16119
Szczegóły |
Tytuł |
16119 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16119 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16119 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16119 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CHRISTINE McGUIRE
NA KRAWĘDZI
Przekład Tomasz Wilusz
Tytuł oryginału
UNTIL THE BOUGH BREAK
Ofiarom przemocy w rodzinie oraz ich adwokatom
Prolog
Zawsze powracał ten sam koszmar. Jego zwiastunem było
tłumione napięcie i irytacja, podobne do ropiejącej rany, którą
trzeba rozciąć, by mogła się zagoić. Niczym nie uzasadniony gniew
stopniowo przeradzał się w ledwo tłumiony szał, by w końcu
wybuchnąć agresją i przemocą. A ona jak zawsze nie wiedziała, co
robić - zareagować oporem czy uległością.
- Proszę cię - błagała. - Słuchaj mnie. Porozmawiajmy.
- Odczep się suko, dość mam gadania.
Kłócili się całymi godzinami. Zawsze padały te same słowa,
ten sam był też zawsze efekt. Niczym rozpędzony pociąg na ślepym
torze, zmierzający nieuchronnie ku katastrofie. Tylko raz, odkąd
byli małżeństwem, odważyła się mu przeciwstawić i wtedy
rozbudziła w nim jedynie jeszcze większą wrogość. Chciała, żeby
już było po wszystkim, ale wiedziała, że nie może na to na razie
liczyć.
- Mam tego dosyć - powiedziała. - Koniec. Chcę, żebyś sobie
poszedł.
Wyjdź stąd. Nie pozwolę żebyś mnie bił. - W jej głosie
brzmiała siła, która zadziwiła ją samą i spokój, którego tak
naprawdę nie czuła. - Nie mogę dłużej tak żyć. Nie mogę. Chcę,
żebyś sobie poszedł i zostawił mnie w spokoju.
- Chcesz? A kogo obchodzi, czego ty chcesz niewdzięczna
suko! - Zanim zdążyła zareagować, zamachnął się i zdzielił ją w
twarz tak mocno, że straciła równowagę i uderzyła plecami w drzwi
lodówki. Przebiegła chwiejnym krokiem przez kuchnię i wyskoczyła
na taras, przewracając się na ziemię. Szybko zerwała się na równe
nogi i ruszyła biegiem betonową ścieżką prowadzącą wzdłuż jednej
ze ścian domu w stronę ulicy.
Musiała dotrzeć do drogi; tam mógł ją zobaczyć lub usłyszeć
któryś z sąsiadów albo przejeżdżający kierowca.
Wciąż zamroczona ciosem nie mogła jednak zmusić nóg do
posłuszeństwa. Nagle poczuła, że ciężka dłoń zaciska się na jej
ramieniu.
-Nawet... nie... próbuj... suko - wydyszał. - Nie możesz...
uciec.
- Proszę - błagała z rezygnacją padając na twardy beton. -
Proszę tylko... Odejdę. Pozwól mi wstać, a odejdę. Niczego nie
wezmę. Po prostu sobie pójdę. Proszę.
Na jego twarzy malowała się pogarda. Podniósł ją gwałtownym
ruchem z ziemi i uderzył znowu, tym razem zaciśniętą pięścią
prosto w brzuch.
Zgięła się wpół i upadła; ból przesłonił jej oczy.
Usiadł na niej okrakiem i uderzył głową ofiary o beton.
Krople potu i śliny kapiące z jego twarzy mieszały się z jej
krwią.
- Tym razem cię zabiję!
Powoli pogrążała się w nieświadomości. Krzyknęła cicho.
Chwycił ją za włosy i uderzył pięścią w twarz. Rozległ się trzask
łamanej kości.
Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała, było ciche wycie syreny
wozu policyjnego. W miarę jak narastało, zaczęła się zastanawiać,
czy gdzieś wydarzył się jakiś wypadek?
* * *
Wzdłuż Village Road zebrał się hałaśliwy, ożywiony i
rozradowany tłum ludzi świętujących Dzień Niepodległości.
Chorągiewki w narodowych barwach poprzyczepiane były do rowerów,
wózków dziecięcych, znaków drogowych i fasad budynków. Niektórzy
gapie stali z wyciągniętymi szyjami, inni siedzieli na składanych
krzesełkach albo na pasie trawy oddzielającym chodnik od ścieżki
rowerowej. Co bardziej odważni zajmowali dachy swoich samochodów
i szerokie zderzaki pikapów, odwróconych tyłem do ulicy. Małe
dzieci siedziały na ramionach swoich tatusiów, obejmując nogami
ich szyje, starsze natomiast kucały przed dorosłymi i energicznie
wymachiwały. Chorągiewkami.
- Idą - krzyknęła Emma, podekscytowana. - Już ich widać. -
Jak na prawdziwą dziewięcioletnią patriotkę przystało, pomachała
chorągiewką dla podkreślenia swoich słów.
Przy wtórze dobiegającej z daleka muzyki Johna Phillipa
Souzy, na małym wzgórzu przy centrum handlowym pojawił się
pierwszy wóz.
Jechała na nim orkiestra ze szkoły w Laguna del Mar.
Stary niebieski dodge ciągnący platformę ozdobiony był
czerwonymi, niebieskimi i białymi balonikami i flagami.
Dziewczęta z sekcji instrumentów dętych siedziały z przodu. Za
nimi chłopcy poubierani w identyczne czerwono - biało -
niebieskie koszulki dęli w trąbki, puzony i tuby, a tył wozu
zajęli tak samo ubrani uczniowie, którzy walili w bębny i
cymbały.
Można było mieć zastrzeżenia do jakości wykonania, ale
muzycy nadrabiali to entuzjazmem, a widzowie dawali wyraz swojemu
uznaniu dla ich wysiłków, wiwatując, tupiąc i klaszcząc w rytm
muzyki.
Następni w kolejności byli uczniowie i uczennice gimnazjum w
Espanola, którzy maszerowali w swoich kasztanowo-żółtych
mundurkach zaraz za orkiestrą dętą, bijąc w werble i starając się
zachować odpowiedni rytm. Żaden z gapiów nie przejmował się tym,
że kapelmistrze od czasu do czasu mieli kłopoty ze złapaniem
wyrzucanych w górę batut.
Zaraz za doboszami wlókł się terkoczący stary traktor, który
ciągnął za sobą równie stary wóz na gumowych oponach, załadowany
bogato udekorowanymi skrzynkami. Siedziały na nich ładne
dziewczyny ze szkoły średniej, poprzebierane za Wujka Sama i
posyłające całusy rozentuzjazmowanym gapiom.
Na koźle wozu jechali dwaj starsi mężczyźni ubrani w
kombinezony robocze, koszule w kratę i słomkowe kapelusze. Jeden
ze staruszków trzymał w zębach kawałek słomki.
