16119

Szczegóły
Tytuł 16119
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16119 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16119 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16119 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CHRISTINE McGUIRE NA KRAWĘDZI Przekład Tomasz Wilusz Tytuł oryginału UNTIL THE BOUGH BREAK Ofiarom przemocy w rodzinie oraz ich adwokatom Prolog Zawsze powracał ten sam koszmar. Jego zwiastunem było tłumione napięcie i irytacja, podobne do ropiejącej rany, którą trzeba rozciąć, by mogła się zagoić. Niczym nie uzasadniony gniew stopniowo przeradzał się w ledwo tłumiony szał, by w końcu wybuchnąć agresją i przemocą. A ona jak zawsze nie wiedziała, co robić - zareagować oporem czy uległością. - Proszę cię - błagała. - Słuchaj mnie. Porozmawiajmy. - Odczep się suko, dość mam gadania. Kłócili się całymi godzinami. Zawsze padały te same słowa, ten sam był też zawsze efekt. Niczym rozpędzony pociąg na ślepym torze, zmierzający nieuchronnie ku katastrofie. Tylko raz, odkąd byli małżeństwem, odważyła się mu przeciwstawić i wtedy rozbudziła w nim jedynie jeszcze większą wrogość. Chciała, żeby już było po wszystkim, ale wiedziała, że nie może na to na razie liczyć. - Mam tego dosyć - powiedziała. - Koniec. Chcę, żebyś sobie poszedł. Wyjdź stąd. Nie pozwolę żebyś mnie bił. - W jej głosie brzmiała siła, która zadziwiła ją samą i spokój, którego tak naprawdę nie czuła. - Nie mogę dłużej tak żyć. Nie mogę. Chcę, żebyś sobie poszedł i zostawił mnie w spokoju. - Chcesz? A kogo obchodzi, czego ty chcesz niewdzięczna suko! - Zanim zdążyła zareagować, zamachnął się i zdzielił ją w twarz tak mocno, że straciła równowagę i uderzyła plecami w drzwi lodówki. Przebiegła chwiejnym krokiem przez kuchnię i wyskoczyła na taras, przewracając się na ziemię. Szybko zerwała się na równe nogi i ruszyła biegiem betonową ścieżką prowadzącą wzdłuż jednej ze ścian domu w stronę ulicy. Musiała dotrzeć do drogi; tam mógł ją zobaczyć lub usłyszeć któryś z sąsiadów albo przejeżdżający kierowca. Wciąż zamroczona ciosem nie mogła jednak zmusić nóg do posłuszeństwa. Nagle poczuła, że ciężka dłoń zaciska się na jej ramieniu. -Nawet... nie... próbuj... suko - wydyszał. - Nie możesz... uciec. - Proszę - błagała z rezygnacją padając na twardy beton. - Proszę tylko... Odejdę. Pozwól mi wstać, a odejdę. Niczego nie wezmę. Po prostu sobie pójdę. Proszę. Na jego twarzy malowała się pogarda. Podniósł ją gwałtownym ruchem z ziemi i uderzył znowu, tym razem zaciśniętą pięścią prosto w brzuch. Zgięła się wpół i upadła; ból przesłonił jej oczy. Usiadł na niej okrakiem i uderzył głową ofiary o beton. Krople potu i śliny kapiące z jego twarzy mieszały się z jej krwią. - Tym razem cię zabiję! Powoli pogrążała się w nieświadomości. Krzyknęła cicho. Chwycił ją za włosy i uderzył pięścią w twarz. Rozległ się trzask łamanej kości. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała, było ciche wycie syreny wozu policyjnego. W miarę jak narastało, zaczęła się zastanawiać, czy gdzieś wydarzył się jakiś wypadek? * * * Wzdłuż Village Road zebrał się hałaśliwy, ożywiony i rozradowany tłum ludzi świętujących Dzień Niepodległości. Chorągiewki w narodowych barwach poprzyczepiane były do rowerów, wózków dziecięcych, znaków drogowych i fasad budynków. Niektórzy gapie stali z wyciągniętymi szyjami, inni siedzieli na składanych krzesełkach albo na pasie trawy oddzielającym chodnik od ścieżki rowerowej. Co bardziej odważni zajmowali dachy swoich samochodów i szerokie zderzaki pikapów, odwróconych tyłem do ulicy. Małe dzieci siedziały na ramionach swoich tatusiów, obejmując nogami ich szyje, starsze natomiast kucały przed dorosłymi i energicznie wymachiwały. Chorągiewkami. - Idą - krzyknęła Emma, podekscytowana. - Już ich widać. - Jak na prawdziwą dziewięcioletnią patriotkę przystało, pomachała chorągiewką dla podkreślenia swoich słów. Przy wtórze dobiegającej z daleka muzyki Johna Phillipa Souzy, na małym wzgórzu przy centrum handlowym pojawił się pierwszy wóz. Jechała na nim orkiestra ze szkoły w Laguna del Mar. Stary niebieski dodge ciągnący platformę ozdobiony był czerwonymi, niebieskimi i białymi balonikami i flagami. Dziewczęta z sekcji instrumentów dętych siedziały z przodu. Za nimi chłopcy poubierani w identyczne czerwono - biało - niebieskie koszulki dęli w trąbki, puzony i tuby, a tył wozu zajęli tak samo ubrani uczniowie, którzy walili w bębny i cymbały. Można było mieć zastrzeżenia do jakości wykonania, ale muzycy nadrabiali to entuzjazmem, a widzowie dawali wyraz swojemu uznaniu dla ich wysiłków, wiwatując, tupiąc i klaszcząc w rytm muzyki. Następni w kolejności byli uczniowie i uczennice gimnazjum w Espanola, którzy maszerowali w swoich kasztanowo-żółtych mundurkach zaraz za orkiestrą dętą, bijąc w werble i starając się zachować odpowiedni rytm. Żaden z gapiów nie przejmował się tym, że kapelmistrze od czasu do czasu mieli kłopoty ze złapaniem wyrzucanych w górę batut. Zaraz za doboszami wlókł się terkoczący stary traktor, który ciągnął za sobą równie stary wóz na gumowych oponach, załadowany bogato udekorowanymi skrzynkami. Siedziały na nich ładne dziewczyny ze szkoły średniej, poprzebierane za Wujka Sama i posyłające całusy rozentuzjazmowanym gapiom. Na koźle wozu jechali dwaj starsi mężczyźni ubrani w kombinezony robocze, koszule w kratę i słomkowe kapelusze. Jeden ze staruszków trzymał w zębach kawałek słomki. Za nimi pojawili się strażacy z okręgu Laguna del Mar na wozie strażackim o numerze bocznym 3552. Jego kierowca