debiutu koncertowego doprowadził do perfekcji. Pogadałem jeszcze chwIlę z Genevieve i zostawiłem ich samych na tarasie. Byłem bardzo zadowolony z Dawida i z siebie. Przyznam, że nie zachwycałem się upodobaniem Dawida do samodzielności, które La. Valoise podsycał w nim do tego stopnia, że rodzice chłopca i ja musieliśmy niejednokrotnie interweniować. Zawsze starałem się być obiektywny: rozumiałem, że Dawid chce szumnie uczcić zwycięstwo w konkursie Gastona-Roberta i swoje pierwsze zetknięcie z Bachem - ale kategorycznie sprzeciwiałem się tytoniowi, alkoholowi, szybkim samochodom i kobietom. Rozumiem, że masz na myśli papierosa, okazjonalny kieliszek szampana i Genevieve. W zachowaniu Dawida zauważyłem pewien stopień... demoralizacji - tak, to właściwe słowo - jak gdyby po pierwszym wielkim sukcesie z rozczarowaniem zauważył, że sztuka nakłada na artystę określone, całkiem przyziemne obowiązki. Nie wątpię, że czuł się rozdarty między moimi dość surowymi zaleceniami a pobłażliwością La Valoise'a, który gorliwie kibicował jego, że się tak wyrażę, bardziej infantylnym potrzebom. Rodzice Dawida - co stwierdzam z niejaką przykrością - zbyt łatwo ulegali perswazjom La. Valoise'a, być może dlatego, że porozumiewał się z nimi w ojczystym języku. Co do mnie, postawiłem sprawę jasno i w roku 1972 wróciłem do Londynu, aby tam objąć atrakcyjną posadę dyrygenta. Z Dawidem nie widziałem się półtora roku. Po tej przerwie z trudem poznałem niewinne genialne dziecko, które mnie żegnało w Paryżu. Genialne dziecko! Picu - picu, mój dziedzicu. To jasne, że nie mogłeś spokojnie patrzeć na swobodę, z jaką Dawid godzi życie prywatne z karierą pianistyczną. W twoim mniemaniu, osiągnięcie sukcesu w muzyce musiało zostać okupione jakimś wyrzeczeniem: upatrywałeś w tym swoiste równanie natury moralnej, zamiast się zgodzić, że każdy wiek ma swoje prawa. Z wielką niechęcią wracam do tego tematu, Geoffreyu, lecz powtórzę raz jeszcze, że piętnaście lat intryg karierowiczowskich w latach młodzieńczych (i w stanie dziewictwa, jak mniemam) musiało nastawić Cię wrogo do tych wszystkich, którzy potrafią łączyć postępy w muzyce z subtelniejszymi atrakcjami życia, nie wyłączając (Boże broń!) rozkoszy cielesnych. Wstyd mi doprawdy wyrażać tę myśl na piśmie, lecz faktem jest, że La Valoise, którego nieuporządkowane życie emocjonalne byłoby nie do zniesienia dla poważnego człowieka przez tydzień z rzędu (nie mówiąc o latach), na dobrą sprawę pchnął Dawida na tory dorosłości, do której chłopiec z całą pewnością nie był przygotowany. Z całą pewnością? Wyobrażam sobie, jak gorzko się krzywisz pisząc powyższe słowa. Zawsze miałeś usposobienie starej ciotki, Geoffreyu. Ciekaw jestem - zakładając, że placówki wychowawcze, przez które przeszedłeś, nie udaremniły do końca takiej możliwości - co ty byś powiedział, gdyby nieprzeciętnie ładna i pociągająca Francuzeczka poprosiła Cię, szczerze i czule, żebyś został jej pierwszym mężczyzną. To się zdarzyło Dawidowi. Dawid odpowiedział: "Jasne, z przyjemnością". Mimo to zgadzam się, że słowa "demoralizacja" użyłeś właściwie i z pewnym uzasadnieniem. Tylko pokaż mi początkującego wirtuoza, z dowolnej epoki, który by nie był zdemoralizowany. Jestem tak stary, że pobierałem lekcje u uczniów największych kompozytorów i pianistów. Podawałem rękę samemu Richardowi Straussowi. A Dawid Debrizzi należał już do pierwszej generacji pianistów urodzonych na muzycznej ziemi jałowej, z niezmiennym, przestarzałym repertuarem. Rozczarowanie Dawida (jeśli miał czas takowe przeżywać wśród oznak atencji ze strony swojej pierwszej dziewczyny) brało się z przeświadczenia, że po kres jego dni muzyka oznaczać będzie wciąż te same nazwiska, te same nuty, te same "echa odległej burzy" - że posłużę się twoją charakterystyką Liszta. Wyobraź sobie: żyć ze świadomością, że masz już zawsze, co kilka dni, grać "Spiralę śmierci" Chanata. Dawid był pod niejednym względem nad wiek rozwinięty: już wtedy zaczął krzywić się drwiąco na efekciarskie, sentymentalne popisy, za które publiczność na całym świecie gotowa była płacić fortuny. Jeżeli moje osobiste uprzedzenia zraziły Dawida do muzyki, która zapewniłaby mu na lata łatwy chleb, to przyznam, że ani się temu nie dziwię, ani tego nie żałuję. Sporo miejsca poświęcaliśmy w naszych rozmowach potrzebie odbrązowienia wielkiej muzyki, przewietrzenia jej i przetrzepania jak starego dywanu. Jestem pewien, że gra Dawida wiele zyskała na tych ćwiczeniach, często z pogranicza zabawy, a pomijając wszystko inne - każda szczera rozmowa z nim warta była tysiąca arpeggiów. ROZDZIAŁ SZÓSTY Przyznaję, że odchodziłem od zmysłów. La Valoise nie tylko zepchnął Dawida na - przepraszam za określenie - uwłaczający margines średniej klasy kwartetu fortepianowego, ale poczynił też zaawansowane przygotowania do wywiezienia chłopca w dłuższą eskapadę po świecie! No widzisz: dalej się wściekasz. Na swoją obronę porównam sytuację Dawida z sytuacją Igora Malechiewicza. Ameryka na dobre przygarnęła Igora do piersi. Krytycy muzyczni beatyfikowali go w recenzjach. Groźni kokainowi narkomani o rozbieganych oczkach bili się o prawa do sfilmowania jego biografii. Firma Principal Records uczyniła - nie pierwszy bynajmniej w swej karierze - ukłon w stronę imperatywu komercyjnego, zalewając rynek pierwszym, nagranym w pośpiechu, albumem płytowym Igora. Na okładce naburmuszony Igor usiłował prezentować się godnie i wyniośle, stojąc na pokładzie holownika u stóp Statuy Wolności. Wewnątrz znalazła się - Boże przebacz! - "Sonata księżycowa" (jakby już nie było co odgrzebać) : wprasowane w winyl po wiek wieków sześć nie dających się z niczym pomylić akordów i pierwszy temat, w wydaniu tak cukierkowym, że trzeciorzędni amatorzy całego świata na pewno podskoczyli radośnie, z okrzykiem: "A widzicie? Tak to się powinno grać!" Przez bite dziewięć miesięcy Igor odbywał tournee po całych Stanach Zjednoczonych. Otrzymał symboliczne klucze do tak wielu miast, że musieli mu na nie przydzielić specjalny kufer marynarski. Wywiady, których udzielał, zaczynały się prowokacyjnymi pytaniami w rodzaju: "Jak to jest być nareszcie wolnym?", albo "Czy geniusz wyraża się łatwiej w najwspanialszym kraju na świecie?" Igor odpowiadał uroczo łamaną angielszczyzną, że jako geniusz czuje się wyjątkowo uprawniony do wyrażenia kategorycznej opinii, że Stany Zjednoczone Ameryki bardzo, ale to bardzo, różnią się od jego ojczyzny i mają wiele rozmaitych powodów, aby uważać się za niezrównane miejsce pracy dla wirtuozów fortepianu. Czy byłby skłonny kiedykolwiek wrócić do bezbarwnego komunistycznego obozu koncentracyjnego, który jest jego ojczyzną? "Nawet za milion dolarów!" - zarzekał się, wymieniając przypadkiem sumę zbliżoną do tego, co zarobił w pierwszym roku pobytu w Ameryce. Doniesiono mi, że poczciwy Borys, który z rozkoszą pasł tam swą nieposkromioną chciwość, naraził się na kosztowne tarapaty w związku z podatkiem dochodowym, o którym nigdy wcześniej nie słyszał. Słowo tax (podatek) brzmiało w ustach Borysa jak talks (rozmowy). "What is dis , talkse"? - dopytywał się Borys. Żeby spłacić podatek, Igor musiał dawać dodatkowe koncerty. Borys, jak wielu nielegalnych imigrantów, gubił się często w nowym środowisku i czuł się zagrożony amerykańską wersją "wolności". Tęsknił za bezpieczną rewerencją, jaka go otaczała w ojczyźnie, do której raz na zawsze odciął sobie drogę powrotną obraźliwymi uwagami pod adresem ZS.R.R, wygłoszonymi w telewizji amerykańskiej. Zgnębiony Borys szybko zapadł na zdrowiu, tak że musiał wyłączyć się z pilotowania kariery Igora. Igor skorzystał z luki w napiętym programie koncertowym, aby wyskoczyć odrzutowcem do Japonii. Spytany, dlaczego zgodził się wystąpić w reklamie tenisówek, odparł, że "talks" są w USA mordercze, ojciec choruje, nie mają tak zwanego "health insurance", i przez to wszystko on jest bliski nędzy. Dawid Debrizzi siedział tymczasem w słońcu na Place du Trocadero i grał, za darmo, trzeci kwartet fortepianowy Brahmsa. Z moją pomocą skompletował pierwszorzędny amatorski zespół smyczkowy, który nadał sobie nazwę "Les Diables". Służbową ciężarówką Henryka transportowaliśmy na miejsce koncertów stainwaya - własność mojego kolegi, który mieszkał w Szesnastej Dzielnicy i nie dbał o to, co robimy z jego fortepianem. Zawsze towarzyszyła nam Wirginia, gotowa świadczyć usługi stroicielskie. Słuchali nas w porze obiadowej stuletni staruszkowie, a japońscy i amerykańscy turyści przez trzy popołudnia sfotografowali Dawida i jego zespół co najmniej dziesięć tysięcy razy. Żałuję, że żadne z tych zdjęć nie znalazło się w twojej książce. Dawid chyba nigdy nie był równie szczęśliwy. Mała Genevieve, która na tych występach często siadywała u boku Dawida, rozjaśniłaby nieco twoją galerię drętwych portretów. Mówisz: "uwłaczający". Masz się, jak sądzę, za purystę, a puryści twierdzą, że miejsce pianisty jest w filharmonii. Prostackie ludzkie odruchy, takie jak uśmiech, są verboten. Strój? Żałobny. Postawa? Sztywna. Wyraz twarzy? Grobowy. Dzielić się muzyką z bandą rozwydrzonych hochsztaplerów? Nigdy! Twój pianista idealny gra solo lub, w szczególnych przypadkach, na tle gigantycznej orkiestry gorszych od siebie. Czyli dokładnie tak jak Igor. Stwierdzenie, że Dawid miał z tych występów wielką frajdę, godzi, podejrzewam, w powagę muzyki. *** Zgodnie z prawdą odnotowałeś, że na siedemnaste urodziny zafundowałem Dawidowi dłuższą wycieczkę zagraniczną. W mojej rodzinie tak się zawsze postępowało z dorastającym potomkiem. Brało się go pod pachę i obwoziło po świecie, korzystając zarazem ze świetnej okazji, żeby samemu raz jeszcze rzucić okiem na wielki świat. Ponieważ nigdy nie miałem się doczekać własnych dzieci, z radością wziąłem na siebie rolę przewodnika Dawida po ziemskim globie - to było jak wyjazd ojca z synem. Nie obawiałem się złych skutków oderwania go na kilka miesięcy od pianina - wprost przeciwnie. Dawid od dwunastu lat ćwiczył po kilka godzin dziennie. Dłuższa przerwa mogła tylko ożywić jego zainteresowanie instrumentem. Nawet nie przyszło mi do głowy, że technika gry Dawida może na tym w najmniejszym stopniu ucierpieć - nie tak, aby nie dało się tego później nadrobić przez miesiąc lub dwa ćwiczeń - Ty za to najwidoczniej uległeś obsesji takiej możliwości, skoro po dziś dzień oskarżasz mnie o lekkomyślność. Fakt, że byłem aresztowany - dwukrotnie, w dwóch różnych krajach - to woda na twój młyn. Z tych dwóch niefortunnych incydentów wysnuwasz wniosek, że cała nasza podróż była nieprzerwanym pasmem niegodziwości, pijaństwa, orgii, zadawania się z prostytutkami i mętami społecznymi, i w ogóle wszelkiego zepsucia. Jestem zmuszony zaprzeczyć Ci, łącząc swój głos z wielotysięcznym chórem oczernionych na przestrzeni dziejów: "Przecież Ciebie przy tym nie było!" *** Był paskudny wrześniowy poranek, gdyśmy odjeżdżali pociągiem z Gare de Lyon. Henryk i Kamila wycałowali nas na pożegnanie; to samo uczyniły Wirginia, Genevieve i Chantal. Przechowuję do dziś mapę świata, którą wtedy z sobą zabrałem, aby Dawid mógł na niej starannie, czerwonym atramentem, znaczyć szlak naszej wędrówki. Sypiając głównie w pociągach, przemierzaliśmy zygzakiem Europę, starając się odwiedzić wszystkie miejsca ważne dla muzyki -o ile zezwalało na to polityczne ukształtowanie terenu. W miastach, gdzie pobyt nasz trwał dłużej niż dzień, wynajmowaliśmy za rozsądną cenę pokoje w zajazdach turystycznych - wówczas bywało, że brała mnie chęć coś ugotować. Do pierwszego (i mniej drastycznego) aresztowania doszło już w trzecim tygodniu podróży, w Istambule - kraju słynącym głównie, obawiam się, z koszmarnych więzień. Nie wiem, jak w tureckim języku prawniczym brzmi termin "zakłócanie porządku publicznego", ale zdaje mi się, że właśnie do tej kategorii wykroczeń zalicza się wiszenie głową w dół z okna na trzecim piętrze, o trzeciej nad ranem, połączone z jodlowaniem. Zapewniam Cię, że po pierwsze, Dawid spał w tym czasie jak dziecko w swojej sypialni, a po drugie, obie aresztowane wraz ze mną panie były legalnie zatrudnionymi fryzjerkami. Jeżeli w związku z tamtym incydentem czegoś żałuję, to nie wiszenia głową w dół, nie jodlowania, nawet nie tego, że mnie przyłapano w damskich ciuchach - żałuję jedynie, że uderzyłem człowieka, który stanął w drzwiach naszego numeru i kazał mi przestać jodlować. Pomyliłem się: wziąłem go za gościa hotelowego, który nie ma pojęcia o muzyce, a to był inspektor policyjny po cywilnemu. Niebawem okazało się, że to całkiem sympatyczny facet, mówiący nawet nieco po angielsku: przyznał mi się - gdy już bezpiecznie siedziałem za kratkami - że nigdy przedtem nie dostał w twarz. Owszem, strzelano do niego, dźgano go potłuczonymi butelkami, zostawiano na pewną śmierć skrępowanego w bagażniku samochodu - pułapki z tykającą bombą - ale zostać spranym po pysku przez Francuza w damskiej sukience? To mu się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Wyraził nadzieję, że nie zdarzy się też nigdy więcej w przyszłości, inszallach. Zapłaciłem mu skromną "grzywnę" i znów byłem wolnym człowiekiem. Wróciłem do hotelu, zanim Dawid zdążył się obudzić. Nie wiedziałby więc o mojej nocnej przygodzie, gdybym nie uznał jej za dość zabawną, żeby mu opowiedzieć. Co do drugiego aresztowania, to sam pierwszy przyznam, że było skutkiem sprawy daleko poważniejszej. Przypuszczam, że w Egipcie uchodzę do dziś za persona non grata. Na swoją obronę muszę wyraźnie podkreślić, że Dawid nie był świadkiem mojej hańby. Wyjechał z przewodnikiem na dwa, trzy dni w górę rzeki, gdy ja, zasłaniając się ostrą dyzenterią, zrezygnowałem z oglądania po raz kolejny koszmarnych ruin. Mimo gorączki i podłego samopoczucia, kontynuowałem serię wizyt u przyjaciół rodziny - niektórzy byli wysoko postawionymi urzędnikami państwowymi. Nazwij to jak chcesz: intuicją, szczęściem, nadmiarem brandy - tak czy owak, zorientowałem się błyskawicznie, że Egipcjanie szykują atak na Izrael w przypadające za dwa dni święto Jom Kipur. Jakkolwiek winien byłem osobistą lojalność moim egipskim przyjaciołom, moralnie i politycznie stałem po stronie obozu izraelskiego. Uznałem za swój obowiązek zdradzić Izraelowi podejrzenia w związku z tchórzliwym planem Egipcjan. Intencje miałem szlachetne, lecz szpiegiem okazałem się nieudolnym. Sporo czasu zajęło mi znalezienie czynnego telefonu, umieszczonego w pobliżu toalety. Gdy wreszcie taki znalazłem, żaden z izraelskich numerów, pod które dzwoniłem, nie odpowiadał. Postanowiłem spróbować z francuską ambasadą w Kairze. Szkoda, że najpierw tam nie zadzwoniłem, bo po kilku natarczywych próbach porozumienia się z Tel Awiwem zaniepokoiłem telefonistę z hotelowej centrali wrzaskami w języku hebrajskim (krzyczałem, żeby mnie w Izraelu lepiej zrozumieli). Aresztowano mnie w trakcie wykręcania numeru. W ten sposób nie udaremniłem poważnej wojny. Pocieszam się tylko myślą, że nawet gdybym uzyskał połączenie, nikt w ambasadzie nie uwierzyłby bredzącemu turyście. Nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, nawet gdy już siedziałem w pustym pokoju na obrzeżach miasta i, z braku innych widoków, obserwowałem przez okno ćwiczenia małych oddziałów wojska, które mogły być, jak najbardziej, plutonami egzekucyjnymi. Jakie dowody - rezonowałem w duchu - mogą mieć władze tego kraju przeciwko mnie? Wkrótce uzyskałem odpowiedź: przez bramę bazy wojskowej wmaszerował pod eskortą, w pozycji kucznej, jeden z moich gadatliwych egipskich znajomych; zwieszoną głową wyrażał żal i klęskę. Zrozumiałem, że zeznania, które ten człowiek niechybnie złoży, podważą moje kategoryczne zaprzeczenia. Wstyd się przyznać, ale mało mnie wówczas obchodziła perspektywa rzezi i wybuchu trzeciej wojny światowej (której nie wykluczałem); kombinowałem, jak by tu wykorzystać powiązania polityczne, żeby się raz na zawsze wyrwać z Egiptu. Muszę przyznać, że Egipcjanie okazali wielką szczodrość w kwestii papierosów i rozmów telefonicznych. Może liczyli na to, że się w końcu zdradzę albo naprowadzę ich na trop swoich szefów wywiadu. Przeprowadziłem kilka zdawkowych rozmów z przedstawicielami obcych rządów. Przekonałem się, że o wiele skuteczniej niż urzędnicy ambasad działają bajecznie bogaci ekspatrianci - na przykład przyjaciel mego ojca, Urthandville, rezydujący w Kairze. Urthandville mieszkał w Kairze, ponieważ... mniejsza z tym: Ty przecież doskonale wiesz, dlaczego Urthandville mieszkał w Kairze. Nawet najbardziej radykalna nacjonalizacja nie była w stanie choćby drasnąć odziedziczonej po przodkach fortuny Urthandville'a, a jego podejrzane machinacje nie tylko tolerowano, ale niejednokrotnie wręcz ułatwiano. Odszukanie go drogą telefoniczną trwało kilka godzin, za to wystarczyło parę sekund na wyjaśnienie mu sytuacji mojej i Dawida. Dawidowi podrzucono do hotelu wiadomość, z której wynikało, że go nie porzuciłem na pastwę losu i że ma pilnie spakować nasze bagaże. Zawiłe negocjacje a moje zwolnienie wszczęto bezzwłocznie. Wyobrażam sobie, jak się Urthandville nadenerwował: wszyscy najwyżej postawieni urzędnicy, których próbował przekabacić lub przekupić, zajęci przecież byli wojną, która nieoficjalnie wisiała w powietrzu. Moi strażnicy więzienni - dość wyraźnie rozczarowani brakiem rozkazu rozstrzelania mnie na miejscu - zmuszeni byli zwolnić mnie piątego października, w samo południe. Wraz z Dawidem zostałem pospiesznie przewieziony na lotnisko, stamtąd zaś pierwszym (jak najbardziej dosłownie) samolotem wylecieliśmy z kraju. Nim zdążyliśmy wylądować w Johannesburgu, wybuchła wojna na Bliskim Wschodzie. Po tym przerażającym interludium dalszy ciąg naszej podróży przebiegał w atmosferze jak najdalszej od "szokującego karnawału wędrownej rozpusty", o którym wypowiadasz się tonem wszystkowiedzącego mentora. Wbrew temu, co niekiedy demonstrowaliśmy przy ludziach, prywatnie Dawid i ja odnosiliśmy się do siebie wręcz oficjalnie. Pociągami, autobusami, wynajętym autem, rikszą, jeepem i rowerem, realizowaliśmy sztywny program mozolnej podróży. Moim celem było pokazać Dawidowi świat - nie na odwrót. Pochlebiam sobie, że obaj zachowaliśmy przy tym postawę godną albo nawet czcigodną. Ponieważ w Azji niewiele jest do zwiedzania, przelecieliśmy szybko Indie, Srilankę, Nepal, Chiny itepe. Australię w ogóle sobie darowaliśmy. (Wszystkie plotki, które mogłeś słyszeć o naszym pospiesznym wyjeździe z Bangkoku, są, zapewniam Cię solennie, wyssane z palca, od początku do końca.) W Tokio nie odmówiliśmy sobie pójścia na pożegnalny koncert Igora Malechiewicza, który kończył wypełnianie licznych warunków swojej japońskiej umowy i szykował się do triumfalnego powrotu na łono Ameryki (Borys, który nieco doszedł do siebie, organizował wielką galę). Igor wykonał standardowy zestaw Czajkowski - Grieg, z towarzyszeniem orkiestry uniwersyteckiej. Skromna grupka wielbicieli przysłuchiwała mu się w dusznej, niedoskonałej akustycznie auli. Igor mężnie odwalił wszystkie stare sztuki: z ciskaniem rękawicy i trzaskaniem klapą fortepianu włącznie. Wiem, że podpisał wieloletni kontrakt z firmą Mishigo, zobowiązujący go na mocy prawa międzynarodowego do grania wyłącznie na tak zwanych "fortepianach" tejże firmy, dopóki parę lat temu nie zbankrutowała. Żałosny ów popis utwierdził mnie w przekonaniu, że Dawid słusznie czyni podróżując, zamiast dawać koncerty. Dawid nigdy nie miał zapomnieć podróży dookoła świata, Igor natomiast latami usilnie starał się zapomnieć o swoich wojażach. Dawid oglądał świat z żywym zaciekawieniem pozbawionym osobistego zaangażowania i ćwiczył podstawy porozumiewania się we wszystkich niemal językach, z którymi mieliśmy po drodze do czynienia, zwłaszcza w chińskim, w którym obaj poczyniliśmy znaczne postępy. Znaczył mapę świata czerwonymi liniami przebytych tras (na odcinkach podróży powietrznej linie były kropkowane i uzupełniane odnośnym rysunkiem), tak że kiedy dotarliśmy do wybrzeży Ameryki Północnej, reszta świata przypominała obraz układu krwionośnego w atlasie anatomicznym. W Los Angeles Dawid oświadczył, że jest mi bezgranicznie wdzięczny za wszystko, co mu pokazałem i czego go nauczyłem, ale potwornie tęskni za Genevieve, więc chciałby, skracając podróż, jak najszybciej wrócić do Paryża i młodej bogdanki. Argumentował, że Amerykę i tak niedługo pozna, i to zapewne lepiej niż należałoby sobie życzyć. Uznałem jego stanowisko za logiczne. Zapakowawszy Dawida do samolotu, sam skorzystałem z okazji, aby przelecieć się do Nowego Jorku - jedynego godnego uwagi miasta na tym kontynencie - gdzie się, ni stąd, ni zowąd, zakochałem. Było to bardzo łatwe. Nowy Jork roił się od pulchnych, wesołych kobiet w moim typie, nie znajdujących popytu w wyższych sferach, ogarniętych obsesją nieskazitelnej urody. Dawid tęsknił za swoją Genevieve z powodów znanych wszystkim nastolatkom, ja natomiast tęskniłem za towarzystwem kobiety obdarzonej wykwintnym podniebieniem i zdolnej docenić moją sztukę kulinarną. Niebawem poznałem nauczycielkę muzyki, niejaką Pennny Chazare, chwilowo bez zatrudnienia. Wywiozłem ją do Paryża i do mojej kuchni. *** - Mam nadzieję, że jesteś usatysfakcjonowany - usłyszałem od Ciebie wkrótce po powrocie. - Dawid nawet nie tknął fortepianu. Błagam go, żeby zaczął ćwiczyć, ale nie słucha. Całymi dniami jeździ na skuterze bez kasku. Łazi gdzieś z tą dziewuchą do późnej nocy. Wcale się nie zdziwię, jeśli pewnego dnia razem uciekną z domu. Boże kochany, ona ma piętnaście lat. Nie boisz się, że Dawid... łamie jakieś prawo? - Jeżeli masz na myśli paragraf o uwodzeniu nieletnich, to nie łamie niczego. - Więc nie sądzisz, że Dawid ją... tego? - bezradnie zatrzepotałeś palcami: nie było Cię stać nawet na eufemizm. - Nie jestem przekonany, czy to twoja sprawa. - Ach, nie? - rozjuszyłeś się na dobre. - Nie moja sprawa? A co jest, według ciebie, moją sprawą? - O ile mi wiadomo, masz na głowie masę spraw. Za granicą dotarły do nas recenzje na twój temat. A propos, gratulacje. - Moją sprawą - wycedziłeś przez zęby, puszczając komplement mimo uszu - jest dopilnować, aby Dawid realizował cały swój potencjał artystyczny. Nie będę spokojnie patrzył, jak go rozpraszasz swoimi... swoimi... obyczajami. Myślisz, że był zachwycony tą idiotyczną eskapadą po świecie? Jeżeli tak, to dlaczego wrócił wcześniej niż było planowane? - Mnie mówił, że tęskni za Genevieve. - Trele - morele! Powiedział tak przez grzeczność - trzeba mu przyznać, że zawsze jest taktowny. Ale powód był inny. Dawid opowiadał mi co nieco. Natychmiast się zorientowałem, że on... on... - No, co tam z nim? - Dawid wstydził się za ciebie. Udałem, że wcale mnie to nie zabolało. Wiesz, jak łatwo doprowadzić mnie do płaczu. - Śmiem wątpić - rzekłem krótko. - Tak czy owak, miarka się przebrała. Zamierzam zobowiązać rodziców Dawida do znalezienia mu nowego nauczyciela. Sami chyba zdążyli zauważyć, że nie jesteś wobec Dawida odpowiednio wymagający i nie angażujesz się należycie w lekcje. Nie pozwolę im ciągnąć układu z tobą przez sympatię czy dobre wychowanie. Przykro mi, ale to właśnie zamierzam im powiedzieć. Decyzja będzie należała do nich. Rozumiesz, mam nadzieję, że nie kierują mną względy osobiste. Podziwiam w tobie wiele cech... i tak dalej. Działam w interesie Dawida. Jeśli jego rodzice nie pójdą za moją radą i nie zastąpią cię kimś innym, będą musieli zrezygnować z moich usług. Cóż miałem na to powiedzieć? Udałem się do domu, ugotowałem dla Penny coq au vin (udał się fantastycznie) i starałem się nie tracić ufności w to, że państwo Debrizzi wezmą moją stronę. Ty zawsze byłeś zdania, że Henryk i Kamila trzymają mnie tak długo tylko z szacunku dla środowiska, z którego się wywodzę - a nie dlatego, że mam jakikolwiek pozytywny wpływ na ich pociechę. To prawda, że nie żałowałem czasu ani gotówki (kiedy akurat ją miałem) - wątpię jednak, aby rodzice Dawida działali pod presją społeczną: tego rodzaju paranoja kojarzy się raczej z Twoją kochaną ojczyzną, nie z moją. Całkiem szczerze ufałem, że Henryk i Kamila nazwą Cię intrygantem, a gdyby zaszła taka potrzeba - nawet Cię odprawią. Nie mam pojęcia, co takiego im powiedziałeś. Twoja książka milczy na ten temat. Cokolwiek to było, musiało być dalekie od uprzejmości, i jeszcze dalsze od prawdy, skoro państwo Debrizzi nawet nie powiadomili mnie osobiście o swojej decyzji skorzystania z usług madame Helzenberg. Dawid, mocno speszony, zadzwonił do mnie z pytaniem, co się stało. Wierny swoim zasadom, poleciłem mu słuchać rodziców, chociaż wiele mnie to kosztowało. Powiedziałem mu też, żeby, na litość boską, przestał być śmierdzącym tchórzem i zaczął ćwiczyć - z Genevieve na kolanach, jeżeli już inaczej być nie może. *** Madame Helzenberg znałem od zawsze. Gotów byłem pierwszy zaświadczyć, że jest znakomitą nauczycielką -a raczej była znakomitą nauczycielką trzydzieści lat wcześniej, zanim postradała zmysły. W czasie, o którym mowa, miała lat osiemdziesiąt siedem i była - zgodzisz się ze mną zapewne - cieniem dawnej madame Helzenberg. Wzorując się na Wandzie Landowskiej, Judyta Helzenberg prowadziła w Paryżu od zakończenia I wojny światowej wykwintny salon nauki gry na fortepianie. Opanowała mnie fantastyczna, wręcz zabobonna myśl, że Dawid zostanie jej ostatnim uczniem i właśnie jemu mistrzyni zdradzi w ostatnim tchnieniu swój muzyczny sekret, którego pilnie strzegła przed kilkoma pokoleniami młodych pianistów, zachowując skarb dla najlepszego - lub ostatniego. Cóż to za teatralny i makabryczny pomysł! Szkoda, że nie wspominasz o plotce jednej z wielu, które otaczały Judytę Helzenberg), jakoby Madame była córką Franza Liszta. Nie sądzisz, że ostatnie tchnienie córki Liszta brzmiałoby jeszcze bardziej imponująco? Prawda: Ty przecież nie zajmujesz się plotkami. Nie słuchasz plotek; przynajmniej nie za bardzo. Nie będę udawał, że twój zamach pałacowy spłynął po mnie jak woda po gęsi. Nawet ślub z Penny nie do końca poprawił mi humor. Myślałem, czy by nie wziąć innego ucznia, ale po Dawidzie wszyscy wydawali mi się bezbarwni i beznadziejni. Żaden nie zagrałby "Spirali śmierci", choćby od tego zależało jego życie. Przez miesiąc, czy coś koło tego, pracowałem niewiele, uszczęśliwiałem Penny jak umiałem i odwiedzałem ojca, z którym było coraz gorzej. Od znajomych z kręgów muzycznych wiedziałem, że Dawid dwa razy w tygodniu grzecznie uczęszcza na lekcje do domu Judyty Helzenberg, skąd po godzinie lub nieco później, zmiata w pośpiechu na wiernym skuterze, z zeszytami nutowymi przytroczonymi do błotnika. Wysnułem stąd przynajmniej jeden pozytywny wniosek: Dawid wziął się na nowo do pracy - bo madame Helzenberg nawet w stanie skrajnej demencji bezbłędnie tropiła i bezlitośnie tępiła lenistwo swoich uczniów. I oto nagle, wieczorem - akurat pomagałem Penny zmywać naczynia - rozległ się dzwonek u drzwi. Otworzyłem i ujrzałem Dawida, który kulił się w cieniu jak ofiara bandyckiego pościgu. Szybko wpuściłem go do środka i skierowałem na piętro, do głównego salonu. Powiedziałem mu, że szczerze mnie uradował wizytą, i nalałem wina. Przedstawiłem go Penny (której nie znał), informując, że jesteśmy małżeństwem. Dopiero po tym wszystkim spytałem, czy coś się stało. - Ty nawet nie wiesz - powiedział Dawid. - Nie masz zielonego pojęcia, jaki to koszmar lekcje z madame Helzenberg. - Uczyła mnie swego czasu - powiedziałem. - Coś niecoś wiem. Straszna piła, co? Dawid zapalił papierosa zapalniczką, którą mu kiedyś podarowałem. Zapalniczka pochodziła z, XIX wieku; wówczas należała do potomka któregoś z Couperinów. - Piła? To wariatka! - Tak nie można, Dawidzie. Madame Helzenberg jest bardzo, bardzo stara. Musisz okazać jej cierpliwość. Na pewno miewa przebłyski świadomości. Powinieneś pilnie korzystać ze wszystkiego, co ci jeszcze może ofiarować. To wielka dama. - Ale ona mnie nawet nie poznaje! Co lekcja muszę jej się na nowo przedstawiać. Zasypia, kiedy gram. To wszystko mnie bardzo deprymuje. - Czy sama Madame jeszcze grywa? - A, właśnie! To jest niesamowita rzecz. Ona zasypia; ja przestaję grać; siedzę; siedzę tak z pół godziny, słucham, jak sapie, właściwie nasłuchuję, czy jeszcze zipie, i nagle ona kaszle, ocyka się, kuśtyka do fortepianu, spycha mnie ze stołka, siada i gra. - A co gra? - No właśnie, to dopiero jest niesamowite: koncerty Mozarta. Tylko i wyłącznie koncerty Mozarta. Z przerwami na partie orkiestrowe. Mierzyłem czas. Całą resztę gra bezbłędnie. Jakby słyszała orkiestrę. A jak głośno gra, Pierre, nie uwierzyłbyś, że ma taką siłę. Ledwo unosi filiżankę z kawą, a przy fortepianie ma siłę nie z tej ziemi. Albo ręce: jak nie gra, strasznie jej się trzęsą. Nawet kiedy trzyma dłonie nad klawiaturą, drżą jej palce. A kiedy gra, trafia bezbłędnie w każdy klawisz. Najwyżej czasem, w bardzo szybkich pasażach, trochę się omsknie. Ale tempo trzyma, jakby miała orkiestrę za plecami. Opiekunka, która z nią mieszka, za każdym razem wchodzi posłuchać, jakby to była całkiem normalna rzecz. - Niewiarygodne. Czy madame Helzenberg czasem z tobą rozmawia? - Prawie wcale. Najwyżej pyta, jak się nazywam i co robię w jej domu. - Mówiłeś o tym wszystkim panu Flynchowi? - Żartujesz chyba! Pan Flynch uważa, że to jedna z najlepszych nauczycielek wszechczasów, a... - Ma rację. ... a ja nie chciałbym go urazić. - To bardzo ładnie, ale skoro lekcje u madame Helzenberg nic ci nie dają, musisz powiedzieć o tym panu Flynchowi. - Jej dom zalatuje śmiercią. - Pan Flynch wyjaśniłby ci, że to woń historii. - A na widok tej starej pielęgniarki, która się nią zajmuje, ciarki mi przechodzą po plecach. - Ta opiekunka była przy Madame już kiedy ja się urodziłem. To nie jest pielęgniarka, tylko, jak to się mówi, dama do towarzystwa. Znasz takie określenie? - Owszem. - Chyba rzeczywiście znał. - A słyszałeś, że madame Helzenberg jest podobno nieślubną córką Liszta? - Żartujesz. - Tak głosi legenda. Nikt nigdy nie spytał o to Madame. - Nie wypada. - Jasne. A poza tym, szkoda by było obalić ładną legendę. Liszt umarł w roku 1886. Miał siedemdziesiąt cztery lata. Judyta, jak sam możesz wyliczyć, urodziła się niedługo po jego śmierci. - Czyli że Liszt mógł umrzeć w trakcie... w trakcie produkowania madame Helzenberg? - Brawo. To oczywiście tylko bajka. Ale niezła, co? - Całkiem. Niezła. - Dzięki niej nabierzesz więcej szacunku do madame Helzenberg, prawda? - Ja ją i tak szanuję; ale rozumiem, o co ci chodzi. Szkoda, że to nie zmieni zapachu w jej domu. Wracając do pana Flyncha, to, oczywiście, nie skarżyłem mu się, ale on i tak bez przerwy powtarza, że dostąpiłem wielkiego szczęścia, mogąc przekroczyć próg domu Madame i że kto wie, czy nie będę "jej ostatnim uczniem". Dziwnie mi się robi, gdy tego słucham: wyobrażam sobie, że będę tam siedział i patrzył jak ona... umiera. - Niezbyt przyjemna wizja. - No właśnie. Ale chciałbym ci powiedzieć, po co naprawdę przyszedłem. Dawid przycupnął na samym skraju fotela. Penny wyszła po nową butelkę wina. Dawid był już dużym chłopcem; miał smagłą cerę, wyraziste rysy i długie, gęste włosy. Jego dłonie budziły szacunek. - Wal śmiało. - Pierre, tak sobie pomyślałem... gdybyś znalazł czasem wolną chwilkę, może byśmy razem poćwiczyli? Pan Flynch nie musi wiedzieć. Zrobilibyśmy mu kawał, tak jak wtedy, kiedy byłem mały. I byłoby jak dawniej, z tą tylko różnicą, że dwa razy w tygodniu chodziłbym patrzeć, jak madame Helzenberg śpi na lekcji. Tak mnie tym wzruszył, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Poklepałem go więc tylko po dłoni. Akurat Penny weszła do pokoju z butelką, więc miałem wymówkę, żeby nie odpowiadać natychmiast. Nalałem wina do kieliszków i wzniosłem niemy toast za nasz nowy kontrakt. Dawid na pewno widział, jaki jestem uradowany. - Witaj, zgubo! - wykrztusiłem w końcu. - Będzie fajnie, zobaczysz. Dawid powtórnie uniósł kieliszek. - Zagramy w szachy? *** Przez sześć miesięcy Dawid odwiedzał mnie dwa razy na tydzień, zawsze w porze poobiedniej. Ponieważ nie uczęszczał już do liceum i mógł, jeśli zechciał, grać od rana do nocy, był to dla niego najintensywniejszy okres studiów muzycznych. Ty, nie mając pojęcia, co się dzieje, przypisywałeś jego znaczne postępy wpływowi madame Helzenberg. Dawid i ja godzinami analizowaliśmy muzykę, często w zapisach nutowych, z dala od fortepianu, w zaciszu mojego gabinetu. Słuchaliśmy najwartościowszych nagrań z mojej kolekcji. Penny przynosiła nam kawę i nieraz słuchała wraz z nami, uzupełniając dyskurs o kontekst historyczny lub ploteczki z życia prywatnego danego kompozytora. Przerzucaliśmy się z epoki w epokę i ze stylu w styl, powodowani nie tylko entuzjazmem, ale i obawą, by nie ulec zbytnio urokom tej czy innej szkoły, bo wówczas wszelka inna muzyka wydaje się śmieszna i trywialna. Na każde spotkanie z Dawidem starałem się przyszykować jakąś niespodziankę - a to bardzo stare nagranie, jeszcze na walcu, utworu fortepianowego w wykonaniu (podobno) Brahmsa; a to rękopis dzieła - na przykład "Sycylijskiej dziewczyny" Chanata (na manuskrypt "Spirali śmierci, z plamami krwi itepe, który można obejrzeć w rodzinnym domu kompozytora w Montpellier, nie było mnie stać). Prawie każdą sesję kończyliśmy rozgrywaną w milczeniu partią szachów. Najlepsze partie zapisywaliśmy w jednym z zeszytów Dawida. Dawid nie cierpiał przegrywać i prawie nigdy mu się to nie zdarzało. Chyba obaj, nie umawiając się, zamierzaliśmy utrzymywać ten stan rzeczy do śmierci madame Helzenberg - i tak też właśnie się stało. Madame zmarła inaczej niż to sobie wymarzyłeś - nie w obecności Dawida, zdradzając mu w ostatnim tchnieniu klucz do zagadki wszechświata, tylko samotnie, we własnym łożu z baldachimem, gdzie nikt nie słyszał, jakie szepcze tajemnice. Byłem autorem jej nekrologu w "Le Monde": pogłoska o pokrewieństwie z Lisztem, którą w nim przytoczyłem, znacznie uświetniła pośmiertny wizerunek Madame. Jej pogrzeb na Pere Lachaise - niestety, bliżej Edith Piaf niż Chopina - zgromadził różnorodny, międzynarodowy tłum artystów klawiatury. To doprawdy wstyd, że nie zostałeś zaproszony. Dawid i ja trzymaliśmy się z boku. Zebrani zdawali się bowiem podzielać twoje zabobonne przekonanie, że Dawid, jako ostatni uczeń Madame, mógł dostąpić z jej strony objawienia. Skoro już o tym mowa, to miałeś rację sądząc, że Dawid uzyska przy leciwej mistrzyni bliżej nieokreślone korzyści natury nadprzyrodzonej. W dniu śmierci Madame Dawid zdobył famę wartą każdej godziny tortur, jakimi były dla niego lekcje w cuchnącym stęchlizną salonie Judyty Helzenberg. Z dumą stwierdzam, że przez sześć miesięcy lekcji u madame Helzenberg Dawid poczynił kolosalne postępy. Potwierdziło się moje przekonanie, że miesiąc obcowania z kolosalną wiedzą muzyczną tej wielkiej damy wart jest więcej niż rok improwizowanych ćwiczeń technicznych pod okiem La Valoise'a. Mając niespełna osiemnaście lat, Dawid, choć smutny po śmierci profesorki, był pod każdym względem przygotowany do podjęcia wyzwania kariery koncertowej. Łatwo więc wyobrazić sobie moje rozgoryczenie, gdy zwrócił się do mnie z żądaniem kontynuowania studiów u La Valoise'a. Chyba w tej chwili każdy już potrafi wyobrazić sobie , Twoje rozgoryczenie, Geoffreyu. Na pewno, zgnębiony, godzinami przemierzałeś tam i z powrotem krużganki Dollsworthy. Pomyśleć tylko! Twój pupilek Dawid znów w szponach francuskiego wariata, wydany na pastwę Bóg wIe jakich kontynentalnych bezeceństw! A przecież widząc jego gotowość do wyjścia na scenę, chciałeś mieć go tylko dla siebie - wywieźć do Londynu, pokazać znajomym. W końcu musiałeś przystać na żądanie Dawida, gdyż bardzo się upierał. A był już dość dorosły na samodzielne podejmowanie decyzji. I zaczął - rzadko, bo rzadko, ale za to z impetem - okazywać wybuchowy temperament. Jakby musiał co pewien czas rozładować gromadzony latami potencjał opanowania, pilności, cierpliwości i tłumionego gniewu. Bywałem tego świadkiem. Na ogół Dawid objawiał irytację szyderczymi uwagami w stylu kto - tu - z - kogo - robi - durnia, ale czasami, kiedy coś go na dobre rozeźliło, miał w oczach nieposkromioną wściekłość i wtedy kuliłem się ze strachu. Wściekłość ta nigdy nie znajdowała ujścia w gwałtownych czynach - zamykała się w celnie raniących spojrzeniach i docinkach. Możliwe, że wystarczyło jedno takie spojrzenie, abyś uległ i zezwolił Dawidowi na "powrót" do mnie. *** Zdobyłeś sławę. Stałeś się rozchwytywanym dyrygentem, chociaż niektórzy, znając twą działalność w innych dziedzinach, zarzucali Ci dyletantyzm przy pulpicie. Po dwóch latach wywołałeś sensację wywiadem, w którym deklarowałeś wieloletnią miłość do opery i nadzieję na rychłe dyrygowania dziełem - słyszeli Państwo może to nazwisko? - niejakiego Verdiego. Opera? Skąd nagle opera? - zachodziłem w głowę. Jako żywo, nigdy nie wspominałeś, że interesuje Cię opera. Odpowiedź brzmiała, naturalnie: Mary Hatton. Po raz pierwszy w życiu naprawdę Ci zazdrościłem. Spotykałem się z Mary nieraz, począwszy od dnia w roku 1958, kiedy ojciec przyprowadził ją na mój występ do Sindgewick Hall. Poznaliśmy się przed koncertem, w mojej garderobie. Monsieur Presteron uważał, że