Za nimi pojawili się strażacy z okręgu Laguna del Mar na
wozie strażackim o numerze bocznym 3552. Jego kierowca co pewien
czas włączał syrenę, ku radości młodszych widzów. Jeden z
umundurowanych strażaków, uwieszonych po bokach wozu, zauważył
Davea Granza i wymierzył palec w jego pierś, po czym wykonał
kciukiem gest naśladujący odbezpieczanie pistoletu i udał, że
pociąga za spust.
- Hej, Granz! Co, bandyci mają dzisiaj wolne? - usiłował
przekrzyczeć hałas.
- Nie - odkrzyknął Granz - odpoczywa tylko biuro prokuratora
okręgowego.
- Na to wygląda! Szef śledczych bawi się w najlepsze, a
panią superprokurator też wypuścili na świeże powietrze -
stwierdził strażak, obdarzając przyjaznym uśmiechem Kathryn
Mackay, dla przyjaciół Kate. Po chwili wóz zniknął za zakrętem,
kierując się ku starej części wsi.
- Mamo, patrz! - Emma pociągnęła Kathryn za rękę i wskazała
mężczyznę prowadzącego środkiem drogi małe stado spokojnych,
stąpających z godnością zwierząt. - Lamy! Słyszałam, że mają je
sprowadzić na paradę. Prawda, Dave, że są piękne?
Dave udał zamyślenie, poskrobał się po podbródku i wlepił
wzrok w dziwne zwierzęta; interesującą i nie w pełni udaną
krzyżówkę wielbłąda z kozą.
Jedno było w kolorze whisky, a drugie miało śmietankową
sierść.
- Chyba nie powiedziałbym, że są piękne. Interesujące,
owszem.
Jeszcze trochę, a na naszej paradzie zjawią się słonie. To
niepatriotyczne, mówię wam.
- Och, Dave - pisnęła radośnie Emma. Wiedziała, że Dave, jak
sam to określał, "wpuszcza ją w maliny". - Powinniśmy byli wziąć
ze sobą Sama.
Widziałam budkę, w której właściciele wszystkich zwierząt
uczestniczących w paradzie dostają specjalne nagrody.
Sam był złotym labradorem; Emma dostała go od Davea wkrótce
po tym, jak jej ojciec został zastrzelony na sali sądowej. Od
tamtego czasu byli nierozłączni - Sam, który wierzył, że jest
trzydziesto-kilogramowym pieskiem salonowym, i Emma, która nie
wyprowadzała go z błędu.
- Już za późno, kochanie. Może weźmiemy go ze sobą w
przyszłym roku - odparła Kathryn.
Spojrzenie Davea powędrowało w stronę miejsca, z którego
wyruszali uczestnicy parady.
- Założę się, że Hal świetnie się bawi, siedząc w tym
cadillacu - powiedział półżartem do Kathryn.
Uśmiechnęła się. Jej szef, Hal Benton, prokurator okręgowy,
z oporami zgodził się na objęcie funkcji wielkiego mistrza parady
z okazji Dnia Niepodległości, z dumą określanej zarówno przez
organizatorów, jak i okolicznych mieszkańców mianem Najkrótszej
Parady Świata.
Wyruszała z parkingu przed bankiem Wells Fargo przy
skrzyżowaniu Village Road i zjazdu z autostrady; jej trasa wiodła
przez Laguna del Mar i kończyła się przy parku, około półtora
kilometra od punktu wyjścia.
Organizatorzy i uczestnicy obchodów Dnia Niepodległości
traktowali siebie samych z przymrużeniem oka, natomiast do parady
i towarzyszących jej uroczystości podchodzili bardzo serio - było
to ważne wydarzenie w skali regionu, takie, którego nie można
przegapić, jeśli się chce na własne oczy zobaczyć najbardziej
wpływowe osobistości w okolicy.
- Jakoś sobie poradzi - odparła Kathryn. - Nie będzie miał
wyjścia.
Poza tym, gdzie indziej mógłby liczyć na darmowy rozgłos?
Dave, Kathryn i Emma przyjechali tu wcześnie, żeby znaleźć
dobre miejsce, z którego można by obserwować paradę.
Kathryn tak często wstawała o wpół do szóstej rano, że
zdążyła do tego przywyknąć. Emma jednak lubiła długo spać i po
przebudzeniu leżeć w łóżku, oglądając kreskówki w swoim
panasonicu, zajmującym honorowe miejsce na szafce w sypialni
dziewczynki. Telewizor ten, kupiony przez Kathryn w chwili
słabości, skutecznie spełniał funkcję opiekunki do dziecka w
czasie, gdy ona sama musiała prowadzić wielogodzinne rozmowy
telefoniczne z policją bądź innymi pracownikami prokuratury.
Zazwyczaj przed przebudzeniem Emmy Kathryn załatwiała
wszelkie poranne obowiązki i zdążała jeszcze z pół godziny
poćwiczyć. Potem wspólnie jadły śniadanie, wypijały po szklance
soku pomarańczowego, gawędziły o sprawach, które Emmie wydawały
się szczególnie ważne, i razem wychodziły z domu, jedna do
szkoły, a druga do pracy.
Ten ranek wyglądał inaczej. Kathryn i Emma wybrały się na
szczyt stromego, niskiego wzgórza, gdzie przy wejściu do parku
znajdowało się stoisko z naleśnikami, obsługiwane przez członków
ochotniczej straży pożarnej. Tam już czekał Dave.
Stał przy wejściu do kawiarni. Kathryn uśmiechnęła się w
duchu; Dave nie mógł się obejść bez swojego "kofeinowego
rozrusznika". Miał na sobie czarny podkoszulek z czerwonym
napisem "Daj czadu" nałożonym na logo Harleya - Davidsona, dżinsy
marki Levis oraz czarne buty Nike. Ze swoimi rozjaśnionymi
słońcem włosami i młodzieńczą urodą zupełnie nie wyglądał na
gliniarza, choć był doświadczonym detektywem zatrudnionym w
biurze prokuratora okręgowego.
Kathryn, jako wysoka rangą prokurator zajmująca się tylko
najcięższymi przestępstwami, żywiła głęboki szacunek dla Davea
Granza za jego niezawodny profesjonalizm. Natomiast prywatnie jej
uczucia do niego miały charakter dużo bardziej osobisty.
- Cześć - rzucił na powitanie, prężąc pierś i salutując
Kathryn, która miała na sobie białe dżinsy i niebieską koszulkę z
nadrukowaną flagą Stanów Zjednoczonych. - Gotowi do jedzenia? Ja
umieram z głodu.
-Jakie tu dają naleśniki? - spytała Emma. Uwielbiała je.
- Cóż, zobaczmy - zastanawiał się na głos Dave. - Są
naleśniki z syropem klonowym. Możesz też zażyczyć sobie naleśniki
bez syropu. Albo syrop klonowy z naleśnikami. Wybór należy do
ciebie.
Dave doskonale wiedział, że Emma jada naleśniki tylko po to,
by mieć co polać syropem klonowym.
- Myślę, że wezmę naleśniki z syropem klonowym. Jeśli można,
to poproszę dużo syropu.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. - Zwrócił się do
Kathryn. -A czym mogę służyć szanownej pani?