co pewien czas włączał syrenę, ku radości młodszych widzów. Jeden z umundurowanych strażaków, uwieszonych po bokach wozu, zauważył Davea Granza i wymierzył palec w jego pierś, po czym wykonał kciukiem gest naśladujący odbezpieczanie pistoletu i udał, że pociąga za spust. - Hej, Granz! Co, bandyci mają dzisiaj wolne? - usiłował przekrzyczeć hałas. - Nie - odkrzyknął Granz - odpoczywa tylko biuro prokuratora okręgowego. - Na to wygląda! Szef śledczych bawi się w najlepsze, a panią superprokurator też wypuścili na świeże powietrze - stwierdził strażak, obdarzając przyjaznym uśmiechem Kathryn Mackay, dla przyjaciół Kate. Po chwili wóz zniknął za zakrętem, kierując się ku starej części wsi. - Mamo, patrz! - Emma pociągnęła Kathryn za rękę i wskazała mężczyznę prowadzącego środkiem drogi małe stado spokojnych, stąpających z godnością zwierząt. - Lamy! Słyszałam, że mają je sprowadzić na paradę. Prawda, Dave, że są piękne? Dave udał zamyślenie, poskrobał się po podbródku i wlepił wzrok w dziwne zwierzęta; interesującą i nie w pełni udaną krzyżówkę wielbłąda z kozą. Jedno było w kolorze whisky, a drugie miało śmietankową sierść. - Chyba nie powiedziałbym, że są piękne. Interesujące, owszem. Jeszcze trochę, a na naszej paradzie zjawią się słonie. To niepatriotyczne, mówię wam. - Och, Dave - pisnęła radośnie Emma. Wiedziała, że Dave, jak sam to określał, "wpuszcza ją w maliny". - Powinniśmy byli wziąć ze sobą Sama. Widziałam budkę, w której właściciele wszystkich zwierząt uczestniczących w paradzie dostają specjalne nagrody. Sam był złotym labradorem; Emma dostała go od Davea wkrótce po tym, jak jej ojciec został zastrzelony na sali sądowej. Od tamtego czasu byli nierozłączni - Sam, który wierzył, że jest trzydziesto-kilogramowym pieskiem salonowym, i Emma, która nie wyprowadzała go z błędu. - Już za późno, kochanie. Może weźmiemy go ze sobą w przyszłym roku - odparła Kathryn. Spojrzenie Davea powędrowało w stronę miejsca, z którego wyruszali uczestnicy parady. - Założę się, że Hal świetnie się bawi, siedząc w tym cadillacu - powiedział półżartem do Kathryn. Uśmiechnęła się. Jej szef, Hal Benton, prokurator okręgowy, z oporami zgodził się na objęcie funkcji wielkiego mistrza parady z okazji Dnia Niepodległości, z dumą określanej zarówno przez organizatorów, jak i okolicznych mieszkańców mianem Najkrótszej Parady Świata. Wyruszała z parkingu przed bankiem Wells Fargo przy skrzyżowaniu Village Road i zjazdu z autostrady; jej trasa wiodła przez Laguna del Mar i kończyła się przy parku, około półtora kilometra od punktu wyjścia. Organizatorzy i uczestnicy obchodów Dnia Niepodległości traktowali siebie samych z przymrużeniem oka, natomiast do parady i towarzyszących jej uroczystości podchodzili bardzo serio - było to ważne wydarzenie w skali regionu, takie, którego nie można przegapić, jeśli się chce na własne oczy zobaczyć najbardziej wpływowe osobistości w okolicy. - Jakoś sobie poradzi - odparła Kathryn. - Nie będzie miał wyjścia. Poza tym, gdzie indziej mógłby liczyć na darmowy rozgłos? Dave, Kathryn i Emma przyjechali tu wcześnie, żeby znaleźć dobre miejsce, z którego można by obserwować paradę. Kathryn tak często wstawała o wpół do szóstej rano, że zdążyła do tego przywyknąć. Emma jednak lubiła długo spać i po przebudzeniu leżeć w łóżku, oglądając kreskówki w swoim panasonicu, zajmującym honorowe miejsce na szafce w sypialni dziewczynki. Telewizor ten, kupiony przez Kathryn w chwili słabości, skutecznie spełniał funkcję opiekunki do dziecka w czasie, gdy ona sama musiała prowadzić wielogodzinne rozmowy telefoniczne z policją bądź innymi pracownikami prokuratury. Zazwyczaj przed przebudzeniem Emmy Kathryn załatwiała wszelkie poranne obowiązki i zdążała jeszcze z pół godziny poćwiczyć. Potem wspólnie jadły śniadanie, wypijały po szklance soku pomarańczowego, gawędziły o sprawach, które Emmie wydawały się szczególnie ważne, i razem wychodziły z domu, jedna do szkoły, a druga do pracy. Ten ranek wyglądał inaczej. Kathryn i Emma wybrały się na szczyt stromego, niskiego wzgórza, gdzie przy wejściu do parku znajdowało się stoisko z naleśnikami, obsługiwane przez członków ochotniczej straży pożarnej. Tam już czekał Dave. Stał przy wejściu do kawiarni. Kathryn uśmiechnęła się w duchu; Dave nie mógł się obejść bez swojego "kofeinowego rozrusznika". Miał na sobie czarny podkoszulek z czerwonym napisem "Daj czadu" nałożonym na logo Harleya - Davidsona, dżinsy marki Levis oraz czarne buty Nike. Ze swoimi rozjaśnionymi słońcem włosami i młodzieńczą urodą zupełnie nie wyglądał na gliniarza, choć był doświadczonym detektywem zatrudnionym w biurze prokuratora okręgowego. Kathryn, jako wysoka rangą prokurator zajmująca się tylko najcięższymi przestępstwami, żywiła głęboki szacunek dla Davea Granza za jego niezawodny profesjonalizm. Natomiast prywatnie jej uczucia do niego miały charakter dużo bardziej osobisty. - Cześć - rzucił na powitanie, prężąc pierś i salutując Kathryn, która miała na sobie białe dżinsy i niebieską koszulkę z nadrukowaną flagą Stanów Zjednoczonych. - Gotowi do jedzenia? Ja umieram z głodu. -Jakie tu dają naleśniki? - spytała Emma. Uwielbiała je. - Cóż, zobaczmy - zastanawiał się na głos Dave. - Są naleśniki z syropem klonowym. Możesz też zażyczyć sobie naleśniki bez syropu. Albo syrop klonowy z naleśnikami. Wybór należy do ciebie. Dave doskonale wiedział, że Emma jada naleśniki tylko po to, by mieć co polać syropem klonowym. - Myślę, że wezmę naleśniki z syropem klonowym. Jeśli można, to poproszę dużo syropu. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. - Zwrócił się do Kathryn. -A czym mogę służyć szanownej pani? - Ja chyba zadowolę się kawą. Emma przewróciła oczami i dyskretnie wskazała palcem biodra matki. - Ona myśli, że naleśniki trafiają nie tam, gdzie trzeba. Chętnie zjem jej Porcję. Kathryn zmarszczyła brwi w udawanym oburzeniu. Bardzo lubiła, kiedy Emma i Dave jednoczyli się przeciwko niej. Cieszyło ją, że tak bardzo przypadli sobie do gustu. Po śniadaniu we troje wyszukali dogodne miejsce na obserwację parady -naprzeciwko centrum handlowego, zaraz przed wiaduktem kolejowym. Dave rozłożył dwa krzesełka. Na pierwszym usiadł sam, biorąc na kolana Emmę, a drugie zajęła Kathryn. Na wszelki wypadek wzięła z domu termos z zimnym sokiem pomarańczowym, ale nikt nie wykazywał nim zainteresowania. - Od czego się to wszystko właściwie zaczęło? - spytała retorycznie, gdy ulicą przemaszerowała kolejna ubrana na kolorowo kapela, grająca "Battle Hymn of the Republic". Zaraz za nią kroczył klown z cętkowanym kundlem w miniaturowej uprzęży, ciągnącym czerwony wózek. Następny w kolejności był mężczyzna przebrany za Paula Reverea, jadący na motorowerze pozostawiającym za sobą paskudną chmurę spalin. - Zaczęło się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku - pospieszył z wyjaśnieniem Dave, znawca historii lokalnej. - Kilka miejscowych dam po długich staraniach skłoniło władze do wydania zakazu budowy cementowni w tej okolicy. Stało się to tuż przed czwartym lipca, więc uznano, że dla uczczenia tego sukcesu można by zorganizować paradę. W tamtych czasach była skromniejsza niż teraz. Potem jednak... -Rozrosnęła się - przerwała mu Emma, celowo popełniając błąd gramatyczny dla podkreślenia wagi swoich słów. Właśnie machała ręką dwójce staruszków siedzących na sianie wypełniającym tył ciężarówki marki Ford. Transparent z boku wozu głosił: "Urodzeni czwartego lipca. Dziadek - czwartego lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego. Babcia - czwartego lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego". Ze wszystkich stron otaczały ich świeże owoce i warzywa, wysypujące się z wielkich koszy. Dziadek i babcia pomachali Emmie. - Gdyby mogli to zobaczyć organizatorzy Rose Parade - powiedziała w zamyśleniu Kathryn. - Pokładaliby się ze śmiechu - odparł Dave - ale założę się, że bawimy się równie dobrze, jak oni. Na drodze pojawił się czerwony cadillac ze składanym dachem, model z roku pięćdziesiątego siódmego. Kierowca miał na twarzy maskę Billa Clintona. Przednią szybę przesłaniał transparent z napisem: "Whitwater? Nawet nie wjem, jak to siem pisze". Z tyłu, na miejscu honorowym, siedział szeroko uśmiechnięty Hal Benton. Puścił oko do Emmy, a spojrzawszy na Kate i Davea wyciągnął w górę kciuk. W środku parady jechał szwadron dwudziestu kilku harleyów, oznakowanych chorągiewkami miejscowego oddziału Grupy Właścicieli Harleyów. Motocykle - w większości czarne i wypucowane na wysoki połysk -posuwały się naprzód tak wolno, że wydawało się to niemożliwe. Powietrze wypełniało się rykiem wielkich, potężnych silników, gdy motocykliści dodawali gazu, by zrobić wrażenie na gapiach. Niektórzy harleyowcy ubrani byli w czarne skórzane kamizelki, czarne koszule, czarne dżinsy i czarne buty, mieli długie włosy, brody i ciemne okulary. Inni wyglądali trochę bardziej elegancko, jednak wszyscy bez wyjątku przyjaźnie machali rękami i uśmiechali się, zwłaszcza do dzieci zebranych wzdłuż trasy parady. Maluchy, jak zauważyła Kathryn, były tym zachwycone i patrzyły z pewną dozą zazdrości na tych wspaniałych mężczyzn na ich ryczących maszynach. Dave natomiast przybrał cierpiętniczą minę. - Czyż ten ryk nie brzmi jak najsłodsza muzyka? - spytał Kathryn. -Mógłbym zażyczyć sobie coś takiego na Gwiazdkę? Na początek wystarczy coś małego, na przykład skuter - Wydawało mi się, że oszczędzasz na kolejnego dżipa. - Owszem. - Uśmiechnął się. - Ale, prawdę mówiąc, na widok tych maszyn budzi się we mnie pragnienie przeżycia przygody, a ci goście to ostatni amerykańscy kowboje. Poza tym liczyłem na to, że znajdę coś takiego pod choinką, kiedy przyjdę do was na Wigilię. Emma nie oparła się pokusie, by mu przygadać. - Och, Dave, jesteś za stary, żeby rozbijać się na harleyu. - Wielkie dzięki. Jeszcze będziesz mnie prosić, żebym cię zabrał na przejażdżkę. Przez następnych czterdzieści pięć minut ulicą przesuwali się kolejni uczestnicy parady: Klub Rotariański, skauci oraz czerwona wiata ze złożonym dachem wioząca dwoje ludzi przebranych za Georgea Washingtona i Betsy Ross. Następny w kolejności był drobny facet na rowerze na trzech kołach, do którego przyczepił wózek ozdobiony mnóstwem czerwonych balonów wydawało się zdolnych unieść go ku przestworzom. W wózku siedziała mała dziewczynka. Za nimi jechały rzędem stare samochody w lepszym lub gorszym stanie technicznym. Wreszcie obok miejsca zajmowanego przez Davea, Kathryn i Emmę przetoczył się ostatni z wozów, oznakowany napisem "Koniec Parady", wiozący kapelę złożOną z muzyków grających na banjo i męski kwartet wyśpiewujący "Down hy the Riverside". Straż tylną - nieoficjalną, ale bardzo rozentuzjazmowaną - stanowiła grupa dzieciaków na deskorolkach, łyżworolkach i rowerach. Dave poskładał krzesełka i wszyscy troje ruszyli w ślad za resztą ludzi, zmierzających w stronę parku. Na parkingu obok wejścia ustawiono udekorowane flagami stoiska, budki i namioty. Atmosfera tego miejsca przypominała wesołe miasteczko; w powietrzu unosiły się zapachy hamburgerów, hot dogów, cebuli, pizzy i gorącego tłuszczu, mieszające