powinienem nawiązać w Londynie cenne kontakty towarzyskie, a Petera Hattona miał za szczególnie możnego (tu się przeliczył) mecenasa muzyki. Mniejsza zresztą o zasoby pana Hattona, skoro córkę miał tak czarującą. Mary, moja rówieśnica, pozowała na wyniosłą i dojrzałą. Byłem urzeczony. Nie wiedzieć czemu, mój zachwyt nie spotkał się z wzajemnością. Przez piętnaście lat oglądałem Mary Hatton tylko z daleka, poprzez tłum gości na wielkich spędach towarzyskich. Kiedy moje londyńskie źródła doniosły, że widziano was razem (a Ty ponadto oświadczyłeś nagle, że odkryłeś swe prawdziwe powołanie w operze), wszystko nagle wydało mi się oczywiste. Naturalnie, że jeśli ktokolwiek miał poślubić Mary, to właśnie Ty. Żałowałem jedynie, że to nie ja przedstawiłem Cię Mary (chociaż cierpiałbym strasznie widząc, jak mi ją sprzątasz sprzed nosa), gdyż w ten sposób przestałem być Twoim osobistym swatem. Pozostało mi z dala podziwiać Twój sukces i szczęście. Słowo daję: cieszyłem się razem z Tobą. Miałeś czterdzieści trzy lata, ugruntowaną pozycję zawodową i najatrakcyjniejszą z kobiet o szlachetnej reputacji. W czerwcu roku 1976 poślubiłem Mary Hatton, o którym to zdarzeniu natury osobistej wspominam w kronice życia Dawida z konieczności - jest ono bowiem kolejną ilustracją bulwersujących manier osobnika, który był i miał nadal pozostać idolem Dawida - La Valoise'a. Z konieczności? Omal nie popsuł całej ceremonii ślubnej. To pamiętam. Przyszedł niestosownie ubrany w zwykły garnitur i cylinder... Sprzeciwiając się obowiązującej modzie na, pseudoartystowskie ciuchy? .. i, jak zwykle, w asyście grupy nieproszonych kobiet... Z których jedna była moją żoną, a druga - gościem naszego domu. Było ich tylko dwie. ... i z miejsca ruszył do ataku (noszącego wszelkie znamiona ostatniej, desperackiej romantycznej szarży) na moją narzeczoną. Strasznie się ucieszyłem na jej widok. Nie ucieszyła się na jego widok. Nie wiesz czasem! La Valoise - mówię to bez cienia przesady - dosłownie ścigał Mary wokół kościelnego dziedzińca. Oczywiście, że przesadzasz. Próbowaliśmy się chyłkiem wymknąć na papierosa. Nawet Dawid, którego zwykle śmieszyły wygłupy La. Valoise'a, tym razem nie był rozbawiony. Oj był, był; możesz mi wierzyć. Jedynie interwencja moich trzech najbardziej krzepkich lokajów udaremniła skandal godny pierwszych stron gazet. Nie stawiałem oporu. Prawdziwie szokujące popisy zostawił sobie La Valoise na przyjęcie. Wierutne łgarstwo. Prawdziwie szokujące popisy zaoszczędziłem na wesele innego kolegi, które odbyło się w kilka lat później. Nie wątpię, że czytałeś o nim w prasie. La Valoise już przyszedł pijany. Miałem lekkie mdłości i zawroty głowy, wywołane połączeniem szampana z lekarstwem przeciwko chorobie morskiej, które zażyłem, aby jakoś znieść przeprawę promem przez Kanał. Wprawił moich gości w zakłopotanie "ankietą prawdy", w której wypytywał małżeństwa, bez względu na wiek, o szczegóły alkowy. Chwieję się pod chlaśnięciem Twego gniewu, Geoffreyu. Snutne i ryzykowne anegdotki o naszych rzekomo wspólnych paryskich przygodach - nie dość, że wielce niestosowne na weselu, to jeszcze od początku do końca wyssane z palca... Czyżby? Nawet ta o Amerykance - no, tej, jak jej było -która się potłukła na nartach i... ... na przykład o Amerykance w podwójnym gipsie. Ta bajeczka była, dzięki Bogu, tak niedorzeczna, że nikt nie dał jej wiary. Goście chichotali nerwowo. Już myślałem, że La Valoise kopie dół hańby, w który sam zaraz wpadnie, lecz on... Zakończyłem w sposób zgoła nieoczekiwany, co? :.. Zakończył w sposób zgoła nieoczekiwany. Jął się miotać po całym pokoju w sposób znamienny (tak sobie to przynajmniej wyobrażam) dla osób zażywających modne wówczas narkotyki... Tym przyciągnąłeś adwokatów, prawda? Oświadczam kategorycznie, że nie znajdowałem się pod wpływem "narkotyków". Znajdowałem się pod wpływem xywioiu, na który Ty, zbytnio zajęty obserwowaniem mojej skromnej osoby, nie reagowałeś: my, nałogowcy, nazywamy go "ubaw po pachy". ... i wyraźnie szukał mojej struchlałej, świeżo poślubionej żony. Znalazłem ją. Znalazł ją i głośno, z charakterystycznym akcentem, wyznał jej miłość. Konsternacja była podwójna: nie dość, że moja małżonka nosiła obrączkę od kilku raptem godzin, to nie opodal stała nieszczęsna (także niedawno poślubiona) żona La Valoise'a. Penny wszystko rozumiała. Wiedziała, że ja wyznaję miłość tylko kobietom doskonałym, a Mary, ty kundlu, zaliczała się do doskonałości. Pamiętam, jak głowiłem się nad teorią związków międzyludzkich, szukając odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że wybrała na męża właśnie Ciebie. Odpowiedź, jeśli się nie mylę, brzmiała tak: mając trzydzieści cztery lata i chęć na potomstwo oraz niezbite dowody na to, że mężczyźni zatrzymują się w rozwoju emocjonalnym na poziomie okrutnych dzieci, Mary z powodzeniem wybrałaby każdego w miarę higienicznego samca, który okazałby przytomność prosząc ją o rękę. W to, co się daLej stało, trudno mi uwierzyć... Trujesz i trujesz; sypiesz piaskiem w oczy historii. Najbardziej wkurza mnie nie to, że przeinaczasz fakty, tylko właśnie to bezustanne owijanie prawdy w bawełnę. Twój "Rozdział szósty" - który obejmuje kwintet Dawida, moją podróż z Dawidem dookoła świata, mój ślub z Penny, zastąpienie mnie (z twojej inicjatywy) przez madame Helzenberg, śmierć Madame, nalegania Dawida, abyś zezwolił mu na kontynuacje nauki u mnie, Twój ślub z Mary i moje zachowanie na tymże ślubie - to klasyczny paszkwil, bez cienia wartości dla czytelnika, którego interesuje Dawid Debrizzi. Kończysz ten rozdział ostatecznym ciosem w moją reputację. Dzięki metodzie selektywnej narracji udało Ci się odmalować mnie jako dziką i niebezpieczną bestię. Mogę tu teraz zbijać Twoje oskarżenia aż po skurcz dłoni, w której trzymam pióro, a i tak ogólne wrażenie pozostanie: byłem obecny na Twoim weselu; obraziłem, lub nie, bardzo ważną osobistość; przespałem się z żoną tejże osobistości. Gdy pierwszy raz doczytałem do tego miejsca, nie wierzyłem własnym oczom: mozolnie przedzierałem się przez katalog własnych występków, aż na koniec doszedłem do finezyjnie sformułowanego akapitu, w którym - jeżeli się nie mylę - pomawiasz mnie o zamordowanie bardzo ważnej osobistości, z której żoną rzekomo się przespałem. Geoffreyu, tak się nie robi. Ja przecież żyję, jestem tego pewien. Słyszę, jak mi bije serce. Gdy wybucham śmiechem szaleńca, ludzie odwracają się w moją stronę. A skoro żyję, Ty zaś od lat nie przestałeś roztrząsać wydarzeń tamtej nocy - to czemuś mnie zwyczajnie nie zapytał? Widzisz przecież, że nie mam wstrętu do epistolografii; chętnie bym Ci dopomógł nie napisać tego, co w tej chwili przytrzymuję na stronicy pod palcem wskazującym - żem, mianowicie, "zdarł suknię" z twojej siostrzenicy i "napluł pod nogi posłowi Izby Lordów". Czy to by coś zmieniło, gdybym Ci powiedział, że twoja siostrzenica, z której istotnie zdarłem suknię, założyła się ze mną, że tego nie zrobię? Albo że małżonka para założyła się ze mną, że nie splunę jej mężowi pod nogi? To było fantastyczne, pijackie przyjęcie. Brałem w nim czynny udział. Miałem okazję, nie przeczę, przespać się z żoną bardzo ważnej osoby. Dla mnie to nie pierwszyzna. Lecz Ty, dzięki swojej metodzie amputacji większości faktów, ukazujesz mnie w ów przeraźliwie zimny londyński poranek wywieszonego za kołnierz na bramie (od strony ulicy) domu bardzo ważnej osoby w dzielnicy Belgravia - jako podejrzanego o morderstwo. Tylko ja jeden wiem, jak to jest wisieć na bramie. Tylko ja jeden wiem, jakiej bystrości umysłu wymaga powiedzenie policjantowi (gdy wreszcie odzyskałem przytomność) : "Jestem zawisły". Tylko ja jeden wiem jak wygląda plac Eaton w przeraźliwie zimny londyński poranek, gdy detektywi wałkują człowieka w związku z zamordowaniem bardzo ważnej osobistości. Tylko ja jeden znam lodowaty chłód zdania: "W porządku. Pan pójdzie z nami". Tu mnie porzucasz. Twój "Rozdział szósty" zostawia mnie prowadzonego na komendę policji w charakterze podejrzanego o morderstwo. Zziębnięty, zawisły, zesztywniały, wynoszę się z "Rozdziału szóstego"... *** Poniosło mnie, przepraszam. twój "Rozdział szósty" zrobił na mnie wrażenie. Ale przespałem noc i czuję się nieco lepiej. Poza tym dowiedziałem się, że wolno mi będzie przyjąć gościa. Mój gość będzie mnie mógł zabrać poza teren sanatorium. Spodobałby Ci się ten mój gość. Cała reszta pacjentów z naszego tarasu - połamani narciarze, alkoholicy, zaćpani arystokraci, nerwusy z rozstrojami i sercowcy - wie, że piszę list do Ciebie. Wszyscy mi kibicują. Twój Rozdział siódmy A propos podejrzanych o morderstwo... Albo nie, mam czas. Mój gość się jeszcze nie pojawił. Pogoda nadal dopisuje. Opaliłem się pięknie i kaszlę już tylko co dwadzieścia (mniej więcej) sekund. Nie pozostało mi nic prócz czasu i tych paru kartek papieru. Porzuciłeś mnie bezpiecznie w szponach policji, więc Twój "Rozdział siódmy " to istna sielanka: wizerunek idylli pierwszych lat małżeństwa z Mary Hatton, nie pozostawiający prawie miejsca na opis przemiany Dawida Debrizziego z nowicjusza w owacyjnie oklaskiwanego rekordzistę nagrań płytowych. Z góry wybaczam czytelnikom Twojej książki domniemanie, że cały Twój "Rozdział siódmy" przesiedziałem w więzieniu, chociaż w istocie pozbawiono mnie wolności dokładnie na tak długo, jak to przewiduje kodeks karny w sytuacji braku dowodów winy - innymi słowy: wystarczająco długo, abym ze strachu przyznał się do czego zechcą. Mogło być ze mną krucho. Szczęściem, ofiara zbrodni pojawiła się jeszcze tego samego ranka, jak najbardziej żywa, w swoim biurze, celem wznowienia rutynowych czynności bardzo ważnej osoby. To przekonało policję, że zbyt pochopnie wyciągnęła wnioski. Zwolnili mnie z takim samym rozczarowaniem jak parę lat wcześniej funkcjonariusze egipscy. Według nich, skoro byłem obecny na miejscu nie popełnionej zbrodni i zachowywałem się w sposób budzący podejrzenia, nikt nie mógł gwarantować, że nie mordowałem w przeszłości i nie posunę się do tego w przyszłości. Co do zarzutu cudzołóstwa, dowcipnie rozdmuchanego przez waszą prasę, która tak lubi się natrząsać z żabojadów - moje dementi słychać było na Fleet Street mniej więcej tak głośno, jakbym nadawał je szeptem z ciemnej strony Księżyca. Znam definicję cudzołóstwa i wiem, że w tym konkretnym przypadku niczego podobnego się nie dopuściłem. Z żoną bardzo ważnej osobistości odbyłem miłą pogawędkę w czasie gdy Penny spała na podłodze w łazience dla pań. W luźnej rozmowie zastanawialiśmy się, między innymi, skąd mogą pochodzić znaczne ilości świeżej krwi i gdzie się podział mąż pani. Krew, jak się okazało, wypłynęła krwotokiem z nosa, co zmusiło bardzo ważną osobę do złożenia nocnej wizyty na pogotowiu. Wywieszenie na płocie pamiętam mniej jasno, ale założę się, że miało związek z dwójką dobrze odżywionych synalków bardzo ważnej osobistości, świeżo przybyłych z placówki edukacyjnej szczebla średniego. Musieli mnie bardzo polubić, skoro zdobyli się na taki koleżeński kawał. Niestety, zapomnieli o mnie. Pozostałem na łasce władz. Chłopcy zabrali matkę na wieś, a Penny, obudziwszy się na podłodze łazienki, opuściła gościnny dom, mijając po drodze zawieszonego na ogrodzeniu męża, którego nawet nie zauważyła. Policja znalazła wyludniony, otwarty dom, kałużę krwi i podejrzanego. Nigdy nie mówiłem, że nęci mnie spokojne życie. Taki już los gorszyciela, że lud konserwatywny oczekuje odeń rozrywki, emocji i skandalu, po to tylko, rzecz jasna, by na koniec wyrazić dezaprobatę i wywlec na światło dzienne najobrzydliwsze aspekty incydentu. Tym sposobem moją niewinną pogawędkę z Twoim gościem weselnym rozdęto do rangi cudzołóstwa i zbrodni z wyższych sfer, ze mną w roli protagonisty - i tak mnie właśnie zapamięta cały Londyn. Identyczną metodą Ty przedstawiasz mnie w swojej książce jako złego ducha Dawida. Dawid był twoim bohaterem; ja -kozłem ofiarnym. Reszta jest pisaniem. *** Przyjrzyjmy się dwudziestojedno-letniemu Dawidowi Debrizziemu. Darujmy sobie infantylne określenia z serii "cherubinków" i "geniuszków", których Ty w swojej książce nie zarzuciłeś aż do końca. Dawid był już dorosłym mężczyzną, prawie mojego wzrostu, lecz zgoła odmiennej postury. Korsykańska krew go nie zawiodła, przydając urodziwym rysom smagłej powagi, zwłaszcza po dwóch dobach bez golenia. Dawid zapuszczał czarne włosy tak, żeby lekko zawijały się nad kołnierzykiem. Jego szeroki uśmiech wciąż jeszcze wyrastał z nieśmiałości, ale na tle ciemnej cery można go było wziąć (i często brano) za grymas szyderstwa. Co do milutkiej Genevieve, to ich drogi dawno się rozeszły. Upodobanie Dawida do dziewcząt ja nazywam oznaką zdrowia, ty zaś zapewne - zgnilizny moralnej. Właśnie wtedy mniej więcej Dawid powiadomił mnie z całą powagą, że ma ambicję zostać najdoskonalszym kochankiem na świecie. Nie wątpię, że na terenie Europy i Ameryki Północnej żyje spora grupka kobiet, które chętnie potwierdzą, że ambicja ta została zrealizowana. Dawid wyglądał młodo na swoje lata, a zachowywał się nad wiek dojrzale. Od dwóch lat zajmował własne mieszkanie w Paryżu, w połowie drogi między domem rodziców a moim. Jego utrzymanie finansowały cztery źródła: ojciec, Ty, mizerne stypendium artystyczne i zarobki z tłumaczeń wykonywanych na zlecenie jednego z międzynarodowych koncernów mojej rodziny. W okolicy uchodził za tajemniczego dziwaka w nietypowym wydaniu: ludzie opowiadali w związku z nim. o "widzeniach" i w ogóle sporo plotkowali za jego plecami. Nie stracił jeszcze etykietki enfant prodige - a wiem z autopsji, jak ten niefortunny przydomek toruje drogę w życiu towarzyskim. Nawet najlepsza charakterystyka zewnętrzna Dawida ma znaczenie drugorzędne. Czy to się komu podoba, czy nie, Dawid był pianistą. Mów co chcesz o seksie, o freudowskich źródłach motywacji, o próżności artystów, o historycznym dziedzictwie łączącym Wielkiego Couperina z Debrizzim (via madame Helzenberg), a i tak liczy się tylko to, że mieliśmy do czynienia z młodym człowiekiem, który morderczą pracą wydźwignął się na skraj najwyższej światowej klasy pianistyki. Ty w dalszym ciągu pchałeś Dawida na wielkie tournee koncertowe. Ja w dalszym ciągu byłem zdania, że to za wcześnie. Pokonanie tej najważniejszej granicy, która dzieli chłopca od mężczyzny, to proces obejmujący nie tylko talent muzyczny; proces ten wymaga odwagi, siły, zdolności dyplomatycznych i nadzwyczajnej pamięci - do tych zasadniczych warunków dodaj zgodę na barowy wikt z dostawą do pokoju hotelowego. Ale najbardziej martwiło mnie głębokie przekonanie, że pianista na tournee w pewnym sensie zatrzymuje się w rozwoju. Malarz, który porzuca pracownię, bo idzie sprzedać dzieło, przestaje malować. Tak samo objazdowy pianista: pokazuje co potrafi, ale nie ma czasu tego doskonalić. A Dawidowi sporo jeszcze zostało do udoskonalenia. Na moją sugestię, aby Dawid raczej nagrał coś w studiu, zareagowałeś tak, jakbym go zachęcał do roli wokalisty w grupie rockowej transwestytów. - Co takiego? - zapieniłeś się. - Jakieś pokątne studio, samizdaty, podziemne nagranie Beethovena, żeby miał co rozdawać panienkom? - Ładnie ci w tym pince - nez - zauważyłem. - Pasuje do fularu. - Tak sądzisz? Właśnie... Mniejsza z tym; słuchaj. Sprawa wymaga największej delikatności. Dotąd wszystko szło wyśmienicie. Masz pojęcie, jakim Dawid jest szczęściarzem? Jeden koncert. Jeden konkurs. To wprost cud, że ktokolwiek o nim słyszał. Ludzie spodziewają się Bóg wie czego. Jest tylko jeden właściwy sposób zaspokojenia ich ciekawości: seria koncertów, w kilku miastach, z dobrą orkiestrą, ewentualnie z życzliwym dyrygentem... - przerwałeś, żeby chuchnąć na końce palców [dmuchamy na zimne) -... a dopiero potem przyzwoity kontrakt płytowy, najlepiej długoterminowy. I zaraz z powrotem w trasę, z promocją nagrania. Tak się to załatwia w dzisiejszych czasach. Na końcu -jeśli dobrze wymierzyć czas działań - czeka konkurs imienia Czajkowskiego. - Do którego Dawid nigdy w życiu nie stanie, wiesz o tym. - Bzdura. Jak to: nigdy w życiu nie stanie? To jego przeznaczenie. Na konkursie Gastona - Roberta prawie się nie denerwował. A miał raptem piętnaście lat. Odporny chłopak. - Nic z tego. - Skąd ta pewność? - Dawid po prostu nie ma takich ambicji. Rozmawialiśmy wiele o konkursach. Uważa je za zamkniętą przeszłość. Jego zdaniem to strata czasu, który można spożytkować na ćwiczenia. Na każdy konkurs musiałby poświęcić do sześciu miesięcy, a na Czajkowskiego - rok. Dawid chce stanąć na samym szczycie, a nie kręcić się u podstaw, ucząc się na pamięć utworów, których nie cierpi, tylko po to, żeby dobrze wypaść przed jury. Na tym mu nie zależy. - Przyznaj się, że to tobie nie zależy. Zrobiłeś mu pranie mózgu! - Przemawiasz jak Borys Malechiewicz, Geoffreyu. Siedzieliśmy, sącząc drinki, w samolocie z Monachium do Paryża. Wracaliśmy z wyjątkowo nieudanego sympozjum - pamiętasz? Wściekłeś się tam na Niemca, który słysząc tytuł Twojego wykładu spytał: "To byli jacyś angielscy kompozytorzy?" Moim zdaniem, bardzo słusznie wypomniałeś mu drugą wojnę. - Posłuchaj, Pierre - rzekłeś, górując nad Europą, w sensie przestrzennym i nie tylko. - Nigdy nie ukrywałem krytycznej oceny twoich pozamuzycznych wpływów na Dawida. Nie chciałem robić szumu, bo uważam, że jesteś w głębi duszy porządnym i sympatycznym facetem. Pamiętasz te słowa, Geoffreyu? Pamiętasz, że kiedyś byliśmy kolegami? - Zaczynam się jednak niepokoić - wybacz, ale muszę ci to powiedzieć - zaczynam się niepokoić, że obciążasz Dawida i jego. Karierę własnymi neurozami. To zjawisko jest odwrotną stroną nadopiekuńczości, czy też może szczególną odmianą nadopiekuńczości. Ty nie lubiłeś konkursów, więc Dawid nie będzie uczestniczył w konkursach. Ty nie lubiłeś koncertów na żywo, więc Dawid nie będzie koncertował na żywo. Nie sądzę, abym był przesadnym konserwatystą, wybierając tradycyjną drogę do... wyeksponowania Dawida. - Mów, co chcesz, Dawid na to nie pójdzie. Bardzo mu się spodobał pomysł rozpoczęcia kariery od nagrań. Tak jest oryginalnie. Da początek kultowi, zobaczysz. - Nie rozumiem. - Dawid nagra Chanata. - No, nie! Chyba nie "Spiralę śmierci"? - Właśnie taki jest plan. Pod warunkiem, rzecz jasna, że ty wyrazisz zgodę, Geoffreyu. - Wprost brak mi słów na określenie, jak niestosowna wydaje mi się "Spirala śmierci". O tym utworze nikt nie słyszał - to znaczy, nikt spoza branży. Jest... - Nieładny? O to ci chodzi? - Sam nie wiem. W każdym razie pokraczny. Ważniejsze jednak, że nikt nie wie, kto to był Chanat; nikt się nim nie zainteresuje. Sprzedać płytę to nie to samo, co błysnąć przed komisją konkursową. - Nie martw się: ludzie usłyszą o Chanacie, zanim płyta Dawida ukaże się na rynku. - Czyżby? - No tak - strzepnąłem palcami pyłek z klapy marynarki. - Zdaje się, że mój artykuł o nim zaczyna żyć własnym życiem. Wkrótce spotkamy się w gronie biografów świata muzycznego. Nawet twój wydawca, niech go Pan Bóg błogosławi, był łaskaw przychylnie skomentować moją ofertę. - Nie myślisz chyba pisać po angielsku? - W Paryżu, niestety, nikogo nie zdołałem zainteresować. Istnieje już jedna nudna biografia pióra któregoś z wnuków Chanata, wydana w latach dwudziestych. A przede wszystkim Francuzi poniekąd wstydzą się Chanata. Za to, naturalnie, przywłaszczamy sobie Chopina. Mamy jego zwłoki. Ale Chanat? Nie; on żył w cieniu mistrzów wagi ciężkiej. Pomyślałem więc, że może w Anglii zainteresują się kulawym kaczątkiem. - Więc możemy przynajmniej nagrywać w Londynie? Skoro tam ma, według ciebie, zapanować szał? - Zgoda. Wszyscy zadowoleni - pomyślałem. Ja będę miał swoją książkę o Chanacie; Dawid - nagranie; na Ciebie spłynie splendor sprowadzenia protegowanego do Londynu. Jednak Ty wciąż nie byłeś do końca przekonany. Dalszą dyskusję przerwało nam nagłe, niekontrolowane pikowanie samolotu, chyba nad Luksemburgiem. Pilot opanował sytuację, przeprosił i wszystkim pasażerom postawił podwójnego drinka. Resztę lotu przesiedzieliśmy sztywno, wpatrzeni przed siebie, kontemplując nicość. Dziś już nie czekam na początek katastrofy: zaczynam kontemplować nicość w momencie uruchomienia silników samolotu. *** Byłem dosyć zadowolony ze swego "Życia" Chanata. Nie zdziwi Cię zapewne, że utożsamiałem się z nim samym i jego niepowodzeniami. Szczęśliwym trafem, wygrzebałem w archiwach cenny list, w którym Chanat opisuje starszemu bratu, jubilerowi, odwiedziny w paryskim mieszkaniu Chopina. Chanat siedział z wielkim człowiekiem w salonie, słuchając jak - nie zgadniesz kto! - Franz, drania kawał, Liszt wygrywa Etiudy na osobistym Chopinowym playelu. Pamiętasz znany dopisek Chopina do listu Franza Liszta -o tym, że chciałby umieć grać własne dzieła tak świetnie, jak to robi Liszt? Czy napisał to szczerze, czy ironicznie -nieważne; dość, że to on był kompozytorem tej muzyki. Wyobrażasz sobie, co przeżył biedny Chanat? W liście do brata zamieścił zdanie z wykrzyknikiem, które w dosłownym tłumaczeniu brzmi: "Kurewskie gówno!" Zdawało mu się, że już nigdy nie siądzie do fortepianu. Ale siadł, dzięki czemu świat - ten nieznośnie rozwlekły, piekielnie trudny i skrajnie obrzydliwy utwór fortepianowy - nieco się wzbogacił. Mój dramatyczny opis próby samobójczej Chanata mógł wejść do katalogu niezapomnianych fragmentów literatury muzycznej - podkreślam: mógł, gdyby twoi dostojni wydawcy raczyli pamiętać choćby moje nazwisko, nie mówiąc już o książce, gdy dostarczyłem im maszynopis. Było mi tak wstyd, że nawet Ci nie mówiłem, jak twój wydawca zostawił mnie na lodzie, chociaż wiem, że z chęcią szepnąłbyś komu trzeba słówko w mojej sprawie. *** Twoi prawnicy okazali nam wielką pomoc przy spisywaniu umowy między Dawidem a wytwórnią płytową Profundo Records (później zwaną przez nas Denni Szubrawcy). Dawid, Wirginia i ja spędziliśmy w Londynie tydzień: musieliśmy wybrać fortepian i zlecić przetransportowanie go do prywatnego studia Profundo Records w dzielnicy Holborn. Chłopaki z Profundo nigdy przedtem nie nagrywali solisty; nasze pieczołowite przygotowania oraz niewyparzony język Wirginii wywarły na nich spore wrażenie. Wytwórnia Profundo szczyciła się tym, że nagrywa tylko muzykę dla elit, ale kiedy przyszliśmy tam w umówione popołudnie, sprzątali właśnie pobojowisko po porannej sesji z kasowym zespołem pop. Kapela zwana Zaćmienia Umysłu zdołała nagrać i zmiksować jedną piosenkę, zanim jej członkowie doszli do wniosku, że mają dosyć i wolą zdemolować studio dla celów reklamowych. Było to w tym ponurym okresie brytyjskiej historii zachowanie dość typowe i chłopcy z Profundo nie dali się zaskoczyć: najbardziej nęcące dla wandali fragmenty wyposażenia studia były już wcześniej zniszczone lub wadliwe - wstawiono je na przynętę dla rockowych wandali. Gdy weszliśmy, jedno Zaćmienie Umysłu tkwiło jeszcze na placu boju: usadowione na sporym kobiercu tłuczonego szkła i krwi, rozbijało sobie na łbie puste butelki, bełkotliwie krytykując "onych" (czyli "tych pierzielonych fujuf') i co chwila grożąc, że jak tylko wstanie, "rozwali pierzielonego steinwaya". Istotnie, spionizował się z trudem i jak ranny krab doczłapał do fortepianu. Ruchem iluzjonisty zdarł płócienny pokrowiec i runął na plecy, a pokrowiec opadł na niego. Przez chwilę szamotał się niczym misjonarz w dżungli porwany w wiszącą pułapkę; potem sflaczał i znieruchomiał. We dwóch z Dawidem znieśliśmy go, szczelnie zawiniętego w pokrowiec, do holu studia. Tam odbyłem z nim pogawędkę przy kawie. Okazał się całkiem sympatycznym młodzieńcem. Studiował ekonomię w London School of Economics. Dzięki Zaćmieniom Umysłu i gruntownemu przeszkoleniu w kwestiach finansowych, był milionerem. Przegapiłeś te wszystkie atrakcje, ponieważ Mary przed trzema miesiącami wydała na świat swojego pierwszego (a twojego drugiego) potomka i wciąż jeszcze nie mogłeś się na niego napatrzeć. Czekając, aż przetoczą fortepian gdzie trzeba i Wirginia go dostroi, Dawid poprosił inżyniera dźwięku, żeby mu dał posłuchać piosenki, którą rano zmiksowały Zaćmienia Umysłu. Inżynier miał mocno zażenowaną minę, ale spełnił jego życzenie. Dawid usiadł w kabinie miksera i wysłuchał pięciu minut piłowania i wrzasków. Każdą z dwóch zmian struny skwitował kiwnięciem głowy. O ile mi wiadomo, nie miał nigdy do czynienia z muzyką rockową, a co dopiero z jej dziką odmianą, lansowaną dziesięć lat temu przez twoich zdesperowanych rodaków. Poprosił o odtworzenie piosenki jeszcze raz, głośniej. Był to utwór miłosny z wulgarnym tytułem, którego nie pomnę, zawierający jeden wers z Szekspira: coś o frustracji pechowych kochanków i potrzebie popełnienia zbrodni, ewentualnie samobójstwa. - Fantastyczne! - powiedział Dawid po drugim słuchaniu. - Dokładnie takie jak... jak... - Jak Chanat? - podpowiedziałem. - No właśnie. Rozumiałem, o co mu chodzi. Utwór Zaćmień Umysłu był Chanatem minus lata żmudnych palcówek i kosztownych lekcji muzyki. - Posłucham jeszcze raz; ostatni raz. - Dawid sięgnął po słuchawki. - Potem będę gotowy. Po godzinie Wirginia i ja uznaliśmy pianino za w miarę przyzwoicie nastrojone, Dawid zdążył się rozgrzać, a skonfundowani technicy pozwolili mi po swojemu rozmieścić muszle akustyczne i mikrofony. Podczas pierwszej próby dźwięku przysiadłem się do Dawida, ale potem przeszedłem do kabiny technicznej, skąd, paląc nerwowo, śledziłem dalsze przygotowania. Dawid palił, pił kawę i grał na sygnał inżyniera - rejestrowano dalsze próby dźwięku. Od dawna interesował mnie wpływ nowoczesnych technik nagraniowych na kształtowanie gustów muzycznych. Na przykład "Spirala śmierci" Chanata jest za długa na jedną stronę płyty długogrającej czy kasety magnetofonowej. Nie dzieli się przy tym na łatwe do wyodrębnienia części; ma tylko rzadkie i zaskakujące przerywniki. Oto powód -pomijając lęk pianistów przed wykonywaniem tego utworu i powszechne obrzydzenie wobec muzyki Chanata - dla którego "Spirala śmierci" nigdy przedtem nie doczekała się nagrania. Postanowiliśmy nagrywać ciurkiem, jak leci, z wyciszeniem przed końcem strony płyty i podjęciem motywu po drugiej stronie. Przeczuwaliśmy, że niebawem pojawią się nowe technologie zapisu dźwięku, zezwalające na odtworzenie gry Dawida bez takich zakłóceń. Istniały techniki nagraniowe - cyfrowe zwłaszcza, do których firma Profundo Records jeszcze nie miała dostępu -umożliwiające grube oszustwa. Jeżeli, dajmy na to, zadowalało nas nagranie jako takie, ale w pewnych miejscach chcieliśmy przytłumić dźwięk albo wzmocnić go pedałem -można to było bez trudu osiągnąć. Możliwe było również łatanie późniejszymi nagraniami szczególnie trudnych fragmentów, jeżeli nie najlepiej wypadły w głównym wykonaniu. Nie dziwi Cię chyba, że gotów byłem bez najmniejszych skrupułów korzystać ze wszystkich dostępnych metod uzyskania nagrania, które oparłoby się najbardziej drobiazgowym analizom technicznym. Jednak w przypadku Dawida nic takiego nie było konieczne. Inżynier puścił w ruch taśmy i dał znak Dawidowi. . Dawid zdusił papierosa, odstawił popielniczkę i kubek z kawą na podłogę, wywinął splecione dłonie, strzelając stawami, i rzucił się z impetem w "Spiralę śmierci". Inżynierowi szczęka opadła. Po około minucie odwrócił się i spojrzał na mnie, a w jego oczach malowało się pytanie: "Czy to rzeczywiście ma tak brzmieć?" Zaraz potem przeniósł wzrok na Dawida, którego ręce były dla nas niewidoczne - tylko głowa i włosy podskakiwały pod dyktando muzyki, a ramiona unosiły się na przemian, w zależności od tego, jakie rejestry Chanat postanowił akurat spustoszyć. Ciągnęło się to bez końca w niezdrowym blasku desperackiej chwały, pełne okaleczonych cytatów z Liszta i Chopina, złośliwych przytyków do Haydna i Mozarta, kulawych fug mających niby stanowić hołd dla Bacha - a nieraz wszystkie te motywy razem zlewały się w obrzydliwy, cuchnący muzyczny gulasz. Boże, jak mi się to podobało! Upodobanie do Chanata było jak dobra komitywa z członkiem rodziny, którego reszta krewnych organicznie nie znosi. Trzymałem partyturę na kolanach - nie żebym nie znał "Spirali śmierci" od deski do deski, ale dlatego, że tak fantastycznie wyglądała w druku: jakby maszyna się zablokowała i cały arkusz równo wysmarowała tuszem. Śledziłem grę Dawida przez gąszcz rozbudowanych akordów, wodospady chromatycznych pasaży, drabiny dodanych linii. Ta partytura była niewiele gorsza od oryginału zaplutego krwią; zawierała nawet wszystkie zapiski na marginesach (hite, merde!). Po kwadransie inżynier dźwięku doszedł widocznie do jednego z dwóch wniosków: albo że wszystkie poziomy ma ustawione idealnie, albo że ustawienie poziomów nie ma tu najmniejszego znaczenia - bo zdjął słuchawki i założył nogę na nogę. Poczęstowałem go papierosem. Paliliśmy zgodnie, a muzyka wlewała się do nas potokami przez głośniki. Za szklaną ścianą, w studyjnym półmroku i piwnym smrodzie, Dawid grał i grał. - W życiu nie słyszałem niczego podobnego - przyznał mi się inżynier dźwięku (nazywał się Glenn Parson). Wypuścił kłąb dymu i pokręcił głową. - Nie chcę nikogo obrażać, ale mam nadzieję, że nie będziemy robić wielu powtórek? To francuska muzyka, tak? - Tak, francuska - potwierdziłem. - Boska. - A on jak dotąd gra wszystko... prawidłowo, tak? - Idealnie. Pod koniec będzie parę ciekawszych momentów. Proszę nie zatrzymywać taśmy, bez względu na to, jak to zabrzmi. Monsieur Chanat, widzi pan, tak troszeczkę się zmagał ze sztuką. - Według mnie robił wszystko, żeby doprowadzić pianistów do obłędu. - Właśnie. Dokładnie taki miał zamiar. - O raju, słyszał pan to? - Glenn z wrażenia aż zrobił zeza. - Stary Chanat chyba z milę przeleciał po strunach! - Właśnie tak, Glenn. Wie pan, że słuchamy historycznego wykonania? Tego utworu jeszcze nikt nigdy nie nagrał. Nikt. - Prawdę mówiąc, nie dziwię się - bąknął Glenn. Dokładnie w chwili, gdy Dawid odbijał się do serii trójoktawowych skoków w finale "Spirali śmierci", do reżyserki wparowałeś Ty. - Czołem, chłopaki! Wszystko gotowe, zaczynamy? Glenn i ja skrzywiliśmy się jak na komendę i zerknęliśmy w głąb studia na Dawida - czy zauważył? Zauważył. Przelotnie podniósł wzrok na Ciebie, lecz zaraz znów się skupił na klawiaturze, nie gubiąc żadnego niuansu - jeżeli wolno użyć tego słowa w odniesieniu do muzyki Chanata. Przedarł się gromko przez oszałamiającą kulminację pasaży, gładko zszedł na słynny blok jedenasto-tonowych akordów pianissimo, gdzie G nad środkowym C trzeba wygrywać nosem; wreszcie jippity - tippity - BUM - skończył. Ty beztrosko rozglądałeś się po reżyserce, naciskając rozmaite klawisze i modulatory, na co Glenn nie mógł spokojnie patrzeć. - Gotowe? Zaczynamy? - powtórzyłeś. - Wprost przeciwnie - wyprowadziłem go z błędu. - Jak zapewne słyszałeś, właśnie skończyliśmy. - Co takiego? - zdumiałeś się szczerze i wyjrzałeś przez szybę na Dawida, który, nie wstając od fortepianu, założył nogę na nogę i zapalił kolejnego papierosa. Pomachał Ci długimi, spracowanymi palcami wolnej ręki. - Jak to: koniec po jednej próbie? No dobra, w takim razie lepiej posłucham. Będzie pan uprzejmy? - Pan nazywa się Glenn. Glenn, to jest Geoffrey Flynch. - Miło mi - skłonił się Glenn. Na jeden dotyk podświetlonego klawisza stojąca w przeciwległym rogu kabiny machina nagrywająca wielkości kredensu zamruczała na znak, że przewija taśmę. Zapytałem Dawida przez interkom, czy ma ochotę przyjść do nas i posłuchać. Energicznie pokręcił głową. Z papierosem przyklejonym do ust, zaczął grać Bacha. Utwór wydawał się śmiesznie prosty w porównaniu z Chanatem - lecz jakże nieskończenie rozumny. Wziąłeś ode mnie partyturę i śledziłeś nagranie popisu Dawida. To kiwnąłeś głową, to poskrobałeś się po łysiejącym ciemieniu, to zmarszczyłeś brwi, to ciężko westchnąłeś. - Stop! - krzyknąłeś po pięciu czy dziesięciu minutach. -Do niczego. Słyszeliście, o tu, w tym miejscu, ten basowy tryl? Należało go bardziej wyeksponować, prawda? Obydwaj z Glennem, jako że słyszeliśmy całość nagrania, daliśmy wyraz szczeremu zdumieniu. - Przede wszystkim - powiedziałem - to jest najlepsze istniejące nagranie Chanata. Glenn zachichotał. - Czemu on się śmieje? - A temu, Geoffreyu, że - jak sam powinieneś wiedzieć -jest to jedyne zarejestrowane wykonanie. Co do basowego trylu, z całą pewnością należało go wyeksponować. Myślisz, że na co wynajęliśmy studio na dziesięć popołudni z rzędu? Wyeksponujemy ten tryl, nawet gdybym miał osobiście szturmować fortepian i go wykonać. - Dobrze, jasne. Skoro tak, to posłucham dalszego ciągu. Proszę notować moje uwagi. - Bardzo chętnie. Gdy przeszedłem do studia, żeby zamienić słówko z Dawidem. Przekazałem mu Twoje słowa o wiadomym trylu. Nie obraził się za krytykę, tylko spytał: - W takcie 745? Potrójne szesnastki? Dwie sknociłem. -Zademonstrował błąd na fortepianie. - To było wtedy, kiedy mieliśmy to małe... zakłócenie. - Mamy kupę czasu. Radzę ci przez dwa, trzy dni ćwiczyć to miejsce, grając po pięć razy z rzędu. A gdyby nadal były jakieś problemy, poprosimy Glenna o pierwszą pomoc techniczną. Wypadłeś z pomieszczenia kontrolnego, wymachując partyturą nad głową. - Dawidzie! - wołałeś. - Dawidzie! Mój drogi chłopcze! To było wspaniałe! Jesteś nadzwyczajny! - Dziękuję. - Próbowałeś go objąć nie pochylając się, ale zrobił unik. - Dziękuję bardzo. - Wierz mi, Dawidzie, doprawdy... byłeś... boski! Tak się mówi do aktoreczki po wyjątkowo marnym występie: żeby się nie załamała, jak ją wyleją z teatru. - Wystarczy poprawić parę drobiazgów. Ponotowałem to i owo na marginesach. Chcesz rzucić okiem? - Nie w tej chwili. Dziękuję, Geoffreyu. - Dawid od pewnego czasu mówił Ci po imieniu. - Czy w tym budynku jest prysznic? Chciałbym wziąć prysznic i zagrać jeszcze raz. - No jasne! Glenn! Przygotuj kąpiel! Glenn podniósł oczy znad konsolety za szybą i zmierzył Cię pogardliwym wzrokiem związkowca regularnie płacącego składki. - Ja to zrobię - powiedziałem. - Jest prysznic, na końcu korytarza. Dawid kąpał się i nawilżał dłonie, a my tymczasem dyskutowaliśmy o muzyce. Przyznaję, że zgłosiłeś konkretne i trafne zarzuty. Ja sam, ponieważ dawno nauczyłem się grać (jakkolwiek nie publicznie) "Spiralę śmierci", ciekaw byłem przede wszystkim technicznej strony gry Dawida. Uważałem, że Chanatowi nie należy się nic więcej niż trafić z każdą nutą we właściwe miejsce i utrzymać tempo. Ty natomiast skupiłeś swoją krytykę na wymowie i formie jakże rzadkich w tym utworze fragmentów lirycznych. - Dopiero dziś doceniłem tę kompozycję - wyznałeś mi. - Bo dopiero dzisiaj ją usłyszałeś, Geoffreyu. - To nieistotne: dość mi o niej opowiadałeś. Ale nie wyobrażałem sobie, że pod tym zgiełkiem tkwi prawdziwa wielkość. Sam Liszt nigdy nie stworzył dzieła równie... lisztowskiego. Czy Liszt to kiedyś wykonywał, nie wiesz przypadkiem? - Trudno powiedzieć. Na pewno nie publicznie. Zanim Chanat to napisał - i umarł - Liszt miał dość własnej muzyki do wykonywania. - Jasne. Ale mógł to grywać prywatnie. - W korespondencji nie wspomina o tym ani słowem. - Pewnie przez zazdrość, stary drań. - Liszt, zapewniam cię, nigdy nikomu nie zazdrościł. To była specjalność Chanata. - Nie mieści mi się w głowie, że ten utwór jest tak mało znany. Dlaczego nikt go dotychczas nie nagrał? Czy rzeczywiście... no, naturalnie, widzę, że to rzecz bardzo trudna, ale w porównaniu z Rachmaninowem i paroma innymi... - Wierz mi na słowo - tu użyłem odzywki zapożyczonej od Penny - to zołza jakich mało. - Rozumiem. - Zdjąłeś okulary i zacząłeś je czyścić. -Jak sądzisz, Pierre, ile nam to jeszcze dzisiaj zajmie? Mam pewien plan. - Plan? - No właśnie. Moja żona i grono przyJaciół chcieliby poznać Dawida i pokazać mu Londyn. Kto wie (jeżeli wszystko dobrze pójdzie) czy nie powinien się nauczyć poruszać po tym mieście. - Decyzja należy do Dawida. Jeżeli ma ochotę zagrać cały utwór jeszcze raz od początku, nie powinniśmy mu chyba przeszkadzać. O, właśnie wraca. Dawid wkroczył do studia w białym ręczniku na szyi. Przez pół godziny omawialiśmy twoje sugestie stylistyczne i moje upierdliwe niuanse techniczne. - Dobra - powiedział wreszcie Dawid. - Odsunąć się od fortepianu! Puszczać taśmę! Widać, że miał do czynienia z Zaćmieniami Umysłu. Popędziłem do kabiny kontrolnej. Ty, z palcem na ustach; wycofałeś się, aby doglądać przygotowań do bankietu. Dawid zdusił ostatniego z serii papierosów. Glenn ukrył butelkę brandy i włączył magnetofon. Dawid spuścił głowę i koncentrował się przez dobre pięć minut. Potem podniósł wzrok, posłał nam wdzięczne wzruszenie ramionami i jak rakieta kosmiczna wystartował do tej wersji "Spirali śmierci", która po dziś dzień zajmuje miejsce na półkach sklepów muzycznych. **** Wieczorem Dawid przeżył szok: zobaczył, jak mieszkasz w Londynie. Wiedząc, że trudnisz się pisarstwem i dorywczo dyrygenturą, spodziewał się czegoś znacznie bliższego cyganerii artystycznej niż pięcio-piętrowa kamienica w superekskluzywnej dzielnicy Mayfair. Opowiadałem mu co nieco o Dollsworthy, ale o twoim gigantycznym pied - a - terre w stolicy sam nie miałem wcześniej pojęcia. Inni goście przybyli przed nami i zgromadzili się w holu na powitanie twojego