- Ja chyba zadowolę się kawą.
Emma przewróciła oczami i dyskretnie wskazała palcem biodra
matki.
- Ona myśli, że naleśniki trafiają nie tam, gdzie trzeba.
Chętnie zjem jej Porcję.
Kathryn zmarszczyła brwi w udawanym oburzeniu. Bardzo
lubiła, kiedy Emma i Dave jednoczyli się przeciwko niej. Cieszyło
ją, że tak bardzo przypadli sobie do gustu.
Po śniadaniu we troje wyszukali dogodne miejsce na
obserwację parady -naprzeciwko centrum handlowego, zaraz przed
wiaduktem kolejowym. Dave rozłożył dwa krzesełka. Na pierwszym
usiadł sam, biorąc na kolana Emmę, a drugie zajęła Kathryn. Na
wszelki wypadek wzięła z domu termos z zimnym sokiem
pomarańczowym, ale nikt nie wykazywał nim zainteresowania.
- Od czego się to wszystko właściwie zaczęło? - spytała
retorycznie, gdy ulicą przemaszerowała kolejna ubrana na kolorowo
kapela, grająca "Battle Hymn of the Republic". Zaraz za nią
kroczył klown z cętkowanym kundlem w miniaturowej uprzęży,
ciągnącym czerwony wózek. Następny w kolejności był mężczyzna
przebrany za Paula Reverea, jadący na motorowerze pozostawiającym
za sobą paskudną chmurę spalin.
- Zaczęło się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim
roku - pospieszył z wyjaśnieniem Dave, znawca historii lokalnej.
- Kilka miejscowych dam po długich staraniach skłoniło władze do
wydania zakazu budowy cementowni w tej okolicy. Stało się to tuż
przed czwartym lipca, więc uznano, że dla uczczenia tego sukcesu
można by zorganizować paradę. W tamtych czasach była skromniejsza
niż teraz. Potem jednak...
-Rozrosnęła się - przerwała mu Emma, celowo popełniając błąd
gramatyczny dla podkreślenia wagi swoich słów. Właśnie machała
ręką dwójce staruszków siedzących na sianie wypełniającym tył
ciężarówki marki Ford.
Transparent z boku wozu głosił: "Urodzeni czwartego lipca.
Dziadek - czwartego lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego
trzeciego. Babcia - czwartego lipca tysiąc dziewięćset
dwudziestego szóstego". Ze wszystkich stron otaczały ich świeże
owoce i warzywa, wysypujące się z wielkich koszy.
Dziadek i babcia pomachali Emmie.
- Gdyby mogli to zobaczyć organizatorzy Rose Parade -
powiedziała w zamyśleniu Kathryn.
- Pokładaliby się ze śmiechu - odparł Dave - ale założę się,
że bawimy się równie dobrze, jak oni.
Na drodze pojawił się czerwony cadillac ze składanym dachem,
model z roku pięćdziesiątego siódmego. Kierowca miał na twarzy
maskę Billa Clintona. Przednią szybę przesłaniał transparent z
napisem: "Whitwater?
Nawet nie wjem, jak to siem pisze". Z tyłu, na miejscu
honorowym, siedział szeroko uśmiechnięty Hal Benton. Puścił oko
do Emmy, a spojrzawszy na Kate i Davea wyciągnął w górę kciuk.
W środku parady jechał szwadron dwudziestu kilku harleyów,
oznakowanych chorągiewkami miejscowego oddziału Grupy Właścicieli
Harleyów.
Motocykle - w większości czarne i wypucowane na wysoki
połysk -posuwały się naprzód tak wolno, że wydawało się to
niemożliwe.
Powietrze wypełniało się rykiem wielkich, potężnych
silników, gdy motocykliści dodawali gazu, by zrobić wrażenie na
gapiach.
Niektórzy harleyowcy ubrani byli w czarne skórzane
kamizelki, czarne koszule, czarne dżinsy i czarne buty, mieli
długie włosy, brody i ciemne okulary. Inni wyglądali trochę
bardziej elegancko, jednak wszyscy bez wyjątku przyjaźnie machali
rękami i uśmiechali się, zwłaszcza do dzieci zebranych wzdłuż
trasy parady. Maluchy, jak zauważyła Kathryn, były tym zachwycone
i patrzyły z pewną dozą zazdrości na tych wspaniałych mężczyzn na
ich ryczących maszynach.
Dave natomiast przybrał cierpiętniczą minę.
- Czyż ten ryk nie brzmi jak najsłodsza muzyka? - spytał
Kathryn. -Mógłbym zażyczyć sobie coś takiego na Gwiazdkę? Na
początek wystarczy coś małego, na przykład skuter - Wydawało mi
się, że oszczędzasz na kolejnego dżipa.
- Owszem. - Uśmiechnął się. - Ale, prawdę mówiąc, na widok
tych maszyn budzi się we mnie pragnienie przeżycia przygody, a ci
goście to ostatni amerykańscy kowboje. Poza tym liczyłem na to,
że znajdę coś takiego pod choinką, kiedy przyjdę do was na
Wigilię.
Emma nie oparła się pokusie, by mu przygadać.
- Och, Dave, jesteś za stary, żeby rozbijać się na harleyu.
- Wielkie dzięki. Jeszcze będziesz mnie prosić, żebym cię
zabrał na przejażdżkę.
Przez następnych czterdzieści pięć minut ulicą przesuwali
się kolejni uczestnicy parady: Klub Rotariański, skauci oraz
czerwona wiata ze złożonym dachem wioząca dwoje ludzi przebranych
za Georgea Washingtona i Betsy Ross. Następny w kolejności był
drobny facet na rowerze na trzech kołach, do którego przyczepił
wózek ozdobiony mnóstwem czerwonych balonów wydawało się zdolnych
unieść go ku przestworzom. W wózku siedziała mała dziewczynka. Za
nimi jechały rzędem stare samochody w lepszym lub gorszym stanie
technicznym.
Wreszcie obok miejsca zajmowanego przez Davea, Kathryn i
Emmę przetoczył się ostatni z wozów, oznakowany napisem "Koniec
Parady", wiozący kapelę złożOną z muzyków grających na banjo i
męski kwartet wyśpiewujący "Down hy the Riverside". Straż tylną -
nieoficjalną, ale bardzo rozentuzjazmowaną - stanowiła grupa
dzieciaków na deskorolkach, łyżworolkach i rowerach.
Dave poskładał krzesełka i wszyscy troje ruszyli w ślad za
resztą ludzi, zmierzających w stronę parku. Na parkingu obok
wejścia ustawiono udekorowane flagami stoiska, budki i namioty.
Atmosfera tego miejsca przypominała wesołe miasteczko; w
powietrzu unosiły się zapachy hamburgerów, hot dogów, cebuli,
pizzy i gorącego tłuszczu, mieszające się z ostrym odorem węgla z
grillów, przygotowywanych do pieczenia kurczaków i steków.
Wynajęta kapela grała muzykę w stylu bluegrass, w rytm
której wszyscy przytupywali z werwą.
