CHRISTINE McGUIRE NA KRAWĘDZI Przekład Tomasz Wilusz Tytuł oryginału UNTIL THE BOUGH BREAK Ofiarom przemocy w rodzinie oraz ich adwokatom Prolog Zawsze powracał ten sam koszmar. Jego zwiastunem było tłumione napięcie i irytacja, podobne do ropiejącej rany, którą trzeba rozciąć, by mogła się zagoić. Niczym nie uzasadniony gniew stopniowo przeradzał się w ledwo tłumiony szał, by w końcu wybuchnąć agresją i przemocą. A ona jak zawsze nie wiedziała, co robić - zareagować oporem czy uległością. - Proszę cię - błagała. - Słuchaj mnie. Porozmawiajmy. - Odczep się suko, dość mam gadania. Kłócili się całymi godzinami. Zawsze padały te same słowa, ten sam był też zawsze efekt. Niczym rozpędzony pociąg na ślepym torze, zmierzający nieuchronnie ku katastrofie. Tylko raz, odkąd byli małżeństwem, odważyła się mu przeciwstawić i wtedy rozbudziła w nim jedynie jeszcze większą wrogość. Chciała, żeby już było po wszystkim, ale wiedziała, że nie może na to na razie liczyć. - Mam tego dosyć - powiedziała. - Koniec. Chcę, żebyś sobie poszedł. Wyjdź stąd. Nie pozwolę żebyś mnie bił. - W jej głosie brzmiała siła, która zadziwiła ją samą i spokój, którego tak naprawdę nie czuła. - Nie mogę dłużej tak żyć. Nie mogę. Chcę, żebyś sobie poszedł i zostawił mnie w spokoju. - Chcesz? A kogo obchodzi, czego ty chcesz niewdzięczna suko! - Zanim zdążyła zareagować, zamachnął się i zdzielił ją w twarz tak mocno, że straciła równowagę i uderzyła plecami w drzwi lodówki. Przebiegła chwiejnym krokiem przez kuchnię i wyskoczyła na taras, przewracając się na ziemię. Szybko zerwała się na równe nogi i ruszyła biegiem betonową ścieżką prowadzącą wzdłuż jednej ze ścian domu w stronę ulicy. Musiała dotrzeć do drogi; tam mógł ją zobaczyć lub usłyszeć któryś z sąsiadów albo przejeżdżający kierowca. Wciąż zamroczona ciosem nie mogła jednak zmusić nóg do posłuszeństwa. Nagle poczuła, że ciężka dłoń zaciska się na jej ramieniu. -Nawet... nie... próbuj... suko - wydyszał. - Nie możesz... uciec. - Proszę - błagała z rezygnacją padając na twardy beton. - Proszę tylko... Odejdę. Pozwól mi wstać, a odejdę. Niczego nie wezmę. Po prostu sobie pójdę. Proszę. Na jego twarzy malowała się pogarda. Podniósł ją gwałtownym ruchem z ziemi i uderzył znowu, tym razem zaciśniętą pięścią prosto w brzuch. Zgięła się wpół i upadła; ból przesłonił jej oczy. Usiadł na niej okrakiem i uderzył głową ofiary o beton. Krople potu i śliny kapiące z jego twarzy mieszały się z jej krwią. - Tym razem cię zabiję! Powoli pogrążała się w nieświadomości. Krzyknęła cicho. Chwycił ją za włosy i uderzył pięścią w twarz. Rozległ się trzask łamanej kości. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała, było ciche wycie syreny wozu policyjnego. W miarę jak narastało, zaczęła się zastanawiać, czy gdzieś wydarzył się jakiś wypadek? * * * Wzdłuż Village Road zebrał się hałaśliwy, ożywiony i rozradowany tłum ludzi świętujących Dzień Niepodległości. Chorągiewki w narodowych barwach poprzyczepiane były do rowerów, wózków dziecięcych, znaków drogowych i fasad budynków. Niektórzy gapie stali z wyciągniętymi szyjami, inni siedzieli na składanych krzesełkach albo na pasie trawy oddzielającym chodnik od ścieżki rowerowej. Co bardziej odważni zajmowali dachy swoich samochodów i szerokie zderzaki pikapów, odwróconych tyłem do ulicy. Małe dzieci siedziały na ramionach swoich tatusiów, obejmując nogami ich szyje, starsze natomiast kucały przed dorosłymi i energicznie wymachiwały. Chorągiewkami. - Idą - krzyknęła Emma, podekscytowana. - Już ich widać. - Jak na prawdziwą dziewięcioletnią patriotkę przystało, pomachała chorągiewką dla podkreślenia swoich słów. Przy wtórze dobiegającej z daleka muzyki Johna Phillipa Souzy, na małym wzgórzu przy centrum handlowym pojawił się pierwszy wóz. Jechała na nim orkiestra ze szkoły w Laguna del Mar. Stary niebieski dodge ciągnący platformę ozdobiony był czerwonymi, niebieskimi i białymi balonikami i flagami. Dziewczęta z sekcji instrumentów dętych siedziały z przodu. Za nimi chłopcy poubierani w identyczne czerwono - biało - niebieskie koszulki dęli w trąbki, puzony i tuby, a tył wozu zajęli tak samo ubrani uczniowie, którzy walili w bębny i cymbały. Można było mieć zastrzeżenia do jakości wykonania, ale muzycy nadrabiali to entuzjazmem, a widzowie dawali wyraz swojemu uznaniu dla ich wysiłków, wiwatując, tupiąc i klaszcząc w rytm muzyki. Następni w kolejności byli uczniowie i uczennice gimnazjum w Espanola, którzy maszerowali w swoich kasztanowo-żółtych mundurkach zaraz za orkiestrą dętą, bijąc w werble i starając się zachować odpowiedni rytm. Żaden z gapiów nie przejmował się tym, że kapelmistrze od czasu do czasu mieli kłopoty ze złapaniem wyrzucanych w górę batut. Zaraz za doboszami wlókł się terkoczący stary traktor, który ciągnął za sobą równie stary wóz na gumowych oponach, załadowany bogato udekorowanymi skrzynkami. Siedziały na nich ładne dziewczyny ze szkoły średniej, poprzebierane za Wujka Sama i posyłające całusy rozentuzjazmowanym gapiom. Na koźle wozu jechali dwaj starsi mężczyźni ubrani w kombinezony robocze, koszule w kratę i słomkowe kapelusze. Jeden ze staruszków trzymał w zębach kawałek słomki. Za nimi pojawili się strażacy z okręgu Laguna del Mar na wozie strażackim o numerze bocznym 3552. Jego kierowca co pewien czas włączał syrenę, ku radości młodszych widzów. Jeden z umundurowanych strażaków, uwieszonych po bokach wozu, zauważył Davea Granza i wymierzył palec w jego pierś, po czym wykonał kciukiem gest naśladujący odbezpieczanie pistoletu i udał, że pociąga za spust. - Hej, Granz! Co, bandyci mają dzisiaj wolne? - usiłował przekrzyczeć hałas. - Nie - odkrzyknął Granz - odpoczywa tylko biuro prokuratora okręgowego. - Na to wygląda! Szef śledczych bawi się w najlepsze, a panią superprokurator też wypuścili na świeże powietrze - stwierdził strażak, obdarzając przyjaznym uśmiechem Kathryn Mackay, dla przyjaciół Kate. Po chwili wóz zniknął za zakrętem, kierując się ku starej części wsi. - Mamo, patrz! - Emma pociągnęła Kathryn za rękę i wskazała mężczyznę prowadzącego środkiem drogi małe stado spokojnych, stąpających z godnością zwierząt. - Lamy! Słyszałam, że mają je sprowadzić na paradę. Prawda, Dave, że są piękne? Dave udał zamyślenie, poskrobał się po podbródku i wlepił wzrok w dziwne zwierzęta; interesującą i nie w pełni udaną krzyżówkę wielbłąda z kozą. Jedno było w kolorze whisky, a drugie miało śmietankową sierść. - Chyba nie powiedziałbym, że są piękne. Interesujące, owszem. Jeszcze trochę, a na naszej paradzie zjawią się słonie. To niepatriotyczne, mówię wam. - Och, Dave - pisnęła radośnie Emma. Wiedziała, że Dave, jak sam to określał, "wpuszcza ją w maliny". - Powinniśmy byli wziąć ze sobą Sama. Widziałam budkę, w której właściciele wszystkich zwierząt uczestniczących w paradzie dostają specjalne nagrody. Sam był złotym labradorem; Emma dostała go od Davea wkrótce po tym, jak jej ojciec został zastrzelony na sali sądowej. Od tamtego czasu byli nierozłączni - Sam, który wierzył, że jest trzydziesto-kilogramowym pieskiem salonowym, i Emma, która nie wyprowadzała go z błędu. - Już za późno, kochanie. Może weźmiemy go ze sobą w przyszłym roku - odparła Kathryn. Spojrzenie Davea powędrowało w stronę miejsca, z którego wyruszali uczestnicy parady. - Założę się, że Hal świetnie się bawi, siedząc w tym cadillacu - powiedział półżartem do Kathryn. Uśmiechnęła się. Jej szef, Hal Benton, prokurator okręgowy, z oporami zgodził się na objęcie funkcji wielkiego mistrza parady z okazji Dnia Niepodległości, z dumą określanej zarówno przez organizatorów, jak i okolicznych mieszkańców mianem Najkrótszej Parady Świata. Wyruszała z parkingu przed bankiem Wells Fargo przy skrzyżowaniu Village Road i zjazdu z autostrady; jej trasa wiodła przez Laguna del Mar i kończyła się przy parku, około półtora kilometra od punktu wyjścia. Organizatorzy i uczestnicy obchodów Dnia Niepodległości traktowali siebie samych z przymrużeniem oka, natomiast do parady i towarzyszących jej uroczystości podchodzili bardzo serio - było to ważne wydarzenie w skali regionu, takie, którego nie można przegapić, jeśli się chce na własne oczy zobaczyć najbardziej wpływowe osobistości w okolicy. - Jakoś sobie poradzi - odparła Kathryn. - Nie będzie miał wyjścia. Poza tym, gdzie indziej mógłby liczyć na darmowy rozgłos? Dave, Kathryn i Emma przyjechali tu wcześnie, żeby znaleźć dobre miejsce, z którego można by obserwować paradę. Kathryn tak często wstawała o wpół do szóstej rano, że zdążyła do tego przywyknąć. Emma jednak lubiła długo spać i po przebudzeniu leżeć w łóżku, oglądając kreskówki w swoim panasonicu, zajmującym honorowe miejsce na szafce w sypialni dziewczynki. Telewizor ten, kupiony przez Kathryn w chwili słabości, skutecznie spełniał funkcję opiekunki do dziecka w czasie, gdy ona sama musiała prowadzić wielogodzinne rozmowy telefoniczne z policją bądź innymi pracownikami prokuratury. Zazwyczaj przed przebudzeniem Emmy Kathryn załatwiała wszelkie poranne obowiązki i zdążała jeszcze z pół godziny poćwiczyć. Potem wspólnie jadły śniadanie, wypijały po szklance soku pomarańczowego, gawędziły o sprawach, które Emmie wydawały się szczególnie ważne, i razem wychodziły z domu, jedna do szkoły, a druga do pracy. Ten ranek wyglądał inaczej. Kathryn i Emma wybrały się na szczyt stromego, niskiego wzgórza, gdzie przy wejściu do parku znajdowało się stoisko z naleśnikami, obsługiwane przez członków ochotniczej straży pożarnej. Tam już czekał Dave. Stał przy wejściu do kawiarni. Kathryn uśmiechnęła się w duchu; Dave nie mógł się obejść bez swojego "kofeinowego rozrusznika". Miał na sobie czarny podkoszulek z czerwonym napisem "Daj czadu" nałożonym na logo Harleya - Davidsona, dżinsy marki Levis oraz czarne buty Nike. Ze swoimi rozjaśnionymi słońcem włosami i młodzieńczą urodą zupełnie nie wyglądał na gliniarza, choć był doświadczonym detektywem zatrudnionym w biurze prokuratora okręgowego. Kathryn, jako wysoka rangą prokurator zajmująca się tylko najcięższymi przestępstwami, żywiła głęboki szacunek dla Davea Granza za jego niezawodny profesjonalizm. Natomiast prywatnie jej uczucia do niego miały charakter dużo bardziej osobisty. - Cześć - rzucił na powitanie, prężąc pierś i salutując Kathryn, która miała na sobie białe dżinsy i niebieską koszulkę z nadrukowaną flagą Stanów Zjednoczonych. - Gotowi do jedzenia? Ja umieram z głodu. -Jakie tu dają naleśniki? - spytała Emma. Uwielbiała je. - Cóż, zobaczmy - zastanawiał się na głos Dave. - Są naleśniki z syropem klonowym. Możesz też zażyczyć sobie naleśniki bez syropu. Albo syrop klonowy z naleśnikami. Wybór należy do ciebie. Dave doskonale wiedział, że Emma jada naleśniki tylko po to, by mieć co polać syropem klonowym. - Myślę, że wezmę naleśniki z syropem klonowym. Jeśli można, to poproszę dużo syropu. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. - Zwrócił się do Kathryn. -A czym mogę służyć szanownej pani? - Ja chyba zadowolę się kawą. Emma przewróciła oczami i dyskretnie wskazała palcem biodra matki. - Ona myśli, że naleśniki trafiają nie tam, gdzie trzeba. Chętnie zjem jej Porcję. Kathryn zmarszczyła brwi w udawanym oburzeniu. Bardzo lubiła, kiedy Emma i Dave jednoczyli się przeciwko niej. Cieszyło ją, że tak bardzo przypadli sobie do gustu. Po śniadaniu we troje wyszukali dogodne miejsce na obserwację parady -naprzeciwko centrum handlowego, zaraz przed wiaduktem kolejowym. Dave rozłożył dwa krzesełka. Na pierwszym usiadł sam, biorąc na kolana Emmę, a drugie zajęła Kathryn. Na wszelki wypadek wzięła z domu termos z zimnym sokiem pomarańczowym, ale nikt nie wykazywał nim zainteresowania. - Od czego się to wszystko właściwie zaczęło? - spytała retorycznie, gdy ulicą przemaszerowała kolejna ubrana na kolorowo kapela, grająca "Battle Hymn of the Republic". Zaraz za nią kroczył klown z cętkowanym kundlem w miniaturowej uprzęży, ciągnącym czerwony wózek. Następny w kolejności był mężczyzna przebrany za Paula Reverea, jadący na motorowerze pozostawiającym za sobą paskudną chmurę spalin. - Zaczęło się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku - pospieszył z wyjaśnieniem Dave, znawca historii lokalnej. - Kilka miejscowych dam po długich staraniach skłoniło władze do wydania zakazu budowy cementowni w tej okolicy. Stało się to tuż przed czwartym lipca, więc uznano, że dla uczczenia tego sukcesu można by zorganizować paradę. W tamtych czasach była skromniejsza niż teraz. Potem jednak... -Rozrosnęła się - przerwała mu Emma, celowo popełniając błąd gramatyczny dla podkreślenia wagi swoich słów. Właśnie machała ręką dwójce staruszków siedzących na sianie wypełniającym tył ciężarówki marki Ford. Transparent z boku wozu głosił: "Urodzeni czwartego lipca. Dziadek - czwartego lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego. Babcia - czwartego lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego". Ze wszystkich stron otaczały ich świeże owoce i warzywa, wysypujące się z wielkich koszy. Dziadek i babcia pomachali Emmie. - Gdyby mogli to zobaczyć organizatorzy Rose Parade - powiedziała w zamyśleniu Kathryn. - Pokładaliby się ze śmiechu - odparł Dave - ale założę się, że bawimy się równie dobrze, jak oni. Na drodze pojawił się czerwony cadillac ze składanym dachem, model z roku pięćdziesiątego siódmego. Kierowca miał na twarzy maskę Billa Clintona. Przednią szybę przesłaniał transparent z napisem: "Whitwater? Nawet nie wjem, jak to siem pisze". Z tyłu, na miejscu honorowym, siedział szeroko uśmiechnięty Hal Benton. Puścił oko do Emmy, a spojrzawszy na Kate i Davea wyciągnął w górę kciuk. W środku parady jechał szwadron dwudziestu kilku harleyów, oznakowanych chorągiewkami miejscowego oddziału Grupy Właścicieli Harleyów. Motocykle - w większości czarne i wypucowane na wysoki połysk -posuwały się naprzód tak wolno, że wydawało się to niemożliwe. Powietrze wypełniało się rykiem wielkich, potężnych silników, gdy motocykliści dodawali gazu, by zrobić wrażenie na gapiach. Niektórzy harleyowcy ubrani byli w czarne skórzane kamizelki, czarne koszule, czarne dżinsy i czarne buty, mieli długie włosy, brody i ciemne okulary. Inni wyglądali trochę bardziej elegancko, jednak wszyscy bez wyjątku przyjaźnie machali rękami i uśmiechali się, zwłaszcza do dzieci zebranych wzdłuż trasy parady. Maluchy, jak zauważyła Kathryn, były tym zachwycone i patrzyły z pewną dozą zazdrości na tych wspaniałych mężczyzn na ich ryczących maszynach. Dave natomiast przybrał cierpiętniczą minę. - Czyż ten ryk nie brzmi jak najsłodsza muzyka? - spytał Kathryn. -Mógłbym zażyczyć sobie coś takiego na Gwiazdkę? Na początek wystarczy coś małego, na przykład skuter - Wydawało mi się, że oszczędzasz na kolejnego dżipa. - Owszem. - Uśmiechnął się. - Ale, prawdę mówiąc, na widok tych maszyn budzi się we mnie pragnienie przeżycia przygody, a ci goście to ostatni amerykańscy kowboje. Poza tym liczyłem na to, że znajdę coś takiego pod choinką, kiedy przyjdę do was na Wigilię. Emma nie oparła się pokusie, by mu przygadać. - Och, Dave, jesteś za stary, żeby rozbijać się na harleyu. - Wielkie dzięki. Jeszcze będziesz mnie prosić, żebym cię zabrał na przejażdżkę. Przez następnych czterdzieści pięć minut ulicą przesuwali się kolejni uczestnicy parady: Klub Rotariański, skauci oraz czerwona wiata ze złożonym dachem wioząca dwoje ludzi przebranych za Georgea Washingtona i Betsy Ross. Następny w kolejności był drobny facet na rowerze na trzech kołach, do którego przyczepił wózek ozdobiony mnóstwem czerwonych balonów wydawało się zdolnych unieść go ku przestworzom. W wózku siedziała mała dziewczynka. Za nimi jechały rzędem stare samochody w lepszym lub gorszym stanie technicznym. Wreszcie obok miejsca zajmowanego przez Davea, Kathryn i Emmę przetoczył się ostatni z wozów, oznakowany napisem "Koniec Parady", wiozący kapelę złożOną z muzyków grających na banjo i męski kwartet wyśpiewujący "Down hy the Riverside". Straż tylną - nieoficjalną, ale bardzo rozentuzjazmowaną - stanowiła grupa dzieciaków na deskorolkach, łyżworolkach i rowerach. Dave poskładał krzesełka i wszyscy troje ruszyli w ślad za resztą ludzi, zmierzających w stronę parku. Na parkingu obok wejścia ustawiono udekorowane flagami stoiska, budki i namioty. Atmosfera tego miejsca przypominała wesołe miasteczko; w powietrzu unosiły się zapachy hamburgerów, hot dogów, cebuli, pizzy i gorącego tłuszczu, mieszające się z ostrym odorem węgla z grillów, przygotowywanych do pieczenia kurczaków i steków. Wynajęta kapela grała muzykę w stylu bluegrass, w rytm której wszyscy przytupywali z werwą. Kathryn, Emma i Dave, wciąż zbyt najedzeni, by cokolwiek zamówić, przez pewien czas krążyli między stoiskami; Daveowi udało się tylko uzyskać solenne zapewnienie Kathryn, że na kolację przygotuje jego ulubione "karnawałowe żarcie". Zajrzeli do budek z pamiątkami. Potem, kiedy Emma akurat rzucała obręczą do celu, usiłując wygrać wypchanego zwierzaka, zapikał pager Davea. - O cholera - jęknął rzuciwszy okiem na numer rozmówcy, który próbował się z nim skontaktować. - Szpital komunalny. - W tej samej chwili odezwał się pager Kathryn; ją też proszono o kontakt ze szpitalem. Kathryn zawsze, bez względu na porę dnia i nocy, była gotowa stawić się tam, gdzie popełnione zostało zabójstwo bądź inne poważne przestępstwo; za każdym razem prosiła też o to, by do współpracy przydzielono jej Davea. Wiedziała, że sprawa musi być poważna, skoro obydwoje zostali wezwani. - Zamelduj nas - poprosiła Davea - a ja pójdę i powiem Emmie, co się stało. Na pewno będzie zła. Wiesz, Dzień Niepodległości to jej ulubione święto, nie licząc Bożego Narodzenia. - Dobrze, kochanie. - Dave wyruszył na poszukiwanie najbliższego automatu. - Spotkamy się tutaj. Zaraz wracam. Kiedy odszukał je po mniej więcej pięciu minutach, Emma lizała wielkiego czekoladowego loda; Kathryn najwyraźniej starała się ją choć trochę udobruchać. Jednak, sądząc z nadąsanej miny dziewczynki, zamiar ten nie w pełni się powiódł. - A dla mnie? Emma dała mu polizać loda, ale nie uśmiechnęła się. Kathryn patrzyła na niego wyczekująco. - Pożar w Mission Heights - oznajmił. - Duży. Wygląda na podpalenie. Zanim Kathryn zdążyła zapytać, dlaczego wzywa się ich do pożaru, Dave zaczął mówić dalej. - W zgliszczach odnaleziono ciało. Pożar raczej nie został zaprószony przypadkowo. Mamy spotkać się z doktorem Śmiercią... Och, przepraszam... doktorem Nelsonem w kostnicy. - Morgan Nelson był patologiem sądowym, który pełnił też funkcję koronera. W swoim fachu nie miał sobie równych. - Maaamoo! Musisz tam jechać? Przecież dzisiaj jest święto! - protestowała Emma, choć nie liczyła na to, że cokolwiek osiągnie. Nie pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji. - Wiesz, że muszę, kochanie. Nie mam wyboru. Postaram się wrócić do domu jak najszybciej. Po zmroku pójdziemy na plażę obejrzeć pokaz sztucznych ogni. Obiecuję. Emma, choć rozczarowana, pogodziła się z tym. Nie miała wyjścia. - Pójdę po wóz - rzucił Dave - i wrócę tu po was. Pojedziemy na miejsce razem, czy weźmiesz swój samochód? - Pojadę swoim. Ale możesz nas odwieźć do domu. Poproszę Ruth, żeby popilnowała Em. Spotkamy się na miejscu. - Zauważyła, że Dave patrzy przed siebie z dziwnym wyrazem twarzy. Kiedy odwróciła się, by sprawdzić, co tak zaabsorbowało jego uwagę, od razu zorientowała się, co go dręczy. Stali przed Seacliff Hotel, starym budynkiem z przełomu wieków, ostatnio wyremontowanym i przerobionym przez angielskie małżeństwo na restaurację i tani hotel. Na jego tyłach znajdował się parking, na który przed kilkoma laty seryjny zabójca nazywany przez dziennikarzy "Człowiekiem z Piernika" zwabił Davea i o mało go nie zabił skalpelem chirurgicznym. Blizny na twarzy i szyi były prawie niedostrzegalne, chyba że ktoś wiedział, gdzie ich szukać. - Och, Dave, czemu zaparkowałeś właśnie tam? Przecież ciągle męczą cię jeszcze złe wspomnienia. Wzruszył ramionami, udając obojętność. - Tylko tam były wolne miejsca. Nie chodzi o wspomnienia; po prostu jestem wściekły jak cholera. Wściekły na siebie, że byłem taki głupi. To wszystko. Nie przejmuj się. Odwracając się, by ukryć emocje, ruszył w stronę parkingu. Jezu, pomyślał, może powinienem kupić sobie harleya i prysnąć stąd w diabły. Życie stałoby się łatwiejsze i o wiele przyjemniejsze. * * * Nawet gdyby mnie tu przyprowadzili z zawiązanymi oczami, i tak wiedziałabym, że jestem w kostnicy, pomyślała Kathryn, kiedy drzwi windy otworzyły się i w jej nozdrza uderzył silny znajomy smród. Była to charakterystyczna, odrażająca mieszanka odoru śmierci i środków odkażających, której urządzenia klimatyzacyjne, wentylatory i odświeżacze powietrza mimo usilnych starań nie mogły w pełni rozproszyć ani zneutralizować. Kiedy człowiek po raz pierwszy poczuł ten zapach, nie zapominał go przez całe życie, podobnie jak panującej tu złowieszczej ciszy. Bez względu na to, jak wiele razy Kathryn tu przychodziła, zawsze ogarniało ją wrażenie, że jest to miejsce dla ludzi umarłych, o niewidzących oczach i milczących głosach; każda żywa istota, ba, nawet bicie serca, było tu czymś obcym, niepożądanym. Na końcu korytarza znajdowała się chłodnia; tam ciała były przechowywane przed i po sekcji zwłok. Obok mieściło się specjalne pomieszczenie, w którym nieboszczyków ważono, mierzono i fotografowano przed przewiezieniem do prosektorium. Po prawej stronie windy znajdowało się największe z prosektoriów. W środku były trzy stanowiska do przeprowadzania sekcji, wyposażone w stoły z nierdzewnej stali, wagi, szafki, umywalki i kanały odpływowe; oddzielające je dźwiękoszczelne ściany umożliwiały patologowi nagrywanie na dyktafon swoich spostrzeżeń. Po drugiej stronie korytarza mieściła się izolatka, w której dokonywano autopsji ciał w stanie daleko posuniętego rozkładu bądź gdy zachodziło podejrzenie, że przyczyną śmierci denata była choroba zakaźna. Pomieszczenie wyposażone zostało w potężne wentylatory, kierujące szkodliwe i cuchnące gazy prosto do pieca, w którym ulegały spaleniu. W korytarzu po prawej stronie znajdował się pokój dla tak zwanych specjalnych gości, w którym zajmowano się nieboszczykami wymagającymi specjalnych bądź długotrwałych badań. Morgan Nelson czekał na Kathryn przy otwartych drzwiach. Obok niego stał Dave Granz, który przyjechał tu zaraz po odstawieniu Kathryn do jej mieszkania. Zza jego pleców wyłaniała się wsparta o framugę znajoma, potężna sylwetka porucznika Walta Earhearta, głównego detektywa w biurze szeryfa. Na powitanie Kathryn Earheart podniósł ręce do góry w geście kapitulacji. - Wiem, wiem - powiedział przepraszająco - jest święto. Ale to pilna sprawa. Kathryn uśmiechnęła się mimo woli. Od wielu lat utrzymywała z Earheartem przyjazne stosunki. Szanowali się nawzajem. -Jeśli myślisz, że mi podpadłeś, poczekaj, aż Emma dostanie cię w swoje ręce - odparła. Emma spędziła wiele popołudni w towarzystwie Walta i innych zastępców szeryfa, kiedy Kathryn musiała pracować w Centrum Sprawiedliwości. Nie zawsze udawało się załatwić od ręki opiekunkę do dziecka. Przemknęło jej przez myśl, że Emma ma więcej przyjaciół w policji niż większość policjantów. Cóż, mogła trafić gorzej. - Jestem przerażony - odparł Earheart. - Przypomnij mi, żebym następnym razem, kiedy was odwiedzę, przyniósł dla niej jakieś prezenty. Morgan Nelson miał do Emmy prawie tak dużą słabość, jak do Kathryn. - Nadal uczy się grać na skrzypcach? - spytał z uśmiechem. - Coraz lepiej jej idzie. Gra Mozarta. Potrząsnął głową. - No, no. - Po czym dodał, już poważniejszym tonem: - Ależ ten czas leci, co, Katie? Nikt inny tak jej nie nazywał. Tylko Morgan Nelson miał do tego prawo, jako szczególnie bliski przyjaciel. Był dobiegającym sześćdziesiątki, wysokim mężczyzną o krótko przyciętych włosach i zaczerwienionych oczach, schowanych za okularami w drucianych oprawkach. Ciekawe, kiedy ostatnio spał, pomyślała Kathryn. Osiemnastogodzinny dzień pracy nie był dla niego niczym niezwykłym; zdarzało mu się pracować przez całą dobę. W odróżnieniu od innych pracoholików, Nelson nie narzekał jednak na brak zainteresowań. Kathryn nie znała bardziej oczytanego człowieka. Był uznanym ekspertem od broni palnej; co ciekawe, policja częściej korzystała z wiedzy Nelsona w tej dziedzinie niż z jego niekwestionowanych umiejętności medycznych. Jednak bezustanne dźwiganie i przewracanie ciał kosztowało go wiele wysiłku i w końcu nawet jemu zmęczenie dawało się we znaki. - Co masz ciekawego? - spytała Kathryn. - Wejdźcie - powiedział Nelson, odsuwając się i otwierając na oścież ciężkie drzwi. Ze środka powiało chłodem. - Cholera jasna - mruknął Dave pod nosem, kiedy automatyczne drzwi zamknęły się z sykiem za jego plecami. - Idealne miejsce na spędzenie wolnego dnia. Nie było tajemnicą, że fatalnie czuł się w kostnicy, mimo sympatii, jaką ! darzył Morgana Nelsona. W czasie sekcji zachowywał stoicki spokój; swój udział w nich przyjmował jako rodzaj pokuty za to, że podjął pracę w charakterze głównego śledczego w prokuraturze. Blizny - zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne - pozostałe po ranach zadanych mu przez "Człowieka z Piernika", przypominały o kruchości ludzkiego życia i o tym, że śmierć jest czymś straszliwie nieodwracalnym. W rezultacie Dave nie czuł się najlepiej, kiedy obserwował, jak doktor Nelson grzebie w ludzkich szczątkach, okraszając swoje komentarze sporą szczyptą czarnego humoru. - Zaczekajcie chwilę, Muszę wam coś pokazać - powiedział Nelson, Przemaszerował przez salę, skrzypiąc gumowymi butami na czystej winylowej posadzce, i wrócił z wózkiem, na którym spoczywały zwęglone ludzkie szczątki. Sczerniała masa przypominała wielki kawał przypalonego mięsa. Ręce uniesione w obronnym geście boksera osłaniały groteskowo zdeformowaną głowę. Zarówno pierś, jak i brzuch były już otwarte i opróżnione; jasny róż mięśni kontrastował z czernią spalonej skóry. Rysów nie dało się rozróżnić na głowie zostały tylko zgrubienia w miejscach, gdzie znajdowały się kiedyś nos, oczy i brwi. Na czubku pękniętej czaszki widać było skrzep krwi w kolorze czekolady. - Z pożaru w Mission Heights - wyjaśnił Earheart. - Spłonął ładny, duży dom na Twin Oaks Drive. Jeden ze strażaków, Steven Edwards, znalazł to pośród gruzów. Chyba nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. Kiedy dotarłem na miejsce, był zielony na twarzy. Szczerze mówiąc, trudno mu się dziwić. Mission Heights, ekskluzywne osiedle, wyrosło w zachodniej części okręgu Santa Rita, kiedy w wyniku rozwoju przemysłu elektronicznego w Dolinie Krzemowej zjechali się tu specjaliści z całego kraju. Znajdowało się ono na północ od szpitala komunalnego, u podnóża wzgórz. W miarę jak Dolina Krzemowa rozrastała się, w pośpiechu zabudowywano wyżej położone tereny, wykorzystując fakt, że kierownicy firm elektronicznych i różnej maści eksperci uciekali z doliny Santa Clara, gdzie pracowali, ale gdzie nie chcieli mieszkać. - Mężczyzna czy kobieta? - spytała Kathryn. Biorąc pod uwagę stan zwłok, pytanie to było jak najbardziej uzasadnione. - Mężczyzna - odparł Earheart - choć trudno to było stwierdzić od razu. Edwards znalazł ciało pod gruzami w salonie. - Facet był w domu sam? Earheart skinął głową. - Na to wygląda. Strażacy dokładnie przeszukali gruzy. Nie powiem, żebym im zazdrościł tej roboty. Muszą być trochę stuknięci. - Wiemy, kim jest ofiara? - Uzyskaliśmy potwierdzenie, że nazywa się Lawrence Lancaster i jest właścicielem domu, w którym zginął. Kathryn spojrzała na niego z podziwem. -No proszę. Szybko się uwinęliście. Do rozmowy włączył się doktor Nelson. - Mieliśmy szczęście. Przed śmiercią zacisnął dłonie w pięści. Opuszki pozostały prawie nie uszkodzone, więc mogliśmy uzyskać wyraźne odciski palców denata. -W takim wypadku jak ten, zwykle na początek przyjmujemy założenie, że ofiarą jest jeden z mieszkańców domu. Właścicielem posesji w Mission Heights, na której wybuchł pożar, był adwokat, a jak wiemy, odciski palców wszystkich adwokatów przechowywane są w ich dokumentach w Sacramento. W normalnych okolicznościach poprosiłbym stanową Izbę Adwokacką o przesłanie mi odcisków interesującej mnie osoby w celu porównania z odciskami denata. Jednak dzisiaj mamy święto narodowe, w związku z czym otrzymałbym je dopiero jutro. A jeśli się nie mylę, wam najprawdopodobniej zależy na pośpiechu. Uśmiechnął się i kontynuował swój wywód. - Dlatego też zadzwoniłem do znajomego dentysty, by sprawdzić, czy udałoby się zdobyć informację, u kogo właściciel spalonego domu leczył zęby Wtedy można by poprosić o rentgenowskie zdjęcia jego szczęki i porównać je ze szczęką nieboszczyka. No i znów dopisało mi szczęście. Człowiek, który zginął w pożarze, od lat leczył się właśnie u mojego znajomego. Po pół godzinie dostarczył mi on zdjęcia rentgenowskie, o które prosiłem. Pasowały idealnie. To Lancaster, nie ma co do tego wątpliwości. - Czy wiemy coś na temat pożaru? - spytał Dave. - Wyglądał dość groźnie - odparł Earheart. - Przyjechało sześć wozów strażackich. Istniało niebezpieczeństwo, że zajmie się sucha trawa i ogień rozprzestrzeni się na sąsiednie domy. Strażacy wszystko wokół zlali wodą. wiele z tych domów ma drewniane dachy. Wybudowano je, zanim weszły w życie przepisy nakazujące stosowanie ognioodpornych imitacji. Przez pewien czas sytuacja wyglądała niepokojąco, ale w końcu udało się opanować pożar. Jezu, ci strażacy może i są dziwni, ale mają jaja i wiedzą, co robią. -Zginął paskudną śmiercią - mruknął cicho Dave. - Usmażony jak przypalona parówka. Morgan Nelson potrząsnął głową. - Nie. - Co masz na myśli? Nie spalił się żywcem? Przecież wystarczy na niego spojrzeć. - Pozory mylą, mój chłopcze. Niektóre ofiary pożarów giną od poparzeń, to prawda. Najczęściej jednak przyczyny zgonu są inne: uduszenie dymem, obrażenia spowodowane przez spadające fragmenty gruzu, upadek z dużej wysokości przy próbie wyskoczenia z płonącego budynku albo zatrucie gazami. Moja praca polega na tym, by nie zadowolić się oczywistym, ale i stwierdzić, co wydarzyło się naprawdę. Za to właśnie płacą mi grube pieniądze. Po chwili przerwy Nelson mówił dalej. -U żywego stworzenia, w tym wypadku człowieka, oparzenia wywołują specyficzną reakcję organizmu. Jej najlepiej widocznym objawem jest przekrwienie, to znaczy zaczerwienienie podstawy i okolic pęcherzy. Zazwyczaj towarzyszy mu zastój naczyń krwionośnych, drobne krwotoki, a także przeciek leukocytów o różnokształtnych jądrach do tkanek i płynu pęcherzowego. W tym wypadku nie mamy do czynienia z żadnym z tych objawów. - Co znaczy... - Podsunął Granz. - Że śmierć nastąpiła przed wybuchem pożaru. Oparzenia pośmiertne nie wywołują reakcji, o której wam mówiłem. Są twarde i żółtawe, o, jak na przykład te. - Wskazał przednią część zwęglonego torsu. - Dzięki, że nas uświadomiłeś - burknął Dave. Nelson puścił tę uwagę mimo uszu i mówił dalej. - Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem to ciało, byłem pewien, że denat nie zginął w pożarze. Zleciłem więc wykonanie zdjęć rentgenowskich i przeprowadziłem sekcję. Najpierw, by sprawdzić trafność mojej wstępnej analizy, zajrzałem do tchawicy. Nie znalazłem nawet śladu sadzy. Gdyby ten człowiek żył w chwili wybuchu pożaru, musiałby wciągnąć do płuc dym. -No to co się z nim stało? - spytała Kathryn. - Ktoś go zarąbał siekierą? Nelson przez chwilę miał zdumioną minę, po czym zrozumiał, czemu należy przypisać jej pytanie. - Ach, zwróciłaś uwagę na jego czaszkę. Rzeczywiście wygląda, jakby ktoś rozpłatał ją rzeźniczym toporem, prawda? Ale nie ma żadnych śladów urazu wywołanego ciosem zadanym tępym narzędziem. To krwiak, który pojawia się, kiedy głowa zostaje wystawiona na działanie wysokiej temperatury. -Czyli - zaczęła Kathryn, lekko już zniecierpliwiona - przyczyną śmierci było... - Kiedy obejrzałem zdjęcia rentgenowskie głowy, zauważyłem coś, co wyglądało jak pocisk. Myślę, że Walt już wcześniej wyczuł, że w tej sprawie chodziło o coś więcej niż tylko tragiczny wypadek, bo w przeciwnym razie nie pojechałby na miejsce pożaru. Obawiam się, że przeczucie go nie myliło. - Może to samobójstwo? - W pobliżu ciała nie znaleziono żadnej broni - odparł Earheart. - Zresztą, nie było jej nigdzie. - Jaki jest kaliber pocisku? - Na podstawie rentgena domyślam się, że to dwudziestka dwójka. Skoro wszyscy tu jesteście, zaraz to sprawdzimy. - Nelson nachylił się nad ciałem i włączył piłę. Przenikliwe wycie przeszło w warkot, gdy ostrze zagłębiło się w czaszce. W powietrze wzbiła się chmura dymu i sproszkowanych fragmentów kości. Kathryn, lepiej znosząca ten widok od jej dwóch towarzyszy, zwróciła się do Walta Earhearta. - Domyślam się, że miejsce zbrodni zostało zaplombowane? Doskonale wiedziała, że to pytanie jest zbyteczne. Earheart był jednym z najlepszych policjantów i zawsze wzorowo wypełniał swoje obowiązki. Kathryn miała irytujący zwyczaj upewniania się, że jej współpracownicy, choćby byli najlepsi w swoim fachu, robili to, co do nich należało. Na jej usprawiedliwienie można dodać, że starała się z tym walczyć. Niektórzy na jego miejscu poczuliby się urażeni, ale Earheart wiedział, że pytanie zostało zadane w dobrej wierze i tak też je potraktował. - Tak. Wysłałem tam ekipę, kiedy byłem w drodze do szpitala. Doszedłem do wniosku, że nie mam nic do stracenia. Gdyby okazało się, że to zwykły pożar, stracilibyśmy niepotrzebnie trochę czasu i tyle. Ale gdyby moje przeczucia okazały się trafne, co się zresztą stało, a ja nie zabezpieczyłbym miejsca zbrodni, mogłoby mnie to wiele kosztować. - C.S.I jest gotowa do działania, czeka tylko na twoją zgodę. Bez niej chłopcy ograniczą się do zabezpieczenia miejsca zbrodni. - Pod skrótem C.S.I kryła się Grupa Badania Miejsc Zbrodni. W jej skład wchodzili kryminolodzy różnych specjalności. - Kathryn, czy potrzebny nam będzie nakaz? - spytał Dave. - W tym wypadku, raczej tak. Owszem, mamy prawo wejść do spalonego domu, by zbadać przyczyny wybuchu pożaru, nawet po upływie kilku godzin, jeśli zaszły okoliczności uniemożliwiające natychmiastowe oględziny. Jednak kiedy minęło więcej czasu, tak jak teraz, pierwotne zagrożenie uznaje się za usunięte i nie możemy przeprowadzić rewizji bez nakazu. - Cholera jasna - zaklął Earheart - to nam zabierze ładnych kilka godzin. - Niekoniecznie. Mam w samochodzie parę czystych formularzy nakazu rewizji, laptop i przenośną drukarkę. Możemy tutaj wypełnić nakaz, a ja wyślę go faksem z gabinetu Morgana do sędziego. Ty będziesz robił za świadka. - No to do dzieła - powiedział Earheart. Podczas gdy Kathryn wypełniała formularze, Earheart zadzwonił z telefonu komórkowego do ekipy śledczej, by upewnić się, że wszyscy czekają na miejscu i powiadomić ich, że właśnie są w trakcie zdobywania nakazu rewizji. W tym czasie Daveowi Granzowi nie pozostawało nic innego, jak tylko zaoferować pomoc ludziom szeryfa. Dopóki śledztwo prowadziła policja, on sam nie miał nic do gadania. Musiał jednak od samego początku trzymać rękę na pulsie, by po przejęciu sprawy przez prokuraturę uniknąć zbędnego powtarzania dokonanych już czynności i nie przeoczyć żadnej informacji. Wyżsi rangą śledczy z biura szeryfa i prokuratury bez trudu rozstrzygali między sobą wszelkie konflikty wynikające z pokrywających się uprawnień. Do sporów na tej podstawie dochodziło tylko między młodszymi oficerami. Po upływie pół godziny oświadczenie i nakaz rewizji zostały wysłane faksem do sędziego Jona Stevensona, który przez telefon zaprzysiągł Earhearta na świadka, podpisał nakaz i odesłał go Kathryn na numer Nelsona. Kathryn napisała na dokumencie "duplikat" i wręczyła go Earheartowi. Oryginał miał zostać odebrany w późniejszym terminie i złożony w sądzie. Earheart znowu zadzwonił do grupy C.S.I, tym razem z informacją, że już do nich jedzie w towarzystwie pani prokurator i prośbą, żeby wstrzymali się z rozpoczęciem czynności śledczych do ich przyjazdu. - Dam znać Morganowi, że już wychodzimy - powiedziała Kathryn do Davea, zanim opuścili gabinet patologa. W tej samej chwili w drzwiach stanął sam Morgan Nelson. Między kciukiem a palcem wskazującym prawej dłoni, podniesionej do góry w teatralnym geście, trzymał przezroczystą torebkę na dowody z ołowianym pociskiem w środku. - Dwudziestka dwójka - powiedział. Walt Earheart kazał przewieźć kulę do laboratorium kryminalistyki na badania. - Może dowiemy się czegoś na temat broni, której powinniśmy szukać. - Och, Morgan, czy mógłbyś zrobić badania toksykologiczne krwi? - spytała Kathryn, jakby przypomniała sobie o tym w ostatniej chwili. - To ważne. - Nie ma sprawy. No, dzieci, teraz już idźcie i bawcie się dobrze. Aha, jeszcze jedno. Spojrzeli na niego jak na komendę. -Najlepsze życzenia z okazji Dnia Niepodległości. Niech Bóg błogosławi Amerykę, ojczyznę ludzi wolnych i przepracowanych. Kiedy Dave wciskał guzik windy, wszyscy wciąż się śmiali. * * * Twin Oaks Drive, odchodząca od Juan Cabrillo Avenue, biegła na północny wschód między rzędami wiekowych dębów, w odległości około półtora kilometra od szpitala. Po domu, który kiedyś mógł figurować w ofercie agencji nieruchomości jako "elegancki budynek, z jego salonu o stylizowanym gotyckim sklepieniu podziwiać można wspaniały widok oceanu", został tylko wypalony, poczerniały szkielet. Choć strażakom udało się ocalić okoliczne budynki i rośliny, nie byli w stanie uratować dachu i piętra domu, które zawaliło się, przenosząc płomienie na parter i do garażu. Ogień został ugaszony, ale z domu zostało niewiele. Wśród gruzów garażu stał wypalony wrak nowego mercedesa C -280, dowód na to, jak niezwykle silny musiał być pożar. Kathryn zatrzymała swoje czerwone audi za jednym z zielono - białych wozów patrolowych i wysiadła. Wciąż miała na sobie dżinsy i koszulę, ten sam strój, w jakim