się z ostrym odorem węgla z grillów, przygotowywanych do pieczenia kurczaków i steków. Wynajęta kapela grała muzykę w stylu bluegrass, w rytm której wszyscy przytupywali z werwą. Kathryn, Emma i Dave, wciąż zbyt najedzeni, by cokolwiek zamówić, przez pewien czas krążyli między stoiskami; Daveowi udało się tylko uzyskać solenne zapewnienie Kathryn, że na kolację przygotuje jego ulubione "karnawałowe żarcie". Zajrzeli do budek z pamiątkami. Potem, kiedy Emma akurat rzucała obręczą do celu, usiłując wygrać wypchanego zwierzaka, zapikał pager Davea. - O cholera - jęknął rzuciwszy okiem na numer rozmówcy, który próbował się z nim skontaktować. - Szpital komunalny. - W tej samej chwili odezwał się pager Kathryn; ją też proszono o kontakt ze szpitalem. Kathryn zawsze, bez względu na porę dnia i nocy, była gotowa stawić się tam, gdzie popełnione zostało zabójstwo bądź inne poważne przestępstwo; za każdym razem prosiła też o to, by do współpracy przydzielono jej Davea. Wiedziała, że sprawa musi być poważna, skoro obydwoje zostali wezwani. - Zamelduj nas - poprosiła Davea - a ja pójdę i powiem Emmie, co się stało. Na pewno będzie zła. Wiesz, Dzień Niepodległości to jej ulubione święto, nie licząc Bożego Narodzenia. - Dobrze, kochanie. - Dave wyruszył na poszukiwanie najbliższego automatu. - Spotkamy się tutaj. Zaraz wracam. Kiedy odszukał je po mniej więcej pięciu minutach, Emma lizała wielkiego czekoladowego loda; Kathryn najwyraźniej starała się ją choć trochę udobruchać. Jednak, sądząc z nadąsanej miny dziewczynki, zamiar ten nie w pełni się powiódł. - A dla mnie? Emma dała mu polizać loda, ale nie uśmiechnęła się. Kathryn patrzyła na niego wyczekująco. - Pożar w Mission Heights - oznajmił. - Duży. Wygląda na podpalenie. Zanim Kathryn zdążyła zapytać, dlaczego wzywa się ich do pożaru, Dave zaczął mówić dalej. - W zgliszczach odnaleziono ciało. Pożar raczej nie został zaprószony przypadkowo. Mamy spotkać się z doktorem Śmiercią... Och, przepraszam... doktorem Nelsonem w kostnicy. - Morgan Nelson był patologiem sądowym, który pełnił też funkcję koronera. W swoim fachu nie miał sobie równych. - Maaamoo! Musisz tam jechać? Przecież dzisiaj jest święto! - protestowała Emma, choć nie liczyła na to, że cokolwiek osiągnie. Nie pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji. - Wiesz, że muszę, kochanie. Nie mam wyboru. Postaram się wrócić do domu jak najszybciej. Po zmroku pójdziemy na plażę obejrzeć pokaz sztucznych ogni. Obiecuję. Emma, choć rozczarowana, pogodziła się z tym. Nie miała wyjścia. - Pójdę po wóz - rzucił Dave - i wrócę tu po was. Pojedziemy na miejsce razem, czy weźmiesz swój samochód? - Pojadę swoim. Ale możesz nas odwieźć do domu. Poproszę Ruth, żeby popilnowała Em. Spotkamy się na miejscu. - Zauważyła, że Dave patrzy przed siebie z dziwnym wyrazem twarzy. Kiedy odwróciła się, by sprawdzić, co tak zaabsorbowało jego uwagę, od razu zorientowała się, co go dręczy. Stali przed Seacliff Hotel, starym budynkiem z przełomu wieków, ostatnio wyremontowanym i przerobionym przez angielskie małżeństwo na restaurację i tani hotel. Na jego tyłach znajdował się parking, na który przed kilkoma laty seryjny zabójca nazywany przez dziennikarzy "Człowiekiem z Piernika" zwabił Davea i o mało go nie zabił skalpelem chirurgicznym. Blizny na twarzy i szyi były prawie niedostrzegalne, chyba że ktoś wiedział, gdzie ich szukać. - Och, Dave, czemu zaparkowałeś właśnie tam? Przecież ciągle męczą cię jeszcze złe wspomnienia. Wzruszył ramionami, udając obojętność. - Tylko tam były wolne miejsca. Nie chodzi o wspomnienia; po prostu jestem wściekły jak cholera. Wściekły na siebie, że byłem taki głupi. To wszystko. Nie przejmuj się. Odwracając się, by ukryć emocje, ruszył w stronę parkingu. Jezu, pomyślał, może powinienem kupić sobie harleya i prysnąć stąd w diabły. Życie stałoby się łatwiejsze i o wiele przyjemniejsze. * * * Nawet gdyby mnie tu przyprowadzili z zawiązanymi oczami, i tak wiedziałabym, że jestem w kostnicy, pomyślała Kathryn, kiedy drzwi windy otworzyły się i w jej nozdrza uderzył silny znajomy smród. Była to charakterystyczna, odrażająca mieszanka odoru śmierci i środków odkażających, której urządzenia klimatyzacyjne, wentylatory i odświeżacze powietrza mimo usilnych starań nie mogły w pełni rozproszyć ani zneutralizować. Kiedy człowiek po raz pierwszy poczuł ten zapach, nie zapominał go przez całe życie, podobnie jak panującej tu złowieszczej ciszy. Bez względu na to, jak wiele razy Kathryn tu przychodziła, zawsze ogarniało ją wrażenie, że jest to miejsce dla ludzi umarłych, o niewidzących oczach i milczących głosach; każda żywa istota, ba, nawet bicie serca, było tu czymś obcym, niepożądanym. Na końcu korytarza znajdowała się chłodnia; tam ciała były przechowywane przed i po sekcji zwłok. Obok mieściło się specjalne pomieszczenie, w którym nieboszczyków ważono, mierzono i fotografowano przed przewiezieniem do prosektorium. Po prawej stronie windy znajdowało się największe z prosektoriów. W środku były trzy stanowiska do przeprowadzania sekcji, wyposażone w stoły z nierdzewnej stali, wagi, szafki, umywalki i kanały odpływowe; oddzielające je dźwiękoszczelne ściany umożliwiały patologowi nagrywanie na dyktafon swoich spostrzeżeń. Po drugiej stronie korytarza mieściła się izolatka, w której dokonywano autopsji ciał w stanie daleko posuniętego rozkładu bądź gdy zachodziło podejrzenie, że przyczyną śmierci denata była choroba zakaźna. Pomieszczenie wyposażone zostało w potężne wentylatory, kierujące szkodliwe i cuchnące