Kathryn, Emma i Dave, wciąż zbyt najedzeni, by cokolwiek
zamówić, przez pewien czas krążyli między stoiskami; Daveowi
udało się tylko uzyskać solenne zapewnienie Kathryn, że na
kolację przygotuje jego ulubione "karnawałowe żarcie". Zajrzeli
do budek z pamiątkami. Potem, kiedy Emma akurat rzucała obręczą
do celu, usiłując wygrać wypchanego zwierzaka, zapikał pager
Davea.
- O cholera - jęknął rzuciwszy okiem na numer rozmówcy,
który próbował się z nim skontaktować. - Szpital komunalny. - W
tej samej chwili odezwał się pager Kathryn; ją też proszono o
kontakt ze szpitalem.
Kathryn zawsze, bez względu na porę dnia i nocy, była gotowa
stawić się tam, gdzie popełnione zostało zabójstwo bądź inne
poważne przestępstwo; za każdym razem prosiła też o to, by do
współpracy przydzielono jej Davea.
Wiedziała, że sprawa musi być poważna, skoro obydwoje
zostali wezwani.
- Zamelduj nas - poprosiła Davea - a ja pójdę i powiem
Emmie, co się stało. Na pewno będzie zła. Wiesz, Dzień
Niepodległości to jej ulubione święto, nie licząc Bożego
Narodzenia.
- Dobrze, kochanie. - Dave wyruszył na poszukiwanie
najbliższego automatu. - Spotkamy się tutaj. Zaraz wracam.
Kiedy odszukał je po mniej więcej pięciu minutach, Emma
lizała wielkiego czekoladowego loda; Kathryn najwyraźniej starała
się ją choć trochę udobruchać. Jednak, sądząc z nadąsanej miny
dziewczynki, zamiar ten nie w pełni się powiódł.
- A dla mnie?
Emma dała mu polizać loda, ale nie uśmiechnęła się. Kathryn
patrzyła na niego wyczekująco.
- Pożar w Mission Heights - oznajmił. - Duży. Wygląda na
podpalenie.
Zanim Kathryn zdążyła zapytać, dlaczego wzywa się ich do
pożaru, Dave zaczął mówić dalej.
- W zgliszczach odnaleziono ciało. Pożar raczej nie został
zaprószony przypadkowo. Mamy spotkać się z doktorem Śmiercią...
Och, przepraszam... doktorem Nelsonem w kostnicy. - Morgan Nelson
był patologiem sądowym, który pełnił też funkcję koronera. W
swoim fachu nie miał sobie równych.
- Maaamoo! Musisz tam jechać? Przecież dzisiaj jest święto!
- protestowała Emma, choć nie liczyła na to, że cokolwiek
osiągnie. Nie pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji.
- Wiesz, że muszę, kochanie. Nie mam wyboru. Postaram się
wrócić do domu jak najszybciej. Po zmroku pójdziemy na plażę
obejrzeć pokaz sztucznych ogni. Obiecuję.
Emma, choć rozczarowana, pogodziła się z tym. Nie miała
wyjścia.
- Pójdę po wóz - rzucił Dave - i wrócę tu po was. Pojedziemy
na miejsce razem, czy weźmiesz swój samochód?
- Pojadę swoim. Ale możesz nas odwieźć do domu. Poproszę
Ruth, żeby popilnowała Em. Spotkamy się na miejscu. - Zauważyła,
że Dave patrzy przed siebie z dziwnym wyrazem twarzy. Kiedy
odwróciła się, by sprawdzić, co tak zaabsorbowało jego uwagę, od
razu zorientowała się, co go dręczy.
Stali przed Seacliff Hotel, starym budynkiem z przełomu
wieków, ostatnio wyremontowanym i przerobionym przez angielskie
małżeństwo na restaurację i tani hotel.
Na jego tyłach znajdował się parking, na który przed kilkoma
laty seryjny zabójca nazywany przez dziennikarzy "Człowiekiem z
Piernika" zwabił Davea i o mało go nie zabił skalpelem
chirurgicznym.
Blizny na twarzy i szyi były prawie niedostrzegalne, chyba
że ktoś wiedział, gdzie ich szukać.
- Och, Dave, czemu zaparkowałeś właśnie tam? Przecież ciągle
męczą cię jeszcze złe wspomnienia.
Wzruszył ramionami, udając obojętność.
- Tylko tam były wolne miejsca. Nie chodzi o wspomnienia; po
prostu jestem wściekły jak cholera. Wściekły na siebie, że byłem
taki głupi.
To wszystko. Nie przejmuj się.
Odwracając się, by ukryć emocje, ruszył w stronę parkingu.
Jezu, pomyślał, może powinienem kupić sobie harleya i prysnąć
stąd w diabły. Życie stałoby się łatwiejsze i o wiele
przyjemniejsze.
* * *
Nawet gdyby mnie tu przyprowadzili z zawiązanymi oczami, i
tak wiedziałabym, że jestem w kostnicy, pomyślała Kathryn, kiedy
drzwi windy otworzyły się i w jej nozdrza uderzył silny znajomy
smród. Była to charakterystyczna, odrażająca mieszanka odoru
śmierci i środków odkażających, której urządzenia klimatyzacyjne,
wentylatory i odświeżacze powietrza mimo usilnych starań nie
mogły w pełni rozproszyć ani zneutralizować.
Kiedy człowiek po raz pierwszy poczuł ten zapach, nie
zapominał go przez całe życie, podobnie jak panującej tu
złowieszczej ciszy.
Bez względu na to, jak wiele razy Kathryn tu przychodziła,
zawsze ogarniało ją wrażenie, że jest to miejsce dla ludzi
umarłych, o niewidzących oczach i milczących głosach; każda żywa
istota, ba, nawet bicie serca, było tu czymś obcym, niepożądanym.
Na końcu korytarza znajdowała się chłodnia; tam ciała były
przechowywane przed i po sekcji zwłok. Obok mieściło się
specjalne pomieszczenie, w którym nieboszczyków ważono, mierzono
i fotografowano przed przewiezieniem do prosektorium.
Po prawej stronie windy znajdowało się największe z
prosektoriów.
W środku były trzy stanowiska do przeprowadzania sekcji,
wyposażone w stoły z nierdzewnej stali, wagi, szafki, umywalki i
kanały odpływowe; oddzielające je dźwiękoszczelne ściany
umożliwiały patologowi nagrywanie na dyktafon swoich spostrzeżeń.
Po drugiej stronie korytarza mieściła się izolatka, w której
dokonywano autopsji ciał w stanie daleko posuniętego rozkładu
bądź gdy zachodziło podejrzenie, że przyczyną śmierci denata była
choroba zakaźna.
Pomieszczenie wyposażone zostało w potężne wentylatory,
kierujące szkodliwe i cuchnące gazy prosto do pieca, w którym
ulegały spaleniu.