francuskiego odkrycia. Gromki okrzyk i kieliszki szampana powędrowały w górę, zanim jeszcze Dawida uwolniono z płaszcza. Po długim dniu w studiu Dawida interesowało przede wszystkim jedzenie -nim jednak wolno mu było tknąć krewetek i kiełbasek, musiał przedefilować przed długim szeregiem oczekujących na prezentację. Stojąc w tle, podziwiałem swobodę, z jaką przedstawiałeś Dawida kolejnym osobom; wyczucie, które pozwoliło Ci utrzymać w idealnych proporcjach reprezentację śmietanki towarzyskiej i normalnych ludzi; no i Twoją żonę. Mary Hatton - nigdy się nie nauczyłem myśleć o niej jako o Mary Flynch - przez kwadrans asystowała Ci we wprowadzaniu Dawida w gwarne zbiorowisko, po czym przybiegła do mnie na serdeczniejsze powitanie. Nie zmienił jej ani trudny poród, ani małżeństwo z Tobą. Wychodząc za Ciebie musiała się poddać radykalnej reorientacji społecznej - ale nic po niej nie było widać. - Chodź do kuchni, Pierre. Dasz mi papierosa. - Pociągnęła mnie za mankiet w głąb holu. - Jak to się stało, że nie widziałam cię od dnia ślubu? Zapaliłem dwa papierosy i jednego podałem Mary. W kuchni panował typowy barowy rwetes. - Wyglądasz cudownie - powiedziałem. - Niewykluczone, że będę musiał wrócić w ten tłum, żeby krzyknąć, że cię kocham. - Dzięki, Pierre, jesteś bardzo miły. A jak tam twoja żona? - Trudno lepiej. Pomaga mi przy książce o Chanacie. Jest fantastyczna w badaniach źródłowych: wyszpera wszystko. Chwilowo pracuje, ale za parę dni dojedzie tu do mnie, do Londynu. - A ten Dawid Debrizzi: jak on wyprzystojniał. To wręcz niesprawiedliwe mieć taką urodę i jeszcze do tego być geniuszem. Geoffrey mówił mi, że nieźle wam poszło po południu. Nieźle? Rewelacyjnie! Myślę, że nie będzie co poprawiać. - Geoffrey jest innego zdania. Twierdzi, że Dawida czeka jeszcze ciężka harówka, kierat w błocie po kolana i podpieranie się nosem. - Mary parsknęła śmiechem palacza i ściągnęła pasztecik z tacy wynoszonej właśnie na salony. - Chcesz spróbować? Chyba się nie odchudzasz? - Szczerze mówiąc, ograniczam jedzenie. Osiągnąłem idealną wagę i chciałbym ją utrzymać. Tylko jeden. - Rzeczywiście kawał chłopa z ciebie, Pierre. - Waga średnia; wiek średni. - Czuję się jak obudzona ze snu po piętnastu latach. Co ja robiłam przez ten cały czas? - Nigdy nie wolno zadawać sobie takich pytań. Pracujesz? - Nie zgrywaj się. Jestem teraz damą z wyższych sfer. Wyspecjalizowałam się w omijaniu podatków. Postanowiłam znienawidzić operę; zostawiam ją ojcu. Nie należy dziedziczyć upodobań muzycznych. Moje życie jest kompletnie zmarnowane - tylko nie mów nic mężowi i dziecku. Zapewniłem Mary, że nawet jako dama z wyższych sfer jest fantastyczną babeczką. Przyjęła ten komplement po przyjacielsku - właśnie tak, jak był zamierzony. Zwróciła mi uwagę, że mam w kąciku ust kawałek grzybka, który bezzwłocznie usunąłem i oboje powróciliśmy do gości. - Kochanie! - powitałeś Mary, podniecony chwałą debiutu towarzyskiego Dawida i nie ukrywaną wściekłością z powodu jej chwilowego zniknięcia. - O, Pierre; witaj. Dawid za chwilę coś dla nas zagra! Ujrzałem Dawida za twoimi plecami, otoczonego wianuszkiem wielbicieli: patrząc na mnie, zacisnął usta w cienką jak brzytwa linijkę i pokręcił głową. - To się jeszcze okaże - powiedziałem. - Wszystko ustalone. Kazał się długo namawiać, ale wszyscy bardzo chcą go posłuchać. Za parę minut usłyszymy Chanata. - Geoffreyu, doprawdy... - Mówię przecież, że wszystko gotowe. O, świetnie, że jesteście, Gladys, Duncan, Victor, Tom; będzie prawdziwy koncert! Proszę wszystkich uprzejmie o przejście do... - Geoffreyu! Chwyt, który Ci założyłem tuż nad łokciem, zyskał nadludzką siłę dzięki wielogodzinnym ćwiczeniom utworu Chanata. - To boli. - Jeżeli zmusisz go do gry, zrobię scenę, uprzedzam. - Spokojnie, Pierre. Napij się. Ścisnąłem twoje ramię jeszcze troszkę mocniej, co Cię wielce zdumiało, i ponowiłem pogróżkę uczynienia czegoś tak nieangielskiego, że przyjaźń ze mną będzie Cię kosztowała lata rekonwalescencji. Nagle owładnęła mną panika, granicząca z perwersyjną przyjemnością, jakby to mnie poproszono o występ przed gronem Twoich chciwych, różowiutkich gości; jakbym to ja miał, przy akompaniamencie ich nerwowych pokasływań, powierzyć "Spiralę śmierci" Twojemu sflaczałemu bechsteinowi. - Puszczaj, Pierre. - Ostrzegam cię. - Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób w moim własnym domu! Tę wymianę zdań prowadziliśmy szeptem, demonstracyjnie uśmiechnięci. Puściłem twoje ramię, ale nie przestałem świdrować Cię spojrzeniem bazyliszka. - A teraz - oświadczyłeś głośno, jakbyś odzyskał wigor po orzeźwiającym drinku - proszę wszystkich o przejście do... Oczywiście, że zrobiłem scenę. Podniosłem głos protestu. Wezwałem Dawida do samoobrony. Gdy próbowałeś wypchnąć mnie do kuchni, zaatakowałem Cię prawą nogą. Oberwałeś zdrowego kopniaka w - zaczekaj chwilę; wjadę na chwilę do środka i spytam doktora o nazwę - już mam: w malleotus. Wyjąc z bólu, skakałeś na jednej nodze, ale wciąż próbowałeś się uśmiechać, jakby w obliczu gości nie mogło się wydarzyć nic niestosownego. Dawid i Mary wkroczyli między mój szał a Twoją kontuzję. - Pierre, na miłość boską - powiedziała Mary. - Na miłość boską, Pierre - powiedział Dawid. Też coś mówiłeś. Nazwałeś mnie draniem. Kazałeś się wynosić. Przestałeś udawać, że nie było żadnej awantury. No to kopnąłem Cię w drugą kostkę. Gdy Twój kwik wzniósł się pod sklepienie, kazałem Dawidowi uciekać, zapewniając, że go będę krył. - Zwiewaj stąd! - ponaglałem go. - Zwiewaj! Dawid ani drgnął. Wcisnął ręce w kieszenie i stał ze wzrokiem wbitym w podłogę, aż przestałeś jęczeć. Kiedy zapadła cisza, Dawid podniósł oczy i powiedział: - Przejdźmy do tamtej sali. Pogram trochę. Piorunowaliśmy się wzrokiem, a tymczasem Mary wiodła Dawida przez szpaler zdumionych gości do sali fortepianowej. - Proszę czuć się zwolnionym z obowiązku przebywania w moim domu - rzekłeś do mnie. Policzki ci pałały, a na szyi ujawnił się gwałtowny tik. Już wtedy planowałeś sobie, że pewnego dnia o tym napiszesz. W Londynie, podczas męczącej dziesięciodniowej sesji nagraniowej Dawida jego historyczne wykonanie egzotycznej "Spirali śmierci" kompozytora Chanata to wyczyn niekwestionowanej rangi), La Valoise zachował się tak niegodnie, że zadrżeliśmy o jego zdrowie psychiczne. Na niewinny projekt nieoficjalnego występu Dawida podczas przyjęcia wydanego przeze mnie i moją małżonkę, zareagował z nieopisaną agresją. Pomijając zniewagę fizyczną i zażenowanie mojej żony, mógł poważnie zaszkodzić startowi Dawida, co zaniepokoiło i chłopca, i mnie. Dawid zachował się w tej sytuacji jak rasowy profesjonalista: gdy pozbyliśmy się z domu La. Valoise'a, odegrał przezabawną, buntowniczą parodię Pierwszego Preludium Bacha, w niesfornym, histerycznym stylu Chanata. Idioto: to nie był Bach, to był Chanat. A mnie bynajmniej nie "pozbyliście się z domu". Nic dziwnego, że wolałeś nie pisać, gdzie się udałem. Przekupiwszy Hopkinsa - służącego z olśniewającą sztuczną szczęką - zostałem przezeń odprowadzony na górę, skąd, przez szyb windy do transportowania posiłków, słyszałem wszystko, co się działo w salonie, włącznie z Twoimi przeprosinami za ekscesy "jednego z francuskich nauczycieli gry Dawida", który "odrobinę za dużo wypił". Sprytnie pominąłeś rzeczywisty powód mojego wybuchu. Raz jeszcze potwierdziło się (ha, ha!) - perorowałeś - że Francuzi to barbarzyńcy - o, pardon, Dawidzie. Przedstawiałeś Dawida gościom, jakbyś go osobiście spłodził i urodził. O jego grze wyrażałeś się słowami, od których ja na miejscu Dawida puściłbym pawia z obrzydzenia. - Miałem raz zaszczyt słyszeć występ Artura Rubinsteina w scenerii identycznej niemal jak nasza dzisiejsza - pochwaliłeś się. - Było to wielce wzruszające przeżycie, lecz śmiem twierdzić, że ty, Dawidzie, swoją przyszłą wirtuozerią i głębią interpretacji przyćmisz talent polskiego maestra... Trzymałem głowę w szybie windy kuchennej. Kusiło mnie, by rzucić się w głąb tunelu i skoczyć ci do gardła. Wiele bym wówczas dał za możliwość ujrzenia miny Dawida wobec twych tasiemcowych komplementów, tyleż przesadnych, co wróżących pecha - komplementów, do których nigdy dorosnąć się nie da. Potem słuchałem "parodii" Chanata (którą sam kompozytor, jak mniemam, chętnie uznałby za laurkę na swoją cześć), kwitowanej śmiechem zachwytu z sali. Dawid potwierdził swoją dawną reputację z Salle Thierry jako wirtuoza - dowcipnisia, ozdoby salonów. Kipiałem ze złości, słysząc jak dwie najbliższe mi istoty - Dawid i Chanat - budzą śmiech pusty tym, co same traktują z najwyższą powagą. Zacząłem protestować głośno w głąb windy kuchennej. Dzięki jej specyficznej akustyce, moje niewinne jęki docierały na parter jako donośny skowyt mściwego ducha. Niejeden z bogatszych gości, mających dość czasu na grzebanie w wiedzy nadprzyrodzonej, musiał pomyśleć, że to duch samego Chanata. Prawdę znał tylko lokaj Hopkins. Z takim zapałem zadbał o to, by mnie nie wykryli, że omal nie zostałem zgilotynowany, gdy mnie wyciągał za nogi z szybu windy. Nie chcąc rujnować służącemu kariery, o własnych siłach oddaliłem się tylnym wyjściem w trzeźwiącą londyńską mgłę i poszedłem prosto do bynajmniej nie trzeźwiącego pubu. *** Nazajutrz obudziłem się w hotelu, rzecz jasna - z kacem co się zowie. Zwykle staram się przespać kaca, jeśli trzeba, to i do wieczora. Niestety - twój poranny telefon dopadł mnie w kulminacyjnym punkcie mdłości i odrazy do siebie. - Pierre? - Do końca życia nie zapomnę tego wrednego tonu. - Co zrobiłeś z Dawidem? Udzieliłem Ci nieartykułowanej odpowiedzi w kilku językach. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem i po co. - Człowieku, zbudź się! - nalegałeś. - Coś zrobił z Dawidem? - Odpiy - poradziłem Ci. - Zjeżdżaj stąd. - Ja nie jestem u ciebie w pokoju, ty błaźnie! Mówię do ciebie przez telefon. Pierre! Nie ma Dawida! Zniknął! - Gdzie poszedł? - Zniknął bez śladu! Pierre, proszę cię, weź się w garść! Z wolna docierała do mnie rzeczywistość. - Nie widziałem go od wyjścia z twojego domu. W hotelu, naturalnie, sprawdzałeś? - Oczywiście, że tak. Nie wrócił na noc. Wyszedł od nas wkrótce po... no, pograł trochę i wyszedł. Był nie w humorze. Nic dziwnego, po twoim... - Dobra, dobra, resztę znam. Sam wyszedł? - Tak, sam. Chyba mu nie... chyba go nie... przyznaj się: poznałeś go z jakimiś dziewczynami, i tak dalej? - Nie wiem, czy zauważyłeś, że Dawid nie potrzebuje pośredników w poznawaniu ludzi. - Zaraz dzwonię na policję. Nie możemy przecież dopuścić, żeby Dawid szwendał się po mieście z... - Dawid się nie szwenda, Geoffreyu. To nie jego styl. Jest wcześnie. Może wybrał się na długi spacer. - Miejmy nadzieję, że masz rację. - Nie przejmuj się - poradziłem Ci i poszedłem dalej spać. Ale trzy dni później, gdy Dawid wciąż nie dawał znaku życia, trzeba się było zacząć przejmować. Zawiadomiłeś policję. Ja zatelefonowałem do Paryża, do Henryka i Kamili, i udało mi się ich spytać, czy nie mieli wiadomości od Dawida, nie przyznając się wprost, że sam nie wiem, gdzie on się podziewa. Poszukiwania trwały. Ja tymczasem codziennie odwiedzałem studio, aby pomóc Glennowi w miksowaniu nagrania Dawida. Dawida w ogóle nie interesowała elektroniczna oprawa muzyki, więc przyznałem sobie w tej sferze pełną swobodę. Glenn, nawykły do prostszych zabiegów mikserskich, polegających głównie na wycinaniu niecenzuralnych słów ze spontanicznych wrzasków Zaćmień Umysłu, znudził się rychło moim perfekcjonizmem. Przesiedziałem nad tym Chanatem tyle godzin, że w końcu słuchając go już nie widziałem Dawida ani palców Dawida na klawiaturze: był tylko czysty dźwięk, czysta ekspresja. Poznałem każdy najdrobniejszy niuans świetnego fortepianu, który wybraliśmy do tego nagrania. Czymś absolutnie cudownym była pewność, że zamykająca utwór kaskada dźwięków zabrzmi perfekcyjnie. Porwała mnie idea wykonania idealnego, nie sztucznie poprawianego, lecz wspomaganego zdobyczami techniki. Z fanatycznym zapałem przystąpiłem do obróbki dzieła doskonałego. Gra Dawida była natchniona i w zasadzie bezbłędna - do mnie należało teraz wyciśnięcie z dostępnej aparatury maksimum technicznego wyrafinowania. Glenn tego nie rozumiał. - Dla mnie jest w porządku - powtarzał od dnia nagrania. Wyjaśniłem mu, że Dawid dokonał pierwszego w historii nagrania "Spirali śmierci", a naszą rzeczą jest zadbać o to, żeby było to nagranie ostatnie. Zacytowałem przy okazji garść budujących sentencji, których sens sprowadzał się do tego, że jak już coś robić, to solidnie (gdyby Glenn znał mnie trochę lepiej, ucieszyłby się, że tak rzadko sam się stosuję do wspomnianej zasady). Na to Glenn podniósł ręce w geście poddania i oddał mi władzę nad konsoletą. Poszedł się zdrzemnąć na kanapie w korytarzu, a ja tymczasem cyzelowałem barwy, wibracje i poziomy dźwięków. Około północy, w trzy doby po zniknięciu Dawida, zrobiłem (prawdopodobnie z wycieńczenia) coś, o czym jeszcze nie wiesz. Przesłuchawszy nagranie Dawida przy maksymalnym natężeniu dźwięku, ścieżka po ścieżce, odkryłem za litym murem muzyki Chanata ledwo słyszalne potknięcia. Wszystkie prócz jednego byłyby nie do wytropienia -chyba że dla kogoś, kto zechciałby powtórzyć moją żmudną wiwisekcję taśmy. Ale w jednym jedynym miejscu wyjątkowo baczny słuchacz mógłby zauważyć mikroskopijną omyłkę Dawida. Im usilniej próbowałem ignorować ten błahy fakt, tym bardziej mnie on dręczył i psuł efekt, jak pęknięta szybka w witrażu. W czterdziestopięcio minutowym nagraniu mikrofony wychwyciły niedoskonałość rzędu ułamka sekundy - lecz i tego mój fanatyczny perfekcjonizm nie chciał tolerować. Postanowiłem naprawić pęknięty dźwięk. Skoro Dawida nie było, musiałem sam zagrać wiadomą nutę i wpleść ją w jego wykonanie. Wyszedłem na korytarz sprawdzić, czy Glenn śpi - chociaż na pewno nie zgłaszałby obiekcji do mojej niewinnej korekty, której zresztą nie zamierzałem przed nim ukrywać. Zastałem go chrapiącego w najlepsze w nie wywietrzonych oparach stęchłej marihuany. Na wszelki jednak wypadek, żeby mi nie wszedł w momencie nagrywania, wyjąłem klucze z kieszeni jego kurtki i zamknąłem oba przejścia dzielące kanapę od studia. Fortepianu, z całym zespołem mikrofonów, nie ruszano od pierwszej sesji nagraniowej Dawida. Wszedłem do reżyserki i nastawiłem aparaturę. Dla nagrania stosunkowo prostego pasażu chromatycznego w średnim rejestrze - tego, w którym tkwił błąd Dawida - stworzyłem cztery nowe ścieżki dźwiękowe. Byłem przejęty, skupiony i zadowolony z własnej dokładności. Zupełnie zapomniałem o Dawidzie i tarapatach, w jakie mógł się wpakować. Tańczyłem przy konsolecie, sprawdzając po kilka razy pokrętła i wskaźniki (po drodze pozwijałem nawet kable, które Glenn rzucał byle jak). Gdy już wszystko było gotowe, przez dobrą minutę zacierałem ręce: czułem się jak wielki wirtuoz. Chyba nawet zaśmiałem się głośno na myśl, że oto czeka mnie debiut nagraniowy. Ruchem dyrygenta wcisnąłem główny klawisz nagrywania. Ruchem wirtuoza (którym wszak byłem) odrzuciłem włosy i, przeszedłszy majestatycznie z reżyserki do fortepianu, zająłem miejsce przy klawiaturze. Założyłem słuchawki, pewien, że usłyszę grę Dawida i będę mógł w stosownym momencie wrzucić swój drobny retusz. Usłyszałem tylko odległy syk. Nie tracąc opanowania, przesunąłem dłonią wzdłuż kabla słuchawek, aż do wtyku. Tkwił w ścianie. A więc przyczyny ciszy należało szukać w reżyserce: zapewne - myślałem - nie włączyłem tam podsłuchu. Zły, że przez trudności techniczne prysł czar magicznej chwili, wróciłem do reżyserki. Już mierzyłem palcem wskazującym w klawisz od słuchawek, gdy wtem - zamarłem zdjęty grozą. To, co ujrzałem, było jak cios obuchem w głowę: szereg czerwonych lampek i gładkie wirowanie taśmy w drugim końcu pomieszczenia - ostatnie minuty występu Dawida ulatniały się w niebyt. Kasowanie. Czy śledzisz uważnie tok mojej opowieści, Geoffreyu? *** Nie pozwoliłem sobie zmarnować wiele czasu na rozpacz i szloch - jakieś dwadzieścia minut, nie więcej. Potem zmusiłem się do wysłuchania wyrządzonej szkody, z typową w takich razach nadzieją, że to wszystko mi się przywidziało i nagranie w cudowny sposób okaże się nietknięte. Cofnąłem taśmę, włączyłem słuchawki i z rozkoszą wysłuchałem wspaniałej gry Dawida - mniej więcej od połowy utworu. Siedziałem twarzą do szyby reżyserki, patrzyłem na fortepian w ponurej scenerii studia i naprawdę nieomal wierzyłem, że nic się nie stało. Ale gdy zaczął się wiadomy fragment, spociłem się jak ruda mysz. Do końca zostało około siedmiu minut. To stało się na końcu frazy melodycznej - jeżeli w ogóle w przypadku Chanata można mówić o czymś tak konwencjonalnym jak fraza melodyczna. Pauza (która powinna tam być), wdech i... nic. Czułem się tak, jakbym w muzeum sztuki sam sobie przydeptał sznurowadło, potknął się i strącił bezcenną rzeźbę z postumentu - albo jeszcze gorzej, bo skasowanego nagrania na taśmie nie da się przecież odtworzyć. Nie da się? Zaraz, zaraz. Glenn na moim miejscu musiałby albo przyznać się do winy, albo popełnić samobójstwo. W obu przypadkach Dawid przeżyłby niewyobrażalne wprost rozczarowanie i stres. Wyobraziłem sobie, że gdyby coś takiego spotkało mnie, gdy byłem w wieku Dawida, pewnie na zawsze straciłbym zaufanie w czarodziejską moc studia nagraniowego. Gdy przestałem się trząść i odzyskałem zdolność trzeźwego myślenia, doszedłem do wniosku, że los przeznaczył mi rolę odnowiciela nagrania Dawida, a jeśli to się uda -również rolę ratownika zagrożonej kariery kilku osób. Udałem się do łazienki w końcu korytarza i przez dwadzieścia minut moczyłem dłonie w ciepłej wodzie, zbierając siły i koncentrując umysł na czekającym mnie zadaniu. Przejrzałem się w lustrze nad umywalką: miałem przed sobą twarz człowieka zdecydowanego. Starannie osuszyłem ręce, z satysfakcją stwierdzając siłę i elastyczność palców. Powoli, uroczyście, wróciłem do reżyserki, cofnąłem taśmę do tego samego momentu co poprzednio, upewniłem się, że nie powtarzam niewiarygodnego błędu i wcisnąłem klawisz nagrywania. Do fortepianu szedłem jak po scenie Carnegie Hall: z głową spuszczoną, z szacunkiem, z determinacją. Włożywszy słuchawki, usłyszałem kojące dźwięki gry Dawida. Pomimo szoku tragicznej omyłki i świadomości, że mam się oto zmierzyć z siedmioma minutami najtrudniejszej muzyki, jaką kiedykolwiek napisano, byłem czujny i pewny siebie. Za szczęście w nieszczęściu uznałem pauzę Chanata, dzięki której mogłem w miarę gładko wejść w nagranie. Wszystko odbyło się jak na koncercie: bardzo szybko i bez udziału świadomości. Nagle ocknąłem się w ciszy studia, spocony, w słuchawkach sączących mi do uszu syk przewijanej taśmy, z mglistym wspomnieniem wielkiego, grzmiącego Chanata, którego przed chwilą odegrałem. Zamknąłem fortepian. Zdjąłem słuchawki. Wypluty, powlokłem się do reżyserki. Nonszalanckim ruchem wcisnąłem klawisz cofania taśmy i zapaliłem papierosa. Wytropiłem kryjówkę, w której Glenn trzymał koniak, i pociągnąłem zdrowy łyk. Odsłuchałem końcówkę nagrania bez modulatorów: przejście od Dawida do mnie musi być niedostrzegalne - inaczej wszystko na nic. Gdy przebrzmiał moment, na który czekałem, z niedowierzania sięgnąłem po zapis nutowy, gdyż wydało mi się, że źle zapamiętałem miejsce. Pamiętałem dobrze. Było idealnie. Wiem, co w tej chwili robisz: jednym susem dopadasz odtwarzacza i włączasz najnowsze wydanie Chanata na płycie kompaktowej, ciekawe, czy potrafisz wyśledzić miejsce, w którym ja zacząłem grać. Nie trudź się. Szwy są niewyczuwalne. Sam je wygładzałem, sporządziwszy uprzednio, na wszelki wypadek, roboczą kopię oryginału. Nawet Glenn w niczym się nie połapał. Jeszcze spał, gdy wsunąłem mu klucze do kieszeni kurtki i wyszedłem w londyński świt, unosząc pod płaszczem inkryminującą taśmę. Cisnąłem ją na śmietnik gdzieś w okolicy Fleet Street. To nie przypadek, że moja gra jest nie do odróżnienia od gry Dawida. Czas wyznać głośno, że Dawid wszystkiego -wszystkiego - nauczył się ode mnie: jego gra narodziła się z mojej drogą klonowania. Inaczej być nie mogło. Domyślasz się zapewne, że wracałem do hotelu dumny jak paw, na skrzydłach samolubnej satysfakcji. Pogratulowałem swojemu odbiciu w lustrze hotelowej windy. W pokoju czekała na mnie karteczka od Dawida: przepraszał za zniknięcie i zapewniał mnie, że wszystko zrozumiem, gdy poznam Ewelinę. Twój Rozdział ósmy Dostało mi się za Ewelinę. Podobno Ewelina tylko dlatego poleciała na Dawida, że od matki słyszała o mnie i zaciekawiła ją okazja odbycia próbnej jazdy na pokrewnym modelu nowszej generacji. Jeżeli moja reputacja odegrała choćby najskromniejszą rolę w romansie Dawida z tak olśniewającą młodą damą jak Ewelina, to z prawdziwą radością biorę na siebie całą winę. Przeczytawszy karteczkę od Dawida, zatelefonowałem do jego pokoju. Odebrała Ewelina. Spotkaliśmy się na śniadaniu w hotelowej restauracji. Dowiedziałem się, że Dawid i Ewelina pojechali zwiedzić Mur Hadriana, a przy okazji Dawid po raz pierwszy w życiu prowadził samochód. Ojcem Eweliny był twój znajomy krytyk muzyczny, na którym [tak twierdziła Ewelina) prywatny koncert Dawida wywarł wrażenie wręcz mistyczne. Ewelina też zresztą nie mogła oderwać oczu od Dawida. Domyśliłem się, że spędzili razem kilka upojnych dni, a pikanterii młodemu romansowi dodał fakt, że wymknęli się bez powiadamiania władz. Ewelina nie miała zielonego pojęcia o muzyce poważnej; wiedziała tylko, że gatunkiem tym zajmują się "artyści", a wielbicielami jego są (tak wynikało z jej krótkiego życiowego doświadczenia) ludzie bogaci. Wyraziła nadzieję, że "nie zabiorę Dawida". Zapewniłem ją, że ani mi to w głowie. Dawid i Ewelina trzymali się za ręce. Czułem się przy nich staro. Ewelina była drobna i szczupła. Nosiła czarną skórzaną czapeczkę, spod której na skroniach wymykały się piórka kasztanowatych włosów. Jej miękkie rysy i stale obecny na twarzy wyraz radosnego oczekiwania przypominały mi moją pierwszą żonę. Miała przyjemny głos z miłym akcentem. Karminowe usteczka wyglądały na niedawno używane. Od poprzedniego wieczoru, od chwili wejścia do studia, nie zmrużyłem oka. Zważywszy przemęczenie i euforię, poczytuję sobie za sukces, że nie zdradziłem Dawidowi, jak obszedłem się z jego cennym nagraniem. Chociaż, przyznam Ci się, byłem pewien, że Dawid okazałby zrozumienie i radość ze względu na mnie. Wahałem się o chwilę za długo: sposobny moment minął, a ja już nigdy więcej nie pomyślałem o wyspowiadaniu się z prawdy. Hołubiłem w sobie sekretną radość i poczucie winy z powodu wtargnięcia w Dawidowego Chanata. Obiecywałem sobie zdobyć nagranie, gdy tylko ukaże się na rynku. - Czytałeś? - Dawid rozpostarł na stole gazetę. - Igor jest w Londynie. Przebiegłem wzrokiem krótką recenzję z koncertu Igora, który odbył się poprzedniego dnia. Nic mi o nim nie było wiadomo. Po raz pierwszy w recenzji dotyczącej Igora nie znalazłem wzmianki o jego nielegalnej emigracji ani o tym, że był "genialnym dzieckiem. Recenzent opisywał jego grę jako "pełną inwencji", "subiektywną", "melodramatyczną", a "chwilami groteskowo ponurą". - Mój Boże, ten się stara! - westchnął Dawid. - Może i ja powinienem... - Spokojnie, Dawidzie. Cierpliwości, cierpliwości. Mówiłeś Ewelinie o nagraniu? - Jasne. - Wczoraj w nocy je miksowałem. Wiesz, co to znaczy miksować? - Wiem. - W takim razie wyjaśnię Ewelinie: do spółki z inżynierami dźwięku sporządziłem mniej więcej ostateczną wersję płytową i archiwalną. To wybitne wykonanie. Jestem z ciebie dumny, Dawidzie. - Dzięki. A mimo to myślę, że Geoffrey ma rację. Spójrz na Igora: dał już z tysiąc koncertów, na całym świecie. Znasz propozycję Geoffreya, prawda? Chce mnie wziąć na swoje tournee. Ja grałbym koncert, a on by dyrygował. Debiut w LOndynie miałby się zbiec z wydaniem albumu. - Rozsądek w takich przypadkach podpowiada... -Chciałem wytoczyć własne argumenty, ale Dawid ni stąd, ni zowąd skulił się nad obrusem i zasłonił twarz. - Co się dzieje? - Nie patrz! - wyszeptał. - Nie odwracaj się. - To Geoffrey? Wiem, że nas szuka. - Nie, to nie Geoffrey. To Igor Malechiewicz. O raju, ale głupio wygląda. - Nie chowaj się, Dawidzie. Więcej godności. On pewnie nawet nie wie, jak ty wyglądasz. Dawid uniósł głowę i odprowadził Igora wzrokiem przez całą salę za moimi plecami. - Siada. Wygląda na trzydzieści lat. Czyta różową gazetę. "Financial Times". - Patrz: niosą mu jedzenie - relacjonował Dawid, wyraźnie zafascynowany kolegą - pianistą. - Sok żurawinowy, tak jak pisali w gazetach. Ciekawe, gdzie jest jego obstawa? -Nagle Dawid odwrócił się i pospiesznie zapalił papierosa. -Chyba mnie zauważył - syknął przez zęby. - Chyba mnie poznał. - Jak miałby cię poznać? Twojego zdjęcia nigdy nie było w prasie, a przez dziesięć lat bardzo się zmieniłeś. - Nie pamiętasz Igora? - Dawid wykrzywił się i zabełkotał jak medium na seansie. - On mnie wyczuł. Ewelina zesztywniała. - Nie odwracajcie się - poleciła, przewracając oczami. -Idzie Geoffrey Flynch. Dawid jeszcze raz zerknął z niepokojem na Igora i znów spróbował ukryć twarz. - Zrobi scenę - powiedział. - Spokojnie - poradziłem mu. - Wszystko będzie dobrze. - Dawid! - wrzasnąłeś. - Tu jesteś! - Defilowałeś przez salę jazgocząc jak ślubny bentley ciągnący puste puszki na sznurku. - Dawid! Tak się martwiliśmy o ciebie! Dawid błagał Cię wzrokiem o powściągliwość, a jednocześnie zasłaniał ręką pół twarzy przed złym okiem Igora. - Gdzieś ty się podziewał? Już byłeś przy naszym stoliku. Spojrzenie, jakim obrzuciłeś mnie i Ewelinę, wymownie świadczyło o tym, że uważasz nas za konspiratorów przetrzymujących Dawida w podziemnej ciemnicy. Dosunąłeś czwarte krzesło i usiadłeś. Dawid zaczął pospiesznie wyjaśniać, gdzie bywał z Eweliną. Nie słuchałeś go dłużej niż dwie sekundy, błądząc niecierpliwie wzrokiem po sali. - Patrzcie! - wydałeś nagle histeryczny okrzyk. - Patrzcie, kto tam siedzi! Dawid o mało nie wczołgał się pod stół. Ewelina, która nic nie wiedziała o Igorze, ale miała zdrowy instynkt, zakryła twarz dłońmi. Ja oparłem się wygodnie i westchnąłem. - No to koniec - jęknął Dawid. - Spodziewałem się tego. - To Igor! - piałeś na całe gardło. - Widzicie go? To Igor Malechiewicz! Próbowałem kopnąć cię pod stołem w... no właśnie, w malleolus. - My wiemy, kto tam siedzi, Geoffreyu - powiedziałem spokojnie. - Dawid na razie nie ma chęci się z nim witać. Pomachałeś Igorowi i skłoniłeś się z godną powagą, jak rycerz rycerzowi przed turniejem. - Co robimy? - spytałem półgębkiem (od strony niewidocznej dla Igora), udając brzuchomówcę. - Zamienię z nim słówko - oświadczyłeś wstając od stołu. - Nie, nie, nie! - Spytam tylko, czy nie zechce się przysiąść. - Ja wychodzę - powiedział Dawid. Za późno. Musieliśmy odegrać radosne ożywienie, gdy ty tymczasem zagadywałeś Igora, wskazując mu z daleka nasz stolik. Dawid, Ewelina i ja z uśmiechem pomachaliśmy Igorowi. Chyba się skrzywił w odpowiedzi. Nalegałeś tak długo, aż Igor dopił resztkę soku żurawinowego i przeniósł się na naszą stronę sali. Z początku nic nie mówił. Stał nad nami i słuchał, jak dukamy słowa powitania, niczym grupka fanów skamlących o autograf. Igor wyrósł na potężnego chłopa, mimo diety, o której tyle się mówiło. Sprawiał wrażenie znużonego i smutnego. Na jego szerokiej twarzy o kartoflanej cerze malował się dokładnie ten sam wyraz nieobecnej rezygnacji (lekko zaprawionej gniewem), który znaliśmy z okładek obydwu albumów wydanych przez Principal Records. Miał swoje znaki firmowe: biały szalik na szyi i białą chusteczkę w górnej kieszeni marynarki. (Znając zabobonnych Malechiewiczów, podejrzewam, że była to ta sama chusteczka, którą mały Igor cisnął jak wyzwanie na deski Salle Thierry.) Jego ręce nieomylnie zdradzały pianistę - nie ma to nic wspólnego z rozmiarem i delikatnością: zwisały luźno z przygarbionych ramion, a jednak emanowały groźnym potencjałem - jak para odbezpieczonych pistoletów. Pomyślałem o kilometrach kości słoniowej, które te ręce publicznie przemierzają od lat - i ogarnęła mnie nagła litość dla Igora za to, co przeżył. Nie chciałeś go wypuścić. Głośno dziwiłeś się nadzwyczajnemu zbiegowi okoliczności, który zetknął dwóch młodych pianistów pod wspólnym dachem hotelu. Stwierdziłeś, że świat jest mikroskopijnie mały. (Obejrzałem się przez ramię; istotnie, znałem prawie wszystkich gości restauracji.) Pogratulowałeś Igorowi recenzji i zapewniłeś go, że cała nasza czwórka nie spocznie, póki nie wysłucha na żywo przynajmniej jednego z jego londyńskich koncertów. Zerknąłem ukradkiem na Dawida: był u kresu wytrzymałości nerwowej. Musiał się czuć przytłoczony bliskością Igora i tymi recenzjami, i śniadaniem spożywanym samotnie nazajutrz po koncercie, i białą chusteczką, i Twoim lizusostwem. Musiał się poczuć jak szczeniak. Ukrył dłonie pod stołem. Miał minę ciężko chorego. - Dawid - oznajmiłeś, tylko dzięki temu, że nawet ja uznałem, iż nietaktem będzie zakneblować Cię serwetką ze stołu - przyjechał do Londynu na swoje pierwsze nagranie. Nagrał... - Co słychać, Igorze? - przerwałem Ci, żeby nie dopuścić do wymienienia nazwiska Chanata. Igor odziedziczył zapewne po ojcu instynkt walki; nie zdziwiłbym się, gdyby po takiej rewelacji pognał do studia, żeby pokonać Dawida w pojedynku na nagrania. - Tatuś zdrowy? Pytanie nie było ryzykowne, wiedziałem bowiem, że Borys przeżył kolejny pobyt w szpitalu i nareszcie doszedł do ładu z zachodnim systemem podatkowym. - Ojciec czuje się znacznie lepiej, dziękuję - odparł Igor po francusku. Były to jego pierwsze słowa wypowiedziane -do nas. - Ma nadzieję przyjechać do Londynu, zanim mój pobyt tutaj dobiegnie końca. - To pięknie. Na wspomnienie ostatniego spotkania z Borysem uznałem, że koniecznie trzeba będzie zmienić hotel. - Wiesz co, Igorze? - wtrąciłeś się nachalnie. - Musimy : koniecznie umożliwić ci wysłuchanie nagrania Dawida. Miałbyś na to ochotę? Moim zdaniem, zainteresuje cię ten... - Geoffreyu - upomniałem Cię i na wszelki wypadek uszczypnąłem, tak jak parę dni wcześniej, kiedy omal nie straciłeś od tego władzy w kończynie górnej (tej, która nie jest Ci potrzebna przy dyrygowaniu). - Biedny Igor jest na pewno straszliwie zajęty. Wiesz, jaki ma napięty plan występów i... - Szczerze mówiąc - Igor zwrócił się do Dawida - czułbym się zaszczycony. - To wspaniale! - podskoczyłeś z radości, sztyletując mnie wzrokiem. - Umowa stoi. Tylko kiedy? Może po twoim koncercie? Będziemy na nim, oczywiście. Potem możemy wszyscy udać się do mnie i posłuchać nagrania Dawida z taśmy. - Dopilnuję, aby bilety czekały na państwa w kasie -obiecał Igor z oficerskim ukłonem. - A teraz muszę iść. Bąknął jakieś usprawiedliwienie i oddalił się, zarzucając koniec białego szalika na plecy. - Nigdy w życiu nie najadłem się tyle wstydu - podsumował spotkanie Dawid. - Nie bądź niemądry, Dawidzie - zbyłeś go protekcjonalnym tonem. - Powiedz lepiej, gdzieś się podziewał przez trzy ostatnie dni. O powrocie Dawida dowiedziałem się, gdy Igor Malechiewicz wystosował do niego specjalne zaproszenie na swój londyński recital. Widocznie dotarły do niego pogłoski o niecierpliwie wyglądanym nagraniu "Spirali śmierci" i postanowił zawrzeć przymierze z młodym artystą, z którym - jak zapewne przypuszczał - przyjdzie mu rywalizować o atencję świata muzycznego. Śliczna wersja, Geoffreyu; doprawdy miło byłoby w nią wierzyć. Właśnie w tym miejscu Twojej książki zacząłem się zastanawiać, do czego zmierzasz. Poprzednie błędy składałem na karb niekompetencji, półświadomego samochwalstwa albo chęci pogrążenia Pierre'a - czyli mnie. Teraz obudziły się we mnie wątpliwości. Dlaczego miałbyś fałszować prosty fakt przypadkowego spotkania z Igorem, na którym wyłudziłeś odeń zaproszenie na koncert? Powód mógł być tylko jeden: rozmyślne utwierdzanie czytelnika w przekonaniu o ugruntowanej reputacji Dawida, gdy tymczasem on na dobrą sprawę w ogóle jeszcze nie miał reputacji. Pojąwszy to, przestałem się dziwić, że twoja narracja przenosi się stopniowo z krainy nieścisłości w regiony czystej fantazji. *** Czasy były liberalne, więc Ewelinie pozwolono zamieszkać z Dawidem w pokoju hotelowym. Rzadko ich widywałem. Dawid nie palił się do przesłuchania taśmy, zanim zostanie zaprezentowana Igorowi. ("Po co, skoro mówisz, że gotowa?") Przez trzy dni z rzędu, począwszy od słynnego śniadania, dreptał do sali, którą mu wynająłem, i ćwiczył pilnie przez parę godzin. Ja tymczasem hodowałem w sobie poczucie winy i namawiałem Cię, abyś i mnie zaprosił do domu po koncercie Igora. Obiecałem, że będę grzeczny. Przeprosiłem, jak mężczyzna mężczyznę, za zakłócenie porządku ostatnim razem. Gdy w końcu uległeś, zaraz zacząłem wyobrażać sobie chwilę, w której moja interwencja w grę Dawida trafi, potężnie nagłośniona, w dwie pary młodych, nadludzko czułych uszu. Miałem nadzieję, że i mnie słuch nie zawiódł: że przejście jest w istocie tak gładkie, jak mi się zdawało, i że uda mi się zwieść nawet samego wykonawcę. Byłem u kresu wytrzymałości psychicznej: ratowało mnie tylko odwiedzanie miejscowych kumpli od szachów, z których bez ceregieli robiłem miazgę na szachownicy. Zatelefonowałem do Glenna w studiu nagraniowym Profundo i załatwiłem przesłanie kasety na Twój adres domowy. W dniu koncertu Igora do Londynu przyjechała Penny, co dodatkowo odciągnęło moją uwagę od delikatnej materii oszustw muzycznych. Dla Penny i dla mnie zbliżała się data separacji, za zgodą obu stron. Ona chciała wracać do Ameryki i objąć tam posadę nauczycielki; ja nie miałem ochoty jej towarzyszyć. Oba moje poprzednie małżeństwa skończyły się identycznie: rozwodem zaplanowanym z dużym wyprzedzeniem -tak jak konwencjonalne pary planują dzień ślubu. Pytałeś mnie, pamiętam, po co się w takim razie w ogóle żenię, na co Ci wyjaśniłem, że zabieg ten czasowo uszczęśliwia mnie i moje kolejne małżonki, a lepszego powodu nam nie potrzeba. Mogę sporządzić pełny spis swoich szczęśliwych związków małżeńskich - Tobie by się to nie udało. Byłem nawet w odwiedzinach u Penny i jej nowego małżonka w Westchester County. Mają dzieci (co Cię chyba nie dziwi) i kupę długów. Bijąc się w piersi, rzeczywiście przyznałbym Ci względną rację, gdy piszesz, że i Gabriela, i Penny rzuciły mnie, ponieważ chciały mieć dzieci. Boska kuchnia wystarcza tylko na pewien czas, a kobieta, która umie grać w szachy, to prawdziwa rzadkość. Wieczorem przed koncertem Igora spotkaliśmy się w hotelu na drinka, po czym taksówkami podjechaliśmy do Sindgweick Hall. Dawid i Ewelina, zajęci wyłącznie swoim romansem, krzywili się na Twoje ciągłe upomnienia, że musimy zrobić dobre wrażenie, bo oto rozgrywa się ważny, "karierotwórczy" epizod w życiu Dawida. Mary usiłowała Cię uspokajać. Penny dzieliła się z nami odkryciem dotyczącym rzekomego syfilisu Chanata, które poczyniła niedawno w Paryżu. Ja paliłem papierosa za papierosem i gryzłem się w język, ilekroć brała mnie chęć powiedzenia czegoś, co kazałoby Ci cofnąć decyzję o dopuszczeniu mnie do łaski wysłuchania nagranego popisu Dawida wieczorem, u ciebie w domu. Penny i ja pojechaliśmy taksówką z Mary, a ty towarzyszyłeś Dawidowi i Ewelinie. Mary nie kryła niezadowolenia z życia: specjalnie kazała kierowcy jechać okrężną drogą, żeby móc się wyżalić i wypalić jak najwięcej moich papierosów. Do filharmonii dotarliśmy na dziesięć minut przed koncertem. Przy wejściu wręczono mi kopertę - mnie właśnie, na moje nazwisko - zawierającą bilety i karteczkę od Igora: "Bardzo proszę - pisał Igor - o dotrzymanie towarzystwa Charlotcie, która jest moją bliską znajomą. Będzie czekała w barze. Blondynka, ubiera się na biało". Charlottę, "bliską znajomą" Igora, zauważyłem już od wejścia. Niewątpliwie wyróżniała się z tłumu - szkoda, że wulgarnością. Stała przy barze upozowana jak, nie przymierzając, prostytutka w hotelu dla biznesmenów. Przecisnąłem się do niej przez wykwintny tłum, skłębiony pod licznymi plakatami Igora z kamienną twarzą, i przedstawiłem się. Charlotta - Amerykanka, jak się okazało - żuła gumę. Następnie przedstawiłem jej naszą grupkę i podałem karteczkę od Igora. Z miny Charlotty wyczytałem, że nawet gdybym jej oznajmił, że oto wszyscy jedziemy na lotnisko Heathrow, skąd odlecimy do Bahrajnu, żeby ją tam sprzedać do haremu - przyjęłaby to bez mrugnięcia okiem. Spytałem ją wprost, czy jest dziewczyną Igora, na co odparła, że tak, tak jej się zdaje. Na wspomnienie uroczej Tani - towarzyszki szczenięcych lat Igora - stwierdziłem w duchu, że młody wirtuoz zdeklasował się w wolnym świecie. Zajęliśmy miejsca pośrodku widowni, według mnie stanowczo za słabo chronionej przed impetem typowego malechiewiczowskiego popisu. Dawid, siedzący obok mnie, silnie przeżywał kontakt z nabitą po brzegi salą tętniącą zbiorowym oczekiwaniem. Nieszczęsny fortepian mishigo, czarny na białych nogach, połyskiwał ze sceny. W chwili, gdy światła na widowni przygasały, a zza kulis wyłonił się konferansjer, Dawid szturchnął mnie w bok. - Tam! - wskazał palcem, nie wystawiając ręki nad oparcie fotela przed sobą. - W pierwszym rzędzie, widzisz? To chyba Borys. To z całą pewnością był Borys: jego wielka siwa głowa tkwiła sztywno w