gazy prosto do pieca, w którym ulegały spaleniu. W korytarzu po prawej stronie znajdował się pokój dla tak zwanych specjalnych gości, w którym zajmowano się nieboszczykami wymagającymi specjalnych bądź długotrwałych badań. Morgan Nelson czekał na Kathryn przy otwartych drzwiach. Obok niego stał Dave Granz, który przyjechał tu zaraz po odstawieniu Kathryn do jej mieszkania. Zza jego pleców wyłaniała się wsparta o framugę znajoma, potężna sylwetka porucznika Walta Earhearta, głównego detektywa w biurze szeryfa. Na powitanie Kathryn Earheart podniósł ręce do góry w geście kapitulacji. - Wiem, wiem - powiedział przepraszająco - jest święto. Ale to pilna sprawa. Kathryn uśmiechnęła się mimo woli. Od wielu lat utrzymywała z Earheartem przyjazne stosunki. Szanowali się nawzajem. -Jeśli myślisz, że mi podpadłeś, poczekaj, aż Emma dostanie cię w swoje ręce - odparła. Emma spędziła wiele popołudni w towarzystwie Walta i innych zastępców szeryfa, kiedy Kathryn musiała pracować w Centrum Sprawiedliwości. Nie zawsze udawało się załatwić od ręki opiekunkę do dziecka. Przemknęło jej przez myśl, że Emma ma więcej przyjaciół w policji niż większość policjantów. Cóż, mogła trafić gorzej. - Jestem przerażony - odparł Earheart. - Przypomnij mi, żebym następnym razem, kiedy was odwiedzę, przyniósł dla niej jakieś prezenty. Morgan Nelson miał do Emmy prawie tak dużą słabość, jak do Kathryn. - Nadal uczy się grać na skrzypcach? - spytał z uśmiechem. - Coraz lepiej jej idzie. Gra Mozarta. Potrząsnął głową. - No, no. - Po czym dodał, już poważniejszym tonem: - Ależ ten czas leci, co, Katie? Nikt inny tak jej nie nazywał. Tylko Morgan Nelson miał do tego prawo, jako szczególnie bliski przyjaciel. Był dobiegającym sześćdziesiątki, wysokim mężczyzną o krótko przyciętych włosach i zaczerwienionych oczach, schowanych za okularami w drucianych oprawkach. Ciekawe, kiedy ostatnio spał, pomyślała Kathryn. Osiemnastogodzinny dzień pracy nie był dla niego niczym niezwykłym; zdarzało mu się pracować przez całą dobę. W odróżnieniu od innych pracoholików, Nelson nie narzekał jednak na brak zainteresowań. Kathryn nie znała bardziej oczytanego człowieka. Był uznanym ekspertem od broni palnej; co ciekawe, policja częściej korzystała z wiedzy Nelsona w tej dziedzinie niż z jego niekwestionowanych umiejętności medycznych. Jednak bezustanne dźwiganie i przewracanie ciał kosztowało go wiele wysiłku i w końcu nawet jemu zmęczenie dawało się we znaki. - Co masz ciekawego? - spytała Kathryn. - Wejdźcie - powiedział Nelson, odsuwając się i otwierając na oścież ciężkie drzwi. Ze środka powiało chłodem. - Cholera jasna - mruknął Dave pod nosem, kiedy automatyczne drzwi zamknęły się z sykiem za jego plecami. - Idealne miejsce na spędzenie wolnego dnia. Nie było tajemnicą, że fatalnie czuł się w kostnicy, mimo sympatii, jaką ! darzył Morgana Nelsona. W czasie sekcji zachowywał stoicki spokój; swój udział w nich przyjmował jako rodzaj pokuty za to, że podjął pracę w charakterze głównego śledczego w prokuraturze. Blizny - zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne - pozostałe po ranach zadanych mu przez "Człowieka z Piernika", przypominały o kruchości ludzkiego życia i o tym, że śmierć jest czymś straszliwie nieodwracalnym. W rezultacie Dave nie czuł się najlepiej, kiedy obserwował, jak doktor Nelson grzebie w ludzkich szczątkach, okraszając swoje komentarze sporą szczyptą czarnego humoru. - Zaczekajcie chwilę, Muszę wam coś pokazać - powiedział Nelson, Przemaszerował przez salę, skrzypiąc gumowymi butami na czystej winylowej posadzce, i wrócił z wózkiem, na którym spoczywały zwęglone ludzkie szczątki. Sczerniała masa przypominała wielki kawał przypalonego mięsa. Ręce uniesione w obronnym geście boksera osłaniały groteskowo zdeformowaną głowę. Zarówno pierś, jak i brzuch były już otwarte i opróżnione; jasny róż mięśni kontrastował z czernią spalonej skóry. Rysów nie dało się rozróżnić na głowie zostały tylko zgrubienia w miejscach, gdzie znajdowały się kiedyś nos, oczy i brwi. Na czubku pękniętej czaszki widać było skrzep krwi w kolorze czekolady. - Z pożaru w Mission Heights - wyjaśnił Earheart. - Spłonął ładny, duży dom na Twin Oaks Drive. Jeden ze strażaków, Steven Edwards, znalazł to pośród gruzów. Chyba nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. Kiedy dotarłem na miejsce, był zielony na twarzy. Szczerze mówiąc, trudno mu się dziwić. Mission Heights, ekskluzywne osiedle, wyrosło w zachodniej części okręgu Santa Rita, kiedy w wyniku rozwoju przemysłu elektronicznego w Dolinie Krzemowej zjechali się tu specjaliści z całego kraju. Znajdowało się ono na północ od szpitala komunalnego, u podnóża wzgórz. W miarę jak Dolina Krzemowa rozrastała się, w pośpiechu zabudowywano wyżej położone tereny, wykorzystując fakt, że kierownicy firm elektronicznych i różnej maści eksperci uciekali z doliny Santa Clara, gdzie pracowali, ale gdzie nie chcieli mieszkać. - Mężczyzna czy kobieta? - spytała Kathryn. Biorąc pod uwagę stan zwłok, pytanie to było jak najbardziej uzasadnione. - Mężczyzna - odparł Earheart - choć trudno to było stwierdzić od razu. Edwards znalazł ciało pod gruzami w salonie. - Facet był w domu sam? Earheart skinął głową. - Na to wygląda. Strażacy dokładnie przeszukali gruzy. Nie powiem, żebym im zazdrościł tej roboty. Muszą być trochę stuknięci. - Wiemy, kim jest ofiara? - Uzyskaliśmy potwierdzenie, że nazywa się Lawrence Lancaster i jest właścicielem domu, w którym zginął. Kathryn spojrzała na niego z podziwem. -No proszę. Szybko się uwinęliście. Do