W korytarzu po prawej stronie znajdował się pokój dla tak
zwanych specjalnych gości, w którym zajmowano się nieboszczykami
wymagającymi specjalnych bądź długotrwałych badań. Morgan Nelson
czekał na Kathryn przy otwartych drzwiach. Obok niego stał Dave
Granz, który przyjechał tu zaraz po odstawieniu Kathryn do jej
mieszkania. Zza jego pleców wyłaniała się wsparta o framugę
znajoma, potężna sylwetka porucznika Walta Earhearta, głównego
detektywa w biurze szeryfa.
Na powitanie Kathryn Earheart podniósł ręce do góry w geście
kapitulacji.
- Wiem, wiem - powiedział przepraszająco - jest święto. Ale
to pilna sprawa.
Kathryn uśmiechnęła się mimo woli. Od wielu lat utrzymywała
z Earheartem przyjazne stosunki. Szanowali się nawzajem.
-Jeśli myślisz, że mi podpadłeś, poczekaj, aż Emma dostanie
cię w swoje ręce - odparła. Emma spędziła wiele popołudni w
towarzystwie Walta i innych zastępców szeryfa, kiedy Kathryn
musiała pracować w Centrum Sprawiedliwości. Nie zawsze udawało
się załatwić od ręki opiekunkę do dziecka. Przemknęło jej przez
myśl, że Emma ma więcej przyjaciół w policji niż większość
policjantów. Cóż, mogła trafić gorzej.
- Jestem przerażony - odparł Earheart. - Przypomnij mi,
żebym następnym razem, kiedy was odwiedzę, przyniósł dla niej
jakieś prezenty.
Morgan Nelson miał do Emmy prawie tak dużą słabość, jak do
Kathryn.
- Nadal uczy się grać na skrzypcach? - spytał z uśmiechem.
- Coraz lepiej jej idzie. Gra Mozarta.
Potrząsnął głową.
- No, no. - Po czym dodał, już poważniejszym tonem: - Ależ
ten czas leci, co, Katie?
Nikt inny tak jej nie nazywał. Tylko Morgan Nelson miał do
tego prawo, jako szczególnie bliski przyjaciel. Był dobiegającym
sześćdziesiątki, wysokim mężczyzną o krótko przyciętych włosach i
zaczerwienionych oczach, schowanych za okularami w drucianych
oprawkach.
Ciekawe, kiedy ostatnio spał, pomyślała Kathryn.
Osiemnastogodzinny dzień pracy nie był dla niego niczym
niezwykłym; zdarzało mu się pracować przez całą dobę. W
odróżnieniu od innych pracoholików, Nelson nie narzekał jednak na
brak zainteresowań. Kathryn nie znała bardziej oczytanego
człowieka. Był uznanym ekspertem od broni palnej; co ciekawe,
policja częściej korzystała z wiedzy Nelsona w tej dziedzinie niż
z jego niekwestionowanych umiejętności medycznych. Jednak
bezustanne dźwiganie i przewracanie ciał kosztowało go wiele
wysiłku i w końcu nawet jemu zmęczenie dawało się we znaki.
- Co masz ciekawego? - spytała Kathryn.
- Wejdźcie - powiedział Nelson, odsuwając się i otwierając
na oścież ciężkie drzwi. Ze środka powiało chłodem.
- Cholera jasna - mruknął Dave pod nosem, kiedy automatyczne
drzwi zamknęły się z sykiem za jego plecami. - Idealne miejsce na
spędzenie wolnego dnia.
Nie było tajemnicą, że fatalnie czuł się w kostnicy, mimo
sympatii, jaką ! darzył Morgana Nelsona. W czasie sekcji
zachowywał stoicki spokój; swój udział w nich przyjmował jako
rodzaj pokuty za to, że podjął pracę w charakterze głównego
śledczego w prokuraturze. Blizny - zarówno wewnętrzne, jak i
zewnętrzne - pozostałe po ranach zadanych mu przez "Człowieka z
Piernika", przypominały o kruchości ludzkiego życia i o tym, że
śmierć jest czymś straszliwie nieodwracalnym. W rezultacie Dave
nie czuł się najlepiej, kiedy obserwował, jak doktor Nelson
grzebie w ludzkich szczątkach, okraszając swoje komentarze sporą
szczyptą czarnego humoru.
- Zaczekajcie chwilę, Muszę wam coś pokazać - powiedział
Nelson, Przemaszerował przez salę, skrzypiąc gumowymi butami na
czystej winylowej posadzce, i wrócił z wózkiem, na którym
spoczywały zwęglone ludzkie szczątki.
Sczerniała masa przypominała wielki kawał przypalonego
mięsa. Ręce uniesione w obronnym geście boksera osłaniały
groteskowo zdeformowaną głowę. Zarówno pierś, jak i brzuch były
już otwarte i opróżnione; jasny róż mięśni kontrastował z czernią
spalonej skóry. Rysów nie dało się rozróżnić na głowie zostały
tylko zgrubienia w miejscach, gdzie znajdowały się kiedyś nos,
oczy i brwi. Na czubku pękniętej czaszki widać było skrzep krwi w
kolorze czekolady.
- Z pożaru w Mission Heights - wyjaśnił Earheart. - Spłonął
ładny, duży dom na Twin Oaks Drive. Jeden ze strażaków, Steven
Edwards, znalazł to pośród gruzów. Chyba nigdy jeszcze czegoś
takiego nie widział. Kiedy dotarłem na miejsce, był zielony na
twarzy. Szczerze mówiąc, trudno mu się dziwić.
Mission Heights, ekskluzywne osiedle, wyrosło w zachodniej
części okręgu Santa Rita, kiedy w wyniku rozwoju przemysłu
elektronicznego w Dolinie Krzemowej zjechali się tu specjaliści z
całego kraju.
Znajdowało się ono na północ od szpitala komunalnego, u
podnóża wzgórz. W miarę jak Dolina Krzemowa rozrastała się, w
pośpiechu zabudowywano wyżej położone tereny, wykorzystując fakt,
że kierownicy firm elektronicznych i różnej maści eksperci
uciekali z doliny Santa Clara, gdzie pracowali, ale gdzie nie
chcieli mieszkać.
- Mężczyzna czy kobieta? - spytała Kathryn. Biorąc pod uwagę
stan zwłok, pytanie to było jak najbardziej uzasadnione.
- Mężczyzna - odparł Earheart - choć trudno to było
stwierdzić od razu.
Edwards znalazł ciało pod gruzami w salonie.
- Facet był w domu sam?
Earheart skinął głową.
- Na to wygląda. Strażacy dokładnie przeszukali gruzy. Nie
powiem, żebym im zazdrościł tej roboty. Muszą być trochę
stuknięci.
- Wiemy, kim jest ofiara?
- Uzyskaliśmy potwierdzenie, że nazywa się Lawrence
Lancaster i jest właścicielem domu, w którym zginął.
Kathryn spojrzała na niego z podziwem.
-No proszę. Szybko się uwinęliście.
Do rozmowy włączył się doktor Nelson.