poszła na paradę. W jej nozdrza uderzył silny smród popękanych rur kanalizacyjnych i ozonu ze stopionej instalacji elektrycznej. W powietrzu wyczuwalny był też odór spalonych mebli i zwęglonego cementu, a także zapach przypominający woń mokrych wełnianych koców. Zastępca szeryfa uniósł żółtą taśmę ogradzającą miejsce zbrodni, by Kathryn mogła pod nią przejść. Kiedy ruszyła w stronę zadymionych gruzów, zauważyła, że za jej audi zatrzymuje się ford explorer należący do Davea. On sam po chwili podbiegł do niej i Earhearta. -Hej, Jack - krzyknął Earheart. Szczupły, przystojny mężczyzna w średnim wieku, ubrany w żółty kombinezon, podniósł głowę na dźwięk swojego imienia. Jackson Rudisell, bo tak właśnie nazywał się ten człowiek, przywitał ich skinieniem głowy. Praca Rudisella polegała na badaniu przyczyn pożarów. Uważany był za dobrego specjalistę w swoim fachu, choć jego takt i komunikatywność pozostawiały wiele do życzenia. Ani Kathryn, ani Dave nie mieli jeszcze okazji z nim pracować. - Słyszałem, że mamy do czynienia z zabójstwem - powiedział, zwracając się do Earhearta. - Na to wygląda. Koroner znalazł w mózgu ofiary pocisk kaliber dwadzieścia dwa. - Kim jest ofiara? - spytał Rudisell. - Lawrence Lancaster, właściciel domu - odparł Earheart. - Był adwokatem. - Prawnik? Niewielka strata - mruknął Rudisell z pogardą. Kathryn puściła te obraźliwe słowa mimo uszu. - Panie inspektorze, jakie wyniki przyniosło dochodzenie? - Drogi ucieczki nie zostały zablokowane. Drzwi wejściowe były otwarte i niczym nie zasłonięte, więc doszedłem do wniosku, że ofiara nie próbowała uciekać przed ogniem - odparł Rudisell. Kathryn zaczęła powątpiewać w trafność opinii krążących na temat Rudisella, a przynajmniej tych, które dotyczyły jego kwalifikacji zawodowych. - Wiemy, że w chwili wybuchu pożaru ten człowiek już nie żył - powiedziała. - Fakt, że drogi ucieczki nie były zablokowane, niewiele wnosi. Czy ciało leżało na plecach, czy na brzuchu, inspektorze? Rudisell zaczerwienił się. - Na plecach. Dlaczego pani pyta? Kathryn wiedziała, że w większości przypadków śmiertelne ofiary pożarów leżą twarzą w dół. Inne położenie ciała mogło świadczyć o tym, że przyczyną zgonu było zabójstwo lub samobójstwo. - Czy fakt, że ciało leżało twarzą do góry, nie wzbudził pańskich podejrzeń? Rudisell najeżył się. - Truposze mają upodobanie do określonych pozycji? Co za różnica? Ciało było spalone na węgiel. - Różnica, panie inspektorze, polega na tym, że... Dave nie pozwolił jej dokończyć. - Kiedy oglądaliśmy ciało w kostnicy, zauważyliśmy, że ręce denata są podniesione do twarzy, o tak - tu Dave zademonstrował, jak to wyglądało. -Czy możliwe, że przed śmiercią starał się przed kimś obronić? Rudisell potrząsnął głową z wyrazem pewności siebie na twarzy; nareszcie zadano mu pytanie, na które znał wyczerpującą odpowiedź. - U ofiar pożarów to normalne. Dziwne, że koroner wam tego nie wytłumaczył. Jest to tak zwana "pozycja pięściarska". Powstaje w wyniku wywołanego działaniem wysokiej temperatury skurczu stawów i mięśni, który prowadzi do zaciśnięcia dłoni i zgięcia łokci. - Inspektorze - powiedziała Kathryn - co pan zrobił przed przewiezieniem ofiary do kostnicy? - Sfotografowaliśmy ciało i sporządziliśmy uproszczony szkic miejsca, w którym zostało odnalezione. Standardowy sposób postępowania. - Czy po usunięciu zwłok obejrzał pan miejsce, w którym leżały? Rudisell potrząsnął głową, zasępiony. Kathryn nie była pewna, czy nastrój popsuła mu świadomość własnego niedbalstwa, czy też fakt, że musi tłumaczyć się przed kobietą. Niewiele ją to obchodziło. Zwróciła się do Earhearta. - Walt, bądź tak miły i każ swoim ludziom obejrzeć miejsce, w którym odnaleziono zwłoki. Potem powiedz im, żeby prześwietlili gruzy i poszukali podejrzanie wyglądających przedmiotów. Może będziemy mieli szczęście i znajdziemy coś, co naprowadzi nas na trop sprawcy. - Robi się. - Earheart spojrzał na Rudisella. - Możemy już wejść do środka, inspektorze? - Oczywiście, tylko patrzcie pod nogi - odparł Rudisell, próbując ocalić choć resztki mocno nadszarpniętego autorytetu. - Moi ludzie pokażą wam, którędy chodzić i na co uważać. I niech wszyscy włożą kombinezony ochronne i kaski, w porządku? - O to niech się pan nie martwi. Za bardzo zależy mi na mojej głowie, żebym miał niepotrzebnie ryzykować - odparł półżartem Earheart, próbując rozładować napięcie. Dżentelmen, jak zawsze, pomyślała Kathryn. Wszyscy moglibyśmy brać u Walta lekcje taktu. Zgłosiwszy swoje przybycie policjantowi stojącemu na straży pod drzwiami domu, Kathryn, Dave i Earheart włożyli żółte kombinezony, naciągnęli na buty przezroczyste plastikowe worki i weszli do przedpokoju. Przesiąknięta wodą ściana cuchnęła dymem i sadzą. Drewniana posadzka zmieniła się w kruchy węgiel. W pomieszczeniu, które służyło za jadalnię, w ścianach czerniały wielkie dziury, jeszcze nie tak dawno wypełnione pięknymi łukowymi oknami wychodzącymi na ulicę, teraz przysłonięte szczątkami zasłon, poruszanych podmuchami wiejącego od morza wiatru. Podłoga zawalona była gruzem i zwęglonymi resztkami mebli i belek sufitowych z pierwszego piętra. Wykrzywione pod wpływem gorąca kręte schody leżały pod drzwiami niczym kości dinozaura. - Jezu - mruknął Dave. - Rudisell miał rację. Straszny tu bajzel. Uważajcie na tamte dziury. Kathryn skinęła głową. Starała się nie schodzić z bezpiecznych ścieżek, oznakowanych przez strażaków taśmą. W pomieszczeniu, które niegdyś było eleganckim salonem, znajdowały się szczątki fortepianu, a od ścian odstawały połamane półki. To, co zostało z książek, leżało w mokrych stosach na popękanej posadzce. Z przesiąkniętych wodą ścian, skąpanych w ciepłym blasku słońca, unosiły się kłęby pary. Przez szpary w przepierzeniu widać było inspektorów ze straży pożarnej pracujących w sąsiednim pokoju. - Chodźmy dalej - rzuciła Kathryn. - Chcę zobaczyć miejsce, w którym znaleziono zwłoki. Reflektory połączone poskręcanymi kablami zalewały pomieszczenie ostrym białym światłem. Kathryn stanęła obok zadziwiająco dobrze zachowanego stołu bilardowego i rozejrzała się wokół. Pod ścianą po przeciwnej stronie pokoju stał na wpół stopiony, rozerwany wybuchem wielkoekranowy telewizor; na nim spoczywała plastikowa bezkształtna masa, która najprawdopodobniej kiedyś była miniwieżą. Obok znajdowały się szczątki barku; butelki popękały pod wpływem gorąca i ich zawartość rozbryznęła się po całym pomieszczeniu. Odór spalonej tkaniny i drewna tu był najsilniejszy. Inspektor ze straży pożarnej pieczołowicie wyszukiwał i odnotowywał położenie włączników światła, urządzeń elektrycznych i rozdzielaczy, a jego towarzysz oglądał posadzkę i szpary w ścianach w poszukiwaniu śladów reakcji chemicznych, kawałków papieru, szmat, gąbek, ręczników czy czegokolwiek, co mogłoby stanowić wskazówkę co do przyczyn wybuchu pożaru. - Chodźcie tutaj - krzyknął Earheart. Stał przy powyginanym szkielecie tapczanu. Obok klęczał Charlie Yamamoto z ekipy śledczej. - Tu znaleziono zwłoki? - spytała Kathryn. - Tak - odparł Earheart. - Cześć, Charlie - powiedziała do policjanta. - Masz coś? Niezbyt rozmowny Yamamoto, skinął głową, nie przerywając pracy. - Jest mocno rozrzedzona wodą, ale założę się, że to krew. - Spaleni ludzie nie krwawią - zauważył Dave. - Doktor Nelson miał rację. Ten człowiek umarł przed wybuchem pożaru. - No to po co ktoś miałby podkładać ogień? - spytała Kathryn, mimo że znała odpowiedź na to pytanie. Rudisell, który wszedł za nimi do pokoju, zwęszył okazję do zabłyśnięcia swoją wiedzą. - W ten sposób zabójcy usiłują upozorować śmierć ofiary w pożarze. Czasami chcą przy okazji uniemożliwić lub choćby utrudnić identyfikację ciała, zatrzeć za sobą ślady czy ukryć obrażenia zadane denatowi. - Zawiesił głos. - Oczywiście, nie zdają sobie sprawy, że to prawie nigdy się nie udaje. Kathryn miała zapytać Rudisella, jakim motywem jego zdaniem kierował się podpalacz w tym przypadku, kiedy do jej uszu dobiegły jakieś hałasy. Wyjrzawszy przez dziurę w murze, zobaczyła szczupłą, atrakcyjną brunetkę, osuwającą się bezwładnie na chodnik tuż za żółtą taśmą otaczającą miejsce zbrodni. * * * Anna Lancaster siedziała na tylnym siedzeniu samochodu Walta Earhearta. Mimo rozczochranych długich włosów, rozmazanego łzami makijażu i malującego się na twarzy przerażenia, wciąż była niezwykle atrakcyjną kobietą. Kathryn przedstawiła siebie i swoich współpracowników, w skrócie opowiedziała Annie Lancaster, jak wygląda sytuacja, po czym poprosiła Earhearta, żeby ją przesłuchał. Detektyw starał się zrobić to jak najdelikatniej. - Musimy porozmawiać o śmierci męża - zaczął. - Czy mogłaby nam pani odpowiedzieć na kilka pytań? Anna Lancaster usiadła prosto, odetchnęła głęboko i skinęła głową. - Postaram się - odpowiedziała. - Nie wątpię - stwierdził Earheart. - Proszę dać mi znać, jeśli będzie pani chciała, żebyśmy zrobili chwilę przerwy. W czasie naszej rozmowy będę robił notatki. Proszę się tym nie przejmować; po prostu chcę mieć pewność, że nie zapomnę, o czym rozmawialiśmy. No dobrze. Proszę, by podała pani swoje imię i nazwisko. Co panią łączyło z Lawrenceem Lancasterem? -Nazywam się Anna Marie Lancaster. Lawrence Lancaster jest... był... moim mężem. - Zaszlochała cicho, ale wyglądało na to, że panuje nad emocjami. - Pani data urodzenia? - Mam trzydzieści dwa lata - odparła. - Urodziłam się trzydziestego r listopada tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku. , - Pani Lancaster, czy pani mąż był dzisiaj sam w domu? - O ile wiem, tak - odrzekła. - Rano nie czuł się najlepiej. Zamierzał zostać w domu i odpocząć, ale nie wiem, czy spodziewał się czyjejś wizyty. - Dobrze. Czy może mi pani powiedzieć, gdzie była w czasie pożaru? Wygląda na to, że wybuchł około dziesiątej rano. - Zamierzaliśmy z Lawrenceem świętować Dzień Niepodległości z naszymi znajomymi mieszkającymi po drugiej stronie wzgórz. Mieli po zmroku zorganizować grilla i pokaz ogni sztucznych dla dzieci... Ich dzieci. My nie mamy dzieci. Znów zaszlochała, ale po chwili zaczęła mówić dalej. - Lawrence po przebudzeniu czuł się nie najlepiej, więc powiedział, żebym pojechała do nich sama. Wyszłam z domu około ósmej. Znajomi, których odwiedziłam, mieszkają w Saratodze. - Czyli zjawiła się pani u nich około dziewiątej? - wtrąciła Kathryn, by zaznaczyć, że i ona uczestniczy w przesłuchaniu. Siedziała w fotelu obok kierowcy, odwrócona bokiem do Anny Lancaster. Anna spojrzała na Kathryn, jakby dopiero teraz ją zauważyła. - Nie, nie pojechałam bezpośrednio do nich. W domu towarowym Macys była poranna wyprzedaż, więc zajrzałam do centrum handlowego. Niestety, trochę się spóźniłam. Tłok już tam był okropny. - Kupiła pani coś? - spytała Kathryn. - Tak, kostium od Gianniego. - Czym pani zapłaciła? " - Słucham? M! - Płaciła pani gotówką czy kartą kredytową? - Aha. Zapłaciłam kartą Visa. Rzadko noszę przy sobie tyle gotówki, by wystarczyło na poważniejsze zakupy. Zdaje się, że zachowałam paragon, ale nie mam go przy sobie. - To nic - powiedziała Kathryn. - Będziemy go chcieli obejrzeć, jeśli uznamy, że to konieczne. Na razie proszę tego paragonu nie wyrzucać. Walt przejął pałeczkę. - Czy mogłaby pani podać mi nazwisko i adres znajomych, do których ? się pani wybierała -Oczywiście. John i Clare Moody. On jest udziałowcem w firmie adwokackiej Lawrencea. Znamy się od wielu lat. Nie jestem pewna ich dokładnego adresu. Wiem, jak tam trafić, ale nigdy nic nie wysyłałam pocztą. Jeśli można podam wam adres później. - To nie będzie konieczne, sami sprawdzimy. Mówiła pani, że zamierzała spędzić ze znajomymi cały dzień. Dlaczego wróciła pani tak wcześnie? - Miałam lekkie wyrzuty sumienia. Jesteśmy z Lawrenceem bardzo sobie bliscy. Pomyślałam, że może przydałoby mu się towarzystwo, więc wróciłam do domu. Ale... kiedy tu przyjechałam... wysiadłam... ja... ja... Z jej piersi wyrwał się szloch. Kathryn ogarnęło głębokie współczucie dla kobiety. Sama wciąż pamiętała, jak wielkim wstrząsem była dla niej wieść o śmierci byłego męża, ojca Emmy, zastrzelonego na sali sądowej. Bardzo to przeżyła, mimo że nie spotykali się już od ładnych kilku lat. Nie była w stanie sobie wyobrazić, jakie to uczucie stracić kogoś naprawdę bliskiego. - Pani Lancaster... Anno... mogę tak się do pani zwracać? - Uzyskawszy przyzwolenie, Kathryn mówiła dalej: - Wiemy, że przerywasz trudne chwile i jesteśmy wdzięczni za okazaną nam pomoc. Nie zabierzemy ci już wiele czasu, ale naprawdę musimy zadać jeszcze kilka pytań. Dasz radę? Anna Lancaster zamiast odpowiedzi skinęła głową. - Dziękuję - powiedziała Kathryn. - Chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o panu Lancasterze. Mówiłaś, że był adwokatem. Gdzie pracował? Miał prywatną praktykę? - Tak, był udziałowcem w firmie Lancaster & Young w Santa Clara. Może o nich słyszeliście. Dawniej Lawrence był wziętym specjalistą od systemów komputerowych. Z czasem jednak nabrał przekonania, że w przyszłości, dzięki gwałtownemu rozwojowi techniki, najbardziej dochodowe staną się sprawy sądowe dotyczące właśnie komputerów. Dlatego zaczął studiować prawo. Po ukończeniu studiów postanowił zostać adwokatem. Właśnie wtedy założył firmę Lancaster & Young. Specjalizuje się ona w prawie własności intelektualnej i ochrony środowiska, zajmuje się też sprawami o niedopełnienie obowiązków zawodowych, wiecie, skargami na księgowych, lekarzy, a nawet innych adwokatów. To duża firma. - Rozumiem. - Walt zgrabnie przejął prowadzenie przesłuchania. - A czy pani gdzieś pracuje? - Tak, jestem asystentką administracyjną w firmie Lawrencea. - Zdobyła się na lekki, wstydliwy uśmiech. - W języku potocznym nazwano by mnie po prostu sekretarką. Prawdę mówiąc, właśnie dzięki temu poznałam męża. Osobiście przyjął mnie do pracy pięć lat temu. - Wyglądało na to, że czuje się pewniej niż na początku przesłuchania. Odpowiadała na pytania z coraz większą łatwością. Walt Earheart ostrożnie przeszedł do kolejnej fazy przesłuchania. - Pani Lancaster, będę musiał zadać pani pytania dotyczące spraw, o których ciężko może być pani mówić. Przepraszam, ale jest to absolutnie konieczne. - Wiemy, że pan Lancaster był kilka lat starszy od pani. Czy miał jakieś poważne problemy zdrowotne? Mówiła pani, że dziś rano źle się czuł. - Po prostu lekko się przeziębił. Poza tym był całkowicie zdrowy. Czemu pan o to pyta? Earheart udał, że nie słyszy pytania. - A w jakim był stanie emocjonalnym? Czy miał jakieś problemy finansowe, zawodowe, a może osobiste, które mogły wpędzić go w depresję? Twarz Anny wyrażała zdumienie. - O ile mi wiadomo, nie. - Spojrzała błagalnie na Kathryn, być może w nadziei, że kobieta będzie w stanie zrozumieć jej rozterki lepiej niż mężczyzna. Kathryn współczuła jej, ale nie zamierzała pomóc. - Jesteś pewna, że twój mąż nie miał żadnych problemów zawodowych ani finansowych, Anno? Był adwokatem, może ktoś żywił do niego urazę, na przykład jakiś rozżalony klient? A może pokłócił się z innymi udziałowcami lub pracownikami firmy? - Nieeee, o niczym takim nie słyszałam, ale... - Zanim zdążyła dokończyć, Walt Earheart spytał, czyjej mąż poniósł ostatnio straty finansowe, czy zyski jego firmy nie zaczęły spadać, czy nie przegrał jakiejś większej sumy w kasynie. Anna Lancaster na wszystkie pytania odpowiedziała przecząco. - Dobrze więc, pani Lancaster, jeśli można, chciałbym, żebyśmy porozmawiali o waszym pożyciu małżeńskim. - Earheart na chwilę zawiesił głos. - Czy między panią a mężem wszystko dobrze się układało? Czy ostatnimi czasy kłóciliście się ze sobą? Anna Lancaster wyprostowała się i zmarszczyła brwi. - Panie Erhard... - Earheart, proszę pani. Walt Earheart. - Tak, Earheart. Otóż, panie Earheart, moje sprawy osobiste nie powinny pana nic obchodzić. Ale, skoro już pan o to zapytał, to odpowiem: nie, nie kłóciłam się z mężem. Lawrence był człowiekiem o niezwykle łagodnym usposobieniu. Rzadko się ze sobą w czymkolwiek nie zgadzamy... nie zgadzaliśmy, a tym bardziej nie mieliśmy powodu, by się kłócić. Nasza sytuacja finansowa jest bardzo dobra. W zeszłym roku przychody firmy wyniosły ponad czterdzieści pięć milionów dolarów brutto, choć nie sądzę, by powinno to obchodzić biuro szeryfa. Ani Lawrence, ani ja nie uprawiamy hazardu, nie nadużywamy alkoholu i uprzedzając kolejne obraźliwe pytanie, nie bierzemy żadnych narkotyków. A teraz, szczerze mówiąc, chciałabym dowiedzieć się, dlaczego zadajecie mi takie pytania. Zachowujecie się tak, jakby oprócz pożaru wydarzyło się coś jeszcze. Czy mój mąż nie zginął w płomieniach? - Pani Lancaster - powiedziała Kathryn - wszystko wskazuje na to, że w chwili wybuchu pożaru pani mąż już nie żył. W jego ciele znaleźliśmy pocisk z pistoletu. Anna Lancaster wyglądała, jakby miała zemdleć. Osunęła się na oparcie siedzenia, jej oczy zamgliły się, a twarz zbladła. - Nie, to niemożliwe. Myli się pani, pani Mackay Lawrence nie miał żadnych wrogów, a już na pewno nie popełnił samobójstwa. Może ciało, które znaleźliście, nie jest ciałem Lawrencea? Tak, założę się, że to tragiczna pomyłka. Kiedy odszukacie mojego męża, przekonacie się, że mam rację. - Przykro mi, Anno. Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że jest to ciało twojego męża. Został zastrzelony przed wybuchem pożaru. -Kathryn zamilkła na chwilę. - Wiem, że trudno ci teraz dojść z tym wszystkim do ładu. Gdybyśmy potrzebowali więcej informacji, skontaktujemy się z tobą i dokończymy naszą rozmowę. A teraz, jeśli chcesz, poprosimy jednego z policjantów, żeby zawiózł cię do domu twoich znajomych w Saratodze. Anna Lancaster zachowała stoicki spokój. - Dam sobie radę. Pojadę swoim samochodem. Walt Earhart umówił się z nią na rozmowę następnego dnia w prokuraturze. Kiedy Lancaster odjechała, zwrócił się do Kathryn. - Silna kobieta. Gdybym ja znalazł się w takiej sytuacji, chyba nie trzymałbym się tak dzielnie jak ona. * * * Budynek, w którym mieściła się siedziba władz okręgu, nie należał do najpiękniejszych. Ten szary betonowy gmach, wzniesiony w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym, kiedy zimno wojenna obsesja trwała w najlepsze, wyglądał tak, jakby przede wszystkim miał pełnić funkcję bunkra przeciwatomowego; zresztą, pewnie tak właśnie było. I najprawdopodobniej rzeczywiście przetrwałby atak jądrowy bez najmniejszego uszczerbku. W czteropiętrowym, przysadzistym budynku na planie kwadratu mieściły się biura szeryfa okręgu Santa Rita i prokuratora okręgowego, wydział ochrony środowiska, wydział planowania, kancelaria okręgowa i gabinety innych, mniej znaczących oficjeli. Szerokie korytarze o kamiennych posadzkach, białe lampy fluorescencyjne, zmieniające się co pewien czas wystawy dzieł utalentowanych miejscowych artystów, na które mało kto zwracał uwagę - wszystko to sprawiało, że budynek ten traktowany był jak miejsce pracy i nic ponadto, funkcjonalne, zimne, niegościnne i nielubiane. Tuż przed dziesiątą rano Kathryn jak zwykle dla utrzymania kondycji wbiegła schodami na piętro, po czym skręciła w lewo w stronę biura prokuratora okręgowego. Na jej widok recepcjonistka siedząca za kuloodporną szybą otworzyła elektronicznie sterowane drzwi. - Cześć, Kate. Co, zaczynasz pracować jak w banku, osiem godzin i do domu? Kathryn nachmurzyła się. - Akurat! Emma znów za późno zwlokła się z łóżka. Kiedy odwiozłam ją do szkoły, zostało mi za mało czasu, żeby zajrzeć do biura przed rozprawą, poszłam więc do sądu bez akt. Sędzia zmieszał mnie z błotem, bo nie potrafiłam odpowiedzieć na jego pytania. Ach, te dzieciaki! Recepcjonistka, samotna matka wychowująca czwórkę dzieci, uśmiechnęła się współczująco. - Coś o tym wiem - powiedziała. - Tobie to dobrze, masz tylko jedno. Dave czekał na Kathryn pod drzwiami jej gabinetu. - Pomyślałem, że to ci się przyda - powiedział, podając jej kubek kawy. Następnie rozejrzał się ukradkiem i szybko pocałował ją w policzek, a potem usiadł na obitym skórą krześle stojącym przed biurkiem. Doskonale wiedział, że Kathryn nie lubi afiszować się z uczuciami. Gabinet wiele o niej mówił. Już dawno pozbyła się metalowych mebli będących standardowym wyposażeniem większości biur rządowych. Za własne pieniądze kupiła gustowne biurko, obite skórą krzesła, dwa stoliki i całkiem przyzwoite obrazy. Nawet komputer i drukarka należały do niej. Do stalowych ścianek poprzyczepiane były magnesami wycinki z gazet dotyczące triumfów Kathryn na sali sądowej. Niektórzy uważali tę wystawę za przejaw niesłychanego egoizmu, ale byli w głębokim błędzie. Wycinki z gazet miały przekonywać wszystkich, którzy wchodzili do gabinetu Kathryn, że to właśnie ona reprezentuje niedostrzegane i często zapomniane ofiary przestępstw oraz ich rodziny; że to ona broni praw szarego człowieka. Uważała siebie za "obrońcę publicznego", mimo że określenia tego najczęściej używano w odniesieniu do adwokatów przydzielanych przez sąd oskarżonym, których nie było stać na wynajęcie własnego prawnika. - Chyba czytasz mi w myślach - powiedziała z wdzięcznością. - To znaczy, chodzi mi o kawę. Wiesz, co myślę o całowaniu się w pracy. - Ton, jakim mówiła, był łagodniejszy od słów. Dave wyszczerzył zęby w uśmiechu niczym złośliwy, rozpieszczony chłopiec. - Doszedłem do wniosku, że muszę cię całować przy każdej okazji, bo nie wiadomo, kiedy zdarzy się następna. Wczoraj miałem nadzieję, że po paradzie dostanę takiego prawdziwego całusa, a może nawet coś więcej, ale nic z tego nie wyszło. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mi się to udało, taka jesteś zajęta. Kathryn zrobiło się głupio, choć wiedziała, że Dave ma rację. Ona sama też nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spędzili namiętny wieczór we dwoje. - Może porozmawiamy o tym później, co? Tylko seks ci w głowie? -spytała, usiłując obrócić całą sytuację w żart. - Właśnie dzwonił Rudisell - zaczął Dave z ociąganiem. - Wiadomo już, co było przyczyną pożaru. Ktoś postawił zapaloną świeczkę na kuchence i odkręcił kurki. Po pewnym czasie nagromadziło się w kuchni tyle gazu, że doszło do zapłonu i... bum! - A niech mnie. Jak na to wpadli? - Znaleźli ślady wosku w kuchni, gdzie ich zdaniem wybuchł pożar Przypominam, że ciało znajdowało się w sąsiednim pomieszczeniu. Knot świecy pozostawia charakterystyczny osad, który trudno wypatrzyć, jeśli nie wie się, czego szukać. - Jak długo gaz musi się zbierać w zamkniętym pomieszczeniu, żeby doszło do tak silnej eksplozji? - Podobno trudno to wyliczyć - odparł Dave. - Rudisell twierdzi, że w grę wchodzi zbyt wiele zmiennych: moc gazu, ciśnienie w rurach, pojemność pomieszczenia, liczba otwartych drzwi lub okien, a nawet objętość powietrza uciekającego przez szpary. Za dużo tego wszystkiego, żeby uzyskać dokładne obliczenia. - Niedobrze. Jakieś dodatkowe parametry? - Spytałem go o to. Powiedział, że nie jest pewien na sto procent, ale jego zdaniem wybuch mógł nastąpić nawet półtorej godziny po odkręceniu kurków, choć najprawdopodobniej stało się to o wiele później. - No, no. - Kathryn gwizdnęła przeciągle. - Straż pożarna została wezwana przed dziesiątą. A Lancaster twierdzi, że wyszła około ósmej. - To znaczy, że albo ktoś włamał się do domu po tym, jak wyjechała, wpakował jej mężowi kulkę w łeb, włączył gaz i zapalił świeczkę, albo... - Albo - Kathryn weszła mu w słowo - zrobiła to Anna Lancaster i wyszła z domu nieco później, niż twierdzi. Nie musiała nic więcej dodawać; rozumieli się bez słów. - Uhm - mruknął Dave. - Wczoraj wieczorem dzwoniłem do Moodych. Rozmawiałem z panem domu; niestety, jego żona i pani Lancaster akurat wyszły z domu. Kathryn uniosła brew. - Trochę to dziwne. - Wybrały się razem na zakupy. Pani Lancaster chciała kupić sobie przybory toaletowe, bo zdaje się, że przez jakiś czas mieszkać będzie u Moodych. W każdym razie, pan domu nie wie, o której wczoraj przyjechała. Twierdzi, że rano wybrał się do pracy po jakieś akta. Kiedy wrócił, zastał już w domu Lancaster. Poprosiłem, żeby przefaksował mi listę pracowników firmy. Mam ją na biurku. Kathryn zmarszczyła brwi i napiła się kawy z tekturowego kubka. - To już coś, ale, do cholery, musimy się dowiedzieć, o której dokładnie Anna Lancaster zjawiła się u Moodych. - Zgadza się - przytaknął Dave - dlatego po godzinie zadzwoniłem do Moodych jeszcze raz i udało mi się złapać Clare Moody. Akurat wróciły z Anną z zakupów. - No i? - Stwierdziła, że Anna przyjechała do nich o wpół do dwunastej. Kathryn zamyśliła się. -Z domu Lancasterów jedzie się tam góra czterdzieści pięć minut. Jeśli dorzucimy drugie tyle na pobyt w Macys, w sumie otrzymamy niecałe dwie godziny. O wiele mniej, jeśli Anna Lancaster szybko uwinęła się z kupnem kostiumu. Mogła wyjechać o dziewiątej trzydzieści, a nawet dziesiątej, i dotrzeć do Moodych na wpół do dwunastej. -Kate, wiesz równie dobrze jak ja, że nie istnieje na tym świecie kobieta, która byłaby w stanie w ciągu czterdziestu pięciu minut obejrzeć kostiumy, wyszukać kilka, które się jej podobają, przymierzyć wszystkie, przejrzeć się w lustrze, przymierzyć je raz jeszcze, wybrać jeden, zapłacić i wyjść ze sklepu. To po prostu niemożliwe. - Seksistowska świnia - rzuciła Kathryn z pobłażliwym uśmiechem. -Mnie wystarczyłoby pół godziny. -Tak, a potem jak zwykle zwróciłabyś kostium do sklepu. Kathryn uśmiechnęła się szeroko. - Znasz mnie na wylot. Poważnie mówiąc - to, ile czasu Lancaster spędziła w sklepie, zależy od tego, w jakim celu właściwie tam poszła. - To prawda. Gdyby się pośpieszyła, mogła się uwinąć ze wszystkim w niecałe dwie godziny. Trzeba jeszcze dodać dziesięć, może piętnaście minut na zatankowanie paliwa i... - Dave, ona nic nie mówiła o tankowaniu. - Wiem. Clare Moody twierdzi, że Lancaster zadzwoniła do niej ze sklepu Macys około wpół do dziesiątej, żeby uprzedzić, że trochę się spóźni. Miała po drodze zatrzymać się na stacji benzynowej. Była wkurzona, że musi jechać bmw męża, a nie swoim mercedesem. - To właśnie jej wóz stał w garażu - ciągnął Granz. - Powiedziała, że Lawrence zawsze zapominał zatankować, a potem zostawiał jej samochód z pustym bakiem. - Nie jestem pewna, czy to trzyma się kupy - myślała głośno Kathryn. -Czy udało się określić, o której Lancaster wyszła z domu? Dave zajrzał do notesu. - Sąsiadka, która wezwała straż, nazywa się... Elizabeth James. Mieszka naprzeciwko Lancasterów. Rozmawiałem z nią. Wydaje jej się, że Anna wyszła około dziewiątej trzydzieści. Niestety, ani James ma skłonność do nadużywania alkoholu. Kiedy dzwoniłem do niej dziś rano, już była pod gazem. Spytałem, czy jest pewna tej godziny. - No i? - Cóż, powiedziała, że wczoraj rano wypiła parę drinków, żeby uczcić Dzień Niepodległości. Kawa z whisky. Kiedy pociągnąłem ją za język, przyznała, że mogła widzieć, jak Anna Lancaster wychodzi z domu o dowolnej porze między ósmą a dziesiątą. Ale widziała ją na pewno. To wiem. - Czemu? Jeśli jest alkoholiczką, mogło jej się przypomnieć coś, co zobaczyła przed miesiącem. - Pomyślałem o tym, więc spytałem ją wprost, skąd ta pewność, że widziała, wczoraj swoją sąsiadkę. Pamiętasz tę jasnoczerwoną bluzkę, którą Lancaster miała na sobie? James dokładnie ją opisała. I jest jeszcze jedno. - David! Nie drażnij się ze mną. Co? - Zauważyła, że Lancaster siedziała za kierownicą bmw. To biały wóz, trudno go pomylić z czarnym mercedesem. Czarny mercedes i biała beemka. Pewnie ich garaż wyglądał jak plansza do gry w warcaby. - Zawiesił głos, jakby w oczekiwaniu na wielki finał. Zauważywszy na twarzy Kathryn wyraz zniecierpliwienia, zaczął mówić dalej. - Jest jeszcze coś. Dziś rano zadzwoniłem do sklepu Macys. Byłem ciekaw, jak wczoraj rano szła sprzedaż fajerwerków. Pogadałem sobie z ekspedientką, która musiała przyjść do pracy, choć wolałaby popływać łódką po zatoce. Spytałem ją przy okazji, ile wczoraj sprzedali kostiumów od Gianniego. Choć Kathryn wkładała wiele wysiłku w to, by zachować kamienną minę, miała nerwy napięte jak postronki. Powtarzało się to zawsze, kiedy była przekonana, że lada chwila pozna jakąś ważną informację dotyczącą prowadzonej właśnie sprawy. Zazwyczaj próbowała, najczęściej bezskutecznie, ukryć to przed Daveem. Poczuła, że wilgotnieją jej dłonie i wytarła je niedbałym ruchem w chusteczkę. - Cholera jasna, Dave, nie trzymaj mnie w niepewności. Co powiedziała ekspedientka? - Powiedziała, że mnóstwo jest na tym świecie dziwaków. W czasie wyprzedaży przez całe dwie godziny nie zszedł ani jeden kostium, tym bardziej od Gianniego. Jednak nieco później w sklepie pojawiła się atrakcyjna brunetka, już drugi raz tego dnia, i kupiła kostium od Gianniego, choć w czasie porannej wyprzedaży mogłaby dostać go za dwa razy niższą cenę. Podobno było jej w nim zupełnie nie do twarzy. - Spojrzał na Kathryn, autentycznie zdziwiony. - Co to właściwie znaczy? - Ach, ci mężczyźni! To znaczy, że kupiła kostium, w którym źle wyglądała. Kobieta w typie Anny Lancaster zrobiłaby coś takiego tylko w wyjątkowych okolicznościach. - Czyli? - Czyli chciała jak najszybciej kupić ten kostium i stamtąd uciec. O której to było godzinie? Dave z namaszczeniem zajrzał do notesu. - Mniej więcej czterdzieści pięć minut przed tym, jak Anna Lancaster zemdlała z rozpaczy na widok ruin swojego domu. Założę się, że miała ten cholerny kostium w bagażniku beemki. Aha, sprawdziłem jeszcze jedno... na paragonie podana jest data, ale nie godzina. - Z każdą chwilą wygląda to coraz ciekawiej - powiedziała Kathryn. -Czy Anna Lancaster ma pistolet? Dave potrząsnął głową. - Nie. Była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie sprawdziłem dziś rano. To zła wiadomość. Ale mam też taką, która, znając twój wypaczony sposób postrzegania świata, zapewne wyda ci się dobra. Otóż Lawrence Lancaster figurował w rejestrze właścicieli broni palnej. Miał walthera P.P.K.I.S. Kathryn uśmiechnęła się, wbrew sobie samej. - Z walthera P.P.K.I.S można strzelać pociskami dalekiego zasięgu kalibru dwadzieścia dwa. Doktor Nelson powiedział, że pocisk w mózgu Lancastera to dwudziestka dwójka. - Rozmawiałem z nim. Mówi, że mógł on zostać wystrzelony z co naj - -mniej kilku typów broni. - Z waltherem P.P.K.I.S włącznie? - Tak, między innymi. Ale żeby mieć pewność, musimy znaleźć broń, z której padł strzał. A pistoletu nie było ani w domu, ani w żadnym z samochodów należących do Lancasterów. - No to gdzie jest? Dave wzruszył ramionami, jak zwykle, kiedy zadawano mu pytanie, na które nie znał odpowiedzi. Nie wiedzieć czemu, Kathryn wydało się to bardzo pociągające. Wstała i skierowała kroki do drzwi gabinetu, zamknęła je, po czym podeszła do Davea i pocałowała go w czubek głowy. Zanim zdążył zareagować, ponownie otworzyła drzwi i usiadła za biurkiem. - Czemu to zrobiłaś? - spytał, zdumiony. - Żeby dać ci do zrozumienia, że jeśli będziesz cierpliwy, to w końcu może dostaniesz ode mnie nagrodę. I aby dodać ci zapału. Dave uśmiechnął się szeroko. - Jeden buziak nie wystarczy, żebym uwierzył, że kiedyś jeszcze uda mi się do ciebie zbliżyć. No, ale na bezrybiu i rak ryba. Do czego mam mieć zapał? - Musimy znaleźć ten pistolet, Dave. - Wiem, ale gdzie mamy go szukać? Na dnie oceanu, w jakiejś przepaści, w śmietniku za Macys? W tej chwili pistolet może być dosłownie wszędzie. -Dokładniej, w dowolnym miejscu między Mission Heights a Saratogą. - Czekaj no - powiedział Dave - cholera jasna, to dlatego o tym nie wspomniała. - Nie wspomniała o czym? - O tankowaniu paliwa. Ona wcale nie zatrzymała się na stacji benzynowej. Do Saratogi mogła pojechać autostradą numer 9. To nieco wydłuża trasę, ale po drodze, niedaleko Las Casitas, jest nieduże jezioro, a raczej ;! staw pełen okoni. Tam Lancaster mogła pozbyć się pistoletu. Jeśli tak właśnie zrobiła, jej podróż musiała trwać dłużej niż zwykle. Pół godziny, nie więcej, o tej porze nie ma dużego ruchu, ale Moody na pewno zwróciliby na to uwagę. - Dlatego powiedziała im, że jeszcze nie skończyła zakupów w Macys i musi się w dodatku zatrzymać na stacji benzynowej. Dawałoby jej to dość czasu, żeby pozbyć się pistoletu i pojechać dłuższą trasą do Saratogi. - Na razie to tylko hipoteza, ale wszystko zgrabnie wyjaśnia. - odparła , Kathryn. - Pasuje lepiej od rękawicy O. J. Simpsona. Ale dlaczego sądzisz, że to właśnie tam Lancaster miałaby wyrzucić pistolet? - Nie wiem. Strzelam. - Uśmiechnął się szeroko. - Zadzwonię do Walta z mojego gabinetu. Po krótkim namyśle Kathryn doszła do wniosku, że na razie przeczucie będzie im musiało wystarczyć. -Powiedz mu, że potrzebnych nam będzie kilku nurków, bosaki, wykrywacze metalu... - Dave spojrzał na nią i pogroził jej palcem. Kathryn uświadomiła sobie, że znów niepotrzebnie poucza innych, co mają robić. Podniosła ręce w geście kapitulacji. - Przepraszam. Po prostu powiedz mu o swoich podejrzeniach; on będzie wiedział, co i jak. Po kwadransie Dave wrócił do gabinetu Kathryn. Jej kawa była już zimna. - Co, nie przyniosłeś kawy? - spytała. - Szkoda czasu. Biuro szeryfa zbiera ekipę śledczą - powiedział. - Walt zgodził się, żebyś pojechała z nim, jeśli chcesz. Powiedziałem mu, że nie pozwalasz się podwozić mężczyznom, bo chcesz być niezależna. Masz się z nim spotkać na miejscu za pół godziny. Kathryn wzięła łyk zimnej kawy i skrzywiła się, jakby miała za chwilę zwymiotować. - Boże, niebo w gębie. Ruszajmy, Granz. - Nie - odparł. - Earheart twierdzi, że jedno z nas wystarczy. Aż nadto. Ty pojedź; ja zostanę tutaj i przestudiuję listę pracowników Lancaster & Young. Poza tym muszę przygotować wykaz akt, które przydałoby się przejrzeć. Może coś wyszperam. Daj znać, jak ci poszło nad jeziorem. Kathryn wyjęła torebkę spod biurka i ruszyła do drzwi. - No to na razie - powiedziała i wyszła. * * * Dave Granz siedział w małej, poprzedzielanej przepierzeniami wnęce służącej za gabinet. Był lekko sfrustrowany faktem, że zamiast szukać dowodów nad jeziorem Las Casitas musi tkwić za biurkiem; z drugiej jednak strony odczuwał dziwną ulgę, że nie ma przy nim Kathryn. Choć starał się obrócić to w żart, z każdym dniem ogarniało go coraz silniejsze wrażenie, że oddalają się od siebie; ona była zawsze nieobecna, zawsze zabiegana i zupełnie nie okazywała zainteresowania ich związkiem. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio spędzili wspólnie noc; zaczynał się zastanawiać, czy obchodzi ją na tyle, by poza pracą poświęciła mu choć trochę czasu, nawet gdyby musiała z czegoś zrezygnować. Odpędził od siebie te ponure myśli i przygotował miejsce do pracy na biurku, odgarniając teczki z aktami, raporty policyjne, korespondencję biurową, puste papierowe kubki i inne drobiazgi; w ten sposób na środku utworzył się krater, do którego Dave wrzucił plik kartek z faksu. Całe szczęście, że w tych nowych maszynach używało się zwykłego papieru; w przeciwnym razie miałby do czynienia z czymś przypominającym kłębowisko węży. Wydruki, które Dave miał przed sobą, zostały ściągnięte z bazy danych zawierającej informacje o personelu Lancaster & Young. Na liście znalazły się nazwiska wszystkich udziałowców, wspólników, inspektorów, stażystów i innych pracowników zatrudnionych w firmie na przestrzeni ostatnich pięciu lat. Dave zgodził się porozmawiać z nie więcej niż dwudziestoma osobami, w ustalonych przez kierownictwo terminach, tak by zakłócić pracę firmy w jak najmniejszym stopniu. Najbardziej interesowały go dwa rodzaje ludzi. Pierwsi na liście byli wysocy rangą udziałowcy, którzy pracowali w firmie wystarczająco długo, by dobrze poznać Lawrencea Lancastera. Dave miał nadzieję, że dowie się od nich, czy Lancaster wspominał o jakichś finansowych albo małżeńskich kłopotach, które mogły doprowadzić do tragicznego w skutkach konfliktu. Szukał też nazwisk sekretarek i osobistych asystentek tychże udziałowców, domyślając się, że tworzą one małą, ale zżytą grupę i namiętnie plotkują o życiu osobistym przełożonych oraz swoim własnym. Był pewien, że fakt, iż Anna Lancaster została żoną szefa, nie zmienił ich zwyczajów. Kiedy doszedł do litery "S", miał zanotowane dziesięć nazwisk; pięciu udziałowców i pięć asystentek. Nagle, ku swojemu zdumieniu, zobaczył w jednej z rubryk zapis: SOTO, JULIA, Jęz Hiszp (Międz), 570222, Dave wrócił wspomnieniami do krótkotrwałego, ale namiętnego romansu, jaki miał przed kilkoma laty z kobietą o nazwisku Julia Soto. Pochodziła z Cuernavaca w Meksyku i była tłumaczką przysięgłą z hiszpańskiego. Dave poznał ją podczas jakiegoś procesu. Chciał wtedy odreagować niedawny rozwód i to sprawiło, że zaangażował się w ten związek bardziej, niż zamierzał. Romans zakończył się nagle, kiedy Julia wyjechała do swojego rodzinnego domu w Cuernavaca. Jako najstarsza córka musiała zaopiekować się śmiertelnie chorą matką. Przez następnych kilka miesięcy Dave i Julia często rozmawiali przez telefon i prowadzili ożywioną korespondencję. Dave uśmiechnął się smutno na wspomnienie gigantycznych rachunków telefonicznych, jakie płacił w tym czasie. Jednak Julia nagle zerwała z nim kontakt. Dave próbował ją odnaleźć, ale jej ojciec nie pozwolił mu na to. Z upływem czasu, jak to zwykle bywa z przelotnymi gorącymi romansami, wspomnienia upojnych chwil zaczęły zacierać się w pamięci Davea i wkrótce miejsce Julii zajęły inne kobiety. A potem poznał Kathryn Mackay i od tamtej pory liczyła się już tylko ona. Teraz, z lekką obawą, Dave wykręcił numer firmy Lancaster & Young. Recepcjonistka połączyła go z Julią Soto. - Mówi Julia Soto, w czym mogę pomóc? Dave od razu poznał ten zmysłowy głos i charakterystyczny meksykański akcent. - Dzień dobry, pani Soto. Nazywam się David Granz, dzwonię z biura prokuratora okręgowego? - Zabrzmiało to raczej jak pytanie, niż stwierdzenie faktu. Cisza. Po chwili: - David?... David? - Tak, Julio, to ty? Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy zobaczyłem twoje nazwisko. Ja... - Spodziewałam się, że do mnie zadzwonisz. Chodzi o sprawę śmierci pana Lancastera, zgadza się? - Tak, ale... Nie wiedziałem, że wróciłaś do Stanów. Tak dawno ze sobą nie rozmawialiśmy. Według twoich akt personalnych jesteś tu od dwóch lat, ale...? - Chciałam do ciebie zadzwonić, David. Wiele razy o tym myślałam, ale nie mogłam się na to zdobyć. Przepraszam. Wróciłam do Kalifornii latem dziewięćdziesiątego czwartego roku. Nie mogłam podjąć pracy w sądzie, bo ty tam pracowałeś, więc zgłosiłam się do tej firmy. Przyjęli mnie w październiku. - Czym się zajmujesz? - Tłumaczę z hiszpańskiego. Wiesz, ostatnio zgłasza się do nas coraz więcej klientów z Meksyku; głównie są to firmy produkujące części do komputerów i składające procesory. Większość z nich ma swoje siedziby w Monterrey. To przemysłowe miasto, około ośmiuset kilometrów na południe od Houston. W naszym zespole pracują cztery osoby; regularnie krążymy między Meksykiem a Doliną Krzemową i pomagamy w tłumaczeniu instrukcji obsługi, kontraktów i oficjalnych dokumentów. To ciekawsza praca niż w sądzie, no i zarobki są wyższe. - Zaśmiała się nerwowo. - Rozumiem. Przepraszam, jeśli mówię trochę chaotycznie, ale jeszcze nie otrząsnąłem się z szoku. Cieszę się, że znów mogę słyszeć twój głos. Zadzwoniłem do ciebie, żeby porozmawiać o śmierci pana Lancastera, ale zdaje się, że nieco zboczyłem z tematu. - To nic, David, ja też jestem trochę poruszona. W tej chwili mam sporo pracy; muszę przetłumaczyć coś dla jednego z udziałowców. Może porozmawiamy później, kiedy będę miała więcej czasu i obydwoje trochę ochłoniemy? - Oczywiście, to dobry pomysł. Kiedy...? - Mieszkam w tym samym okręgu co ty. Kupiłam apartament w północnej części Santa Rita. Podam ci adres. Wpadnij dziś wieczorem, porozmawiamy. Do domu powinnam wrócić około szóstej. Może przyjdziesz o wpół do siódmej? Pasuje ci? Podyktowała swój adres, a Dave zanotował go na odwrocie zapisanego różowego świstka papieru. - Dobrze, dzięki. To na razie. No i co o tym sądzisz, Walt? Strata czasu? - spytała Kathryn Mackay. - Stała u boku Earhearta przy wąskim, długim na sześć metrów molo, wcinającym się w jezioro Las Casitas obok betonowego nabrzeża. - Może. Trudno powiedzieć. To sztuczny zbiornik. Pamiętam, jak postawili tu tamę. Oczywiście, było uroczyste otwarcie, z udziałem polityków z całego okręgu. Dno zasypane jest szczątkami drzew, krzewów i masą innych śmieci. Nie dziwię się, że nurkowie niczego nie znaleźli. W tych warunkach bosaki na niewiele się zdają Kathryn uśmiechnęła się i wskazała ręką usypany na molo mały stos mokrych śmieci. - Jak to, niczego nie znaleźli? - Ach tak, wybacz, zapomniałem. Zardzewiały pojemnik na drugie śniadanie i majtki z dziurą w kroku to rzeczywiście znaczące dowody. - Już poważniejszym tonem dodał: - Chociaż dobrze, że o tej porze roku woda jest czysta i płytka. To ułatwia nurkom pracę. W obawie, że poszukiwania przeciągną się do późnego wieczora, około szóstej sierżant McAfee, dowódca wachty, wybrał się do pobliskiego sklepu. Można tam było nie tylko kupić artykuły spożywcze, ale także wypożyczyć kasety wideo, powróżyć sobie, a nawet naprawić drobne usterki w samochodzie. McAfee wziął tylko kanapki i coś do picia dla całej ekipy poszukiwawczej. Prawdę mówiąc, dorzucił też kilka piw, ale na paragonie zamiast nich figurowała paczka ciastek. Sierżant doskonale wiedział, jakie wydatki służbowe zwróci wydział księgowości, a jakich nie. Po krótkiej przerwie na kanapki i rzekome ciastka, członkowie ekipy pozostający na brzegu porozstawiali wokół małego jeziora przenośne generatory gazu i reflektory. Do ósmej trzydzieści płetwonurkom udało się przeszukać połowę dna. W lipcu słońce zachodziło dopiero po dwudziestej pierwszej, ale w miarę upływu czasu członkowie ekipy oswajali się z myślą, że przyjdzie im spędzić tu całą noc. Za taśmą ogradzającą jezioro zebrała się grupka mieszkańców pobliskich wsi, którzy sącząc piwo obserwowali, co się dzieje. Osiem minut po dziewiątej kilka metrów od krawędzi molo z jeziora wyłoniła się głowa. Kobieta - nurek ściągnęła maskę wypluła ustnik przewodu tlenowego i zaczęła krzyczeć, usiłując zwrócić na siebie uwagę. W uniesionej wysoko prawej dłoni trzymała metalowy przedmiot, błyszczący w świetle reflektorów. Z miejsca, w którym stała Kathryn, można było rozpoznać kształt pistoletu. Zanim kobieta zdołała wyjść na brzeg, Walt Earheart wbiegł do wody po kolana, by odebrać znalezisko. Idąc ku Kathryn, wyjął magazynek, sprawdził, czy nie ma w nim nabojów i zajrzał do komory. - Pusty - oznajmił. - Walther P.P.K.I.S. Spojrzał na Kathryn. - Może łaskawie podasz mi numer pistoletu Lancastera? Wyjęła notes z torebki. - S jak Sam, 0-0-2-0-7-4. - Strzał w dziesiątkę - krzyknął Earheart. - Walt, zdążymy jeszcze dzisiaj zrobić ekspertyzę tej broni? - spytała spokojnie Kathryn, choć w głębi duszy była mocno podekscytowana. Przybrała "pokerową minę", jak określali to jej koledzy z biura. - Im szybciej przeprowadzimy analizę dowodów i zdybiemy sprawcę, tym łatwiej będzie wygrać proces. W całym okręgu Santa Rita tylko w laboratorium Departamentu Sprawiedliwości można było znaleźć odpowiedni sprzęt oraz specjalistów, którzy mogli dopasować pocisk do broni, z której go wystrzelono, oraz przygotować przekonujące ekspertyzy dla sądu. - Zajmę się tym - obiecał Earheart. - Każę komuś z wydziału komunikacji skontaktować się z dyżurnym kryminologiem z Departamentu Sprawiedliwości i poprosić go, żeby za godzinę czekał na nas w laboratorium. Kiedy Kathryn wsiadła do samochodu, uświadomiła sobie, że zapadł już zmrok. Opiekunka Emmy, Ruth, powinna już była położyć ją do łóżka. Kathryn westchnęła ciężko. Kolejny wieczór, w czasie którego nie miała nawet okazji spytać córki, jak jej minął dzień. Wzięła do ręki telefon komórkowy i wystukała numer Ruth. Powiadomiła opiekunkę, że wróci do domu za dwie - trzy godziny. Po chwili usłyszała w słuchawce głos Emmy. - Cześć, mamo. Ruth powiedziała, że nie możesz na razie po mnie przyjechać, więc będę musiała u niej spać. Jestem już w piżamie. - Zupełnie, jakby stało się to dla niej rutyną. - Przykro mi, Em. Wynagrodzę ci to, obiecuję - powiedziała Kathryn, nie zważając na chłodną nutę brzmiącą w głosie córki. Nie mogła mieć do niej pretensji. - To naprawdę ważna sprawa, sama wiesz, w przeciwnym razie nie musiałabym pracować tak długo. Dziecięcy głos Emmy zaczął się łamać. Pociągnęła nosem. - Mamusiu, obiecałaś, że zrobimy razem coś wyjątkowego, bo musiałaś pracować w czasie parady. Obiecałaś! - Wiem, kochanie, i mówiłam poważnie. Mam pomysł. Jutro po południu wymknę się z pracy trochę wcześniej niż zwykle i przyjadę po ciebie do szkoły Wrócimy razem do domu, założymy nasze nowe kaski i stroje do jazdy na rowerze, i zrobimy sobie wyścig do plaży. Jeśli wygrasz, stawiam kolację. - Wiedziała, że jeśli tą propozycją nie udobrucha córki, to sytuacja jest naprawdę poważna; obie uwielbiały wspólne przejażdżki rowerowe. Emma dopiero co nauczyła się jeździć na nowym rowerze, który kupiła jej Kathryn, kiedy stary zrobił się za mały. Przez minutę w słuchawce panowała cisza; Kathryn domyślała się, że córka rozważa jej ofertę. - No dobrze, mamo, umowa stoi. Czy mogłybyśmy pójść do Kentucky Fried Chicken? Kathryn uśmiechnęła się, rozbawiona chytrością swojej córki; nieco mniej ucieszył ją wybór restauracji. - Oczywiście, kochanie, decyzja należy do ciebie. Ale... - dodała przezornie -... najpierw musisz wygrać wyścig. - O to już się nie martw, mamo. Pamiętaj, mój nowy rower ma osiemnaście przerzutek, a twój tylko szesnaście. - Po chwili powiedziała: - I nie przejmuj się. Wiem, że musisz pracować. Kocham cię. Dobranoc. Kiedy Emma odłożyła słuchawkę, Kathryn wyłączyła telefon i rzuciła go na fotel pasażera. Coś ściskało ją za gardło i bała się, że za chwilę wybuchnie płaczem. Wstrzymując łzy, wjechała na autostradę numer dziewięć i skierowała się w stronę okręgu South County. * * * Kathryn wjechała na pusty parking pod laboratorium Departamentu Sprawiedliwości i zatrzymała wóz przy blazerze Earhearta, stojącym na miejscu oznakowanym napisem "Zarezerwowane - Dyrektor - Pojazdy parkujące bez zezwolenia będą odwiezione na parking policyjny na koszt właściciela". Po głównym detektywie z biura szeryfa nie można było oczekiwać bardziej wyrazistej deklaracji własnych poglądów. - Kathryn, co za spotkanie - powiedział Earheart. - Po prostu lubię patrzeć na ekspertów przy pracy. - Tak, już ja to wiem - przekomażał się. - Jakież może być ciekawsze zajęcie w piękny letni wieczór? Laboratorium Departamentu Sprawiedliwości mieściło się w wynajętym budynku na końcu Researrh Drive, przy siedzibie Federal Express. Tabliczka, dyskretnie umieszczona nad wejściem do długiego, niskiego gmachu, informowała tylko, że ma on numer 46A. W swoim gronie policjanci często nazywali laboratorium Departamentu Sprawiedliwości po prostu "budynkiem 46A". Od tyłu osłaniało go strome wzgórze, z którego roztaczał się wspaniały widok na zatokę. Fakt, że laboratorium znajdowało się w sercu tętniącej życiem przemysłowej dzielnicy, sprawiał, iż nikt nie zwracał szczególnej uwagi na często przyjeżdżające tu policyjne wozy; tego wieczora jednak Researrh Drive była wyludniona. - Kto ma dyżur o tej porze? - spytała Kathryn. - Roselba Menendez. Znasz ją? Kathryn skinęła głową. - Mogłabym przysiąc, że nad jeziorem mówiłeś, że poprosisz "go", by czekał tu na nas. Co się stało... Nie ma pod ręką żadnego faceta? Żartuję - dodała szybko. - Tak, znam ją. Jest świetna w swoim fachu. A oto pewnie i ona. Obok nich przejechała jasnoniebieska czterodrzwiowa honda accord, która po chwili zatrzymała się przy audi należącym do Kathryn. Sześćdziesiąt pięć wolnych miejsc parkingowych, a trzy wozy stały obok siebie jak krowy u wodopoju. Kobieta, która wysiadła z hondy, nosiła wyblakłą żółtą koszulkę z wyścigu "Od nabrzeża do nabrzeża" z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku, obcięte dżinsy i nowiutkie białe reeboki, z których wystawały skarpetki z niebieskim rąbkiem. Była wzrostu Kathryn - mniej więcej metr sześćdziesiąt - z lekką nadwagą, ale nie gruba; miała ciemne włosy i uderzająco piękną oliwkową cerę. Jej paznokcie były pieczołowicie wypielęgnowane i pomalowane na czerwono. - Cześć, Kate - rzuciła na powitanie, błyskając swoimi idealnymi białymi zębami. - Całe lata cię nie widziałam. Kathryn bardzo się ucieszyła na jej widok. Nie dość, że lubiła Menendez, to jeszcze uważała ją za doskonałego kryminologa i świetnego biegłego. - Przykro mi, że zepsuliśmy ci weekend. Menendez wzruszyła ramionami. - Taką już mam pracę. Nic się nie stało. Czemu mnie wezwaliście? Kathryn wskazała ręką Earhearta. - Znasz Walta Earhearta. Jest szefem detektywów w biurze szeryfa... Nastąpiła krótka wymiana uprzejmości i pani kryminolog zauważyła: - Domyślam się, że to poważna sprawa. Proszę za mną. Do laboratorium musi nas wpuścić strażnik. Nie dostajemy kluczy do ręki. W ten sposób zawsze wiadomo, kto wchodzi do środka. Gdyby jakiś adwokat chciał zarzucić nam niechlujność, możemy poprosić szefa ochrony, żeby przedstawił przed sądem obowiązujące nas wszystkich przepisy. Ale przecież sami to wiecie. Mówiła z lekkim hiszpańskim akcentem i miała doskonałą dykcję, co w są dzie dodawało jej powagi, a zarazem wiarygodności w oczach przysięgłych. U szczytu pięciostopniowych schodów wcisnęła guzik interkomu znajdujący się przy drzwiach i przez chwilę z kimś rozmawiała. Po upływie minuty pojawił się umundurowany mężczyzna, sprawdził dokumenty całej trójki, po czym wpuścił ich do recepcji. Tam wpisali się do specjalnej księgi, a strażnik złożył swój podpis na dole, umieszczając obok godzinę przybycia. - Dzięki, Richard - rzuciła Menendez i wystukała swój osobisty kod identyfikacyjny na klawiaturze zamka cyfrowego. Drzwi otworzyły się, ukazując szeroki, jasno oświetlony korytarz. - To sympatyczny facet - powiedziała, mając na myśli strażnika. - Emerytowany policjant z San Francisco. Weszli do dużej sali z biurkami ustawionymi w rzędach, po czym znaleźli się w innym, węższym korytarzu, biegnącym prostopadle do głównego i kończącym się podwójnymi, wahadłowymi drzwiami, które prowadziły do przestronnego pomieszczenia wypełnionego specjalistycznym sprzętem. - Stanowisko badania broni jest tam - powiedziała Menendez. Przechodząc przez laboratorium, Kathryn rozpoznała w dużej, niezgrabnej machinie miernik poziomu alkoholu we krwi. Przypominał przerośnięty toster i głośno buczał. - A to co? - spytał Earheart, wskazując duży, nowoczesny przyrząd. - Chromatograf gazu plus spektrometr mas. Za pomocą tego cudeńka możemy poznać masę cząsteczkową zjonizowanych związków, rozmiary i prędkość cząsteczek. Dzięki niemu identyfikujemy niedozwolone środki farmakologiczne. Wskazała inne urządzenie. -A z tej zabawki jesteśmy szczególnie dumni. Nie pamiętam nawet, jak się oficjalnie nazywa, ale wykorzystuje odparowane złoto w warunkach próżni, by pobrać odciski palców z kawałka materiału. - To niesamowite - powiedziała Kathryn - że choć dysponujemy tak nowoczesnym sprzętem, w walce z przestępcami wciąż mamy na swoim koncie tyle sukcesów, co porażek. Menendez wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć "co na to poradzisz?". Kiedy podeszli do jej stanowiska pracy, Earheart wręczył jej dwie zaklejone plastikowe torebki; w jednej z nich znajdował się pistolet, a w drugiej wyjęty z niego magazynek. Menendez spojrzała obojętnym wzrokiem na broń. - Walther P.P.K.I.S. Zapisała coś w notatniku, otworzyła torebki, po czym położyła pistolet i magazynek na ławie. - Do naszego laboratorium trafia głównie broń automatyczna - półautomatyczna, ściślej mówiąc - i pistolety jednostrzałowe. Znaleźliście łuskę? - Nie - odparł Walt - tylko sam pocisk. - Szkoda. Łatwiej jest zidentyfikować broń na podstawie śladów pozostawionych przez zamek, iglicę, wyrzutnik i komorę niż po odcisku gwintowania lufy. Ale nie przejmujcie się, dam sobie radę. Gdzie kula? Kathryn dała ją Menendez. Kryminolog skrupulatnie obejrzała pocisk. - Dwudziestka dwójka, miedziany płaszcz, uszkodzony w niewielkim stopniu. Z kierunku gwintowania wnioskuję, że to prawdopodobnie pocisk do walthera. Bez strzału próbnego i mikroskopu nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć. Kathryn i Earheart wiedzieli, że wielu kryminologów woli pracować w samotności, zaproponowali więc, że zaczekają w świetlicy dla pracowników. Menendez zapewniła jednak, że w czasie pracy lubi mieć towarzystwo. - Jak długo to potrwa? - Tak długo, jak będzie trzeba - stwierdziła Menendez. Jej odpowiedź nie miała być opryskliwa i nie została tak odebrana. - Strzelnica jest tam - dodała, wskazując dźwiękoszczelne przepierzenie. Następnie włożyła do magazynku trzy pociski i wyćwiczonym ruchem wcisnęła go do rękojeści. - Oddam trzy strzały, a potem obejrzę naboje pod mikronowym mikroskopem. No to zaczynamy. Wsunęła lufę pistoletu do gumowego rękawa, zarepetowała i szybko pociągnęła trzy razy za spust. Odłożywszy broń, wyłowiła pociski z dna pojemnika, niczym martwe gupiki z akwarium. Następnie umieściła je pod mikroskopem umożliwiającym porównanie dwóch obserwowanych obiektów. Nachyliła się nad okularami, delikatnie obracając pokrętła, by zmienić pozycję pocisków, nałożyć ich obrazy na siebie i maksymalnie wyostrzyć. - Wszystko się zgadza - oznajmiła Menendez. - Kula, którą znalazłaś w ciele ofiary, została wystrzelona z tego pistoletu. Walt Earheart spojrzał w obiektyw mikroskopu i skinął głową Kathryn uświadomiła sobie, że od kilku sekund wstrzymuje oddech. Teraz pozwoliła sobie na głośne westchnienie ulgi. Roselba Menendez spojrzała na nią - Nie mam najmniejszych wątpliwości, Kate. To jest narzędzie zbrodni. Teraz obejrzymy sam pistolet. Podeszli z powrotem do ławy. - Myślisz, że dałoby się znaleźć na nim jakieś odciski? - spytała Kathryn. - Trudno powiedzieć - odparła Menendez. - Nie leżał długo na dnie jeziora, a smar i tak nie rozpuszcza się w wodzie. Jeśli nikt go nie wytarł, może los się do nas uśmiechnie. Chcesz zaczekać, czy mam do ciebie później zadzwonić? - Zaczekamy - wtrącił Earheart bez chwili zastanowienia. Nie musiał pytać o to Kathryn. Wiedział, że nie wyszłaby stąd przed zakończeniem testów. - Ma ktoś ochotę na kawę? W świetlicy jest automat, prawda? - Owszem - powiedziała Menendez. - Tylko żeby była gorąca i czarna. - Ja dziękuję - rzuciła Kathryn. - Zaraz wracam. Kiedy Earheart pojawił się ponownie, Menendez i Kathryn stały obok siebie, pochylone nad płaskim stołem, trzymając w rękach lupy z wbudowanymi lampami halogenowymi. Menendez omiatała rękojeść pistoletu szczotką z sobolowego włosia wypełnioną ciemnoszarym proszkiem do ściągania odcisków palców. - No i? Macie coś? Kobiety mruknęły przecząco, nie podnosząc głów. - Żadnych odcisków na pistolecie i magazynku. Menendez zaczęła oglądać przez lupę jeden z pocisków znalezionych w magazynku walthera. Po chwili trąciła Kathryn. - Widzisz tu, z boku? Na miedzianej łusce pojawiły się pętle i zwoje fragmentu odcisku palca. -No jasne. Możesz to dla mnie sfotografować? - Nic łatwiejszego. Chcesz rzucić okiem? - spytała Earhearta. -Nie - odparł - ale chcę wiedzieć, czyj palec zostawił ten ślad. * * * Dave Granz wyszedł wcześnie z pracy, pojechał do domu, wziął prysznic, ogolił się i włożył czystą beżową koszulę i jasnobrązowe spodnie. Nawet wypucował buty. Punktualnie o szóstej trzydzieści stanął pod drzwiami mieszkania Julii Soto, znajdującego się w ekskluzywnym kompleksie kondominiów Casa del Norte. Starał się ignorować ściskający go za gardło niepokój. Składanie wizyt ofiarom przestępstw, świadkom i przestępcom należało do jego obowiązków i zdawał sobie sprawę, że dręcząca go nerwowość nie ma nic wspólnego ze sprawą Lancasterów. Odetchnąwszy głęboko, wcisnął kciukiem guzik dzwonka i usłyszał melodyjny sygnał. Czekając pod drzwiami, zastanawiał się, co też zobaczy po ich otwarciu. Kiedy spotykał się z Julią, miała trzydzieści kilka lat; to oznaczało, że teraz dobijała do czterdziestki. Pewnie zrobiła się gruba i brzydka. Do jego uszu dobiegł odgłos zbliżających się kroków i drzwi otworzyły się. Julia nie była ani gruba, ani brzydka. - David, tak się cieszę, że cię widzę - powiedziała i wyciągnęła do niego rękę. - Ja też cieszę się z naszego spotkania. - Uścisnął jej dłoń. - Świetnie wyglądasz. Miała na sobie prostą białą spódnicę i ciemnobeżową jedwabną bluzkę, której trzy górne guziki były rozpięte, częściowo odsłaniając ponętny biust. Do tego założyła naszyjnik z pereł. Julia nie nosiła tego wieczora ani butów, ani pończoch, ani - co nie umknęło uwagi Dave a - biustonosza. Był ciekaw, czy w takim stroju pokazywała się w pracy, a jeśli tak, to czy jej współpracownicy płci męskiej mogli skupić się na swoich obowiązkach. Ciemne włosy kobieta spięła w kok, odsłaniając twarz bez makijażu. Choć nie była klasyczną pięknością, los obdarzył ją kilkoma cechami, które same w sobie wydawały się dalekie od ideału, ale razem składały się na oryginalną urodę, zapierającą Granzowi dech w piersiach. - Czy po tych wszystkich latach wolno mi poprosić o coś więcej niż tylko uścisk dłoni? - spytała. - Oczywiście. Nie byłem pewien, czy... - wyjąkał Dave. Przyciągnęła go do siebie i uścisnęła mocno. Dave poczuł na swojej piersi dotyk jej biustu. Bał się, że Julia słyszy, jak mocno bije mu serce. Wziął ją w ramiona bardziej ochoczo, niż się tego spodziewał; potem ona wpuściła go do środka i zamknęła za nim drzwi. - Tak bardzo się cieszę, że cię widzę, David. Bałam się, że twój widok sprawi mi ból, ale wcale tak się nie stało. Od mojego powrotu do Stanów często o tobie myślałam. - Minęło tak wiele czasu i teraz to nieoczekiwane spotkanie... - wykrztusił. - Co u ciebie słychać? Przez następną godzinę siedzieli naprzeciwko siebie przy stole w salonie i wymieniali całkowicie bezużyteczne informacje. Julia przelotnie wspomniała o swoim pobycie w Cuernavaca; poza tym koncentrowała się głównie na tym, co robiła od przyjazdu do Santa Rita. Dave opowiedział jej o prowadzonych przez siebie śledztwach, wyjaśnił, jak doszło do jego spotkania z "Człowiekiem z Piernika", o którym do dziś przypominały mu blizny; Julia od razu je zauważyła. - Masz kogoś? - wybąkał Dave z głupia frant, zaskakując samego siebie nagłą zmianą tematu i bezpośredniością swojego pytania. Julia uniosła brew i uśmiechnęła się, ale poruszyła się nerwowo, po czym kusząco skrzyżowała nogi. Dave poczuł, że jego lędźwie budzą się do życia i miał nadzieję, że ona tego nie zauważyła. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - spytała Julia. Dave starał się unikać jej przenikliwego spojrzenia. Pomyślał o Kathryn i doszedł do wniosku, że życie osobiste dawnej kochanki nie powinno go nic obchodzić. Mimo to odpowiedział: - Tak. - Zamilkł, i po chwili powtórzył: - No to jak, masz kogoś? Julia odgarnęła kosmyk z czoła. - W tej chwili, nie. Spadło mi na głowę tyle obowiązków, że po prostu nie starcza czasu na te sprawy. Po powrocie z Cuernavaca spotykałam się z kimś, ale to nic nie znaczyło. Może nie powinnam ci tego mówić, ale... Zawiesiła głos, zawstydzona. - Kochałam cię całym sercem, jednak okazało się, że ty nie odwzajemniałeś tego uczucia. Być może wzięłam twoje pożądanie za miłość. Bardzo długo nie mogłam dojść do siebie. Nie wiem, czy mi się to w ogóle udało. - Nie chodzi o to, że nie zależało mi na tobie, Julio - powiedział łagodnym tonem. - Ale poznałem cię zaraz po rozstaniu się z żoną. Wiedziałaś o tym. Nie byłem gotowy wiązać się z kimkolwiek na dłużej. Miałem straszny mętlik w głowie. Zasługiwałaś na coś lepszego, coś, czego ja nie mogłem ci wtedy zaoferować. Dlatego nie pojechałem do Meksyku, by poznać twoją rodzinę. Wiedziałem, czego ode mnie oczekiwałaś, ale nie byłem gotów. Poznaliśmy się w niewłaściwym momencie. - Odetchnął głęboko i spojrzał na nią badawczo. Na pięknej twarzy o inkaskich rysach nie dostrzegł ani śladu uczuć. Mówił więc dalej. - Uważałem, że dobrze będzie, jeśli rozstaniemy się na pewien czas, żeby w spokoju wszystko przemyśleć. - Ja nie musiałam niczego "przemyśleć". Kochałam cię - ucięła krótko. - Kiedy nagle przestałaś odpisywać na moje listy i odpowiadać na telefony, doszedłem do wniosku, że zaczęłaś się spotykać z kimś innym. Uśmiechnęła się do niego smutno, niczym matka, która przyłapała swoje dziecko na kłamstwie. - Chyba sam w to nie wierzysz. Przez pięć miesięcy byliśmy nierozłączni. Mieszkaliśmy na zmianę u ciebie i u mnie. Razem jedliśmy, ubieraliśmy się, chodziliśmy po mieście, spaliśmy, kochaliśmy się. Byłeś moim pierwszym mężczyzną. Wiedziałeś o tym? - Ja... tak, podejrzewałem to. - Wiedziałeś też, że wyemigrowałam z Meksyku na dwa lata przed tym, jak się poznaliśmy - ciągnęła Julia. - Tam dorastałam, a każda porządna Meksykanka zachowuje cnotę dla męża. Może ci się to wydać naiwne, ale taka jest tradycja. Byłam przekonana, że się pobierzemy. Jak mogłam myśleć inaczej? Nawet słowem nie dałeś mi do zrozumienia, że ty nie traktujesz mnie na tyle poważnie. - Julio, nigdy nie mówiłem, że się pobierzemy. Nawet nie poruszaliśmy tego tematu. - Oczywiście, że nie, ale o takich rzeczach nie trzeba rozmawiać. - Ale kiedy przestałaś odpisywać na moje listy i nie odpowiadałaś na telefony... - Okryłeś mnie hańbą w oczach rodziny. Rozmawiałam o tobie z moją siostrą. Tylko ona wiedziała, jak daleko się posunęliśmy, chociaż mój ojciec coś podejrzewał. Wszystkim bez przerwy o tobie opowiadałam. Ojciec spytał w końcu, kiedy przyjedziesz, żeby go poznać. Po śmierci mojej matki stało się jasne, że nie masz takiego zamiaru. Ojciec nabrał przekonania, że nie nadaję się już na żonę. Nie było sensu sztucznie przedłużać naszej znajomości. - Mogłaś mi przynajmniej coś powiedzieć - odparł niezręcznie. -Nie, nie mogłam. Meksykanka, która wie, czym jest honor, nie narzuca się mężczyźnie, który nie jest nią zainteresowany. - Zamilkła i odetchnęła głęboko. - Poza tym, stało się coś, co zmieniło wszystko. Dave był wyraźnie zbity z tropu. - Nie rozumiem. Co takiego się stało? Chodzi o coś, co zrobiłem? - Nie bezpośrednio - powiedziała - chociaż gdybyś tam był, gdybyś przyjechał poznać mojego ojca... Nie, to już przeszłość; nie ma sensu jej rozgrzebywać. Zapadła pełna napięcia cisza. - David - odezwała się wreszcie Julia - a czy ty spotykasz się z kimś? Spojrzał na nią tępo. A co z Kathryn? - myślał. Wystarczy powiedzieć prawdę. Przecież to wcale nie jest takie trudne, do cholery. Tylko co właściwie jest prawdą? Że kocham ją, a ona mnie, choć ciągle jest zapracowana, czy też, że powoli stajemy się sobie obcy i nie potrafimy tego przyznać? Dawniej Dave podziwiał Kathryn za to, że potrafiła skupić się wyłącznie na pracy i zapomnieć o wszystkich innych sprawach. Teraz, kiedy to o nim najczęściej zapominała, ta cecha wiele straciła w jego oczach. - Owszem, widuję się z pewną osobą, ale niczego sobie nie obiecywaliśmy. Nie mieszkamy razem. - A niech cię diabli, skarcił siebie w duchu. Co ty opowiadasz? -Może powinniśmy zmienić temat - powiedziała nagle Julia, wyprostowała się i postawiła stopy na podłodze. - Co mam ci powiedzieć o Lancasterach? Dave spojrzał na nią pytająco - był nieco rozczarowany, ale poczuł ulgę, że nie musi kontynuować zwierzeń - i uznał, że zmiana tematu to doskonały pomysł. - Znałaś ich osobiście? - spytał. Wzruszyła ramionami. - Z panem Lancasterem rzadko miałam okazję współpracować, bo zajmował się głównie prawem krajowym. Za kontakty z Meksykiem odpowiada dwóch latynoskich udziałowców i to z nimi najczęściej pracuję. - Jaką cieszył się reputacją? - spytał Dave. - Z tego, co słyszałam, był miłym facetem. I pracoholikiem... praktycznie nie opuszczał gabinetu. Kiedy tam zaglądałam, zawsze zastawałam go przy pracy W stosunku do mnie był sympatyczny i uprzejmy, i tak wyrażali się o nim wszyscy. - Miał temperament? - To znaczy? - Czy zdarzały mu się wybuchy gniewu, wściekłości? - O ile mi wiadomo, nie. W salonie oprócz dużej sofy znajdowała się mała, dwuosobowa kanapka i fotel, ustawione wokół stołu z czarnego marmuru, ze szklanym blatem. Dywan był w kolorze śmietankowym, podobnie jak ściany Wisiały na nich pastele oprawione w ramki w różnych odcieniach bieli. Południowa uroda właścicielki stanowiła ostry kontrast z chłodnym, bezpłciowym wystrojem mieszkania. Dave spojrzał na Julię, która usiadła wygodniej na sofie, podniosła nogi i podkuliła je pod siebie, jak to kobiety mają w zwyczaju. - A pani Lancaster? Znasz ją? - spytał. - Słabo - odparła Julia, znów zmieniając pozycję i odsłaniając sporą część gładkiego brązowego uda: - Widziałam ją może z kilkanaście razy, ale zamieniłyśmy najwyżej parę słów i to tylko w przelocie. Ona... może najlepiej pasowałoby do niej określenie "wyniosła". Poza tym jest bardzo piękna. - To prawda. - Dave z przyjemnością patrzył na odsłonięty kawałek uda Julii; wyobraźnia podsuwała mu jeszcze bardziej kuszące obrazy. - Czyli nie znasz jej na tyle, żeby powiedzieć mi, jaka ona jest? - Nieeee. Davidzie, nie wiem nic, oprócz tego, co dziś rano usłyszeli wszyscy członkowie personelu firmy. Powiedziano nam, że pan Lancaster zginął w pożarze swojego domu. Są co do tego jakieś wątpliwości? - Według koronera zmarł w wyniku rany postrzałowej głowy jeszcze przed wybuchem pożaru. Na razie jest za wcześnie, żeby powiedzieć cokolwiek więcej. - Myślisz, że Anna Lancaster mogła go zabić? - spytała Julia z niedowierzaniem. - Wszyscy są podejrzani, dopóki nie udowodnimy ich niewinności - wykręcał się Dave. - A przynajmniej w początkowej fazie śledztwa szczególną uwagę zwraca się na najbliższych ofiary. My na razie nie mamy pojęcia, kto zabił Lancastera. Jeśli coś wiesz, cokolwiek, może to nam bardzo pomóc. - Kto będzie oskarżycielem w tej sprawie, Davidzie? Mężczyzna czy ! kobieta? - Kobieta. Kathryn Mackay. To moja bardzo dobra znajoma. - A ja jestem mistrzem krętactwa, pomyślał. Julia zamyśliła się. - Krążą plotki... no cóż... mówi się, że Anna Lancaster jest kimś w rodzaju wiedźmy. - Wiedźmy? - Delikatnie mówiąc. Właściwie to większość pracowników biura uważa ją za sukę. Mówią, że strasznie często się wścieka i źle ich traktuje. A poji! za tym... była sekretarka pana Lancastera rozpowiadała wszystkim, że jego żona jest chciwa i od dawna polowała na bogatego męża. Możliwe, że mówiła to z zawiści; w końcu pani Lancaster zajęła jej stanowisko. Jak widzisz , powtarzam plotki. Przykro mi, ale nie mogę o państwu Lancaster powiedzieć nic więcej. Niewiele ci pomogłam, prawda? I: - Wręcz przeciwnie. Pomogłaś mi ogromnie. Dziękuję. !. Uśmiechnęła się do niego. - Dżentelmen, jak zawsze. Może skusisz się na lampkę wina? Chętnie napiłabym się z tobą. -Nie wiem, Julio. Chyba lepiej, żebym... - Proszę cię. Jest jeszcze wcześnie. Wypijemy po kieliszku i sobie pójdziesz. Tak czy inaczej, za godzinę musiałabym cię wyprosić. Mam trochę pracy. - Wskazała stos teczek leżący na stoliku w kącie pokoju. -Tłumaczenia. A nie jadłam jeszcze kolacji. Zaraz wracam. - Podniosła się z sofy i zniknęła za drzwiami kuchni. Czemu nie? - zadał sobie pytanie Dave. Nie ma w tym nic złego. Do jego uszu dobiegł odgłos otwieranych drzwi lodówki i brzęk kieliszków; następnie szmer rozlewanego wina. Julia weszła do salonu, niosąc w rękach dwa kryształowe kieliszki o oszronionych nóżkach, wypełnione złotawo żółtym płynem. - Riesling. Nie zapomniałam - powiedziała i podała Daveowi kieliszek, trącając go przy tym w ramię. Następnie usiadła na drugim końcu kanapki, niecałe pół metra od jego lewej ręki. - Proszę, czuj się swobodnie. Przepraszam, jeśli byłam dla ciebie zbyt ostra. Po prostu nasza rozmowa stała się trochę za bardzo osobista, a ja być może jestem nieco nadwrażliwa. Dave miał wrażenie, że czuje bijące od niej ciepło, które przejmowało go do głębi, wzniecając ogień w jego lędźwiach. Starał się z tym walczyć, ale nie wychodziło mu to najlepiej. Czy ona zachowywała się tak celowo, czy też nie zdawała sobie sprawy, jak na niego działa? Zmień temat, zanim będzie za późno, ty kretynie. - Masz bardzo ładne mieszkanie, Julio. Nigdy jeszcze nie byłem w Casa del Norte. Od jak dawna tu mieszkasz? W odpowiedzi wbiła w niego spojrzenie swoich czarnych oczu, pociągnęła łyk wina, po czym ostrożnie postawiła kieliszek na stole. Powoli przysunęła się do Davea i wyjęła kieliszek z jego dłoni. - Tęskniłam za tobą, bardzo tęskniłam. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo, dopóki nie zobaczyłam cię pod drzwiami mojego mieszkania. Próbowałam wymazać cię z pamięci po tym, jak... jak wróciłam z Cuernavaca -powiedziała, stawiając jego kieliszek obok swojego. - Ale nie potrafię zignorować uczuć, kiedy jestem przy tobie. Czy nadal ci się podobam? - Julio, ja... W jej oddechu wyczuwalny był lekki, słodkawy zapach wina. Delikatnie dotknęła palcem podbródka mężczyzny, zmuszając go, by spojrzał prosto w jej ciemne oczy. -Besa me, porfavor - wyszeptała, zbliżając usta do jego ust.-Pocałuj mnie. Zanim Dave zdążył zareagować, wpiła się w niego wargami i zaczęła delikatnie pieścić językiem jego usta. Ku swojemu zaskoczeniu poczuł, że ogarnia go silne podniecenie. Pocałunek stał się bardziej gwałtowny, podsycając płomień żądzy w duszy Davea. - Julio, ja... jesteś pewna, że chcesz... - Dotknij mnie, David, o tak... - Wzięła go za rękę i nie napotykając oporu, powoli przyciągnęła ją do siebie i położyła na swojej nagiej piersi. Dave przez chwilę pieścił koniuszkiem palca jej twardniejący sutek, po czym delikatnie go ścisnął. Julia zareagowała, wpijając się jeszcze mocniej w jego usta. Wtedy on wsunął rękę pod jej spódnicę; okazało się, że nie miała na sobie bielizny. Była gorąca i mokra; jego palec bez trudu wśliznął się w nią. Przez jej ciało przebiegło drżenie. - David. Amante - szepnęła mu do ucha. Poczuł, że jego rozporek rozsuwa się, a ciepła dłoń Julii zaciska się na nabrzmiałym członku. Powoli zaczęła go pieścić. - Amante. Amante. a kobieta siedzi w tym po uszy, a nawet głębiej - powiedziała Kathryn m Mackay. Walt Earheart odchylił się na oparcie obitego skórą krzesła stojącego naprzeciw jej biurka i skrzyżował nogi. - Aha. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Problem w tym, że jej zeznanie jest zgodne z faktami i nie możemy udowodnić, że była na miejscu zbrodni w chwili wybuchu pożaru. Daję głowę, że to ona zostawiła odcisk palca na pocisku z walthera, ale nie możemy tego stwierdzić, bo nie mamy jej odcisków w naszym rejestrze. -A przez to nie mamy prawa jej aresztować. Paranoja. Nie możemy aresztować tej kobiety, bo nie mamy jak porównać jej odcisków z odciskiem pozostawionym na kuli, ale żeby zdobyć jej odciski, musielibyśmy ją aresztować. Earheart łapczywie włożył połowę bajgla z rodzynkami do ust. Na brodę wypłynęła mu kropelka serka śmietankowego. Po chwili przełknął dokładnie przeżuty kęs i popił go kawą, pierwszą tego ranka. Uśmiechnął się zawstydzony. - Umieram z głodu. Od wczoraj nic nie miałem w ustach. Wróciłem do domu tak późno, że nie chciało mi się przygotowywać jedzenia. Kathryn powoli jadła wieloziarnistego bajgla bez serka śmietankowego i popijała go kawą z czekoladą w proszku. - No to po co mamy z nią rozmawiać? - spytał Earheart. - Spróbujemy ją trochę wyprowadzić z równowagi - odparła Kathryn. -Zapytamy o pistolet męża i poprosimy, żeby postarała się dokładniej opisać, co robiła tamtego poranka. Jeśli rzeczywiście zabiła Lancastera, w którymś momencie na czymś się potknie, a ja będę mogła to wykorzystać w sądzie. - Czy na początku przesłuchania mam odczytać przysługujące jej prawa? - spytał Earheart. - Nie. - Nawet jeśli to ona jest główną podejrzaną? Przecież wiesz równie dobrze jak ja, że to zrobiła; pozostaje tylko udowodnić jej winę. -To nie ma nic do rzeczy. Dotychczasowa praktyka sądowa dowodzi, że nie musimy odczytywać przysługujących jej praw, dopóki nie powiemy wprost, że jest podejrzana o zabójstwo, a ona zgodzi się na przesłuchanie. Wystarczy dać jej do zrozumienia, że w każdej chwili może stąd wyjść i zrezygnować z dalszej współpracy z nami. - Skoro tak twierdzisz - ustąpił Earheart. - Ty będziesz prowadziła przesłuchanie i w każdej chwili możesz mi przekazać pałeczkę. Ciekawe, czy przyjdzie z adwokatem. Rozległo się buczenie interkomu i sekretarka powiadomiła Kathryn, że przyszła Anna Lancaster, umówiona na przesłuchanie o dziewiątej. Earheart podniósł kciuki do góry. - Wpuść ją - powiedziała Kathryn do interkomu. Kobieta usiadła na krześle przed biurkiem, obok Earhearta, i odwróciła się bokiem, by patrzeć prosto na Kathryn. Jak się okazało, przyszła bez adwokata; miała na sobie elegancki kostium oraz buty na niskim obcasie. Gdyby nie to, że nie była umalowana, można by pomyśleć, iż przyszła do pracy, a nie na przesłuchanie w sprawie śmierci męża. - Pani Lancaster - zaczęła Kathryn - dziękuję, że zgodziła się pani przyjechać do nas. Zaoszczędziła nam pani dużo czasu. Lancaster uśmiechnęła się nerwowo. -Nie ma o czym mówić; i tak chciałam na pewien czas wyrwać się z domu. Jak państwo wiecie, mieszkam u Moodych, a o tej porze obydwoje są w pracy. Nie czuję się najlepiej, siedząc samotnie w ich domu. - W każdym razie jesteśmy pani wdzięczni. Poza tym, chcę, by pani wiedziała, że może sobie zażyczyć obecności adwokata oraz w każdej chwili stąd wyjść. To tylko przesłuchanie, które może pani zakończyć, kiedy zechce. Czy ma pani coś przeciw temu, żebym nagrywała naszą rozmowę? Niezbyt dobrze radzę sobie z robieniem notatek. - Kathryn wskazała palcem dyktafon spoczywający na rogu biurka. - Proszę bardzo, może pani nagrywać - odparła niepewnie Lancaster. -Czy jest jakiś powód, dla którego miałabym potrzebować adwokata? Nie rozumiem. Czyżbym była podejrzana? - Spojrzała najpierw na Kathryn, potem na Earhearta. - We wstępnej fazie śledztwa w sprawie zabójstwa każdy jest podejrzany - wytłumaczył jej Walt.