rozmowy włączył się doktor Nelson. - Mieliśmy szczęście. Przed śmiercią zacisnął dłonie w pięści. Opuszki pozostały prawie nie uszkodzone, więc mogliśmy uzyskać wyraźne odciski palców denata. -W takim wypadku jak ten, zwykle na początek przyjmujemy założenie, że ofiarą jest jeden z mieszkańców domu. Właścicielem posesji w Mission Heights, na której wybuchł pożar, był adwokat, a jak wiemy, odciski palców wszystkich adwokatów przechowywane są w ich dokumentach w Sacramento. W normalnych okolicznościach poprosiłbym stanową Izbę Adwokacką o przesłanie mi odcisków interesującej mnie osoby w celu porównania z odciskami denata. Jednak dzisiaj mamy święto narodowe, w związku z czym otrzymałbym je dopiero jutro. A jeśli się nie mylę, wam najprawdopodobniej zależy na pośpiechu. Uśmiechnął się i kontynuował swój wywód. - Dlatego też zadzwoniłem do znajomego dentysty, by sprawdzić, czy udałoby się zdobyć informację, u kogo właściciel spalonego domu leczył zęby Wtedy można by poprosić o rentgenowskie zdjęcia jego szczęki i porównać je ze szczęką nieboszczyka. No i znów dopisało mi szczęście. Człowiek, który zginął w pożarze, od lat leczył się właśnie u mojego znajomego. Po pół godzinie dostarczył mi on zdjęcia rentgenowskie, o które prosiłem. Pasowały idealnie. To Lancaster, nie ma co do tego wątpliwości. - Czy wiemy coś na temat pożaru? - spytał Dave. - Wyglądał dość groźnie - odparł Earheart. - Przyjechało sześć wozów strażackich. Istniało niebezpieczeństwo, że zajmie się sucha trawa i ogień rozprzestrzeni się na sąsiednie domy. Strażacy wszystko wokół zlali wodą. wiele z tych domów ma drewniane dachy. Wybudowano je, zanim weszły w życie przepisy nakazujące stosowanie ognioodpornych imitacji. Przez pewien czas sytuacja wyglądała niepokojąco, ale w końcu udało się opanować pożar. Jezu, ci strażacy może i są dziwni, ale mają jaja i wiedzą, co robią. -Zginął paskudną śmiercią - mruknął cicho Dave. - Usmażony jak przypalona parówka. Morgan Nelson potrząsnął głową. - Nie. - Co masz na myśli? Nie spalił się żywcem? Przecież wystarczy na niego spojrzeć. - Pozory mylą, mój chłopcze. Niektóre ofiary pożarów giną od poparzeń, to prawda. Najczęściej jednak przyczyny zgonu są inne: uduszenie dymem, obrażenia spowodowane przez spadające fragmenty gruzu, upadek z dużej wysokości przy próbie wyskoczenia z płonącego budynku albo zatrucie gazami. Moja praca polega na tym, by nie zadowolić się oczywistym, ale i stwierdzić, co wydarzyło się naprawdę. Za to właśnie płacą mi grube pieniądze. Po chwili przerwy Nelson mówił dalej. -U żywego stworzenia, w tym wypadku człowieka, oparzenia wywołują specyficzną reakcję organizmu. Jej najlepiej widocznym objawem jest przekrwienie, to znaczy zaczerwienienie podstawy i okolic pęcherzy. Zazwyczaj towarzyszy mu zastój naczyń krwionośnych, drobne krwotoki, a także przeciek leukocytów o różnokształtnych jądrach do tkanek i płynu pęcherzowego. W tym wypadku nie mamy do czynienia z żadnym z tych objawów. - Co znaczy... - Podsunął Granz. - Że śmierć nastąpiła przed wybuchem pożaru. Oparzenia pośmiertne nie wywołują reakcji, o której wam mówiłem. Są twarde i żółtawe, o, jak na przykład te. - Wskazał przednią część zwęglonego torsu. - Dzięki, że nas uświadomiłeś - burknął Dave. Nelson puścił tę uwagę mimo uszu i mówił dalej. - Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem to ciało, byłem pewien, że denat nie zginął w pożarze. Zleciłem więc wykonanie zdjęć rentgenowskich i przeprowadziłem sekcję. Najpierw, by sprawdzić trafność mojej wstępnej analizy, zajrzałem do tchawicy. Nie znalazłem nawet śladu sadzy. Gdyby ten człowiek żył w chwili wybuchu pożaru, musiałby wciągnąć do płuc dym. -No to co się z nim stało? - spytała Kathryn. - Ktoś go zarąbał siekierą? Nelson przez chwilę miał zdumioną minę, po czym zrozumiał, czemu należy przypisać jej pytanie. - Ach, zwróciłaś uwagę na jego czaszkę. Rzeczywiście wygląda, jakby ktoś rozpłatał ją rzeźniczym toporem, prawda? Ale nie ma żadnych śladów urazu wywołanego ciosem zadanym tępym narzędziem. To krwiak, który pojawia się, kiedy głowa zostaje wystawiona na działanie wysokiej temperatury. -Czyli - zaczęła Kathryn, lekko już zniecierpliwiona - przyczyną śmierci było... - Kiedy obejrzałem zdjęcia rentgenowskie głowy, zauważyłem coś, co wyglądało jak pocisk. Myślę, że Walt już wcześniej wyczuł, że w tej sprawie chodziło o coś więcej niż tylko tragiczny wypadek, bo w przeciwnym razie nie pojechałby na miejsce pożaru. Obawiam się, że przeczucie go nie myliło. - Może to samobójstwo? - W pobliżu ciała nie znaleziono żadnej broni - odparł Earheart. - Zresztą, nie było jej nigdzie. - Jaki jest kaliber pocisku? - Na podstawie rentgena domyślam się, że to dwudziestka dwójka. Skoro wszyscy tu jesteście, zaraz to sprawdzimy. - Nelson nachylił się nad ciałem i włączył piłę. Przenikliwe wycie przeszło w warkot, gdy ostrze zagłębiło się w czaszce. W powietrze wzbiła się chmura dymu i sproszkowanych fragmentów kości. Kathryn, lepiej znosząca ten widok od jej dwóch towarzyszy, zwróciła się do Walta Earhearta. - Domyślam się, że miejsce zbrodni zostało zaplombowane? Doskonale wiedziała, że to pytanie jest zbyteczne. Earheart był jednym z najlepszych policjantów i zawsze wzorowo wypełniał swoje obowiązki. Kathryn miała irytujący zwyczaj upewniania się, że jej współpracownicy, choćby byli najlepsi w swoim fachu, robili to, co do nich należało. Na jej usprawiedliwienie można dodać, że starała się z tym walczyć. Niektórzy na jego miejscu poczuliby się urażeni, ale Earheart wiedział, że