- Mieliśmy szczęście. Przed śmiercią zacisnął dłonie w
pięści. Opuszki pozostały prawie nie uszkodzone, więc mogliśmy
uzyskać wyraźne odciski palców denata.
-W takim wypadku jak ten, zwykle na początek przyjmujemy
założenie, że ofiarą jest jeden z mieszkańców domu. Właścicielem
posesji w Mission Heights, na której wybuchł pożar, był adwokat,
a jak wiemy, odciski palców wszystkich adwokatów przechowywane są
w ich dokumentach w Sacramento. W normalnych okolicznościach
poprosiłbym stanową Izbę Adwokacką o przesłanie mi odcisków
interesującej mnie osoby w celu porównania z odciskami denata.
Jednak dzisiaj mamy święto narodowe, w związku z czym otrzymałbym
je dopiero jutro. A jeśli się nie mylę, wam najprawdopodobniej
zależy na pośpiechu.
Uśmiechnął się i kontynuował swój wywód.
- Dlatego też zadzwoniłem do znajomego dentysty, by
sprawdzić, czy udałoby się zdobyć informację, u kogo właściciel
spalonego domu leczył zęby Wtedy można by poprosić o
rentgenowskie zdjęcia jego szczęki i porównać je ze szczęką
nieboszczyka. No i znów dopisało mi szczęście. Człowiek, który
zginął w pożarze, od lat leczył się właśnie u mojego znajomego.
Po pół godzinie dostarczył mi on zdjęcia rentgenowskie, o które
prosiłem.
Pasowały idealnie. To Lancaster, nie ma co do tego
wątpliwości.
- Czy wiemy coś na temat pożaru? - spytał Dave.
- Wyglądał dość groźnie - odparł Earheart. - Przyjechało
sześć wozów strażackich. Istniało niebezpieczeństwo, że zajmie
się sucha trawa i ogień rozprzestrzeni się na sąsiednie domy.
Strażacy wszystko wokół zlali wodą. wiele z tych domów ma
drewniane dachy. Wybudowano je, zanim weszły w życie przepisy
nakazujące stosowanie ognioodpornych imitacji.
Przez pewien czas sytuacja wyglądała niepokojąco, ale w
końcu udało się opanować pożar. Jezu, ci strażacy może i są
dziwni, ale mają jaja i wiedzą, co robią.
-Zginął paskudną śmiercią - mruknął cicho Dave. - Usmażony
jak przypalona parówka.
Morgan Nelson potrząsnął głową.
- Nie.
- Co masz na myśli? Nie spalił się żywcem? Przecież
wystarczy na niego spojrzeć.
- Pozory mylą, mój chłopcze. Niektóre ofiary pożarów giną od
poparzeń, to prawda. Najczęściej jednak przyczyny zgonu są inne:
uduszenie dymem, obrażenia spowodowane przez spadające fragmenty
gruzu, upadek z dużej wysokości przy próbie wyskoczenia z
płonącego budynku albo zatrucie gazami. Moja praca polega na tym,
by nie zadowolić się oczywistym, ale i stwierdzić, co wydarzyło
się naprawdę. Za to właśnie płacą mi grube pieniądze.
Po chwili przerwy Nelson mówił dalej.
-U żywego stworzenia, w tym wypadku człowieka, oparzenia
wywołują specyficzną reakcję organizmu. Jej najlepiej widocznym
objawem jest przekrwienie, to znaczy zaczerwienienie podstawy i
okolic pęcherzy.
Zazwyczaj towarzyszy mu zastój naczyń krwionośnych, drobne
krwotoki, a także przeciek leukocytów o różnokształtnych jądrach
do tkanek i płynu pęcherzowego. W tym wypadku nie mamy do
czynienia z żadnym z tych objawów.
- Co znaczy... - Podsunął Granz.
- Że śmierć nastąpiła przed wybuchem pożaru. Oparzenia
pośmiertne nie wywołują reakcji, o której wam mówiłem. Są twarde
i żółtawe, o, jak na przykład te. - Wskazał przednią część
zwęglonego torsu.
- Dzięki, że nas uświadomiłeś - burknął Dave.
Nelson puścił tę uwagę mimo uszu i mówił dalej.
- Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem to ciało, byłem
pewien, że denat nie zginął w pożarze. Zleciłem więc wykonanie
zdjęć rentgenowskich i przeprowadziłem sekcję. Najpierw, by
sprawdzić trafność mojej wstępnej analizy, zajrzałem do tchawicy.
Nie znalazłem nawet śladu sadzy.
Gdyby ten człowiek żył w chwili wybuchu pożaru, musiałby
wciągnąć do płuc dym.
-No to co się z nim stało? - spytała Kathryn. - Ktoś go
zarąbał siekierą?
Nelson przez chwilę miał zdumioną minę, po czym zrozumiał,
czemu należy przypisać jej pytanie.
- Ach, zwróciłaś uwagę na jego czaszkę. Rzeczywiście
wygląda, jakby ktoś rozpłatał ją rzeźniczym toporem, prawda? Ale
nie ma żadnych śladów urazu wywołanego ciosem zadanym tępym
narzędziem. To krwiak, który pojawia się, kiedy głowa zostaje
wystawiona na działanie wysokiej temperatury.
-Czyli - zaczęła Kathryn, lekko już zniecierpliwiona -
przyczyną śmierci było...
- Kiedy obejrzałem zdjęcia rentgenowskie głowy, zauważyłem
coś, co wyglądało jak pocisk. Myślę, że Walt już wcześniej
wyczuł, że w tej sprawie chodziło o coś więcej niż tylko
tragiczny wypadek, bo w przeciwnym razie nie pojechałby na
miejsce pożaru. Obawiam się, że przeczucie go nie myliło.
- Może to samobójstwo?
- W pobliżu ciała nie znaleziono żadnej broni - odparł
Earheart. - Zresztą, nie było jej nigdzie.
- Jaki jest kaliber pocisku?
- Na podstawie rentgena domyślam się, że to dwudziestka
dwójka. Skoro wszyscy tu jesteście, zaraz to sprawdzimy. - Nelson
nachylił się nad ciałem i włączył piłę. Przenikliwe wycie
przeszło w warkot, gdy ostrze zagłębiło się w czaszce. W
powietrze wzbiła się chmura dymu i sproszkowanych fragmentów
kości.
Kathryn, lepiej znosząca ten widok od jej dwóch towarzyszy,
zwróciła się do Walta Earhearta.
- Domyślam się, że miejsce zbrodni zostało zaplombowane?
Doskonale wiedziała, że to pytanie jest zbyteczne. Earheart
był jednym z najlepszych policjantów i zawsze wzorowo wypełniał
swoje obowiązki.
Kathryn miała irytujący zwyczaj upewniania się, że jej
współpracownicy, choćby byli najlepsi w swoim fachu, robili to,
co do nich należało. Na jej usprawiedliwienie można dodać, że
starała się z tym walczyć.
Niektórzy na jego miejscu poczuliby się urażeni, ale
Earheart wiedział, że pytanie zostało zadane w dobrej wierze i
tak też je potraktował.