jednym miejscu jak peryskop łodzi podwodnej. - W takim razie on też przyjdzie wieczorem, tak? - zaniepokoił się Dawid. - Pewnie tak. Niech przyjdzie. Ja się nie pogniewam. Igor zawładnął sceną: skłonił się raz, cisnął chusteczkę, z trzaskiem otworzył klapę klawiatury - i otoczył nas nieziemski świat Ravela a la. Malechiewicz. Zerknąłem ukradkiem na Dawida, który znał utwór doskonale: przebierał palcami po kolanach, a od czasu do czasu krzywił się na heroiczną interpretację Igora. Była to, bądź co bądź, muzyka francuska, z wielu względów nieznośna, to fakt, ale Dawid i ja czuliśmy się jak właściciele praw autorskich. Igor grał pewnie i profesjonalnie. Podobała mi się jego postawa, opanowanie i kontrola nad widownią. Przypuszczałem, że i na Dawidzie wywarło to niemałe wrażenie. Dawid z każdej chyba kompozycji na świecie umiałby zrobić coś wartościowego, ale błysnąć talentem nazajutrz po szokującej dla organizmu podróży przez ocean, tak jak Igor -to już był wyczyn zgoła innej klasy. Nagle pojąłem powód Twoich żenujących zabiegań o to, by Igor osobiście zaprosił nas na swój koncert: chciałeś obudzić w Dawidzie zawiść profesjonalisty. Teorią spiskową objąłem wszystko, począwszy od rezerwacji hotelowych: czyżbyś z góry wiedział, że natrafimy tam na Igora? Snułem swoje rozważania, a tymczasem Igor brawurowo wykonał błyskotliwą fantazję (może nawet kilka) Schuberta, po czym zadziwił nas wszystkich sonatą Haydna, w jego interpretacji nieco mniej banalną, niż wynikało z zapisu muzycznego. Postawny Igor pocił się przy tym i żyły nabrzmiewały mu na skroniach. Widać było, że bardzo przydałaby mu się chusteczka, którą tak nieopatrznie cisnął na deski sceny. Publiczność nagradzała brawurowe zakończenia kolejnych utworów pełnymi uznania, a zarazem nieco wstrzemięźliwymi oklaskami, które miały oznaczać: "Świetnie, świetnie, ale czekamy, kiedy nas rzucisz na kolana!" W pauzach między częściami dzieł na widowni rozlegały się -jak to zwykle - obrzydliwe charkoty i pokasływania, jakby na koncerty muzyki poważnej uczęszczali sami gruźlicy. O ile mogłem dostrzec w półmroku audytorium, Borys przez cały czas ani drgnął - co wyprawiały jego oczy, to mogę sobie tylko wyobrażać. Igor skracał przerwy. My, mimo woli, zbiliśmy się w ciasną gromadkę przy wyjściu dla artystów: Charlotta stała opatulona w norki, Ewelina szukała ciepła tuląc się do Dawida, a Ty wygłaszałeś kąśliwe uwagi o haniebnym śmieciu ludzkim - czyli swoich rodakach, londyńczykach. Mary, Penny i ja pełniliśmy rolę biura informacji turystycznej. Zmarzliśmy i mieliśmy dość. Dawid, zniecierpliwiony, zerknął na mnie ponad ramieniem Eweliny: dla niego ten wieczór jeszcze się nie zaczął. Wreszcie, na tle Borysa, który wypełnił sobą całe wyjście, ukazał się Igor. Przeprosił za zbyt długie spotkanie "z reporterami". Pogratulowaliśmy mu występu. Borys w pierwszej chwili chciał wiedzieć, kim jesteśmy, ale poznał mnie zaraz i rozpromienił się uśmiechem. - My się już znamy! - powiedział po rosyjsku i wyciągnął gigantyczne łapy. Zrobiłem unik, ale okazało się, że chciał, mnie tylko objąć, a nie bić. Mogliśmy wreszcie ruszyć spacerem do twojego domu. Szedłem z tyłu, dotrzymując towarzystwa paniom. Ty i Borys kroczyliście obok siebie w kompletnym milczeniu. Po - =: chód prowadzili Dawid i Igor: z rękami w kieszeniach, lekko pochyleni ku sobie, zawierali bliższą znajomość. Założę się, że wiem, co wtedy myślałeś: że wszystko idzie jak z płatka. Coraz węższymi i cichszymi uliczkami zagłębialiśmy się w zaułek londyńskich bogaczy. Hopkins powitał nas w drzwiach, na mój widok zadarł nosa i fuknął, a potem wszystkich nas po kolei uwolnił z rękawiczek, palt i szali -z wyjątkiem białego szalika Igora, którego młody emigrant polityczny trzymał się jak liny ratunkowej. Ty wprowadziłeś nas do salonu, gdzie zastaliśmy już przygotowane alkohole, sok żurawinowy i ustawione w sztywnym ordynku fotele dla publiczności domowego koncertu. Uśpiony pod czarnym pokrowcem fortepian zepchnięto w najdalszy kąt salonu. Wcieliwszy się w rolę mistrza ceremonii, z niejakim trudem improwizowałeś słowo wstępne na temat Dawida i "Spirali śmierci" Chanata. Słuchał Cię tylko Igor - my, cała reszta, rzuciliśmy się do barku. Dla przełamania lodów palnąłeś anegdotę o pierwszym spotkaniu Chanata z Lisztem - nie wątpię, że metafora przemówiła do Borysa i Igora Malechiewiczów. Anegdotę tę znałeś od Penny. Nie przyszło nam do głowy, że zechcesz jej użyć do kuszenia losu. Tak czy owak, wszystko pokręciłeś: z Twojej wersji niedwuznacznie wynikało, że Chanat usiłował zamordować Liszta. Masz jakąś obsesję na tle tych morderstw w muzyce, zauważyłeś? Najpierw Sand i Chopin, potem Chanat z Lisztem - nie za dużo tej krwi? Czy niebawem dowiemy się, że wartownik, który zastrzelił Weberna, był w istocie jego zawistnym kolegą po fachu? Do twojej wiadomości - ponieważ moja biografia Chanata nie doczekała się publikacji -wyJaśniam: Chanat mówił, że chce zamordować Liszta, lecz miał na myśli jedynie pojedynek talentów; na tej samej zasadzie jazzmani się wzajemnie "podcinają ". Fakt, że Liszt zaraz sporządził w swym dzienniku histeryczną notatkę o "wariacie", który wtargnął i dybał na jego życie, świadczy tylko o megalomanii człowieka, któremu w głowie się nie mieściło, że ktokolwiek może żywić cień nadziei na przewyższenie go w grze na fortepianie. Po twojej pogadance Igor i Borys mieli takie miny, jakby zostali podstępnie zwabieni na rzeź. Sytuację uratował Dawid, który wykazał zimną krew wychodząc na środek, aby podziękować Igorowi za przyjęcie zaproszenia i wyrazić nadzieję, że spodoba mu się interpretacja "Spirali śmierci", "chociaż to nic takiego". Wręczył mu przy tym mój mocno sfatygowany egzemplarz dzieła Chanata, aby Igor mógł śledzić zapis, słuchając nagrania. To uczyniwszy, Dawid skromnie wrócił na miejsce i dał Ci ręką znak, abyś włączył magnetofon. Reszta z nas zajęła się na serio alkoholem - każde z innego powodu. Ze szklankami w dłoniach zapadliśmy się w fotele i czekaliśmy na pierwsze dźwięki muzyki. Siedziałem z tyłu, za fortepianem, więc mogłem wiercić się nerwowo niezauważony. Cały czas wahałem się, czy roztropnie będzie dostać ataku kaszlu w momencie, gdy zmieniam Dawida jako wykonawca nagrania. Myśl o tym, że ty czy Dawid - czy nawet Igor, bo czemużby nie? - mielibyście zauważyć mistyfikację, była nieznośnie upokarzająca. Dyskretnie rozglądałem się za rekwizytami, które można by efektownie stłuc w stosownym momencie. Zabrzmiały pierwsze takty "Spirali śmierci". Wszyscy zrobili wielkie oczy - a zwłaszcza Igor, który, być może, do końca pocieszał się nadzieją, że opowieści o tym... no... jak mu tam... Debrizzim, są mocno przesadzone - kto wie, czy nie przez samego Malechiewicza - ojca, pragnącego w ten sposób skłonić syna do większej pilności. Ale oto mieli przed sobą koronny dowód: od pierwszych taktów wiadomo było, że Dawid to pianista, z którym trzeba się liczyć. Dawid wyglądał jak uosobienie spokoju. Znam pianistów, którzy udają trans przy odsłuchiwaniu własnej gry. Inni, niby to mimochodem, dyrygują. Jeszcze inni nucą i pojękują. Równie typowe zachowania to: nagła bladość, zakrywanie twarzy dłońmi, wybieganie z pokoju; tajemnicze uśmiechy, wybuchy śmiechu, triumfalne uderzanie pięścią o pięść; drgawki, skomlenie, spazmatyczny szloch. Dawid siedział spokojnie, słuchał wraz z nami, a jego mina zdradzała tylko to, co każdy muzyk odczuwa w podobnych okolicznościach: ciekawość. Nie to co Ty: nie chciałeś nawet usiąść, po każdym karkołomnym pasażu zachłystywałeś się oddechem jak topielec i głośno waliłeś otwartą dłonią w czoło, co miało oznaczać, że jak żyjesz nie słyszałeś gry ani w połowie tak doskonałej. "Oooch!" - wzdychałeś. I - "Aaach!" Wykorzystałeś cały znany mi repertuar zachowań histerycznego muzyka, z wyjątkiem łez radości, które, jak sądziłem, oszczędzasz na sam koniec. Z zamkniętymi oczami dyrygowałeś w powietrzu, gdy brzmiał jedyny w całym utworze fragment, w którym Chanat odstąpił od czystej wirtuozerii na rzecz jasnej, wyraźnej linii melodycznej. W Borysa jakby grom strzelił. Igor tak jakoś sflaczał. Charlotta ciamkała gumę do żucia, co na szczęście nie cały czas było słychać. Ja wodziłem wzrokiem po twoich antykach. Ewelina uśmiechała się do Dawida, który nie mógł jej widzieć z miejsca, gdzie siedział. Mary zaplotła ręce i próbowała się skupić, ale po chwili dała mi znak, żebym jej rzucił papierosa. Penny ścisnęła mnie za ramię, a z ruchu jej ust odczytałem pełne podziwu, nieme "Au!" Stwierdziłem, że szklankę mam pustą, a ruchomy barek stoi kusząco blisko. Nie słyszałem o zakazie nalewania alkoholu w trakcie słuchania nagrań z taśmy, więc podniosłem się bezszelestnie i zacząłem przesuwać w stronę barku. Pięć par oczu zwróciło się ku mnie jak na komendę: twoje, Mary, Charlotty, Borysa i Penny. Z czterech wyczytałem wyraźnie: "Ja też poproszę!" Twój wzrok wyrażał tylko niezadowolenie. Igor i Dawid nawet nie zauważyli, że bawię się w barmana. Przez pół godziny dzielące nas od chwili prawdy udało nam się prawie opróżnić podręczny barek. Nadciągał krytyczny moment. Usiadłem z powrotem obok Penny. Czułem się bardzo pijany. Penny przyjrzała mi się z troską, wyciągnęła z torebki chusteczkę i delikatnie otarła mi spocone czoło. Postanowiłem znieść straszliwą chwilę bez wywoływania efektów specjalnych. Mocno splotłem dłonie i wbiłem wzrok w podłogę. Nie miałem odwagi spojrzeć w niewinne oblicze Dawida. Tak samo czułem się przed laty, jako kilkunastolatek, oczekujący za kulisami pierwszego wyjścia na scenę, gdzie już stroiła instrumenty orkiestra. Wtedy zdawało mi się, że zemdleję wobec nieuchronności tego, co miało nastąpić. Gdy dyrygent opuszcza pałeczkę - nie ma już odwrotu. Właśnie tak siedziałem przy fortepianie na scenie koncertowej: dłonie splecione, wzrok wbity w stopy wsparte na pedałach. Modliłem się o pożar, trzęsienie ziemi, albo żeby dyrygent dostał ataku ślepej kiszki. Krytyczny moment nadszedł - i minął. Nie odrywałem oczu od podłogi. Przyznam się, że mimo potwornego zdenerwowania byłem z siebie dumny: moja gra wypadła świetnie - lepiej nawet, jeśli wolno mi tak powiedzieć, niż wersja Dawida - a zarazem nie odstawała od całości. Zaniepokoiłem się tylko, że już nie słyszę Twoich nieustannych "ochów" i "achów". Ale bałem się podnieść wzrok w obawie, że napotkam zewsząd oskarżycielskie spojrzenia. Przeczekałem motyw kulminacyjny, z mieszaniną dumy i lęku wysłuchałem brawurowego finału we własnym wykonaniu i dopiero wtedy, wziąwszy głęboki wdech, podniosłem głowę. Igor zainicjował owację. Borys skoczył na równe nogi i, klaszcząc jak opętany, przeszedł przez cały salon, aby wziąć Dawida w niedźwiedzi uścisk. Igor wstał z miejsca jako drugi i podszedł do Dawida, żeby uścisnąć mu prawicę. Przez cały czas z niedowierzaniem kręcił głową. Gdy już podali sobie ręce, Igor pochylił się, obiema dłońmi ujął głowę Dawida za uszami i teatralnie ucałował go w czoło. Z miny Charlotty wynikało, że dopiero w tej chwili połapała się, kto był wykonawcą nagrania - wcześniej myślała, że Igor. Ty miotałeś się po salonie z rozpostartymi ramionami, śląc całusy w powietrze i wznosząc twarz w ekstazie ku powale. "Mój Boże!" - powtarzałeś wystudiowanym, scenicznym szeptem. "Mój Boże, mój Boże!" Wziąłem ten komplement do siebie. W czasie gdy Ty robiłeś z siebie błazna (czego w ogólnym podnieceniu i tak nikt nie zauważył), ja przyjrzałem się bacznie Dawidowi. Minę miał - mówiąc najoględniej - enigmatyczną. A przecież - choć z natury wstydliwy i niezbyt pewny siebie - czuł zwykle, kiedy budzi szczery podziw. Ani Ciebie, ani mnie Igor Malechiewicz nie onieśmielał, ale wyobraź sobie, co przeżywał Dawid. Oto Igor - wirtuoz światowej już bez mała sławy, z dwiema udanymi płytami, chociaż miał raptem dwadzieścia dwa lata, Igor, o którym się mówiło i pisało w prasie; bogaty mimo naiwności finansowej ojca - biegnie w podskokach, aby złożyć słowiański pocałunek na czole - umówmy się - nieznanego nikomu nowicjusza. Dawid był słusznie dumny z siebie i wcale tego nie krył. Nie ukrył też (chociaż wmawiałem sobie, że to sprawka wyobraźni) nieznacznej zmarszczki między brwiami - cienkiej linijki znamionującej podejrzliwość. Nie, nie - perswadowałem sobie - to fantazja: Dawid po prostu zachłysnął się szczęściem. - Nie zapomnijmy o producencie nagrania! - rzuciłeś hasło. Wszystkie kieliszki uniosły się w moją stronę. Igor, w odruchu sympatii, o jaki bym go nigdy nie posądził, podszedł specjalnie, aby mi pogratulować dobrej roboty. Zadał kilka fachowych pytań o ustawienie mikrofonów i rozmiary studia. Tymczasem reszta gości oblegała Dawida. Igor szepnął mi jeszcze, jak pianista pianiście, że słusznie wybrałem Chanata. Żałował, że nigdzie nie może zdobyć nut "Spirali śmierci", więc zaproponowałem mu kopię mojego egzemplarza, pod warunkiem, że obieca nie nagrywać tego utworu. - Jakże bym się ośmielił po czymś takim! - żachnął się z ujmującym uśmiechem. - Może drinka, Igorze? - zaproponowałem. - Nie masz nigdy dość soku żurawinowego? - Od czasu do czasu zakrapiam go wódeczką - odparł Igor. - Ze względów sentymentalnych. - Hopkins! - zawołałem. - Daj no wódki! Kiedy Borys raz zaczął serię toastów, nie było na niego siły. Musieliśmy wypić za Dawida, za Ciebie, za mnie, za Igora, za rząd Stanów Zjednoczonych, za Matuszkę Rossiję, a także - ze szczególnym sentymentem - za Kobietę. Na żądanie Borysa wytoczono fortepian na środek, abym ja mógł zagrać dla gości. - Chłopców już słyszeliśmy - tokował Borys, niebezpiecznie purpurowy na twarzy. - Teraz posłuchajmy mężczyzny. Powiedziałem, że zagram, jeżeli reszta towarzystwa zechce tańczyć. Wszystkie meble i dywany zsunięto pod jedną ścianę. Buty poszły w kąt. Na hasło, że zamierzam grać walce Chopina, panie przybrały baletowe pozy. Nie przewidzieli jednego: że zagram wszystkie walce Chopina. Panie wkrótce dały za wygraną. Dawid i Igor, z kieliszkami w rękach, stali oparci o fortepian i obserwowali, jak gram. Zawsze najlepiej grałem po pijanemu - to wielka zaleta u salonowego artysty. Czułem, że chłopcy są nie tylko pełni uznania, ale i wzruszeni. Sam się dziwię, nawet teraz, że jestem takim fantastycznym pianistą. Kiedy wreszcie skończyłem popis, czekała mnie kolejna seria uścisków i całusów - a potem dalsze toasty. Całemu towarzystwu zaproponowano nocleg. Możliwe, że propozycja wyszła ode mnie. Wdaliśmy się w serdeczne rozmowy, jak przyjaciele do grobowej deski. Mary przestała się kryć z papierosami, a Ty nie okazywałeś już niezadowolenia z tej racji. Tylko jeden fragment rozmów tamtej nocy unosi się na wódczanej fali ogólnych wspomnień. We trzech, z Dawidem i z Tobą, staliśmy przy kominku. Borys flirtował z Eweliną, Igor dobierał się do Charlotty, Penny i Mary porównywały doświadczenia. - No, kolego! - zwróciłeś się do Dawida. - Taki sukces pozwala dostrzec sens ciężkiej pracy, prawda? - Należało mieć nadzieję, że krąg, który zatoczyłeś ramieniem, obejmuje obszary nieco większe niż salon pełen pijaków. - Jak samopoczucie? Dawid milczał. Ledwo trzymał się na nogach - i nic dziwnego. Pijackim ruchem gibnąłeś się do przodu i przytknąłeś do ust zwiniętą dłoń. - Pokazałeś to i owo naszemu rosyjskiemu przyjacielowi, prawda? - że co proszę? - Pokazałeś mu. To i owo. Moim zdaniem było to świństwo wobec Igora, który -choć znany z arogancji i ekscentrycznych wybryków - okazał nam wielkoduszność. - Czas z nim zawalczyć na jego własnej ziemi - ciągnąłeś. - Do ataku, Dawidzie. On już miał swój dzień. Teraz kolej na ciebie. Zatriumfujesz na scenach koncertowych świata. Ostatnich gryzą psy! Z przykrością stwierdziłem, że Dawid nie tylko słucha twoich bełkotliwych wezwań do boju, ale je pochwala. Alkohol i zmęczenie zamazały dumny zarys jego podbródka. Zbliżywszy twarz na parę centymetrów do twarzy Dawida, oparłeś dłoń na jego ramieniu i, z najwyższym wysiłkiem koncentrując przynajmniej jedno oko, zaintonowałeś: - Odpowiedz mi na jedno pytanie, Dawidzie. Jedno jedyne. Jaki jest twój stosunek do "Drugiego" Brahmsa? Dawidowi oczy zabłysły. - Pan Brahms? - mrugnął do mnie ukradkiem. Przypomniałem sobie jego "widzenie" sprzed lat. - Pan Brahms jest moim ulubieńcem. - A więc spełni się wielkie marzenie - odetchnąłeś. - Dla nas obu. Rano zacznę sporządzać plan. Ty, Dawidzie, musisz tylko ćwiczyć, żeby zagrać tak pięknie jak zwykle. Rzucisz świat do swych... - Geoffreyu - przerwałem Ci. - To nie jest właściwy moment na składanie obietnic, które nie mogą zostać dotrzymane. - Bzdura - uciąłeś, odpychając mnie wolną ręką, która nie była Ci potrzebna do głaskania Dawida po plecach. -Dawid i ja musimy porozmawiać. Odprowadziłeś go na bok. Zostałem sam, wściekły. Na oślep sięgnąłem po butelkę. Wkrótce po muzycznym "szczycie" z Igorem Malechiewiczem Dawid ujrzał swoją szansę. Przekonałem go, że powinien kuć żelazo póki gorące, że urodził się, aby grać II koncert Brahmsa, a ja poczytam sobie za wielki zaszczyt możliwość pokierowania jego występami. Dawid nareszcie dostrzegł sensowność mojej propozycji i wyzwolił się z pęt podcinającego mu skrzydła konserwatyzmu La Valoise'a. klasyczna fantazja o pozorach zdrowego rozsądku. Przez cały Twój "Rozdział ósmy" los nareszcie uśmiecha się do Ciebie, ja natomiast co chwila inkasuję ciosy poniżej pasa, czując się jak więzień, któremu odczytują zeznania, a on w ogóle nie pamięta, żeby coś takiego podpisywał. Próbowałem - wierz mi - wszelkich usprawiedliwień dla Twojej wersji zdarzeń: że jest łatwiejsza do opowiadania, że stawia podmiot relacji w korzystniejszym świetle, że czytelnik łatwiej ją pojmie - a jednak wciąż nie rozumiem, jak mogłeś przedstawić bezmyślne, pijackie kiwnięcie głową Dawida jako gruntowną zmianę postawy życiowej. Zapewniam Cię, że Dawid myślał w owej chwili tylko o jednym: żeby jak najprędzej ściągnąć ubranie z Eweliny i z siebie, znaleźć pokój zamykany na zasuwę i oddać się przyjemności, jakiej nie zapewnia nawet najlepiej wykonany "Drugi" Brahmsa. Nie wątpię, że dopiął swego, ale najpierw musiał pójść z Tobą na górę, na "rozmowę". Z której powrócił zmartwiony i zalękniony. Dopiero po wielu miesiącach dowiedziałem się, że poprosiłeś go wówczas o podpisanie jakiegoś świstka. Przykro mi, że po powrocie do własnego salonu zastałeś mnie siedzącego obok Twojej małżonki i zajętego głaskaniem jej lewego obojczyka. Ale wszyscy byliśmy już nieźle wstawieni, a Mary tak zajmująco opowiadała o jałowości życia damy z towarzystwa, że nie mogłem się oprzeć pogłaskaniu pierwszej lepszej odsłoniętej części jej wonnego ciała. Igor i Charlotta zagłębili się - o dziwo - w poważnej rozmowie. Borys doszedł do wniosku, że jednak lepiej będzie mu na siedząco, ale nie puszczał dłoni Eweliny. Penny, jak to Penny, poszła szukać łazienki, w której by mogła lec na podłodze. Ucieszony, że moje pianistyczne oszustwo nie wyszło na jaw, pozwoliłem sobie na drobny wybryk. Twoja książka niesłusznie sugeruje, że podobne zachowanie jest u mnie na porządku dziennym. Nagle nieomylnie poczułem, że między twoją żoną a mną istnieje silny wzajemny pociąg. Fakt, że nie skorzystałem z kuszącej okazji przyprawienia Ci rogów zaraz tam, na miejscu, przypisać można tylko instynktowi dżentelmena, który to instynkt kazał mi obejść cały dom w poszukiwaniu mojej własnej żony - musiałem sprawdzić, czy nie zabiła się waląc głową o umywalkę. Zanim znalazłem Penny, umyłem jej buzię i opatuliłem kołderką, towarzystwo na dole zaczęło się rozchodzić. Dawid z Eweliną ulotnili się gdzieś, gdzie mogli zrobić lepszy użytek ze swoich młodych ciał; Borysa, krok za krokiem, wyprowadził z salonu wierny Hopkins - Borys zrewanżował mu się zapewnieniem, że kocha Anglików, nawet lokajów. Kiedy już wszyscy znaleźli się w łóżkach, Hopkins wrócił na dół, żeby spytać, czy mam jakieś życzenie. Powiedziałem mu, że mam życzenie, aby nalał sobie brandy i posłuchał, jak gram na fortepianie. Hopkins odparł, że poczyta to sobie za wielki zaszczyt. Zagrałem kilka krótkich, cichych kawałków. Hopkins każdy utwór nagradzał stonowanymi oklaskami. Napomknąłem o rzekomym nawróceniu Dawida na twój punkt widzenia. Hopkins wyraził przekonanie, że to wszystko dla dobra Dawida, które Sir stale ma na względzie. Zagrałem jeszcze kawałek. Hopkins znów klaskał, a potem wyraził się pochlebnie o mojej grze. Kłopot z lokajami polega na tym, że nigdy nie wiadomo, czy chwalą szczerze. Po namyśle muszę dodać, że często miewam ten sam problem również z nielokajami. Tam, gdzie w grę wchodzą cele wyższe, Geoffreyu, należy być bardzo czujnym. Rozdział dziewiąty Twój ambitny plan zakładał, że Dawid da cykl dwudziestu pięciu koncertów, w siedmiu miastach, dzień po dniu, ze stałym programem: punkt pierwszy - Drugi koncert fortepianowy Brahmsa; punkt drugi - olśniewający piętnastominutowy przerywnik; punkt trzeci - "Spirala śmierci" Chanata. Skąd mogłeś wiedzieć, że organizacja tego przedsięwzięcia potrwa dwa lata? Okazało się, że filharmonie świata bynajmniej nie stoją przed Dawidem otworem. Byłbym ostatnim człowiekiem skłonnym sugerować, że ślimacze tempo załatwiania formalności wynikało z braku zaufania kontrahentów europejskich i amerykańskich do Ciebie jako dyrygenta. Tak oto stałem się pasażerem drugiej klasy w pociągu kariery Dawida. Moim zadaniem było pracować z nim nad Brahmsem - a i to tylko dlatego, że Dawid odmówił dalszych studiów beze mnie. Rodzice Dawida, którzy nigdy nie połapali się do końca w podziale władzy między dwoma mentorami syna, zbliżali się do wieku emerytalnego z nadzieją, że Dawid wkrótce przejdzie na własne utrzymanie. Zdawali sobie sprawę z zawrotnych sum uzyskiwanych na szczytach pianistyki - ale wiedzieli też, że elitarna garstka wirtuozów strzeże swojej uprzywilejowanej pozycji jak fortecy. Mając trzydzieści osiem lat i coraz chudszą kasę, której nie zasilałem, bo przecież nigdy w życiu nie pracowałem zarobkowo, sam zacząłem się przymierzać do pomysłu koncertowania za pieniądze. Perspektywa lukratywnego zajęcia wyrosła przede mną jak plakat wzywający do rewolucji. Nie chciałbym myśleć, że ojciec zmarł w owym roku tylko po to, żeby mi oszczędzić znoju uczciwej pracy - jednak faktem jest, że właśnie wtedy zmarł. Brat odziedziczył po ojcu komiczny tytuł i z lubością rzucił się w wir życia ziemiańskiego i obrzydliwej, prawicowej polityki - w moją zaś stronę cisnął tak sowite kieszonkowe, że bez trudu spłaciłem szachowe długi, a w moich rondlach już zawsze miało co bulgotać. Wiem, że dwa lata to mało w efekciarskiej biografii, ale w życiu przez dwa lata człowiek kilkaset razy budzi się i zasypia. Cieszyłem się z odzyskanego kawalerstwa; ani emocjonalnie, ani fizycznie nie tęskniłem za stylem życia sprzed dziesięciu lat; gotowałem smakowite dania dla serdecznych przyjaciół i czułem się dojrzałym mężczyzną. Dawid doszedł do wniosku, że Ewelina jest zaborcza i widać u niej "początki grubych nóg", wobec czego lepiej będzie poszukać miłej Francuzki, która znałaby się na muzyce fortepianowej, a co za tym idzie - wielbiłaby Dawida jako swego idola. Znalezienie takiej osóbki nie zajęło mu wiele czasu. Zaczynała nam się nowa dekada. Przysłałeś Dawidowi kartkę okolicznościową z tekstem: "Lata osiemdziesiąte to twoja dekada!" - Wszystko rozumiem - zażartował Dawid, pokazując mi tę kartkę, ilustrowaną najchmurniejszym ze znanych portretów Beethovena. - Skończę trzydzieści lat, ogłuchnę i zacznę świrować. - Tylko pod warunkiem, że będziesz miał szczęście - dodałem. - I to wielkie. Znałem go już od prawie dwudziestu lat. We wszystkich kategoriach, które uznawałem, Dawid był moim najlepszym przyjacielem. Bo dla mnie przyjaciel to nie tylko ktoś, kto jest sympatyczny i lojalny; ważne jest, jak gra w szachy, jak gra na pianinie i jak entuzjastycznie chwali moją kuchnię. Dawid prowadził we wszystkich trzech wspomnianych kategoriach. Przepadałem za jego towarzystwem. I o ile w ogóle miałem wpływ na jego życie, to zawsze działałem z pobudek najgłębszej życzliwości. Jest jedno nadzwyczajne zdjęcie W twojej książce - zrobione akurat w tym dwuleciu życia Dawida, które pominąłeś w swoim "Życiu ". Chętnie zamieściłbym tę fotografię w swojej "Śmierci": Dawid i ja na spacerze w Ogrodzie Luksemburskim, nieświadomi obecności fotografa, którym był jakiś wielbiciel Dawida, łażący za nim wszędzie od dnia ukazania się płyty ze "Spiralą śmierci" i stale pstrykający aparatem z ukrycia. Na zdjęciu obaj z Dawidem wpatrujemy się w żwir - pod stopami, pogrążeni w poważnej rozmowie. Piękne ujęcie. Za naszymi plecami widać kilkoro dzieci, które kijkami popychają modele żaglówek w basenie fontanny. Obaj mamy na sobie ciemne garnitury. Wiatr uniósł nasze krawaty i ustawił w dwie równolegle, ukośne linie, wdzięcznie naśladujące kąt nachylenia żagli pływających modeli. Każdy z nas gestykuluje jedną dłonią, otwartą do góry, jak byśmy udowadniali ten sam argument. Ręce, które na zdjęciu sąsiadują z sobą, trzymamy głęboko w kieszeniach spodni. Widać, że kroczymy w nogę. Jesteśmy prawie jednego wzrostu, ale poza tym przypominamy nawzajem swoje lustrzane odbicia w jarmarcznym gabinecie śmiechu. Tą fotografią ilustrujesz relację uczeń - nauczyciel w okresie bujnego rozwoju artystycznego młodego muzyka. Lepiej niż wszelkie słowa mówi ona o potrzebie intelektualnej analizy rzemiosła muzycznego, o zaletach korzystania ze świeżego powietrza, o zbiorowym wysiłku wydobywania z indywidualnego wykonawcy tego, co najwartościowsze. Wyjątkowo wyraźnie pamiętam chwilę uwiecznioną na omawianym zdjęciu i temat naszej ówczesnej rozmowy. Nie rozmawialiśmy o, II koncercie Brahmsa ani o dziewiętnasto-wiecznych stylach pianistycznych; szczerze mówiąc, w ogóle nie rozmawialiśmy o muzyce. Wiedliśmy dyskurs o mięsie. Miny mamy godne największych europejskich filozofów, ale, wierz mi, gadaliśmy o mięsie: gdzie je najlepiej kupować, jak przyrządzać, czym popijać. Twoi szpiedzy kręcili się za mną po Paryżu, czujnie wypatrując oznak sabotowania cennej inwestycji. Nie zdziwiłbym się, gdyby i "wielbiciel" - fotograf okazał się twoim płatnym paryskim pachołkiem, snującym się wieczorami po parkach i kafejkach, żeby zrobić kolejne zdjęcie Dawida z dala od fortepianu. Ty sam odwiedzałeś nas, kiedy tylko pozwalał na to twój przepełniony kalendarz. Zbliżając się do półwiecza pasma sukcesów, osiągnąłeś ten poziom zawodowej znakomitości, który pozwala wypowiadać się autorytatywnie nawet na tematy najdalsze od muzyki. Dzięki poruszeniu wywołanemu nagraniem., Spirali śmierci przez Dawida, poczułeś się uprawniony do komentowania polityki Stanów Zjednoczonych wobec Ameryki Środkowej, przy czym nigdy nie omieszkałeś napomknąć pochlebnie o nowym rządzie brytyjskim (wobec jawiącej się już wówczas na horyzoncie szansy uzyskania tytułu lorda). własne sympatie laburzystowskie przedstawiałeś jako błędy młodości, ale byłych towarzyszy wspominałeś z łezką w oku - na wypadek, gdyby znów mieli powrócić do władzy. Twoje spotkania z Dawidem na forum publicznym stanowiły w związku z tym nie lada gratkę dla dziennikarzy. Pamiętam szczególnie jeden wywiad, którego udzieliłeś w hotelu Ritza: przeszedłeś wówczas sam siebie w roli artysty - kosmopolity. Siedziałeś blisko Dawida, po ojcowsku obejmując go ramieniem, jakby dla zapewnienia, że fotoreporter nie skradnie jego młodej duszy. Anektowałeś większość pytań, które zadawał gorliwy francuski dziennikarz, przechwytując nawet znaczną część tych, które adresowane były wprost do Dawida, jakbyś się bał, że młodego wirtuoza zbytnio wyczerpie ubieranie w słowa obserwacji i poglądów. Na pytanie o popularność nagrań muzyki klasycznej odpowiedziałeś apelem o reformę przepisów emigracyjnych dla Żydów w Związku Radzieckim; temat Chanata streściłeś w formie dramatycznego wezwania do wszystkich ludzi myślących o solidarności z matkami ofiar terroru w Ameryce Łacińskiej. Gdy dziennikarz zagadnął Cię o kwestie dyrygowania i interpretacji VII symfonii Beethovena, odpowiedziałeś filipiką potępiającą rasizm i dyskryminację płci we wszystkich jej przejawach, wspominając na marginesie o wydarzeniach na Węgrzech w roku 1956. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że udzielasz samych słusznych odpowiedzi. Dziennikarz wszystko notował i cały czas aprobująco kiwał głową. Nie rozmawialiśmy ani o Beethovenie, ani o Chanacie, ani o Tobie, ani o Dawidzie - prowadziliśmy dyskusję artystów o prawach ludów uciśnionych do wolności i o obowiązku solidarności, jaki jest im winna garstka uprzywilejowanych tego świata. Nie zliczę, ile razy padła w tym kontekście nazwa Republiki Południowej Afryki. Dla mnie cały ten spektakl był rewelacją niezwykłej wprost piękności. Kiedy już poszedłeś spać, nieźle się z niego uśmialiśmy razem z Dawidem. Artysta, bez względu na naciski, jakim podlega, jest wyłącznym panem własnego losu. Wierzę w to głęboko. Artysta wie, że na każdym rozstaju dróg musi dokonać nowego wyboru, wyboru, który go przybliży do - lub oddali od - firmamentu, ku któremu wszyscy zdążamy. Rany boskie! Los? Firmament? MY? Dawid stanął oto na rozstajach, kto wie, czy nie najważniejszych w całym życiu. Mimo iż nie istniejąca już dziś wytwórnia Profundo Records okpiła sprawę dystrybucji, "Spirala śmierci" w nagraniu Dawida zrobiła furorę... ... liczba sprzedanych egzemplarzy płyty: 2850... ... recenzenci, na ogół wstrzemięźliwi w pochwałach pod adresem nowicjuszy, powitali Dawida (Z paroma wyjątkami) jak krewnego, o którym od dawna myślano, że nie żyje... ".. Dojrzała interpretacja młodego pianisty Debrizziego niemal (podkreślmy: niemal) rekompensuje ohydę utworu Chanata... ... o żadnym młodym muzyku na świecie nie mówiono tak głośno, jak o Dawidzie... ... przynajmniej przez parę godzin pewnego poranka w Londynie... . Zarobił znaczną sumę... na czynsz za trzy miesiące... ... a prywatnie, po cichu, jak to Dawid, delektował się owocami pierwszego, w pełni zasłużonego, międzynarodowego sukcesu. W ten pruderyjny sposób określasz relacje między Dawidem a niektórymi jego wielbicielkami. Ponieważ Dawid rzadko bywał w mieście, poznawał te panienki przeze mnie - stąd zapewne w Twoim "Rozdziale dziewiątym" występuję w roli alfonsa. Im bliższy był dzień dojrzałego debiutu Dawida Debrizziego, tym wyraźniej czuło się w atmosferze elektryzujące napięcie. Jasne: nie mogłeś odmówić sobie przyjemności napisania czegoś takiego. W rzeczywistości napięcie elektryzowało tylko Dawida, i to tylko kiedy ćwiczył na fortepianie. Szkoda, żeś się nie pokusił (może właśnie w tym miejscu) o opis przeżyć osoby, która siedzi tuż obok grającego Dawida, w bezpośredniej bliskości rozśpiewanego pod jego palcami instrumentu. Tych emocji nie odda żadne nagranie; nawet koncert na żywo nie pozwala tak blisko obcować z wirtuozerią. Dawid od początku, od szóstego roku życia, zachwycał opanowaniem i swobodą. Na lekcji zawsze dużo mówił, śmiał się i "opowiadał muzykę". Miał bogatą wiedzę muzyczną i chętnie krytykował mistrzów - których równie chętnie grywał. Wściekał się na siebie o najdrobniejszą pomyłkę: klął wówczas w którymś ze znanych sobie języków i, aby się ukarać, wracał do miejsca potknięcia i powtarzał całą frazę równo dwadzieścia razy, żeby to miało być nie wiem jak nudne. Ćwiczył na ogół cztery godziny dziennie, bez przerwy. Przez blisko dwadzieścia wspólnych lat zdołałem zaszczepić w nim niezłomny etos pracy: Dawid nie zadowalał się powtarzaniem; z każdym kolejnym uderzeniem klawisza oczekiwał postępu - i nie czekał, aż postęp przyJdzie cudem sam z siebie; wiedział, że płaci się zań ciężkim potem i cierpieniem. Nawet pianista o tak skromnych jak twoje umiejętnościach zna nieodłączne od procesu doskonalenia się uczucie frustracji. Dawid zmagał się z tym uczuciem na niewyobrażalnym dla zwykłego śmiertelnika szczeblu maestrii interpretacyjnej i technicznej. Podejdź do pianina, Geoffreyu. Unieś dłonie nad klawiaturą. A teraz zagraj akord C - dur rozłożony na pasaż. A kuku! Poznajesz 1 preludium Bacha? Nie przerywaj sobie, graj dalej. Możesz zagrać jeszcze I fugę, jeżeli chcesz. Przyjemnie, co? No, jak poszło? A teraz coś innego. Wyobraź sobie, że grasz całe opus 48, od początku do końca, bezbłędnie, z pamięci, w natchnieniu - no, po prostu zadziwiasz słuchaczy. Lekka przesada? Zgadzam się. Idźmy dalej: wyobraź sobie, że dokonujesz opisanego wyczynu pod przymusem. To zaledwie pobieżny szkic wyników naszej wspólnej pracy dydaktycznej nad Dawidem Debrizzim. Uważam, że banalny zwrot "elektryzujące napięcie" nie daje twoim czytelnikom wyobrażenia o fenomenalnych zdolnościach i osiągnięciach Dawida. To samo zastrzeżenie zgłaszam do sposobu, w jaki potraktowałeś wątek życia miłosnego dorosłego już Dawida Debrizziego. Wiem dobrze, że za niepełną uważa się biografię, która unika dogłębnej analizy orientacji seksualnej podmiotu, jego erotycznych upodobań, obsesji, sukcesów i upokorzeń. Większość autorów w pogoni za sensacją kładzie nieporównanie większy nacisk na inicjację seksualną, dewiacje i eksperymenty, niż na długotrwałe związki, również małżeńskie. W ten sposób mocno rozdęte detale autorskiej psychoanalizy bohatera trafiają na ołtarz historii. Gdy w grę wchodzą postacie z dawnych epok (tu natychmiast nasuwa się przykład Brahmsa; według Ciebie, Brahms sypiał z Klarą, bo go do tego "zmuszała"), dokumentacja jest najczęściej tak skromna, że do każdego strzępu informacji przywiązuje się niebywałe znaczenie. Dlatego Napoleona -na podstawie licznych doniesień z drugiej ręki - pomawia się od stuleci o obsesyjną skłonność do nieczystości i odrażających zapachów. Czy naprawdę nikt nie pomyślał, że kiedy Napoleon wracał z długiej kampanii, brudny jak świnia, odsuwał się od Józefiny przez delikatność? Sławny człowiek, jeżeli chce zasłużyć na biografię, musi być zboczeńcem. Stąd seria logicznych wniosków: 1. Wszyscy jesteśmy zboczeńcami; 2. Ludzie obdarzeni talentem artystycznym i cechami przywódczymi automatycznie popadają w zboczenia; 3. Aby zdobyć talent i cechy przywódcze, wystarczy stać się zboczeńcem; 4. Wszyscy biografowie nadużywają freudowskiego bełkotu. Po lekturze Twojego "Rozdziału dziewiątego" każdy będzie pewien, że Dawid uprawia jakąś odmianę "dewiacji ". Przed nazwaniem jej po imieniu powstrzymały Cię, sądzę, względy prawne - ale to nawet lepiej: seks jest przecież tym bardziej intrygujący, im bardziej powierzymy go wyobraźni. Na jednej tylko stronie twojej książki znajdujemy taką oto dawkę słownego jadu: "skłonny jestem przypuszczać", "załóżmy", "bywał niejednokrotnie pomawiany o", "nie można wykluczyć, że", "mogło w wielu przypadkach prowadzić do", "pewne dowody mogłyby wskazywać na", a także: "specjaliści są zgodni co do". Myślę, że nikt poza mną, bezpośrednim świadkiem, nie pojmie, co właściwie sugerujesz na temat życia erotycznego Dawida. Większość Twoich czytelników wyciągnie z lektury wnioski tyleż pochopne, co mylne. Recenzenci snują zawiłe dywagacje dając do zrozumienia, że prawo prasowe zabrania im sięgać głębiej. Tak się składa, że wiem, na jak cienkiej kanwie dowodowej osnułeś kiczowaty arras o burzliwym a występnym życiu seksualnym Dawida. *** W Paryżu zanosiło się na gorącą noc. Dawid i ja spodziewaliśmy się twojej wizyty i, ewentualnie, wspólnej kolacji. Wyszliśmy ode mnie głodni i nie w humorach, po ciężkim popołudniu, spędzonym na sporach o Brahmsa. Posprzeczaliśmy się. Mrużąc oczy w przedwieczornym słońcu i pokasłując od spalin, prostowaliśmy zasiedziałe kończyny, zerkając koso jeden na drugiego, aby sprawdzić, jak blisko do pojednania. - Kawał drania z ciebie. Dawid nie umiał wypowiadać inwektyw bez uśmiechu. - Chciałem ci pomóc. Żeby grać Brahmsa jak należy, trzeba się poczuć z lekka... z lekka upokorzonym. Grałeś zbyt hardo, jakbyś się pysznił. Nie tak widzę Brahmsa. - To piękny utwór. Co mnie obchodzi psychika Brahmsa? Dość, że jego muzyka pięknie brzmi. Będę się pysznił, kiedy zechcę. - Proszę uprzejmie. Sparodiowałem minę, z jaką Dawid grał kulminacyjny fragment pierwszej części koncertu: minę samca - mówiąc brutalnie - który przeżywa orgazm z cudzą żoną przy dźwiękach Pucciniego, nastawionego na cały regulator. Dawid dał mi kuksańca w ramię. - Zwariowałeś. Ja wcale tak nie gram. - Następnym razem spójrz do lustra. - Lepiej się napijmy, zanim dam ci w zęby. Mam chęć na partyjkę szachów przed spotkaniem z Geoffreyem. Cokolwiek powiemy o Dawidzie, pustelnikiem nie był. Co najmniej dwa razy w tygodniu odwiedzał ze mną "Ojca i syna", gdzie chętnie wdawał się w pogaduszki z moimi przyjaciółmi. Tamtego wieczoru siedzieliśmy w koszulach z krótkim rękawem nad partią szachów, sącząc piwo i paląc papierosy - innymi słowy: korzystając z około jednej trzeciej wszystkich radości, jakie życie ma mężczyźnie do zaoferowania. Graliśmy zajadle, w milczeniu, któremu winna była zapewne popołudniowa sprzeczka na lekcji. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, już w szesnastym ruchu zepchnąłem czarne Dawida w rozpaczliwą, zwartą defensywę. Nieczęsto trafiała mi się taka gratka. Postanowiłem zadać Dawidowi sromotną klęskę. Walczył dzielnie i podstępnie, zagryzając z przejęcia dolną wargę; próbował zachwiać moją pewność zwycięstwa ofiarą mało znaczącego skoczka, a gdy to nie pomogło - wysłał piona na samobójczy rajd stroną królowej. Ściągnął tam moją obronę, zbił co mógł i poddał się dopiero widząc, że nie ma szans na remis wobec mojej przewagi trzech pionów. Zdziwiłem się widząc, że jest autentycznie zły. Bóg świadkiem, ile partii z nim przegrałem, a nigdy nie czyniłem niesportowych gestów. Zirytowało mnie jego spojrzenie spode łba i lekceważące machnięcie ręką, jakby podważał uczciwość mojego zwycięstwa. Oszustwo - nie muszę Ci chyba tego przypominać - jest w szachach rzeczą niemożliwą. - Kawał drania, słowo daję - powiedział Dawid, po raz drugi tego dnia. Tym razem bez uśmiechu. - Owszem - przyznałem butnie. - Zmiażdżyłem cię. Nie miałem litości. Bolało, co? - Mimo słusznej dumy z wygranej, przecież żartowałem, chcąc rozproszyć infantylne dąsy Dawida. - Odkąd przesunąłem wieżę na D -5, nie miałeś szans. Chcesz odtworzyć końcówkę, żeby się przekonać? Dawid uniósł rękę i dosłownie w ostatniej chwili pohamował się przed strąceniem reszty pionów z planszy na ziemię. - Daj spokój, Dawidzie. Napijmy się lepiej. Dawid oniemiał ze złości. Nie mógł na mnie patrzeć. Siedzieliśmy w ogródku "Ojca i syna". Panował upał. Hałas i smród ulicy w godzinie szczytu na pewno pogłębiały rozdrażnienie Dawida. Plamy potu wystąpiły mu na koszulę. Piorunował wzrokiem szachownicę. Siedział tak dłuższą chwilę, zgrzytając zębami i trąc dłońmi o nogawki spodni. - Czy chodzi ci o Brahmsa? - odezwałem się wreszcie. -No, powiedz. Nie wierzę, żeby przegrana w szachy tak cię rozwścieczyła, nawet gdybym wygrał w jeszcze lepszym stylu. - Pffffy - wypuścił powietrze Dawid. - Rozumiem. Takiego milczącego Dawida nie znałem. Umiał wszak (dzięki mnie, w znacznej mierze) argumentować na swoją obronę. Posiadł też cenne poczucie wyższości i umiejętność odsuwania na bok drobnych niepowodzeń. Znał swoją wartość, a zarazem żywił należny szacunek dla cudzych ułomności. Najlepszy dowód, że przeżył dzieciństwo pełne sukcesów szkolnych i muzycznych, nie zrażając sobie rówieśników, ale i nie czyniąc z siebie ofiary. Niemy gniew był tak bardzo nie w jego stylu, że dowcipkowałem dalej: - Chcesz się odegrać? Dam ci fory; cofnę konia. Nawet na mnie nie spojrzał. Dał znak kelnerowi i zamówił kieliszek wina - tylko dla siebie. Musiałem złożyć oddzielne zamówienie. Ale nie przestawałem droczyć się z Dawidem, pewien, że złość mu w końcu minie. Słońce zaszło, lecz miasto nadal więził lepki upał. Spytałem Dawida, czy nie ma ochoty na jakiś ekstra obiad dla polepszenia humoru, i opisałem w szczegółach (dla mnie bardzo smakowitych) menu na upał, które byłbym gotów zrealizować. Miałem ambicję wyleczyć Dawida ze złego humoru, samemu nie tracąc cierpliwości. A poza tym chciałem go jeszcze raz ograć w szachy. W końcu Dawid pokazał twarz, ale bez spodziewanej przyjaźni i skruchy: zmierzył mnie snajperskim spojrzeniem przez szparki powiek i wykrzywił się pogardliwie. - Możesz znowu wziąć białe - wycedził przez zęby. Szachista w złym humorze bywa najczęściej nieuważny. Widząc stan Dawida, nie wątpiłem, że zmiażdżę go ponownie, i to bez konieczności brania jeńców. Pospiesznie rozstawiliśmy szachy. Powtórzyłem otwarcie, które tak ładnie zaowocowało poprzednim razem. Dawid też powtarzał ruchy, aż doszliśmy do punktu, który wówczas przesądził o jego klęsce. Przypomniał mi się Igor Malechiewicz w Salle Thierry: jak pomylił się w końcowej frazie "Appassionaty" i zaczął od początku. "Pardon, zacznę jeszcze raz" - powiedział wówczas Igor. Podobnie jak Igor sycił napięcie widowni w miarę zbliżania się po własnych śladach do kłopotliwego miejsca, tak i Dawid zdawał się odtwarzać ruchy mechanicznie, nerwowo paląc papierosa w oczekiwaniu na szansę odwrócenia widma klęski. Zdecydował się na zmianę w piętnastym ruchu. Tak jak Igor w drugim podejściu, w którym gładko pokonał finał sonaty, tak i Dawid miał teraz z góry obmyśloną strategię. Nie spieszył się z kolejnym ruchem. Specyfika rozgrywki nie zainteresuje takiego laika jak Ty, nawet jeśli zna ogólne zasady, powiem więc krótko: nigdy nie myślałem tak intensywnie jak w ciągu następnych pięciu ruchów. W szóstym Dawid brutalnie przyszpilił mojego skoczka, stojącego pewnie na pozycji środkowej. Poznałem sens słów "widmo nieuchronnej klęski". Widząc, że los mój przesądzony, wykonałem serię ruchów odraczających finał - tylko dla nabrania animuszu do uśmiechu i uścisku ręki zwycięskiego przeciwnika. Dawid przez całą grę nie oderwał oczu od szachownicy. Chwilami zdawało mi się, że wydaje groźne pomruki, jak dziki zwierz szarpiący na strzępy ciało upolowanej ofiary. Godne przyjęcie porażki nie wypadło tak dobrze, jak planowałem. Z najserdeczniejszym uśmiechem, na jaki stać pokonanego szachistę, wyciągnąłem dłoń ponad stołem. Dawid nawet nie spojrzał. - Poddajesz się? - burknął gniewnie. - Oczywiście, Dawidzie. - Lewą ręką położyłem skoczka na polu. Rzadko stosowaliśmy ten symboliczny gest. - Gratuluję rozwinięcia. Genialne. Nie podnosząc oczu, Dawid odsunął się od stołu, zdjął marynarkę z oparcia krzesła, przerzucił ją sobie przez ramię - i odszedł. Zostawił mnie z ręką zawieszoną nad szachownicą. Przeżyłem wiele podobnych scen z kobietami, ale nigdy z mężczyzną, a już na pewno nie z Dawidem. W pierwszej chwili bardziej się zdziwiłem niż zmartwiłem. Uznałem, że Dawid musi "rozchodzić" złość w samotności. Patrzyłem za nim, gdy oddalał się pospiesznie, klucząc pod prąd w tłumie spacerowiczów. Brzegiem marynarki trącił w ramię młodego mężczyznę. Nawet od tyłu zgadywałem jego zaciętą minę. Nadal nie wierzyłem, że tak drobne nieporozumienie może zaważyć na naszej przyjaźni. Postanowiłem dogonić Dawida: miałem nadzieję, że perspektywa miłej kolacyjki [nawet z twoim udziałem) jest jeszcze do uratowania. Pieniądze za wino zostawiłem na stole, pod kieliszkiem. Szachy były własnością lokalu. Mnąc w ręku marynarkę, ruszyłem tłocznym, nagrzanym bulwarem w kierunku, gdzie zniknął Dawid. Rozglądałem się pilnie, wiedząc, że trudno go przegapić. Wyciągałem szyję ponad głowy wyjątkowo licznej i zwartej rzeszy turystów, ale Dawida nie dostrzegłem. Puściłem się przed siebie lekkim truchtem. Nienawykły do gimnastyki, dostałem wkrótce zadyszki i oblał mnie pot niegodny dżentelmena. Modliłem się w duchu, żeby nikt ze znajomych nie spotkał mnie w tym stanie. Nie zwalniając tempa, posuwałem się dalej, aż wreszcie ujrzałem Dawida, zmierzającego ku Sekwanie. Podbiegłem jeszcze kawałek, do latarni, o którą się oparłem, by zaczerpnąć tchu. klnąc na niedostatek sprawności fizycznej, klepałem się po kieszeniach, aż znalazłem papierosy. Zapaliłem i ruszyłem dalej. Myślałem, że Dawid idzie do swojej aktualnej dziewczyny, by przed nią wyładować złość, poskarżyć się na mnie, na szachy i na Brahmsa. Znalazł sobie w końcu dziewczynę w środowisku muzycznym - młodą, zdolną oboistkę imieniem Anna. Szczerze podziwiałem jego odwagę: związać się z oboistką? Oboiści słyną z paskudnego temperamentu i małostkowości, a poza tym tak komicznie prezentują się podczas gry, gdy z całych sił wydymają policzki i zasysają wargi na ustniku, żeby wydobyć z instrumentu mizerne, nosowe beknięcie. Anna, na całe szczęście, nadrabiała te wady urodą, dobrym wychowaniem i tym, że nigdy nie kazała Dawidowi oglądać się w czasie gry. Dla niego mogła równie dobrze być wiolonczelistką, W myśl najlepszych szpiegowskich zasad cały czas zachowując dystans dwóch budynków, sunąłem wzdłuż muru i tylko od czasu do czasu wyglądałem zza drzewa, czy droga wolna. Spodziewałem się, że Dawid przekroczy rzekę przez Pont Neuf - on tymczasem skręcił w małą boczną uliczkę w pobliżu placu St Michel i usiadł w marnym świetle ulicznej kawiarenki. Śledziłem go spoza furgonetki, zaparkowanej na prawo od kafejki. Nie mógł mnie widzieć. Mizerny kelner przykuśtykał do stolika i, nie patrząc na Dawida, przyjął zamówienie. Dawid zarzucił marynarkę na oparcie krzesła i wyprostował plecy, ale zaraz skulił się na nowo i ukrył twarz w spoconych dłoniach. Trwał w tej pozie rozpaczy aż, po dłuższej chwili, kelner, który natychmiast się oddalił, postawił przed nim szklankę płynu o wyglądzie wody z kranu. Dawid podniósł błędny wzrok, chwycił szklankę i opróżnił ją do dna. Odstawił naczynie na stół, po czym, ruchem powolnym i celowym, którego nigdy nie zapomnę, wyprężył prawe ramię i palcem wskazującym wycelował wprost między moje oczy. Sparaliżował mnie tym nieoczekiwanym gestem. Zawahałem się: podejść do niego, czy wiać? Tak długo siedział z uniesioną ręką, aż kelner wyszedł z lokalu, zaciekawiony widokiem pijącego wodę wariata. Chcąc oszczędzić Dawidowi żenującej sceny wyrzucania z kawiarni, chrząknąłem i wyszedłem z kryjówki. Dawid opuścił rękę (dobry znak), zerwał się z miejsca i odmaszerował (zły znak). Wcisnąłem kelnerowi w garść dziesięć franków i pospieszyłem za Dawidem. Gorąco pragnąłem jednego: aby ta groteskowa ciuciubabka nie przemieniła się w pościg ulicami miasta. Z bieganiem skończyłem bowiem, jeśli mnie pamięć nie myli, około trzynastego roku życia: wówczas to, w roku 1955, starszy brat mojej ślicznej petite amie zdybał nas na przytulankach, na trawniku za ich ogromną willą w Wersalu, i postanowił wyegzekwować wobec mnie tradycyjne prawo obrońcy czci niewieściej. To, że mnie nie złapał, zawdzięczałem nie tyle własnej sprawności lekkoatletycznej, co nie do końca wyleczonej po złamaniu lewej nodze brata bogdanki. Ale uszedłem o włos i przysiągłem sobie, że już nigdy nie dam się skłonić do wyścigów - chyba że w grę wchodziłby honor damy. Zdawało mi się, że Dawid utyka. Nie bacząc na ruch pojazdów, przecinał jezdnie wąskich ulic, obijał się o parkujące samochody, potykał o krawężniki. Głowiłem się, co mogło aż tak wzburzyć zrównoważonego z natury młodzieńca -bo przecież nie Brahms, a tym bardziej przegrana w szachy. Nasza popołudniowa sesja przy fortepianie, jakkolwiek burzliwa, nie osiągnęła temperatury usprawiedliwiającej aż tak gwałtowną reakcję. Bliższą analizę sytuacji utrudniała mi zadyszka. Dawid najwyraźniej nie chciał mi uciec. Zaczął się oddalać od rzeki w stronę mojej dzielnicy. Ludzie schodzili mu z drogi, nieświadomi, że ten z wyglądu niebezpieczny degenerat to Dawid Debrizzi, laureat konkursu Gastona - Roberta, nadzieja francuskiej pianistyki, wskrzesiciel innego wielkiego Francuza - Chanata. Przechodnie brali go - co zrozumiałe - za typowego pijaczka, który plącze się pod nogami porządnym ludziom. Znaleźliśmy się o dwie przecznice od mego domu, rozdzieleni dystansem dwóch kamienic. Dawid przystanął znienacka. Jednym ramieniem oparł się o mur i zwiesił głowę. Nabrałem nadziei, że złość mu przeszła. Zbliżyłem się ostrożnie, czekając aż sam się odwróci, wyszczerzony od ucha do ucha, i wybuchnie śmiechem. Byłby to ładny finał. Gdy znalazłem się w zasięgu jego słuchu, przystanąłem, z pełnym nadziei, cichym zawołaniem: - Dawidzie? Serce mi omal nie pękło. Dawid, twarzą do ściany, ściskał pięściami skronie i dygotał spazmatycznie, jakby płakał, i rzeczywiście płakał. Znów przypomniały mi się (nie bez żalu i wyrzutu sumienia) dawne sceny z kobietami. Podszedłem bliżej i oparłem się plecami o ścianę - trochę na pokaz, że niby taki jestem nonszalancki, ale głównie dla zaczerpnięcia tchu. Po odgłosach poznałem, że Dawid jest na tym etapie płaczu (jeśli, naturalnie, płacz męski stosuje się do tych samych reguł, co kobiecy), na którym wszelka próba interwencji wywołać może tylko skutek odwrotny do zamierzonego. Musiał się dobrze wypłakać, tak jak przy grypie trzeba dobrze wypocić gorączkę. Paliłem papierosa i grzecznie kłaniałem się przechodniom. Szloch Dawida przechodził z wolna w fazę werbalną. - Merde... - Tym słowem Dawid zwykł wyrażać żal i wstyd. - Merde... - Wszystko w porządku, Dawidzie - zapewniłem go, chociaż "wszystko" było zgoła inaczej. - Wszystko dobrze. Nie odrywając pleców od muru, pewnym gestem oparłem dłoń na ramieniu Dawida. Strząsnął ją jednym ruchem -spodziewałem się tego. Ruch ten oznaczał: jeszcze nie. Kolejne parę minut spędziłem na zastanawianiu się, dlaczego i mnie chce się płakać. Dawid zadrżał i westchnął. Postanowiłem ponowić próbę pocieszenia go. - Lepiej? - spytałem. - Idź stąd. - Rozumiem. - Wynoś się. - Jak chcesz, mogę iść. - Zawiesiłem kapitulancką deklarację na małej pauzie. - Słuchaj, a może wpadniesz do mnie? Posiedzimy, pogadamy; może ci to dobrze zrobi? - Nie chce mi się... gadać. - No to posłuchamy muzyki. Mam parę rzeczy, które chciałbym ci... - Żadnej muzyki. Rozbeczał się na nowo, dosyć głośno. - No, coś ty! - zbeształem go. - Dajże spokój. Już naprawdę nie mogłem tego znieść. Większość rodziców przeżywa takie sceny z dziećmi, ale tylko do czasu, aż dzieci dorosną i wyniosą się z domu. Najgorsze spada na nauczycieli muzyki. - No, no... - spróbowałem raz jeszcze. Otoczyłem Dawida ramieniem. Zwróceni twarzami do ściany, musieliśmy wyglądać jak para skazańców tuż przed egzekucją. Jak na zamówienie, w murze, na wysokości naszych piersi, widniała tablica pamięci: "Ici est tombe.... Dawid otrząsnął się, ale już bez przekonania. Mocniejszy uścisk mojej ręki rozluźnił go jak dotyk masażysty. Jeszcze parę kojących słów - i przestał płakać. Z ciężkim westchnieniem odwrócił twarz od ściany, oparł się dla odmiany plecami i otarł dłońmi oczy i policzki. - Co się stało, Dawidzie? Powiedz, o co chodzi? Podałem mu zapalonego papierosa. Na pewno - myślałem - coś nie wyszło z Anną. Oboiści potrafią zaleźć za skórę jak nikt. - Te szachy - burknął Dawid. - Boże święty. - Zagrałeś fantastycznie. - Pffffy. - Daj spokój, żartuję. Coś nie tak z Anną? Powiedz. Dawid spojrzał mi w oczy, pierwszy raz od długiego czasu. - Z Anną? Co może być nie tak z Anną? - Myślałem... Nieważne. - Masz coś przeciwko Annie? Nie lubisz jej, co? - Widziałem ją wszystkiego dwa, trzy razy. a - Ona wie, że jej nie cierpisz. - Nie cierpię jej? Ja? Anna jest fantastyczna. Co innego obój... - Przećwiczyłem palcówkę w powietrzu. - Nie jest to mój ukochany instrument. - Jesteś niesprawiedliwy. - To mądrość wieku, Dawidzie. Doświadczenie. Ja cię tylko ostrzegam. Oboiści nie sprawdzają się jako towarzysze życia. - Nie zamierzam żenić się z Anną. - To mnie pociesza. Dawid cisnął niedopałek do rynsztoka i założył ręce. Parę kosmyków włosów przylgnęło mu do wilgotnego policzka. Gdyby Dawid był kobietą, odgarnąłbym je delikatnym ruchem. Staliśmy ramię w ramię, wsparci o mur. Ulica była już prawie ciemna, ale niebo zachowało krzepiącą bladość letniego wieczoru. Dawid zrobił głośny wydech i zadrżał. - Przepraszam za tę scenę - powiedział. - Naprawdę przepraszam. - Głupstwo. - Nie, nie; to ja jestem głupi. Brrry... - Włóż marynarkę. - Dawid usłuchał. - Dobrze się czujesz? Nie masz dreszczy? - Nie, doskonale. Jestem ci chyba winien wyjaśnienie. - Tylko jeżeli chcesz. - Trudno to nazwać. - Dawid głęboko zaczerpnął powietrza, wyraźnie szykując się do dłuższej wypowiedzi. - Czy zrozumiesz mnie, kiedy powiem, że jestem zarazem znudzony i przerażony? - Owszem. Tak się czuje każdy żołnierz. Nic osobliwego. - A co ty możesz wiedzieć o wojsku? - Nic; próbuję ci pomóc. A więc, nuda i strach? Dawid wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł nos. - No właśnie - potwierdził. - Niech zgadnę przyczynę. Grasz na fortepianie od dwudziestu lat. - Zgadza się. - I nie widzisz żadnych namacalnych owoców swojej pracy. - Zgadza się. - Oprócz tego, że umiesz grać. - Zgadza się. - Wkrótce masz dać cykl koncertów i to cię przeraża. - Zgadza się. - Powrócił stary upiór Brahmsa. - Tak. - Chcesz wypaść jak najlepiej, a z drugiej strony nie rozumiesz, czemu ci na tym zależy. - Tak. - Krótko mówiąc: chciałbyś to mieć za sobą i z głowy. - Właśnie tak. Nie chcę już dłużej gadać. Chcę grać. Chcę się wreszcie dowiedzieć, czy jestem coś wart. - Czy to mniej więcej oddaje twój stan ducha? - Mniej więcej. - Więc co jeszcze? Dawid mocno wciągnął powietrze nosem i spojrzał w niebo. Szukał słów. Ja tymczasem studiowałem jego profil i myślałem: to jest twarz, która się nie starzeje. - Nie mogę powiedzieć. - Możesz, możesz. - Dobrze, Pierre, powiem ci. Miałem za dużo czasu na myślenie. Do spółki prze-intelektualizowaliśmy cały interes. - Masz na myśli muzykę? - Również. W ogóle całe... moje życie. - Myślenie nie jest takie złe. - Nawet nie wiesz, jak złe. - Bo? - Bo miałem czas wszystkiemu się dokładnie przyjrzeć; stąd nuda. - A strach? - Strach bierze się stąd, że bardzo nie chcę skończyć tak jak ty. *** Jednym z przeżyć, które ukształtowały życie Chanata, była śmierć jego siostrzyczki Jadwigi. Myślę, że mała zmarła na białaczkę. Chanat miał wówczas zaledwie szesnaście lat, ale już zdradzał symptomy kompleksu odpowiedzialności za całe zło świata. Czuł się winny śmierci Jadwigi; uważał, że ją zabił przesadną miłością. Do końca życia nosił na szyi medalion z kosmykiem włosów siostrzyczki. Związał się uczuciowo z jedną tylko kobietą - swoją późniejszą żoną. Była bardzo podobna do zmarłej i też nosiła imię Jadwiga. Chanat całą karierę dedykował pamięci siostry. Przenosząc się do Paryża, w roku 1833, był dwudziestotrzyletnim wirtuozem w służbie wielkiej, romantycznej misji. Marzył o poznaniu Mendelssohna. Chciał z nim porozmawiać o siostrach. Aby zostać zauważonym w stolicy, zgłosił się do słynnego salonu Liszta. "Nigdy jeszcze - pisał Mendelssohn do Chopina - nie spotkałem człowieka tak odrażającego. Kiedy wreszcie udało mi się wyprosić Chanata z mieszkania... wymówiłem się niedyspozycją... jeszcze przez długi czas czułem woń jego obecności na własnym ubraniu". Chanat nie przyjął się w paryskim towarzystwie. Mendelssohn nazwał go "odrażającym", Liszt twierdził, że "czegoś mu nie dostaje", a Chopin w liście do domu przyznał się wprost do "mimowolnej nienawiści" wobec nowo przybyłego. Reszta czarodziejskiego kręgu wirtuozów uknuła spisek, mający na celu utrudnienie Chanatowi zdobycia uczniów, skutkiem czego miał popaść w nędzę i opuścić Paryż. Niestety, nie mieli wpływu na poziom jego gry. Najpiękniejszym dniem w życiu Chanata był dzień recitalu w galerii monsieur Pantina, z poparcia samego Valery'ego Gorrianquoitre'a. Kiedy publiczność już się gromadziła, a Chanat czekał cierpliwie przy fortepianie, między gośćmi podniósł się szmer. Chanat spojrzał znad klawiatury: panie szeptały z wielkim ożywieniem, a panowie mieli zagadkowe miny. Okazało się, że na widowni zasiedli, nieudolnie przebrani, Liszt, Chopin, Thalberg i jeszcze dwie czy trzy ówczesne gwiazdy pierwszej wielkości. Wszyscy, nie umawiając się wcale, powkładali dziwaczne kapelusze, poprzypinali sztuczne brody i rozmaite inne rekwizyty prymitywnego kamuflażu. To ci musiał być widok: grupa największych muzyków historii, stwierdzając, że została rozpoznana, rzuca się do wyjścia, znajduje je zamkniętym, więc wraca na salę, usiłując ratować resztki godności. Płonąc ze wstydu, słuchają recitalu Chanata. W zachowanych dziennikach, pisanych modnym wówczas, egzaltowanym stylem, wszyscy -z wyjątkiem Liszta - przyznają się do zauroczenia grą Chanata. Liszt poprzestał na stwierdzeniu, że Chanat gra "niepokojąco". Na forum publicznym królowie muzycznych salonów wychwalali wirtuozerię Chanata pod niebiosa. Nie mieli wyjścia. Oprócz nich nowicjusza słyszało mnóstwo ludzi. Brzmienie i technika gry Chanata z pozoru przypominały Chopina, ale tam, gdzie u Chopina wyczuwało się swoistą nieśmiałość, Chanat grzmiał z godną Liszta mocą Sturm und Drang. Chanat pławił się w podziwie kolegów przez trzy lata. Salony stały przed nim otworem. Uczniowie walili drzwiami i oknami. Chanat odłożył dość pieniędzy, aby wysłać do domu sumę potrzebną na wystawienie na grobie siostry niegustownego pomnika, który stoi do dziś. Jeżeli w ogóle o człowieku typu Chanata można mówić, że był szczęśliwy, to przez te trzy lata Chanat był szczęśliwy. Poznał i poślubił imienniczkę siostry. Koncertował w gronie najlepszych. Jego kompozycje budziły należyty szok i oburzenie. Sukcesy te musiały uderzyć Chanatowi do głowy. Zachowany szkic z tamtego okresu przedstawia wirtuoza usadowionego w ciężkim, drewnianym fotelu, z jedną pulchną nogą założoną na drugą, z pyzatą twarzą rozpromienioną uśmiechem, z jaśniejącym zaczątkiem łysiny. Dłonie artysty, złożone na podołku, zostały przez grafika lekko zamazane - widocznie Chanat, zniecierpliwiony długim pozowaniem, kręcił młynka palcami. W roku 1836 dotknęło go pierwsze z serii niepowodzeń, wiodących aż do żałosnego końca nieszczęsnego pechowca. Chanat dał się przyłapać w objęciach uczennicy, którą pieszczotliwie nazywał "Celestynką". Celestynka - wbrew niewinnemu zdrobnieniu - była pokaźną wdową w średnim wieku. Skandal rozniósł się szeroko, działo się to bowiem w epoce wielkiej hipokryzji. Zhańbiona małżonka Chanata wzięła za rączkę syna Emila i zaciągnęła go do swojej mamusi. Chanat boleśnie odczuwał bojkot ze strony otoczenia. Opuszczony przez wszystkie bez wyjątku uczennice, a także większość uczniów, również na koncertach gromadził coraz mniejszą publiczność. Z natury chorowity, nie musiał długo czekać na obowiązkowe dla każdego romantyka pogorszenie zdrowia w obliczu życiowych niepowodzeń. Przez kilka kolejnych miesięcy nie komponował, a może nawet nie siadał do fortepianu. Na pomnik siostry wydał tyle pieniędzy, że nie było go teraz stać na jedzenie. Pocieszał się tylko nadzieją, że koledzy - a zwłaszcza znany kobieciarz Liszt - pospieszą mu z pomocą. Czekając na życzliwy gest z ich strony, odwiedzał regularnie paryskie bulwary, zawsze zadbany, w nienagannym stroju na stosownie wymizerowanej figurze. W kawiarniach i restauracjach ostentacyjnie nie jadał, lecz tylko pijał wodę albo lemoniadę. Z rzadka wysiorbał miskę cienkiego kapuśniaku - i to wszystko. Kiedy okoliczności zmusiły go do oddania apartamentu i sprzedaży fortepianu pleyela, Chanat nabrał pewności, że lada chwila Liszt i reszta ruszą mu na odsiecz. Wyobrażał sobie, że pomoc przyjmie formę szumnego benefisu - koncertu z udziałem największych sław, zakończonego, być może, jego własnym popisem improwizacji - z tych bowiem słynął. Widział to już dokładnie okiem wyobraźni: brylanty i szmaragdy na dekoltach paryskich dam, owacja na stojąco z udziałem samego Liszta, a w głębi sali - Jadwiga i Emil, którzy zjawili się spóźnieni, ale ślą mu uśmiechy dumy i przebaczenia. A w drugim końcu sali, wmieszana w tłum, ta suka Celestyna... Niestety, nic takiego się nie stało. Bractwo wirtuozów zdradziło Chanata. Odwrócili się od niego. Więcej - zdawali się radować jego upadkiem, jakby chcieli powiedzieć: no i dobrze, o jedną parę rąk mniej do zbierania laurów, o jedno słońce mniej na firmamencie sukcesu. Nigdy nie dowiemy się, co naprawdę uczyniło - albo czego nie uczyniło - "bractwo" dla sabotowania Chanata. Niechaj biografowie z twojej szkoły snują własne domysły. Ja, wierny swej metodzie, ufam dziennikom Chanata: skoro Chanat czuł się zdradzony, to zdradzony z całą pewnością był. *** Wspominam o Chanacie, gdyż przypomniały mi go straszne słowa Dawida: "Nie chcę skończyć tak jak ty". Poczułem się zdradzony. Te słowa zabrzmiały tak nagle, tak okrutnie, że doświadczyłem rzadkiego uczucia usuwania się ziemi spod nóg. Nagle zrozumiałem człowieka, który komponuje taki utwór jak "Spirala śmierci. Nigdy nie byłem żonaty wystarczająco długo, by to sprawdzić, lecz wyobrażam sobie, że podobnie czuje się naiwny, kochający mąż, gdy nagle stwierdzi, że żona ma romans - i to nie przelotny romansik, lecz trwałe, wieloletnie, szczęśliwe pożycie, po prostu alternatywne małżeństwo. Zareagowałem, przyznaję, zbyt gwałtownie, ale wielkie uczucia rządzą się swoimi prawami. Dawid śmiało patrzył mi w oczy - jak człowiek, który wreszcie z ulgą wyłożył karty na stół. Jego jasne niebieskie oczy emanowały czystą litością. Ale tego jednego się nie spodziewał: że ja się rozpłaczę. Łez można w takiej chwili oczekiwać od przyjaciela, kochanki, matki, ojca, rodzonego dziecka - ale łzy nie są tym, co młody mężczyzna lubi widzieć w oczach nauczyciela muzyki. Założę się, że nie płakałeś publicznie odkąd wyrosłeś z namiętności do krykieta, więc raczej nie zrozumiesz, że nic tak nie dopinguje do dalszego płaczu jak próba powstrzymania łez. Stałem obok Dawida jak wcielenie nieszczęścia: zasmarkana, oniemiała ruina człowieka. O ile mogłem dostrzec przez bliźniacze gejzery łez, wyraz twarzy Dawida znacznie się zmienił: bezwzględny bunt ustąpił pola nerwowemu zatroskaniu. Dawid nie wierzył własnym oczom: Pierre La Valoise, jego niezłomny belfer i kompan, płacze? - Pierre - odezwał się z odcieniem irytacji, nie bardzo wiedząc, co począć z rękami. - Pierre, proszę cię. Nie chciałem. - Teraz... moja... kolej - wydukałem. To ci był wieczór szalonych emocji Wstrząsany atakami szlochu, przytrzymałem się muru w obawie, że upadnę. Gest ten musiał poruszyć Dawida do głębi; jego własne histerie zbladły przy moich. Nim się zorientowałem, Dawid trzymał mnie mocno pod ramiona i przepraszał. - Przepraszam - mówił, całkiem zasadnie. - Naprawdę bardzo przepraszam. Źle mnie zrozumiałeś. Chciałem tylko powiedzieć, że... Dawid z trudem podtrzymywał mnie w pionie. - Co... chciałeś... powiedzieć? - O Boże, tak się podle czułem. Powiedziałem... jedną z wersji prawdy, rozumiesz? Pogadamy później. Zrobiłem z siebie żałosnego durnia. Beczałem uwieszony Dawida. Co on, biedak, musiał przeżywać! Pewnie czynił sobie wyrzuty, że ja tyle dla niego zrobiłem, a on jednym słowem przekreślił naszą przyjaźń - kto wie, czy nie na zawsze. Jestem, jak Ci wiadomo, Francuzem, a jednak zawstydziłem się. Nie mogłem przestać płakać, jak baba, i nie było to przyjemne doznanie. Przypuszczam, że Dawid wstydził się za mnie nie mniej niż ja sam, lecz w końcu przezwyciężył odrazę i zdobył się na męski uścisk. Nie w Twoim, oczywiście, rozumieniu. Przytulił mnie jak ojciec i jak syn zarazem, a ja natychmiast poczułem się skutecznie pocieszony - właśnie jak ojciec i syn. Nasz dzień miał się ku szczęśliwemu końcowi, naznaczonemu wzajemnym zrozumieniem i wybaczeniem. Zapewne tak też by się skończył, a twój "Rozdział dziewiąty" brzmiałby zgoła inaczej niż brzmi, gęsty od nieprzystojnych aluzji, gdyby nie... - Cześć, chłopaki! - Wyrosłeś jak spod ziemi. - Trochę się spóźniłem, przepraszam. Dawid i ja, spłakani, objęci pod paryskim murem, z trudem wyłowiliśmy z mroku zarys twojej postaci. - Geoffrey! - krzyknęliśmy unisono. - Jak to... miło cię widzieć. Czkając, chrząkając i poprawiając krawaty, wyzwoliliśmy się z wzajemnego uścisku, aby Cię powitać. - No a teraz? - zagadnąłeś ze sztucznym animuszem, jakbyś nie dostrzegł przed chwilą niczego godnego uwagi biografa. - Na kolację chyba za późno, ale można by się napić, tylko gdzie? Rozdzieliłeś nas sobą jak sędzia bokserów na ringu, częstując uśmiechem na zmianę to jednego, to drugiego. Dawida objąłeś za ramię, jakbyś chciał skorzystać chociaż z resztek domniemanego zajścia. - Znam jedno świetne miejsce - powiedziałeś po chwili. -Wpadnijmy tam na chwilę, bo muszę odpocząć. Miałem koszmarną podróż. Omal nie rozbiliśmy się przy lądowaniu na Charles de Gaulle. Wojna się przypomina, co - he, he, he. No, idziemy. Przyczesz włosy, Dawidzie. Ruszyliśmy, Ty pośrodku, z rękami na naszych ramionach (a ponieważ obaj znacznie Cię przerastamy, musiałeś wyglądać jak orangutan). Powiodłeś nas do... "Ojca i syna", przez całą drogę zabawiając monologiem o swoich najnowszych występach we Włoszech. Usiedliśmy przy tym samym stoliku, przy którym w skwarze popołudniowej godziny szczytu rozegrałem z Dawidem dwie partie szachów. Nasza pełna wrażeń runda po lewym brzegu rzeki zakończyła się w punkcie wyjścia. Zamówiłeś szampana, nie szczędząc lordowskich gestów i popisując się fatalnym akcentem. - Mam dobre wieści - oznajmiłeś. - Weselcie się. Obaj marnie wyglądacie, ale zaraz rozchmurzę wasze oblicza. - Czekamy - rzekł Dawid. - Zamieniamy się w słuch. - Poczekajmy na szampana. No, mówcie, co słychać? - Nic - powiedziałem. - No właśnie - dodał Dawid. - Śmiem wątpić - zrobiłeś swoją słynną nadąsaną minę, tylekroć potem utrwalaną na taśmie filmowej. - Pracowaliśmy nad Brahmsem - rzucił Dawid, żeby powiedzieć cokolwiek. - Chyba nieźle mi idzie. Bardzo lubię ten utwór, chociaż miejscami gram go chyba zbyt... hardo. - Doskonale, doskonale. No, jest nasz szampan. Panowie, wznoszę toast! Bez entuzjazmu unieśliśmy kieliszki. - Za Dawida! - rzuciłeś hasło. - Za naszą trójkę! Terminarz ustalony. Zaczynamy w Londynie. Za sześć tygodni od najbliższego wtorku. Wszystkie tryby naoliwione. Ruszamy! Na zdrowie! - Na zdrowie - zawtórowaliśmy ci chórem. - Nareszcie - powiedziałeś. - Nareszcie. - Najwyższy czas. - Najwyższy czas. - Chanat żyje. - Vive Chanat! - Na zdrowie. Wypiliśmy. I jeszcze po kieliszku. Zapadła niezręczna cisza, którą Dawid spróbował wypełnić zapaleniem papierosa i głośną pochwałą nikotyny. - Spodziewałem się żywszej reakcji - skarciłeś nas. - Jestem zawiedziony. Czy te chmurne oblicza mają wyrażać ulgę i wdzięczność? A może... - cmoknąłeś znacząco - może coś przegapiłem? - To wyraz ulgi - zapewnił Cię Dawid. - I wdzięczności - dodałem. - Tak też sądziłem. Przeżycia rozeszły się po kościach. Poszliśmy do domu, w trzech różnych kierunkach. Nigdy wcześniej nie nawiązałeś do owego nocnego incydentu - dopiero teraz, w "Rozdziale dziewiątym". Mam go przed sobą: oto gotowa pożywka dla brukowej prasy, sprytnie udaremniająca proces o zniesławienie. Sir Geoffrey Flynch w swojej popisowej roli intryganta. "Nie ma sztuki bez przesady" - to jeden z Twoich, pożal się Boże, aforyzmów. Osiem lat temu, w zaułku Rue de Rennes, wytropiłeś upragnioną przesadę - i posłużyłeś się nią jak maczugą. Twój Rozdział dziesiąty "Nikogo nie wolno obwiniać za sztukę - napisał gdzieś Chanat. - Ani mecenasa, który ją finansuje, ani krytyka, który ją chwali, ani artysty, który ją stworzył. Dzieło wkracza w nurt sztuki, a jego koronacja lub detronizacja odbywa się bez udziału reguł i kanonów... Postęp w sztuce to pojęcie fałszywe. Moim celem jest ekspresja, a skoro wiem, co wiem - zewnętrzna akceptacja się nie liczy". Dobrze, zgoda, Chanat był lekko stuknięty i nigdy nie miał germańskiego drygu do układania aforyzmów. A mimo to sprawia na mnie wrażenie najbardziej uładzonego wewnętrznie ze wszystkich kompozytorów, których studiowałem. - Chanat był integralny. - Tak stwierdził Dawid, podsuwając mi nowy, lepszy tytuł do już gotowej, lecz jeszcze nie opublikowanej biografii: "Integralny Chanat". Ostatnie trzynaście lat życia poświęcił Chanat namawianiu żony i syna do powrotu oraz hodowaniu w sobie szaleństwa, które ostatecznie zaowocowało "Spiralą śmierci". Jedno i drugie mu się udało, a po drodze ani słowem nie zganił nikogo prócz siebie. Przykład Chanata mógłby Cię wiele nauczyć. *** Twój "Rozdział dziesiąty" obejmuje londyński koncert Dawida we wrześniu 1982 i to, co błędnie nazywasz jego pierwszym "załamaniem nerwowym ". Według mnie, obecność La Valoise'a w Londynie była zbędna i szkodliwa. Bez przesady wyznaję, że wiodąc Dawida i orkiestrę szlakiem partytury, w każdej chwili czułem za plecami, na widowni, jego niepożądaną obecność. Jakby już samo to dostatecznie mnie nie rozpraszało, La Valoise uparcie wtrącał się do prób, z niepotrzebnymi i, jeśli wolno tak rzec, niegrzecznymi komentarzami i radami. Dyrygent żąda od wykonawców ślepego posłuchu - taka jest jego rola, rola. Dyktatora. Wątpię, czy ktokolwiek z obecnych na pierwszej próbie - z ewentualnym wyjątkiem Dawida - miał mi za złe wydalenie La. Valoise'a z filharmonii. W twoim ujęciu brzmi to tak, jakbyś mnie relegował do Paryża i dalej już tylko w duecie z Dawidem kontynuował tournee. A do tego przecież nie doszło - dopiero później. Jako że próba generalna z orkiestrą musiała potrwać swoje osiem godzin, rozłożone na dwa dni - nie narzekam, że wiele straciłem. Nie "wypełzłem markotnie na miasto" (jak łaskaw byłeś napisać), tylko przeciwnie: całkiem żwawo złapałem baryłkowatą londyńską taksówkę i pojechałem pod twój adres, aby złożyć uszanowanie Mary. Jej pierwsze słowa na mój widok - zanim się dowiedziała, żeś mnie wyrzucił z filharmonii - brzmiały: "Złotko, daj papierosa". Mary - wybacz, że to powiem - wyglądała okropnie. Piętnastoletni podówczas Emanuel przyznawał się, co prawda, znacznie chętniej do Ciebie niż do nieobecnej i niezrównoważonej matki, ale i tak nadużywał na co dzień cierpliwości Mary - mimo twych starań, aby większość czasu spędzał pod okiem najkosztowniejszych mistrzów brytyjskiego systemu oświaty. Urodą i zachowaniem o wiele bardziej przypominał Sarę, niż Ciebie: to powinno było ostrzec Cię przed jego ewentualnymi przyszłymi ekscesami. Emanuel zażądał, abym się przedstawił. Słysząc, że jestem, między innymi, nauczycielem muzyki, stwierdził wyniośle, że to niemożliwe, aby "wieśniak", za którego mnie uważa, zajmował się sztuką. - Wieśniak, Emanuelu? Czy na pewno chodzi ci o wieśniaka? Mary próbowała ratować sytuację: - Emanuel uczy się właśnie o społeczeństwie feudalnym. - Więc chodziło mu o chłopa pańszczyźnianego - domyśliłem się. - Mówi się "prostak", Emanuelu, a nie "wieśniak". - O wieśniakach też się uczyliśmy - burknął twój synalek do Twojej żony. - Wieśniak i koniec. - Czy taki wniosek nasunął ci mój nietypowy akcent? - Poznaję francuski akcent - zbył mnie pogardliwie Emanuel. - Mówię biegle po francusku. - Śmiem wątpić - rzekłem spokojnie, czym natychmiast osiągnąłem zamierzony efekt: Emanuel wściekł się i, tupiąc głośno, popędził na górę, do swojego pokoju. Przywróciwszy ład w obejściu, oznajmiłem Mary, że przychodzę przede wszystkim, aby ją zaprosić na koncert Dawida, gdyż zapewne Ty, małżonek, zatrudniony przy pulpicie dyrygenckim, nie będziesz mógł jej towarzyszyć. Mary przyjęła zaproszenie. Wówczas przyznałem się, że zakazałeś mi wstępu na próby, ponieważ robiłem głośne uwagi. - Niemożliwe. Nie posunął się do tego. - I owszem. - Nie chcę go zbyt łatwo usprawiedliwiać - powiedziała Mary - ale Geoffrey wyjątkowo serio traktuje swoje koncerty. Od niepamiętnych czasów nie mówi się w tym domu o niczym innym, jak tylko o, II koncercie Brahmsa. Domyślasz się chyba, że Geoffrey godzinami ćwiczy z batutą przed lustrem. - Jak to dyrygent - dodałem. - Zgoda, ale dlaczego bez koszuli? Przy ogrzewaniu podkręconym tak, że szyby się pocą? Na dodatek... - Rozumiem. Stres. - Można to tak nazwać. - Wobec tego powinienem zejść mu z oczu. Usiedliśmy, żeby wypić kawę i wypalić po jeszcze jednym papierosie. Dziwiło mnie, że Mary, kobieta wiodąca wielce towarzyski tryb życia - częste bankiety, liczny krąg znajomych -siedzi ze mną przy małym stoliku, kopci jak komin. I plecie trzy po trzy, niczym wypuszczona na wolność panienka z pensji u zakonnic. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ją zaniedbujesz. Przesiedziałem z Mary całe popołudnie. Rozstaliśmy się - tak jak to czynią nawet najniewinniejsi - tylko przez wzgląd na twój rychły powrót do domu, chcieliśmy bowiem, aby miła pogawędka pozostała naszą słodką tajemnicą. Nie ma chyba biografii, która by całkiem pomijała wątek osobisty autora... To wprost cud, że nagle przypomniałeś sobie o regułach rządzących biografią. ... więc i ja nie mogę nie wspomnieć, że ledwie podziękowałem La Valoise'owi za uczestnictwo w próbach koncertu, Francuz jął regularnie nachodzić w domu moją żonę, aby -nadużywając jej taktu i gościnności - oczerniać mnie haniebnie za plecami. Żałosne kłamstwo: nigdy nie próbowałem zrobić Cię choćby na szaro. Nie powiem, że tego żałuję, ale... ... La Valoise posunął się stanowczo za daleko. To przemieniło w konkretny zamysł moje wcześniejsze pragnienie zepchnięcia go na margines życia. Dawida. Konkretny zamysł? Jako Francuz nie śmiem krytykować Twojego słownictwa, ale... ... La. Valoise pełnił rolę kotwicy; gorzej - hamowni. Musiałem go odłączyć. - Wiesz co, Pierre? - zagadnęła mnie Mary (twoja żona). - Skoro tu już jesteś, to może jakoś umilimy sobie czas? Oboje zbliżaliśmy się do czterdziestki. Oboje, przyznajmy otwarcie, mieliśmy raczej pecha w życiu. Co do mnie, gdzie tylko mogłem, gromadziłem przyjaciół i sojuszników. A wszystkie rzadkie, krótkie spotkania z twoją żoną, przy okazji których publicznie wyznawałem jej miłość, stanowczo mnie dowartościowywały. Co do Mary - nie wykluczam, że pociągałem ją jedynie jako dostawca darmowych papierosów. - No, jasne - przytaknąłem zdawkowo. - Trzeba by się zabawić. Dając do zrozumienia czytelnikom. że próbowałem uwieść Twoją żonę, niejednego zapewne przekonałeś, że to mi się udało. Czy taki był twój zamysł? Sam to wymyśliłeś? Czy może Mary tak Ci powiedziała? Za koronny dowód przyjąłeś zapewne fakt, że kiedy Dawid głośno zaprotestował przeciwko wykluczeniu mnie z prób i zagroził wycofaniem się z koncertu, jeżeli nie dopuścisz mnie do sesji nazajutrz, ja powiedziałem: "Nie trzeba, Dawidzie. Nie przejmuj się. Dam sobie radę. Chętnie postoję z boku, a wy, chłopcy, pracujcie sobie spokojnie". Skoro powziąłem trud zdemaskowania błędów zawartych w Twoim "Życiu", powinienem w tym miejscu jednoznacznie i kategorycznie oświadczyć, że - pomijając intencje i usiłowania - między Twoją żoną a mną... Ale nie chcę Ci psuć lubej zagadki zbyt łatwym rozwiązaniem. Bawi mnie myśl, że od tylu lat nęka Cię podejrzenie, i to tak dotkliwe, że aż musiałeś podzielić się nim z czytelnikami. Nie zniósłbym, abyś przeze mnie utracił twórczy niepokój ducha. *** Kilka słów o Twoim modelu próby, który miałem przywilej obserwować, zanim zostałem bezceremonialnie wydalony z widowni. Tak się złożyło, że wcześniej widywałem Cię w roli dyrygenta wyłącznie na ekranie. Muszę uczciwie stwierdzić, że chociaż muzycy strasznie plotkują za kulisami, a ja niejednokrotnie prowokowałem tych, którzy grali pod twoją chłoszczącą batutą (fakt, że nie znam wielu), to nie słyszałem złego słowa na twój temat. Tylko jeden wiolinista (Anglik zresztą), który też się nie skarżył, ale miał cięty język i lubił pożartować, kpił z twojej "pretensjonalnej skrupulatności" i przyrównywał Cię do reżysera filmowego, który się ma za pępek świata i cierpi jako geniusz nie rozumiany przez tych tępaków aktorów. Ale do wiolinistów nie mam zbytniego zaufania: większość z nich to ofiary kompleksu niższości. Dlatego cieszyłem się, że wreszcie ujrzę Cię w akcji na żywo. Dyrygent powinien umieć ubrać się na próbę. (Bogu dzięki, że mnie los oszczędził związanych z tym rozterek.) Większość lansuje strój swobodny, domowo - kominkowy. Sekret swobodnego stroju polega na tym, aby wzrost uniesienia akcentować zrzucaniem z siebie kolejnych warstw odzieży aż do odsłonięcia (co najmniej) plam potu pod pachami koszuli natchnionego wizjonera. Istotnym atrybutem stroju dyrygenta jest szalik (niekiedy także czapka) - czytelny symbol obawy przed infekcją wirusową (Chanat pojąłby to w lot). Z przyjemnością stwierdziłem, że nie odstajesz zanadto od normy. Wszedłeś z lewej kulisy, ledwie Dawid i orkiestra skończyli się rozgrzewać. Witany postukiwaniem smyczków - rat - lat - lat - wbiegłeś na podium, ubrany w wąskie spodnie, dwa czy trzy swetry "w serek", jeden na drugi, szalik i nowiusieńkie białe tenisówki, bez skarpetek. Wyglądałeś jak turysta, który nie przewidział, jak zimno będzie w kraju, do którego się wybiera i nie wziął dość ciepłych rzeczy. Ale nie zrozum mnie źle, Geoffreyu: wyglądałeś jak należy. Wygłosiłeś pięciominutowe słowo o soliście - pean gęsto utkany francuskimi słowami i zwrotami, czym zapewne chciałeś dać orkiestrze do zrozumienia, że Dawid nie mówi po angielsku. W naszej branży egzotyka jest zawsze mile widziana. W odróżnieniu od Ciebie, Dawid, który nie zmienił stylu odkąd niżej podpisany zaczął kształtować jego gust w tym względzie, miał na sobie, jak zwykle, ciemny garnitur, białą koszulę i ciemny krawat. Marynarki nie zdjąłby w towarzystwie za skarby świata - nawet w Bombaju, podczas fali największych upałów. W stoickiej pozie trwał przy fortepianie, bez asystenta do odwracania nut, bez zeszytu nutowego, a niebawem również i sans moi. yyy Ciekaw byłem, co sądzisz o, II koncercie Brahmsa i jak przyjmiesz opinię Dawida na jego temat. Chciałem też sprawdzić, ile było racji w słowach mojego znajomego, że dyrygujesz jak szarżujący komar". - Kto z państwa, zgodnie z moim zaleceniem, wysłuchał nagrania "Spirali śmierci" Chanata w wykonaniu pana Debrizziego? - zwróciłeś się surowo do orkiestry. Dwadzieścia dwie ręce (lub smyczki) uniosły się w górę. Zdaje mi się, że co najmniej jedno potwierdzenie dźwiękowe dobiegło z sekcji perkusji. - Dziękuję. Nieźle - podsumowałeś wynik. - Przynajmniej jak na początek. Spora część z państwa wie zatem, że mamy szansę naszym Brahmsem rzucić świat na kolana. Dawid wywinął splecione dłonie, strzelił kostkami palców i zaśmiał się krótko. Nawet z mojego miejsca w końcu sali widać było, że nawiązał kontakt wzrokowy z jedyną wiolonczelistką zespołu. W kategoriach estetyczno - sentymentalnych wiolonczela jest dla mnie instrumentem jak najbardziej do przyjęcia. - A tych z was, którzy jeszcze nie słyszeli Chanata - ciągnąłeś swój wywód - czeka wkrótce wielkie przeżycie. Po co ta gadka? Przecież nie znosiłeś Chanata. - Na razie jednak bierzmy się do Brahmsa. - Uniosłeś pałeczkę. - Szturmujmy szczyty doskonałości! - Słowo daję, że postukałeś batutą w szczyt stojaka na nuty. Dawid wykonał serię narowistych, otwierających utwór pasaży, nie odrywając ani razu wzroku od rozkołysanej w Twojej dłoni pałeczki. Po tym ognistym wstępie dał się porwać przejmującemu fortissimo orkiestry, co widać było po jego oczach, wielkich jak spodki. Przeżywał to wspaniałe uczucie po raz pierwszy i dlatego przegapił drugie wejście fortepianu - przesiedział je oniemiały, zauroczony, z dłońmi na kolanach. Od strony perkusji rozległy się chichoty - wiadomo, jak perkusiści są źle wychowani. - To było bardzo, bardzo piękne - oświadczył uroczyście Dawid. -Machnąłeś obiema rękami, żeby uciszyć tych członków zespołu, którzy pilnowali tylko swoich partii i nie przestali grać pomimo braku solisty, a także tych, którzy chichotali w ostatnich szeregach. Widać było, że bardziej się wstydzisz niż złościsz. - Doprawdy, Dawidzie, zadziwiasz mnie. Może jednak zagramy to, co mamy grać? Wtedy właśnie wydobyłeś ze znoszonej, skórzanej teczki nowy rekwizyt: okulary, tak zwane "połówki". Umieściwszy je na czubku nosa, potoczyłeś wzrokiem sponad szkieł po orkiestrze, a na koniec spojrzałeś przez ramię na Dawida. Dawid chrząknął, bąknął "przepraszam" i łaskawym gestem zlecił Ci powrót do obowiązków. Wystartowałeś po raz drugi - tym razem Dawid nie zawiódł. Pierwszą część koncertu wykonaliście gładko. Po jej zakończeniu Dawid ziewnął szeroko jak zmęczone dziecko i zerknął zezem w mrok widowni, wypatrując mnie. Zachowywał się, jakby próba dobiegła końca. Napotkawszy moje spojrzenie, wzruszył ramionami. - Dawidzie! - przywołałeś go do porządku. - Jestem zmuszony prosić cię o uwagę. Nie zapominaj, że my tu pracujemy. twój ton podniósł mnie z fotela: mało brakowało, a rzuciłbym się na Ciebie. Nie mogłem wprost uwierzyć, że w ten sposób przemawiasz do solisty wobec orkiestry. Dyrygent musi dbać o autorytet - zgoda, ale rola solisty jest ryzykowna i bez dyrygenta podważającego jego rangę. Potraktowałeś Dawida jak smarkacza. Możliwe, że za takiego go uważałeś. Już nie pamiętam, czy coś powiedziałem, czy wystarczyła moja mina, tak wymowna, że odczytałeś ją nawet sponad szkieł nowiutkich okularków - dość, że wygłosiłeś reprymendę, której nie zapomnę: - A tobie byłbym wdzięczny, gdybyś się nie mieszał. Na pewno nie ja jeden w auli byłem zdania, że tracisz kontrolę nad sytuacją. Odpowiedziałem jednym zdaniem, na co Ty cisnąłeś pałeczkę, ruchem sportowca zeskoczyłeś ze sceny i posuwistym krokiem przemierzyłeś całą widownię, żeby mnie z bliska uprzejmie poprosić o opuszczenie sali. - Już wychodzę - obiecałem. - To dobrze. - Ach, byłbym zapomniał. - Słucham? - Tempo. - Co: tempo? - Tempo... jest doskonałe. Zawsze lubię powiedzieć na pożegnanie coś miłego, zwłaszcza gdy mnie wyrzucają. *** Odwiedziłem Twoją żonę. Wymknąłem się od niej tylnymi drzwiami na odgłos otwierania garażu. Potem, zgodnie z wcześniejszą umową, spotkałem się z Dawidem w barze mojego hotelu. Nie zdziwiło mnie, że Dawidowi towarzyszy wiolonczelistka. Na imię miała Barbara. Wypytałem ich o dalszy przebieg próby. Podobno do końca byłeś dość zdenerwowany. Barbara, która już wcześniej grywała pod Twoją batutą, była zdania, że - z całym szacunkiem dla Dawida - zbytnio przejmujesz się koncertem Debrizziego. Jako ofiara twojej londyńskiej propagandy, trwała w przeświadczeniu, że wychowałeś Dawida od kołyski, jak rodzonego syna. Pamiętasz Barbarę? Grała (i to świetnie) solo wiolonczelowe w trzeciej części. Możliwe, że do dziś próbuje wiązać koniec z końcem w Londynie, więc spieszę z zapewnieniem, że wyrażała się w samych superlatywach o twojej dyrygenturze, nienagannej elegancji i... jakże ona to nazwała? - już wiem: twórczej wielkoduszności. Barbara była twoją oddaną wielbicielką. Tylko jedno miała Ci do zarzucenia - jestem pewien, że nie obrazi Cię taka krytyka ze strony profesjonalistki: "On bierze wszystko tak serio - mawiała Barbara - jakby cały świat kończył się na Brahmsie. - A jak wypadł Dawid? - spytałem Barbarę, pewien, że usłyszę komplement pod adresem przyjaciela. - Dawid? - Szturchnęła go żartobliwie pod żebro (siedzieli tuż obok siebie). - Dawid jest super. - Miło to słyszeć. Młody człowieku - napomniałem Dawida, parodiując belferską surowość. - Jutro czeka cię kolejna próba, a za trzy dni koncert. Powinieneś się teraz dobrze odżywiać i dużo wypoczywać, żebyś na galówce nie dał plamy i nie przyniósł nam wstydu. Marsz do łóżka. - Święte słowa - zgodził się ze mną Dawid. Dopił i odszedł ze swoją wiolonczelistką. Czy nazajutrz z samego rana pognałem do Twojej żony, korzystając z tego, że jesteś zajęty Dawidem i próbą generalną? No, jak myślisz? Otóż nie. Nie pognałem. Tym razem Mary przybiegła do mnie. Planowaliśmy wspólny spacer, lecz widok mokrego, brudnego LOndynu skłonił nas do pozostania w moim pokoju hotelowym przy mocnej kawie i papierosach. - Geoffrey nie umie pogodzić się z tym, że dobiega pięćdziesiątki - zdradziła mi między innymi Mary. - Martwi się, że nie dość wiele osiągnął, masz pojęcie? twierdzi, że rozmienił talent na drobne, że "przymierzał za wiele kapeluszy". Jego ideałem byłoby wieść pięć żywotów na raz. - Wtymsamocześnie? - Tak jest. - Cóż za ambitny człowiek. Nie mogłem, naturalnie, powstrzymać się od zapytania Mary, jak jej małżonek postrzega takiego nicponia jak ja. - Geoffrey kiedyś powiedział: "Pierre zmarnotrawił więcej talentu niż my wszyscy razem wzięci wykorzystaliśmy ku pożytkowi sztuki". - Piękna pochwała. - Wątpię, czy miał na myśli komplement. Geoffrey uważa cię poza tym za człowieka, który wiele wycierpiał, ale o tym chyba nie powinnam mówić. - Wiem, znów Jacqueline. Dasz wiarę, że nie pamiętam jej nazwiska? Zauważyłem u Geoffreya obsesję na punkcie mojej młodzieńczej tragedii. Tacy ludzie jak on zawsze szukają głębszych przyczyn na uzasadnienie rzekomych wad bliźnich. Na pewno jesteś ciekaw, czy rozmowę tę wiedliśmy w kłębach dymu, po udanym akcie miłosnym? Jako pretendent do miana dżentelmena, nie rozwiałbym Twoich wątpliwości, nawet gdyby były zasadne. Mary potwierdziła wcześniejszą gotowość towarzyszenia mi na twoim koncercie. Zapewniłem ją, że nie byłbym mile widziany za kulisami, wobec czego najlepiej będzie umówić się w bufecie filharmonii. Nie spodziewałem się tam znajomych: rodzice Dawida nie wybrali się do Londynu, wiedząc, że dość się jeszcze naoglądają syna koncertującego w Paryżu. - Nie przejmuj się - zaleciliśmy sobie wzajem z Mary, unisono. Przecież to tylko głupi koncert. *** Popołudnie przed koncertem wolno mi było spędzić z Dawidem. Dawid koniecznie chciał pójść na spacer do parku -pewnie dlatego, że surowo zakazałeś mu w ogóle wychodzić na dwór. Szliśmy sobie spacerkiem, z odkrytymi głowami, w londyńskiej mgle i mżawce. - Moi rodzice byli kiedyś tacy sami - odezwał się Dawid. - Wciąż drżeli, że się przeziębię. Ale przeszło im, kiedy miałem mniej więcej sześć lat. A Geoffreyowi nie przechodzi, chociaż mu tłumaczę, że w razie czego zagrałbym nawet z zapaleniem płuc. - Brawo. - Geoffrey sam się rozchoruje od tych ciągłych zmartwień. Na drugiej próbie myśleliśmy z Barbarą, że padnie w trzeciej części koncertu. Wymachiwał rękami, jakby chciał wypchnąć muzykę za drzwi, i tak się darł, żebyśmy grali cicho, że o mało nie ogłuchliśmy. Nie wiesz przypadkiem, czego mógł chcieć? - Nie mam pojęcia. - My, oczywiście, udawaliśmy, że wiemy. - I słusznie. Po co przeciągać próbę? - Na koniec powiedział, że wzruszyliśmy go swoją przepiękną grą, że poczytuje sobie za honor znajomość z nami i możność przebywania pod wspólnym dachem, i że wieczorem na pewno pokażemy, na co nas stać. Chyba nie zauważył, że gość grający na rogu wykonał genialną imitację pierdnięcia. - Biedny Geoffrey. - Wiesz, że on ma szofera? - Tak słyszałem. - Odwoził mnie po próbie. Chciałem się spotkać z Barbarą, ale Geoffrey zabrał mnie i tyle. Widziałem, że ma chęć na poważną rozmowę. - I odbyliście poważną rozmowę? - Powiedzmy: monolog. Było mi trochę głupio, że szofer słucha. - Ludzie pokroju Geoffreya nie dbają o takie drobiazgi. Co ci mówił? - Na początek same komplementy na temat mojej gry i brzmienia orkiestry. Co chwila wtrącał: "Nie ma się czym przejmować" - ale trzeba było słyszeć jego stroskany ton! - Pamiętam, pamiętam. "Odpręż się". - No właśnie. A potem nagle spoważniał i powiedział mi, że nie powinienem... to ci się na pewno nie spodoba... że nie powinienem "fraternizować się " z członkami orkiestry. - Barbara? - Tak, o nią chodziło. - Mówiłeś mu, że fraternizujesz Barbarę... chciałem powiedzieć: że fraternizujesz się z Barbarą? - Coś tam mogłem wspomnieć. On wtedy stwierdził, że to nie wypada i podał szereg argumentów. - Na przykład? - Nie powiedział wprost, ale wyraźnie dał do zrozumienia, że jest w tym coś uwłaczającego: jakby się przespać ze służącą. - Może i racja... - I był zdania, że to mnie może rozpraszać. - A czy nie na tym właśnie polega urok fraternizacji? Zwłaszcza z Barbarą. Odnoszę wrażenie, że ona ma wyjątkowy dar rozpraszania. Podoba mi się. - Z tym darem zgadłeś. Mnie też się podoba. Powiedziałem to Geoffreyowi, a wtedy on zaczął coś pleść o matadorach, bokserach i o jednym swoim znajomym tenisiście; o nim najwięcej. - Niech zgadnę: kobieta wysysa z mężczyzny energię? - Prawidłowa odpowiedź. On się wcale nie martwił, że Barbara może zacząć gorzej grać. Przynajmniej nic o tym nie mówił. - Wydaje mi się, że te jego kazania nie są warte funta kłaków. - Przecież ja o tym wiem; za kogo mnie masz? Ale nie chciałem go drażnić, bo i tak był cały roztrzęsiony, więc zgodziłem się, żeby szofer odwiózł mnie do hotelu, i dopiero stamtąd zadzwoniłem do Barbary. Czy uwierzysz, że Geoffrey co godzina sprawdzał mnie telefonicznie, pod byle pretekstem związanym z koncertem? - Biedny Geoffrey. - Biedny Geoffrey? A ja? Trzeci telefon zastał mnie w trakcie zaawansowanej... hm... fraternizacji. Wytłumaczyłem się"potem, że brałem prysznic. Zimny.. - Geoffrey zachowuje się jak stara ciotka. - Obawiam się, że masz rację. - Więc niech i mnie będzie wolno zabawić się w starą ciotkę i udzielić ci pewnej rady. - Nie krępuj się. Tylko nie mieszaj do tego Barbary. - Barbara, czy też dowolny jej ekwiwalent, jest dla ciebie na tym etapie ważniejsza niż regularne ćwiczenie. Fraternizuj się, ile chcesz. A moja rada dotyczy Brahmsa. - Ach tak? - Wiem, wiem. To mniej ciekawe niż Barbara. Jednak przez trzy kwadranse dzisiejszego wieczoru mógłbyś postarać się zabłysnąć; co ty na to? - Skoro nalegasz. - Słuchałem, co Geoffrey mówił o tym utworze i trochę się zmartwiłem. Przemawiał zbyt solennie. - Solennie? Geoffrey uważa ten utwór za alegorię śmierci; może bez końca gadać o smutku, żalu i świadomości klasowej. - Świadomości klasowej? - Że niby Brahms pochodził z nizin społecznych. - Na litość boską! - Trzecia część, akurat ta, w której Barbara ma swoje pięć minut, jest według Geoffreya "kołatką śmierci". - No to publiczność powinna być zadowolona: kołatka śmierci i "Spirala śmierci" w jednym programie; bomba. - Mam nadzieję, że nie zgadzasz się z Geoffreyem? - Posłuchaj, coś ci powiem. Każdy utwór muzyczny, bez względu na tempo, tonację i harmonię (nawet z pozoru, w cudzysłowie, najsmutniejszy) jest z gruntu radosny. - Świetna sentencja. - Nie moja. Chanata. Ale wygłaszam ją od siebie. Muzyka równa się radość. Koniec, kropka. Jeżeli siadasz do fortepianu z solenną miną i czujesz się solennie, i każesz sobie grać solennie, wówczas tylko zasmucisz słuchaczy, a sama muzyka obumrze w powietrzu. Jeżeli natomiast minę masz radosną i czujesz się radośnie, i grasz radośnie, zadziwisz audytorium nową interpretacją rzekomo rozdzierających serce fraz muzycznych. Grając w ten sposób, doznasz uczucia triumfu, które udzieli się widowni. - Chcesz wiedzieć, co jeszcze mówił Geoffrey? - Co takiego? - Że grając ten utwór jak należy, poczujemy swąd obozów koncentracyjnych. - Panie, zlituj się! - Publiczność też, rzecz jasna. - Chyba nie muszę ci tłumaczyć, Dawidzie, dlaczego słowa Geoffreya krzywdzą niejako pana Brahmsa. Chyba że Geoffrey miał na myśli jakąś przyjemną wersję obozu koncentracyjnego. - Nie; raczej szukał najsmutniejszego z możliwych odniesień. W dodatku Brahms był Niemcem. - Kryptonazista ze świadomością klasową? Tego już za wiele. Idę porozmawiać z Geoffreyem; to blisko stąd, właściwie widać jego dom; o, tam, spójrz. Wygarnę mu... - Spokojnie, Pierre. "Odpręż się ", jak by powiedział Geoffrey. Zagram z uśmiechem na ustach. Zobaczysz, jak się będę cieszył. *** - Geoffreyowi zrobiło się niedobrze - relacjonowała mi Mary wrażenia sprzed koncertu. - To było obrzydliwe. - Nigdy nie mam pewności, co Anglik rozumie pod hasłem "było mu niedobrze". Czy Geoffrey...? - Po całym domu. To było naprawdę obrzydliwe. - Aktorzy mają to przed każdym występem. Ja też swoje przeżyłem. Powiedzmy sobie szczerze: scena przeraża. Zgadzam się z tobą jednak co do tego, że dyrygent, jak wódz na wojnie, powinien rzygać na osobności. - Całe szczęście, że wzięło go w domu. Do filharmonii szedł już w dużo lepszej formie, tyle że się nie odzywał. Wiesz, co mnie martwi, Pierre? On sobie kupił futerał na batutę. - Iloma orkiestrami dotąd dyrygował? Wiesz dokładnie? - Wiem, że było ich sporo, ale dawno temu. I nie zawsze z powodzeniem, w tym sęk. Dyrygentów, jak wiesz, nie brakuje, i to takich, którzy lepiej od Geoffreya pilnują swoich interesów na miejscu. Geoffrey ostatnio sporo pracował we Włoszech, ale tam reżyserował, nie dyrygował, więc mógł spokojnie rzygać sobie w hotelu, gdy spektakl szedł na scenie. Dzisiejszy występ traktuje jako ważny krok w swojej karierze. - Może słusznie. - Widziałeś się z Dawidem? - Tak. Po południu. O Dawida nie ma co się martwić. Wbrew zakazowi Geoffreya, wysłałem go do nowej panienki. Czy pogniewasz się, Mary, jeżeli zadam ci bardzo osobiste pytanie? Nasunęło mi się po rozmowie z Dawidem. Powiedz, czy Geoffrey przed koncertem nie zaniedbuje obowiązków małżeńskich? Ciekaw jestem... - Ależ Pierre! Naturalnie, że się pogniewam. Swoją drogą, ciekawe, że przyszło ci to do głowy... Nie mam zamiaru rozmawiać na ten temat. Mówiliśmy cicho, wtłoczeni między oblegających bar wielbicieli Brahmsa i znacznie mniej od nich licznych amatorów Chanata. Nagranie Dawida stało się, jak to mówią, "kultowe". Kilkadziesiąt osób przyszło na koncert z płytami, a sporo kupiło "Spiralę śmierci" na stoisku w holu, żeby mieć z czym zapolować na autograf przy wyJściu dla artystów. Nie mogłem patrzeć bez zażenowania na zdobiące okładkę albumu zdjęcie Dawida: zbyt wiele winylowych rowków tej płyty należało do mnie. Jednocześnie rozpierała mnie duma na widok nazwiska Chanata umieszczonego tuż pod nazwiskiem Brahmsa w programie koncertu: wszak odegrałem (dosłownie) ważką rolę w pierwszym, historycznym wykonaniu "Spirali śmierci" (nie licząc poronionej próby Aleksieja Berliokowa w latach dwudziestych). - Ty też nie wyglądasz najlepiej, Pierre - zauważyła Mary. - Złudzenie, moja droga. Nie mam się czego bać. Parę godzin temu moja dobra znajoma sprawdziła fortepian. Na imię jej Wirginia, przez parę lat była naszą stroicielką, moją i Dawida. Wyszła za mąż za Irlandczyka i teraz mieszka w Londynie. Ją też wyswatałem, tradycyjnie. - Bardzo lubisz Dawida, prawda? - A bo co? - Czasami nie wiem, co myśleć o was... chłopcach. Żebyś wiedział, co Geoffrey nieraz wygaduje... Bez przerwy potrącali nas ludzie zamawiający coś w barze. Sam wiesz, jak przykro jest doświadczać braku szacunku, gdy człowiek czuje się niejako bohaterem dnia. - A co on takiego wygaduje? Powiedz. To ciekawe. - Nie powinnam, na pewno nie. To by było... A, niech tam, powiem ci. - Szybciej, zostało parę sekund. - Geoffrey... Nie, nie; ty pomyślisz, że mnie obchodzą takie świństwa. - Jakie świństwa? - O tobie i o Dawidzie. Z ostatniej wizyty Geoffreya w Paryżu. Mówił, że was "przyłapał na gorącym uczynku", czy coś w tym stylu. W kuluarach zabrzmiały dzwonki elektryczne: prosimy na widownię. Mary wzięła mnie pod rękę. Nieźle musieliśmy wyglądać: Mary demonstrująca chłodną obojętność na wypadek, gdyby ktoś ją rozpoznał, i ja, drepczący obok i domagający się gorączkowym szeptem bliższych wyjaśnień. - Nie teraz - skarciła mnie wreszcie. - Później porozmawiamy. Czy to w ogóle ważne, co on sobie myśli? - Czy ważne? Jak to: czy ważne? Przecież on to wszystko pewnego dnia opisze! Podczas zajmowania miejsc uśmiechaliśmy się promiennie, aby niestosowną powagą nie prowokować domysłów. Zamknij się - uśmiechnęła się słodko Mary. -O raju! - Co znowu? - Cholerny Igor Zły Duch Malechiewicz! W drugim rzędzie. - Słyszałam o nim. - Mary podejmowała w domu takie tłumy gości, że zapomniała, jak widać, o dawnej wizycie Igora i Borysa. - Patrz, jaką ma świetną dziewczynę! - Nie widzę Borysa. To dobrze. Nie będą rzucać uroków. Igor całkiem nieźle wyglądał; zaczesane do tyłu włosy podkreślały mahlerowski profil jego czoła. Widzowie siedzący blisko niego nachylali się do sąsiadów i, osłaniając usta stulonymi dłońmi, szeptali z ożywieniem - nietrudno zgadnąć, co: "Nie oglądaj się. Tam siedzi ten słynny igor Malechiewicz". Byłem spokojny, ponieważ zakazałem sobie myśleć o histerycznej odprawie, którą z pewnością właśnie urządzałeś orkiestrze. Dawidowi radziłem stawić się w filharmonii jak najpóźniej - byłem pewien, że Ciebie dodatkowo tym rozsierdzi, ale sobie zaoszczędzi chociaż części nudnego kazania. Z każdą sekundą było mi was obu coraz bardziej żal -cierpiałem razem z wami, przez empatię. Orkiestra weszła na scenę w przykładnym ordynku. Barbara wyglądała, jakby nie zdążyła wysuszyć włosów. Miałem chęć zamknąć oczy przed zbyt dobrze znanym, przykrym widokiem potulnych, przepracowanych, niedocenianych muzyków w strojach grabarzy, gdy po raz stutysięczny stroili swoje instrumenty wedle "A" wrednego oboisty, myślami bujając gdzieś daleko od sali koncertowej - przy rachunkach za gaz, za szkołę dziecka, za naprawę samochodu; kombinując, czy zdążą w przerwie skoczyć do domu i wrócić, zanim Dawid upora się z Chanatem. A mimo to jest coś wzniosłego w widoku orkiestry symfonicznej. śledziłem rutynowe zabiegi muzyków: naciąganie smyczków, oliwienie progów, strojenie, ostukiwanie pudeł rezonansowych, przedmuchiwanie ustników - czynności powtarzane setki razy dziennie, na całym świecie. Wszędzie, od teatrów operowych West Endu, poprzez zespoły szkolne i kapele ludowe, bez względu na kraj i obyczaj, ludzie szarpią struny, dmą w piszczałki i bębnią w wydrążone tykwy - wszystko aby uzyskać rezonans. A skoro trudzi się przy tym taka masa osób, skoro muzyka dzień i noc, bez przerwy, bije w powietrze - to trudno wątpić, że jest ona czymś wielce ważnym i pożądanym. Kiedy na wielkiej scenie zbiera się kilkudziesięciu zawodowców ze szlachetnymi, uświęconymi tradycją instrumentami, i gdy wiadomo, że zgromadził ich zamiar wykonania dzieła kompozytora, który przewyższył współczesnych przed stu laty z okładem, a ma im w tym zamiarze towarzyszyć młody pianista, który dwadzieścia lat przygotowywał się do tej chwili - to pewien stopień czci i nabożeństwa jest nawet wskazany. Wyobraziłem sobie, że jestem Chanatem, i wpadłem w niesamowity nastrój: natchniony twórczą zawieruchą epoki Chanata, uwierzyłem, że czeka nas przeżycie zgoła nowe, porywające i niezwykłe. Że muzyka europejska nie umarła. Ty i Dawid wystąpiliście z cienia na środek sceny. Dawid miał wyraźnie zaczerwienione dłonie od moczenia w gorącej wodzie. Byłeś ubrany w nieskazitelnie biały krawat i frak. Dawid tak samo. Miałeś minę skazańca. A na szczery aplauz widowni odpowiedziałeś bolesnym skrzywieniem. Gestem odesłałeś Dawida do fortepianu. Kątem oka spostrzegłeś jednak, że się uśmiecha, i to był dla Ciebie widomy szok. Uśmiech Dawida nawet na co dzień, prywatnie, robił wrażenie. Widząc, że zaraził nim całą widownię, nawet najdalsze rzędy - niczym Falstaff swoim rechotem - ucieszyłem się bardzo, przez wzgląd na Dawida. Nie wiem, czy ktokolwiek poza mną dostrzegł błysk dezaprobaty w Twoich oczach - jeśli nawet tak, to pasował on jak ulał do pantomimy wyrażającej morderczy trud dyrygenta. Dawid stał i uśmiechał się do nas tak długo, że podszedłeś doń - już;już myślałem, że doprowadzisz go za kołnierz do fortepianu, ale Dawid dyskretnie puścił oko do widowni i zwinnie umknął Ci spod ręki, wprost na swoje miejsce. Tych parę kroków dzielących Cię od podium przeszedłeś jak za trumną. Jako ostatni zająłeś miejsce. Widownia zaczęła pokasływać i chrząkać. Marzyłem o papierosie. Mary wstrzymała oddech i przyglądała się własnym dłoniom, złożonym na kolanach. A Dawid szczerzył się bluźnierczo sponad deski rozdzielczej swojej ogromnej, czarnej, muzycznej machiny. Zafascynowany patrzyłem, jak torturujesz własną twarz, aby miną nakazać Dawidowi otrzeźwienie, a zarazem nie zdradzić irytacji przed widownią i orkiestrą. Chyba (mam nadzieję) myślałeś, że Dawid się zalał i przyszedł na koncert pijany. Jeżeli tak, to umierałeś ze strachu, że sknoci pierwszą część koncertu. Muszę raz jeszcze podjąć wątek osobisty, aby opisać wzruszenie, jakim był dla mnie długo oczekiwany, wspólny występ z Dawidem. Po latach zmagań, pełnych czułości i Lęków, jakie składają się na życie każdego artysty, ze szczerą pokorą patrzyłem wzdłuż pałeczki dyrygenckiej na wzniesione ku mnie, gorliwe i czujne oblicze, tak nieznacznie różne od dziecięcej buzi, którą blisko dwadzieścia lat wcześniej ujrzałem po raz pierwszy w mrocznym saloniku Debrizzich. W takich chwilach nie żałuje się niczego... Niestety, nie mogła tego powiedzieć waltornistka, której fałszywe zadęcie wywołało zbiorowy grymas na twarzach miłującej Brahmsa publiczności. Na tym fałszu wyrosła kolejna wielka interpretacja II koncertu fortepianowego, wykonana dokładnie w stulecie jego poczęcia. Nie wiem, czy Dawid nazbyt przejął się moją radą, czy scena tak na niego podziałała - dość, że szczerzył się od ucha do ucha przez cały powolny początek utworu, a tuż przed pierwszym brawurowym wejściem fortepianu chyba nawet (wątpię, abym się przesłyszał) zaśmiał się głośno. Obserwować go było nie mniej przyjemnie niż słuchać. Takiego Dawida DebrIzziego nie znał wcześniej żaden z nas. Dawid osiągnął marzenie każdego muzyka: intelektualne i fizyczne panowanie nad instrumentem, pozwalające artyście odsłonić temperament i osobowość, a dzieła mistrzów naznaczyć piętnem własnej indywidualności. Ale dla mnie i tego było mało. Chciałem, żeby Dawid w przerwach dla fortepianu spacerował wokół orkiestry, żeby odwiedził Barbarę na lewym skrzydle, zajrzał między głucho brzmiące kotły w ostatnim szeregu, połaskotał koncertmistrza pod pachą zbrojnej w smyczek ręki, a nieszczęsnej waltornistce wybaczył kompromitację, pieczętując to przyjaznym uściskiem. Przecież wszyscy łaknęliśmy wielkich przeżyć; majestatyczny żywioł dźwięków tworzył, w moim pojęciu, ledwie tło dla prawdziwie niebotycznych wzlotów ducha. Dawid wprawdzie nie odszedł od fortepianu, ale rozluźnił krawat, czyniąc tym mały krok we właściwym kierunku. Nie zauważyłem oburzenia na widowni; przeciwnie - powiedziałbym, że byliśmy szczerze zachwyceni. A oto najkrótsza recenzja zapyziałego światka naszej kochanej muzyki: solista na koncercie rozpina kołnierzyk i natychmiast robi się z tego sensację dnia. Nazajutrz ani jedna z gazet porannych nie omieszkała wspomnieć o rozluźnionym krawacie Dawida. Część recenzentów wyraziła ostrożne poparcie dla anarchistycznego gestu młodego pianisty, reszta zganiła go za "tani chwyt pod publiczkę". Gra Barbary zyskała, moim zdaniem, na jej intymnej znajomości z pianistą. Żałobne solo wiolonczelowe w trzeciej części pobrzmiewało (o czym donoszę z ulgą) nie wizją obozów koncentracyjnych, lecz dobrym, starym, romantycznym szumem wiatru w koronach drzew nad jeziorem -co było niewątpliwie zamierzeniem artystki. Co się tyczy Twojej dyrygentury, to stwierdzam uczciwie, że ani przez moment nie odczułem przykrego napięcia, owego "kto tu kogo prowadzi", między trzema filarami koncertu. To nic, że minę miałeś kwaśną jak chudy kapuśniak, że w miękkich, krótkich jak ukłucia komara ruchach pałeczki czaiła się jakaś zniewieściałość - ważne, że całość toczyła się ładnie i swobodnie, że zespół, dzięki Tobie, zaprezentował się od najlepszej strony. Krytycy (a raczej ci z nich, którzy w ogóle Cię dostrzegli) byli tego samego zdania, chociaż intrygowały ich mimiczne pogróżki pod adresem Dawida: "Przestań się szczerzyć, bo..." Zwłaszcza trzecia część utworu nie dawała, w świetle twojej interpretacji, powodów do wesołości, więc aby zneutralizować siłę uśmiechu Dawida, odwróciłeś się prawie o sto osiemdziesiąt stopni, racząc widownię cierpiętniczą miną, stosowną do rzekomego tragizmu muzyki. Skonfundowani recenzenci podzielili się w tej sytuacji na dwa obozy: jedni uznali manierę Dawida za ekscentryczny wybryk - a więc przejaw geniuszu; drudzy ujrzeli w niej skutek działania środków odurzających. Jedni i drudzy mylili się, rzecz jasna. DawId po prostu dotrzymał słowa: manifestował radość obcowania z muzyką i swobodę profesjonalisty. Jeżeli w to wątpiłeś, to znaczy, że wątpiłeś w jego maestrię. Brahmsowski wielki finał, pełen żalu, że to już koniec, zagrzmiał tak, jak powinien: wybuchowo. Na widowni rozległy się oklaski. Pamiętasz je? Trudno użyć słowa owacja. Nikt nie wstał, nikt nie zemdlał, tylko paru śmiałków krzyknęło: "Brawo!" Twoje rozczarowanie było wręcz namacalne, ale umiałeś tak jakoś sprytnie rozwodnić mikry entuzjazm audytorium, że wystarczyło go na trzy ceremonialne ukłony orkiestry. Obowiązkowe uniesienie ręki solisty przez dyrygenta, w geście sędziego bokserskiego, który obwieszcza zwycięzcę na ringu, wypadło całkiem naturalnie. Zrobiłeś wszystko, aby przekonać publiczność, że uczestniczyła w czymś większym niż kolejne przyzwoite wykonanie miłego dla ucha utworu. Śmiem wątpić, czy było to coś więcej. I dzięki temu właśnie mamy Chanata. Po przerwie na kieliszek i dwa papierosy, zastaliśmy scenę ogołoconą ze wszystkiego oprócz fortepianu, na którym miał grać Dawid. Wyraźnie czuło się, że większość snobów przyszła właśnie dla Chanata, a nie dla Brahmsa. Dawid powrócił na scenę z tym samym zniewalającym uśmiechem - tak zaraźliwym, że cała sala rozpromieniła się, witając go brawami. "Uważajcie. Teraz wam pokażę!" - mówił ten uśmiech. W podobnym stanie ducha Chanat komponował "Spiralę śmierci". Dawid, jak zwykle, powoli obszedł fortepian dookoła, usiadł, błazeńskim gestem zarzucając połę fraka, założył lewą stopę za postument taboretu i zaatakował Chanata z jeszcze większą śmiałością i fantazją niż na swoim (naszym!) słynnym nagraniu. Było czego posłuchać. Widownię porwała karuzela szalonej kompozycji Chanata. Czuliśmy się jak bezwolni pasażerowie autobusu, pędzącego z nadmierną szybkością po górskiej serpentynie, z pijanym samobójcą za kierownicą. Szkoda, że nie o takim pianiście traktuje twoja biografia: nie wspominasz o nonszalanckim mistrzu szybkiego refleksu. Który zapędza muzykę (i słuchaczy) na skraj przepaści, aby po chwili przywrócić ich bezpiecznie na twardy grunt. Nie znaliśmy takiego Dawida; nie podejrzewaliśmy nawet, że taki istnieje. Dawid czuł się na scenie jak ryba w wodzie. Czerpał energię z każdego "ach!" widowni, płacąc jej w zamian rzadkim a nobilitującym poczuciem wspólnego trudu: wszyscy byliśmy wykonawcami, wszyscy mieliśmy za zadanie - choćby za cenę życia - ześlizgnąć się po karkołomnej "Spirali śmierci", do końca z uśmiechem na ustach. Część finałowa, którą na płycie Dawida wykonuję ja, była jak wielkie spełnienie - nie tyle erotyczne, co duchowe, a jeśli fizyczne, to w sensie czysto sportowym. Niezapomniane przeżycie. Publiczność, która nieraz drzemała w tej samej sali, ukołysana miałką fortepianową konfekcją, teraz zerwała się z miejsc i zawyła - tak jest: zawyła z zachwytu. Pamiętasz, Geoffreyu? Ludzie klaskali jak szaleni i zerkali z niedowierzaniem na równie jak oni sami rozemocjonowanych sąsiadów. Jakiś dżentelmen w pierwszych rzędach z satysfakcją walił po plecach dżentelmena po swojej lewej stronie, wyrażając tym gestem wspólne całej widowni odczucie: że bez naszej pomocy Dawid nie dałby sobie rady. Dawid kłaniał się, uśmiechał i machał do publiczności. Po dłuższej chwili wyszedł za kulisy, aby na żądanie publiczności wrócić na scenę jeszcze dwanaście razy. Na koniec zdarzyła się rzecz bez precedensu: publiczność, która domagała się bisu, poznała po minie Dawida, że w tym momencie każdy utwór popsułby smak muzycznej uczty, i jęła wiwatować na cześć odmowy bisu. Miałem nadzieję, że echo gromkiego aplauzu dociera aż za kanał La Manche, do wnętrza grobowca w Montpellier, w którym Chanat spoczywa razem z ukochaną siostrą Jadwigą. Przed pójściem za kulisy Mary i ja zatrzymaliśmy się w kuluarach na papierosa. Nie mogło to trwać dłużej niż dziesięć minut. Doliczmy cztery lub pięć minut perswadowania portierowi, że mamy nieco ściślejsze związki z Dawidem niż stłoczeni przy wyjściu dla artystów wielbiciele z płytami w dłoniach. Wyobrażałem sobie, że przez ten kwadrans Dawid zdążył obmyć twarz, przyJąć gratulacje od Ciebie i tych paru niedobitków z orkiestry, którzy nie rozpierzchli się po domach natychmiast po koncercie, a teraz leży sobie wygodnie na sofie, z nogami do góry, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Oczekiwałem, że otworzymy drzwi do garderoby, w której panuje duch dziejowego przełomu - ów nieuchwytny dowód na to, że życie jest chwilami warte zachodu. Dawid i ja mrugniemy do siebie, pokiwamy głowami - i wystarczy. Skręcając w boczny korytarz, w którym mieściła się garderoba Dawida, usłyszeliśmy z drugiego końca wściekłe trzaśnięcie drzwi. Pękł widoczny z daleka krąg wielbicieli Dawida i wyłoniła się z niego twoja tykowata sylwetka. Kroczyłeś gniewnie w naszą stronę, powiewając połami fraka i ściskając pod pachą ukochany futerał na batutę. Gdybyś mnie samego minął wtedy bez słowa - nie zdziwiłbym się, ale Mary była, bądź co bądź, twoją żoną i naprawdę nie wypadało roztrącać nas brutalnie, z przekleństwem na ustach. - Coś podobnego! - zdumiała się Mary. - Co mu się stało? Chyba powinnam za nim pójść... Mnie Twoje zachowanie odebrało mowę, więc bez słowa ucałowałem Mary na pożegnanie i pognałem do pokoju Dawida. Drzwi pilnował - a to ci niespodzianka! - Igor Malechiewicz. Blokował wejście i powtarzał do znudzenia, że jego utalentowany przyjaciel nie życzy sobie, żeby mu teraz przeszkadzać. Na pociechę zawiedzionym sam machnął parę autografów. Poznał mnie, przywołał gestem, powitał krótkim "cześć" i wpuścił do środka. Dawid, w koszuli z krótkimi rękawami, siedział w najdalszym kącie garderoby z rękami zarzuconymi na oparcia dwóch krzeseł - jak bokser w rogu ringu po morderczym meczu. Twarz miał silnie zaczerwienioną, ale oczy suche -tylko wąska linijka zaciśniętych ust przypomniała mi paryską scenę po przegranej w szachy. Nie patrząc na mnie, ruchem głowy wskazał krzesło nie opodal. Cała scena była dokładnym zaprzeczeniem moich oczekiwań. - Nic nie mów! - powstrzymał mnie Dawid, gdy właśnie otwierałem usta do banalnego, lecz szczerego w tej sytuacji, słowa: "Gratulacje". Usiadłem więc i czekałem. - Coś ci powiem - odezwał się Dawid po chwili. - Powiem ci, co przed chwilą usłyszałem od Geoffreya. Ten człowiek mnie chwilami zdumiewa, słowo daję. Ten jego beznadziejny, żałobny ton, ten... cały pierdolony Geoffrey Lynch. Zamieniłem się w słuch. - Mogę prosić o szklankę wody? - spytał Dawid. - I papierosy? Są w kieszeni fraka. Zanim podałem mu wodę i papierosy, wziął się trochę w garść. Frak, w którego kieszeni szukałem papierosów, był wciąż ciepły i lekko wilgotny. Wróciłem na krzesło i cierpliwie czekałem, aż Dawid się napije i zapali papierosa. Krzywił się mimo woli i ręce mu drżały. - Skończyłem grać. Przyszedłem tutaj. Czułem się wybornie, bardzo ci dziękuję, bardzo. Wszystko to było dla mnie całkiem nowe, a jednocześnie jakby znajome. Grałem ze świadomością... no właśnie: grałem ze świadomością. Kropka. Rozumiesz, o co mi chodzi. Śledziłem własną grę i reakcje widowni. Udawało mi się nawet je przewidywać. - Rozumiem. - On tu już na mnie czekał. Siedział na tym krześle. A teraz trzymaj się mocno, Pierre. Wstał i oświadczył mi dobitnie: "Dawidzie Debrizzi, wstydzę się za ciebie". - Niemożliwe. - Możliwe. Myślałem, że żartuje, więc parsknąłem śmiechem. "Spójrz na siebie - powiedział takim tonem, że z miejsca odechciało mi się śmiać. - Spójrz na siebie. Wyglądasz jak pajac. Czy taki był twój cel: zostać pajacem?" Siadłem z wrażenia. On nie żartował. Palnął dziesięciominutowe kazanie o mojej postawie, którą trzeba zmienić, i o obowiązku szacunku wobec muzyki. A potem wypadł stąd jak burza. - Rozumiem, Dawidzie, że to było dla ciebie przykre, ale pamiętaj, że masz do czynienia z szaleńcem. To zawistnik. Przyćmiłeś jego sławę jak nikt dotąd, i to na jego własnym gruncie. Stałeś się gwiazdą