pytanie zostało zadane w dobrej wierze i tak też je potraktował. - Tak. Wysłałem tam ekipę, kiedy byłem w drodze do szpitala. Doszedłem do wniosku, że nie mam nic do stracenia. Gdyby okazało się, że to zwykły pożar, stracilibyśmy niepotrzebnie trochę czasu i tyle. Ale gdyby moje przeczucia okazały się trafne, co się zresztą stało, a ja nie zabezpieczyłbym miejsca zbrodni, mogłoby mnie to wiele kosztować. - C.S.I jest gotowa do działania, czeka tylko na twoją zgodę. Bez niej chłopcy ograniczą się do zabezpieczenia miejsca zbrodni. - Pod skrótem C.S.I kryła się Grupa Badania Miejsc Zbrodni. W jej skład wchodzili kryminolodzy różnych specjalności. - Kathryn, czy potrzebny nam będzie nakaz? - spytał Dave. - W tym wypadku, raczej tak. Owszem, mamy prawo wejść do spalonego domu, by zbadać przyczyny wybuchu pożaru, nawet po upływie kilku godzin, jeśli zaszły okoliczności uniemożliwiające natychmiastowe oględziny. Jednak kiedy minęło więcej czasu, tak jak teraz, pierwotne zagrożenie uznaje się za usunięte i nie możemy przeprowadzić rewizji bez nakazu. - Cholera jasna - zaklął Earheart - to nam zabierze ładnych kilka godzin. - Niekoniecznie. Mam w samochodzie parę czystych formularzy nakazu rewizji, laptop i przenośną drukarkę. Możemy tutaj wypełnić nakaz, a ja wyślę go faksem z gabinetu Morgana do sędziego. Ty będziesz robił za świadka. - No to do dzieła - powiedział Earheart. Podczas gdy Kathryn wypełniała formularze, Earheart zadzwonił z telefonu komórkowego do ekipy śledczej, by upewnić się, że wszyscy czekają na miejscu i powiadomić ich, że właśnie są w trakcie zdobywania nakazu rewizji. W tym czasie Daveowi Granzowi nie pozostawało nic innego, jak tylko zaoferować pomoc ludziom szeryfa. Dopóki śledztwo prowadziła policja, on sam nie miał nic do gadania. Musiał jednak od samego początku trzymać rękę na pulsie, by po przejęciu sprawy przez prokuraturę uniknąć zbędnego powtarzania dokonanych już czynności i nie przeoczyć żadnej informacji. Wyżsi rangą śledczy z biura szeryfa i prokuratury bez trudu rozstrzygali między sobą wszelkie konflikty wynikające z pokrywających się uprawnień. Do sporów na tej podstawie dochodziło tylko między młodszymi oficerami. Po upływie pół godziny oświadczenie i nakaz rewizji zostały wysłane faksem do sędziego Jona Stevensona, który przez telefon zaprzysiągł Earhearta na świadka, podpisał nakaz i odesłał go Kathryn na numer Nelsona. Kathryn napisała na dokumencie "duplikat" i wręczyła go Earheartowi. Oryginał miał zostać odebrany w późniejszym terminie i złożony w sądzie. Earheart znowu zadzwonił do grupy C.S.I, tym razem z informacją, że już do nich jedzie w towarzystwie pani prokurator i prośbą, żeby wstrzymali się z rozpoczęciem czynności śledczych do ich przyjazdu. - Dam znać Morganowi, że już wychodzimy - powiedziała Kathryn do Davea, zanim opuścili gabinet patologa. W tej samej chwili w drzwiach stanął sam Morgan Nelson. Między kciukiem a palcem wskazującym prawej dłoni, podniesionej do góry w teatralnym geście, trzymał przezroczystą torebkę na dowody z ołowianym pociskiem w środku. - Dwudziestka dwójka - powiedział. Walt Earheart kazał przewieźć kulę do laboratorium kryminalistyki na badania. - Może dowiemy się czegoś na temat broni, której powinniśmy szukać. - Och, Morgan, czy mógłbyś zrobić badania toksykologiczne krwi? - spytała Kathryn, jakby przypomniała sobie o tym w ostatniej chwili. - To ważne. - Nie ma sprawy. No, dzieci, teraz już idźcie i bawcie się dobrze. Aha, jeszcze jedno. Spojrzeli na niego jak na komendę. -Najlepsze życzenia z okazji Dnia Niepodległości. Niech Bóg błogosławi Amerykę, ojczyznę ludzi wolnych i przepracowanych. Kiedy Dave wciskał guzik windy, wszyscy wciąż się śmiali. * * * Twin Oaks Drive, odchodząca od Juan Cabrillo Avenue, biegła na północny wschód między rzędami wiekowych dębów, w odległości około półtora kilometra od szpitala. Po domu, który kiedyś mógł figurować w ofercie agencji nieruchomości jako "elegancki budynek, z jego salonu o stylizowanym gotyckim sklepieniu podziwiać można wspaniały widok oceanu", został tylko wypalony, poczerniały szkielet. Choć strażakom udało się ocalić okoliczne budynki i rośliny, nie byli w stanie uratować dachu i piętra domu, które zawaliło się, przenosząc płomienie na parter i do garażu. Ogień został ugaszony, ale z domu zostało niewiele. Wśród gruzów garażu stał wypalony wrak nowego mercedesa C -280, dowód na to, jak niezwykle silny musiał być pożar. Kathryn zatrzymała swoje czerwone audi za jednym z zielono - białych wozów patrolowych i wysiadła. Wciąż miała na sobie dżinsy i koszulę, ten sam strój, w jakim poszła na paradę. W jej nozdrza uderzył silny smród popękanych rur kanalizacyjnych i ozonu ze stopionej instalacji elektrycznej. W powietrzu wyczuwalny był też odór spalonych mebli i zwęglonego cementu, a także zapach przypominający woń mokrych wełnianych koców. Zastępca szeryfa uniósł żółtą taśmę ogradzającą miejsce zbrodni, by Kathryn mogła pod nią przejść. Kiedy ruszyła w stronę zadymionych gruzów, zauważyła, że za jej audi zatrzymuje się ford explorer należący do Davea. On sam po chwili podbiegł do niej i Earhearta. -Hej, Jack - krzyknął Earheart. Szczupły, przystojny mężczyzna w średnim wieku, ubrany w żółty kombinezon, podniósł głowę na dźwięk swojego imienia. Jackson Rudisell, bo tak właśnie nazywał się ten człowiek, przywitał ich skinieniem głowy. Praca Rudisella polegała na badaniu przyczyn pożarów. Uważany był za dobrego specjalistę w swoim fachu, choć jego takt i komunikatywność pozostawiały wiele do