-Z członkami rodziny włącznie. Staramy się jednak jak najwcześniej wykluczyć ich z kręgu podejrzanych, by nie przysparzać im niepotrzebnych cierpień. - Rozumiem. - Przejdźmy więc do rzeczy - wtrąciła Kathryn. - Pragniemy uzupełnić pani zeznanie o kilka szczegółów. W czasie naszej poniedziałkowej rozmowy była pani nieco rozkojarzona, czemu trudno się dziwić; pozostało jednak parę spraw, które wymagają wyjaśnienia. Przy okazji naszego dzisiejszego spotkania zamierzamy też powiadomić panią o postępach w śledztwie. Postaramy się nie zabrać pani zbyt wiele czasu. Lancaster wydawała się nieco zaniepokojona, choć wyraźnie panowała nad sobą. - Oczywiście, chętnie udzielę państwu wszelkiej pomocy, a przebieg śledztwa z wiadomych przyczyn bardzo mnie interesuje. Earheart wyciągnął notes z kieszeni. - Jak już mówiła pani Mackay, chcemy tylko wyjaśnić parę spraw. Czy przypomina sobie pani, o której przyjechała do państwa Moody czwartego lipca? -Niech pomyślę. Zdaje się, nie patrzyłam na zegarek; nie miałam powodu tego robić, bo był dzień wolny. Ale chyba dotarłam na miejsce około wpół do jedenastej, może trochę później. - Czy pamięta pani, kto jej otworzył? - Chyba Clare. Czy to ważne? - Prawdopodobnie nie. Czy pan Moody był w domu? - Oczywiście. Mówiłam już, że byliśmy umówieni. Earheart zapisał coś w notatniku i spojrzał na Kathryn. - Pani Lancaster, twierdzi pani, że wyszła z domu około ósmej i pojechała do centrum handlowego. Czy pamięta pani, jak długo tam przebywała? - Niezbyt dokładnie. - Uśmiechnęła się do Kathryn. - Wie pani, jak to jest. Najpierw trzeba przymierzyć kostiumy, potem wybrać jeden... to trwa. Zajęło mi to półtorej godziny, może nieco dłużej. - Rozumiem. Czy do Saratogi pojechała pani główną autostradą? - Tak. Na starej drodze zawsze roi się od turystów, zwłaszcza w dni wolne od pracy. Najpierw jednak zatrzymałam się na stacji Shella i zatankował łam. Była tam spora kolejka, więc potem musiałam się spieszyć, żeby nadrobić stracony czas. Earheart znów coś zanotował. - Pani Lancaster - powiedział - czy wie pani, że jej mąż posiadał automatycznego walthera kaliber dwadzieścia dwa? Wydęła wargi. Wyglądała na zirytowaną tym pytaniem. - Tak, oczywiście. To była jedna z niewielu spraw, w których się ze sobą nie zgadzaliśmy. Mówiłam mu, że nie chcę mieć w domu żadnej broni. Ale on upierał się, że to dla naszego bezpieczeństwa. Mnie wydawało się to absurdalne, ale on nie chciał ustąpić. Earheart zerknął na Kathryn, która lekko wzruszyła ramionami i uniosła brew. - Absurdalne? Dom państwa stał w dość odludnej okolicy. W przeciągu ostatnich kilku lat miało tam miejsce wiele włamań. Czy mąż nie uczył pani posługiwać się bronią na wszelki wypadek? Anna Lancaster spojrzała na Walta Earhearta. - Panie Earheart - powiedziała spokojnie - każdy wie, że największe zagrożenie czyha na kobiety nie ze strony przestępców, tylko członków rodziny, a w takich sytuacjach broń jest bezużyteczna. Nigdy nie strzelałam z pistoletu mojego męża ani jakiegokolwiek innego i nigdy tego nie zrobię. - Czy wie pani, gdzie mąż trzymał broń? -Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że miał ją w domu, wbrew mojej woli. - Czy ktoś inny mógł to wiedzieć? ; -Nie jestem pewna, panie Earheart. Domyślam się, że mówił o tym swoim przyjaciołom. O ile wiem, wszyscy podzielali jego punkt widzenia i podobnie jak on trzymali broń w domach. Myślę, że przez to czuli się bardziej męscy. Jak już mówiłam, nie obchodziło mnie, gdzie leży ten pistolet, ale zapewne jest kilka osób, które to wiedzą. Czemu to takie ważne? Earheart i Mackay wymienili spojrzenia. - Koroner ustalił, że pani mąż został zabity z jego własnej broni - powiedziała Kathryn. - Liczyliśmy, że powie nam pani, kto mógł mieć do niej dostęp. - Skąd on to wie, skoro nie widział tego pistoletu na oczy? - spytała Lancaster. - Znaleźliśmy broń pani męża - odparła Kathryn - ale nie w pani domu. Leżała na dnie jeziora Las Casitas. Badania w laboratorium kryminologicznym wykazały, że to z niego padł śmiertelny strzał. Musimy teraz ustalić, kto mógł wiedzieć, gdzie pani mąż go trzymał. Lancaster zbladła, poczerwieniała, po czym nagle wstała i podeszła do okna. Kathryn spojrzała na Walta i uniosła ramiona, jakby chciała powiedzieć, "Co ona robi, do licha?". Lancaster przez całe dwie minuty wyglądała w milczeniu przez okno, w końcu odwróciła się. Łzy płynęły z jej oczu i kapały z podbródka na podłogę. - Przepraszam - powiedziała, ocierając twarz chusteczką, którą wyjęła z torebki leżącej przy krześle. Usiadła. - Jest mi naprawdę ciężko. Czasem mam wrażenie, że w pełni panuję nad sobą, kiedy nagle coś się staje i... Oczywiście, rozumiem, dlaczego ta wiadomość jest dla państwa tak ważna. Muszę się chwilkę zastanowić. Może przypomnę sobie coś, co państwu pomoże. - Dobrze - powiedziała Kathryn. - Czy czuje się pani na siłach kontynuować naszą rozmowę? - Tak. Wiem, że to i tak byłoby nieuniknione. - Zainteresowało mnie coś, co powiedziała pani przed chwilą. Co miała pani na myśli, mówiąc, że największe zagrożenie czyha na kobiety nie ze strony przestępców, tylko członków rodziny? Lancaster zastanowiła się, zanim odpowiedziała. - Wolałabym nie rozwijać tego tematu. To nie ma nic wspólnego z tą sprawą. - Rozumiem - odparła Kathryn. - Jak już mówiłam, w każdej chwili może pani zakończyć naszą rozmowę. Ale chciałabym jeszcze raz spytać panią o jej nowy kostium. Mówiła pani, że kupiła go w centrum handlowym, po drodze do Saratogi, prawda? - Tak. - Dobrze więc - powiedziała Kathryn - chyba na tym możemy zakończyć naszą rozmowę. - Spojrzała na Earhearta. - Masz jeszcze do pani jakieś pytania? - spytała. Potrząsnął głową. Kathryn wstała i podała rękę Annie Lancaster. - Dziękuję pani za przybycie. Wiem, jak ciężko jest pani rozmawiać o zmarłym mężu. Czy mogłabym zadzwonić, gdybym miała jeszcze jakieś pytania? Na razie będzie pani mieszkała u państwa Moodych, prawda? -Ależ oczywiście, proszę telefonować, kiedy pani zechce. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby państwu pomóc. Jeśli przypomnę sobie, kto mógł wiedzieć, gdzie Larry trzymał broń, odezwę się. - Aha, pani Lancaster, byłabym zapomniała - powiedziała Kathryn, kiedy Anna już otwierała drzwi. Pani prokurator podniosła dłoń do czoła, niczym porucznik Columbo. - Jeszcze jedno pytanie, jeśli można. Czy pan Lancaster był pani pierwszym mężem? Dłoń Anny Lancaster zacisnęła się na klamce tak mocno, że aż zbielały jej kostki. - Nie, drugim. Po raz pierwszy wyszłam za mąż w bardzo młodym wieku. To był błąd. A teraz, jeśli nie macie państwo nic przeciw temu, już sobie pójdę. Kiedy Lancaster zniknęła za drzwiami, Earheart przysunął się jak zwykle z krzesłem do biurka Kathryn. - Dlaczego nie przycisnęłaś jej do muru, kiedy powiedziała, że kupiła kostium w drodze do Saratogi? Przecież wiemy już, że zrobiła to po południu, kiedy wracała do domu. - Zostawiam ten punkt na później - odparła Kathryn. * * * Gdzie Granz? - spytał Earheart. Kathryn wzruszyła ramionami. - Wychodząc nie powiedział mi, dokąd się wybiera. Był trochę tajemniczy. - Cholera! Powiedziałem mu, że ma tu być punktualnie o dziesiątej. Nie domyślasz się, gdzie go poniosło? Mimo świeżo pomalowanych jasnobrązowych ścian, sala konferencyjna w biurze szeryfa prezentowała się, delikatnie mówiąc, nie nadzwyczajnie. W powietrzu unosił się słaby zapach dymu papierosowego, choć w całym budynku obowiązywał zakaz palenia. Szpetotę pomieszczenia częściowo rekompensował rozciągający się z okien widok na park, w którym staruszkowie w białych strojach grali w kręgle. Na wystrój sali konferencyjnej składały się obskurne, obite plastikiem krzesła, stół w kształcie litery T, wielka zielona tablica oraz mapa okręgu. - Wiesz, jaki jest Dave. Pamiętasz "Człowieka z Piernika"? - O czym wy mówicie? - spytał Yamamoto. - "Człowiek z Piernika", czyli Lee Russell. Był nauczycielem w jednej ze szkół średnich; lubił zabijać młode kobiety, wycinać im narządy płciowe i wyprawiać je jak skórzane worki. - Facet ciągle nam się wymykał, dopóki Granz nie rozpoczął prywatnego śledztwa. Nie naruszył co prawda przepisów, ale skrzętnie omijał oficjalne kanały - dodał Earheart. - I przyniosło to efekty, choć on sam o mało co nie stracił życia. Porucznik Earheart siedział u szczytu stołu. Miejsce po jego prawej ręce zajął Charlie Yamamoto z Grupy Badania Miejsc Zbrodni. Na lewo od Earhearta siedzieli Kathryn Mackay i doktor Morgan Nelson. Choć Kathryn starała się nie ulegać rasowym stereotypom, patrząc na Yamamoto nie mogła się oprzeć wrażeniu, że jest on człowiekiem, którego nic nie jest w stanie poruszyć. W tej chwili patrzył z nieodgadnionym wyrazem twarzy na Earhearta. Ten podjął przerwaną opowieść. - Pewnej nocy Granz zgodził się spotkać z jednym ze swoich informatorów na tyłach Seacliff Hotel. Jednak tam czekał na niego Russell. Najpierw uderzył Davea kluczem francuskim czy czymś takim, a potem prawie że odciął mu skalpelem głowę. Wpadł w nasze ręce, ale Granz o mało co nie przypłacił tego życiem. Kathryn wyglądała na zaniepokojoną. - Może tym razem też się wkurzył, że śledztwo tak powoli posuwa się naprzód, i zaczął działać na własną rękę. - Szlag by to - westchnął Earheart. - No dobrze, żeby nie tracić czasu w oczekiwaniu na Granza, o ile w ogóle się tu zjawi, może, Kate, powiesz doktorowi Nelsonowi, czego dowiedzieliśmy się w budynku 46A. - Pocisk, który wyjąłeś z głowy Lawrencea Lancastera - zaczęła - został wystrzelony z walthera P.P.K.I.S, odnalezionego przez ekipę Walta na dnie jeziora Las Casitas. Pasuje idealnie. Poza tym, kryminolog zdjęła częściowy odcisk palca z jednego z nie wystrzelonych pocisków pozostałych w magazynku. A propos, będzie się chciała z tobą skonsultować. Nelson skinął głową. - Nie ma sprawy. Rzadko udaje się ściągnąć odcisk palca z pistoletu wyłowionego z wody. - Mieliśmy szczęście - odparła Kathryn. - Magazynek powleczony był cienką warstwą smaru, który pokrył też kule, dzięki czemu odcisk się zachował. - Dla mnie bomba - włączył się Earheart. - Gdybym miał do wyboru szczęście i rozum, wybrałbym szczęście. - Zwrócił się do Yamamoto. - Wiesz już, czyj był ten odcisk? Yamamoto niewiele mówił i rzadko się uśmiechał. - Porównałem go z odciskami Lancastera. Nie pasował. - A odciski palców jego żony? - Nie ma ich w aktach. Kathryn potrząsnęła głową. -Nawet jeśli je zdobędziemy, może nam to dać niewiele. Fragment odcisku z kuli może okazać się za mały do celów porównawczych. Poza tym, nie da się ustalić, od jak dawna znajdował się na łusce. Większość pistoletów kupowanych do obrony własnej leży bezużytecznie przez całe lata. - Lancaster twierdziła, że nigdy nie strzelała z tej broni - przypomniał jej Earheart. - Tak, wiem, ale to bez znaczenia. Powiedziałaby, że po prostu zapomniała, iż mąż na wszelki wypadek pokazał jej, jak się strzela, a ona nie protestowała, żeby uniknąć kolejnej kłótni. Oczywiście to bzdura, ale wystarczy, by wzbudzić wątpliwości co do jej winy. - Przypuśćmy więc, że nie jesteśmy w stanie udowodnić, że miała ten pistolet w dłoni w dniu śmierci męża. Podejdźmy do tego problemu inaczej. Sprawdzimy, co już mamy i zorientujemy się, czego nam brakuje. Może jeśli nie da się wejść frontowymi drzwiami, okaże się, że ktoś zapomniał zamknąć tylne. - Wiemy, że jeśli słabsza osoba chce zabić silniejszą, musi mieć coś, co zwiększy jej szanse w bezpośrednim starciu. No, chyba że otruje ofiarę czy coś w tym stylu. - Tak - powiedział Earheart. - Pistolet to ulubiona broń kobiet pragnących pozbyć się swoich mężów. Co więcej, w większości przypadków właścicielem narzędzia zbrodni jest sama ofiara. Nieszczęśliwe żony przeważnie wybierają pistolet, nawet jeśli mają dostęp do karabinu czy strzelby. - No dobrze, to trzyma się kupy. - Kathryn zamyśliła się. - Ale po co miałaby podkładać ogień? Po co zabijać męża, a potem go podpalać? Odpowiedział jej Yamamoto. -Nie musiała wiedzieć, ale do spopielenia ciała potrzebna jest temperatura rzędu dziewięciuset - tysiąca stu stopni utrzymująca się do dwóch godzin. Bardzo rzadko zdarza się, by w czasie pożaru domu temperatura przekroczyła sześćset pięćdziesiąt stopni. - Co oznacza, że z człowieka zostaje kilkaset gramów popiołów, kości i zębów - dodał Nelson. - A kiedy wysoka temperatura nie utrzymuje się odpowiednio długo, zwłoki są o wiele lepiej zachowane. Lancaster bez wątpienia była przekonana, że ciało jej męża spłonie, a my nie będziemy w stanie określić prawdziwej przyczyny zgonu. - No dobrze, ale przecież i tak znaleźlibyśmy pocisk - zauważyła Kathryn. -Niekoniecznie. Kule są wytwarzane z ołowiu, a ołów topi się w temperaturze niższej od temperatury spalania ludzkiego ciała. Po przejściu w postać płynną trudno byłoby znaleźć szczątki pocisku, chyba żeby ktoś wiedział, czego szukać. Oczywiście, w pożarze u Lancasterów temperatura nie osiągnęła wymaganego poziomu. Kathryn skinęła głową. - Wróćmy do ofiary - zasugerowała. - Czy wiadomo na pewno, że Lancaster nie miał żadnych zmartwień... żadnych kłopotów finansowych? - Nie jestem pewny co do problemów osobistych - odparł Earheart - ale finansowych to na pewno nie miał. W zeszłym roku przychody jego firmy wyniosły przeszło czterdzieści milionów dolarów. Co ciekawe, według Johna Moodyego, samemu Lancasterowi zawdzięczali prawie dziesięć milionów zysku. - Jego specjalnością było pośrednictwo w kontaktach firm komputerowych z inwestorami, przygotowywanie umów i ochrona własności intelektualnej, kiedy interes zaczynał kwitnąć. - Moody twierdzi, że Lancaster znany był nawet poza granicami kraju. Udziałowcy dzielą zyski firmy według kryterium produktywności. Moody nie podał szczegółów, ale założę się, że w zeszłym roku Lancaster zarobił siedem - osiem milionów dolarów brutto. - Czyli możemy przyjąć, że z pieniędzmi nie miał większych kłopotów -przyznała Kathryn. - Były w jego życiu jakieś inne kobiety? - Nie sądzę. Według Moodyego był niepoprawnym pracoholikiem. Wszystkie siły wkładał w pracę i zarabianie pieniędzy. I dobrze mu to wychodziło. - Zupełnie jak ktoś, kogo wszyscy znamy i kochamy - powiedział Nelson, czule poklepując Kathryn po ramieniu. - Tylko z tymi pieniędzmi coś się nie zgadza. Wszyscy zebrani uśmiechnęli się, ale zanim zdążyli powrócić do przerwanej dyskusji, drzwi otworzyły się szeroko i do dusznej sali wszedł Dave Granz. - Cześć, ludzie. Ładny dzisiaj dzień. - Miałeś być tu godzinę temu - wycedził Earheart. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział nieszczerze Dave. - Pojechałem nad jezioro Las Casitas. Ryby jak na złość nie brały, więc postanowiłem pogawędzić sobie z kilkoma tubylcami. Kathryn nie skrywała złości. - Cholera jasna, Dave, obiecałeś... Mieszkańcy tamtej okolicy nie przepadają za policją. Do licha, Dave. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Dobrze już, dobrze, przepraszam, Kathryn. - Tym razem mówił poważnie. - Po prostu przyszło mi to do głowy w ostatniej chwili. Naprawdę myślałem, że zdążę. Wyprawa potrwała trochę dłużej, niż przewidywałem, ale się opłaciła. Wszyscy byli zaintrygowani jego słowami. - Mów - powiedział Earheart. - Przypomniałem sobie, że jest tam taki domek na wzgórzu, z którego dokładnie widać molo. Wybrałem się więc tam z wizytą. Na miejscu zastałem dwóch ćwoków, którzy przyjechali nad jezioro w nocy z trzeciego na czwartego lipca. Następnego dnia mieli pójść na ryby. Trochę sobie jednak popili i w nocy kąpali się nago w jeziorze. Obudzili się późnym przedpołudniem, z potężnym kacem. Zamiast więc łowić, postanowili obejrzeć w telewizji mecz Giantów z Merlinami. Tak więc czwartego lipca siedzieli sobie na ganku i popijali kawę. Dave zawiesił głos i rozejrzał się. - Co, nie przynieśliście kawy? Kathryn wciąż jeszcze boczyła się na Davea, ale wiedziała, że ma on coś ważnego do powiedzenia. - Do rzeczy, proszę. - Dobrze, dobrze. Nie uwierzycie, czego się dowiedziałem. Ci dwaj widzieli, jak na brzegu jeziora zatrzymał się samochód. Wysiadła z niego kobieta, rozejrzała się na wszystkie strony i poszła na sam koniec mola. Wyjęła coś z torebki i wrzuciła do wody. Rozejrzała się raz jeszcze, wskoczyła z powrotem do samochodu i odjechała. - W którym kierunku? - Na północ. W stronę Saratogi. Zgadnij, jaki to był samochód. Biała beemka, późny model. - Nie widziała tych facetów? - spytała Kathryn. - Wykluczone - odparł. - Ich domek schowany jest w gąszczu. Poza tym stoi w sporej odległości od jeziora. Dzięki temu udało mi się namówić tych dwóch wzorowych obywateli do współpracy. - Niech to diabli, Granz - rzucił Earheart - jeśli im groziłeś czy coś takiego, wpadniemy po kolana w gówno. Może lepiej powiedz, jak ich namawiałeś. Wiem, że ludzie z gór z reguły nie są skorzy do pomocy policji. - Nie masz się czym przejmować. To dwaj kumple, którzy ten domek kupili do spółki. Ja im tylko zasugerowałem, że straż pożarna może okazać niezdrowe zainteresowanie rosnącymi wokół zaroślami, zwłaszcza w sezonie pożarów. Można za to nieźle zabulić, chyba z pięćset dolarów, a oprócz tego trzeba jeszcze na własny koszt usunąć wszystkie krzaki. Powiedziałem moim nowym kolegom, że najlepiej będzie, jeśli straż przez najbliższy dzień czy dwa o niczym się nie dowie, a oni w tym czasie doprowadzą swój ogródek do porządku. Kiedy odjeżdżałem, właśnie wyciągali piłę i sekator. Na pożegnanie życzyłem im miłego weekendu. - Doskonale - powiedział Yamamoto. - Jeszcze jedna ciekawostka - dodał Dave. - Jeden z tych facetów miał małą lornetkę marki Pentax. Jak stwierdził, z tej kobiety była niezła laska, więc chciał jej się lepiej przyjrzeć. Przy okazji zobaczył numer rejestracyjny wozu pięknej nieznajomej, a nawet go sobie zapisał. Już to sprawdziłem. Tym samochodem było bmw Lawrencea Lancastera. Rzucił wydruk z wydziału komunikacji na stół konferencyjny. - Dlaczego jej nie zgarniesz, Katie? - spytał Morgan Nelson. Kathryn zgromiła go spojrzeniem. On mógł się tak do niej zwracać, ale nie chciała, żeby inni to podchwycili. - Jeszcze za wcześnie. Dave, czy patrzyli na jej twarz, czy raczej przyglądali się innym częściom jej ciała? Jeśli dobrze ją zapamiętali, moglibyśmy przeprowadzić konfrontację. - Nie ma takiej potrzeby. Już o tym pomyślałem. Przy konfrontacji musiałby być obecny adwokat i tak dalej. Urwanie głowy. Dlatego po prostu pokazałem tym facetom zdjęcia kilku kobiet i poprosiłem, żeby wskazali tę, którą widzieli tamtego dnia. Posłużyłem się fotografią Lancaster z prawa jazdy, którą przefaksował mi wydział komunikacji. Obydwaj bez wahania wskazali zdjęcie numer cztery. - Niech zgadnę. Anna Lancaster była na zdjęciu numer...? - Naciskał Earheart. - Cztery - oznajmił Dave. - Mogę rzucić okiem? - spytała Kathryn. Musiała upewnić się, czy osoby przedstawione na pozostałych fotografiach są podobne do podejrzanej; tylko pod tym warunkiem identyfikacja dokonana przez świadków mogła zostać uznana w sądzie. Na szczęście, wszystko było w porządku. - No to co, zgarniamy ją? - spytał Walt Earheart. Charlie Yamamoto i Morgan Nelson podnieśli się z miejsc. Nelson odpowiedział za nich obydwu. - Wygląda na to, że poradzicie sobie bez nas, a my mamy masę roboty Gdybym był wam potrzebny, zadzwońcie. - Dobrze, Morgan, dzięki, że przyszedłeś. I tobie, Charlie. Jestem wam naprawdę wdzięczna. Morgan, wychodząc, klepnął ją w ramię, a Yamamoto tylko uśmiechnął się tajemniczo i skinął głową. - Walt, możemy ją zwinąć, ale najpierw się zastanówmy. Wiemy, że jest w gościnie u Moodych. - No to co? -No to może dobrze byłoby załatwić oficjalny nakaz aresztowania? Sam wiesz, że bez niego nie możemy jej aresztować w domu, nawet jeśli nie należy do niej. - Chyba żeby zaczekać, aż wsiądzie do samochodu - podsunął Dave. -Wtedy nakaz nie byłby potrzebny -Tak, ale to mogłoby trochę potrwać, a my mamy mało czasu. Nie chcemy, żeby nagle zaczęła żałować tego, co zrobiła, albo wpadła w panikę i dała dyla czy strzeliła sobie w łeb, zanim ją zamkniemy - odparła Kathryn. - Pamiętajcie, że nie znaleźliśmy jeszcze łuski z pocisku, który zabił Lancastera. Jest tak mała, że bez trudu można ją gdzieś ukryć. Być może Lancaster cały czas nosi tę cholerną łuskę przy sobie, a z nakazem w ręku moglibyśmy przeszukać praktycznie cały dom Moodych. Uzyskawszy aprobatę pozostałych, Kathryn wypisała nakazy rewizji i aresztowania oraz oświadczenie, biorąc Walta Earhearta na świadka. Następnie zanieśli wszystkie dokumenty do sądu stanowego, gdzie sędzia Jesse A. Woods odebrał przysięgę od Earhearta i podpisał nakazy. Earheart, Granz i Mackay wyszli z budynku sądu i skierowali kroki w stronę parkingu dla pracowników. - No dobrze - powiedziała Kathryn. - Jedziemy po Annę Lancaster. * * * Mamo - krzyknęła Emma, tym razem głośniej. - Maamo! ! - Kathryn Mackay otworzyła oczy, lekko zdezorientowana; nie była pewna, czy już się obudziła, czy wciąż śni. Spojrzała na czerwone cyfry zegara elektronicznego: czwarta czterdzieści siedem. Czym prędzej założyła znoszony biały szlafrok z aksamitu i pobiegła do pokoju Emmy, potykając się po drodze o futerał do skrzypiec i plecak leżące pod drzwiami. Sam warknął nieprzyjaźnie, zanim ją rozpoznał. - Co się stało, kochanie? - spytała, siadając na łóżku Emmy. - Coś nie tak? Pościel z brzegu była ciepła, choć Emma leżała po drugiej stronie, przy ścianie. Sam znów z nią spał, pomyślała Kathryn. Trzeba będzie się z nimi rozmówić; powątpiewała jednak, czy uda jej się przemówić do rozsądku trzydziesto-kilogranowemu labradorowi i dziewięcioletniej dziewczynce, której był najlepszym przyjacielem. - Mamo, okropnie się czuję. Cała się trzęsę i boli mnie gardło. Kathryn dotknęła czoła Emmy. Było cieplejsze niż zwykle, ale nie rozpalone. - A głowa? - Wszystko mnie boli, mamusiu. - Dobrze, kochanie, zaraz wrócę - powiedziała Kathryn. Porwała termometr z łazienki i włożyła Emmie pod język. Po minucie wyjęła go i odczytała temperaturę. - Moim zdaniem, to przeziębienie. Jeśli zapewni ci się odpowiednią opiekę medyczną i odpoczynek, powinnaś się z tego wylizać. Dzisiaj musisz zostać w łóżku i unikać wszelkiego wysiłku, co oznacza, że nie pójdziesz do szkoły letniej. Emma zachichotała. - Czy będę musiała brać jakieś lekarstwa? - spytała. - Wystarczy trochę tylenolu i ciepłego kakao. Zaraz ci przyniosę. - Kiedy wróciła, Sam stał przednimi łapami na łóżku, a jego wielki łeb spoczywał na poduszce, przy głowie Emmy. Cóż poradzić? pomyślała Kathryn. Emma przełknęła lekarstwo, skrzywiła się niemiłosiernie i popiła dużym łykiem kakao. - Mmmy, pyszota. - Dobrze, teraz sobie odpocznij - nakazała Kathryn - i żadnego oglądania telewizji. Zamknęła drzwi pokoju Emmy i spojrzała na zegarek. Prawie wpół do szóstej. I tak musiałaby już wstać. Nie ma po co wracać do łóżka. Podeszła do jedynego w mieszkaniu okna, z którego widać było kawałek oceanu. Pierwsze złote promienie wschodzącego słońca wyłaniały się właśnie zza ciemnego horyzontu. Nalała sobie wielki kubek kawy, dosypała czekolady w proszku, wzięła akta sprawy Lancaster i poszła do pokoju służącego w zależności od potrzeb za sypialnię i gabinet. Gdyby miała wybór, wolałaby ubrać się ciepło, wsiąść na rower i przejechać po plaży w chłodnym powietrzu poranka. Dopiero za godzinę mogła zadzwonić do Hala Bentona, prokuratora okręgowego, a zarazem jej szefa, i poprosić, żeby zastąpił ją w sądzie. Tego dnia Kathryn miała postawić Annę Lancaster w stan oskarżenia za zabójstwo męża. W tej chwili podejrzana przebywała w areszcie dla kobiet. Kathryn musiała przedstawić swojemu szefowi sprawę. Lancasterów na tyle wyczerpująco, by poradził sobie przed sądem. Punktualnie o siódmej Kathryn zadzwoniła na zastrzeżony numer domowy Hala Bentona. Po chwili podniósł słuchawkę. - Cześć, Hal, mówi Kathryn. -Ach, dzień dobry, Kate. Piękny mamy dziś dzień - powiedział ciepłym głosem, z lekkim południowym akcentem, którego nie wyzbył się mimo wielu lat spędzonych w Kalifornii. Zawsze był dżentelmenem; jeśli irytowało go to, że ktoś dzwoni do niego do domu albo zawraca mu głowę w czasie przyjęcia, nie okazywał tego po sobie. - Mam mały problem, Hal. Emma zachorowała. Nic poważnego, ale dzisiaj muszę z nią zostać i nie będę mogła stawić się w sądzie. - To żaden problem - powiedział - ale czemu... - O ósmej piętnaście miałam oficjalnie postawić Annę Lancaster w stan oskarżenia. Ktoś musi mnie zastąpić. Czy mógłbyś to zrobić? - Oczywiście, Kate, nie ma sprawy. Czy jest coś, co powinienem wiedzieć? - Nic szczególnego. Właśnie przejrzałam akta sprawy. Emma obudziła mnie przed piątą - wyjaśniła Kathryn. - Sąd wyznaczy obrońcę z urzędu albo da Lancaster jeszcze trochę czasu na znalezienie sobie adwokata. - Kaucja? - Pięćset tysięcy. Woods ustalił standardowy terminarz wpłat. Zresztą, to i tak nie ma znaczenia. Lancaster jest tak bogata, że jeśli stać ją na zapłacenie pół miliona dolarów, to stać ją też na milion. Niech zostanie tak, jak jest. - Dobrze. Coś jeszcze? Kiedy mam wyznaczyć przesłuchanie wstępne? - Powinno odbyć się w ciągu najbliższych dziesięciu dni, chyba że Lancaster z niego zrezygnuje. Jest mało prawdopodobne, by w sprawie o zabójstwo jakikolwiek adwokat spieszył się z przesłuchaniem wstępnym. Ale na wszelki wypadek poproś o najpóźniejszy z możliwych terminów. Mam masę roboty. - W porządku, coś jeszcze? -Nie. Dave będzie w sądzie i szczegółowo ci o wszystkim opowie. Moja sekretarka ma kopię akt sprawy, gdybyś chciał rzucić okiem. - Zajmę się tym. Nie przejmuj się i wyściskaj Emmę ode mnie. Mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia. - Ja też. Dzięki, Hal. - Nie ma sprawy - powiedział i odłożył słuchawkę. Zaraz po rozmowie z Halem Bentonem, Kathryn zadzwoniła do biura prokuratora okręgowego i poprosiła, by goniec przywiózł jej do domu akta pozostałych spraw, które prowadziła. Potem wzięła prysznic i ubrała się w wytarte dżinsy i luźną szarą koszulkę, którą dostała od Davea. Nie włożyła butów ani stanika, jak prawie zawsze, kiedy była w domu. Na koszulce widniało logo miejscowego punktu sprzedaży harleyów i napis: "Jeśli tego nie rozumiesz, to nie zrozumiesz". Uśmiechnęła się, przypominając sobie nieustające marzenia Davea o kupnie motocykla. Potem przygotowała się psychicznie na ciężki dzień. Owszem, zawsze chciała spędzać więcej czasu ze swoją córką, ale wolałaby nie być do tego zmuszona przez jej chorobę. Skoro Emma miała przez cały dzień na zmianę spać i oglądać telewizję, Kathryn mogła wreszcie zająć się innymi prowadzonymi aktualnie sprawami. Nie minęła godzina, kiedy goniec przywiózł wielkie pudło wypełnione tekturowymi teczkami. Zanim jednak przystąpiła do pracy, zadzwonił telefon. - Cześć, kochanie - powiedział Dave. - Czy z Emmą wszystko w porządku? Benton właśnie powiedział mi, że musiałaś zostać w domu, bo zachorowała. - To tylko lekkie przeziębienie. Nie ma się czym martwić. Teraz śpi. - Ucałuj ją ode mnie, kiedy się obudzi. I powiedz, że wieczorem do niej zadzwonię. - Dobrze, Dave. Dzięki za telefon. Może w ten weekend wreszcie uda nam się spędzić trochę czasu we dwoje. - Cieszę się, Kathryn. Najwyższy czas. Mężczyźni mają pewne potrzeby. Uśmiechnęła się. - Mnie też tego brakuje. -No, kochanie, muszę już lecieć. Mam sporo roboty. Na razie. Nie zważając na narastające podniecenie, Kathryn odłożyła słuchawkę i zabrała się za akta. Kiedy po pewnym czasie spojrzała na zegar, ze zdumieniem zauważyła, że jest już po wpół do szóstej. Całe popołudnie minęło jak z bicza strzelił. Choć Kathryn nie była głodna, zrobiła sobie kanapkę i podgrzała puszkę rosołu Campells, będącego ulubionym daniem Emmy. Wzięła jeszcze dwie szklanki świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego i zaniosła to wszystko do sypialni córki, która właśnie w skupieniu oglądała kolejny odcinek serialu Sister, Sister. - Czy to się skończy przed szóstą? - spytała. - Tak, mamo - odparła Emma, która czuła się już na tyle dobrze, by na powrót stać się młodą kobietą. Ta przemiana nie umknęła uwagi jej matki. -To zaraz się kończy, a zaczyna znowu o ósmej. - Czy miałabyś więc coś przeciw temu, żebyśmy obejrzały wiadomości o szóstej? - W porządku - zgodziła się Emma i wzięła pilota do ręki. - Który kanał? - Siódmy proszę. Emma skakała po kanałach, dopóki na ekranie nie pojawiło się wielkie logo "Wiadomości Kanału Siódmego". Mimo że miała dobre serce, zazdrośnie strzegła praw do swojego nowego telewizora. Logo "Wiadomości Kanału Siódmego" płynnie przeszło w obraz studia telewizyjnego. Do kamer uśmiechali się spikerzy, Steve Wallace i Arliss Kraft, uderzająco podobni do Kena i Barbie. Arliss jak zawsze zaczęła od skrótu wydarzeń. Mimo posiedzeń kilku ważnych komisji senackich i pożarów szalejących na Zachodnim Wybrzeżu, najwięcej miejsca poświęcono sportowi. - Przed kilkunastoma minutami - mówiła spikerka - ku powszechnemu zdumieniu zarząd klubu San Francisco 49ers zapowiedział odejście trenera drużyny. Jego następca na tym stanowisku został już wyznaczony. O szczegółach opowie nam Rob Schmidt w części sportowej wiadomości. - Uśmiechnęła się słodko i spojrzała na swojego partnera. - Steve? Gdyby komputer mógł być człowiekiem, wyglądałby i mówił jak Steve Wallace. - Przenosimy się do Santa Rita - zaczął Wallace. - Znana adwokat z San Francisco, Angela Bickell twierdzi, że jej klientka, obecnie przebywająca w areszcie, stała się ofiarą wymiaru sprawiedliwości. James Walter jest pod siedzibą władz okręgu. Co masz dla nas, James? Na ekranie pojawił się młody, przystojny mężczyzna, choć nie tak wymuskany jak Steve i Arliss. Za nim widać było ekstrawagancko ubraną, potężnie zbudowaną kobietę o kręconych czarnych włosach, przemawiającą do lasu mikrofonów. - Dzień dobry państwu - powiedział Walter ciepłym tonem. - Stoimy na schodach przed siedzibą władz okręgu, gdzie adwokat Angela Bickell rozmawia z dziennikarzami. Jak państwu wiadomo, znana jest nie tylko ze swoich płomiennych oracji, ale i z wielu wygranych głośnych procesów. Posłuchajmy, o czym mówi. - Wyciągnął mikrofon w stronę rozgadanej kobiety. Z ust Bickell, pokrytych grubą warstwą purpurowej szminki, płynął prawdziwy strumień słów. -... w samych Stanach Zjednoczonych, około czterech milionów kobiet rocznie pada ofiarą ciężkiego pobicia. Przemoc w rodzinie jest główną przyczyną obrażeń ciała u kobiet. Bickell przeczesała palcami włosy, mierzwiąc je jeszcze bardziej. Miała niesamowicie długie paznokcie, pomalowane na czarno. Zanim dziennikarze zdążyli zadać kolejne pytanie, podjęła przerwany wywód: -Na dziesięć zamordowanych kobiet sześć zostaje zabitych przez osobę znajomą, z tego połowa ginie z ręki męża lub kochanka. Ten nieustający cykl przemocy i zniszczenia musi zostać przerwany. Jeśli nie uczynią tego nasze sądy, ofiary wezmą sprawy w swoje ręce. Kathryn nigdy nie miała okazji osobiście poznać Bickell, choć uczestniczyły razem w wielu konferencjach, ale wiedziała, że na sali sądowej jest ona niezwykle trudnym przeciwnikiem. Przebiegła i bystra; wykorzystywała media, na ile się dało i naginała przepisy do granic możliwości. Prawdopodobnie nikt nie miał na koncie tylu zarzutów o naruszanie zasad etycznych, " co ona, ale nigdy nie otrzymała nawet nagany. Bickell to cholernie dobry prawnik i zaciekła feministka, pomyślała Kathryn z rosnącym niepokojem, którego przyczyny nie mogła określić. Co ona robi w Santa Rita? Na wokandzie nie było żadnej sprawy, która mogłaby zainteresować kogoś takiego, jak Angela Bickell. Dziennikarz odwrócony plecami do kamery podsunął mikrofon pod nos Bickell. - Pani Bickell - powiedział - czy twierdzi pani, że jej klientka była ofiarą przemocy w rodzinie? - Oczywiście. Kolejne pytanie padło zza kadru. - Dlaczego więc siedzi w więzieniu i jest oskarżona o zabójstwo? ; Bickell machnęła ręką w niedbałym geście, jakby wyrzucała niedopałek. -To absurdalna pomyłka sądowa. Moja klientka jest ofiarą, nie przestępcą. Nikogo nie zamordowała; ona się broniła. Bała się o swoje życie. Mąż groził, że ją zabije. Zadał jej już tyle cierpień, że uwierzyła mu. Nie miała wyboru; gdyby go nie zabiła, on zabiłby ją. Kathryn zbladła jak ściana. Emma od razu to zauważyła. - Mamusiu, co się stało? - spytała, wystraszona. - Znasz tą panią? - Ciii, kochanie, proszę cię - powiedziała Kathryn, obejmując Emmę. -Muszę tego wysłuchać. Bickell właśnie odpowiadała na pytanie, którego Kathryn nie usłyszała, ale które mogła odgadnąć na podstawie odpowiedzi. - Tak, właśnie to miałam na myśli. Zespół maltretowanej kobiety. Od niedawna sądy zaczęły uznawać tę przypadłość za podstawę złagodzenia kary. Przysięgli mają prawo wysłuchać ekspertów, którzy ustalili ponad wszelką wątpliwość, że długotrwałe katowanie wywołuje u bezbronnej kobiety stan lękowy, z którego wyrwać się może tylko zabijając swojego prześladowcę. - Czyli przyznaje pani, że jej klientka zabiła swojego męża? - spytał James Walter. Angela Bickell spojrzała prosto w obiektyw kamery. Kathryn Mackay nigdy jeszcze nie widziała tak pięknych, głębokich, zimnych, niebieskich oczu. - Ależ oczywiście. Anna Lancaster położyła kres przemocy, jakiej wobec niej dopuszczał się mąż, bo wymiar sprawiedliwości nie zrobił tego w jej imieniu. Postanowiliśmy zrezygnować z przysługującego pani Lancaster prawa do przesłuchania wstępnego, by moja klientka mogła jak najszybciej zostać oczyszczona przez przysięgłych z wszelkich zarzutów. Prokurator wyraził na to zgodę. Proces rozpocznie się, kiedy tylko znajdziemy wolny termin. Kathryn w oszołomieniu wysłuchała słów Jamesa Waltera, podsumowujących konferencję prasową. - Sprawa, której rozstrzygnięcie wydawało się oczywiste, może przerodzić się w najgłośniejszy od wielu lat proces w Santa Rita. Dziękuję państwu za uwagę. Zanim Ken i Barbie pojawili się na ekranie, Kathryn już wykręcała numer Davea Granza. Włączyła się automatyczna sekretarka. - Proszę zostawić wiadomość. Zadzwonię, kiedy tylko będę mógł. - Dave - rzuciła do słuchawki głosem dużo wyższym niż zwykle - co się stało w sądzie, u licha? Zadzwoń! * * * Dzień dobry, Kathryn. Czy mogę wejść? - Tak przesadna grzeczność wyraźnie świadczyła o tym, że coś jest nie w porządku. - Jak się czuje Emma? - Hal Benton czuł się niepewnie. Bardzo niepewnie. Zwykle ten przystojny mężczyzna wręcz tryskał pewnością siebie. Tego dnia było inaczej. Choć ubrany jak zwykle w ciemnoniebieski prążkowany garnitur i krawat w granatowe i czerwone paski, zachowywał się doprawdy niecodziennie - stał na progu gabinetu Kathryn Mackay, przestępując niepewnie z nogi na nogę. Na ogół, kiedy chciał spotkać się z którymś ze swoich zastępców, wzywał go do siebie. Rozmowa z podwładnym w jego gabinecie była oznaką szacunku, okazywanego tylko najstarszym i najbardziej wziętym prawnikom z biura. Benton cierpliwie zaczekał, aż Kathryn podniesie na niego oczy. - Co się stało, Hal? - spytała wprost. - Zgaduję, że Emma czuje się lepiej. - Hal nawet w trudnych sytuacjach nie zapominał o dobrych obyczajach. - Przepraszam - powiedziała Kathryn. - Tak, czuje się o wiele lepiej. Gorączka spadła w czasie weekendu. Podejrzewam, że miała na to wpływ trzydniowa nieobecność w letniej szkole. - Musimy porozmawiać - stwierdził Benton, uznawszy, że rozładował napięcie w wystarczającym stopniu, by można było przejść do sedna sprawy. - Możesz poświęcić mi chwilę? - Mogę, owszem - odparła, wskazując mu krzesło i kładąc teczkę z aktami na rogu biurka. Była godzina ósma rano w poniedziałek po konferencji prasowej Angeli Bickell. Hal Benton wyjechał w interesach na cały weekend. Kathryn udało się go złapać dopiero w niedzielę wieczorem i przedstawić mu rozwój wypadków w sprawie Lancaster. -Dziękuję - powiedział. - Ależ się wszystko zagmatwało. Przepraszam, Kathryn. - Hal, proszę, mów mi Kate. Zawsze niepokoję się, kiedy nazywasz mnie Kathryn. Powiedz mi, co się stało tamtego dnia - poprosiła, próbując dodać mu otuchy. -Kiedy rozmawiałem z tobą w piątek rano, zamierzałem osobiście przedstawić w sądzie akt oskarżenia w sprawie Lancaster. Ale Rose przypomniała mi, że w południe mam być w Sacramento, by wygłosić odczyt dla podlegających gubernatorowi oddziałów specjalnych do walki z gangami. Zupełnie wyleciało mi to z głowy. Dlatego poprosiłem Heinz, żeby wzięła sprawę Lancaster. - Nawet nie próbował wyjaśnić, dlaczegóż to nie było go przez cały weekend, ale Kathryn przezornie wolała nie pytać. - Jezu, Hal, nie obraź się, ale czyś ty oszalał? Greta Heinz nigdy nie uczestniczyła w procesie przed sądem wyższej instancji, a tym bardziej w sprawie o zabójstwo. Dlaczego właśnie ją wybrałeś? - Popełniłem błąd - odparł. - Była pod ręką, a mnie się spieszyło. Rozprawa miała się zacząć o ósmej piętnaście Pomyślałem sobie, że Granz nie pozwoli, żeby ta kobieta wszystko zepsuła. -No to co, do diabła, skłoniło ją do zgody na rezygnację z przesłuchania wstępnego i tak szybkie rozpoczęcie procesu? Czemu Dave nie protestował? - Bo nie mógł. Na pewno powiedział ci już, że został wywołany do telefonu. Heinz musiała radzić sobie sama. Kiedy Bickell zaproponowała rezygnację z przesłuchania wstępnego, Heinz pomyślała, że to nawet lepiej dla ciebie, bo nie będziesz musiała się do niego przygotowywać. Nie przewidziała takiego obrotu sprawy. Nie miej jej tego za złe. - Nie mam. Nikt z nas nie oczekiwał, że obrona powoła się na zespół maltretowanej kobiety. -Mam nadzieję, że nie wszystko stracone, Kate. Jeśli będziesz potrzebowała mojej pomocy, po prostu powiedz. - Nie, sprawa nie jest jeszcze przegrana. Przesiedziałam tu cały weekend; sprawdzałam wszystko na temat zespołu maltretowanej kobiety. Niemało mnie to kosztowało, nawiasem mówiąc. Przepisy te pojawiły się stosunkowo niedawno, ale znam je dość dobrze. Z powodu emocji, jakie wywołują rozprawy, w których pojawia się wątek przemocy w rodzinie, ciężko być w nich oskarżycielem, ale i obrona ma niełatwe zadanie, zwłaszcza jeśli na ciele ofiary nie widać świeżych obrażeń. Bez tego nie ma dowodu, że jej życie rzeczywiście było w niebezpieczeństwie i musiała się bronić. - Zawiesiła głos. - Hal, muszę się napić kawy. Ty już piłeś dziś rano? - Nie, nie miałem czasu. Daj telefon. - Wykręcił czterocyfrowy numer; po pierwszym sygnale odebrała jego sekretarka. - Carol, czy mogłabyś skoczyć do kafeterii i przynieść dwie kawy... - Zakrył dłonią mikrofon i spojrzał pytająco na Kathryn. - Bez cukru, z odrobiną śmietanki. -Carol? Jedną ze śmietanką bez cukru, drugą dla mnie, wiesz jaką. Dziękuję; mam nadzieję, że nie sprawiłem ci kłopotu. Aha, i odwołaj wszystkie moje spotkania na najbliższą godzinę. Będę tu z Mackay. - Zwrócił się do Kathryn. - Co miałaś na myśli, mówiąc, że przesiedziałaś tu cały weekend i niemało cię to kosztowało? Kathryn wiedziała, że z Bentonem może być szczera. - Ostatnio rzadko spotykamy się z Daveem. Ciągle jestem zajęta. Zamierzaliśmy spędzić ostatni weekend we dwoje, żeby nadrobić choć część straconego czasu. Niespodziewany rozwój wypadków w sprawie Lancaster sprawił, że musiałam to odwołać. - Wbiła wzrok w biurko. - Mocno się wkurzył. Powiedział, że powinnam zastanowić się, co jest dla mnie tak naprawdę ważne. Ja mu na to, że jeśli chce się spotykać z kobietą prokuratorem, to musi przywyknąć do takich sytuacji. Niezbyt dobrze to rozegrałam. Benton spojrzał na nią z ciepłym uśmiechem. - Broń Boże nie myśl, że nie doceniam twoich osiągnięć, ale być może on ma rację. Może powinnaś nieco lepiej równoważyć życie osobiste z zawodowym, Kate. - Podniósł ręce w geście kapitulacji. - Ale to nie moja sprawa; traktuj to, co powiedziałem, jako spostrzeżenie starego przyjaciela. Mów dalej, proszę. Kathryn westchnęła ciężko i usiadła wygodniej w fotelu. - Kiedy kobieta zabija rzekomo znęcającego się nad nią mężczyznę, w procesie mogą się pojawić dwa zagrożenia. Jeśli obrona powoła się na zespół maltretowanej kobiety, wówczas, podobnie jak przy oskarżeniu o gwałt, nie wiadomo, czy wierzyć ofierze, czy sprawcy. Tu na domiar złego sprawca nie żyje. Drugie zagrożenie polega na tym, że ofiara może nie kłamać. Wtedy musimy jak najszybciej się o tym dowiedzieć i zastanowić, czy ta sprawa w ogóle powinna trafić do sądu. Kathryn zawiesiła głos i napiła się kawy. - Przyznaję, że zapadłam na zespół Christophera Dardena. On miał opory przed prowadzeniem sprawy, w której oskarżonym był czarny; ja nie będę w stanie wsadzić za kratki maltretowanej kobiety, która w obronie własnej zabiła swojego oprawcę. Wiesz, że staram się walczyć z przemocą w rodzinie; dlatego założyłam Okręgową Komisję do spraw Przemocy w Rodzinie i poświęcam mnóstwo czasu na pomoc szkołom średnim i collegeom w przygotowywaniu programów na ten temat. - Tak, i szanuję twoje przekonania, Kate. Ja też nie chcę skazywać na więzienie niewinnej ofiary. Jak więc zamierzasz dojść prawdy; czy Anna Lancaster była nieszczęśliwą, maltretowaną kobietą, która ma prawo do obrony własnej, czy też jest morderczynią, która zwęszyła okazję, by pozbyć się męża i wykorzystała ją? - Po pierwsze, będę musiała przygotować tę sprawę o wiele bardziej skrupulatnie niż wszystkie dotychczasowe. Obiektywnie przeanalizować wszystkie poszlaki. Najprawdopodobniej nikt nie widział, jak Lancaster bił swoją żonę, więc trzeba poszukać innych dowodów. Hal Benton wypił kawę do dna. - Od czego zaczniesz? - Już zaczęłam. Złożyłam w sądzie wniosek o wysłanie podejrzanej na obdukcję. Jutro zostanie rozpatrzony. Chcę wiedzieć, czy na jej ciele widać jakieś sińce lub blizny. Poproszę też sąd o nakaz wykonania pełnego prześwietlenia. Jeśli podejrzana rzeczywiście od dłuższego czasu była ofiarą przemocy, może na zdjęciach będzie widać ślady po złamaniach. Zamierzam też poprosić sędziego, żeby wysłał ją na badania psychiatryczne, ale tu zapewne nic nie wskóram. -A jej karta zdrowia? W sprawach kryminalnych nie można powoływać się na tajemnicę lekarską, więc Lancaster będzie musiała polecić swojemu lekarzowi i ginekologowi, by przekazali nam jej dokumentację medyczną. - Tak, włączyłam to do mojego wniosku. - Zamyśliła się. - Jeśli mąż Lancaster rzeczywiście był tak brutalny, jak ona twierdzi, to niemożliwe, by nikt niczego nie zauważył. Powiem Granzowi, żeby sprawdził, czy do sądu rodzinnego nie wpłynęły żadne skargi. Niech też rzuci okiem na dokumenty ubezpieczenia medycznego, o ile je dostaniemy. Jeśli ta kobieta rzeczywiście była maltretowana, prędzej czy później znajdziemy na to jakiś dowód. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie go szukać. - No to bierz się do roboty, Kate. Wszystkie twoje pozostałe sprawy przekażę komu innemu. Nie możemy pozwolić, żeby ta nam umknęła. Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Chcesz, żebym po drodze zajrzał do biura śledczych i podesłał ci Granza? - Tak, dzięki. Aha, Hal? Odwrócił się i spojrzał na Kathryn. - Nie martw się. Dam sobie radę. * * * Proszę wstać - nakazał woźny sądowy. - Otwieram sesję sądu okręgowego w Santa Rita, w stanie Kalifornia. Przewodniczyć jej będzie sędzia Jemima Tucker. Sędzia Tucker zasiadła za stołem sędziowskim i uśmiechnęła się do widzów wypełniających salę. - Proszę usiąść. Sędzia Jemima Tucker była wysoką, szczupłą kobietą o czarnych włosach, idealnie gładkiej brązowej skórze i posągowych rysach twarzy. Krótko mówiąc, była piękna. Ale to nie jej uroda, godna gwiazdy filmowej, najbardziej zaskakiwała widzów, którzy po raz pierwszy uczestniczyli w prowadzonych przez nią rozprawach; największe zdumienie budziło jej imię. Rodzice Tucker mieszkali na wsi w Teksasie, obydwoje mieli doktoraty i uważali, że ich córce przyda się w przyszłej karierze motywacja do zwiększonego wysiłku. Można było jednak wątpić, czy właśnie imieniu zawdzięczała swoje niezaprzeczalne osiągnięcia. Studia prawnicze skończyła z najlepszymi ocenami na roku i w błyskawicznym tempie awansowała na pozycję sędziego, w uznaniu dla sukcesów odniesionych w biurze prokuratora okręgowego. Mimo pełnionej przez siebie funkcji, na towarzyskich i oficjalnych imprezach zawsze przedstawiała się nie jako sędzia Tucker, ale Jemima Tucker. Szczyciła się swoim imieniem, jakby było to swojego rodzaju honorowe odznaczenie. Ten, kto uważał, że przez wzgląd na jej rasę, płeć czy lata spędzone w prokuraturze, można ją zaszufladkować jako osobę liberalną, wrażliwą na uprzedzenia rasowe, nastawioną wrogo do przestępców, czy w jakiś inny sposób przewidywalną, był w głębokim błędzie. U sędzi Tucker doskonałą znajomość przepisów uzupełniał zmysł społeczny i polityczny. Była kobietą ambitną - co do tego nikt nie miał wątpliwości - i na swojej sali sądowej rządziła twardą ręką. Kathryn Mackay szczerze ją podziwiała. Sędzia Tucker miała jednak skłonność - o ile tak to można określić - do podejmowania już na samym początku rozprawy decyzji, którego z prawników da się lubić, a którego nie. Miało to wpływ na przebieg całego procesu. Kathryn na podstawie własnych doświadczeń wiedziała, że zdecydowanie lepiej jest od razu zrobić na Tucker korzystne wrażenie. Sędzia rozejrzała się po sali, po czym skierowała wzrok na oskarżoną, obrońcę i prokurator, w tej kolejności. - Dzień dobry, pani Mackay. Pani Bickell, witam w Santa Rita. - Zwróciła się do Kathryn i popatrzyła na nią wyczekująco. - Dzień dobry, Wysoki Sądzie. Kathryn Mackay w imieniu oskarżenia. Dziś rano złożyłam u sekretarza sądu trzy wnioski w sprawie przeciwko Annie Lancaster. Przepraszam, że dałam Wysokiemu Sądowi tak mało czasu na ich rozpatrzenie, ale wiadomość, że sprawa ma trafić na wokandę już za dwa tygodnie, dotarła do mnie dopiero w ostatni piątek. O tym, że oskarżona zamierza powołać się na zespół maltretowanej kobiety, dowiedziałam się z piątkowych wiadomości wieczornych. Jak Wysokiemu Sądowi wiadomo, sińce mogące potwierdzić, że oskarżona padła ofiarą przemocy ze strony męża, znikają z upływem czasu. Dlatego bardzo ważne jest, aby Wysoki Sąd nakazał poddanie oskarżonej szczegółowym badaniom, w tym radiograficznym dla stwierdzenia obecności lub braku uszkodzeń kości. - Proszę mówić dalej, pani... Angela Bickell zerwała się na równe nogi. - Wysoki Sądzie, to doprawdy niesłychane. Moja klientka jest ofiarą, nie przestępcą i stanowczo odrzucamy... Sędzia Tucker przerwała jej z większą uprzejmością niż zazwyczaj. - Pani Bickell, zdaję sobie sprawę, że w San Francisco, gdzie rejestr sądowy z pewnością pęka w szwach, procesy być może prowadzone są nieco inaczej niż w Santa Rita, mieścinie, w której nie ma nawet drużyny sportowej. Jednak tu, na obrzeżach cywilizacji, przywykliśmy do tego, że prawnik nie przerywa sędziemu. Mam nadzieję, że zrozumiała pani moje słowa, bo jeśli doświadczy pani kolejnych zaników pamięci, to oskarżę ją o obrazę sądu. Czy teraz mogę już kontynuować? Angela Bickell, przyzwyczajona do tego, że na sali sądowej to ona rozstawia wszystkich po kątach, zrobiła się czerwona jak jej dwurzędowy żakiet. - Oczywiście, Wysoki Sądzie - powiedziała i usiadła. Zgryźliwy ton i spojrzenie, jakim obrzuciła sędzię Tucker stanowiły zapowiedź przyszłych sporów między nimi. - Cieszę się. O czym to pani mówiła, pani Mackay? Wdzięczna losowi, że w czasie tej rozprawy kto inny ściągnie na siebie gniew sędzi Tucker, Kathryn podjęła przerwany wywód. - Oprócz obdukcji, Wysoki Sądzie, chciałabym, by oskarżona została wysłana na badania psychiatryczne i przekazała nam swoje akta medyczne. I w tym wypadku, Wysoki Sądzie, przepraszam, że odbywa się to w takim pośpiechu. Sędzia Tucker zwróciła się do Angeli Bickell. - Pani Bickell, czy ma pani jakieś obiekcje do wniosków prokurator? - Oczywiście, Wysoki Sądzie - powiedziała Bickell, wstając z miejsca. - Badania psychiatryczne tylko umacniają stereotyp, według którego kobiety zabijające swoich oprawców działają w stanie histerii albo są szalone, gdy w rzeczywistości chodzi im tylko o ratowanie własnego życia. A co się tyczy obdukcji, stanowiłaby one nieuzasadnione, a tym samym niezgodne z konstytucją naruszenie prawa do nietykalności osobistej i w związku z tym wniosek oskarżenia winien zostać w całości odrzucony. - Dziękuję, pani Bickell. Proszę dać mi chwilę, żebym mogła przejrzeć wnioski złożone przez panią Mackay. - Sędzia włożyła małe okulary do czytania i wbiła wzrok w leżące przed nią dokumenty. Po chwili zdjęła okulary i odchyliła się na oparcie krzesła. - Sąd jest gotów do wydania decyzji w sprawie wniosków oskarżenia. Sąd nakazuje natychmiastowe wysłanie oskarżonej na obdukcję, w zakres której wejdzie badanie radiograficzne przeprowadzone przez lekarza wyznaczonego przez panią prokurator. Zwróciła się twarzą do stolika, za którym siedziała Bickell. - Oskarżona ma oczywiście prawo życzyć sobie obecności przy badaniu jej osobistego lekarza. Sąd ponadto nakazuje oskarżonej, by poleciła swojemu lekarzowi, a także ginekologowi udostępnić prokurator kopie akt medycznych. - Znów skierowała wzrok na stolik obrony. - Czy zrozumiała pani polecenia sądu? Sąd zauważył, że wcześniej miała pani z tym pewne trudności i nie chce, by powtarzało się to zbyt często. Bickell skinęła głową. - Musi pani udzielić odpowiedzi słownej, by stenotypistka mogła ją zanotować. Proszę głośniej, pani Bickell. - Zrozumiałam, Wysoki Sądzie. - Doskonale. Co się tyczy wniosku o badanie psychiatryczne, sąd ma świadomość, że w pięciu stanach oskarżyciele mają prawo domagać się przeprowadzenia takiego badania w wypadku, gdy oskarżona zamierza wykorzystać zeznania na temat zespołu maltretowanej kobiety w swojej linii obrony. - Jednak biorąc pod uwagę, że chodzi tu o opis doświadczeń kobiety pozostającej w patologicznym związku, a nie o jej zdrowie psychiczne, wniosek oskarŻenia zostaje odrzucony. Może jednak zostać rozpatrzony ponownie, jeśli pojawią się po temu uzasadnione powody. Czy ktoś ma jeszcze cokolwiek do powiedzenia? Ponieważ zapanowała cisza, sędzia Tucker wstała, a woźny sądowy zawołał: - Proszę wstać - i posiedzenie sądu pod przewodnictwem sędzi Jemimy Tucker zostało zakończone. * * * Panie i panowie, witamy! Proszę wstać do hymnu. Dzisiejszego wieczoru odśpiewa go... Huey Lewis! Wbrew poleceniu spikera, Dave Granz nie wstał, tylko otworzył puszkę Miller Lite i jednym haustem wypił połowę jej zawartości. Podczas gdy Huey wyrykiwał hymn państwowy w oryginalnej interpretacji, Dave odgrzał w mikrofalówce burrito z kurczakiem, po czym legł na sofie. Był ubrany w stare dżinsy, sprane prawie do białości i miękkie jak wata; oraz w koszulkę L. A. Dodgers i klapki. Położył nogi na stoliku, wziął pilota do ręki i zastygł w oczekiwaniu na rozpoczęcie pierwszego z serii siedmiu meczów między San Francisco Giants a Colorado Rockies. Jako że spotykały się ze sobą dwie czołowe drużyny Zachodniej Ligi, lokalna telewizja prowadziła transmisję na żywo. Kiedy Huey skończył śpiewać, do rozgrzewki przystąpił Rod Beck; jego występ w podstawowym składzie był dla wszystkich sporym zaskoczeniem. Dave Granz, zagorzały kibic Giantsów, miał dla siebie cały wieczór. Tym razem jednak bardziej niż sam mecz liczyło się dla niego to, że mógł w spokoju zastanowić się, jak wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji, w której się znalazł - dokładnie mówiąc, chodziło o to, co zaszło między nim a Julią Soto. Dave miał wyrzuty sumienia; tego popołudnia, w pracy, Kathryn przeprosiła go za odwołanie planów na weekend i zaproponowała, żeby obejrzeli mecz razem, u niej. Kupiła piwo i orzeszki, a nawet dała słowo, że wytrzyma do ostatniej minuty, choć serdecznie nie znosiła bejsbola i futbolu. Obiecała też zaspokoić jego bardziej pierwotne instynkty. Była głęboko zasmucona, kiedy Dave wykręcił się od wizyty, tłumacząc mętnie, że źle się czuje, więc zaraz po meczu położy się spać. Prawdę mówiąc, nie mógł jej patrzeć w oczy, po tym, jak dokładnie tydzień wcześniej poszedł do łóżka z Julią. Od tamtej nocy unikał ich obydwu, w nadziei, że w końcu wszystko jakoś się ułoży. Każdego dnia rozmawiał i z Kathryn, i z Julią, zmagając się z coraz silniejszymi wyrzutami sumienia; dwulicowość nie leżała w jego naturze. Bał się, że nie będzie w stanie z żadną z nich zerwać. Z jednej strony, nigdy nie składali sobie z Kathryn żadnych wiążących obietnic, ale wydawało się oczywiste, że powinni dochować sobie wierności. Z drugiej jednak, od śmierci Lancastera pani prokurator była straszliwie zapracowana i nie miała dla niego, Davea, ani chwili czasu. Doskwierało mu to coraz bardziej. A poza tym Julia Soto podniecała go, jak żadna inna kobieta. Cztery piwa, burrito, torebkę czipsów, duży pojemnik salsy i trzy rozgrywki później, Rockies prowadzili osiem do jednego, zadając kłam pogłoskom, że dobre rezultaty potrafią uzyskiwać tylko na własnym stadionie w Denver, w rozrzedzonym górskim powietrzu. O dziewiątej piętnaście zadzwonił telefon. - Cholera! - zaklął Dave pod nosem. Automatyczna sekretarka była wyłączona. Telefon zabrzęczał dwanaście razy, zanim Granz wreszcie podniósł słuchawkę. - Halo? - Davidzie, to ja, Julia. Co robisz? - Oglądam mecz - odparł. - A ty. - Gdybym ci powiedziała, podnieciłbyś się - mruknęła kusząco. - Jeśli przyjedziesz, pozwolę ci zrobić to za mnie. W lędźwiach Davea natychmiast rozgorzał prawdziwy ogień. Jezu, co ta kobieta ma w sobie? - pomyślał. - Nie wiem, Julio. Oglądam mecz. Wypiłem już kilka piw, muszę wstać wcześnie rano do pracy, no i... - Och, Davidzie, jesteś zabawny - zachichotała. - Dobrze, przyjdź, a ja włączę telewizor, żebyś mógł oglądać ten swój mecz. Nie będziesz musiał zwracać na mnie najmniejszej uwagi. Zobaczymy, czy potrafisz się skupić i jak silna jest twoja miłość do bejsbolu. Dave namyślał się przez co najmniej trzy sekundy. - Będę za piętnaście minut. - David? - powiedziała. - Tak, kochanie? - O, cholera. Zwracał się tak tylko do Kathryn. Co się dzieje, do diabła? - Weź szczoteczkę do zębów. Będzie ci rano potrzebna, a ja nie mam zapasowej. Po czternastu minutach Dave pukał już do mieszkania numer dwadzieścia trzy w kompleksie kondominiów Casa del Norte. Julia otworzyła od razu, ubrana w jedwabny szlafrok w kwieciste wzory. Wyglądało na to, że pod spodem nie ma na sobie nic. Odsunęła się na bok, złapała Granza za rękę , i wciągnęła do środka. Z pokoju dobiegały odgłosy transmisji meczu. W czasie, kiedy Dave jechał przez miasto, Dante Bichette zdobył trzy punkty i Rockies prowadzili już jedenaście do jednego. Chyba nie trzeba będzie oglądać całego spotkania. Julia usiadła obok Granza na sofie, zwróconej lekko w stronę telewizora. Podwinęła nogi pod siebie i wzięła ze stolika kieliszek białego wina. - Czego się napijesz? Wina, piwa? - spytała. - Niczego, dziękuję. Trzy piwa mi wystarczą. - Co się ze mną dzieje, do licha? - myślał gorączkowo. Przecież wypiłem więcej; dlaczego skłamałem? Czemu przejmuję się tym, co ona sobie pomyśli? - Brakowało mi ciebie przez ten tydzień - powiedziała i szybko dodała: - Nie, nie tłumacz się; wiem, że ciągle jesteś zajęty. Ja też. Ale po tym, co stało się w ostatni wtorek, liczyłam na coś więcej niż tylko rozmowy telefoniczne. - Bez najmniejszego skrępowania położyła rękę na jego udzie, jakby od dawna byli kochankami. - Tak, byłem strasznie zabiegany - odparł, zerkając ukradkiem na telewizor. Larry Walker właśnie zdobywał kolejny punkt. - Ale... - Wiem - weszła mu w słowo. - Ja też. To stało się tak nagle, że przez cały tydzień nie myślałam o niczym innym. - Przeszyła go przenikliwym spojrzeniem. - Byłeś z inną kobietą? Gdyby się zastanowił, z pewnością zareagowałby na to pytanie z oburzeniem. Jednak zamiast tego zaczął się tłumaczyć. - Nie, wszystkie wieczory w tym tygodniu spędziłem w pracy. Nawet nie widziałem... Z nikim nie byłem. Mnie też ciebie brakowało. Dłoń Julii przesunęła się nieco wyżej i zacisnęła na jego udzie. Znajdowała się już niebezpiecznie blisko największego skarbu Davea. Jezu, jeśli nie zabierze tej ręki, to mój mały wyjdzie jej na spotkanie, pomyślał. - To dobrze. Nie lubię się dzielić, o czym na pewno dobrze wiesz. - Jej dłoń przeniosła się kilka centymetrów wyżej i spoczęła na penisie. Następnie Julia puściła go i rozwiązała szlafrok tak, że jego poły rozchyliły się lekko, nie odsłaniając wszystkiego. Rzeczywiście, pod spodem była naga. Powoli uniosła i skrzyżowała ręce, wsunęła kciuki pod szlafrok i zsunęła go z ramion. - Popatrz na mnie. Popatrz - powiedziała łagodnym tonem. Dave wbił pożądliwe spojrzenie w jej bujne piersi. Julia ujęła sutki palcami i pociągnęła je lekko, aż stwardniały. - Tutaj - szepnęła, przyciągając głowę Davea do siebie i podsuwając mu lewą pierś. Przez chwilę ssał jedną, potem drugą, a Julia jęczała cicho. - Gdybyś chciał, mógłbyś robić to codziennie, Amante. Smakuję ci? -spytała chrapliwym głosem. Wsunęła dłoń w jego krocze i objęła palcami nabrzmiały członek. Dave odchylił się, by spojrzeć jej w twarz. Była jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał; jej gładka ciemna skóra płonęła od pożądania. Julia rozsunęła dolną część szlafroka i rozchyliła palcami swoją kobiecość. Była różowa, mokra i apetyczna. Dave nachylił się i pocałował ją. Pachniała żądzą. Zaczął drażnić ją językiem. Julia podniosła głowę. - Chodź. - Wstała, zrzuciła z siebie szlafrok i ruszyła w stronę sypialni. Tam wyjęła z szafki prezerwatywę, zdjęła Daveowi koszulę i usiadła na brzegu wielkiego łóżka. Następnie rozpięła mu dżinsy, ściągnęła je razem z majtkami i założyła kondom. Położyła się na łóżku, wciągnęła Davea na siebie, przeturlała się tak, że leżał na plecach, i uklękła na nim. - O Boże, Julio, to... ja... o Boże - jęczał Dave. Tymczasem ona wzięła go do ręki i wsunęła w siebie. Dave wszedł w nią lekko. Julia delikatnie poruszyła biodrami, tak by mogła korzystać z pełni jego męskości, po czym powoli osunęła się na niego. Odchyliła się do tyłu i chcąc utrzymać równowagę, złapała go za kostki. Długie czarne włosy opadały kaskadą. Ich biodra zaczęły kołysać się w szalonym tańcu. Wreszcie Dave nie wytrzymał, drgnął, chwycił ją za pośladki i dał upust swojej rozkoszy. - Zapalisz? - spytała potem, kiedy leżeli wtuleni w siebie. - Kiedyś zawsze to robiłeś po tym, jak się kochaliśmy. - Przestałem. To znaczy, palić - powiedział i poszedł wziąć prysznic. -Teraz moja kolej - stwierdziła Julia, gdy wrócił. - To nie potrwa długo. - W stała i ruszyła w stronę łazienki. Zamknęła za sobą drzwi. Najpierw rozległ się szum wody z kranu, potem odgłos spłuczki. Kiedy Julia pojawiła się z powrotem w sypialni, w białym flanelowym szlafroku, Dave siedział już na brzegu łóżka, całkowicie ubrany. Jego kochanka skrzyżowała ręce na piersi w obronnym geście. - David? Co ty robisz? - Julio, to się stało tak nagle. Musimy wszystko przemyśleć. - Co przemyśleć, David? Było dobrze, tak jak kiedyś? Wstał i poklepał ją po ramieniu, wyraźnie zmieszany. - Tak, było cudownie. Lepiej niż to pamiętałem. Ale nie wiem, co o tym myśleć. Julia usiadła na łóżku. - Nie wiesz? A to dlaczego? Kocham cię, a ty kochasz mnie, to oczywiste. Znowu jesteśmy razem. Prosta sprawa. Chodź do łóżka. Jutro, kiedy się wyśpisz, poczujesz się lepiej. Dave potrząsnął głową. - Nie mogę, Julio. Nie mogę zostać na noc. Muszę przemyśleć wiele rzeczy. Może przychodząc tu dzisiaj popełniłem błąd, może trzeba było najpierw dojść z tym wszystkim do ładu. Dopóki nie podejmę decyzji, jak to rozegrać, nie powinniśmy się widywać. - Jak co rozegrać? O Boże, David, nie rób mi tego znowu. Proszę! - Łzy nabiegły jej do oczu i spłynęły po oliwkowych policzkach. - Nie zniosę tego. Proszę! Jesteśmy sobie pisani. Wiesz o tym. Przynajmniej obiecaj, że będziesz mi wierny. Obiecaj to! - Nie mogę. Julio, pozwól mi wrócić do domu i wszystko przemyśleć, dobrze? Zadzwonię do ciebie jutro albo pojutrze wieczorem. Wtedy porozmawiamy. - Odwrócił się i wyszedł do salonu. Julia nie ruszyła się z miejsca. Kiedy otwierał drzwi mieszkania, usłyszał jej jęk, dobiegający z sypialni: - Znów to samo. O Boże, tylko nie to. Bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. - Jezu Chryste, Granz - powiedział na głos - coś ty zrobił? Co z Kathryn? Kocham ją czy nie? Co się dzieje, do cholery? * * * Kathryn wbiegła do swojego gabinetu z kubkiem kawy w ręku, pochyliła , się i pocałowała Davea w policzek, choć nie pochwalała takiego zachowania w pracy. Napięcie między nimi stawało się coraz bardziej wyczuwalne, pomyślała więc, że trochę czułości nie zaszkodzi. - Czemu jesteś taki posępny, kochanie? - spytała, padając na fotel. Dave siedział sztywno na krześle przed biurkiem i jadł słodką bułkę. -Nie, to nic takiego - odparł szybko, nie patrząc jej w oczy. - Do późnego wieczora przesłuchiwałem świadka. Strata czasu. Pewnie trochę mnie to wkurzyło. Kathryn spojrzała na niego sceptycznie, ale nie spytała o szczegóły. - W przeddzień rozprawy to ja się powinnam denerwować. Twoim zadaniem jest podnosić mnie na duchu. - Do rozpoczęcia procesu w sprawie Lancaster zostało zaledwie parę dni. Kathryn poprosiła Davea o spotkanie w środę o ósmej - następnego dnia po złożeniu wniosków u sędzi Tucker - by porozmawiać o prowadzonym przez niego śledztwie. - Chciałam dowiedzieć się, jak ci idzie. Myślałam, że pracujesz. Wczoraj kilka razy próbowałam się z tobą skontaktować, ale o dziesiątej dałam sobie spokój i poszłam spać. No więc jak, wywęszyłeś coś? Dave opowiedział jej o liście pracowników Lancaster & Young i podał nazwiska, które przesłał do działu personalnego firmy. Przesłuchania miały się rozpocząć w piątek rano. - Czemu tak późno? - spytała Kathryn. - Nie mógłbyś zacząć dziś po południu? - Kierownik działu twierdzi, że potrzeba mu trochę czasu na wyczyszczenie akt. Wiesz, zanim mije pokaże, musi usunąć informacje o wysokości zarobków i inne utajnione dane. Ci ludzie mają prawo do prywatności, pani prokurator. W każdym razie to trwa dość długo. - Z kim rozmawiałeś wczoraj wieczorem? - spytała. Dave zajrzał do notesu, po czym schował go do wewnętrznej kieszeni płaszcza. - Z Julią Soto. Powiedziała, że wyjeżdża w delegację - skłamał. Cóż, przynajmniej częściowo mówił prawdę. Rozmawiał z nią tydzień wcześniej i faktycznie nie dowiedział się od niej niczego ciekawego. - Miałem do wyboru: przesłuchać ją wczoraj wieczorem albo sobie odpuścić. Mieszka w Casa del Norte. Kathryn uniosła brwi z podziwem. - Domyślam się, że nieźle zarabia. -Pewnie tak. Jest specjalistką od języków obcych, pracuje w dziale międzynarodowym. Okazało się, że słabo znała tych dwoje. Nie miała mi nic ciekawego do powiedzenia. - Czyli do dziesiątej rozmawiałeś z nią o niczym? Dave wzruszył ramionami. - Przyjechałem do niej dopiero o dziewiątej. - No i czego się dowiedziałeś? Znów wyjął z kieszeni notes i otworzył go. Od chwili, kiedy Kathryn weszła do gabinetu, ani razu nie spojrzał jej w oczy. - Prawie wszyscy uważali Lawrencea Lancastera za sympatycznego człowieka. Pracoholik, ale ogólnie lubiany. Za to jego żona miała nieco inną opinię. - To znaczy? - spytała Kathryn. Zastanawiała się, czy Dave nie jest chory. Wiedziała, że coś nie gra, ale wolała nie ciągnąć go za język. Kiedy będzie gotowy, sam powie, co mu leży na sercu. - Powiedziała, że nie zna pani Lancaster osobiście, więc może tylko przekazać krążące w biurze plotki. Otóż jej zachowanie podobno jest dość dziwaczne. Jednego dnia jest wyniosła, ale uprzejma, kiedy indziej znowu potrafi być nerwowa, mrukliwa i kapryśna. Ludzie mówią, że najczęściej zachowuje się jak suka. Kathryn uniosła brwi. -Nie wiem, czy to o czymkolwiek świadczy, ale zmiany nastroju i nieprzewidywalne zachowanie są objawami często spotykanymi u maltretowanych kobiet - powiedziała. - Coś jeszcze? - Właściwie nie, zaraz sprawdzę... Ach, niektórzy pracownicy podejrzewają, że Lancaster wyszła za mąż dla pieniędzy. Rzeczywiście, jej facet ma forsy jak lodu. - Raczej miał. Teraz cała fortuna przeszła na żonę, prawda? Dave umknął potakująco, wciąż nie patrząc Kathryn w oczy. - Może dowiem się czegoś ciekawego od sekretarek. - A akta personalne Lancasterów? - Poprosiłem o nie na samym początku. W dziale personalnym powiedziano mi, że nie wolno ich udostępnić bez zgody szefa. Zarząd firmy może zechcieć, żeby zabezpieczył je sąd, nawet po oczyszczeniu. Dadzą mi znać, kiedy uzgodnią to ze swoim prawnikiem. Ja tymczasem zajmę się pozostałymi aktami, a te zostawię na koniec. -Tylko o nich nie zapomnij. Interesuje mnie zwłaszcza jej teczka. Powinny tam być informacje osobiste, no wiesz, najbliżsi krewni, kogo powiadomić w razie. Wypadku i tak dalej. Jeśli mąż się nad nią znęcał, mogła zwierzyć się z tego siostrze albo matce. Nawet bratu, choć to mniej prawdopodobne. Po raz pierwszy od chwili, kiedy Kathryn weszła do gabinetu, Dave spojrzał jej w oczy. W jego głosie zabrzmiała złowroga nuta. - Rozumie się. Gdyby jakiś facet regularnie tłukł moją siostrę, to czy byłby jej mężem, czy nie, skopałbym mu tyłek. - Podobnie jak większość mężczyzn w podobnej sytuacji. Dlatego, jeśli miała brata, pewnie nic by mu nie powiedziała. Na pewno chciałaby uniknąć konfliktu, żeby mąż się potem na niej nie mścił. - Być może. W każdym razie to wszystko, co mam. Dziś rano zamierzam porozmawiać z sąsiadami Lancasterów, powiedzmy w obrębie trzech przecznic od ich domu. Walt przesłuchał tylko tych, którzy mieszkali najbliżej, ale i inni mogli coś zobaczyć lub usłyszeć. Szansa, że coś z tego wyjdzie, jest niewielka, ale spróbować trzeba. - Niewielka to za mało powiedziane - odparła Kathryn. - Raczej mikroskopijna. - Jakieś nowe wieści z budynku 46A? - spytał, mając na myśli laboratorium Departamentu Sprawiedliwości. -A czego jeszcze można się spodziewać? Z kul nie dało się zdjąć więcej odcisków. Pistolet i magazynek były czyste. Zresztą, to i tak nie ma znaczenia. Lancaster przyznaje się, że zabiła męża, więc co za różnica, gdzie zostawiła swoje odciski? To i tak nic nie zmienia. - Co z badaniami? - Sędzia nakazała przeprowadzenie obdukcji i pełne prześwietlenie. Nie zgodziła się na badania psychiatryczne, ale akurat to nie było dla mnie zaskoczeniem. Obdukcja ma się odbyć dziś po południu w szpitalu komunalnym. - Wtedy będziemy mądrzejsi. - Nie wiem - odparła. - Owszem, jeśli lekarz stwierdzi obecność świeżych sińców lub ran, czy choćby blizn po dawniejszych obrażeniach, będzie łatwiej dowieść, że Lancaster była maltretowana. Z drugiej strony, brak takich urazów niczego nie przesądza. Przecież mąż mógł bić ją tak, żeby nie zostawiać śladów. - No dobra, mam pomysł - powiedział Dave. - Wpadnę jeszcze raz do Lancaster & Young. Porozmawiam z pracownikami, spróbuję się dowiedzieć, czy przyjaźniła się z kimś, może z którąś z sekretarek nie figurujących na mojej liście. Jeśli znajdę kogoś takiego, poproszę o rozmowę po godzinach pracy, wieczorem, w jego domu. Potem dam ci znać, co z tego wyszło. - Dobra myśl. Postaraj się jednak zadzwonić przed dziesiątą. - Po chwili dodała mimochodem: - Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz najlepiej. Kiedy Dave zaczął podnosić się z krzesła, w drzwiach gabinetu pojawiła się głowa Nancy, recepcjonistki. - Mogę wam przeszkodzić? - Jasne - odparła Kathryn. - O co chodzi? - Nie przyszłam do ciebie, tylko do Davida. W holu głównym jest facet z kwiaciarni "Jerrys Floral". Mówi, że ma przesyłkę dla ciebie. Tuzin róż. Dlaczego ja nigdy nie dostaję róż? Dave zerwał się z krzesła, jak wystrzelony z armaty. -To musi być jakaś pomyłka. Po cholerę ktoś miałby przysyłać mi róże? - Roześmiał się nerwowo. - Zajmę się tym. Na razie, Kate. Kathryn chwyciła go za ramię, zanim zdążył dojść do drzwi. - Dave - spytała łagodnym tonem - co jest grane? - Nic. Mówię ci, to pomyłka - odparł i wybiegł z gabinetu. - Mam nadzieję - mruknęła Kathryn pod nosem. Do kwiatów dołączony był liścik: "Dziękuję za ostatnią noc. Kocham cię. Sprawdź swoją pocztę głosową". Na dole inicjały JS. Dave ostrożnie podniósł słuchawkę telefonu stojącego na jego zawalonym papierami biurku, wykręcił swój numer wewnętrzny i wprowadził kod zabezpieczający. Komputerowy kobiecy głos poinformował go: - Masz cztery wiadomości: naciśnij jedynkę, żeby je wysłuchać; dwójkę, żeby skasować; trójkę, żeby zachować; dziewiątkę, żeby się rozłączyć. Upewniwszy się, że głośnik jest wyłączony, Dave wcisnął jedynkę. Sygnał. - Granz, tu Earheart. Gdzie jesteś, do cholery? Zadzwoń. - Wtorek, szesnasta pięćdziesiąt - oznajmiła Komputerowa Dama. Sygnał. - Panie Granz, mówi Lou z "West End Ford". Dzwonię, żeby panu przypomnieć, że na jutro rano zaplanowaliśmy przegląd pańskiego... pańskiego eksplorera. Jeśli nie będzie pan miał jak dojechać do pracy, proszę zgłosić to dyżurnemu technikowi. Któryś z naszych pracowników pana podwiezie. Dziękuję. - Cholera jasna, pomyślał Dave, przegapiłem kolejny termin. - Wtorek, siedemnasta siedemnaście. Sygnał. W słuchawce rozległ się namiętny kobiecy głos, mówiący z meksykańskim akcentem. - Buenos tardes, Davidzie. Wiem, to wszystko wydarzyło się tak nagle, że trochę cię to przeraża. Mnie też. Proszę, zadzwoń jutro rano, zaraz po przyjściu do pracy. - Wtorek, dwudziesta trzecia czterdzieści pięć. Sygnał. - Dzień dobry. Wygląda na to, że jeszcze cię nie ma w gabinecie. Wysłałam ci prezent. Mam nadzieję, że się nie obrazisz. Zadzwoń do mnie, kiedy wysłuchasz tę wiadomość. - Środa, siódma trzydzieści siedem. Sygnał. -To była ostatnia wiadomość. By zachować wszystkie wiadomości, wciśnij trójkę. By skasować, wciśnij dwójkę. Po dokonaniu wyboru wciśnij dziewiątkę. Dziękuję. - Pierdol się, ty robocie - krzyknął Dave i wcisnął dwójkę. Po chwili zadzwonił telefon. Kathryn. - Dave, może to nie moja sprawa, ale wiesz, że nie lubię owijać w bawełnę. Kto przysłał ci te kwiaty? - Ofiara, której pomogłem, Kate. Nikt ważny. Przełknęła ślinę. - Dave, prawie wszystkie śledztwa prowadzimy wspólnie. Kwiaty dla ! ciebie, a dla mnie nic? Zaśmiał się nerwowo. - Kate, co to, przesłuchanie? Ona przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. W końcu doszła do wniosku, że nie chce słuchać jego wyjaśnień. - Oczywiście, że nie. Przepraszam, że pytam. - Rzuciła słuchawkę na widełki mocniej, niż to było konieczne. Przez kilka minut wyglądała przez okno, a potem wróciła do przeglądania akt leżących na biurku. Dave Granz przesłuchał kilkunastu mieszkańców osiedla, na którym stał dom Lancasterów; jako dobrzy sąsiedzi pilnowali własnego nosa i życzyli sobie, by inni postępowali tak samo. Żaden z nich nie znał państwa Lancaster wystarczająco dobrze, by mieć o nich cokolwiek ciekawego do powiedzenia. I, Granz wrócił do gabinetu tuż przed piątą i od razu sprawdził pocztę głosową. - Davidzie, to ja. Jesteś na mnie zły? Może nie powinnam była wysłać kwiatów do twojego biura. Wiem, że starasz się nie łączyć pracy z życiem osobistym. To było bezmyślne z mojej strony. Przepraszam. Proszę, zadzwoń. - Wiadomość została nagrana parę minut przed jedenastą. Następny zapis pochodził z godziny pierwszej zero sześć. - Unikasz mnie? Może jest ci wstyd. Niepotrzebnie. Czekam na telefon. Trzecia i ostatnia wiadomość była krótka i treściwa. - Jeśli mnie unikasz, proszę, przestań. Zadzwoń. - Została nagrana o czwartej. Dave porwał słuchawkę i wykręcił numer Lancaster & Young. Włączył się system poczty głosowej. -Dzień dobry, tu Julia Soto. Z powodu choroby wyszłam wcześniej z biura. Proszę zostawić wiadomość, oddzwonię, kiedy tylko będę mogła. - Przerwa. - Jeśli słyszy mnie inspektor David Granz, proszę, by dziś wieczorem zadzwonił do mnie do domu. Dave natychmiast wykręcił jej numer domowy, ale znów usłyszał tylko nagraną wiadomość. Powiedział krótko, że zadzwoni po pracy. Spędziwszy następnych parę godzin na załatwianiu rozmaitych spraw i ciskaniu w gniewie różnymi przedmiotami o ściany, wyszedł z gabinetu. Po drodze zajrzał do Kathryn Mackay, by się z nią pożegnać. Wciąż siedziała za biurkiem, przeglądając jakieś papiery. - Och, Dave, to ty - powiedziała. - Lepiej się czujesz? - Tak naprawdę chciała powiedzieć: "Jeśli nie powiesz, kto ci. Przysłał te cholerne kwiaty, nie chcę cię więcej widzieć na oczy, ty sukinsynu". -Nie. Chyba pójdę dziś wcześnie spać. Porozmawiamy jutro, kiedy przyjdę do pracy. Dobrze? - Oczywiście, Dave. Martwię się o ciebie. Czy na pewno wszystko w porządku? - Tak, Kathryn, nic mi nie jest. Naprawdę. Spojrzała na Granza sceptycznie, ale wiedziała, że nie powinna przyciskać go do muru. - Dobrze. Trzymaj się. - Bardzo chciała wstać, wziąć go w ramiona i spytać, czemu coś między nimi zaczyna się psuć, ale zdawała sobie sprawę, że nie może tego zrobić. Dave zbiegł schodami na parter, wyszedł przez wielkie podwójne drzwi na parking i skierował kroki do swojego samochodu, stojącego w zastrzeżonej strefie, z kartką z napisem "Wóz policyjny" na desce rozdzielczej. Otwierając drzwi, Dave zauważył pod wycieraczką różową kopertę. Z koperty wydobywał się lekki zapach perfum. Zanim Granz ją otworzył, przezornie wjechał na miejsce, które było zarezerwowane dla jego wozu. W kopercie znajdowała się różowa, perfumowana karta z niebieskim, kwiecistym wzorem biegnącym wzdłuż krawędzi. W otwór wycięty na środku okładki wstawiona została przezroczysta folijka, pod którą widniały słowa: "Myślę o Tobie", wypisane złotymi literami. Wewnątrz nie było żadnej wiadomości. Tylko imię wypisane niebieskim atramentem: "Julia". - Halo? - Odebrała od razu. Jezu, pomyślał, co ona, siedzi na tym cholernym telefonie? - Julia? Tu Dave. - Och, David, cieszę się, że cię słyszę. Zaczynałam się martwić. - Julio, co się dzieje? To się musi skończyć. - Skończyć? Nie wiem, co masz na myśli. Co musi się skończyć? -Te twoje. Telefony! Telefony, kwiaty i te cholerne liściki. Wszystko. - Proszę, nie bądź ordynarny, Davidzie. - Przybrała wyraźnie chłodniejszy ton. - To nie jest konieczne. I bez tego rozumiem, co mówisz. - Przepraszam - odparł, usiłując uspokoić nerwy. - Wczoraj wieczorem powiedziałem ci, że muszę wszystko przemyśleć. Mówiłem, że zadzwonię za dzień, dwa. Może popełniliśmy błąd, może za bardzo się pośpieszyliśmy. Jeśli tak, przepraszam. - My nie popełniliśmy błędu. Ja też nie. Jeśli żałujesz tego, co zrobiliśmy, to twój problem. Ja nie popełniłam żadnego błędu. - Zawiesiła na chwilę głos. - David, jeśli sądzisz, że po tych wszystkich latach możesz wrócić i wykorzystać mnie tylko po to, żeby mnie znowu porzucić, to mylisz się. Dave słuchał jej z osłupieniem. Z trudem wydobył z siebie głos. - Co...? Julio, o czym ty mówisz? Co to znaczy, że chcę cię znowu porzucić? - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Kiedy byłeś mi najbardziej potrzebny, nie mogłam na ciebie liczyć. Co ty sobie myślisz? Pojawiasz się na nowo w moim życiu, kochasz się ze mną jak z dziwką, a potem jakby nigdy nic odchodzisz? Nie pozwolę na to. Powiem jej o nas. - Jej? Jej? O czym ty mówisz, do cholery? - Przestań przeklinać, Davidzie, bo odłożę słuchawkę. A jeśli to zrobię, mocno tego pożałujesz. Obiecuję. Dzwoniłam już kilka razy do twojego biura. Ciągle włączała się poczta głosowa, więc w końcu połączyłam się z recepcjonistką. - Julio, do licha... przepraszam... co zrobiłaś? - Zadzwoniłam do recepcjonistki. Powiedziałam jej, że muszę się z tobą jak najszybciej skontaktować w ważnej sprawie osobistej. Spytałam, czy tymczasem mogłabym porozmawiać z twoją dziewczyną; wyjaśniłam, że nie pamiętam, jak się nazywa. Recepcjonistka połączyła mnie z numerem Kathryn Mackay. - Rozmawiałaś z Kathryn? Co jej powiedziałaś? -Nie rozmawiałam z nią Odłożyłam słuchawkę, kiedy odebrała. Wydaje się bardzo miła. - Powtórzę raz jeszcze. Być może za bardzo się pośpieszyliśmy. Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć. Na razie nie dzwoń do mnie. Rozumiesz? - Tak, rozumiem doskonale. - Julia Soto odłożyła słuchawkę i nie podniosła jej więcej, choć telefon dzwonił jeszcze kilka razy. Następnego ranka po wyjściu z domu Dave odkrył, że jakiś wandal poprzecinał opony w jego fordzie explorerze i wybił przednią szybę. Na jej resztkach leżała perfumowana różowa karta z niebieskimi kwiatami biegnącymi wzdłuż krawędzi. Nie była podpisana. * * * piątkową noc - a właściwie już w sobotę czterdzieści pięć minut po : północy - Walta Earhearta wyrwał ze snu dzwonek telefonu. - Tu Earheart - mruknął ze złością do słuchawki. - Jest środek nocy, do cholery. Jeśli nie chodzi o główną wygraną w totolotka, to będę wkurzony. - Niestety, sir - odparła Laurie Sweeney z dyspozytorni. - Dzwonili ze szpitala komunalnego. Przed kwadransem na pogotowiu zjawiła się kobieta, która twierdzi, że została zgwałcona we własnym mieszkaniu. Przenieśli ją do sali dla napastowanych seksualnie. W tej chwili jest z nią ktoś z centrum pomocy ofiarom gwałtu. Musi pan tu przyjechać. - Cholerny świat! Za dwadzieścia minut wyjdę z domu. Wezwaliście kogoś jeszcze? - Tak jest. Pielęgniarka opiekująca się ofiarami gwałtów jest już w drodze. Ma dwudziestocztero godzinny dyżur. Pewnie będzie tu przed panem. Powiedziała, żeby pan zadzwonił do drzwi, to pana wpuści. Ubrany w wytarte dżinsy, koszulkę z napisem "Sierra Pale Ale" i sfatygowane buty marki Sperry Topsiders, Earheart podszedł do zamykanych elektronicznie drzwi. Na wysokości jego oczu znajdowało się zadrutowane, matowe okienko, a we framudze zamontowany był przycisk. Earheart wcisnął go. Do sali tej można było dostać się tylko z sali przyjęć albo przez nieoznakowane drzwi, wychodzące na ogrodzoną, jasno oświetloną część parkingu. Tu wstęp mieli tylko członkowie personelu szpitala, zajmujący się opieką nad ofiarami gwałtu, oraz wyznaczeni lekarze. Z głośnika interkomu dobiegł kobiecy głos. - Tak? - Porucznik Walt Earheart, biuro szeryfa. Drzwi otworzyły się na oścież. - Cześć, Walt. Nie spodziewałam się tu ciebie - powiedziała Jane Ostheimer. Jane pracowała w tym szpitalu od dziesięciu lat. - Zastępuję koleżankę, która musiała wyjechać w jakiejś ważnej sprawie rodzinnej. - Nie pamiętam, kiedy ostatnio zostałem wezwany do gwałtu - odparł Earheart. - Chyba będę musiał zdać się na ciebie. Wszedł za Ostheimer do małej poczekalni dla małżonków, przyjaciół, i rodzin ofiar. Aby złagodzić szok, jakim jest dla nich wieść o napaści na najbliższych, poczekalnia, choć mała, urządzona została bardzo przytulnie; stały w niej wygodne fotele oraz sofa, a podłogę przykrywał dywan. Ściany pomalowane były na pastelową zieleń. Na stolikach leżały sterty starannie dobranych czasopism. Z poczekalni przechodziło się do sali, w której odbywały się badania. Była ona podzielona na trzy części., W pierwszej z nich, o surowym spartańskim wystroju, znajdowało się szare metalowe biurko, krzesło, telefon, wtyczka do modemu oraz szafka. Z tych sprzętów korzystali przede wszystkim policjanci i prokuratorzy, prowadzący przesłuchania i spisujący protokoły. Oficerowie śledczy to w przeważającej większości mężczyźni, a ich obecność często bywa dla ofiary krępująca, podobnie jak zadawane przez nich pytania; dlatego pokój dla policji był całkowicie odizolowany od części medycznej pomieszczenia. Detektywi podlegający Earheartowi spędzili tu wiele godzin. Druga część sali, podzielona na mniejsze boksy, przylegała do kabiny, w której członkowie personelu medycznego - pielęgniarki i lekarze - dyktowali i sporządzali notatki oraz raporty dotyczące wyników obdukcji, a także przygotowywali dowody. Na samym końcu znajdowała się sala badań. Jej wystrój był gustowny i skromny, by pacjentki czuły się tu możliwie najlepiej. Otaczający je ze wszystkich stron sprzęt medyczny mógł sprawiać niepokojące wrażenie. Aby je złagodzić, wstawiono tu wygodne, miękkie fotele, położono pluszową wykładzinę, kwieciste tapety, a na ścianach powieszono obrazy. - Zaczęliście już badanie? - spytał Earheart. - Sama dopiero co przyjechałam - odparła Ostheimer. - Psycholog z Centrum Pomocy Ofiarom Gwałtu siedzi z nią od czasu, kiedy przenieśli ją tutaj z sali przyjęć. - Wiemy, jak się nazywa ta kobieta? - spytał Earheart. - Jeszcze nie - powiedziała Ostheimer. - Zobaczmy, czy uda nam się coś z niej wyciągnąć, zanim wezmę się do pracy. Weszła na salę i przywołała Earhearta skinieniem ręki. - Dzień dobry. Nazywam się Jane Ostheimer - powiedziała. - Jestem pielęgniarką. Chciałabym porozmawiać z panią i przeprowadzić badanie, jeśli wyrazi pani na to zgodę. Porucznik Earheart również chciałby zadać pani kilka pytań. Czy czuje się pani na siłach, by mówić o tym, co się wydarzyło? Kobieta siedziała skulona w fotelu. Choć nie miała ataku histerii, wciąż nie mogła w pełni uspokoić nerwów. - Tak, chyba tak. - Spojrzała na Ostheimer. - Czy on... czy będzie tu siedział, kiedy pani... będzie mnie badała? - Nie, oczywiście, że nie. Będzie czekał w sąsiednim pomieszczeniu. A psycholog nie opuści pani nawet na chwilę, obiecuję. Dobrze? - Tak, dziękuję. - Spojrzała na Earhearta. - Nie chciałam pana urazić, ale... nigdy jeszcze nie spotkało mnie coś takiego. - Przez chwilę szlochała głośno, w końcu uspokoiła się. Earheart wiedział, że ofiary gwałtu często winią siebie za to, co im się przytrafiło. Jest to typowa reakcja i w związku z tym trzeba postępować z nimi bardzo ostrożnie. - Nie czuję się urażony - odparł łagodnym tonem. - Nie zrobiła pani nic, czego powinna się wstydzić. Nie zrobiła pani nic złego. Kiedy tylko będzie pani chciała, żebym wyszedł albo przestał zadawać pytania, proszę powiedzieć. Wyjął z kieszeni marynarki mały dyktafon i położył go na stoliku. - Nie ma pani nic przeciw temu, żebym nagrywał naszą rozmowę? -spytał. - W ten sposób będę pewny, że później nic mi nie umknie. - Proszę bardzo. Na początek jak zwykle, zadał podstawowe pytania: nazwisko, adres, numer telefonu, data urodzenia i tak dalej. Poszkodowana oświadczyła, że nie chce nikogo powiadomić o tym, co ją spotkało. Potem Walt zapisał coś w notatniku i spytał wprost: - Czy zna pani człowieka, który ją zgwałcił? - Nno... tak, ale ja... - Rozejrzała się rozpaczliwie i utkwiła w twarzy pielęgniarki błagalny wzrok. Jane Ostheimer natychmiast włączyła się do rozmowy. - Nie, nie, to nie znaczy, że pani nie wierzymy ani że ten człowiek miał prawo panią zgwałcić. Po prostu musimy od czegoś zacząć. Jeśli wie pani, kto to był, łatwiej będzie policji go schwytać. - Rozumiem. Tak, znam go. - Wie pani, jak on się nazywa, czy też zna go pani tylko z widzenia? -spytał Earheart. - Tak. - Przepraszam, jak mam rozumieć pani odpowiedź? Czy zna pani nazwisko tego człowieka? - Si. Tak. Przepraszam, czasem, kiedy jestem zdenerwowana, przechodzę na hiszpański. To mój ojczysty język. - Oczywiście, rozumiem. Czy mam wezwać tłumacza? Uśmiechnęła się lekko. - Nie, sama pracuję w tym zawodzie. Postaram się uważać na to, co mówię. - Jak dobrze zna pani tego człowieka? - Ja... my... znam go bardzo dobrze. Byliśmy... byliśmy ze sobą. Ale kilka dni temu zerwałam z nim. Był wściekły. - Jak on się nazywa? - spytał Earheart, biorąc długopis do ręki. Nie odpowiedziała. - Proszę pani? - Przykro mi, nie mogę. - Dlaczego, jeśli można wiedzieć? - spytał. Spojrzała na Jane Ostheimer. - Czy mogę porozmawiać z panią w cztery oczy? - spytała. Kiedy Earheart poszedł po kawę, kobieta zwróciła się w stronę pielęgniarki. - Boję się. Jak będzie wyglądało to badanie? - Zaczęła cicho szlochać. Ostheimer objęła ją silnym ramieniem. - Proszę mi wierzyć, nie jest to takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Muszę zbadać pani pochwę i szyjkę macicy, by stwierdzić, czy odniosła pani jakieś obrażenia i czy potrzebna będzie pomoc medyczna. Oczywiście, przy okazji poszukam obcych substancji, takich jak na przykład sperma. Czy ten mężczyzna miał wytrysk w czasie penetracji? - Chyba tak. Tak, na pewno. Czy będzie bolało? - Nie, to zupełnie jak badanie u ginekologa. Najpierw wprowadzę do pochwy ciepły wziernik. Wie pani, co to jest? - Tak. - To dobrze. Może pani poczuć lekkie ukłucie. Potem za pomocą wacików pobiorę wymazy do badań na obecność spermy. Użyję też niebieskiego barwnika zwanego błękitem toluidyny. Pod prysznicem zniknie bez śladu. - Po co? - Czasami w wyniku wymuszonego stosunku powstają drobne otarcia i rozcięcia, niewidoczne gołym okiem; przy stosunku odbywanym za zgodą obydwu stron obrażenia takie nie mają miejsca. Barwnik wchodzi w reakcję z nietypowymi komórkami skórnymi znajdującymi się w sromie i przez to w uszkodzonych miejscach pojawiają się ciemne linie, które potem fotografuję tamtym aparatem. - Wskazała pentaksa MX zamontowanego na trójnogu. Na smagłej twarzy ofiary odmalował się strach, a jej oczy stały się duże i okrągłe. -Zrobi pani zdjęcia mojej... mojej pochwy? Kto je zobaczy? - Na razie tylko policja i prawnik, który będzie pełnił funkcję oskarżyciela w tej sprawie. Najprawdopodobniej będzie to kobieta, Kathryn Mackay. Jest najlepszym prokuratorem w tym mieście i osobiście pomagała założyć naszą placówkę. Polubiłaby ją pani. Jeśli pani chce, mogę zorganizować wam spotkanie. Ofiara potrząsnęła głową. - Nie, jeszcze nie. Czy te zdjęcia będą pokazywane w sądzie, gdyby doszło do procesu? - Być może. Nie jestem pewna, ale Kathryn Mackay mogłaby to pani powiedzieć. - Mówiła pani, że ten niebieski barwnik nie wskaże żadnych obrażeń, jeśli stosunek, jak to pani ujęła, odbywany jest za zgodą obydwu stron? - Czasami, ale nie zawsze. Czy stawiała pani opór w czasie gwałtu? - Bałam się. Robiłam to, co on mi kazał. Ostheimer uznała, że wkracza w kompetencje policji i z dalszymi pytaniami postanowiła poczekać na powrót Earhearta. - Czy chce pani jeszcze coś wiedzieć na temat badania? Jeśli nie, to wolałabym prowadzić dalszą rozmowę w obecności porucznika, żeby nie musiała pani dwa razy opowiadać o swoich przejściach. I bez tego jest pani ciężko. To co, zaczekamy? Smagła kobieta skinęła głową. Kiedy wrócił Earheart, Ostheimer powiedziała mu, czego już się dowiedziała. - Oczywiście, że pani się bała. To zrozumiałe - powiedział ciepłym tonem do zgwałconej kobiety. - Czy ten człowiek uderzył panią? - Bałam się, że mnie zabije. Szkoda, że tego nie zrobił - wykrztusiła przez łzy. Kiedy odzyskała panowanie nad sobą, dodała: - Miał pistolet. -Pistolet? Groził pani pistoletem? Może mi pani dokładnie opowiedzieć, co się stało, a przynajmniej, co pani pamięta? Proszę zacząć od samego początku. Skąd ten mężczyzna wziął się w pani domu? - Mówiłam już, kiedyś byliśmy ze sobą. Kilka dni temu postanowiłam zakończyć nasz związek. Kiedy powiedziałam mu, że nie możemy już być... że nie chcę już z nim być, strasznie się wściekł. Nigdy jeszcze nie widziałam go w takim stanie. - Kiedy pani z nim zerwała? - spytał Earheart. - To było... niech pomyślę... w ostatni wtorek, w moim domu. Przyjechał służbowo. Uznałam, że to odpowiednia pora, by mu o tym powiedzieć. - Czy wtedy groził pani albo ją uderzył? - Nie, ale, jak już mówiłam, był bardzo wzburzony. Pomyślałam sobie, że już nigdy więcej go nie zobaczę. Wychodząc, powiedział, że jestem... nazwał mnie... - Jak panią nazwał? - naciskał Earheart. Kobieta wydawała się bliska załamania nerwowego. - Nazwał mnie... och... o Boże, ja wcale taka nie jestem. Wcale nie jestem dziwką - powiedziała z płaczem. -Proszę pani, wiem, jakie to bolesne. Powiedziała pani, że była z tym mężczyzną w związku. Czy to oznacza, że uprawiała pani z nim seks? Z własnej woli? - Tak. Cztery czy pięć lat temu spotykaliśmy się ze sobą. Byliśmy sobie bardzo bliscy, ale on, żeby mnie wykorzystać, obiecał, że się ze mną ożeni. Kiedy dowiedziałam się, że wcale nie miał takiego zamiaru, zerwałam z nim. Później jednak znowu zaczęliśmy się spotykać. Powtarzał ciągle, że mnie kocha i obiecywał, że tym razem na pewno się ze mną ożeni. A ja, naiwna, po raz drugi dałam się zwieść. - Proszę mówić dalej. Nie musi się pani spieszyć. -Kiedy dowiedziałam się, że on znowu mnie oszukuje, obiecałam sobie, że już nigdy więcej się z nim nie zobaczę. Powiedziałam mu o tym w ostatni wtorek, kiedy był u mnie. Spytał o powody mojej decyzji, a ja odparłam, że mam swój honor. Nie mogę sypiać z mężczyzną, za którego nie zamierzam wyjść. Wtedy właśnie nazwał mnie dziwką. Powiedział mi, że... - Z jej piersi wyrwał się szloch. Earheart zaczekał, aż roztrzęsiona kobieta zapanuje nad sobą. Po chwili skinieniem głowy dał jej znak, żeby mówiła dalej. - Dziś rano zadzwonił do mnie do pracy... Powiedział, że jest mu przykro, że chce mnie przeprosić osobiście i spytał, czy mógłby wieczorem wpaść na kilka minut. Choć wiedziałam, że popełniam błąd, zgodziłam się. W końcu kiedyś byliśmy sobie... tak bliscy. - Czyli wieczorem przyszedł do pani. - Było dość późno. Powiedział, że miał jakieś sprawy do załatwienia i nie mógł przyjść wcześniej. Zjawił się u mnie około dziewiątej. Na początku był bardzo uprzejmy. Przeprosił mnie i powiedział, że więcej nie będzie się ze mną kontaktował. A potem... potem... - Co zrobił? - Spytał, czy moglibyśmy... czy zgodziłabym się... czy mógłby jeszcze ten jeden ostatni raz kochać się ze mną. Przez wzgląd na starą znajomość. - I zgodziła się pani? - Nie, oczywiście, że nie - krzyknęła. - Powiedziałam mu, że nie jestem prostytutką. A on spytał, co mi zależy, przecież tak długo byłam jego dziwką. Wyjął z portfela banknot dwudziestodolarowy i rzucił na podłogę. Powiedział: "Masz, weź to sobie, ty dziwko, tyle mogę dla ciebie zrobić. Wyjdzie mi taniej, niż gdybym miał cię zabrać na kolację". - A co się stało potem? - Kazałam mu wyjść. To go rozwścieczyło. Wyjął pistolet i położył na stoliku. Bałam się. - Czy groził pani, że ją zabije? - Nie powiedział nic takiego, ale wiedziałam, że o to mu chodzi. - Rozumiem. Co stało się potem? Spojrzała na Jane Ostheimer. - To dla mnie takie krępujące. Nie wiem, czy będę w stanie o tym mówić. - Proszę spróbować - zachęciła ją Ostheimer. - Wiem, że to bolesne, ale jeśli ten człowiek ma zostać aresztowany, musi pani powiedzieć panu Earheartowi, co dokładnie się stało. - Tak, rozumiem. Siedzieliśmy wtedy na sofie. Nagle on wstał i rozpiął spodnie, a potem powiedział: "Chodź, weź go do buzi". Powiedział.. . Powiedział... "Zrób mi laskę. Możesz zatrzymać te dwadzieścia dolców, ty szmato". - Co stało się potem? - Zanim zdałam sobie sprawę, co się dzieje, złapał mnie za włosy i ściągnął z sofy, a potem pchnął z całej siły na ścianę. Zdaje się, że uderzył mnie w brzuch, ale nie jestem pewna. Tak, przypominam sobie, tak właśnie było. - Jezu - powiedział Earheart pod nosem i zwrócił się do przesłuchiwanej kobiety: - Proszę mówić dalej, jeśli pani może. Co było potem? - Chyba urwał mi się film. Kiedy się ocknęłam, leżałam na podłodze, a on zrywał ze mnie ubranie. Zaczęłam krzyczeć, ale to nic nie dało. Bił mnie, raz po razie. Próbowałam się odczołgać jak najdalej od niego, ale nie mogłam uciec. Przez cały czas myślałam, że oszalał. Bez przerwy powtarzał: "Dwadzieścia dolarów, ty pieprzona suko, dwadzieścia dolarów, ty kurwo". Jej ciałem wstrząsnął gwałtowny szloch. Uspokoiła się dopiero po kilku minutach. Nikt nie odezwał się ani słowem. - Powiedziałam mu, że zrobię wszystko, co zechce, jeśli przestanie mnie bić. - Obiecała pani, że odda mu się, jeśli nie będzie jej bił? - spytał Earheart. - Jak zareagował? - Powiedział... O Boże, tak trudno mi o tym mówić. Zanim Earheart zdążył dodać jej otuchy, weszła mu w słowo: - Nie, nie trzeba. Mogę mówić dalej. Kiedy powiedziałam, że zrobię wszystko, co zechce, jeśli tylko przestanie mnie bić, rzucił: "Jasne, że zrobisz". Położył mnie na sofie, nie, na kanapce i powiedział: "Rozłóż nogi, ty suko. I podnieś dupsko". Była już bardziej opanowana i nie potrzebowała zachęty, by kontynuować. - Potem wszedł we mnie i... - Doszło do penetracji? - spytała Ostheimer. Musiała to ustalić ponad wszelką wątpliwość. - Tak. - I co potem? - rzucił Earheart. - Kiedy skończył, chwycił mnie za gardło. Powiedział: "Lepiej dla ciebie, żebyś nikomu o tym nie powiedziała". - Tak to ujął? - Nie. -A jakie dokładnie były jego słowa? - Powiedział: "Jeśli komukolwiek piśniesz choćby jedno słowo, wrócę tu i cię zabiję". Potem wyszedł. - Czy wtedy pojechała pani do szpitala? - spytał Earheart. - Nie. Przez jakieś pół godziny nie ruszałam się z miejsca. Nie wiedziałam, co robić. Bałam się, że policja mi nie uwierzy. W pierwszym odruchu chciałam się umyć. Napuściłam gorącej wody do wanny. Potem pomyślałam, że nie mogę dać się poniżyć. Jestem kobietą z zasadami. Nie pozwolę, żeby ten człowiek tak mnie traktował. Dlatego pojechałam do szpitala. - Wzięła pani kąpiel?! - spytali Earheart i Ostheimer, niemal jednocześnie. - Nie, w końcu nie weszłam do wanny. Zmieniłam zdanie. Założyłam czyste ubranie i pojechałam do szpitala. - Czy ten mężczyzna mierzył do pani z pistoletu, kiedy groził, że wróci i panią zabije? - Nie. - Co więc miała pani na myśli, mówiąc, że groził pani pistoletem? - Spojrzał na broń leżącą na stoliku i uśmiechnął się. Wiedziałam, co to oznacza. - Czy wcześniej widziała pani pistolet u tego człowieka? - spytał Earheart. - Tak. Zawsze nosi go ze sobą. - Czy wie pani, dlaczego mężczyzna, który panią zgwałcił, nosi pistolet? - To jego broń służbowa. W podświadomości Earhearta zalęgło się jakieś złowrogie przeczucie. - Proszę pani, dlaczego ten człowiek ma broń służbową? Gdzie pracuje? - On... on... - Spojrzała błagalnie na Jane Ostheimer. - Czy muszę to powiedzieć? Boję się. Zresztą i tak nikt mi nie uwierzy. - Proszę pani, czy ten człowiek... - Jest oficerem policji. O Boże, tak mi wstyd. Boję się i jest mi wstyd. - Pani Soto - zaczął Earheart, mocno poruszony - jak się nazywa ten człowiek... ten policjant, który panią zgwałcił? - David Granz - odparła z ociąganiem. Ostheimer spojrzała na Earhearta, lekko trąciła go w ramię i odprowadziła do drzwi pokoju przesłuchań. - Poruczniku, pora rozpocząć badanie. Przyjdę do ciebie, kiedy skończę. Po upływie dwóch i pół godziny Ostheimer weszła do pokoju przesłuchań ze szczelnie zamkniętym pudłem na dowody. - Błękit toluidyny nie wykazał żadnych obrażeń - powiedziała. - Ale tak bywa, kiedy ofiara ulega napastnikowi pod wpływem gróźb albo innych form nacisku. - Co poza tym? - spytał Earheart. - Pobrałam próbki spermy. Była nieruchoma. Na twarzy Earhearta odbiła się głęboka ulga. - Czyli sperma nie pochodzi od gwałciciela, zgadza się? - Walt, wiem, że Dave jest twoim przyjacielem, ale nie rób sobie nadziei. Ruchome nasienie wskazuje na to, że stosunek odbył się niedawno, ale plemniki mogą znieruchomieć w pochwie nawet po upływie pół godziny. Pani Soto twierdzi, że została zgwałcona przeszło dwie godziny temu. - Ile nasienia udało ci się zebrać, Jane? -- spytał Earheart. - Wystarczy, by uzyskać próbkę D.N.A gwałciciela - odparła. * * * Kto tam? - Pytanie dobiegło zza zamkniętych drzwi mieszkania Davea Granza. Walt Earheart odetchnął głęboko. - Dave, to ja, Walt. - Gdyby Dave miał nieczyste sumienie, odgadłby, że coś jest nie tak; Earheart nigdy nie przedstawiał się swoim imieniem. Była trzecia czterdzieści pięć. Po zakończeniu badań Earheart odwiózł Julię Soto do domu i od razu przyjechał tutaj. Dave otworzył drzwi. Miał na sobie zielone bokserki. - Co jest? Jakiś przełom w sprawie Lancaster? Zaraz się ubiorę. - Czekaj, Dave. Gdzie byłeś dziś wieczorem? - spytał Earheart. - Co, próbowałeś się do mnie dodzwonić? Musiałem przemyśleć pewne sprawy. Najpierw zrobiłem sobie przejażdżkę, potem spacerowałem po plaży. Nie wzywałeś mnie przez pager? Miałem go ze sobą. - Dave, pojawił się pewien problem i będziesz musiał pomóc mi go rozwikłać. Myślę, że miała miejsce pomyłka. Nie bardzo wiem, jak to rozegrać, więc powiem prosto z mostu. Czy znasz Julię Soto? Dave zbladł. To wystarczyło jego przyjacielowi za odpowiedź. - Tak, znam ją. Wariatka. Przez cały tydzień nie daje mi spokoju. Nie potrafię tego udowodnić, ale poprzecinała opony i powybijała szyby w moim wozie. Jezu, czemu o nią pytasz? Próbowała go teraz podpalić? - Nie, skąd. Czy kiedykolwiek byłeś w jej mieszkaniu? - Walt, co jest grane? Oczywiście, że u niej byłem. Mieszka w Casa del Norte. Przesłuchiwałem ją w związku ze sprawą Lancaster. Czemu pytasz? - Czy kiedykolwiek miałeś z nią stosunek? Dave, właśnie odwiozłem ją do domu ze szpitala komunalnego. Dziś w nocy została zgwałcona. - Och, nie! Mówisz poważnie? Czy wiesz już, co za sukin... Jezu, Walt, czy chcesz powiedzieć to, co myślę? -Ona twierdzi, że zrobiłeś to ty. Że zgwałciłeś ją w jej mieszkaniu. Przykro mi, Dave. Dave, słaniając się, wszedł do sąsiadującego z przedpokojem salonu i osunął się na tapczan. - Nie, to niemożliwe, Walt. Ona kłamie. Nie widziałem jej od wtorku. Nie spędziłem z nią ostatniej nocy i, do cholery, nie zgwałciłem jej. - Czy kiedykolwiek miałeś stosunek z Julią Soto? - ponowił pytanie Earheart. Dave nie odpowiedział. - Walt, czy jestem aresztowany? - Jeszcze nie. Nie wiem. - Czego więc chcesz ode mnie? - Mieliśmy nadzieję, że dobrowolnie poddasz się badaniom i dostarczysz niezbędne próbki - powiedział Earheart. - W pochwie tej kobiety była sperma, a w jej mieszkaniu znaleziono włosy łonowe. Powiedziała, że tam właśnie to się stało. Na kanapce w jej salonie. Jeśli ty tego nie zrobiłeś, testy to :., potwierdzą, a my będziemy próbowali znaleźć jakieś wyjaśnienie tego, co się stało. ,- Jacy "my"? "Mieliśmy nadzieję"... chcesz, żebym poddał się badaniu jak byle bandzior? Walt! - Rozmawiałem z Bentonem i szeryfem. Jeśli zgodzisz się na badanie i dostarczysz próbki, nie zostaniesz osadzony w areszcie. W przeciwnym razie... - Dobrze, dobrze, niech pomyślę. - Jako doświadczony oficer policji, Dave Granz wiedział, że aresztanci nie mają prawa do odmowy wzięcia udziału w badaniu, którego celem jest zebranie dowodów. Podejrzany musi dostarczyć próbki włosów, wyschniętych wydzielin, a nawet krwi. Jeśli on, David Granz, nie zrobi tego dobrowolnie, zostanie aresztowany i wtedy nikt go nie będzie pytał o zgodę. Poza tym, pomyślał, co mam do stracenia? - Nie dajesz mi wyboru, prawda? No dobrze, możecie mnie przebadać. Teraz! Chcę to załatwić jak najszybciej. Aha, Walt, od tej chwili nie odpowiadam na żadne pytania. Jeśli będziesz chciał coś jeszcze ze mnie wyciągnąć, zadzwonię po adwokata. Zgoda? - Oczywiście. Pamiętaj, Dave, jestem twoim kumplem. Postępujesz słusznie. - Pieprz się, Earheart. Też mi kumpel. Wejdź i poczekaj, aż się ubiorę. W końcu musisz dopilnować, żebym broń Boże nie zmienił bielizny. Walt Earheart zatrzymał swojego chevy blazera na zarezerwowanym miejscu na tyłach otwartej przez całą dobę kliniki, zwykle nazywanej przez policjantów "Kliniką szybkiej obsługi". Przy tylnym wejściu czekał już doktor Roger Mayweather; bez słowa zaprowadził ich do swojego gabinetu. Był dobrym znajomym Davea Granza. W milczeniu zasiedli w fotelach. - Walt. Dave. - Mayweather spojrzał na jednego, potem na drugiego. -Nie mogę powiedzieć, że cieszę się z naszego spotkania. Dzwonił Hal Benton i prosił, żebym pomógł mu w tej sprawie. - Wierz mi - zwrócił się do Davea - naprawdę robimy to z ciężkim sercem. Nie wyobrażam sobie, jak musisz się czuć. Wiesz, jak wyglądają takie badania, ale co innego być obserwatorem, a co innego badanym. Przez cały czas będę ci mówił, co robię. Jeśli czegoś nie będziesz rozumiał, powiedz mi, a ja wszystko wyjaśnię. W porządku? Dave był bliski płaczu. - W porządku, Roger Załatwmy to. Walt, mógłbyś tu zostać? - Jasne. Będę przy tobie. - Earheart obiecał to jako przyjaciel, mimo że zgodnie z przepisami, jako oficer policji i tak musiał być obecny przy badaniu osoby podejrzanej o dokonanie gwałtu. Dave został poproszony o wyrażenie zgody na przeprowadzenie badań. Musiał podpisać opracowany przez O.C.J.P - Biuro Planowania Wymiaru Sprawiedliwości - formularz numer 923 z nagłówkiem RAPORT MEDYCZNY - BADANIE PODEJRZANEGO O GWAŁT. Paragraf 22, pomyślał Dave. Gdyby nie wyraził zgody na badanie, zostałby aresztowany. Jeśli wyrazi na nie zgodę, może to doprowadzić do jego aresztowania. Podpisał formularz. Było to najbardziej wstrząsające wydarzenie w życiu Granza. Mayweather dał Daveowi fartuch szpitalny - Czy mógłbyś się rozebrać i oddać swoje ubranie, sztuka po sztuce, porucznikowi Earheartowi? Walt dokładnie obejrzał wszystkie części ubrania, włącznie z bielizną, wypatrując rozdarć oraz śladów takich jak włókna, włosy, trawa, piach, krew i sperma. Następnie rzeczy Granza trafiły do plastikowych toreb, które zostały szczelnie zamknięte, oznakowane datą i godziną i podpisane przez Earhearta. Miały one trafić do laboratorium Departamentu Sprawiedliwości na 46A Research Drive w celu przeprowadzenia bardziej szczegółowych badań. Tymczasem Mayweather zmierzył Daveowi ciśnienie, tętno, temperaturę i częstość oddechów. Następnie zaprowadził go w głąb sali badań, przez cały czas pozostając w zasięgu wzroku Earhearta; tam zmierzył i zważył Granza, sprawdził kolor jego oczu i włosów, po czym ustalił, że Dave jest praworęczny Wszystkie dane wpisywał w odpowiednie rubryki formularza. Choć w tym przypadku gwałt odbył się. Bez próby stawiania oporu przez ofiarę, Mayweather umieścił dłonie Davea, jedną po drugiej, w jasnym świetle lampki i ostrożnie wrzucił drobiny wyskrobane spod paznokci do małej plastikowej torebki, która, podobnie jak torby z ubraniami, została odpowiednio oznakowana i zamknięta. Granz dawno nie miał tak czystych paznokci. Następnie odbyło się badanie ogólne. Przed jego rozpoczęciem Mayweather spytał: - Jak znosisz to wszystko, Dave? Nic nie mówisz. - Bo nie mam nic do powiedzenia. Po prostu chcę jak najszybciej mieć to z głowy - odburknął. Bez względu na wynik badania i sposób jego przeprowadzenia, a nawet mimo świadomości faktu, że doktor Roger Mayweather tylko wykonuje swoje obowiązki, Dave wiedział, iż już nigdy nie będzie w nim widział przyjaciela. - No dobrze - odparł Mayweather, sam nieco rozdrażniony. Tkwili na sali badań już ponad godzinę. W lipcu słońce wschodzi kilka minut po piątej rano. Niebo za oknem zaczynało się przejaśniać. Nerwy całej trójki były napięte do granic wytrzymałości. - Zdejmij fartuch, proszę - nakazał Mayweather. Gdy Dave wykonał to polecenie, lekarz obejrzał go od stóp do głów, zwracając uwagę na brak charakterystycznych objawów używania narkotyków czy picia alkoholu, takich jak odór, ślady po nakłuciach, odruchy źreniczne, bełkotliwa mowa czy problemy z koordynacją ruchową. Test koordynacji ruchowej, znany wśród policjantów jako "przydrożne badanie trzeźwości", polegał na przejściu kilku metrów po linii prostej, stawiając stopy jedna przed drugą tak, by stykały się ze sobą. Dave przeprowadził setki takich testów w czasie pracy w drogówce. Poradził sobie bez najmniejszego trudu. Formularz O.C.J.P 923 składa się z sześciu stron, zadrukowanych pionowo na trzech kartkach formatu A -4. W punkcie E.7, zajmującym dolną część trzeciej strony, umieszczone są cztery rysunki ludzkiej sylwetki, przedstawiające ją z boków, od przodu i od tyłu. Na samym dole widnieje rysunek głowy. W tej części formularza lekarz wskazuje położenie i rodzaj znaków szczególnych, jak blizny, tatuaże, znamiona, blizny, zaschnięte bądź wilgotne wydzieliny oraz plamy. Doktor Mayweather obejrzał ciało Davea w świetle ultrafioletowej lampy, by wychwycić wydzieliny i plamy niewidoczne gołym okiem. R. - Masz coś? - spytał Walt Earheart. - Pieprz się, Earheart - warknął Dave. Mayweather potrząsnął głową. - Żadnych plam, zadrapań, ugryzień czy innych obrażeń. Nie znalazłem nawet tatuażu. Właściwie nie ma czego zaznaczyć w formularzu. Skąd wzięła się ta blizna po wewnętrznej stronie prawej kostki, Dave? - To ślad po ugryzieniu. Kiedy miałem dziesięć lat, zbierałem truskawki,żeby trochę zarobić, i rzucił się na mnie pies właściciela. Lekarze założyli mi dwanaście sZWÓW. - Muszę pobrać trzy próbki krwi - powiedział Mayweather - Wolisz z prawej czy lewej ręki? - Lewej - odparł Dave. Mayweather położył rękę Davea na stole, przewiązał ramię elastyczną rurką i delikatnie klepnął wewnętrzną część łokcia, by uwydatnić żyłę. Nie było to konieczne. Dave regularnie oddawał krew i jego żyły były doskonale widoczne. Mayweather odkaził mu ramię bezalkoholowym roztworem, by nie zwiększać poziomu alkoholu we krwi, i igła wsunęła się bezboleśnie pod skórę. Lekarz odwiązał rurkę. - Potrzebne mi są trzy próbki, Dave, wytrzymaj - powiedział, napełniając pierwszą fiolkę, którą następnie zaczopował szarym korkiem. Po chwili zaczął nabierać krew do drugiego naczynia. - Trzy? Po cholerę tak dużo? - Pierwsza będzie potrzebna do badania toksykologicznego. Sprawdzimy też poziom alkoholu we krwi. To ta, którą zamknąłem szarym korkiem. -Natomiast ta - powiedział, zabierając drugą fiolkę i zatykając ją korkiem żółtym - posłuży do określenia grupy krwi. Trzecia jest potrzebna do badania na obecność krętków kiły. Oznakujemy ją czerwonym korkiem. -No, mamy to już z głowy. Przyłóż ten wacik do śladu po ukłuciu i przytrzymaj przez minutę. - A teraz powiedz "a " - poprosił Mayweather. Kiedy Dave posłusznie otworzył usta, lekarz za pomocą sterylnych cążków włożył mu pod język kawałek gazy, odczekał, aż nasiąknie śliną, po czym wyjął go i wrzucił do plastikowej torebki. - Już prawie kończymy, Dave. Jak się czujesz? - spytał Mayweather. -Jeśli chcesz, możemy zrobić krótką przerwę. - Ma ktoś ochotę na kawę? - spytał Earheart z udawanym entuzjazmem. - Jezu, już prawie siódma. - Ja dziękuję - powiedział Mayweather. - Pieprz się, Earheart - mruknął Dave. Cierpliwość Earhearta została wystawiona na ciężką próbę, ale wiedział; że bez względu na to, jak fatalnie się czuje, musi okazać swojemu przyjacielowi współczucie i zrozumienie, nie cynizm. - Granz, twoje słownictwo zaczyna mnie lekko niepokoić - powiedział dobrotliwym tonem. - Pieprz się, Earheart. Następnie Mayweather pobrał próbki włosów z głowy, ciała i twarzy -po piętnaście z każdego miejsca. Musiał je wyrwać, nie obciąć; ponieważ do badania D.N.A konieczne jest zachowanie cebulek. Próbki pobiera się w różnych miejscach, by mieć wszystkie możliwe rodzaje włosów występujących na ciele badanego. - Ty też się pieprz, Mayweather - warknął Dave, bardziej serio niż żartem. - To bolało. Pomyśleć, że kobiety codziennie skubią sobie brwi. Cholerne masochistki! Po odnotowaniu pobrania próbek w formularzu, część E, punkt 11, Mayweather spojrzał na Davea przepraszająco. - Teraz będzie najgorsza część badania, Dave. Jesteś gotów? - Że co? Czeka mnie coś jeszcze gorszego? Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. Facet, który jeszcze niedawno był moim kumplem, wyciąga mnie z łóżka w środku nocy, by powiedzieć mi, że jakiejś rąbniętej babie uroiło się, że ją zgwałciłem. Potem zabiera mnie z domu wbrew mojej woli i zmusza, żebym poddał się upokarzającym badaniom. Ty, Mayweather, kradniesz moje ciuchy, zaglądasz w miejsca, których nikt nie widział od czasu, kiedy matka po raz ostatni zmieniała mi pieluchę, robisz we mnie dziury, wysysasz tyle krwi, że starczyłoby Draculi na tydzień i wyrywasz wszystkie , cholerne włosy. Domagałbym się zwrotu wydatków na zakup środka na porost włosów, gdybym nie wiedział, że ten skąpy sukinsyn z księgowości nie dałby mi złamanego szeląga. A ty mówisz, że najgorsze jeszcze przede mną? :ć Cholera jasna, nie wiedziałem, że pluton egzekucyjny już przyjechał. Co, stoją pod drzwiami i ładują karabiny? Cholera! - Dave, przykro mi. Sam wiesz, że to standardowa procedura. Widziałeś setki razy, jak to się odbywa. - Owszem, widziałem, do cholery, ale to spotykało bandytów, Roger. Nie mnie! - Maska hardości zaczęła znikać z twarzy Davea. - O Jezu, czego ci znowu trzeba? - Włosów łonowych. A poza tym muszę obejrzeć twoje genitalia. Walt jęknął głośno; czy chciał w ten sposób okazać współczucie, czy też oburzenie - trudno powiedzieć. - Pieprz się, Earheart - rzucił Dave. - No dobrze, do dzieła. Co mam zrobić? Mayweather kazał mu usiąść na stole do badań, podkładając pod jego nagie pośladki białą kartkę papieru. Następnie delikatnie uniósł i obejrzał penisa oraz mosznę Davea, odnotowując w formularzu O.C.J.P brak obrażeń, urazów, deformacji, ciał obcych i blizn po operacji wycięcia nasieniowodu. Potem oświetlił genitalia lampą ultrafioletową. Nie zauważył żadnych plam, czego nie omieszkał zapisać w odpowiedniej rubryce. Następnie pobrał dwa wymazy z penisa, które wysuszył i wrzucił do plastikowych worków na dowody. - Zostało jeszcze tylko jedno do zrobienia - powiedział Mayweather. - Trzymaj się. Już prawie skończyliśmy. Lekarz dokładnie obejrzał włosy łonowe Davea i odnotował brak widocznych wydzielin. Następnie ostrożnie je przeczesał, zbierając wyrwane włosy na kartce papieru, którą wrzucił do ostatniej plastikowej torebki. Walt , Earheart miał wszystkie dowody dołączyć do akt sprawy. Od chwili, kiedy Dave Granz, Earheart i Mayweather przestąpili próg "Kliniki szybkiej obsługi", upłynęły ponad cztery godziny. Było już prawie wpół do dziewiątej; zapowiadał się słoneczny, piękny dzień. Na Coronado Avenue, przy której stała klinika, o tej porze powstał już potężny korek. W większości samochodów siedzieli młodzi ludzie, wybierający się na plażę. Mieli przed sobą beztroski dzień, wypełniony zabawą w słońcu. Dave Granz bał się, że on sam nigdy już nie zazna smaku prawdziwej beztroski. - Dave? Dave? - Mayweather wyrwał go z zadumy. - Wziąłeś ze sobą jakieś zapasowe ubranie? - O cholera - mruknął Earheart. - Zupełnie zapomniałem. Moja wina. Dave, daj mi kluczyki do twojego wozu, wyskoczę po jakieś ciuchy - Pieprz się, Earheart. Nie chcę, żebyś pętał się po moim mieszkaniu. -Zwrócił się do Mayweathera. - Można stąd zadzwonić na miasto? - Oczywiście - odparł lekarz, wcisnął guzik w telefonie i podał słuchawkę Daveowi. - Do kogo dzwonisz? - spytał Earheart. - Do Morgana Nelsona - powiedział Dave. - Do Nelsona? Nie zamierzasz zadzwonić do Kathryn? - Kathryn? Jeszcze czego! Zwariowałeś? Każdy facet, który został aresztowany za gwałt, tylko marzy o tym, żeby zadzwonić do swojej panienki. Co miałbym powiedzieć? "Cześć, kochanie, chcę ci tylko powiedzieć, że zgarnęli mnie za gwałt. Aha, czy mogłabyś podwieźć mnie do domu?". Ty głupi dupku. Nie gadaj tyle, tylko daj mi telefon, żebym mógł zadzwonić do Nelsona. To ostatni przyjaciel, jaki mi został. * * * Dzięki, że zadzwoniłeś, Dave. Gdybyś mnie potrzebował, daj znać. Na razie odpocznij trochę. - Nelson, jak zawsze taktowny, w czasie jazdy do domu Davea odezwał się tylko raz. Wbrew woli Granza, pojechał za nimi Earheart. Dave wysiadł z samochodu Nelsona i od razu wszedł do mieszkania. Nie zaprosił Earhearta do siebie, więc detektyw z biura szeryfa czekał w wozie, prażąc się w gorących promieniach słońca. Tymczasem Dave wziął prysznic, ogolił się, a potem wyprasował beżowe spodnie i pasującą do nich brązową koszulę. Następnie wypucował buty, wrzucił stertę brudnych ubrań do pralki, po czym zmielił i zaparzył kawę, którą napełnił swój szklany kubek, wyglądem przypominający wek. Kiedy skończył pić, umył kubek i pozostałe z poprzedniego dnia brudne , naczynia. Wsadził wyprane ciuchy do suszarki, następnie czysty i rześki, wyszedł na parking przed domem. Earheart był spocony jak mysz. - Dzięki, Granz. Jeszcze trochę, a umarłbym na hipotermię. - Pieprz się, Earheart. Poza tym, nie hipo -, tylko hipertermię. Earheart zawiózł Davea do siedziby władz okręgu, gdzie miało się odbyć ważne spotkanie. Prokurator okręgowy Hal Benton, szeryf, porucznik Walter Earheart i inspektor David Granz zasiedli z ponurymi minami wokół dużego inkrustowanego stołu w gabinecie Bentona. Była godzina pierwsza po południu w sobotę, szesnastego lipca; koszmar Davea Granza trwał już osiem i pół godziny. - Dave, na razie nie zostaniesz aresztowany. Nie zamierzamy poruszać kwestii postawionych ci zarzutów, a ty nie powinieneś dobrowolnie udzielać nam żadnych informacji. Rozumiesz? - Ton, jakim mówił Benton, był łagodniejszy, niż mogłaby na to wskazywać treść jego wypowiedzi. - Rozumiem. To po jaką cholerę tu siedzimy? Jestem zmęczony, śpiący i wkurzony. Benton puścił te pełne goryczy słowa mimo uszu. - W uzgodnieniu z szeryfem Purvisem - wymienili spojrzenia - podjąłem decyzję, że choć na razie nie zostaniesz aresztowany, wyślę cię na przymusowy urlop do czasu zakończenia śledztwa w twojej sprawie. Oczywiście, przeprowadzimy też wewnętrzne dochodzenie. Porucznik Earheart zajmie się tym z ramienia biura szeryfa, natomiast ja wyznaczę śledczego z prokuratury, który będzie odpowiadał tylko i wyłącznie przede mną. - Czyli co to wszystko właściwie znaczy, do cholery? - To znaczy, że od tej chwili jesteś na płatnym urlopie i zostajesz zawieszony w obowiązkach na czas nieokreślony. Przykro mi, Dave, ale będziesz musiał oddać mi swoją odznakę i legitymację. - Super. Amerykański wymiar sprawiedliwości od podszewki. Jeśli jesteś gliną, a nie jakimś cholernym handlarzem narkotyków czy mordercą, wszyscy uważają cię za winnego, dopóki nie dowiedzie się twojej niewinności. Weźcie sobie ten szmelc. Nie chcę tego więcej ze sobą targać. Tacy przyjaciele jak wy wystarczą mi za wszystkich wrogów. - Dave rzucił na stół skórzany futerał na odznakę i legitymację. Benton podniósł go i schował do wewnętrznej kieszeni marynarki. Tylko on ubrany był elegancko; pozostali uczestnicy spotkania mieli na sobie luźne, weekendowe ciuchy. - A moja spluwa? - spytał Dave, mając na myśli służbowego glocka. -Zostawiłem ją w domu. Przy okazji, może wam jeszcze oddać nerkę? - Nie, broń jest twoją własnością. Możesz ją zatrzymać. Pamiętaj tylko, że będąc na przymusowym urlopie nie wolno ci nosić jej w ukryciu. - Czemu miałbym to robić? - spytał sarkastycznie. - Przecież już zostałem osądzony i skazany. - To nieprawda - wtrącił Purvis. - Jeśli oskarżenie jest fałszywe, ustalimy to. Do tego czasu musisz uzbroić się w cierpliwość i wierzyć, że zrobimy wszystko, co do nas należy. Dave prychnął pogardliwie przez nos. Nic nie powiedział. Benton ciągnął swój wywód. - Aha, David... biorąc pod uwagę twoją tendencję do, powiedzmy, chodzenia własnymi ścieżkami... odpuść sobie. Nie przeszkadzaj w śledztwie, nie próbuj prowadzić dochodzenia, oficjalnego czy nie. To mogłoby mieć niepożądane konsekwencje dla nas wszystkich. Jeszcze jedna sprawa. - Niech zgadnę. - Trzymaj się z dala od Julii Soto. Ona się ciebie boi. Nie zbliżaj się do niej. Zrozumiano? Z piersi Davea wyrwało się ciężkie westchnienie. - Hal, czy powiedzieliście już Kathryn o wszystkim? - Jeszcze nie. Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli ty to zrobisz. Pamiętaj tylko, że nie wolno ci rozmawiać z nią o śledztwie. Ona otrzyma to samo polecenie. Jak zamierzasz... - Hal, mógłbyś z nią pogadać? Spytaj, czy zgodzi się, żebym do niej zatelefonował. Nie będę z nią rozmawiał o tej sprawie, ale nie mogę z nią w ogóle nie rozmawiać. Potem daj mi znać, co zdecydowała. - Nie ma sprawy. Zaraz do niej zadzwonię. Jedziesz prosto do domu? - A dokąd mam jechać? - W porządku. Masz do mnie jeszcze jakieś pytania? - Kto przejmie sprawę Lancaster? Za tydzień rozpoczyna się proces. - Rozmawiałem już z Jimem Fieldsem. Czeka na moją ostateczną decyzję. Nie wie, dlaczego odebrano ci tę robotę, ale poleciłem mu nie dzwonić do Kathryn, dopóki się z nim nie skontaktuję. James Fields był inspektorem, który odniósł poważne obrażenia w zamachu bombowym na sali sądowej. Choć stracił prawą dłoń, wciąż świetnie wykonywał swoje obowiązki i Kathryn Mackay ufała mu niemal w tym samym stopniu, co Daveowi. Earheart odwiózł Granza do domu, jadąc Coronado Avenue wzdłuż plaży. Dzień był piękny. Przez całą drogę nie odezwali się do siebie ani słowem. Po powrocie do domu Dave zdjął świeżo wyprane i uprasowane ciuchy, umył też zęby. Czuł się, jakby był brudny. Kubek wysunął mu się z ręki i rozbił na posadzce. Sprzątając podłogę, Dave wdepnął na kawałek szkła, rozcinając sobie prawą piętę. Wszedłszy pod prysznic, odkręcił do oporu kurek z gorącą wodą, i patrząc jak zmieszana z krwią woda ścieka do otworu odpływowego, rozpłakał się jak dziecko. Hal Benton zadzwonił około wpół do trzeciej, by powiadomić Davea, że udało mu się złapać Kathryn w chwili, kiedy wybierała się z Emmą na rowerową przejażdżkę. Rozmawiał z nią przeszło godzinę. Kathryn była mocno wzburzona, ale w końcu zgodziła się pogadać z Daveem. Benton poradził mu jednak, by odczekał godzinę czy dwie, zanim do niej zadzwoni. Tak zrobił. Prawdę mówiąc, zanim zebrał się na odwagę, by wykręcić numer Kathryn, było już dobrze po piątej. Musiał zrobić to jeszcze kilkanaście razy, zanim wreszcie podniosła słuchawkę. - Halo. - Jej głos był nabrzmiały łzami. - Kathryn? - Dave, dlaczego? - Nie wiem, Kate. Nie wolno mi z tobą o tym rozmawiać. Powiem ci jedno: nie zrobiłem tego, Kate. Nie wiem, co jest grane, ale musiałem ci to powiedzieć osobiście. Te oskarżenia są bezpodstawne. Kocham cię, Kathryn. Instynkt prawnika podpowiadał jej, że nie powinna osądzać Davea przed poznaniem wszystkich faktów, ale emocje wzięły górę. - Zdaję sobie sprawę, że coś między nami zaczęło się psuć, Dave i nie wiem, co myśleć. Chciałam cię spytać... ale Hal zabronił mi o tym z tobą rozmawiać. - Kate, proszę. Chcę tylko, żebyś ty, ty jedna, zaufała mi na tyle, by wstrzymać się z wydawaniem wyroku do czasu, aż biuro szeryfa wyjaśni to nieporozumienie. Proszę, Kate, możesz to dla mnie zrobić? Nie wiem, jak sobie z tym wszystkim poradzę, jeśli nie znajdzie się ktoś, kto mi uwierzy. - Spróbuję, Dave, obiecuję, ale... - Jest coś jeszcze. Muszę zobaczyć się z Emmą. - Nie, Dave, to nie jest dobry pomysł. - Chyba nie powiedziałaś jej, co się stało? - Oczywiście, że nie, ale... - Kate, nie mogę ot tak, bez powodu, zniknąć z jej życia. To byłoby nie fair i wobec niej, i wobec mnie. Przyjadę jutro i zabiorę ją do Monterey. Zjemy razem lunch czy coś. Ostatnio mówiła, że chciałaby pójść do delfinarium. Mógłbym się z nią tam wybrać. Powiem Emmie, że muszę wyjechać z miasta na parę tygodni w sprawach służbowych. Ten bajzel na pewno nie będzie ciągnął się dłużej. Wtedy przynajmniej nie będzie się martwić, że o niej zapomniałem. Proszę cię, Kate. - Nie wiem. Nie... - Kathryn, chyba nie myślisz, że zrobiłbym jej jakąkolwiek krzywdę! Jezu, przecież ja ją kocham. Nie mogę po prostu zniknąć jak złodziej. - Muszę się zastanowić, Dave. Zadzwonię do ciebie, zgoda? - Dobrze, oczywiście. Będę w domu. Aha, Kate? - Co? - Kocham cię. Kathryn zadzwoniła po pół godzinie. Tym razem była bardziej opanowana. - Dave? W porządku. Przyjedź po Emmę około dziesiątej. Przywieź ją z powrotem przed trzecią, dobrze? Musi odrobić lekcje. Zawiesiła głos. -Uważaj na moje dziecko, Dave. Ona jedna mi została. - Masz mnie, Kate. - Nie sądzę. Już nie. - Wybuchnęła płaczem i odłożyła słuchawkę. * * * Zgłodniałeś? - spytała Emma. Jechali autostradą numer jeden na południe. W gęstej mgle majaczyły zarysy elektrowni. Dziewczynka miała na sobie nowe białe, sandały, niebieskie szorty, bluzkę w białe i niebieskie pasy oraz kurtkę. Siedziała z nogami na desce rozdzielczej, by Dave mógł podziwiać jej pomalowane na purpurowo paznokcie. Ciemne włosy Emmy były spięte w kucyk i przewiązane czerwoną wstążką. Uczesała się tak specjalnie dla Davea; doskonale wiedziała, że najbardziej podoba mu się w takiej fryzurze. -Nie jadłaś śniadania? Przecież jeszcze nie ma nawet jedenastej. Wydawało mi się, że wieczny głód zacznie ci doskwierać dopiero, kiedy będziesz dojrzałą dziesięcioletnią kobietą. - Tak naprawdę Dave sam był już dość głodny Nie miał nic w ustach od chwili, kiedy obudził go Walt Earheart... ile, trzydzieści godzin temu? - Jasne, że jadłam. - Emma ostentacyjnie przewróciła oczami i zmarszczyła brwi. - Znasz mamę. Wmusiła we mnie niskokaloryczną bułkę z tym wieloowocowym, pozbawionym cukru paskudztwem na wierzchu. Tylko dlatego, że wszystko, co je, idzie jej w biodra, uważa, że inni powinni cierpieć razem z nią. - Tak, jest tłusta, a jakże - dorzucił Dave, przypominając sobie piękne, zgrabne ciało Kathryn. - Jeśli przez najbliższych kilka minut nie zemdlejesz z głodu, skoczę po bułeczki z cynamonem do piekarni obok. McFlys. Emma z rozanieloną miną położyła rękę na sercu. -Och, zamilknij, moje serce. Prawdziwe jedzenie! Mogę poprosić o dwie bułeczki? - Możesz zjeść ich cały tuzin, jeśli obiecasz, że nie piśniesz o tym ani słowa swojej mamie. W razie czego powiedz, że zjedliśmy... niech no pomyślę... upieczoną bez tłuszczu, jajek, pszenicy i nabiału bułkę z otrębów, a popijaliśmy ją chudym mlekiem. To jej się spodoba. Emma zachichotała. - Będzie zachwycona. Nie uwierzy, ale będzie zachwycona. Umowa stoi. - Obiecali sobie, że dochowają tajemnicy. Emma spojrzała na Davea. - Z tobą lepiej się bawię niż z mamą - powiedziała poważnym tonem. -Ona każe mi odrabiać lekcje, sprzątać w pokoju, a poza tym w ogóle nie ma dla mnie czasu. Choć Dave nie mógł się nie zgodzić, że Kathryn ostatnio była wyjątkowo zapracowana, uznał, iż nie wolno mu pozostawić słów Emmy bez komentarza. - Twoja mama pracuje na bardzo ważnym stanowisku, Em, i w tym, co robi, nie ma sobie równych. Po prostu nie wszystko jest w stanie przewidzieć. Czasem zdarza się coś, czym musi się zająć, nawet jeśli przez to złamie daną ci obietnicę. To nie znaczy, że ciebie nie kocha. Wiesz o tym. Powinnaś być dumna ze swojej mamy. - Dave postanowił porozmawiać z Kathryn o Emmie i nagle uświadomił sobie, że w najbliższej przyszłości raczej nie będzie miał po temu okazji. Mgła powoli rozrzedzała się i w chwili, kiedy Dave zatrzymywał wóz na parkingu przy molo Straży Przybrzeżnej niedaleko Cannery Row, słońce już wyłoniło się zza chmur. Fishermans Wharf i Monterey roiły się od turystów. Dave wykupił długoterminowy bilet parkingowy, rzucił go na deskę rozdzielczą i razem z Emmą ruszyli w stronę delfinarium. - Jesteś pewien, że wejdziemy do środka, Dave? W weekendy zawsze są długie kolejki i trzeba wcześniej zamawiać bilety. - Nie trać wiary, moje dziewczę - odparł. - Szczęśliwym trafem, jako zasłużony członek tutejszej społeczności, dobrze znam szefa ochrony delfinarium. Wczoraj wieczorem zawracałem mu głowę dotąd, aż obiecał mi darmowe karty wstępu. Będą na nas czekały przy wejściu. Zarezerwowałem je na hasło "Cień". Pomyślałem, że bezpieczniej będzie zataić nasze prawdziwe nazwiska. Emma znów zachichotała. - Ty naprawdę potrafisz mnie rozśmieszyć - powiedziała. Minęli wypożyczalnię sportowych wozów, przeszli krytym pasażem pod ekskluzywnym hotelem i skręcili za róg, gdzie stała lodziarnia "Ghirardelli". - Zapamiętaj to miejsce - powiedział Dave. - Po bułeczkach z cynamonem, wizycie w delfinarium i lunchu zapewne będziemy musieli coś przegryźć. W piekarni Dave kupił cztery wielkie, ociekające lukrem bułki z cynamonem, podgrzane w mikrofalówce. Wziął jeszcze dla siebie podwójną kawę i mleko dla Emmy. Zanieśli to wszystko do stolika na zewnątrz. Razem usiedli w słońcu i zaczęli pałaszować. - Powiedz mi, Dave - powiedziała Emma w połowie drugiej bułki - czemu właściwie mnie tu przywiozłeś? Dlaczego mama nie pojechała z nami? - Widzisz, słonko, twoja mama ma tak dużo pracy przy sprawie, którą prowadzi, że nie może sobie pozwolić na wyjazd. Starałem się ją wyciągnąć z domu, ale nic z tego nie wyszło. Poza tym wiedziałem, że chcesz zobaczyć to delfinarium, no i... oto jesteśmy. Emma, choć miała zaledwie dziewięć lat, czasami zaskakiwała Davea swoją przenikliwością. - Nie, Dave, wcale nie o to chodzi. Wydawało mi się, że pracujecie razem. A poza tym mogłeś nas tu zabrać kiedy indziej. Co jest grane? Powiedz mi natychmiast, bo zacznę krzyczeć i powiem wszystkim, że jestem głodna, a ty nie chcesz mi dać nic do jedzenia. Dave podniósł ręce. - Poddaję się. Masz rację. Rzeczywiście, chcę z tobą o czymś porozmawiać. Zostałem przydzielony do bardzo ważnego śledztwa i będę musiał wyjechać na parę tygodni, może dłużej. Chciałem ci to powiedzieć, żebyś nie pomyślała, że wyjechałem bez pożegnania. I tyle. A to, że twoja mama nie mogła oderwać się od pracy, jest prawdą. Emma wepchnęła ostatni kęs bułki do ust i wytarła podbródek. Zajrzała do kartonu z mlekiem, który okazał się pusty. To, co usłyszała od Davea, wydało jej się grubymi nićmi szyte. Ani przez chwilę mu nie wierzyła, ale coś jej mówiło, że nie powinna zadawać dalszych pytań. - Dobrze, Dave, wierzę ci. Chyba. O której otwierają delfinarium? Dave spojrzał na zegarek, który dostał w prezencie od Kathryn. - Zdaje się, że zaraz - wykrztusił przez ściśnięte gardło. Kiedy szli w stronę wejścia, Emma pociągnęła Davea za rękaw i wskazała coś po drugiej stronie ulicy. - Hej, Dave, tam moglibyśmy zjeść lunch. Co ty na to? - Ty chyba masz wydrążoną nogę, do której wpada wszystko, co włożysz sobie do ust. Jeszcze się nie najadłaś - A owszem, najadłam się do syta. Ale do lunchu zostało jeszcze parę godzin, prawda? Bilety do delfinarium czekały przy głównym wejściu, zarezerwowane na hasło "Cień", zgodnie z zapowiedzią Davea. Emma nie wierzyła własnym uszom, kiedy jej przyjaciel tak właśnie zameldował się w kasie; ze wstydu naciągnęła kurtkę na głowę. Zwiedzanie trwało dwie godziny. Emmie najbardziej spodobały się rekiny, choć obserwując je, kurczowo trzymała Davea za rękę; on sam miał nadzieję, że nie robiła tego tylko ze strachu. Jemu szczególnie przypadły do gustu wydry morskie. Po wyjściu zgodzili się co do tego, że w delfinarium było fajnie, ale przydałoby się zwiedzić je jeszcze kilka razy, żeby w pełni docenić wszystkie jego uroki. Złożyli sobie uroczystą przysięgę, że tu wrócą, nawet jeśli mama nie będzie mogła z nimi przyjechać. Zgodnie ze swoją zapowiedzią, po zakończeniu zwiedzania Emma była głodna jak wilk i nie mogła się doczekać lunchu. Wybrała małą meksykańską knajpkę naprzeciwko winiarni. Tak naprawdę miała ochotę na hamburgera, ale wiedziała, że Dave uwielbia kuchnię meksykańską. Najpierw zjadła więc frytki z guacamole, a potem pochłonęła taco, surówkę i dietetyczną coca-colę, twierdząc, że musi uważać na kalorie. Tymczasem Dave skonsumował danie, na które składały się chile relleno, enchilada, tamale, ryż z fasolą oraz piwo Corona Light. Po lunchu wpadli na deser do lodziarni "Ghirardelli". Emma wybrała sobie średniej wielkości kawałek czekolady mlecznej, a Dave zjadł chałwę z masłem orzechowym. - Chyba starczy mi tego jedzenia na tydzień - stwierdziła Emma, kiedy szli w stronę samochodu. - Nie mów, że już się najadłaś - droczył się z nią Dave. - Zamierzałem kupić lody w Castroville. - Nie, gracias. - No proszę. Czyżbyś miała hiszpański w szkole? - Tak, ale na razie to wszystko, czego się nauczyłam. Przez całą drogę gawędzili. Wreszcie Dave zatrzymał wóz pod domem Kathryn, nie wyłączając silnika. - Nie przyjdziesz porozmawiać z mamą? - spytała Emma. - Lepiej nie, słonko. Jest zajęta. No, a teraz daj buziaka i leć do domu. Już późno, a słyszałem, że musisz jeszcze odrobić lekcje. Emma odpięła pas i przytuliła się do Davea. - Dziękuję za fajną wycieczkę, Dave. Tylko następnym razem, proszę cię, nie żałuj mi jedzenia. - Ja też doskonale się bawiłem. No, już cię tu nie ma! Biegnąc w stronę drzwi, Emma obejrzała się i krzyknęła: - Zadzwoń do mnie, dobra? - Nagle odwróciła się na pięcie i podbiegła do samochodu. - Mama chce z tobą chwilę porozmawiać. Prosiła, żebyś wszedł do niej na górę. Kathryn wysłała Emmę pod prysznic. Poczekała, aż usłyszy dobiegający z łazienki szum wody, zamknęła drzwi i oparła się o ścianę na półpiętrze. Była ubrana w dżinsy i cienką bawełnianą koszulę. Miała śmiertelnie poważną minę i zaczerwienione oczy. - Dave, musiałam z tobą porozmawiać. Nie obchodzi mnie, co mówi Benton. Nie mogę trwać w niepewności. Zgwałciłeś tę kobietę? Julię Soto? Jezu, jak mogłeś?! Dave czuł się słabo. Bał się, że lada chwila upadnie, na wszelki wypadek oparł się o ścianę. - Przysięgam na Boga, Kathryn, nie zgwałciłem tej kobiety. Przysięgam. Mówię prawdę. Kathryn rzuciła mu sceptyczne spojrzenie. - Nie wiem, czy ci wierzyć, czy nie. Chciałabym, ale... Dlaczego ktoś, kogo nawet nie znasz, kogo widziałeś tylko raz w życiu, miałby oskarżyć cię o gwałt? To nie trzyma się kupy. Coś przede mną ukrywasz. Dave wlepił wzrok w sufit i odetchnął głęboko. Włożył ręce do kieszeni, by Kathryn nie widziała, jak się trzęsą. - Znałem ją, Kathryn - powiedział cicho. - Dawno temu. Byliśmy... ze sobą, zanim poznałem ciebie. Nasz związek nie trwał długo, a potem nie widziałem tej kobiety przez całe lata. Do czasu, kiedy okazało się, że pracuje w Lancaster & Young. -Niech cię diabli, Dave! Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej? Niech cię diabli. Kolejne głębokie westchnienie. - Wiem, że powinienem ci wszystko wyznać od razu, ale to nie zmienia faktu, że nie dowiedziałem się od niej niczego, co mogłoby przydać się w śledztwie. - Czyli widziałeś się z nią tylko raz? - Widząc jego minę, powiedziała cicho, niemal szeptem: - Ty draniu. Te kwiaty! Spotykałeś się z nią, prawda? Oczy Davea zwilgotniały. - Widziałem się z nią dwa razy, to wszystko. Raz tego wieczora, kiedy zaprosiłaś mnie do siebie na mecz. Ale nie dlatego nie chciałem przyjść do ciebie - dodał szybko. - Nawet nie wiedziałem, że się z nią zobaczę. Zadzwoniła i zaprosiła mnie. Ale nie zgwałciłem jej, Kathryn, przysięgam na Boga! To był zwykły seks. Ostatnim razem widziałem się z nią we wtorek. W piątek nie poszedłem do niej. Nie jestem w stanie tego udowodnić, ale tamtego wieczora wybrałem się na przejażdżkę, a potem spacerowałem po plaży. Nie było mnie nawet w pobliżu domu Julii Soto. Musisz mi uwierzyć. Wtedy Kathryn podeszła do niego i zrobiła coś, czego nie zrobiła nigdy dotąd, coś, co, jak jej się zdawało, zdarza się tylko w filmach: uderzyła go w twarz, dwa razy, z całej siły. Dave nawet nie próbował się osłonić. - Zasłużyłem na to, Kathryn, nie przeczę - powiedział. Na jego lewym policzku wykwitła czerwona plama. - Ale musisz mi uwierzyć; nie zgwałciłem Julii Soto. I kocham cię. Kathryn potrząsnęła głową. - Dave, z nami koniec. Okłamałeś mnie. Owszem, wierzę, że jej nie zgwałciłeś, ale to niczego nie zmienia, jeśli chodzi o nas. A teraz chcę, żebyś stąd wyszedł. -Kate... - Proszę, Dave, po prostu wyjdź. Jeśli mam się rozkleić, to wolę zrobić to w samotności. - Odwróciła się i weszła do mieszkania, zostawiając Davea pod drzwiami. * * * O ósmej rano w poniedziałek, osiemnastego lipca, dokładnie tydzień przed rozpoczęciem procesu Anny Lancaster, Harold Benton wezwał Kathryn Mackay do swojego gabinetu. - Dzień dobry, Kate. Zamknij drzwi i usiądź - powiedział. Kathryn przysunęła fotel do biurka Bentona i położyła wypchaną teczkę z aktami śledztwa na jak zawsze nieskazitelnie czystym blacie. - Jestem gotowa zreferować przebieg śledztwa, przedstawić wyniki zleconych przez sąd badań i przedyskutować naszą strategię - oświadczyła. -Zaraz, zaraz - powiedział Benton. - Żadnego dzień dobry, jak się masz, co słychać u twojej żony i tak dalej? - Mam mało czasu, Hal - odparła. - Trzeba podjąć pewne decyzje już w tej chwili i muszę je z tobą skonsultować. - Zamknij teczkę, Kate. - Słucham? - Zamknij teczkę z aktami, proszę. Ale to już! - Wykonała polecenie i usiadła wygodniej w fotelu, ale nie odezwała się ani słowem. - Dziękuję - powiedział. - Wezwałem cię, żeby porozmawiać o śledztwie w sprawie Lancaster i wspólnie zastanowić się, co zrobić, by przejęcie przez Fieldsa obowiązków śledczego przebiegło sprawnie. Muszę jednak przyznać, że jest coś jeszcze. Nie odpowiedziała. - Jak wiesz, nie mamy podstaw do odłożenia procesu Lancaster, a zresztą nie chcę, żeby ta sprawa ciągnęła się za długo - mówił dalej. - Jeśli z przyczyn osobistych nie jesteś w stanie jej dalej prowadzić, przejmę ją od ciebie. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, patrzyli na siebie w milczeniu, aż wreszcie Kathryn nie wytrzymała i spuściła oczy. Benton właśnie na to czekał. - Wszystko w porządku? - spytał z ojcowską czułością. -Tak. Jestem gotowa na spotkanie z Fieldsem. Przygotowałam wszyst... - Nie mówię o tej cholernej sprawie, Kate, mówię o tobie. Czy u ciebie wszystko w porządku? - Było mi ciężko. W sobotę rozmawiałam z Daveem. W niedzielę zabrał Emmę do delfinarium - powiedziała. Benton pochylił się, złożył dłonie i podniósł je do twarzy. - Nie rozmawiałaś z nim o jego sytuacji? - To było raczej stwierdzenie faktu niż pytanie. -Nie, oczywiście, że nie. - Powiedziała prawdę. Rozmawiali o jego zdradzie, nie o sprawie. - Ale nie mogliśmy rozstać się bez słowa. Poza tym chciał powiedzieć Emmie, że przez jakiś czas nie będzie się z nią spotykać. Początkowo nie zgodziłam się na to, ale w końcu zmieniłam zdanie i myślę, że dobrze zrobiłam. Gdyby zniknął bez słowa wyjaśnienia, Emma bardzo by to przeżyła. - Co jej powiedział? - Że w związku z prowadzoną przez siebie sprawą musi na jakiś czas wyjechać. Że nie będzie go przez dwa - trzy tygodnie. Że do niej zadzwoni. -To potrwa, Kate. Musisz zachować cierpliwość i patrzeć w przyszłość, choćby było ci nie wiem jak ciężko. - Wiem, to właśnie robię. Jestem silna. Silniejsza niż na to wyglądam. W taki czy inny sposób poradzę sobie. Proszę, Hal, nie naciskaj mnie. Przez większą część weekendu płakałam. Nie chcę się znowu rozkleić, a jestem na krawędzi. Nie mogę sobie na to pozwolić; mam za dużo roboty. -Przepraszam, Kate, że wtykam nos w nie swoje sprawy. Po prostu chcę ci pomóc, na tyle, na ile mogę. Skinęła głową. - Jestem ci za to wdzięczna. Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Wiem też, że Dave nikogo nie zgwałcił, Hal. Jestem tego pewna. - Dlaczego tak sądzisz? - Znam go. Lepiej niż ktokolwiek inny. Benton uważał Kathryn za swoją współpracownicę, przyjaciela i podwładnego, w tej kolejności. Odchylił się na krześle tak daleko, jak się dało, oparł łokcie na poręczach i splótł dłonie na brzuchu. Spojrzał kobiecie prosto w oczy. Tym razem wytrzymała jego wzrok. Po chwili, najwyraźniej zadowolony z tego, co zobaczył, Benton znów pochylił się do przodu i położył dłonie na biurku. - Zawołaj Fieldsa - powiedział. - Zobaczmy, jak stoimy ze sprawą Lancaster. Po pięciu minutach obok Kathryn siedział już James Fields. Stanowił on dokładne przeciwieństwo Davea Granza. Dave był wysoki, szczupły, dobrze zbudowany i jasnowłosy, a Fields - niski, okrągły, ciemnowłosy i śniady. Jego twarz nosiła ślady przebytego za młodu trądziku, a włosy były już mocno przerzedzone. Dave z reguły ubierał się na sportowo; nawet kiedy miał na sobie marynarkę i krawat, wyglądał tak, jakby w każdej chwili był gotów wskoczyć na deskę do surfingu i rzucić się w fale. Tymczasem Fields zawsze nosił nienagannie skrojony garnitur; nigdy nie pokazywał się w stroju sportowym. On i Dave Granz mieli tylko jedną wspólną cechę; obydwaj byli świetnymi gliniarzami, obdarzonymi niesamowitą intuicją, której nie da się wyuczyć w akademii policyjnej. Albo się ją ma, albo nie. Tego dnia Fields ubrany był w lekką, jasnoniebieską marynarkę, błękitną koszulę, starannie dobrany krawat i czarne mokasyny. Prawy rękaw marynarki był schludnie zawinięty w miejscu, gdzie powinna znajdować się dłoń. W oczach ludzi, którzy go nie znali, James Fields wyglądał na inwalidę; zresztą słabszy człowiek na jego miejscu byłby inwalidą. Po stracie prawej dłoni w zamachu bombowym przeszedł długą, ciężką, ale udaną rehabilitację. Fields, człowiek praworęczny, nauczył się robić wszystko lewą ręką: rzucać, pisać, jeść i strzelać. Wyniki, jakie osiągał teraz na strzelnicy, były lepsze niż przed wypadkiem. Po rehabilitacji został przywrócony na stanowisko inspektora w biurze prokuratora okręgowego. Kathryn zawsze bardzo dobrze się z nim pracowało i wiedziała, że jeśli ktokolwiek może zastąpić Davea, to właśnie Fields. James zwrócił się do Kathryn. - W sobotę widziałem się z Halem. Powiedział mi, co się stało, Gdybym mógł ci jakoś pomóc, daj znać. Skinęła głową. - Dziękuję, ale na razie jakoś się trzymam. Fields wyjął z teczki akta sprawy Lancaster, a z prawej kieszeni marynarki notes. - Na szczęście, Dave robił szczegółowe notatki - powiedział. - Zobaczmy, co my tu mamy W sobotę po południu przejrzałem akta. Wygląda na to, że Earheart i Granz przesłuchali sąsiadów Lancasterów jak należy. Ale kilka lat temu w tamtej okolicy miała miejsce cała seria zuchwałych włamań. Zawsze zdarzały się rano, w soboty, niedziele i święta. Zauważywszy zdumioną minę Kathryn, Fields pospieszył z wyjaśnieniem: - Zuchwałe włamanie, no wiesz, kiedy włamywacz dostaje się do domu, w którym przebywają mieszkańcy; najczęściej robi to wtedy, gdy śpią. W każdym razie, obserwowaliśmy to osiedle przez ładnych kilka tygodni. - Znów zauważył, że Kathryn uniosła brwi. - I co, schwytaliście włamywacza? - spytała. - Nie, nie udało się. Po prostu włamania nagle ustały. Ale dowiedziałem się czegoś, co może okazać się przydatne w sprawie Lancaster. W każdą niedzielę rano, bez względu na pogodę, kilkunastu mieszkańców osiedla wyprowadza psy na spacer, uprawia jogging albo po prostu spaceruje ulicą Twin Oaks, przez skrzyżowanie z Don Gaspar - która biegnie równolegle do Juan Cabrillo - aż do małej polany u podnóża wzgórz. Tam psy załatwiają się, biegacze rozciągają mięśnie i odpoczywają, a spacerowicze siadają na pniach drzew. Przez następne pół godziny wszyscy gawędzą ze sobą. Taki miniklub , towarzyski. Kathryn zamieniła się w słuch. - No i? Czy Lancasterowie mieli psa? - Nie. Sprawdziłem to w dokumentach Towarzystwa Ochrony Zwierząt. Za to Larry Lancaster miał dziwny zwyczaj. Otóż każdego dnia wstawał wcześnie. Bardzo wcześnie. Lady Anna Lancaster natomiast lubiła spać długo. Rażąca niezgodność charakterów. W każdym razie panu Lancasterowi bardzo rzadko zdarzało się nie przyjść w niedzielny czy świąteczny poranek na "Łąkę", jak nazwała to miejsce jedna z miejscowych dam. Jak twierdzi, zaprzyjaźniła się z Lawrencem i... - Byli kochankami?! - przerwała mu Kathryn. - Nie, nie łączyło ich nic tak plugawego. Ona ma prawie osiemdziesiąt lat; to stateczna starsza pani. Kiedy z nią rozmawiałem, była bez zębów. Widziała się z Lawrencem trzeciego, w niedzielę rano. Powiedział jej, że czwartego raczej nie przyjdzie. - Mówiła ci, dlaczego? - spytała Kathryn. - Lancaster nic jej nie powiedział, ale domyśliła się, że wieczorem wybiera się na imprezę. Twierdziła, że robił to najwyżej parę razy w roku. Balował przez całą noc i następnego dnia, w niedzielę, nie pojawiał się na "Łące". Podobno spotykał się z kolegami z pracy. Nigdy nie mówił wprost, dokąd właściwie chodzi, ale twierdziła, że pił alkohol tylko w czasie takich spotkań, nigdy więcej. - Interesujące - mruknął Benton. - Męska impreza. - Czyli - zaczęła Kathryn - być może wrócił do domu w nocy z niedzieli na poniedziałek albo w poniedziałek rano, pijany i nabuzowany testosteronem po spotkaniu z kolegami. Żona zaczyna krzyczeć na niego, Lawrence grozi, że ją pobije, może wyciąga broń. - Pani Lancaster jest przerażona. Prawdopodobnie w przeszłości bił ją po pijanemu. Zabiera mu więc pistolet i bum! Mąż nie żyje. Jim, może rzeczywiście mamy do czynienia z ofiarą zespołu maltretowanej kobiety. - Może. Nie sądzę - odparł Fields. - Clara Sullivan, to znaczy ta starsza pani, twierdzi, że Lancaster mówił jej, iż po pijanemu zawsze zasypia. Koledzy muszą go zanieść do domu i położyć w łóżku. Pani Sullivan powiedziała, że wyznał jej to z lekkim wstydem, ale tak jakby jednocześnie trochę się tym przechwalał. Każda popijawa tak się dla niego kończyła. Wygląda więc na to, że nie miał skłonności do przemocy. -Nic dziwnego, że mówił takie rzeczy. Faceci zazwyczaj nie rozgłaszają wszem i wobec, że biją swoje żony. No wiesz, co mieliby opowiadać: "Hej, mówiłem ci już, że wczoraj stłukłem swoją starą, aż gluty jej z nosa ciekły"? Fields wzruszył ramionami. Wiedział, że Kathryn ma rację. Trzymając notes w lewej dłoni, przerzucił kilka kartek kciukiem. - Mam coś jeszcze bardziej interesującego. Otóż podobno pani Sullivan przypominała Lancasterowi jego ciotkę, bo obie miały tak samo na imię. Dlatego szybko nabrał do niej zaufania. Kilka razy zwierzył jej się, że coś jest nie tak między nim a żoną. Nigdy nie powiedział, o co dokładnie chodzi. - Przyznał się do rękoczynów? - Nie sądzę. Według panny Sullivan, nigdy o niczym takim nie wspomniał. Chodziło raczej o pieniądze. - Pieniądze?! - zdziwił się Benton. - Przecież miał ich mnóstwo. - Owszem, ale Anna Lancaster uważała, że nie dostaje tyle, ile jej się należy. Podobno ciągle uskarżała się na brak środków. Któregoś ranka, po szczególnie zażartej kłótni, Lancaster powiedział pani Sullivan, że jego żona potrafi wydawać pieniądze szybciej, niż on jest w stanieje zarabiać. Mówił, że gdyby nie patrzył w przyszłość, umarłby bez grosza przy duszy. Pani Sullivan nie wiedziała, co ma przez to rozumieć, ale nigdy więcej nie wrócili do tego tematu. To było dwa - trzy miesiące temu. - No dobrze, to interesujące, ale nie jestem pewna, czy to cokolwiek wnosi do śledztwa - powiedziała Kathryn. - Przecież oficjalnie nie mieli problemów finansowych. - To prawda - przyznał Fields. - Co wykazały badania toksykologiczne krwi Lawrencea? - Jeszcze nie mamy wyników. Zadzwonię do doktora Nelsona i trochę go pogonię. - Prowadzone przez niego badania miały ustalić poziom alkoholu we krwi Lancastera w chwili zgonu. - Coś jeszcze? - A jakże. Przeglądając notatki Granza zauważyłem, że zamierzał przesłuchać dziesięciu pracowników Lancaster & Young. Nie zdążył. Dlatego też w sobotę wieczorem zadzwoniłem do nich wszystkich. Trochę ich przycisnąłem... - Posłał Bentonowi szeroki uśmiech. - Prawdopodobnie wpłynie do ciebie kilka skarg na moje zachowanie. Nie byłem zbyt miły. Benton rozłożył ręce. - Biorę to na siebie. Mów dalej. - Na liście Davea widniało dziesięć nazwisk: pięciu adwokatów i pięciu tak zwanych asystentów administracyjnych, czyli innymi słowy sekretarzy i sekretarek. Wszyscy adwokaci, których Granz chciał przesłuchać, to udziałowcy w firmie; trzech mężczyzn i dwie kobiety. Asystenci to trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Mężczyźni byli asystentami kobiet i vice versa. Znajdź wytłumaczenie tego faktu i masz dobry materiał na pracę magisterską. - Odetchnął głęboko. - Uznałem - ciągnął - że jeśli Lancaster powierzał komuś swoje mroczne sekrety, to tym kimś był mężczyzna. Dlatego zacząłem od rozmów z adwokatami płci żeńskiej i ich sekretarzami, żeby mieć to z głowy. Zgodnie z moimi przewidywaniami, nie dowiedziałem się niczego ciekawego. Podobnie było z dwoma prawnikami i ich sekretarkami. Za to ostatni facet, z którym się skontaktowałem, i jego sekretarka bardzo mi pomogli. Ten gość po śmierci Lancastera został jednym z głównych udziałowców. Nazywa się Philip Hyler. Po długich namowach w końcu powiedział mi, że on, Lancaster i dwaj ich koledzy mniej więcej co pół roku umawiali się na całonocnego pokera. Zawsze zbierali się w domu Hylera, bo tylko on nie ma żony. Poza tym nie pije; jest wyleczonym alkoholikiem. Zazwyczaj rozgrywka trwała do czwartej czy piątej rano; potem Hyler rozwoził wszystkich do domów. Z tej czwórki tylko Lancaster mieszka po tej stronie wzgórz. Kathryn od razu zdała sobie sprawę, że coś się nie zgadza. - To się nie trzyma kupy. Jeśli ten człowiek rzeczywiście odwiózł Lancastera w nocy z niedzieli na poniedziałek, to oznaczałoby, że Lancaster zostawił u niego swój samochód. Ale już rankiem następnego dnia tym wozem jeździła Anna Lancaster. - Mnie też to przyszło do głowy. Okazało się, że jeden z pozostałych graczy jakiś czas temu uznał, że za dużo pije, i Hyler wprowadził go do Anonimowych Alkoholików. W nocy z trzeciego na czwartego lipca ten facet był trzeźwy jak świnia. Odstawił więc beemkę Lancastera pod jego dom, a w drodze powrotnej zabrał się z Hylerem. Wszystko się zgadza. Dzwoniłem do pozostałych dwóch pokerzystów. Potwierdzają wersję Hylera. - Muszę jak najszybciej dostać wyniki badań na zawartość alkoholu we krwi Lancastera - powiedziała znowu Kathryn. - A sekretarka tego Hylera? Mówiłeś, że i od niej czegoś się dowiedziałeś? - Gość ma naprawdę doskonały gust, jeśli chodzi o kobiety. - Fields, szczęśliwy małżonek i troskliwy ojciec, wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To znaczy, z punktu widzenia męskiego szowinisty, któremu podobają się piękne, inteligentne, urocze i zgrabne kobiety. Takie jak jego sekretarka. Prawdziwa żyleta i w dodatku cholernie miła. Jest żoną gliniarza z San Jose. Twierdzi, że większość kobiet zatrudnionych w firmie szuka partnerów poza nią. To samo dotyczy samotnych facetów. Prawie połowa kierowniczych stanowisk w firmie obsadzona jest przez kobiety. Sekretarka Hylera powiedziała mi, że podobno firma ma jakiś sposób, by uniemożliwić osobie z zewnątrz poślubienie któregoś z adwokatów tylko dla pieniędzy. - Annie Lancaster to nie przeszkodziło - zauważył Benton. - Może nie - powiedziała cicho Kathryn, jakby sama do siebie. - Pamiętajcie, że nie była zadowolona ze swojego kieszonkowego. - Co z jej dokumentacją medyczną? - spytał Benton. - Ach, tu mamy coś interesującego - odparła Kathryn. - Nie znalazłam nic, co wskazywałoby na to, że niedawno została pobita. Jednak ostatnimi czasy kilkakrotnie odwiedziła swojego lekarza, skarżąc się na przewlekły ból miedniczny, bóle głowy, pleców i problemy z żołądkiem. Skurcze i biegunka. - Co z tego wynika? - Może nic, ale z drugiej strony, maltretowane kobiety często nie zgłaszają się do lekarza od razu po pobiciu. Robią to dopiero później, kiedy pojawiają się bóle związane z nadmiernym stresem. Przewlekły ból miedniczny, bóle głowy, pleców, problemy z żołądkiem... wszystkie te objawy często są następstwem pobicia. Benton potrząsnął głową. - To za mało. Jest coś jeszcze? Kathryn skinęła głową. - Na zdjęciach rentgenowskich widać u oskarżonej ślady po złamaniu żeber i ręki. Poprosiłam Nelsona, żeby rzucił na nie okiem. On potrafi na ich podstawie ustalić, jak dawno temu doznała obrażeń. W miejscu, w którym kość się zrasta, powstaje kostnina, przypominająca małą kulkę. Nelson może stwierdzić, kiedy doszło do złamania, na podstawie stopnia zwapnienia tej kostniny, doskonale widocznej na zdjęciach rentgenowskich. Benton był wyraźnie zaintrygowany. - No i? - Zdaniem Nelsona te obrażenia mają ponad pięć lat. Twierdzi, że mogła je odnieść nawet przed dziesięcioma laty, a może jeszcze wcześniej. - Cóż - mruknął Benton - to oznacza, że ich sprawcą nie jest Lancaster. Skąd się więc wzięły? Są zbyt świeże jak na urazy z dzieciństwa. Może miała jakiś wypadek? - Może, choć nie sądzę. Kiedy z Earheartem przesłuchiwaliśmy ją parę dni po tym, jak zabiła męża, wspomniała mimochodem, że największe niebezpieczeństwo czyha na kobiety ze strony członków rodziny. Spytałam, co miała na myśli, ale nie chciała nic powiedzieć. Zdradziła jednak, że już kiedyś była zamężna, przed wieloma laty, na długo przed tym, jak poznała Lancastera. Domyślam się, że obrażenia pochodzą właśnie z tamtego okresu. - Jezu. Czyli możliwe, że rzeczywiście była maltretowana. -Tak, ale nie przez Lawrencea Lancastera, a to właśnie jego zabiła. Po wyjściu Fieldsa Kathryn zebrała swoje rzeczy. - Będziemy dalej węszyć, Hal, ale może się zdarzyć, że nie natkniemy się na nic, co mogłoby uwiarygodnić albo obalić tezę, że Lancaster cierpi na zespół maltretowanej kobiety. Dam ci znać, gdyby pojawiły się nowe dowody. - Dzięki, Kate. Jeśli będziesz chciała się ze mną zobaczyć, niekoniecznie w związku z tą sprawą, będę tu, w gabinecie. - Wiem. Na razie. * * * Proszę usiąść. Witam wszystkich. O ósmej rano, we wtorek osiemnastego lipca, rozpoczęło się posiedzenie sądu pod przewodnictwem sędzi Jemimy Tucker. Tego dnia rozpatrzony miał być specjalny wniosek w sprawie o zabójstwo Lawrencea Lancastera. ; Na sali znalazły się Kathryn Mackay, Angela Bickell - adwokat oskarżonej, oraz sama oskarżona, Anna Marie Lancaster; balkon dla widzów zapełniony był do ostatniego miejsca. - Przedstawiciele mediów złożyli prośbę o zezwolenie na filmowanie procesu - zaczęła Jemima Tucker. - Zwołałam to posiedzenie, by umożliwić oskarżycielowi i obrońcy przedstawienie swoich stanowisk przed podjęciem przeze mnie ostatecznej decyzji. Zwróciła się w stronę barierki, za którą siedziały Bickell i oskarżona. - Pani Bickell, jakie jest stanowisko obrony? Bickell podniosła się z miejsca. - Wysoki Sądzie, moja klientka nie sprzeciwia się transmisji z jej procesu, a wręcz życzy sobie, byją przeprowadzono. Sędzia Tucker skierowała wzrok ku Kathryn. - Co na to oskarżyciel? - Nie ma dowodów, że obecność kamer ma negatywny wpływ na świadków, Wysoki Sądzie. Biuro prokuratora okręgowego stoi na stanowisku, że jeśli transmisja z procesu nie zagrozi bezpieczeństwu jego uczestników ani nie zakłóci przebiegu rozprawy, powinno się na nią zezwolić. Sędzia Tucker milczała przez chwilę, po czym oznajmiła: - Nie jest to pierwszy tego typu przypadek w dziejach naszego sądownictwa. Zgadzam się, że przedstawiciele mediów mają prawo przebywać na sali sądowej i informować opinię publiczną o przebiegu danej rozprawy. Uważam również, że zakaz rozmieszczania kamer na sali sądowej w czasie procesu stałby w sprzeczności z celem wymiaru sprawiedliwości, jakim jest umożliwienie wszystkim dostępu do sądów. Tucker zdjęła okulary. - Atmosfera cyrku, jaka wytworzyła się wokół procesu O. J. Simpsona, budzi mój niepokój, ale jestem przekonana, że nie należy przypisać jej powstania wyłącznie obecności kamer na sali sądowej. W tamtym przypadku zaistniały wyjątkowe okoliczności, wynikające z faktu, że oskarżony był osobą publiczną. Nie dopuszczę do tego, by taka niezdrowa atmosfera towarzyszyła temu procesowi. Udzielam zezwolenia na obecność kamer na sali sądowej. * * * Co ci leży na sercu, Katie? Nie obraź się, ale wyglądasz okropnie. - Jestem po prostu zmęczona, Morgan, ale dzięki za komplement - odparła Kathryn Mackay ze słabym uśmiechem. - Muszę z tobą porozmawiać o twoim zeznaniu w sprawie Lancaster. Wiem, że jest późno, ale za tydzień zaczyna się proces. Do tego czasu będę miała masę roboty, więc postanowiłam spotkać się z tobą możliwie najszybciej. - Położyła przed nim wypchaną teczkę; Nelson zerknął na nią, ale jej nawet nie dotknął. Odchylił się do tyłu i położył nogi na biurku. -Kathryn, to nie jest moja pierwsza rozprawa - powiedział, splatając dłonie z tyłu głowy. - Poza tym już rozmawialiśmy o moim raporcie, i to dwa razy. Spuściła wzrok i długie, ciemne włosy opadły jej na twarz. Po chwili podniosła głowę. - Wiem, ale pomyślałam sobie, że może lepiej... - Katie, o co chodzi? Co cię tak naprawdę dręczy? Nie przyszłaś do mnie, żeby rozmawiać o sprawie Lancaster. Przecież mogłaś zadzwonić. Kathryn zerwała się na równe nogi. - Lepiej już pójdę, Morgan. Nie powinnam była zawracać ci głowy. Przepraszam. Jest późno i pewnie chcesz już iść do domu. - Kathryn, usiądź, proszę. Z tobą mogę rozmawiać o każdej porze dnia i nocy, przecież dobrze o tym wiesz. Poza tym, jest dopiero piąta. W dzień powszedni to wczesna pora. A czemu miałbym spieszyć się do domu? Jakie niby atrakcje tam na mnie czekają? - Uśmiechnął się ciepło. - Powiedz lepiej, co ci leży na sercu. Usiadła na skraju krzesła. - W niedzielę rozmawiałam z Daveem. - No i? Nic dziwnego, że chcieliście pogadać o tym, co się dzieje. - Benton zabronił nam tego. Nelson machnął ręką, jakby odpędzał natrętnego owada. - To absurd. Nic głupszego nie mógł wymyślić. Powiedz, co się stało. Oczy Kathryn wypełniły się łzami, które szybko otarła chusteczką. Nie rozpłakała się. - W niedzielę rano Dave zabrał Emmę na wycieczkę do Monterey. Ustaliliśmy, że przy okazji pożegna się z nią. Świetnie się bawili, ale Em wyczuła, że coś jest nie tak. Dave powiedział jej, że wyjeżdża służbowo na pewien czas. Na razie to wytłumaczenie chyba ją usatysfakcjonowało. - Wydaje mi się, że postąpiliście rozsądnie. W czym więc problem? -Jak już ci mówiłam, rozmawiałam z nim, kiedy przywiózł Em do domu. - Benton się o tym nie dowie. A nawet gdyby się dowiedział, to co mógłby zrobić? Dave nie powiedział ci nic o śledztwie, prawda? -Nie, o śledztwie nie mówił. , - Czyli nic złego się nie stało, zgadza się? Kathryn znów otarła oczy. - Nie całkiem. Powiedział mi, że nie zgwałcił Soto. - No i dobrze. Jestem pewien, że mówił prawdę. Mnie powiedział to samo. Nawet jej nie znał. To jakaś pomyłka i tyle. - Gdyby to mogło być tak proste, Morgan... Widzisz, on ją znał. Wiele lat temu byli kochankami. Wyznał mi, że poszedł z nią do łóżka. - Mieli stosunek? - Tak powiedział. -No cóż - wycedził Nelson, opuszczając nogi na podłogę i opierając się łokciami na biurku - jeśli to prawda, to po przeprowadzeniu badań D.N.A będzie miał przechlapane, bo wykażą obecność jego spermy w jej pochwie. Jezu Chryste! - Nie, Morgan, i to właśnie jest w tym wszystkim najdziwniejsze. On twierdzi, że kochał się z nią we wtorek, ale tej nocy, kiedy ją rzekomo zgwałcił, nawet nie zbliżył się do jej mieszkania. Gdyby chciał chronić swój tyłek, powiedziałby, że poszedł z nią do łóżka w piątek. Ja mu wierzę. Nelson wzruszył ramionami i odchylił się do tyłu. - Ja też. No więc co postanowiliście? Nagle z oczu Kathryn trysnęły łzy. Zaczęła szlochać. Szybko nachyliła się, chowając twarz w chusteczce. Nelson wiercił się niespokojnie. Jak wszyscy mężczyźni, nie miał pojęcia, co mówić i robić, kiedy kobieta płacze na jego oczach. - Kathryn, proszę... Ja... ty... - wyjąkał. - Nie, Morgan, nie musisz nic mówić. Nie chciałam się rozbeczeć. Po raz pierwszy, odkąd zaczął się ten koszmar, zrobiłam to w czyjejś obecności. Dotąd płakałam tylko pod prysznicem - powiedziała. - Po prostu nagle poczułam się przygnieciona tym wszystkim, a ty jesteś jedyną osobą, do której mam zaufanie. Postaram się więcej nie rozklejać. - Katie, Katie. Tak bardzo przywykłaś do tłumienia swoich uczuć i aktorskiej gry na sali sądowej, że wydaje ci się, iż nie masz prawa zachowywać się jak zwykły człowiek, a tym bardziej jak zwykła kobieta. Jestem twoim przyjacielem, zapomniałaś? Kathryn uspokoiła się nieco, choć jej oczy wciąż były czerwone