wieczoru. Zobaczysz: on cię przeprosi, gdy tylko zrozumie, jak głupio i samolubnie się zachował. - Może masz trochę racji, ale to nie wszystko. On twierdzi, że dobrze wie, czemu go tak haniebnie zawiodłem. Wini O to... - Niech zgadnę: czyżby pewnego nauczyciela muzyki? - No właśnie. Szkoda, że go nie słyszałeś. Szalał! W kółko tylko powtarzał: "On albo ja. On albo ja". - No widzisz? To zazdrość. - Wiesz, co on nosi w tym kretyńskim futerale na batutę, oprócz batuty? - Nie mam pojęcia. - Umowę ze mną. Pamiętasz, podpisałem z nim umowę. - Pamiętam. Chodziło o ten świstek, do którego podpisania zmusiłeś Dawida u siebie w domu, w Londynie. - W kwestii "on albo ja" decyduje wyłącznie on. Ma mnie w ręku. - Nie jesteś niczyją własnością, Dawidzie. Nikt nie może cię do niczego zmusić. - On może. Może mnie zmusić do zagrania jeszcze dwudziestu czterech koncertów. Może mi kazać grać pierdolonego Brahmsa. - Nie ma prawa. - Ma. - W porządku. Ale nie może zmusić cię do tego, żebyś się przestał uśmiechać. Wiesz, jakie to zrobiło fantastyczne wrażenie? Poczekaj, aż Geoffrey przeczyta recenzje. Nic ci nie jest, Dawidzie? Cały drżysz. Może chciałbyś... - Chodźmy gdzieś i poczekajmy na recenzje. Tak jak to się robi w show - businessie. Zostałem człowiekiem show-businessu, co? - Obawiam się, że będziesz musiał zmierzyć się z tłumem fanów za drzwiami. Igor ich tam trzyma. - Igor jest w porządku, no nie? - Zawsze tak mówiłem. - Weźmiemy go z sobą. I Barbarę. - Doskonale. - Czy możesz mi coś obiecać? - Jasne. - Obiecaj mi, że jak to się skończy, już nigdy w życiu nie będę musiał grać pierdolonego Chanata. - Masz moje słowo. *** Dawid, Barbara, Igor, nowa panienka Igora i ja zaszyliśmy się w jednym z ulubionych klubów młodego Malechiewicza. Mieszanka adrenaliny, złości i alkoholu wprawiła Dawida w szampański humor. Igor, który przebywał w Londynie na dwumiesięcznym urlopie od fortepianu, wyrósł na uroczego, zdrowo myślącego młodzieńca. Nadal pijał publicznie sok żurawinowy dla podtrzymania legendy, ale suto zakrapiał go szampanem. Dawida podziwiał, chyba szczerze, i miał do niego stosunek opiekuńczy, trochę jak ja. To właśnie Igor wymknął się o świcie do kiosku po gazety. - O, nie! - jęknął Dawid po przeczytaniu dwóch czy trzech pierwszych recenzji. - Geoffreyowi to się nie spodoba. Krytycy wymieniali twoje nazwisko na równi z datą i miejscem koncertu. O Brahmsie napomykali jako o wstępie do atrakcji wieczoru. Rozpisywali się za to o rozluźnionym krawacie i uśmiechu Dawida (paru miało mu to za złe). Wszyscy zgodnym chórem - co z pewnością pamiętasz, jeśli zawiść nie zamgliła Ci wówczas oczu - ochrzcili koncert Dawida "debiutem ostatniej dekady". - No to chyba zostałem prawdziwym pianistą - skwitował Dawid opinie recenzentów. - Mała rada, jeśli wolno - Igor wzniósł szklankę w niezbyt pewnej dłoni. Wyglądał jak o wiele starszy od Dawida weteran tras koncertowych. - Wal śmiało - zachęcił go Dawid. - Zniosę wszystko. - Nie przestawaj się uśmiechać - poradził mu Igor, który nigdy nie uśmiechał się na scenie. Rozdział jedenasty I ty to nazywasz "załamaniem nerwowym"? Odrobinę radości, niewinny uśmiech, cień błazenady? Na tym miało polegać "załamanie nerwowe" Dawida? Fantastyczny sukces naszego pierwszego londyńskiego koncertu przeszedł do historii w opiniach krytyków. Uwagę zachwyconej widowni i recenzentów zwróciła jednak dziwaczna maniera Dawida przy fortepianie, większość widzów uznała ją za przejaw ekscentryzmu, tak powszechnego w naszej branży. Dawid sprawiał wrażenie nieobecnego duchem, bujającego w intymnym świecie miłych marzeń, podczas gdy my, pozostali, skupiliśmy się bez reszty na muzyce. Dlatego pełnię satysfakcji z dobrego przyjęcia koncertu zakłóciła mi troska o Dawida: wyraźnie zdradzał pierwsze symptomy niezrównoważenia psychicznego. Zastanawiałem się nawet, czy nie odwołać resztę wyczerpującego tournee. Jednak po namyśle zmieniłem zamiar i postanowiłem poprzestać na usunięciu z otoczenia Dawida czynnika najbardziej go podówczas stresującego: La Valoise musiał odejść, raz na zawsze. Nie trzeba było wprawy psychologa, aby stwierdzić, co jest źródłem problemów Dawida. Wystarczyło poobserwować jego mimowolne nerwowe reakcje na każde pojawienie się La Valoise'a w pobliżu i jego dziwaczny styl gry, wzorowany bez wątpienia na kawaleryjskiej postawie La. Valoise'a wobec życia i muzyki. Byłem pewien, że trzeba interweniować natychmiast - inaczej kariera Dawida, o ile nie jego zdrowie psychiczne, zawiśnie na włosku. To już coś więcej niż przeinaczanie faktów, z którym nagminnie mamy do czynienia w twojej książce: to jawne łgarstwo. Znacznie wyraźniejsze "załamanie nerwowe" obserwowaliśmy u Dawida w kilka miesięcy później. Zawsze był nadwrażliwy - jak my wszyscy. Trzeba było jeszcze wyraźniej, kawa na ławę, wyeksponować owe "pierwsze symptomy", skoro chciałeś przekonać świat, że od dawna przewidywałeś kryzys emocjonalny Dawida. Gdybyś natomiast był uczciwy, przyznałbyś, że żaden z nas nie miał pojęcia o szarpiących Dawidem rozterkach. Jego pierwszy wielki występ wydał nam się naturalnym, zwycięskim uwieńczeniem lat ciężkiej pracy. Nie zastanawialiśmy się, co czuje sam Dawid - autor wyczynu. A on doszedł w swojej żmudnej muzycznej peregrynacji na skraj przełęczy, zajrzał w bezmiar upragnionej doliny i nie do końca zachwycił się widokiem. Biograf posługuje się retrospekcją jak papierem ściernym: dzięki niej wygładza cudze życie w formę przystępną, racjonalną i logiczną. Biograf tak bardzo ufa dialektyce przyczynowo-skutkowej, że bez najmniejszych skrupułów wnioskuje wstecz od najbłahszych zbiegów okoliczności. Pragnie wierzyć, że każdy incydent jest głęboko zakorzeniony w życiu bohatera relacji. W ten sposób biograf Chanata mógłby sugerować, że kompozytor zaczął popełniać samobójstwo już w dzieciństwie, gdy wyglądał przez okno na ponurą kipiel winnicy. Na pewno wiemy jedno: że wszystkie pozostałe koncerty Dawida w Londynie były płaskimi imitacjami słynnego debiutu. Zastraszyłeś go tak skutecznie, że ani ja, ani Igor, ani Barbara nie zdołaliśmy, mimo usilnych starań, odblokować tej magicznej osobowości, którą Ty z całą premedytacją stłamsiłeś. Nie kryłeś już, że nie wystarcza Ci wydalenie mnie z filharmonii: miałem opuścić kraj. Na wszelki wypadek przyczaiłem się w cieniu, wciąż pewien, że nie mówisz poważnie. Aż do dnia, gdy w moim pokoju hotelowym pojawił się groźny szwadron adwokatów, reprezentujących rzekomo Ciebie i Dawida. Nienawidzę adwokatów, jak każdy normalny człowiek, a nasłani przez Ciebie osobnicy byli szczególnie irytujący ze swoimi strojami, fryzurami i repertuarem zawoalowanych pogróżek. Co właściwie chciałeś osiągnąć, nasyłając ich na mnie -do dziś nie wiem. Nie mogli mi przecież zabronić swobodnego poruszania się po mieście, Poinformowali mnie, że nie mam prawa do tantiem z koncertów Dawida (o czym i tak wiedziałem) i przyrównali moją sytuację do położenia rozwiedzionego ojca, walczącego o prawo do regularnych spotkań z dzieckiem. Pokazałem im drzwi, po czym zatelefonowałem do Dawida, by ostatecznie wyJaśnić sytuację. - Wydaje mi się, że Twój wyjazd uprościłby sprawę. Lepiej wyjedź - powiedział Dawid, a w jego głosie wyczułem pełną udręki rezygnację. Wyjechałem, zastanawiając się, w jakim stopniu ten cały kontredans wynikł z domniemania nazbyt bliskich stosunków łączących mnie z twoją żoną. Skończmy wreszcie z tą ciuciubabką: powiem ci prawdę o sobie i Mary. Radzę Ci usiąść. No, nie bój się, przecież żartuję. Jako ofiara lęku przed kobietami i weteran dziedzictwa (do czasu, aż poznałem Cię z Anitą i Gabrielą), pewnie nie uwierzysz, że Mary i ja przegadaliśmy tych parę dni w Londynie jak kobieta z kobietą. Myśl o bliższym kontakcie fizycznym nie postała nam w głowach. Łączyło nas zamiłowanie do nikotyny i nabijania się z Ciebie. Pewnie się zdziwisz, ale od ośmiu lat prowadzimy tajną korespondencję o treści platonicznej. Mary jest niezłomnie lojalna wobec Ciebie, nawet jeśli od czasu do czasu uszczypliwie zacytuje anegdotkę o Twojej -nazwijmy rzecz po imieniu - bezprzykładnej próżności. Wróciłem do Paryża i mojej skromnej, codziennej rutyny, pewien, że już zacząłeś zatruwać Dawida oszczerczą propagandą na mój temat: Czterdzieste urodziny świętowałem "Pod Ojcem i Synem", wyciskając siódme poty z marnego przeciwnika w szachach. Nie ukrywam: chodziłem jak struty. Dawniej, żeby uciszyć sumienie, obiecywałem sobie, że od czterdziestych urodzin zerwę z niehigienicznym trybem życia i rozpocznę dzieło samodoskonalenia. Ale nazajutrz po urodzinach rzuciłem się jeszcze głębiej w bagno rozpusty, przesuwając na, pięćdziesięciolecie granicę zdrowego rozsądku, od której zacznę zmieniać swoje życie, aby zbyt szybko się z nim nie pożegnać. Przez pewien czas trudniłem się inwestowaniem sporych rezerw finansowych brata w restaurację przyjaciela. Przedsięwzięcie przynosi do dziś niemałe dochody - mojemu bratu. Czułem się tak samotny i opuszczony, że poślubiłem serdeczną przyjaciółkę z lat dziecięcych, która miała nieszczęście owdowieć w trzydziestym dziewiątym roku życia. Nie znasz Francoise. Jest osobą wyjątkowo pogodną i dobrze ułożoną. Bardzo mnie wówczas podtrzymała na duchu. Prowadziła butik zaraz za rogiem mojej kamienicy, więc często do niej zaglądałem w ciągu dnia. A wieczorami Francoise z zachwytem pałaszowała moje dzieła kulinarne, po czym zawsze prosiła, żebym jej zagrał na fortepianie. Formalnie chyba wciąż jesteśmy małżeństwem, chociaż Francoise już jakiś czas temu przeniosła się do Aix - en - Provence. Złożyłem wizytę rodzicom Dawida, aby im opowiedzieć o londyńskich sukcesach syna i przetłumaczyć na francuski garść angielskich recenzji. Babcia Greta Debrizzi łowiła w skupieniu każde moje słowo, po czym nazwała "wulgarnym" fakt, że Dawid dostał się na łamy gazet. W muzyce babcia Debrizzi miała wyjątkowo nowoczesny gust: Brahmsa zaliczała do "Niemców z zamierzchłej epoki". Przypomniałem jej, że gdyby przyszła na świat w wiedeńskich salonach, zamiast w korsykańskiej chacie, miałaby szansę osobiście poznać pana Brahmsa, który zmarł gdy Greta miała sześć lat. Henryk i Kamila dziwnie stracili kontakt z synem. Oczywiście, byli z niego dumni, ale wciąż się gryźli, że Dawid wybrał niepewny los, i uważali, że jest jeszcze dość młody, aby wyuczyć się bardziej konwencjonalnego fachu. Częściowo przyznałem im rację: rzeczywiście, dla Dawida zmiana kierunku kariery z dnia na dzień byłaby dziecinną igraszką - ale, radziłem, niech wstrzymają się z radami, aż zobaczą i usłyszą syna na koncercie w Paryżu, już za kilka tygodni. Henryk, niestety, od czasu przejścia na emeryturę popadał w coraz głębszy alkoholizm, w wersji francuskiej, apatycznie - rzewnej. Stał się tłusty i płaczliwy. Kamila, w przeciwieństwie do męża, kwitła jak nigdy. Do spółki z teściową rządziła domem. Rozumiały się doskonale, a biedny Henryk nawet nie próbował pojąć ich nieustannych żarcików. Obie damy ciekawe były bardzo, jak Dawid prezentuje się na scenie, lecz gdy zacząłem szczegółowo opisywać jego postawę i uśmiech, przerwały mi okrzykiem: "Nie, nie! Jak był ubrany?" Bardzo kochały Dawida. Jeżeli twoja książka doczeka się kiedykolwiek przekładu na francuski, będę się musiał zapożyczyć u brata, żeby wykupić i zniszczyć cały nakład. Panie Debrizzi bowiem - w przeciwieństwie do mnie, a co dopiero do Ciebie - traktowały Dawida jako bogatą, złożoną istotę ludzką. Ja widziałem w nim przede wszystkim istotę muzyczną: lata trwało, nim dostrzegłem człowieka, a nie same palce. Byłem zadowolony z wizyty u państwa Debrizzich: dzięki niej nasze londyńskie sukcesy i nieporozumienia nabrały właściwej perspektywy. *** twoje tournee przebiegało zgodnie z planem. Wiodłeś muzyczną karawanę przez całą Europę: Amsterdam, Berno, Monachium, Barcelona, Mediolan... Występy Dawida wszędzie spotykały się z łatwym do przewidzenia aplauzem, ale śledząc ich dalekie echa w paryskiej prasie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że bohaterem sezonu nie jesteś ani Ty, ani nawet Dawid, tylko Chanat. Co nie powinno bulwersować nas, którzy muzykę stawiamy na pierwszym miejscu. W repertuarach pianistów od Oslo po Seattle coraz częściej gościły jego utwory, i to jeszcze mniej znane niż "Spirala śmierci". Wiem o tym, bo jako światowy autorytet od Chanata otrzymywałem z zagranicznych środowisk muzycznych wszystkie dotyczące go publikacje. "Spirali śmierci" nie wykonywał na razie nikt poza Dawidem - jasne, że nie przez szacunek i onieśmielenie: każdy szanujący się pianista ćwiczył ten utwór w domu, potajemnie, godzinami, zachodząc w głowę, jak to w ogóle możliwe, że ktoś go zagrał. W Stanach Zjednoczonych, gdzie album Dawida zyskał umiarkowany rozgłos, krytycy otwarcie sugerowali, że nagranie zostało doskonale spreparowane (dzięki za komplementy. Byłem pewien, że jeśli zrealizujesz plan wywiezienia Dawida do Ameryki, tamtejsi recenzenci bardzo łatwo osądzą, czy mieli rację. Kropla, która przepełniła czarę goryczy, kapnęła, że tak powiem, w Monachium. Doniósł mi o tym czujny niemiecki przyjaciel. Wspomnianą kroplą był wywiad, w którym nazwany zostałem "wieloletnim nauczycielem" Dawida, a zaraz obok - "zagrożeniem dla jego kariery". Wywiadu oficjalnie udzielił Dawid, ale wyraźnie wyczułem w nim twoją interwencję. Wyczytałem tam, między innymi, że "odpadłem z tournee" - jakby Dawid był zespołem rockowym, a ja niepoprawnym perkusistą - narkomanem. Dziennikarz (z pisma, w którym sam kilkakrotnie drukowałem jakieś drobiazgi) nie włożył tego określenia w twoje usta, ale jestem pewien, że właśnie od Ciebie je usłyszał. Dawid wypowiadał się wyłącznie o muzyce, a zwłaszcza o "Spirali śmierci". Zamieszczone w wywiadzie okrutne kłamstwa na mój temat nigdy nie przeszłyby mu przez myśl - a co dopiero przez gardło, i to publicznie. Nie przeczę: tupałem ze złości i rwałem włosy z głowy, martwiąc tym niepomiernie nową żonę. Pobiegłem z artykułem do znajomych, którzy dobrze znają niemiecki, żeby mi ostatecznie wyjaśnili: czy zwariowałem, czy też istotnie zostałem wstrętnie oczerniony, o ile nie zniesławiony. Chciałem (lecz po namyśle odechciało mi się) dopaść Cię, wszystko jedno gdzie, i wyzwać na od dawna upragniony pojedynek. Przeklinałem Cię najwymyślniej jak umiałem i obmyślałem wciąż nowe czary, które miały ściągnąć na Ciebie nieszczęście. Czułem się oszukany, zdradzony, sponiewierany, pohańbiony, opuszczony i niekochany. Gdy Francoise wychodziła z domu, siadałem do fortepianu i na cały głos wygrywałem własną, obłąkańczą wersję "Spirali śmierci", składając tę muzyczną ofiarę najokrutniejszym bogom zemsty. Hodowałem gniew na twój przyjazd z koncertami do Paryża. Dawid już od dawna się do mnie nie odzywał. Aby ratować własną godność, wymyśliłem, że przechwytujesz jego korespondencję. Gromadziłem notatki i recenzje z waszego tournee: szukałem w nich aluzji do twoich zakulisowych machinacji. Na zdjęciach, które sporadycznie pojawiały się w prasie, Dawid wyglądał coraz marniej. Recenzje z koncertów też były coraz gorsze - entuzjazm krytyków wygasał szybciej niż to się zwykle dzieje wobec nowicjusza, który "zrobił wejście". Nie krytykowano Dawida wprost, ale coraz częściej w prasie pojawiały się narzekania na ograniczony repertuar - sugerowano, że jest to chytra metoda tuszowania niedoskonałości warsztatowych. Jeżeli ktoś tu miał ograniczony repertuar, to, nie wytykając palcem, Ty. Dawid przyjechał do Paryża w połowie grudnia. Czekałem, kiedy zadzwoni. Zwlekał z tym nie dłużej niż trwało ucałowanie z dubeltówki Henryka, Kamili i Grety, a potem skok do telefonu. Umówiliśmy się na wieczór "Pod Ojcem i Synem". Ogrywając mnie bezlitośnie w szachy, Dawid snuł opowieść o swoich przygodach. Gadał i gadał: o publiczności, o fortepianach, na których grywał, o hotelach, o swojej obsesyjnej dbałości o pozory, o panienkach (nielicznych), z którymi się przespał, o tym, co gdzie jadał i o karygodnej pomyłce podczas wykonywania "Spirali śmierci" w Barcelonie ("Nikt nie zauważył, nawet Geoffrey!"). Ten długi, ożywiony monolog dał mi czas do zastanowienia, jak ominąć drażliwą kwestię wyglądu i zachowania Dawida: wyglądał fatalnie, a jego sposób bycia sugerował głębokie zmiany osobowości. Dawid stał się nerwowy i egzaltowany - przeraziło mnie to. Schudł okropnie, skóra i kości, i palił ciurkiem - ale nie tak jak dawniej, z lordowską nonszalancją, tylko niechlujnie, łapczywie, jak nerwus. - Następny przystanek: Ameryka! - perorował, gestykulując papierosem nad niedojedzoną porcją charcuterie, -Geoffrey tak mówi. Trwają tajne negocjacje. Monstrualne firmy płytowe; Profundo to przy nich małe piwo, kapujesz? "Małe piwo?" Zaraz poznałem styl Geoffreya. - Geoffrey od paru dni siedzi w Londynie, szuka nowych pomysłów. Ten renesans Chanata to prawdziwy hit. - Słyszałem coś o planach Geoffreya. Przecierałeś szlaki w telewizji, a jednocześnie przy każdej nadarzającej się okazji ostro ganiłeś wolnokonkurencyjne podejście do sztuki. - Nieszczególnie wyglądasz, Dawidzie. Dobrze sypiasz? Spojrzał na mnie spode łba, jak zbuntowany uczniak. - Proszę cię! - rzekł z naciskiem, oklepując kieszenie w poszukiwaniu kolejnej paczki papierosów. Znalazł ją, wyjął papierosa, zapalił go wzrokiem bazyliszka i drżącym płomykiem zapalniczki, szybko, żarłocznie wypalił do połowy i zdusił w ledwo napoczętej porcji mięsa. *** - Wyczerpanie nerwowe - orzekł lekarz. - Nic poza tym. Do pierwszego z cyklu paryskich koncertów zostało pięć dni, więc było czym się martwić. Dawid wydawał się raczej zażenowany niż ciężko chory. Trzy doby przeleżał w szpitalu, chociaż, na dobrą sprawę, wystarczyłaby jedna. Krzywił się na kosze kwiatów i karty z życzeniami rychłego powrotu do zdrowia, którymi go zasypywali wierni wielbiciele. Ty odwołałeś ważne spotkania, przyleciałeś bezzwłocznie do Paryża i zagnieździłeś się w Hotel de la Victorie, aby stamtąd kierować kampanią propagandową wokół choroby Dawida. Mnie traktowałeś z góry, z jawną pogardą. Przez telefon (jeżeli już raczyłeś odebrać, co zdarzało się rzadko) mówiłeś do mnie tonem tak nadętym, że gdyby ktoś nas podsłuchiwał, pomyślałby że to jakiś fan z ulicy (niby ja) próbuje wkręcić się w bezpośrednie otoczenie gwiazdy (to Ty). - Taak?... Hallou?.... AAA... Słuchaj no, La... AAA... Valoise - beknąłeś w odpowiedzi na moje pytanie, coś zrobił Dawidowi przez minione dziesięć tygodni. - Miejże... AAA... szczyptę... AAA... cierpliwości.... Zawsze dukałeś, ale z wiekiem coraz trudniej się z Tobą rozmawiało, bo człowiek stale bał się, że kichniesz. - Możesz... AAA... w każdej chwili... AAA... naturalnie... złożyć chłopcu wizytę. A teraz przepraszam cię, ale muszę... AAA... już kończyć. Praca czeka. Wzruszyłeś mnie łaskawą zgodą na widzenie z Dawidem, zwłaszcza że to ja odwoziłem go do szpitala. Francoise, moja biedna małżonka od kilku raptem tygodni, niepokoiła się zapewne, patrząc, jak miotam się po domu, klnąc na czym świat stoi, z popiersiem Liszta w objęciach. Popiersie Liszta grało rolę Twojego wizerunku vudu. - Wy artyści! - westchnęła Francoise, kiedy wreszcie nieco uspokojony dotarłem do łóżka. - Spodziewałam się tego. On symuluje chorobę, prawda? Artyści zawsze symulują, - Możliwe, ale nie Dawid. Musisz go poznać. Dawid jest inny: ma poczucie humoru. - Słyszałam, jak gra... Chanata, dobrze mówię? Moim zdaniem, ten twój cały Dawid Debrizzi to wariat. Byłem tak roztrzęsiony, że wyznałem FranCoise całą prawdę o najdzikszym fragmencie nagrania. Wiedziałem, że będzie milczała jak grób. Mówię to tylko po to, żebyś sobie nie myślał, że pierwszy dowiedziałeś się prawdy. Był ktoś przed Tobą. *** Po trzech miesiącach nieobecności Dawid zadomowił się na nowo w swoim mieszkanku. Sprawiał wrażenie zmęczonego i nie chciał ćwiczyć, chociaż koncert w ojczyźnie był tuż tuż. Postanowiłem na razie nie dociekać, czym go tak wyczerpało europejskie tournee. Kilkakrotnie rozmawialiśmy przez telefon, lecz ja czekałem cierpliwie, aż Dawid sam poruszy drażliwy temat. - Nienawidzę robić z siebie widowiska - wyrwało mu się w przeddzień koncertu. Jedliśmy lunch w restauracji "Epinard", gdzie serwują bardzo ciekawą zapiekankę z rokforem i szpinakiem. Dawid skusił się nawet na białe wino. - Nie pleć bzdur. Wiadomo, że tournee to mordęga: hotele, próby, przymus punktualności, kłótnie w orkiestrze. Kto lubi, kiedy mu rozkazują? A do tego jeszcze "Spirala śmierci". Ileż to razy ją grałeś? Dwadzieścia cztery? - Dokładnie. To podobno mój popisowy numer. Muszę go grać, bo nikt poza mną tego nie potrafi. - Jutro też? Nie byłbyś pierwszym solistą, który odwołał koncert. Naprawdę nie masz obowiązku wykonywać "Spirali śmierci" wbrew sobie. Zwłaszcza że nie ćwiczyłeś przez parę dni... - Czuję się świetnie. Chcę zasłynąć jako pianista, który nigdy nie odwołał koncertu. Coś w tonie Dawida ożywiło mój czujnik na Geoffreya Flyncha. Zgadłem, że od dnia przyjazdu do Paryża robiłeś Dawidowi pranie mózgu. - Na twoim miejscu dałbym sobie spokój. Ostrożność nie zawadzi. - Za długo byłem ostrożny. Kiedy to się skończy, może będzie mnie stać na mały samochód. - Czy rzeczywiście na trasie było tak... ciężko? - Jak mogłem najostrożniej, zadałem wreszcie drażliwe pytanie. -Czy Geoffrey bardzo zalazł ci za skórę? Pytam, bo wszystkich nas przeraził swoim zachowaniem w Londynie. - Geoffrey? Ciężko? Sam nie wiem. - Chciałbym coś wyjaśnić - ruszyłem śmiało, już nie bawiąc się w ceregiele. - Wyjeżdżałeś z Londynu w doskonałej formie. Śledziłem w prasie całe twoje tournee: wszystko szło jak po maśle. Więc czemu wracasz jako, wybacz, że to powiem, wrak człowieka? Miałem nadzieję, że zechcesz mi to wyjaśnić. - Spojrzał na mnie jak na wroga; byłem zaskoczony. - Jeśli uważasz, że to nie mój interes, to się grubo mylisz. Dawid otarł usta płócienną serwetką i sięgnął po swoją paczkę papierosów. - Nie jestem taki pewien, czy się grubo mylę. - Jak uważasz. Sięgnąłem po swoje papierosy. Paliliśmy nie patrząc na siebie przez minutę, może dwie. - Kilka rzeczy mogę ci powiedzieć - przerwał ciszę Dawid. - Jedną na pewno. - Nie mów nic, jeśli nie chcesz. Dawid nie był mimozą, z tym większą więc przykrością patrzyłem, jak dygoce, dobierając słowa do tego, co chciał mi wyznać. Jego urywany monolog trwał blisko godzinę, a o wrażeniu, jakie na mnie wywarł, niechaj świadczy fakt, że przez tę godzinę nie odezwałem się ani słowem, tylko mechanicznie paliłem papierosa za papierosem. Dawid zaczął od oświadczenia, że wreszcie zamierza mówić własnym głosem, zbyt długo bowiem tylko słuchał sprzecznych żądań i zaleceń doradców. Człowiek w jego sytuacji - ciągnął - opiera się wyłącznie na wierze i nadziei. W życiu wirtuoza nie ma prób generalnych: trzeba grać od razu na czysto, ufając, że będzie dobrze. Przez dwadzieścia jeden lat on, Dawid, spełniał wszystkie polecenia, ćwiczył pilnie, ufał Tobie i mnie, pewien naszych świetlanych intencji. Najważniejsze życiowe decyzje powziął za niego ktoś inny: ktoś inny postanowił, że Dawid nie podejmie studiów w konserwatorium, że nie weźmie udziału w żadnym konkursie oprócz Gastona - Roberta, że przed debiutem scenicznym nagra utwór zapoznanego kompozytora. Dawid te wszystkie postanowienia akceptował w dobrej wierze. Nagle uprzytomniłem sobie, że po raz pierwszy słyszę Dawida mówiącego o sobie i swoich uczuciach. Nie przypuszczałem, że i on potrafi rozpamiętywać przeszłość, żałować tego, co się stało, narzekać na los. Inna sprawa, że przychodziło mu to z najwyższym trudem. Mówił powoli nie dlatego, że brakowało mu słów, lecz dlatego, że na bieżąco formułował myśli. O Tobie wypowiadał się w tonie dyplomatycznym: że peszyłeś go zawsze jako obcokrajowiec i osoba z muzycznego establishmentu, zwłaszcza że miałeś zwyczaj nagle pojawiać się i znikać, niczym ekscentryczny wuj - amator ryzykownych ekspedycji. Mnie natomiast traktował jako codziennego przewodnika po świecie fortepianu, i nie tylko. Wywód brzmiał logicznie; zdawało mi się, że wiem, do czego Dawid zmierza. Spodziewałem się, że zaraz da upust długo hamowanej reakcji na presję, którą nań wywierałeś od dnia decyzji o europejskim tournee, a gdy się już wyzłości, poprosi mnie, abym wystąpił w roli mediatora i uzgodnił z Tobą zwolnienie go z reszty zobowiązań - bo z pewnością zechce uniknąć poniżających zakulisowych utarczek. Jakże się myliłem. To był dopiero wstęp. W dalszej części spowiedzi Dawid przyznał się do grzechu nielojalności wobec mnie, którego się dopuścił w miesiącach poprzedzających nagranie albumu: miał mi wówczas za złe brak profesjonalizmu i zbytnią niefrasobliwość z rządzącym się prawem dżungli światku zawodowych muzyków. Podkreślił, że obiekcje te nie miały wpływu na przyjaźń, jaką niezmiennie do mnie żywił. Obawiał się nawet, czy nasza zażyłość nie pokrzyżuje racjonalnych planów jego kariery. Skoro fortepian miał być treścią jego życia, mój przykład - mówmy szczerze - niezbyt nadawał się do naśladowania. Pomimo niepokoju, Dawid długo wstrzymywał się od działań. W końcu wszystko na razie szło gładko - jakkolwiek niekonwencjonalnie. Żal mu było poza tym moich pogadanek o muzyce, za którymi przepadał. Nawet gdy skończył dwadzieścia lat i zaczął myśleć bardziej niezależnie, podzielał mój ogólny pogląd na muzykę. "Najważniejsze -powiedział - było dla mnie to, że umiałeś grać". Cieszyło go, że ma nauczyciela - praktyka, bo taki nauczyciel jest jak oficer, który nigdy nie zleci żołnierzom wykonania rozkazu, jeżeli sam go wcześniej nie wykonał. W sumie Dawid był zdania, że zaufanie do mnie wychodzi mu na korzyść i nie widział powodu dla wprowadzenia drastycznych zmian. w naszych wzajemnych układach. W tym punkcie monologu Dawid zaczął na dobre mocować się ze słowami. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że jego "rozstrój nerwowy" to efekt przemęczenia nowymi, intensywnymi i stresującymi przeżyciami - a mimo to ze szczerym niepokojem śledziłem szarpaninę drogiego przyjaciela z barierą emocji, która go odgradzała od finału wielkiej spowiedzi. Wyznał, że nigdy w życiu nie był szczęśliwszy niż w miesiącach poprzedzających wyjazd do Londynu dla nagrania Chanata. Bawiły go nasze wspólne zmagania z muzycznym dziwolągiem, a zarazem szczerze podziwiał ekstatyczny chaos chanatowego życia i dzieła. Szczyt wiary w siebie zbiegł się u Dawida z londyńską sesją nagraniową. Z przyjemnością grał rolę gwiazdy. Cieszyło go, że może spotkać się z Igorem jak równy z równym i przypomnieć mi nasz stary żarcik: "Malechiewicz? Czy to nie ten, co prysnął na Zachód i ma Rosję w D - dur?" Nagle Dawid zmienił ton na lodowaty. Zacisnął dłoń na krawędzi stołu, pochylił się i wycedził przez zęby: - Gdziekolwiek się pokazałem, tłumy czekały, żeby usłyszeć, jak gram, zamienić ze mną słowo, zdobyć autograf. Powód? Chanat. Tylko to jedno słyszałem: renesans Chanata, eksplozja Chanata. Robiłem coś oryginalnego, zdumiewającego. Afucionados sztuki fortepianowej latami czekali na takie zjawisko - na mnie. A ja... wiesz, co sobie przez ten cały czas myślałem? No, zgadnij? - Nie oczekiwał odpowiedzi. - Z początku mówiłem sobie: tak, tak powinno być, niech mnie podziwiają. Podziwiajcie mnie, ludzie! Pierre ma rację: "Spirala śmierci" to cud, a mnie dzięki niej nazwą cudotwórcą. Ale w głębi duszy dręczyło mnie paskudne uczucie, jakby mdłości. Coś tu było nie tak. I zdawało mi się, że wiem, co. Wiedziałem od dawna, tylko nie dopuszczałem tej myśli do siebie. I nagle doznałem olśnienia. Dawid wyprostował się i rozejrzał po restauracji, sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje. - Zgadnij, Pierre: ile razy słuchałem swojego nagrania? -Nie czekając na odpowiedź, pokręcił głową. - Raz. Jeden jedyny. Wtedy wieczorem, u Geoffreya, z Borysem, Igorem i tak dalej. To był ten jeden jedyny raz; więcej nie miałem odwagi: bałem się potwierdzenia tego, co usłyszałem za pierwszym razem. Spuściłem głowę i modliłem się, żeby to był sen. Chciałem zaprotestować, ale spowiedź Dawida rozdzieliła nas jak ciężka kotara. Na moment uczepiłem się nadziei, że przecież on słyszał to nagranie tylko raz - ale natychmiast przypomniałem sobie, że Dawid do perfekcji opanował sztukę zapamiętywania muzyki: po jednym wysłuchaniu pamiętał wszystkie niuanse utworu i przerastał w tym względzie nawet mnie, chociaż słynąłem z nadzwyczajnej pamięci muzycznej. Dawid słabym głosem nawiązał do naszego nie tak dawnego, burzliwego wieczoru, kiedy to przegrana w szachy przelała jego czarę goryczy. - Tamtego dnia powiedziałem sobie otwarcie, że to nie jest moje nagranie, i pojąłem, dlaczego czułeś się w obowiązku interweniować. Chciałem mu wyjaśnić, że to był czysty przypadek, błąd techniczny, ale Dawid uniesieniem ręki kazał mi zamknąć już otwarte usta. - W pierwszej chwili byłem ci wdzięczny. Mieliśmy przecież strasznie mało czasu. Wyobrażałem sobie, z jakim rozczarowaniem słuchasz nagrania, które kosztowało cię tyle trudu, a nie spełniło twoich oczekiwań. Musiałeś wkroczyć do akcji i doprowadzić dzieło do perfekcji. Interpretacja Dawida tak dalece odbiegała od faktów, że w pierwszej chwili nie rozumiałem, o czym on mówi. A gdy pojąłem, poczułem, że coś w tym jest. = Pomyślałem sobie: To koniec. Całe życie ufałem temu człowiekowi. Myślałem, że on we mnie wierzy. Że kiedy chwali moją grę, to szczerze... Dawid oskarżył mnie następnie o rozmaite cyniczne podstępy i zdrady, a ja, słuchając tej litanii, nie znajdowałem słów, którymi mógłbym go przekonać, że to, co wyglądało na efekt zimnej kalkulacji, było w istocie najuczciwszym i spontanicznie naprawionym błędem. Nie umiałem wydobyć głosu, bo z przerażeniem ujrzałem się w roli, której bym nigdy nie chciał odegrać: w roli hipokryty, który z premedytacją niszczy część nagrania Dawida, aby wcisnąć się na jego miejsce. W roli potwora. - Geoffreyowi nic nie mówiłem - ciągnął Dawid, sprawiając mi tym niemałą ulgę. - Ani nikomu innemu. Za bardzo mi było głupio; spaliłbym się ze wstydu. A Londyn to pestka? - miałem na końcu języka. Źle się bawiliśmy? A furora, jaką wzbudził pierwszy koncert? - Za drugim razem w Londynie... pamiętasz? - spytał Dawid. - Do tamtego czasu... Nie stać mnie na przytoczenie jego słów: były tak okrutne, że zapomniałem o zapałce płonącej między palcami -przypomniał mi o niej swąd przypiekanej skóry. Dawid... Trudno, jak szczerość, to szczerość: Dawid stwierdził, że nie zaliczam się do świata wielkiej muzyki i nie jestem dla niego ważniejszy niż pierwszy z brzegu łowca autografów albo trzeci skrzypek. - Pokaż mi swoich uczniów! - drwił ze mnie. - Jakim prawem wyśmiewasz się z muzyki, którą gram, żeby zarobić na życie? Milczałem, a gniew narastał we mnie z każdym kolejnym atakiem Dawida. - Zrób coś dla mnie - poprosił Dawid na koniec. - Daruj sobie jutrzejszy koncert, dobrze? Poradzę sobie bez ciebie. Odsunął krzesło, wstał i jeszcze raz obrzucił wzrokiem salę, sprawdzając, czy nikt ważny nie siedział w zasięgu słuchu. - Jesteś oszustem, Pierre - rzekł mi na pożegnanie. -Żałosnym oszustem. *** Chanat nie był intelektualistą. Wzorem wielu współczesnych, starał się żyć w nieustającej ekstazie twórczej. W latach rozpaczy i nędzy, po słynnym skandalu z uczennicą, sztuka była mu chyba jedyną pociechą. To były czasy! Dzisiaj z trudem odgrzebujemy w archiwach okruchy po idolach, a Chanat żył pośród idoli z krwi i kości. Ciekawe, co czuje człowiek, który kroczy dumnie ulicą i nagle dostrzega w perspektywie takiego, dajmy na to, Wagnera? Chanat darł rękopisy w tym samym tempie, w jakim je tworzył. Wiadomo, że słynął z daru improwizacji, a zatem jego najwybitniejsze osiągnięcia pianistyczne rozwiały się w powietrzu epoki przedelektronicznej. Ocalałe rękopisy wymownie świadczą o niecierpliwości mistrza. Jako twórca był bardzo nierówny; często polegał wyłącznie na sztuczkach technicznych. O jego skrajnym wyobcowaniu i samotności wymownie świadczy fakt, że nikt z ówczesnych nie chwali się przed potomnymi przyjaźnią z Chanatem. On mimo to jeszcze się nie poddawał. Jedyną dostępną sobie bronią - mistrzowską techniką gry - chciał olśnić świat i rzucić go na kolana. Dniami i nocami ćwiczył na marnym instrumencie, nieświadom, że już dawno doszedł do granicy technicznych możliwości. Za nią widział tylko dwie drogi dalszego postępu: albo przerobić fortepian, żeby dało się na nim grać szybciej i głośniej, albo też jakimś cudem przerobić ręce. Pierwsze wyjście utrudniał brak fachowej wiedzy i zdolności rzemieślniczych, więc Chanat zdecydował się na wariant drugi. Zaczął pracować nad dłońmi i palcami: rozciągał je i ćwiczył za pomocą sznurków i ciężarków. W dzienniku odnotował marzenie o skomponowaniu utworu, złożonego z dziesięciu równoległych linii melodycznych - przy czym nie miałaby to być fuga, lecz me lee. Sypiał z dłońmi na wyciągu własnego pomysłu i konstrukcji. Masażystka, u której bywał, musiała pękać ze śmiechu, kiedy Chanat płacił jej jak za usługę seksualną, a do wygniatania, nacierania oliwą i balsamem ściągającym, podstawiał tylko dłonie. Palce wyćwiczył w końcu do tego stopnia, że (jak chwali się w dzienniku) potrafił jak długo zechciał trwać zawieszony na każdym po kolei - i dzień w dzień, całymi godzinami, nie robił nic innego. Dziennik nie zdradza, czy gra Chanata zyskała na tych zabiegach ani czy sam mistrz czuł, że zbliża się szczęsny dzień, w którym Liszt i cała reszta uchylą przed nim kapeluszy. Zapiski urywają się, niestety, na trzy miesiące przed końcem roku 1842 - nie dlatego, że Chanatowi zabrakło tematu: po prostu doznał przykrej kontuzji prawej dłoni, w której zwykł trzymać gęsie pióro. Tym bardziej więc nie mogło być wówczas mowy o grze na fortepianie. Dziennik milczał, a Chanat własnowolnie zadręczał się torturami. Z nabazgranej lewą ręką notatki, pierwszej po długiej przerwie, dowiadujemy się, że kontuzja, będąca skutkiem samookaleczenia, wyszła pianiście na dobre, gdyż ból i cierpienie hartują charakter. Chanat donosił ponadto, że obciążył wyciąg dodatkowymi ciężarkami i spodziewa się wystąpić publicznie około Wielkiego Postu. Jak wiadomo, nie wystąpił już nigdy. Był jeszcze zdolny do komponowania przy pianinie, ale nie mógł zadowalająco wykonać własnej "Spirali śmierci". Kto wie, czy frustracja z tym faktem związana nie przyczyniła się bezpośrednio do chybionej próby samobójczej. Wijąc się z bólu na łożu śmierci, Chanat uosabiał szczyt marzeń każdego twórcy epoki romantyzmu: doszczętnie sknocić nie tylko własne życie, ale nawet śmierć. *** Chanat upadł przynajmniej w wielkim stylu - a ja? Ja upadłem haniebnie, jak szmata. Zwątpiłem, czy dowiem się kiedykolwiek, jak znaczny miałeś wpływ na kształtowanie poglądów Dawida. A ponieważ Dawid był już dorosłym, niezależnym człowiekiem, musiałem przyjąć, że do wyłuszczonych mi wniosków doszedł sam. Że przestałem mu być potrzebny - to jeszcze mogłem pojąć. Gorzej, że miał mnie za żałosnego oszusta i osobnika niezrównoważonego psychicznie, który dla sławy nie zawahał się torpedować kariery własnego ucznia. Schroniłem się na łono nowej żony. Udawałem, że nic mnie nie obchodzą recenzje z paryskich koncertów Dawida. śledząc z boku szał renesansu Chanata w ojczyźnie i za granicą, nie skomentowałem tego zjawiska ani jednym słowem, czy to mówionym, czy pisanym. Do późna w noc przesiadywałem w swoim marmurowym salonie, gdzie, żłopiąc kawę i paląc setki papierosów, miażdżyłem wzrokiem ukochanego bósendorfera. Przeżyłem krótki, demoniczny romans z rodzoną siostrą przedostatniej żony brata. Odsłoniłem okna i przy świetle dziennym grywałem Mozarta, celowo źle. Nie mogłem się nadziwić naiwności mężczyzny, który przez dwadzieścia lat łudził się, że uczeń (no dobrze, niech już będzie po twojemu: alter ego, namiastka syna) zrealizuje jego własne, nie spełnione ambicje muzyczne. Czułem się do żywego dotknięty i upokorzony. Wyrzucałem sobie, że jestem starym, zużytym tchórzem. Sam sobie przyniosłem więcej wstydu niż Dawidowi. Nie twierdzę bynajmniej, że La Valoise nigdy nie był nam przydatny. Oto sir Geoffrey Łaskawy. Pamiętam, jak swoją znakomitą grą umilał nam sielskie wieczory w Dollsworthy, dając dowód nieprzeciętnego talentu. Zamęt emocjonalny, który położył kres jego występom publicznym., W wymiarze kameralnym zaowocował głębią i subtelnością interpretacji. Kiedy skończę pisać ten list do Ciebie, zaraz siądę do fortepianu i sprawdzę, czy to nadal prawda. .. jednak nie będę krył, że z wielką ulgą przyjąłem wieść o ostatecznym zerwaniu Dawida z francuskim nauczycielem. Dawid nareszcie otworzył sobie drogę, przez tyLe lat zamkniętą. Rad byłem, że sam podjął decyzję o usunięciu bariery, jaką stanowił dlań niepokojący wpływ nieobliczalnego Francuza. Na tym kończy się moja rola w twojej ze strony na stronę coraz bardziej zadufanej i samochwalczej opowieści. "Życie" Dawida jaśnieje odtąd wielkim blaskiem. Gdybym przynajmniej, idąc za przykładem Chanata, usiłował popełnić samobójstwo, twoi czytelnicy doznaliby zapewne mniejszego zawodu. A tak - co litościwsi zdziwią się, być może, mojemu nagłemu zniknięciu. Nic dziwnego, że nie zdradzasz czytelnikom przyczyny decyzji Dawida: wszak jej nie