- Tak. Wysłałem tam ekipę, kiedy byłem w drodze do szpitala.
Doszedłem do wniosku, że nie mam nic do stracenia. Gdyby okazało
się, że to zwykły pożar, stracilibyśmy niepotrzebnie trochę czasu
i tyle. Ale gdyby moje przeczucia okazały się trafne, co się
zresztą stało, a ja nie zabezpieczyłbym miejsca zbrodni, mogłoby
mnie to wiele kosztować.
- C.S.I jest gotowa do działania, czeka tylko na twoją
zgodę. Bez niej chłopcy ograniczą się do zabezpieczenia miejsca
zbrodni. - Pod skrótem C.S.I kryła się Grupa Badania Miejsc
Zbrodni. W jej skład wchodzili kryminolodzy różnych specjalności.
- Kathryn, czy potrzebny nam będzie nakaz? - spytał Dave.
- W tym wypadku, raczej tak. Owszem, mamy prawo wejść do
spalonego domu, by zbadać przyczyny wybuchu pożaru, nawet po
upływie kilku godzin, jeśli zaszły okoliczności uniemożliwiające
natychmiastowe oględziny. Jednak kiedy minęło więcej czasu, tak
jak teraz, pierwotne zagrożenie uznaje się za usunięte i nie
możemy przeprowadzić rewizji bez nakazu.
- Cholera jasna - zaklął Earheart - to nam zabierze ładnych
kilka godzin.
- Niekoniecznie. Mam w samochodzie parę czystych formularzy
nakazu rewizji, laptop i przenośną drukarkę. Możemy tutaj
wypełnić nakaz, a ja wyślę go faksem z gabinetu Morgana do
sędziego. Ty będziesz robił za świadka.
- No to do dzieła - powiedział Earheart.
Podczas gdy Kathryn wypełniała formularze, Earheart
zadzwonił z telefonu komórkowego do ekipy śledczej, by upewnić
się, że wszyscy czekają na miejscu i powiadomić ich, że właśnie
są w trakcie zdobywania nakazu rewizji.
W tym czasie Daveowi Granzowi nie pozostawało nic innego,
jak tylko zaoferować pomoc ludziom szeryfa. Dopóki śledztwo
prowadziła policja, on sam nie miał nic do gadania. Musiał jednak
od samego początku trzymać rękę na pulsie, by po przejęciu sprawy
przez prokuraturę uniknąć zbędnego powtarzania dokonanych już
czynności i nie przeoczyć żadnej informacji.
Wyżsi rangą śledczy z biura szeryfa i prokuratury bez trudu
rozstrzygali między sobą wszelkie konflikty wynikające z
pokrywających się uprawnień.
Do sporów na tej podstawie dochodziło tylko między młodszymi
oficerami.
Po upływie pół godziny oświadczenie i nakaz rewizji zostały
wysłane faksem do sędziego Jona Stevensona, który przez telefon
zaprzysiągł Earhearta na świadka, podpisał nakaz i odesłał go
Kathryn na numer Nelsona.
Kathryn napisała na dokumencie "duplikat" i wręczyła go
Earheartowi. Oryginał miał zostać odebrany w późniejszym terminie
i złożony w sądzie.
Earheart znowu zadzwonił do grupy C.S.I, tym razem z
informacją, że już do nich jedzie w towarzystwie pani prokurator
i prośbą, żeby wstrzymali się z rozpoczęciem czynności śledczych
do ich przyjazdu.
- Dam znać Morganowi, że już wychodzimy - powiedziała
Kathryn do Davea, zanim opuścili gabinet patologa. W tej samej
chwili w drzwiach stanął sam Morgan Nelson. Między kciukiem a
palcem wskazującym prawej dłoni, podniesionej do góry w
teatralnym geście, trzymał przezroczystą torebkę na dowody z
ołowianym pociskiem w środku.
- Dwudziestka dwójka - powiedział.
Walt Earheart kazał przewieźć kulę do laboratorium
kryminalistyki na badania.
- Może dowiemy się czegoś na temat broni, której powinniśmy
szukać.
- Och, Morgan, czy mógłbyś zrobić badania toksykologiczne
krwi? - spytała Kathryn, jakby przypomniała sobie o tym w
ostatniej chwili. - To ważne.
- Nie ma sprawy. No, dzieci, teraz już idźcie i bawcie się
dobrze.
Aha, jeszcze jedno.
Spojrzeli na niego jak na komendę.
-Najlepsze życzenia z okazji Dnia Niepodległości. Niech Bóg
błogosławi Amerykę, ojczyznę ludzi wolnych i przepracowanych.
Kiedy Dave wciskał guzik windy, wszyscy wciąż się śmiali.
* * *
Twin Oaks Drive, odchodząca od Juan Cabrillo Avenue, biegła
na północny wschód między rzędami wiekowych dębów, w odległości
około półtora kilometra od szpitala. Po domu, który kiedyś mógł
figurować w ofercie agencji nieruchomości jako "elegancki
budynek, z jego salonu o stylizowanym gotyckim sklepieniu
podziwiać można wspaniały widok oceanu", został tylko wypalony,
poczerniały szkielet.
Choć strażakom udało się ocalić okoliczne budynki i rośliny,
nie byli w stanie uratować dachu i piętra domu, które zawaliło
się, przenosząc płomienie na parter i do garażu. Ogień został
ugaszony, ale z domu zostało niewiele. Wśród gruzów garażu stał
wypalony wrak nowego mercedesa C -280, dowód na to, jak niezwykle
silny musiał być pożar.
Kathryn zatrzymała swoje czerwone audi za jednym z zielono -
białych wozów patrolowych i wysiadła. Wciąż miała na sobie dżinsy
i koszulę, ten sam strój, w jakim poszła na paradę. W jej nozdrza
uderzył silny smród popękanych rur kanalizacyjnych i ozonu ze
stopionej instalacji elektrycznej.
W powietrzu wyczuwalny był też odór spalonych mebli i
zwęglonego cementu, a także zapach przypominający woń mokrych
wełnianych koców.
Zastępca szeryfa uniósł żółtą taśmę ogradzającą miejsce
zbrodni, by Kathryn mogła pod nią przejść. Kiedy ruszyła w stronę
zadymionych gruzów, zauważyła, że za jej audi zatrzymuje się ford
explorer należący do Davea.
On sam po chwili podbiegł do niej i Earhearta.
-Hej, Jack - krzyknął Earheart. Szczupły, przystojny
mężczyzna w średnim wieku, ubrany w żółty kombinezon, podniósł
głowę na dźwięk swojego imienia.
Jackson Rudisell, bo tak właśnie nazywał się ten człowiek,
przywitał ich skinieniem głowy. Praca Rudisella polegała na
badaniu przyczyn pożarów.
Uważany był za dobrego specjalistę w swoim fachu, choć jego
takt i komunikatywność pozostawiały wiele do życzenia. Ani
Kathryn, ani Dave nie mieli jeszcze okazji z nim pracować.