życzenia. Ani Kathryn, ani Dave nie mieli jeszcze okazji z nim pracować. - Słyszałem, że mamy do czynienia z zabójstwem - powiedział, zwracając się do Earhearta. - Na to wygląda. Koroner znalazł w mózgu ofiary pocisk kaliber dwadzieścia dwa. - Kim jest ofiara? - spytał Rudisell. - Lawrence Lancaster, właściciel domu - odparł Earheart. - Był adwokatem. - Prawnik? Niewielka strata - mruknął Rudisell z pogardą. Kathryn puściła te obraźliwe słowa mimo uszu. - Panie inspektorze, jakie wyniki przyniosło dochodzenie? - Drogi ucieczki nie zostały zablokowane. Drzwi wejściowe były otwarte i niczym nie zasłonięte, więc doszedłem do wniosku, że ofiara nie próbowała uciekać przed ogniem - odparł Rudisell. Kathryn zaczęła powątpiewać w trafność opinii krążących na temat Rudisella, a przynajmniej tych, które dotyczyły jego kwalifikacji zawodowych. - Wiemy, że w chwili wybuchu pożaru ten człowiek już nie żył - powiedziała. - Fakt, że drogi ucieczki nie były zablokowane, niewiele wnosi. Czy ciało leżało na plecach, czy na brzuchu, inspektorze? Rudisell zaczerwienił się. - Na plecach. Dlaczego pani pyta? Kathryn wiedziała, że w większości przypadków śmiertelne ofiary pożarów leżą twarzą w dół. Inne położenie ciała mogło świadczyć o tym, że przyczyną zgonu było zabójstwo lub samobójstwo. - Czy fakt, że ciało leżało twarzą do góry, nie wzbudził pańskich podejrzeń? Rudisell najeżył się. - Truposze mają upodobanie do określonych pozycji? Co za różnica? Ciało było spalone na węgiel. - Różnica, panie inspektorze, polega na tym, że... Dave nie pozwolił jej dokończyć. - Kiedy oglądaliśmy ciało w kostnicy, zauważyliśmy, że ręce denata są podniesione do twarzy, o tak - tu Dave zademonstrował, jak to wyglądało. -Czy możliwe, że przed śmiercią starał się przed kimś obronić? Rudisell potrząsnął głową z wyrazem pewności siebie na twarzy; nareszcie zadano mu pytanie, na które znał wyczerpującą odpowiedź. - U ofiar pożarów to normalne. Dziwne, że koroner wam tego nie wytłumaczył. Jest to tak zwana "pozycja pięściarska". Powstaje w wyniku wywołanego działaniem wysokiej temperatury skurczu stawów i mięśni, który prowadzi do zaciśnięcia dłoni i zgięcia łokci. - Inspektorze - powiedziała Kathryn - co pan zrobił przed przewiezieniem ofiary do kostnicy? - Sfotografowaliśmy ciało i sporządziliśmy uproszczony szkic miejsca, w którym zostało odnalezione. Standardowy sposób postępowania. - Czy po usunięciu zwłok obejrzał pan miejsce, w którym leżały? Rudisell potrząsnął głową, zasępiony. Kathryn nie była pewna, czy nastrój popsuła mu świadomość własnego niedbalstwa, czy też fakt, że musi tłumaczyć się przed kobietą. Niewiele ją to obchodziło. Zwróciła się do Earhearta. - Walt, bądź tak miły i każ swoim ludziom obejrzeć miejsce, w którym odnaleziono zwłoki. Potem powiedz im, żeby prześwietlili gruzy i poszukali podejrzanie wyglądających przedmiotów. Może będziemy mieli szczęście i znajdziemy coś, co naprowadzi nas na trop sprawcy. - Robi się. - Earheart spojrzał na Rudisella. - Możemy już wejść do środka, inspektorze? - Oczywiście, tylko patrzcie pod nogi - odparł Rudisell, próbując ocalić choć resztki mocno nadszarpniętego autorytetu. - Moi ludzie pokażą wam, którędy chodzić i na co uważać. I niech wszyscy włożą kombinezony ochronne i kaski, w porządku? - O to niech się pan nie martwi. Za bardzo zależy mi na mojej głowie, żebym miał niepotrzebnie ryzykować - odparł półżartem Earheart, próbując rozładować napięcie. Dżentelmen, jak zawsze, pomyślała Kathryn. Wszyscy moglibyśmy brać u Walta lekcje taktu. Zgłosiwszy swoje przybycie policjantowi stojącemu na straży pod drzwiami domu, Kathryn, Dave i Earheart włożyli żółte kombinezony, naciągnęli na buty przezroczyste plastikowe worki i weszli do przedpokoju. Przesiąknięta wodą ściana cuchnęła dymem i sadzą. Drewniana posadzka zmieniła się w kruchy węgiel. W pomieszczeniu, które służyło za jadalnię, w ścianach czerniały wielkie dziury, jeszcze nie tak dawno wypełnione pięknymi łukowymi oknami wychodzącymi na ulicę, teraz przysłonięte szczątkami zasłon, poruszanych podmuchami wiejącego od morza wiatru. Podłoga zawalona była gruzem i zwęglonymi resztkami mebli i belek sufitowych z pierwszego piętra. Wykrzywione pod wpływem gorąca kręte schody leżały pod drzwiami niczym kości dinozaura. - Jezu - mruknął Dave. - Rudisell miał rację. Straszny tu bajzel. Uważajcie na tamte dziury. Kathryn skinęła głową. Starała się nie schodzić z bezpiecznych ścieżek, oznakowanych przez strażaków taśmą. W pomieszczeniu, które niegdyś było eleganckim salonem, znajdowały się szczątki fortepianu, a od ścian odstawały połamane półki. To, co zostało z książek, leżało w mokrych stosach na popękanej posadzce. Z przesiąkniętych wodą ścian, skąpanych w ciepłym blasku słońca, unosiły się kłęby pary. Przez szpary w przepierzeniu widać było inspektorów ze straży pożarnej pracujących w sąsiednim pokoju. - Chodźmy dalej - rzuciła Kathryn. - Chcę zobaczyć miejsce, w którym znaleziono zwłoki. Reflektory połączone poskręcanymi kablami zalewały pomieszczenie ostrym białym światłem. Kathryn stanęła obok zadziwiająco dobrze zachowanego stołu bilardowego i rozejrzała się wokół. Pod ścianą po przeciwnej stronie pokoju stał na wpół stopiony, rozerwany wybuchem wielkoekranowy telewizor; na nim spoczywała plastikowa bezkształtna masa, która najprawdopodobniej kiedyś była miniwieżą. Obok znajdowały się szczątki barku; butelki popękały pod wpływem gorąca i ich zawartość rozbryznęła się po całym pomieszczeniu. Odór spalonej tkaniny i drewna tu był najsilniejszy. Inspek