znałeś. Nieraz zastanawiałem się, jak przyjąłbyś rewelację Dawida o mojej roli w nagraniu Chanata. Zapewne instynkt polityczny kazałby Ci rzecz całą zatuszować. Nie znając prawdy, posuwałeś się dalej fałszywym tropem: podjąłeś negocjacje w sprawie kolejnego nagrania. Nie rozumiałeś tylko, dlaczego Dawid stawia taki silny opór? Czemu odkłada nagranie Brahmsa - nagranie czegokolwiek? Widocznie (sądzę, że taki wyciągnąłeś z tego wniosek) zapadł na nową fobię: lęk przed studiem - przypadłość niezwykłą w świecie muzycznym. Na tremę sceniczną cierpi, w równym stopniu, większość wykonawców - choćby ja -ale bać się studia nagraniowego to rzecz zgoła niepojęta. Znając fakty, mniemam, że Dawidowi studio kojarzyło się z machlojkami technicznymi i artystyczną porażką. Był święcie przekonany, że wymazałem i poprawiłem fragment "Spirali śmierci", ponieważ, po pierwsze, jego wersja nie była dość dobra, a po drugie - chciałem szatańskim podstępem uwiecznić na płycie swoją własną grę. Mogę sobie jedynie wyobrażać, jak miesiącami zabiegałeś o ściągnięcie Dawida z powrotem przed mikrofon. Każdy Francuz współczuje rodakowi spędzającemu dłuższy czas w Londynie. Prasa donosiła, że Dawid "zadomowił się" w stolicy Anglii, a ja czytając o tym wyobrażałem sobie groteskowe posiłki, które przez grzeczność pochłania, duszne puby, na które zamienił paryskiego "Ojca i syna", towarzystwo Anglików i cały szary smętek Wielkiej Brytanii. Obrazy te wpędzały mnie w depresję nie mniej niż świadomość, że Dawid uważa mnie za wroga. Nie dzwonił. Nie pisał. Że nie zapomniał - tego byłem pewien, tak jak i tego, że ilekroć o mnie pomyślał, musiał walczyć z chęcią nawiązania kontaktu. Wiem doskonale, że pisząc te słowa dostarczam Ci gotowych potwierdzeń tezy o mojej rzekomej obsesji na punkcie Dawida. Starałem się ją zwalczać. Życie szło naprzód. Miałem nową żonę - a więc było dla kogo gotować. Pracowita i skromna Francoise byłaby idealną towarzyszką życia, gdyby jeszcze choć odrobinę lepiej grała w szachy. Z natury dyplomatka, Francoise jako pierwsza z moich żon tolerowała resztę chamiejącego w zawrotnym tempie klanu La Valoise. Cierpliwie wysłuchiwała moich opowieści o Dawidzie i doradzała, żebym o nim zapomniał, a najlepiej w ogóle przestał się zajmować przeszłością i zajął się szukaniem intratnej posady. Była zdania, że jestem stworzony do branży restauracyjnej. Potraktowałem jej sugestie z całą powagą należną dobrym radom osoby życzliwej. Francoise była, bądź co bądź, kobietą interesu, a jej sklepik prosperował. Zacząłem w wyobraźni układać karty dań i projektować wnętrze lokalu. Obraz powoli się krystalizował: w restauracji pod nazwą "La Valoise" pracowałby szef kuchni podkupiony u "Ojca i syna", kelnerzy podprowadzeni z innych moich ulubionych knajp i pewien kiper z Lyonu, który nie ufał mojej znajomości win i na pewno podskoczyłby z radości na propozycję pobierania pensji za szkolenie starego znajomego. Pomysł ten bawił mnie całe dwa dni. Na trzeci dzień entuzjazm zgasł bez śladu. Być restauratorem to powołanie wzniosłe i szlachetne, ale przyłapałem się na tym, że coraz częściej zaglądam do sali marmurowej tylko po to, by zerknąć na fortepian - a w końcu zacząłem grać z całkiem nowym zapałem. Może podświadomie chciałem zająć miejsce nieobecnego Dawida w wielkiej muzyce. Francoise zauważyła, że gram coraz bardziej serio. Znając mnie, nie namawiała głośno do próby powrotu na estrady koncertowe: dawała mi to tylko do zrozumienia ruchami brwi, entuzjastycznie oklaskując moje wieczorne popisy. Ja tymczasem doszedłem do wniosku, że, jak to powiadają, żyje się raz, i powoli dojrzewałem do wypowiedzenia wojny własnej skłonności do litowania się nad sobą. Blisko roczna batalia nie przyniosła widocznych rezultatów, jeśli nie liczyć rosnącego rozdrażnienia Francoise i jej przebąkiwań o przeprowadzce w cieplejsze strony. Paraliżowało mnie szczeniackie zwątpienie w siebie. Osiągnąłem wiek, w którym przeciętny mężczyzna spogląda na śliniące się za stołem potomstwo i myśli, że pora zadbać o przyszłość młodej generacji; ewentualnie - dokonuje bilansu doświadczeń i osiągnięć z myślą o dalszym budowaniu na tym fundamencie. Musiałem przyznać się sobie otwarcie, że jestem zerem. Odarty z maski nauczyciela i odkrywcy Dawida, nie czerpałem już dumy nawet z muzyki. Odkryłem w sobie wiele cech wspólnych z jakże niesłusznie postponowanym Leonardem Mozartem: złączywszy własny los z losem Dawida, żyłem nie tyle dla niego, co poprzez niego. Sam nie wiedziałem, co zasmuca mnie bardziej: czy to, że Dawid odrzucił mnie jako przyjaciela, czy że wzgardził mną jako mentorem. Aby Francoise nie pomyślała, że zwariowałem, informacje o Dawidzie zbierałem po kryjomu. Kilkoro zaufanych przyjaciół dostarczało mi wszelkiej klasy owoc z muzycznej winnicy - a dzięki twojej grubymi nićmi szytej propagandzie, w prasie brytyjskiej nie brakowało plotek i wywiadów. Jakimś cudem wmówiłeś światu, że na Dawida trafiłeś przypadkiem, we francuskim sierocińcu, a wyrwawszy go stamtąd, całe życie poświęciłeś jego muzycznej edukacji i wychowaniu. "Czy nie świetnie mówi po angielsku?" - pytałeś retorycznie, dając do zrozumienia: "Moja w tym zasługa." "A zdumiewająca muzykalność Dawida? To wszak łatwy do przewidzenia wpływ życia w domu pełnym muzyki i muzyków." Cały ten kit zdołałeś wcisnąć znajomym i szerokiej publiczności, z tą typową dla siebie fałszywą skromnością, zawartą w faryzeuszowskim (jakże butnym w istocie!) okrzyku udanego zdziwienia: "Kto - ja? Ależ ja nic wielkiego nie zrobiłem". Od czasu do czasu dobiegały mnie słuchy, że Dawid bawi w Paryżu. Omijał lokale, w których mógł mnie spotkać. Brak gestu pojednania świadczył o tym, że niechęć do mnie nadal go zżera. Ja postępowałem jak tchórz: stroniłem od towarzystwa, za to najbliższych znajomych zanudzałem jeremiadami o zmarnowanym życiu. Francoise uznała najwyraźniej, że jako żona winna choćby siłą skłonić męża do produktywnej działalności, bo coraz jawniej ganiła moje lenistwo, upór, kłótliwość i życie wspomnieniami. Ja szamotałem się dalej. Minął kolejny rok. Dawid z prasowych wywiadów to nie był Dawid, którego znałem. Drugie nagranie nie doszło do skutku. Wywiozłeś Dawida do Ameryki, gdzie zasłynął z odwoływania koncertów i nagłych ataków niemocy, a jeśli już pojawiał się na scenie, to wykonywał same karkołomne utwory i zawsze kończył "Spiralą śmierci". Jakoś trudno mi było uwierzyć, że jest z siebie zadowolony. Przecież swego czasu specjalnie prosił mnie o wstawiennictwo u Ciebie, żeby po pierwszym tournee nie musiał więcej grać "pierdolonego Chanata". A gdy "wstydziłeś się za niego", chciał zapaść się pod ziemię. Więc co go nagle odmieniło? Olśnienie przyszło na mnie - jak to zwykle olśnienie -w porannej kąpieli. Nagle wszystko stało się jasne; uprzytomniłem sobie własną śmieszność. Miałem przecież wszystkie dowody: Dawid bał się studia nagraniowego, bo kojarzył je z podstępem, a "Spiralę śmierci" wykonywał raz po raz, aby sobie samemu dowieść, że obejdzie się bez pomocy. Nie odzywał się do mnie z tego prostego powodu, że on był uczniem, a ja nauczycielem, więc inicjatywa należała do mnie. Chorował i odwoływał koncerty, bo czuł się rozżalony, skrzywdzony i porzucony - przeze mnie. Wyskoczyłem z wanny i mokry popędziłem do Francoise, żeby podzielić się z nią rewelacją. Wyraziła umiarkowane zadowolenie i spytała, czy mógłbym skoczyć po chleb. Ubrałem się pospiesznie i wybiegłem w słoneczny poranek. Od lat nie czułem się równie świetnie. Po cichym nocnym deszczu moja ulica lśniła w skośnych promieniach słońca. Czułem, że od tej chwili wszystko będzie dobrze. Poślę Dawidowi parę słów - najlepiej oficjalnie, może przez rodziców? - i jego depresja minie. Pogodzimy się bez słów. Jedno jest pewne - myślałem, depcząc parujący w słońcu trotuar i kłaniając się uprzejmie innym rannym ptaszkom - Dawid odebrał ważną lekcję życia. Lekcję o łasce i kaprysach losu, o przyjaźni i poświęceniu, o różnicy między karierą a powołaniem. Ależ się obaj uśmiejemy, mój Boże! Będziemy z niedowierzaniem kręcić głowami, klepać się nawzajem po policzkach i wymyślać sobie od głupców. Przyrządzę fantastyczną kolację, Francoise będzie miała zaszczyt poznać Dawida, a ja złożę przysięgę, przypieczętowaną toastem, że Dawid już nigdy nie będzie musiał grać Chanata. Ze szczęścia całkiem zapomniałem o chlebie. Wpadłem za to do "Ojca i syna" na najmocniejszą kawę i najmniejszy kieliszek czerwonego wina. Na moją prośbę nowy kelner wystawił stolik i krzesło na ulicę, żebym mógł się uśmiechać do przechodniów. Usadowiony przed "Ojcem i synem" piłem wino, paliłem papierosa i delektowałem się nowym obrazem sytuacji, pewien, że wkrótce czeka nas radosny finał. Możliwe, że skracam perspektywę zdarzeń - to się czasami zdarza nam, biografom, prawda, Geoffreyu? Był więc taki poranek, kawa, wino, papieros, i mój stary kumpel Bertrand, który przybiegł wymachując gazetą i zadał mi najgłupsze pytanie pod słońcem: - Słyszałeś? Dawid Debrizzi nie żyje. Rozdział dwunasty Wyrwałem Bertrandowi gazetę: była złożona wiadomą informacją do góry. Francuski pianista Dawid Debrizzi zmarł w Nowym Jorku. Bezpośrednią przyczyną zgonu było zasłabnięcie po koncercie w Robinson Hall. Zmarły miał dwadzieścia osiem lat. Bertrand spojrzał na mnie pytająco, jak gdyby wierzył, że mam moc zaprzeczenia strasznej wieści. Podziękowałem mu za przyniesienie gazety i poprosiłem, żeby zostawił mnie samego. Gdy odszedł, dopiłem wino i kawę. Przypatrzyłem się uważnie własnym butom na tle mokrego chodnika. Dokładnie obejrzałem rozmiękłego peta. Czekałem, aż owładnie mną stosowna do zdarzenia reakcja emocjonalna. W ciągu najbliższych godzin, a może dni - pouczałem się w myśli - doznam trzech stanów ducha; będą to, kolejno: niedowierzanie, protest, żal. Przywołując na odsiecz intelekt, postanowiłem ów proces przyspieszyć. - Nie wierzę - powiedziałem głośno. W ten sposób rozprawiłem się ze stanem pierwszym. Spojrzałem jeszcze raz na notatkę w gazecie: kilka wersów wąskiej szpalty wiadomości z ostatniej chwili. - Nie zgadzam się - oświadczyłem, wstając i ciskając na blat dwie dziesięciofrankowe monety. Został tylko żal. *** Oddalałem się powoli od "Ojca i syna" z uczuciem nadzwyczajnej jasności umysłu. Utrata przyjaciela zawsze bywa kłopotliwa (wiedziałem coś o tym), ale śmierć Dawida Debrizziego oznaczała coś więcej: obowiązek publicznej i prywatnej żałoby, w wymiarze, co tu gadać, upokarzającym. Na ulicy mijali mnie spóźnieni do codziennych zajęć i źli z tego powodu rodacy paryżanie. Wydali mi się wszyscy młodsi od paryżan, których zauważyłem poprzednim razem, gdy zmusiłem się do obserwacji ulicy - wniosek stąd oczywisty: to ja się zestarzałem. Każdy, kogo dotknęło nieszczęście, zna to irracjonalne przekonanie, że otaczający nas tłum obcych ludzi doskonale wie o naszej osobistej tragedii. A mimo to tłum pchał się bez pardonu. Ja też się pchałem. Nie umiem już oddzielić własnych wspomnień od twojej drukowanej wersji zdarzeń, nie odtworzę więc katalogu obrazów z przeszłości, ożywionych pamięcią podczas krótkiej drogi do domu. "Geoffrey go zabił". Nie jestem pewien, czy tak pomyślałem, ale byłoby to logiczne. Całkiem wygodne alibi. Może przemknęło mi przez głowę - nie pamiętam. Wiem na pewno, że przed oczami wirował mi kalejdoskop scen z Dawidem na wytartym tle całego życia. Dawid w dzieciństwie, jako grzeczny chłopczyk: ćwiczy palcówki i co chwila zezuje na mnie po swojemu. Paznokcie Dawida na klawiszach, idealnie czyste, mocno różowe z białym półksiężycem od obowiązkowego przed lekcją szorowania i moczenia w gorącej wodzie. Dłonie Dawida rozpostarte płasko nad klawiaturą: solidne, gotowe. Pytający zez w moją stronę. "Dobrze wiesz, gdzie trzeba poprawić" - mówię (albo coś w tym sensie). "W tej frazie, gdzie masz takie tokkata - tokkata - świr. Nie słyszałem świra." "Tak lepiej?" - natychmiast skorygował błąd; nie patrzy na mnie. "Słyszałeś świra? Tak miało być?" "Znacznie lepiej" - odpowiadam najpopularniejszym frazesem wszystkich nauczycieli fortepianu. "Znacznie lepiej." Mijałem dom rodziców Dawida. Wiedzą już? Telefonowałeś do nich? Za kogo Ty się właściwie uważałeś: za guwernera? przyzwoitkę? Jaki był zakres Twoich obowiązków? Nie zatrzymując się, przyspieszyłem kroku. Stanąłem przed witryną salonu fortepianowego Taubina. Taubin trzy lata wcześniej przeniósł sklep z siedemnastej dzielnicy w pobliże mojego domu. Zajrzałem przez witrynę do wnętrza: stało tam sporo używanych mishigo - ulubionych fortepianów Igora. Przypomniało mi się, jak kupowałem u Taubina swój fortepian, jeszcze pod starym adresem. Miałem piętnaście lat. Monsieur Presteron i ojciec, którzy mnie tam przywieźli, stali pod ścianą i nie wtrącali się, kiedy we dwóch z Taubinem wybieraliśmy instrument. Próbowałem wszystkie fortepiany po kolei, a ojciec stale zerkał na zegarek. Monsieur Presteron strofował go ukradkiem, tłumacząc, że dokonujemy zakupu wielkiej wagi. Taubin zrobił mi zdjęcie przy wybranym bósendorferze - tym samym, który po dziś dzień króluje w reprezentacyjnym salonie mojego mieszkania. Ten fortepian był w latach nachalnego kupczenia Chanatem ulubieńcem Dawida i pupilem Wirginii. Ktoś klepnął mnie po ramieniu. To Taubin przyszedł otworzyć sklep. Pod pachą niósł gazetę. Bez słowa otworzył drzwi, a kiedy weszliśmy do środka, zamknął je z powrotem na klucz. Pół roku wcześniej gościłem na przyjęciu z okazji siedemdziesiątych piątych urodzin Taubina. Nie zmienił się nic a nic od dnia, w którym, za jego milczącą aprobatą, bez wahania wybrałem bósendorfera z pierwszego rzędu wystawionych na sprzedaż fortepianów. Fortepiany też wyglądały jak przed laty. I budziły we mnie tę samą udrękę, znaną, jak sądzę, również automobilistom odwiedzającym salony aut z minionej epoki. U Taubina stały używane fortepiany, pięćdziesięcio -, sześćdziesięcio -, nawet siedemdziesięcio letnie, po kapitalnym remoncie. Przedwojenne stainwaye lśniły jak limuzyny sztabowe Hitlera. Wzdłuż ścian prężyły się na baczność pianina niczym pełni szacunku gwardziści. Taubin, wciąż bez słowa, przeszedł do kantorka. Byłem pewien, że czytał wiadomość w gazecie. Lawirowałem między fortepianami, ciągnąc palcem po krzywiznach koncertowych kolubryn - Dawid zawsze tak robił przed występem. Jakże cicho było w tym salonie, w którym drzemał arcypotężny wulkan dźwięków. Zgromadzonych tu fortepianów starczyłoby pewnie dla duchów wszystkich ojców światowego repertuaru muzycznego. Chanat dostałby najwyżej któreś z brązowych pianin spod ściany, lecz nie wątpię, że i z niego sporo by wykrzesał. Całą jedną ścianę udekorował Taubin zdjęciami i pamiątkami. Liczne portrety i sygnowane dowody sprzedaży upamiętniały wybitnych klientów: pianistów, dyrygentów, śpiewaków, nauczycieli, wytwórców fortepianów, polityków, filozofów, poetów i aktorów. Zdjęć były setki, w większości z autografem. Koneser świata muzycznego rozpoznałby tu wszystkich wielkich pianistów, uszeregowanych chronologicznie, wedle dat urodzenia. Fotografie najsławniejszych, powiększone, trafiły nawet w ramki: znak, że pan Taubin, nie zaniedbując spraw wyższych, umiał dbać o interes. Siebie znalazłem na dwóch zdjęciach. Pierwsze, w srebrnej ramce, przedstawiało mnie jako piętnastolatka przy świeżo zakupionym bósendorferze, z monsieur Presteronem w tle. Drugie, w czarnej ramce, wykonano rok później, w Salle Thierry: stałem na estradzie, sam, przy tymże bósendorferze. Dawid też widniał na dwóch fotografiach. Pierwsza, w czarnej ramce, uwieczniła go jako osiemnastolatka przy świeżo nabytym steinwayu, wybieranym ze mną, a zapłaconym przez Ciebie. Na drugiej, w złotej ramce, Dawid był sam, przy innym fortepianie, na scenie Salle Thierry. Taubin wyjrzał z kantorka, z kluczami w dłoni i. Fajką w zębach. Stwierdził, że czas otwierać sklep. Poprosiłem go, żeby jeszcze chwilkę poczekał. Usiadłem przy najcenniejszym okazie kolekcji Taubina - bósendorferze, identycznym jak mój. Co grałem - nie powiem, ale pójdź dziś wieczorem na dowolny koncert w Londynie, a zapewne usłyszysz ten utwór. Taubin stał przy zamkniętych drzwiach na ulicę i w zamyśleniu ssał fajkę. Skończyłem grać i starannie zamknąłem klapę klawiatury. - Rewelacja - powiedział Taubin, przekręcając klucz w zamku. - Nieprawdaż? - potwierdziłem. Wbiłem dłonie w kieszenie i wyszedłem. *** Śmierć Dawida Debrizziego trwała na razie dwadzieścia minut. Wibracje bósendorfera nie zgasły jeszcze w opuszkach moich palców, gdy stanąłem przy witrynie Taubina, aby zapalić papierosa. Nagle uświadomiłem sobie, jak mało dbam o swój instrument, chociaż od ostatniego ożenku gram znacznie więcej niż przedtem. Nie otaczałem starego, szacownego bósendorfera należną mu czcią. Za młodu, pamiętam, wchodząc do pokoju, gdzie stał fortepian, kłaniałem się instrumentowi, bez względu na to, czy zamierzałem zaraz na nim grać, czy nie. Zatęskniłem gwałtownie za drogim bósendorferem i zrozumiałem, jak wiele mu jestem winien. Goście, których dawniej u siebie podejmowałem, nauczyli się, że w złym guście jest prosić mnie czy Dawida o prywatny recital. Kiedy się wynajmuje szefa kuchni do organizacji przyjęcia, nie wypada prosić go o przyrządzenie deseru. Ilekroć jednak był z nami Dawid, towarzystwo raz po raz zerkało w stronę milczącego fortepianu i resztkami woli powstrzymywało się od namawiania nas (z osobna lub razem) do gry. Dziś gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że uważałem swoich gości za niegodnych wielkiej muzyki i niezdolnych do jej przyjęcia. Zgadzam się, że była to motywacja brzydka i pokrętna; jej ślady dostrzegam również w profesjonalnych radach udzielanych Dawidowi. To fakt: wątpiłem w zdolności percepcyjne tłumnych, kaszlących i charczących audytoriów. Mało tego: wątpiłem w wartość muzyki jako takiej. Po śmierci Dawida Debrizziego zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Żałowałem wszystkich godzin i taktów nie zagranej muzyki, która oto umarła wraz z Dawidem. Żałowałem każdego nie wysłuchanego dźwięku. Nawet teraz, w tej chwili, gdy w pośpiechu kończę ten list do Ciebie, chcąc zdążyć przed wizytą miłego gościa, ciarki przechodzą mnie na myśl o Twoim "Życiu", które przy całej małostkowości, licznych pomówieniach, przeinaczeniach i wybielających kłamstewkach, wiernie oddaje tę jedną prawdę historyczną: że byłem zaślepionym, zakompleksionym samolubem z klapkami na oczach. Nie wiedziałem, co czynię. Gdyby Dawid nie umarł na trzy kwadranse, brnąłbym pewnie dalej w swoje obsesje, zawiści i mściwe intrygi. Wróciłem do domu. Żona jeszcze spała. Na palcach zakradłem się do sali marmurowej, pokłoniłem się nisko bósendorferowi i ślubowałem odzyskać jego względy. *** Telefon dzwonił i dzwonił. Nie odrywając oczu od fortepianu, cofałem się powoli, krok za krokiem, aż wpół bezwładną ręką natrafiłem za plecami na słuchawkę i podniosłem ją do ucha. - Pierre? Cześć! - odezwał się Dawid. Dwa lata nie słyszałem jego głosu. - Halo? Pierre? To ja, dzwonię z Nowego Jorku, żebyś się nie martwił. - Dawid. Jak miło cię słyszeć. Czemu miałbym się martwić? Co u ciebie? Mów.. Nie śmiałbym kwestionować powagi "choroby" Dawida, lecz trudno nie wspomnieć o związanej z nią zabawnej, jakkolwiek makabrycznej, pomyłce, która zdarzyła się w Nowym Jorku. Tamtejsza agencja informacyjna posłała w eter błędną wiadomość o śmierci Dawida w drodze do szpitala, w wyniku zasłabnięcia na koncercie. Tamtej nocy po mieście istotnie jeździło wyjątkowo wiele karetek pogotowia i wielu nowojorczyków nie dożyło następnego rana, więc mnie osobiście bałagan informacyjny zbytnio nie zdziwił. Paru fanów dostało zapewne palpitacji serca, ale najważniejsze, że Dawid zdążył skontaktować się z rodzicami, zanim przeczytali w prasie bałamutny komunikat. Nazajutrz gęsto cytowano Marka Twaina. Rozdział dwunasty" utrzymany jest w tonie hurraoptymistycznym. Dawid przezwyciężył "chorobę" i żyje szczęśliwie - chociaż raz czy dwa nazywasz go "odludkiem". Czytelnicy, którzy kupili Twoje dzieło przede wszystkim w nadziei znalezienia tam rozwiązania zagadki zniknięcia Dawida ze scen koncertowych, dowiedzą się tylko, ile czasu i zachodu poświęciłeś namawianiu Dawida do "wyjścia z cienia", wmawiając mu, że świat łaknie Chanata (mimo że jeszcze nie tak dawno świat nawet o nim nie słyszał). Pod koniec twojej książki Dawid i Chanat stają się nierozdzielni, jak bliźnięta syjamskie, niezdolne do samodzielnej egzystencji i niegodne indywidualnego "Życia"... Bywały chwile obaw. Wzywaliśmy najwybitniejszych specjalistów. Wszyscy zgodnie twierdzili, że zdrowiu Dawida nic nie zagraża. Nie potrafili ustalić przyczyny zasłabnięcia. Któż bowiem wie, jakie moce psychiczne atakują równowagę fizjologiczną artysty? Któż to wie? - no właśnie. Diagnoza, że Dawid źle znosił przepracowanie i stres, brzmi zapewne zbyt trywialnie, prawda? Cóż za niedorzeczna myśl! Wiadomo przecież, że artyście wolno [nawet się go do tego zachęca) okazywać publicznie zmęczenie i irytację. Większość ludzi na świecie wiele by dała, żeby choć raz mieć okazję powiedzieć głośno, co myślą o głupiej robocie, którą im przyszło wykonywać -ale nic z tego: wiedzą, że zaraz wylecieliby z posady za niewłaściwą postawę. Można zaryzykować twierdzenie, że Dawid, jak każdy artysta, poczuł grozę doszedłszy do ślepej ściany twórczych... Nic z tych rzeczy. Słowem "artysta" nazbyt łatwo usprawiedliwia się słabość psychiczną, ambiwalencję moralną i nieodpowiedzialny stosunek do najbliższych. Powyższym zdaniem zacząłeś klecić obowiązującą do dziś apologię pozornie nieuzasadnionego zejścia Dawida ze sceny - i z ubitej ścieżki, którą mu z takim mozołem przecierałeś. Mylisz się, oczywiście. Życie potwierdziło moje słowa sprzed lat: codzienne wykonywanie "Spirali śmierci" jest zadaniem ponad ludzką wytrzymałość. Wystarczy wspomnieć, czym Chanat przypłacił skomponowanie tego utworu. Dawid odzyskał siły, rozejrzał się dokoła i postanowił wziąć życie we własne ręce. Szkoda, że taki przyjaciel jak Dawid nie trafił się Chanatowi w pierwszych, najtrudniejszych latach paryskiego życia. *** W sześć tygodni po nowojorskim incydencie Dawid wrócił do Paryża, budząc w środowisku umiarkowany szum i sporo plotek. Jako Francuz, który zrobił karierę za granicą, zyskał szacunek, z lekką domieszką podejrzliwości. Chcąc sprawić Dawidowi miłą niespodziankę, postanowiłem powitać go na starych śmieciach, jakby nigdy nie dzieliła nas niezgoda. Na godzinę przed umówionym spotkaniem zasiadłem pod "Ojcem i synem". Co chwila pukałem w szkiełko odziedziczonego po przodkach zegarka. Wreszcie Dawid wyłonił się zza rogu, o dwie przecznice dalej - i rzeczywiście było tak, jakby nigdy nigdzie nie wyjeżdżał. Wstałem na powitanie, ale nie wyszedłem zza stolika. Podaliśmy sobie ręce. Dawid pomachał uwijającemu się za barem właścicielowi lokalu. - świetnie wyglądasz - powiedziałem, gdy zajęliśmy miejsca. - Nieźle się czuję. Chociaż lot nie należał do najprzyjemniejszych. - Co porabiasz? Odwiedzasz po kolei starych znajomych? - Ty jesteś pierwszy. Pozdrowienia od rodziców. Całkiem dobrze się trzymają. - Miło mi to słyszeć. Przyszła pora na kieliszek i papierosa. Wieczór był miły, powietrze krystaliczne; z dumą patrzyłem na mijające nas kobiety. Dawid założył nogę na nogę, oparł się wygodnie i westchnął. Widziałem, że z radością wraca do starej rutyny. Zanosiło się na łatwe i przyjemne pojednanie. - Podobno znów się ożeniłeś? - To prawda. Z Francuzką. Na imię jej Francoise. - Nie zajmuje się muzyką, mam nadzieję? - Nie. Francoise jest kobietą interesu. Bardzo trzeźwa, bardzo elegancka. Spodoba ci się. - Nie wątpię. Dawid rozluźnił krawat, postukał papierosem o krawędź popielniczki i uśmiechnął się do własnych myśli. - Co takiego? - Pomyślałem sobie, że od stu lat nie rozegrałem porządnej partii szachów. Musimy to szybko nadrobić. - Uprzedzam, że ostatnio bardzo się podciągnąłem. Nie masz szans. Zrównam cię z ziemią i zetrę na proch. Szkoda młodego życia. - Racja. Dawid zapuścił włosy. Na zdjęciach z Nowego Jorku, nawet czarno - białych, był szokująco blady i miał niepokojący dla mnie, nieobecny wzrok. Teraz jednak odzyskał zdrowe kolory, a jego oczy lśniły spokojnym zadowoleniem. Po drugim kieliszku Dawid poruszył jeden z tematów, które, jak sądziłem, będzie wolał omijać. - Geoffrey to wariat. Szkoda, że cię z nami nie było. Stale na najwyższych obrotach. Stale się czymś zamartwia. Boi się zrobić fałszywy krok. Powiem ci szczerze, że to nieznośna kombinacja: wulkan energii plus nieustanny lęk. On jest jak złodziej, któremu żal obrabowanych. Aha, coś jeszcze zauważyłem, ale obiecaj, że nikomu nie powiesz. - Nie obiecuję. - Nie szkodzi, i tak ci powiem. - Tak przypuszczałem. - Geoffrey wcale nie jest takim wybitnym dyrygentem. Bardzo cię przepraszam, Geoffreyu, naprawdę bardzo, ale ta uwaga przyprawiła nas obu o atak śmiechu. Dawid parodiował cię, całkiem udatnie: wydął usta, wybałuszył oczy w wyrazie ekstatycznego oczekiwania, wystawił łokcie na zewnątrz i dwoma palcami ujął wyimaginowaną batutę, jak dobra wróżka z bajki różdżkę czarnoksięską. "Proszę państwa - naśladował twój głos. - Proszę państwa! Proszę się skoncentrować!" - Biedny człowiek - westchnął Dawid, gdy wreszcie udało mu się zaczerpnąć powietrza. - Wyobraź sobie, jakie to przykre być Anglikiem. Czas mijał nam bardzo przyjemnie. Wiele uwagi poświęciliśmy zamawianiu kolacji, jako że Dawid, będąc za granicą, od miesięcy nie jadał należycie. Dawid był ciekaw, czy dotarła do mnie wiadomość o tym, że odmówił dalszych nagrań studyjnych. Przyznałem mu się, że każdy jego krok śledziłem z uwagą godną fanatyka. - Odstawiłem wtedy małą komedię. Geoffrey koniecznie chciał dyrygować. Bałem się, że sknoci, ale nie chciałem mu tego mówić - było mi go żal - więc słaniałem się jak zdychający łabędź i w kółko powtarzałem, że się boję. Zresztą, kto dzisiaj nagrywa Brahmsa? Grałem go tyle razy, że już nie pamiętam, dlaczego mi się kiedyś podobał. Ale trzeba ci było widzieć minę Geoffreya, kiedy usłyszał, że ja "się boję": jakby nagle pojął sens wszechświata. Z miejsca wykoncypował dziesięć teorii wyjaśniających moją, jak ją ochrzcił, "tremę studyjną". Jedna z tych teorii mówiła o błędnej metodzie przyuczania do nocnika. Inna o dotkliwej świadomości przemijania. Jeszcze inna o perfekcjonizmie. Ta ostatnia, szczerze mówiąc, nawet mi się podobała. "Tak, Geoffreyu, masz słuszność, Geoffreyu" - dukałem, niby to z trudem opanowując rzekomy tik nerwowy. "Błagam cię, nie wysyłaj mnie do studia. Studio to piekło. Wypiliśmy już tyle, że ośmieliłem się poruszyć temat moich własnych obaw o powód niechęci Dawida do nagrań w studiu. - Bałem się, że masz uraz po tym, co zrobiłem z twoim Chanatem. Myślałem... - I słusznie. Bardzo to przeżywałem. I długo. Sam przyznasz, że należało mnie poinformować. Zagrałbym drugi raz. Najpierw chciałem rozgłosić, jakie świństwo mi zrobiłeś, chciałem cię podać do sądu, wycofać album ze sprzedaży. Ale... - Ale? - Po pewnym czasie stwierdziłem, że przyjemnie jest mieć taki sekret. W końcu to nasz wspólny Chanat, Pierre. Tobie też należy się kawałek. Rozgłaszając prawdę, namieszałbym tylko ludziom w głowach. Po namyśle... Musisz wybaczyć mi to, co teraz powiem, Pierre. Po namyśle doszedłem do wniosku, że mi cię żal. Nie kryję, że powody, dla których nawet wówczas nie wyjawiłem Dawidowi prawdy o nagraniu, były złożone i nie do końca chwalebne. Dawid słusznie ukarał mnie za kradzież części dzieła, które w swym zaślepieniu uważałem za własne. - Dawidzie - upomniałem go belferskim tonem. - Nie odzywałeś się do mnie miesiącami. Latami. Jak miałem to rozumieć? - I vice wersa - odparował Dawid. Po dłuższej chwili milczenia spojrzał mi w oczy i poskrobał się po podbródku. -Przewrotny z ciebie gość, Pierre. - Czyżby? - Zawsze narzekałeś, że Geoffrey jest piła, że mnie zmusza, że ryzykuje... no, wiesz co: to, co podobno było celem naszych starań. Nie każ mi, proszę, nazywać rzeczy po imieniu. Nie miałeś racji. To ty mnie terroryzowałeś, a nie on. - Ja? - dotknąłem palcem piersi w szczerym odruchu urażonej niewinności. - Tak, i doskonale o tym wiesz. Mówiłeś, że muzyka to nie partyjka szachów, nie mecz bokserski... pamiętasz? Muzyka może nie, ale pianistyka jest i jednym, i drugim, wierz mi. Zgadnij, przeciwko komu grałem całe życie? - Dawid wymierzył we mnie solidnie wyćwiczony palec wskazujący. - Czy twoim zdaniem gram równie dobrze, jak ty? - Głupie pytanie. - Czyżby? Więc jak brzmi odpowiedź? Gdybyśmy grali bez świadków, kto by zwyciężył? - Hmmmy... W szachy na pewno ty. Z tym podciągnięciem się ostatnio to był żart. Na pięści też, o ile mi wiadomo, jesteś lepszy. - A w pojedynku fortepianowym na śmierć i życie? - Ależ z ciebie romantyk. - Nie wykręcaj się. - Kto zwyciężyłby w pojedynku Liszta z Chanatem? - Pytałem o ciebie i o mnie. - Remis, Dawidzie. A swoją drogą: to by był koncert! Zgódźmy się, że remis. Należało się tego spodziewać. Szarpany sprzecznościami Dawid, któremu drogę na przyszłość wytyczono niemal od kołyski, musiał u progu dojrzałości usunąć się na bok, aby ocenić własne dotychczasowe życie. Niewielu z nas czuje się weteranami kariery zawodowej w wieku lat dwudziestu ośmiu. Dawid w tym wieku przeszedł na emeryturę. - Mam fantastyczny plan - obwieścił świeżo upieczony "emeryt". - Chciałem o nim mówić później, ale nie mogę się doczekać. Dotyczy również ciebie. - Bardzo mi miło. - Mam nadzieję, że pokażesz, na co cię stać i nie przyniesiesz mi wstydu - ciągnął Dawid. - Zrobię co w mojej mocy. - Pamiętasz, jak cię kiedyś nazwałem... żałosnym? - Owszem, pamiętam. Czyżby wstęp do wielkiej apologii? - Mówiłem to szczerze. Scena koncertowa nagradza hojnie i wspaniale, lecz nie każdy dobrze się czuje w roli gwiazdy. - Czy wiesz, jak ja nienawidziłem występować? - spytał Dawid. - Znam tylko jeden jedyny argument za popisywaniem się na scenie: pieniądze. A pieniądze nie są wystarczającym argumentem dla artysty. Przynajmniej nie dla... Dawid przewrócił oczami jak kapryśna primadonna - geniusza. Dawid Debrizzi jest geniuszem, czy też raczej nosi w sobie geniusz. Ufajmy, że nasza strata okaże się jego zyskiem, że Dawid w samotności odnajdzie pokój ducha.. - Posłuchaj, jaki mam plan, Pierre. - Dawid sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął poskładaną kartę. - Spodoba ci się. Mam nadzieję, że jeszcze tego nie widziałeś. Rozpostarł kartkę na stole, rozprasował dłonią i przekręcił o sto osiemdziesiąt stopni, żebym mógł przeczytać. Była to fotokopia listu z datą 5 stycznia 1847. - Pismo Chanata. Nie, nie znam tego listu. Skąd go wytrzasnąłeś? - Przysłała mi go pewna staruszka z Montpelier. Słuchaj pilnie, ucieszysz się: babcia napisała mi, że ma w domu "pudło papierów Chanata". Widzisz? - Dawid wskazał palcem fragment w środku listu. - Wzmianka o "dwudziestu czterech miniaturach". Potrafisz sobie wyobrazić "miniaturę" Chanata? - Czy te utwory istnieją? - Pierre - uśmiechnął się Dawid i zabębnił palcami po krawędzi stołu. - Nie tylko istnieją, ale są moją własnością. Babcia na moją prośbę przysięgła dochować tajemnicy. Ona święcie wierzy, że ja jestem reinkarnacją Chanata -znasz ten typ: nosi kwiaty na grób Chanata i jego siostry, uważa się za ich krewną. Kiedy usłyszała moje - pardon: nasze - nagranie, obwiązała papiery fioletową wstążeczką i przysłała do mnie. - Grałeś te miniatury? - Grałem. -No i co? "Miniatury" to to nie są. - Spodziewałem się tego. - Najkrótsza trwa pół godziny. - O raju. "Etiudy transcendentalne" brzmią przy nich jak "Dla Elizy". - Brawo Chanat. - Nie muszę chyba dodawać, że stanowią pogwałcenie wszelkich reguł i są... ... wstrętne dla ucha? - Właśnie: wstrętne dla ucha. Mówiąc najoględniej. Kilku z nich, moim zdaniem, w ogóle nie da się zagrać. - Nawet ty nie dasz rady? - Nawet ty nie dasz rady. - Rewelacja. Nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczę. To komplet? Autentyczność rękopisu nie budzi zastrzeżeń? - Nie budzi. Komplet. - Rozumiem, że są to etiudy koncertowe. We wszystkich tonacjach? - Żebyś wiedział. Nawet więcej: w skali chromatycznej, po kolei, na zmianę dur i mol. Oczywiście, Chanat w żadnej nie trzyma tonacji. Przecież znamy Chanata. - Aż za dobrze. - To będzie nagranie stulecia. - Więc na tym polega twój plan? Nagrasz te miniatury? Dawid założył ręce. - Naprawdę jeszcze nie rozumiesz? - Nie za bardzo. - Pierre, to ty nagrasz miniatury Chanata. - O kurczę. - Ponieważ jednak niektóre sprawiają wrażenie napisanych na cztery ręce... - Oczywiście. - Uprzedzam cię, że jeśli się pomylisz, uznam za swój obowiązek interweniować i... - Będę ci zobowiązany. -twoja żona zwariuje. - Moja żona? - Tak, bo będziemy nagrywali u ciebie w domu. twój salon i fortepian są jak stworzone dla Chanata. Ty zresztą też. Miło jest myśleć, że Dawid dalej gra na fortepianie, że gdzieś w zaciszu intymnego świata osiąga niedostępne szczyty wirtuozerii. Mam nadzieję, że sportretowałem go wiernie i obiektywnie, jak młodzieńca, który wszystko poświęcił dLa doskonałości, i artystę, który sięgał po naj... I tak dalej, i tak dalej. Wyślizgujesz się gładko po grubej warstwie wazeliny, do końca protekcjonalnie klepiąc po ramieniu cały świat, z Dawidem na czele. Chyba nie wątpiłeś, że Dawid przeczyta twoją łzawą biografię? Na co w takim razie liczyłeś: że wypłynie z powrotem na forum publiczne na spreparowanej przez Ciebie mętnej fali płaskiego pochlebstwa zaprawionego rozczarowaniem? Wkrótce dowiem się, co on sam o tym myśli. Może napisze do Ciebie oddzielny list? Tak czy owak, szumek wokół twojej książki nie pokrzyżuje nam planów. Dawid utrzymywał się z honorariów za album "Spirala śmierci", wznowiony przez wytwórnię płytową płacącą nieco lepiej niż Profundo. Jako "odludek" nie udzielał wywiadów i nie występował publicznie. Fotografowano go ukradkiem na ulicy pod "Ojcem i synem", w bramie mojego domu. środki masowej informacji oswajały się widać pomału z nieodwracalnością jego decyzji o zaniechaniu koncertów, bo elegie na ten temat ukazywały się w prasie coraz rzadziej. Fakty porosły gęsto chwastem plotki: mówiono, że Dawid doznał rozstroju nerwowego, że cierpi na artretyzm, chorobliwą tremę, syndrom La Valoise'a, histerię, alkoholizm, raka... Gdy zmarł ojciec Dawida, wypatrywano oznak kompleksu Edypa albo przynajmniej kryzysu mozartowskiego - skoro jednak te nadzieje łowców sensacji nie spełniły się, czujne oko opinii publicznej spoczęło na relacjach Dawida z matką. Innym kobietom też się przy okazji dostało. Jedyne nagranie płytowe Dawida sprzedawało się świetnie, jako pomnik wiecznej chwały kompozytora i efemerycznej kariery wykonawcy. Nikt nie podejrzewał, że w tajemnicy szykuje się sensacja nie z tej ziemi, finansowana - co podkreślam z przyjemnością - przez mojego braciszka. Pracowaliśmy w pocie czoła dwa lata. Dawid słusznie przewidział: moja żona musiała się wynieść. Niebawem posypią się na mnie oskarżenia o manipulacje techniczne, sfałszowanie rękopisu, uzurpację roli Dawida jako wskrzesiciela Chanata. Nie szkodzi - ważne, że świat zdębieje. Moje zdrowie ucierpiało nieco na tych muzycznych ekscesach, ale czuję, że pobyt w Alpach przywraca mi siły, Wiele komentarzy wywoła fakt, że zamieniliśmy się rolami: teraz Dawid był moim nauczycielem. Bardzo często karcił mnie twoim tonem. Wymagał wielogodzinnych ćwiczeń, dramatycznie wznosił ręce do nieba, kiedy poziom wykonania nie dorastał do rangi utworu, usiłował (na próżno) skłonić mnie do umiaru w jedzeniu i piciu. "Znacznie lepiej" -mawiał, kiedy był bardzo zadowolony. Tobie na pewno wyda się to niepojęte, że Dawid na co najmniej dwa lata zawiesił własną karierę, aby wspomóc moją. A wiesz czemu to zrobił, Geoffreyu? Bo uznał, że przynajmniej tyle jest mi winien. Szkoda, że Chanat nie miał takiego przyjaciela. Dawid wróci na scenę, bądź spokojny. Spakujemy walizki, zrobimy drugie wejście i Dawid znów przyćmi wszystkich. A ja będę go po dawnemu podglądał zza kulis. Przewietrzymy "miniatury" Chanata, co im się słusznie należy. Umowa stoi - na razie jeszcze w tajemnicy, ponieważ jednak nie widzę, co mógłbyś zyskać dzięki wiedzy o naszym planowanym zamachu, bez obawy informuję Cię o nim już teraz. Jesteś trzeci: poza moją żoną sekret zna jeszcze jedna osoba - Igor Malechiewicz, który przez te dwa lata, ilekroć gościł w Paryżu, służył nam za doradcę w kwestiach technicznych. Szkoda, że Chanat nie miał takiego kumpla jak Igor. Masz pozdrowienia od Igora. Ostatnio, słysząc Twoje nazwisko, powiedział: "Pamiętam, pamiętam. To ten Anglik, który zawsze staje na palcach, kiedy dyryguje". Przyszedł mój gość. Przyniósł mnóstwo pysznego jedzenia: urządzimy sobie ucztę na tarasie. Jutro mój gość porwie mnie i wywiezie z tych gór na niziny swoim szybkim, nowym samochodem. Wrócimy do Paryża, dziarscy i wypoczęci. Mój gość chciałby się teraz z Tobą przywitać. Cześć, Geoffreyu. Dawid jest, jak zawsze, małomówny, ale na pewno zechce przyłączyć się do mojej deklaracji: żyjemy, ćwiczymy, obiecujemy nie przynieść sobie wstydu. Wszystkiego najlepszego -Pierre Marie La Valoise