- Słyszałem, że mamy do czynienia z zabójstwem - powiedział,
zwracając się do Earhearta.
- Na to wygląda. Koroner znalazł w mózgu ofiary pocisk
kaliber dwadzieścia dwa.
- Kim jest ofiara? - spytał Rudisell.
- Lawrence Lancaster, właściciel domu - odparł Earheart. -
Był adwokatem.
- Prawnik? Niewielka strata - mruknął Rudisell z pogardą.
Kathryn puściła te obraźliwe słowa mimo uszu.
- Panie inspektorze, jakie wyniki przyniosło dochodzenie?
- Drogi ucieczki nie zostały zablokowane. Drzwi wejściowe
były otwarte i niczym nie zasłonięte, więc doszedłem do wniosku,
że ofiara nie próbowała uciekać przed ogniem - odparł Rudisell.
Kathryn zaczęła powątpiewać w trafność opinii krążących na
temat Rudisella, a przynajmniej tych, które dotyczyły jego
kwalifikacji zawodowych.
- Wiemy, że w chwili wybuchu pożaru ten człowiek już nie żył
- powiedziała. - Fakt, że drogi ucieczki nie były zablokowane,
niewiele wnosi. Czy ciało leżało na plecach, czy na brzuchu,
inspektorze?
Rudisell zaczerwienił się.
- Na plecach. Dlaczego pani pyta?
Kathryn wiedziała, że w większości przypadków śmiertelne
ofiary pożarów leżą twarzą w dół. Inne położenie ciała mogło
świadczyć o tym, że przyczyną zgonu było zabójstwo lub
samobójstwo.
- Czy fakt, że ciało leżało twarzą do góry, nie wzbudził
pańskich podejrzeń?
Rudisell najeżył się.
- Truposze mają upodobanie do określonych pozycji? Co za
różnica?
Ciało było spalone na węgiel.
- Różnica, panie inspektorze, polega na tym, że...
Dave nie pozwolił jej dokończyć.
- Kiedy oglądaliśmy ciało w kostnicy, zauważyliśmy, że ręce
denata są podniesione do twarzy, o tak - tu Dave zademonstrował,
jak to wyglądało. -Czy możliwe, że przed śmiercią starał się
przed kimś obronić?
Rudisell potrząsnął głową z wyrazem pewności siebie na
twarzy; nareszcie zadano mu pytanie, na które znał wyczerpującą
odpowiedź.
- U ofiar pożarów to normalne. Dziwne, że koroner wam tego
nie wytłumaczył. Jest to tak zwana "pozycja pięściarska".
Powstaje w wyniku wywołanego działaniem wysokiej temperatury
skurczu stawów i mięśni, który prowadzi do zaciśnięcia dłoni i
zgięcia łokci.
- Inspektorze - powiedziała Kathryn - co pan zrobił przed
przewiezieniem ofiary do kostnicy?
- Sfotografowaliśmy ciało i sporządziliśmy uproszczony szkic
miejsca, w którym zostało odnalezione. Standardowy sposób
postępowania.
- Czy po usunięciu zwłok obejrzał pan miejsce, w którym
leżały?
Rudisell potrząsnął głową, zasępiony. Kathryn nie była
pewna, czy nastrój popsuła mu świadomość własnego niedbalstwa,
czy też fakt, że musi tłumaczyć się przed kobietą. Niewiele ją to
obchodziło.
Zwróciła się do Earhearta.
- Walt, bądź tak miły i każ swoim ludziom obejrzeć miejsce,
w którym odnaleziono zwłoki. Potem powiedz im, żeby prześwietlili
gruzy i poszukali podejrzanie wyglądających przedmiotów. Może
będziemy mieli szczęście i znajdziemy coś, co naprowadzi nas na
trop sprawcy.
- Robi się. - Earheart spojrzał na Rudisella. - Możemy już
wejść do środka, inspektorze?
- Oczywiście, tylko patrzcie pod nogi - odparł Rudisell,
próbując ocalić choć resztki mocno nadszarpniętego autorytetu. -
Moi ludzie pokażą wam, którędy chodzić i na co uważać. I niech
wszyscy włożą kombinezony ochronne i kaski, w porządku?
- O to niech się pan nie martwi. Za bardzo zależy mi na
mojej głowie, żebym miał niepotrzebnie ryzykować - odparł
półżartem Earheart, próbując rozładować napięcie. Dżentelmen, jak
zawsze, pomyślała Kathryn. Wszyscy moglibyśmy brać u Walta lekcje
taktu.
Zgłosiwszy swoje przybycie policjantowi stojącemu na straży
pod drzwiami domu, Kathryn, Dave i Earheart włożyli żółte
kombinezony, naciągnęli na buty przezroczyste plastikowe worki i
weszli do przedpokoju.
Przesiąknięta wodą ściana cuchnęła dymem i sadzą. Drewniana
posadzka zmieniła się w kruchy węgiel.
W pomieszczeniu, które służyło za jadalnię, w ścianach
czerniały wielkie dziury, jeszcze nie tak dawno wypełnione
pięknymi łukowymi oknami wychodzącymi na ulicę, teraz
przysłonięte szczątkami zasłon, poruszanych podmuchami wiejącego
od morza wiatru. Podłoga zawalona była gruzem i zwęglonymi
resztkami mebli i belek sufitowych z pierwszego piętra.
Wykrzywione pod wpływem gorąca kręte schody leżały pod drzwiami
niczym kości dinozaura.
- Jezu - mruknął Dave. - Rudisell miał rację. Straszny tu
bajzel.
Uważajcie na tamte dziury.
Kathryn skinęła głową. Starała się nie schodzić z
bezpiecznych ścieżek, oznakowanych przez strażaków taśmą. W
pomieszczeniu, które niegdyś było eleganckim salonem, znajdowały
się szczątki fortepianu, a od ścian odstawały połamane półki. To,
co zostało z książek, leżało w mokrych stosach na popękanej
posadzce. Z przesiąkniętych wodą ścian, skąpanych w ciepłym
blasku słońca, unosiły się kłęby pary. Przez szpary w
przepierzeniu widać było inspektorów ze straży pożarnej
pracujących w sąsiednim pokoju.
- Chodźmy dalej - rzuciła Kathryn. - Chcę zobaczyć miejsce,
w którym znaleziono zwłoki.
Reflektory połączone poskręcanymi kablami zalewały
pomieszczenie ostrym białym światłem. Kathryn stanęła obok
zadziwiająco dobrze zachowanego stołu bilardowego i rozejrzała
się wokół.
Pod ścianą po przeciwnej stronie pokoju stał na wpół
stopiony, rozerwany wybuchem wielkoekranowy telewizor; na nim
spoczywała plastikowa bezkształtna masa, która najprawdopodobniej
kiedyś była miniwieżą.
Obok znajdowały się szczątki barku; butelki popękały pod
wpływem gorąca i ich zawartość rozbryznęła się po całym
pomieszczeniu. Odór spalonej tkaniny i drewna tu był
najsilniejszy.
Inspek