i wilgotne. - Dzięki, Morgan. Może wcale nie jestem taka silna, jak mi się wydaje. - Może. No to co postanowiliście, ty i Dave? - On uważa, że jakoś sobie z tym poradzimy i znów będzie jak dawniej, ale to nieprawda. Nie mogę się z nim więcej spotykać. Powiedziałam mu to. To koniec. - Czy tego właśnie chcesz? - Boże, ja nie wiem, czego chcę! Może popełniłam błąd. Może się mylę; może jestem w stanie mu wszystko wybaczyć. Nigdy nie przysięgaliśmy sobie wierności, przynajmniej nie wprost. - Ale było to dla was oczywiste? - spytał Nelson. - Tak. -No i jakie to budzi w tobie uczucia? Kathryn odchyliła głowę do tyłu i przez chwilę milczała. Niełatwo jej było odkryć swoją duszę przed innym, nawet tak bliskim człowiekiem. Każde słowo kosztowało ją wiele. Podniosła głowę i utkwiła wzrok w suficie. - Czuję się zdradzona. Wściekła. Niekochana - powiedziała cicho. -Chryste, sama nie jestem pewna, co czuję. Wiem jedno: żadnego mężczyzny nie kochałam tak mocno, jak Davea. Pewnie nikogo już tak nie pokocham. To właśnie najbardziej mnie przeraża, ta myśl, że nigdy już nie przeżyję czegoś takiego. Myślałam, że zawsze będę mogła liczyć na niego. I tak było, aż do tej pory. Czy podjęłam złą decyzję, Morgan? Potrząsnął ze smutkiem głową. - Chciałbym móc ci powiedzieć, że jakoś sobie z tym poradzicie i znów będzie jak dawniej. Jesteście moimi najbliższymi przyjaciółmi, wiesz o tym. Ale nie mogę cię okłamywać. Ty nie potrafisz wybaczać. Może to wada, może nie; nieważne. Oczekujesz doskonałości od siebie i innych. Kiedy tobie albo innym nie udaje się osiągnąć ideału, nie potrafisz się z tym pogodzić. Być może będziesz musiała żyć ze swoimi przewinami, natomiast nie musisz, ba, nie potrafiłabyś zapomnieć Daveowi jego grzechów. Zrobiłaś to, co musiałaś zrobić. Kathryn otarła oczy przemoczoną chusteczką. - Przez całe życie byłam taka, nawet w dzieciństwie. Nigdy nie miałam wielu przyjaciół; byłam zbyt wrażliwa. Kiedy udawało mi się z kimś zaprzyjaźnić, zawsze coś musiało się zepsuć. Przyjaciółki nie dzwoniły wtedy, kiedy obiecywały albo flirtowały z moimi chłopakami. Potem dochodziłam do wniosku, że szkoda dla nich czasu, i nagle okazywało się, że nie mam już przyjaciółek. Wiesz, że utrzymuję kontakty tylko z dwiema koleżankami z mojego rodzinnego miasta, choć spędziłam tam całe dzieciństwo? To żałosne, nie sądzisz? - Jesteś zbyt krytyczna wobec siebie - powiedział ciepłym tonem Nelson. - Gdybym miał wybierać między zwyczajnym znajomym a kimś takim jak ty, bez wahania wybrałbym ciebie. Ja też mann niewielu prawdziwych przyjaciół, ale ty jesteś jednym z nich. I nie zamieniłbym ciebie na cały autobus pełen pospolitych znajomków. - Dzięki, Morgan. Ale co z tego wszystkiego wynika? Czy mogłabym wybaczyć Daveowi i żyć dalej, jakby nic się nie stało? Nie, chyba nie byłabym w stanie. Pewnie masz rację, że to wada, ale skoro ją posiadam, muszę z nią żyć. O ile pamiętam, oprócz Emmy, nigdy nikomu niczego nie wybaczyłam. - Jesteś dobrą matką i przyjaciółką sędziwego patologa; mogłaś skończyć o wiele gorzej. Ale nie sądzę, żebyś kiedykolwiek była w stanie przebaczyć Daveowi jego zdradę. Musicie się rozstać, dopóki jesteście w stanie zrobić to z godnością. - Wiem. Chciałam usłyszeć to z twoich ust, ale wiem, że masz rację. - No a co zamierzasz zrobić w związku z tym, co powiedział ci o Soto? - spytał Nelson. - Czy grożą ci jakieś reperkusje?, - Dużo myślałam o swoich etycznych powinnościach, Morgan. Fakt, że Dave zaprzeczył, jakoby dokonał gwałtu, w czasie rozprawy nie zostałby wzięty pod uwagę przez sąd. Uznano by to za próbę wybielenia własnej osoby, nie wspartą żadnymi dowodami. - A jego stwierdzenie, że miał z nią stosunek? - Gdyby to było przyznanie się, można by wykorzystać je w sądzie, w odróżnieniu od zaprzeczenia. Ale przyznanie się musi być oświadczeniem, które wskazuje na udział podejrzanego w przestępstwie lub umożliwia udowodnienie jego winy. Może dzielę włos na czworo, ale twierdząc, że miał stosunek z Soto wcześniej, Dave nie mówi nic, co miałoby związek z zarzutem popełnienia gwałtu. Dlatego nikomu o tym nie powiem, przynajmniej na razie. - Zaczekaj i zobacz, jak rozwinie się sytuacja - poradził jej. Kathryn wzięła akta sprawy Lancaster, na które Nelson nawet nie spojrzał, i wrzuciła je do teczki. - Zdaje się, że niepotrzebnie brałam to ze sobą - powiedziała ze wstydem. - Następnym razem postaram się pamiętać, że jesteś moim przyjacielem i nie uciekać się do podstępu. Przepraszam. - Podniosła się. - Nie ma sprawy, Katie, doskonale cię rozumiem - odparł. Obszedł biurko i położył dłonie na jej ramionach. - Czy poczujesz się lepiej, jeśli cię uścisnę? Kathryn przytuliła się do niego. -Tak sądzę. Dziękuję, że tu jesteś. Nelson przycisnął ją do siebie. - I będę zawsze, kiedy tylko zechcesz porozmawiać. * * * Samolot American Airlines numer osiemset trzydzieści trzy, który wystartował w Dallas, wylądował na lotnisku Aeropuerto Nacional w Meksyku dokładnie o ósmej trzydzieści, w środę, dwudziestego lipca. * * * - Przepraszam, przepraszam - powiedział pasażer zajmujący miejsce 6F do kobiety w środkowym fotelu i mężczyzny siedzącego przy przejściu. Trzymając torbę nad głową, zniecierpliwiony podróżny pośpiesznie przeciskał się do wyjścia. Jego deklaracja celna nie zawierała zbyt wielu interesujących informacji; podróżował w sprawie osobistej, nie miał bagażu, nie przewoził jedzenia ani alkoholu, nikt mu nie towarzyszył. Spędzi w Meksyku nie więcej niż dwa dni. Zanim przeszedł przez meksykańską kontrolę celną, minęła godzina. Miał szczęście - kiedy wcisnął guzik przy stanowisku kontroli bagażu, zapaliło się zielone światło i jego torba podręczna nie została przeszukana. Znalazłszy się w gigantycznym terminalu, od razu podszedł do przedstawicielstwa firmy Hertz. Podał swoje nazwisko. -Tak, pański samochód czeka w strefie H -17 - powiedział urzędnik doskonałą angielszczyzną. - Gracias - odparł mężczyzna i wziął kluczyki od wynajętego wozu. Bez trudu odnalazł na parkingu zielonego forda taurusa, rzucił torbę na tylne siedzenie, przekręcił kluczyk w stacyjce i włączył klimatyzację na pełną moc. Następnie rozłożył mapę, którą otrzymywali wszyscy klienci firmy Hertz, odszukał właściwą trasę i włączył się w strumień samochodów. Auto było nieskazitelnie czyste, ale śmierdziało dymem papierosowym; odświeżacz powietrZa nie miał szans w walce z odorem tysięcy wypalonych cigarros i puros. Przejazd dwupasmówką przez brudną dzielnicę przemysłową trwał około pół godziny. Okolice Paseo de la Reforma wyglądały o wiele lepiej. Przy ulicy wyrastały hotele, otoczone fantazyjnymi ogrodami. - Ach, to tu - mruknął pod nosem mężczyzna. Podjechał taurusem pod hotel Maria - Isabel Sheraton i oddał kluczyki parkingowemu. Miał tylko jedną torbę, więc nie potrzebował pomocy bagażowego i wkrótce wprowadził się do luksusowego apartamentu. Tam od razu poprosił jednego z członków obsługi hotelu o directorio de telefonos para Ciudad Cuernavaca, Estado de Morelos i wkrótce ją otrzymał. Odnalazł to, czego szukał, wziął chłodny prysznic, włożył lekkie bawełniane spodnie i koszulę z krótkim rękawem, po czym odebrał wóz od parkingowego, wręczając mu pięćdziesiąt nowych peso napiwku. - Dziękuję bardzo, sir - powiedział uszczęśliwiony chłopak, salutując z wdziękiem. - Jeśli po powrocie będzie pan potrzebował pomocy, proszę mnie zawołać. Mam na imię Ramon. - Mężczyzna doszedł do wniosku, że właśnie wykazał się niebywałą szczodrością, choć nie miał pojęcia, ile pięćdziesiąt nowych peso było warte w przeliczeniu na walutę amerykańską. Około pierwszej po południu przyjechał do miasta o nazwie Cuernavaca i zaczął szukać domu przy Verada a la Sombra 26. Dzięki mapie odnalazł tę ulicę bez trudu; Cuemavaca nie jest dużym miastem. Verada a la Sombra okazała się piękną, tonącą w cieniu drzew aleją, wzdłuż której biegły popękane chodniki. Mężczyzna zatrzymał wóz pod małym, schludnym, świeżo pomalowanym domem, wyłączył silnik, odgarnął włosy z twarzy, odetchnął głęboko i otworzył drzwi auta. W twarz uderzyła go fala gorącego powietrza, kontrastująca nieprzyjemnie z chłodem panującym w klimatyzowanym wnętrzu pojazdu. Następnie Dave Granz ruszył ścieżką w kierunku domu i zapukał mocno do drzwi Roberta Soto. Przez całą drogę z San Francisco do Dallas, następnie z Dallas do Meksyku i z Meksyku do Cuernavaki, Dave pilnie studiował słownik angielsko - hiszpański, usiłując przypomnieć sobie, czego uczył się na lekcjach hiszpańskiego w szkole średniej. Miał nadzieję, że będzie w stanie się porozumieć, przynajmniej w wystarczającym stopniu, by wytłumaczyć, o co mu chodzi. Drzwi otworzyły się i stanął w nich niski, śniady mężczyzna po siedemdziesiątce. - Si? - spytał uprzejmym tonem. Dave zebrał całą swoją odwagę i spróbował przypomnieć sobie wszystko, co wyniósł z lekcji języka hiszpańskiego w szkole średniej. - Buenos dias, seńor. Mi nombre es David Granz. Lo siento, no hablo Espańol. Habla usted Ingles? - Z głębi domu dobiegał głos Patsy Cline, śpiewającej "Crazy". Seńor Roberto Soto przez chwilę stał w bezruchu, po czym, nie odrywając oczu od mężczyzny stojącego pod jego drzwiami, krzyknął: - Rosa, venga agul, por favor. Przy drzwiach natychmiast pojawiła się kobieta wyglądająca na mniej więcej trzydzieści lat. Granz od razu rozpoznał w niej siostrę Julii Soto. Choć niska i drobna, była ładniejsza od Julii, brakowało jej jednak zmysłowości siostry. Przez chwilę rozmawiała z ojcem po hiszpańsku, potem zwróciła się do mężczyzny stojącego pod drzwiami. - Seńor Granz. Mam na imię Rosa, jestem siostrą Julii Soto. Mój ojciec nie mówi po angielsku. Oczywiście, słyszałam o panu, podobnie jak on. Nie jest zadowolony z pańskiej wizyty. Polecił mi spytać, co pana tu sprowadza. - Pani Soto... - Nazywam się Rosalia Maria Soto Martinez - powiedziała. - Wyszłam za mąż. - Przepraszam, seniora. Do przyjazdu zmusiła mnie bardzo ważna sprawa osobista. Muszę porozmawiać z panią i pani ojcem o Julii. Czy mogę wejść? Rosa i jej ojciec znów zamienili kilka zdań po hiszpańsku. Jedynymi słowami, jakie Daveowi udało się wyłowić, były "Julia" i "importante". Rosa skinęła głową na ojca i zwróciła się twarzą do Granza. - Mój ojciec nie życzy sobie rozmawiać z panem o Julii. Jednak nie chce odmawiać gościny przybyszowi z dalekich stron. Zaprasza pana do środka. -Odsunęła się na bok. W środku było czysto, ciemno i chłodno. Rosa i seńor Soto zaprowadzili Davea do pokoju na tyłach domu. Okno wychodziło na rozległe; tonące w cieniu podwórze, na którym dwaj mali chłopcy bawili się z psem. Szczęśliwa rodzina, pomyślał Granz. - Mój ojciec nie chce pana urazić, ale pańska obecność sprawia mu ból powiedziała Rosa, kiedy wszyscy zasiedli w fotelach. - Prosi, by jak najszybciej załatwił pan to, co ma do załatwienia, i wyszedł stąd. Dave spojrzał na starca. - Gracias, seńor - powiedział z autentyczną wdzięcznością. Po upływie pół godziny Dave wiedział niewiele więcej niż przed przyjazdem. Julia przyjechała do domu, by zająć się rodziną w czasie choroby matki. Po jej śmierci z każdym dniem była coraz bardziej nerwowa i nadąsana. Stała się "Anglo" - kimś, kto odrzuca tradycyjne wartości. Po pewnym czasie wróciła do Stanów Zjednoczonych. Ojciec nie widział jej od tamtej pory. Najstarszej córce, jeśli nie miała męża, nie wolno było pozostawić ojca bez opieki. Teraz seńor Soto uważał, że Rosa jest jego jedyną córką. - Czy ma pan jeszcze jakieś pytania, panie Granz? - spytała kobieta. -Jeśli to wszystko, mój ojciec byłby wdzięczny, gdyby pan wrócił do Stanów i nigdy więcej nie próbował kontaktować się z naszą rodziną. - Pan Soto wstał i wyszedł z pokoju. Rosa spojrzała na Davea przepraszająco. - Przykro mi, panie Granz. Gdyby pan wcześniej zadzwonił do mnie, uprzedziłabym pana i nie musiałby się pan niepotrzebnie fatygować. - Zawiesiła głos, po czym dodała: - Julia bardzo pana kochała. Dave wstał i powoli podszedł do drzwi. - Może gdybym jeszcze raz porozmawiał z pani ojcem... -Nie, seńor. Nie mogę się na to zgodzić. On nie czuje się dobrze i choć zdaje się panować nad sobą, to jest bardzo wzburzony pańską wizytą. Nie chcę być nieuprzejma, ale musi pan już iść. Kiedy Dave włączył silnik taurusa, na ścieżce przed domem pojawiła się Rosa. Podbiegła do samochodu, usiadła obok Granza i trzasnęła drzwiami. W jej oczach błyszczały łzy. -Przepraszam, panie Granz. Mój ojciec poszedł do swojego pokoju. Byłby na mnie zły, gdyby się dowiedział, co robię, ale muszę z panem porozmawiać. Zabiorę panu tylko kilka minut. Dave opuścił szyby w przednich drzwiach samochodu i wyłączył silnik. Spojrzał na siostrę Julii Soto, ale nic nie powiedział. - Panie Granz - zaczęła niepewnie - musi pan zrozumieć, że kultura meksykańska różni się od amerykańskiej. Choć nigdy nie byłam w pańskim kraju, dużo wiem o waszej kulturze, podobnie jak wszyscy młodzi Meksykanie. Moja siostra wiele mi opowiadała o Stanach Zjednoczonych i nawet namawiała mnie do emigracji. Jak pan zauważył, tutaj znalazłam swoje szczęście. Dave chciał jej coś odpowiedzieć, ale uciszyła go gestem ręki. * * * - Kiedy Julia wróciła, by zaopiekować się matką, była już zamerykanizowana. Choć może się to panu wydać mało ważne, lekceważenie tradycyjnych wartości kulturowych przez Anglosasów budzi sprzeciw starszych wiekiem Meksykanów, takich jak mój ojciec. Chciałam sama zająć się chorą matką, ale ojciec na to nie pozwolił; Julia była najstarszą córką i to na niej spoczywał ten obowiązek. Po śmierci matki Julia stała się niespokojna, zaczęła spotykać się z różnymi mężczyznami. Nie postępowała zgodnie z tradycją, która mówi, że na takich schadzkach powinien jej towarzyszyć ojciec lub inny krewny Czasami spotykała się z mężczyznami w mieście, by nie musieli pokazywać się w naszym domu. Jak łatwo się domyślić, ojciec był oburzony postępowaniem Julii. Obawiał się, że ona z nimi sypia i ostrzegał ją, by nie zachowywała się nieprzyzwoicie. Zgodnie z nakazami naszej tradycji, kobiety mogą dać wyraz swojej zmysłowości tylko w małżeństwie. Oczywiście wiem, co łączyło pana z Julią. Wiedziałam, że ona nie jest. .. to dla mnie bardzo krępujące, seńor, przepraszam... wiedziałam, że nie była dziewicą. Była piękną trzydziestopięcio letnią kobietą i bardzo pana kochała. Miała żal, że nie przyjechał pan z nią do Meksyku i nie spotkał się z rodziną. Opowiadała ojcu o panu, liczyła na to, że jednak pan się tu zjawi i poprosi o jej rękę. Ale pan tego nie zrobił. Było to dla niej upokarzające. -Nie miałem pojęcia... - mruknął Dave. - Tak, wiem. Po pewnym czasie Julia zaczęła spotykać się z mężczyznami, którzy nawet moim zdaniem byli dla niej nieodpowiedni. Chodziła do... jak wy to nazywacie... Nocnych klubów, i to sama. Czasami wracała do domu bardzo późno. Wtedy zawsze dochodziło do kłótni między nią a ojcem. Ojciec uważał, że porządna, niezamężna kobieta musi być dziewicą. Dla niego każda kobieta to albo Madonna, albo puta - dziwka. Bez wyjątków. Któregoś wieczora Julia wyszła z domu. Kiedy wracała około północy, zaczepiło ją trzech mężczyzn, pijanych i agresywnych. Rzucili pod adresem Julii parę wulgarnych uwag; ona starała się nie zwracać na nich uwagi. Była wtedy o kilka przecznic od domu. Rosa zawahała się. - Ciężko mi o tym mówić. Przepraszam. Julia została zgwałcona przez tych mężczyzn, panie Granz. Przez wszystkich trzech. Choć Dave spodziewał się, że to właśnie usłyszy, słowa te jednak były dla niego wstrząsem. Zgwałcona przez trzech mężczyzn, mój Boże, pomyślał. Nic dziwnego... - Kiedy wróciła do domu, ojciec czekał na nią. Nie mogła ukryć przed nim, co się stało. Znała tych ludzi; mieszkali niedaleko. Ich rodzice byli znajomymi ojca. - Co zrobił? Wezwał policję? - Nie, panie Granz, nie zna pan meksykańskich zwyczajów. Kiedy samotna, dojrzała kobieta pada ofiarą gwałtu, wśród ludzi panuje przeświadczenie, że sama sprowokowała gwałciciela. Nawet Julia, choć w takim stopniu zamerykanizowana, szczerze w to wierzyła. Oczywiście, ojciec skontaktował się z rodzinami tych trzech mężczyzn i zażądał od nich wyjaśnień. -No i... - Jak należało się spodziewać, wszyscy trzej twierdzili, że to Julia ich sprowokowała, że sama chciała się z nimi kochać. I Julia, i mój ojciec, w obawie przed zemstą nie poinformowali policji o tym, co się stało. - I tak to się skończyło? Nie zrobiliście nic więcej? - spytał Dave. W - Nie, to nie wszystko. Pan nie będzie w stanie tego zrozumieć, seńor, ale skalany został honor naszej rodziny. Ja na szczęście wtedy byłam już mężatką. Ojciec podejrzewał, że Julia sypiała z panem, choć ona sama nigdy by się przed nim do tego nie przyznała. Czuł się zhańbiony i nie mógł spojrzeć w oczy swoim przyjaciołom. Stał się odludkiem, rzadko wychodził z domu. Julia natomiast czuła się jak osoba napiętnowana. Młodzi mężczyźni, których znała, już nie chcieli się z nią spotykać. Myślę, że właśnie wtedy zaczęła oddawać się rozpuście, choć nie wiem tego na pewno. - Musi pan wiedzieć, panie Granz, że i Julia, i mój ojciec obarczają pana winą za to, co ją spotkało. -Nie rozumiem. - Gdyby pan się z nią ożenił, wszyscy pogodziliby się z faktem, że oddała się panu przed ślubem. Wtedy można by uznać, że jedynym mężczyzną, z którym spała, był jej mąż. Kiedy nie przyjechał pan do Meksyku, kiedy nie zjawił się pan nawet na pogrzebie naszej matki, stało się jasne, że nie ma pan zamiaru ożenić się z Julią. Dlatego właśnie zaczęła spotykać się z innymi mężczyznami. - Nadal nie rozumiem... - Widzi pan, i Julia, i ojciec uważają, że gdyby przyjechał pan do nas, tamtej nocy ona nie wyszłaby z domu i tym samym nie mogłaby zostać napadnięta. Dlatego właśnie winią pana za to, co się stało. Z upływem czasu stosunki między Julią a ojcem zaostrzyły się tak bardzo, że wróciła do Stanów Zjednoczonych. Rosa westchnęła ciężko. - Panie Granz, nie znam całej prawdy; zna ją tylko Julia. Ale moja siostra jest porządną kobietą. Nigdy nie była dziwką. Nie oddała się z własnej woli tym trzem mężczyznom. Nie mam wątpliwości, że oni ją zgwałcili, jednak to nie pan był temu winien. Nie wiem, czy to panu w czymś pomoże, ale nie powinien pan siebie winić. Dave, mocno poruszony, odchylił się na oparcie, uświadamiając sobie, że słuchając opowieści Rosy Soto, siedział zgarbiony, zaciskając ręce na kierownicy. - Jest jeszcze jedno, panie Granz. Którejś nocy, niedługo po tym, jak Julia została zgwałcona, zniknął jeden z trzech gwałcicieli. Jego rodzina od tamtego czasu nie ma o nim żadnej wiadomości. Policja uznała go za zmarłego, choć nigdy nie odnaleziono ciała. Nie jestem pewna, czy to Julia jest odpowiedzialna za jego zniknięcie, ale jedno wiem na pewno, Julia nie może wrócić do Cuernavaki. Nie ma tu czego szukać - zakończyła Rosa. W drodze powrotnej do Meksyku Dave raz po razie odtwarzał w myśli opowieść siostry Julii Soto. Kiedy o dziesiątej wieczorem w czwartek wysiadł z samolotu na lotnisku w San Francisco, w jego uszach wciąż brzmiały tamte słowa. Czuł, jakby w przeciągu ostatnich dwóch dni postarzał się o wiele lat. I może tak właśnie było. * * * Wal, skoro badania lekarskie i zdjęcia rentgenowskie nie wykazały u Lancaster świeżych śladów po obrażeniach, nie ma żadnego dowodu, że strzelała do męża w obronie własnej. - To prawda. Te złamania sprzed dziesięciu lat nie mają żadnego związku ze sprawą. Z drugiej strony brak świeżych obrażeń nie oznacza, że mąż jej nie bił. - Oczywiście, że nie, ale ich obecność przydałaby wiarygodności jej zeznaniom. Przecież nie możemy nie zwrócić uwagi na brak jakichkolwiek obrażeń. Musimy podjąć decyzję na podstawie tego, co już mamy, a nie mamy nic, co potwierdzałoby tezę, że Lancaster zabiła męża w obronie własnej. Do tego dochodzą wyniki badania na poziom alkoholu w jego krwi. Kathryn Mackay i prokurator okręgowy Hal Benton spotkali się w gabinecie Kathryn w czwartek, dwudziestego pierwszego lipca. Za cztery dni Anna Marie Lancaster miała stanąć przed sądem, by zostać oskarżoną o umyślne bądź nieumyślne zabójstwo lub oczyszczoną z zarzutów. - Jak, u licha, udało się Nelsonowi uzyskać próbki krwi do badania? Wydawało mi się, że ciało Lancastera było spalone na amen. - Powiedziałabym raczej, że zwęglone. Masz jednak rację; kiedy ciało ulega spaleniu, czasami nie udaje się pobrać krwi z naczyń krwionośnych. Pod wpływem wysokiej temperatury krew gęstnieje, tworząc coś, co Nelson nazywa "krwistym ciastem". Zazwyczaj taka krew nie nadaje się do analizy, więc próbki trzeba uzyskać w inny sposób. - No to skąd on je bierze? Przecież nie może ich zamówić, jak pizzy. Im bardziej makabryczny był temat rozmowy, tym częściej wkradał się do niej czarny humor, będący swojego rodzaju mechanizmem obronnym. - Najczęściej krew daje się wycisnąć z silnie ukrwionych narządów, jak wątroba, nerki czy płuca. W skrajnych przypadkach, takich jak ten, uzyskuje się ją ze szpiku kostnego. - Wszystko pięknie, ale czy to badanie coś nam dało - Lancaster miał we krwi dwa i dziewięć dziesiątych promila alkoholu. Benton gwizdnął przeciągle. - Chłopcy nieźle się bawili przy tym pokerku. - Podejrzewam, że Lancaster po powrocie do domu pił dalej. Organizm zaczyna metabolizować alkohol zaraz po zakończeniu picia, a nawet jeszcze w jego trakcie. Jeśli w chwili zgonu poziom alkoholu we krwi Lancastera wynosił prawie trzy promile, to wcześniej musiał być wyższy. - Czyli - zaczął Benton - Lancaster wraca do domu, pijany i agresywny. Wszczyna kłótnię z żoną, wychyla jeszcze kilka głębszych. Zaczyna się awanturować. Uderza żonę tak, by nie pozostawić śladów ani sińców. Ona nie pozostaje mu dłużna, więc on wyciąga pistolet i zaczyna jej grozić. Anna Lancaster, w obawie o swoje życie, odbiera mu broń. Obrona konieczna, jak drut. - Nie byłabym tego taka pewna, Hal. - No dobrze, przekonaj mnie, że masz rację - prowokował ją Benton. - Działanie w obronie koniecznej ma miejsce w sytuacji, kiedy ofiara jest przekonana, że jej życie jest zagrożone w tym konkretnym momencie. Nie może zabić swojego oprawcy z powodu czegoś, co miało miejsce w przeszłości, ani czegoś, co być może dopiero nastąpi. To nie wystarczy. Lancaster musiała uważać, że niebezpieczeństwo groziło jej dokładnie w tej samej chwili, kiedy zabiła męża. - Mów dalej - zachęcał Benton. - Z tego wynika, że jeśli w momencie, w którym padł śmiertelny strzał, a ofiara była niezdolna do jakiegokolwiek działania, nie mogła stanowić bezpośredniego zagrożenia dla zabójcy. -Zgoda. - We krwi Lancastera wykryto prawie trzy promile alkoholu. W takim stanie nikt nie utrzymałby się na nogach. Oznacza to - ciągnęła Kathryn - że Anna Lancaster zabiła człowieka, który był tak pijany, że nie ma mowy, by mógł stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Co więcej, gdyby chciała, mogła w każdej chwili uciec. - Jesteś pewna? - Wystarczająco, by uznać, że nie unikniemy procesu. Spytam jeszcze Nelsona, jak mocno pijany jest człowiek z trzema promilami alkoholu we krwi. Myślę jednak, że i bez tego znam odpowiedź. Jeśli się mylę, w każdej chwili można będzie zmienić decyzję. - A co z pistoletem? - Przecież już sam to powiedziałeś. Lancaster odebrała broń mężowi. Jak więc mógł stanowić dla niej zagrożenie, skoro to ona miała broń w ręku? Anna Lancaster zabiła półprzytomnego człowieka, który nie byłby w stanie wyrządzić jej jakiejkolwiek krzywdy. Nie pozostaje nam nic innego, jak oskarżyć ją o zabójstwo pierwszego stopnia. Benton spojrzał na nią. - Zgadzam się z tobą. * * * Kathryn przejrzała się w dużym, stojącym lustrze. - Emmo, mogłabyś przyjść tu na chwilę? - krzyknęła. - Jestem w łazience, mamo - odpowiedziała Emma. - To naprawdę ważne - Kathryn nie dawała za wygraną. Emma, ubrana w piżamę, weszła do sypialni matki. - No dobra, o co chodzi? - spytała z irytacją w głosie. - Jeśli spóźnię się do szkoły, tym razem to będzie twoja wina. - Jak wyglądam? - spytała Kathryn, obracając się na wszystkie strony, by Emma mogła ocenić granatowy żakiet, spódnicę w kratę i buty na niskim obcasie. Emma zmarszczyła nos i zamyśliła się. -Nie, mamo, to do ciebie nie pasuje. Wyglądasz jak babcia. Kathryn westchnęła. - Też mi się tak wydawało. Dziękuję, kochanie, przebiorę się w coś innego. Wracaj do łazienki i skończ się myć. Ale najpierw daj mi buziaka. - Szkoda, że nie idzie mi to tak dobrze, jak w weekend - powiedziała Kathryn na głos do siebie. - W soboty i niedziele muszę tylko dobrać dżinsy i koszulę. - Rozebrała się, powiesiła ciuchy na wieszaku, zdjęła buty i zajrzała do szafy. Po chwili namysłu zdecydowała się na czarny wełniano - gabardynowy kostium z białą popelinową koszulą i czarne skórzane pantofle. Przejrzała się w lustrze i skinęła głową z zadowoleniem. Następnie poszła do łazienki i całkowicie zmieniła makijaż. Dzięki Bogu, pomyślała, że Emma i ja mamy oddzielne łazienki. Był poniedziałek, dwudziesty piąty lipca, pierwszy dzień procesu Anny Lancaster. Tego ranka, kiedy zadzwonił budzik, Kathryn nie spała już od półtorej godziny i piła drugą kawę. Ku swojemu zdumieniu, spała dobrze; była tak skoncentrowana na zbliżającym się procesie, że nie dopuszczała do siebie myśli o Davidzie Granzu i swoim beznadziejnym życiu osobistym. Przed wygłoszeniem mowy wstępnej zawsze zwracała szczególną uwagę na swój wygląd. Jej pierwszy bezpośredni kontakt z przysięgłymi od czasu ich selekcji wymagał niezwykle starannego przygotowania. Przy doborze przysięgłych między nimi a prawnikami uczestniczącymi w procesie często tworzy się atmosfera wrogości. Trzeba ją więc rozładować, by nie wpłynęła na ostateczny werdykt. Kathryn zdawała sobie sprawę z tego, jak ważny dla członków ławy przysięgłych jest wygląd uczestników procesu. Kiedyś zmierzyła się na sali sądowej z adwokatem, który zawsze był schludnie i elegancko ubrany, ale raz, dwa razy w tygodniu przychodził bez skarpet, za to w drogich półbutach.:;. W czasie, gdy ona przesłuchiwała świadków, on raz po raz zakładał nogę na nogę, tak by spod spodni wyłaniała się jego owłosiona łydka, i energicznie kiwał stopą. W ten sposób tak skutecznie rozpraszał przysięgłych, że Kathryn w żaden sposób nie mogła zwrócić na siebie ich uwagi. Mimo wielu próśb, sędzia nie chciał nakazać obrońcy, by ten włożył skarpety. Podobne problemy mogą pojawić się w czasie procesu Lancaster, pomyślała Kathryn. Angela Bickell była utalentowaną i ekscentryczną prawniczką, która raczej nie zmieni swojego zachowania, mimo reprymendy udzielonej jej przez sędzię Tucker. Kathryn podwiozła Emmę na przystanek autobusowy i o siódmej trzydzieści podjechała pod siedzibę władz okręgowych. Minęła zarezerwowane miejsce na parkingu. Zatrzymała audi na kwadracie oznakowanym numerem sto dziewiętnaście, na deskę rozdzielczą nakleiła specjalne zezwolenie. W poprzedni piątek, spodziewając się, że proces Lancaster przyciągnie pod gmach sądu nieprzebrane tłumy, Kathryn wyprosiła u administratora budynku kartę parkingową dla ważnych osobistości. Dzięki temu mogła zająć jedno z miejsc zarezerwowanych dla członków władz okręgu i goszczących w mieście dygnitarzy, które znajdowały się przy zachodniej elewacji budynku, sąsiadującej z parkiem. Mniej uprzywilejowani pracownicy nazywali tę część parkingu "Szeregiem". Jak się okazało, Kathryn nie myliła się w swoich przewidywaniach. Przy wszystkich wjazdach na teren dookoła budynku dyżurowały błyszczące stalowe wozy, w których kupić można było kawę, bajgle, bułki, sok i burrito. Przed sądem, koło przy kole, stały duże wozy transmisyjne z antenami" na dachu, przysłane przez lokalne kanały piąty i siódmy, kanał drugi z San Jose oraz kanał ósmy z San Francisco. Ciężarówki połączone były pajęczyną poplątanych kabli i przewodów z przenośnymi generatorami, reflektorami na wysięgnikach, wzmacniaczami, kamerami i mikrofonami. Między wozami, niczym mrówki, przemykali ludzie ciągnący za sobą tajemnicze urządzenia. Sprawa Lancaster, choć nie zdobyła jeszcze ogólnokrajowego rozgłosu, ; na terenie stanu i okręgu budziła niezwykłe zainteresowanie. Zbliżając się do siedziby władz, Kathryn, która zawsze broniła praw kobiet, a zwłaszcza kobiet maltretowanych, patrzyła z rosnącym zdumieniem na to, co działo się wokół. Co najmniej pięćdziesiąt kobiet i kilku mężczyzn paradowało po schodach prowadzących do budynku, wykrzykując: "Hej, hej, nie damy jej". Choć demonstrantów nie było wielu, nadrabiali to hałaśliwym zachowaniem. Większość z nich niosła własnoręcznie przygotowane transparenty. Niektóre wykonane były dość niedbale, ale wiele prezentowało się efektownie. Na jednym z nich widniał napis: "Anna Lancaster, Nasza Bohaterka". Kilka po prostu wskazywało cel grupy: "Uwolnić Annę Lancaster". Były i takie, które wyrażały bardziej oryginalne przemyślenia, jak choćby: "Zamknijcie winnego, nie ofiarę" czy "Gdzie byliście, kiedy ona was potrzebowała?". Wśród demonstrantów była drobna Latynoska, z głową owiniętą czystym białym bandażem. Miała lewą rękę w gipsie, a jej wargi były napuchnięte i pokrwawione. Na prawej ręce kobieta trzymała śpiące dziecko, a pod pachą drzewce transparentu. Napis wymalowany czerwonymi literami na białej tekturze głosił: "Kathryn Mackay, Zdradliwa Suka". Zamiast przedzierać się przez tłum, Kathryn weszła podziemnym wejściem do centrum koordynacji kryzysowej i wjechała windą na pierwsze piętro. Pod drzwiami jej gabinetu czekał Hal Benton. Dziwnym zbiegiem okoliczności, miał na sobie czarny garnitur, białą koszulę i czarne półbuty; wyglądali z Kathryn jak wycięci z jednego żurnala. Doskonały dobór kreacji, pomyślała. - Dzień dobry, Hal. Widziałeś demonstrantów? - Owszem. Dlatego tu jestem. Chcę sprawdzić, jak to wszystko znosisz. To będzie ciężki proces. Wiem, że jako założycielka Komisji do spraw Przemocy w Rodzinie znasz wielu z tych ludzi, którzy teraz domagają się twojej głowy. Kiedy postawisz Lancaster przed sądem, być może z niektórymi z nich nie będziesz już w stanie więcej współpracować. Jeżeli masz jakieś wątpliwości, boisz się, że sobie nie poradzisz, powiedz to teraz. Kathryn spojrzała na niego w zamyśleniu. Wokół nich, na korytarzu, inni prawnicy ucinali sobie pogawędki przed rozpoczęciem pracy. - Wejdź do środka, Hal, proszę - powiedziała i zamknęła za nim drzwi gabinetu. Usiadła za biurkiem, a szef zajął jedno z obitych skórą krzeseł naprzeciw Kathryn wbiła w niego wzrok. - Hal, wiesz, że miałam poważne wątpliwości co do tej sprawy - zaczęła poważnym tonem. - Długo o tym rozmawialiśmy i powiedziałam ci, co mnie Zawiesiła głos. - Doszliśmy do wniosku, że Lancaster powinna być skazana za zabójstwo i do tego właśnie będziemy dążyć. Gdybym wątpiła, czy postępujemy słusznie albo czy będę w stanie włożyć w ten proces maksimum wysiłku, powiedziałabym ci o tym. Nie martw się o mnie. Poradzę sobie z tłumem, a w sądzie dam z siebie wszystko. Jestem gotowa. - Wiedziałem o tym, Kathryn. Chciałem tylko to od ciebie usłyszeć. Jeśli ty mówisz, że wszystko jest w porządku, mnie to wystarcza. Gdybyś czegoś potrzebowała, daj cynk. - Benton wstał i podszedł do drzwi, ale zanim nacisnął klamkę, odwrócił się. - Aha, Kathryn, jeszcze jedno. Nie żebym uważał, że to potrzebne, ale życzę ci powodzenia. * * * Witam wszystkich - powiedziała sędzia Tucker, otwierając rozprawę punktualnie o dziewiątej rano w poniedziałek, dwudziestego piątego lipca. - Proszę sekretarza o odnotowanie faktu, że oskarżona Anna Marie Lancaster i jej adwokat, Angela Bickell, oraz oskarżyciel Kathryn Mackay są obecne na sali sądowej. - Skinęła głową na Kathryn. - Proszę o wygłoszenie mowy wstępnej, pani Mackay. Wstając z miejsca, Kathryn zauważyła, że niemal wszyscy uczestnicy procesu są płci żeńskiej. Dawniej byłoby to wręcz nie do pomyślenia; kiedy zaczynała pracować w prokuraturze, wśród sędziów nie było ani jednej kobiety. Na odprawach policyjnych jako jedyna reprezentowała płeć piękną. Świat się zmienia, pomyślała; miejmy nadzieję, że na lepsze. Kathryn spojrzała z lekką obawą na ławę przysięgłych. Zasiadało w niej dziesięć kobiet i dwóch mężczyzn. Kathryn na ogół wolała mieć do czynienia z ławą przysięgłych o bardziej zrównoważonym składzie; w tym przypadku fakt, że kobiety były w większości, mógł przeważyć szalę na korzyść obrony. Mimo to nie znalazła powodu, by odrzucić którąkolwiek z kandydatek, a nie chciała skorzystać z przysługującego jej prawa do zwolnienia członka ławy przysięgłych, kierując się wyłącznie kryterium płci. Podeszła pewnym krokiem do podium, usytuowanego tak, by w czasie jej mowy przysięgli widzieli tylko ją, flagę amerykańską i teczkę pełną książek o tematyce prawniczej. Starała się nawiązać kontakt wzrokowy z każdym z nich. - Dzień dobry państwu. Jak wiecie, nazywam się Kathryn Mackay i jestem zastępcą prokuratora okręgowego. Mam za zadanie reprezentować obywateli, stanu Kalifornia, którzy oskarżają Annę Marie Lancaster o umyślne zabójstwo. -Zawiesiła głos, by przysięgli uświadomili sobie wagę jej słów. - Do czasu zakończenia prezentacji dowodów jest to moja pierwsza i ostatnia okazja, by zwrócić się do państwa osobiście. Od tej pory będę do was mówić poprzez pytania, które zadam świadkom. Proszę zwracać baczną uwagę na moje pytania oraz na odpowiedzi udzielane przez przesłuchiwane przeze mnie osoby. Tylko i wyłącznie do was należy decyzja, czy należy uznać dane zeznanie za ważne i wnoszące coś do sprawy, i to wy musicie rozstrzygnąć o winie oskarżonej. Przy wygłaszaniu mowy wstępnej Kathryn hołdowała trzem prostym zasadom: po pierwsze, nie czytać z kartki; po drugie, nigdy nie przemawiać dłużej niż godzinę; i po trzecie, odnieść się do słabych punktów aktu oskarżenia, zanim uczyni to obrońca. Trzecia zasada nabiera szczególnego znaczenia w sprawach, w których sympatia opinii publicznej leży po stronie oskarŻonego, nie ofiary. Anna Lancaster była nienagannie ubrana, piękna, wiarygodna i budziła ogólną sympatię. - W czasie tego procesu prawdopodobnie będziecie państwo usilnie przekonywani, że to ofiara popełniła przestępstwo, a prawdziwą ofiarą była oskarżona. Taka argumentacja może przemawiać do wyobraźni i nie wykluczam, że trudno będzie państwu oddzielić emocje od rozsądku. Proszę jednak nie mylić jednego z drugim. Oceniajcie dowody nie sercem, lecz rozumem. Oddzielcie fakty od fikcji; wyłówcie prawdę z retoryki. Pamiętajcie, poszkodowany w tej sprawie, Lawrence Lancaster, nie żyje. Wszyscy państwo złożyliście przysięgę, że będziecie sprawiedliwi i bezstronni. Nie mogę prosić was o nic więcej; ale i nie mogę od was wymagać mniej. Proces sądowy to poszukiwanie prawdy; do was należy ustalenie, czym ona jest. Kathryn splotła palce i położyła dłonie na pulpicie podium, tak by widzieli je przysięgli. Choć wydawało się, że improwizuje, przed rozprawą powtarzała mowę wstępną dotąd, aż uznała, że wszystkie szczegóły są do końca dopracowane. - Każde cywilizowane społeczeństwo uznaje życie ludzkie za wartość nadrzędną i zezwalają na jego odebranie tylko w najbardziej uzasadnionych przypadkach. Jakiekolwiek odstępstwo od tej zasady budzi odrazę i musi zostać odrzucone jako afront dla całej ludzkości. Według tego szlachetnego imperatywu jedynym uzasadnieniem dla odebrania ludzkiego życia jest działanie w obronie koniecznej. Z obroną konieczną mamy do czynienia, gdy człowiek zabija, bo odczuwa uzasadniony strach, że w danym momencie grozi mu śmierć bądź poważne uszkodzenie ciała. Strach ten, jak już powiedziałam, musi być odczuwany w chwili zabójstwa. W przeciwnym razie... jeśli zagrożenie życia może pojawić się dopiero w przyszłości, jakkolwiek bliska byłaby to przyszłość, nie jest ono bezpośrednie i zabójstwo nie może być usprawiedliwione czy uzasadnione. Dlatego też stwierdzenie oskarżonej, że działała w obronie koniecznej, musi zostać odrzucone. Właściwe zrozumienie tego, na czym polega bezpośrednie zagrożenie życia, jest tak ważne w tej sprawie, że chciałabym poświęcić chwilę na wyjaśnienie tego terminu. Mówiąc potocznym językiem, z bezpośrednim zagrożeniem życia mamy do czynienia wówczas, gdy jedynym sposobem na uniknięcie własnej śmierci jest zabicie człowieka, z którego strony płynie owo zagrożenie. Jeśli państwo pozwolą, zilustruję to na przykładzie. Przypuśćmy, że jestem w kuchni ze swoją córką, która ma, powiedzmy, dwa lata. Ot, mały szkrab. Pieczemy ciasteczka, jak to często robią matki z córkami. - Kathryn uśmiechnęła się do przysięgłych i ku swojemu zadowoleniu zobaczyła, że wszyscy odwzajemnili uśmiech. - Jest ciepły letni dzień, więc drzwi na patio są otwarte. Mieszając masę na ciasteczka, nagle słyszę głośne warczenie. Odwracam się i zauważam potężnego pitbulla, który wbiega do domu przez otwarte drzwi i pędzi ku mojej córce. Pies warczy, toczy pianę z pyska, a ja słyszałam już o nim od sąsiadów i wiem, jaki jest groźny. Kiedy to rozszalałe zwierzę rzuca się na bezbronną dziewczynkę, biorę do ręki nóż rzeźnicki i zabijam je, ratując tym samym życie dziecka. Gdybym nie zareagowała w tej sytuacji szybko i zdecydowanie, moja córka mogłaby zginąć. To właśnie jest bezpośrednie zagrożenie życia, panie i panowie, które bez wątpienia usprawiedliwia moją instynktowną i brutalną reakcję. Gdyby natomiast pies po prostu drapał pazurami w drzwi i mogłybyśmy uciec do drugiego pokoju, by wezwać policję, nasze życie nie znalazłoby się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Przykład ten pokazuje, że z działaniem w obronie koniecznej mamy do czynienia, gdy poczucie zagrożenia nie bierze się wyłącznie z obawy, że niebezpieczeństwo za jakiś czas stanie się bezpośrednie; ono musi być bezpośrednie. Tak więc prawo, panie i panowie, nie usprawiedliwia odebrania człowiekowi życia, jeśli zabójca jest przekonany, że zagrożenie, którego chce uniknąć, pojawi się dopiero w przyszłości. Musi ono być przez niego postrzegane dokładnie w tej samej chwili, kiedy oddaje śmiertelny strzał. - Co więcej - ciągnęła Kathryn - oskarŻonej nie można uwolnić od zarzutu umyślnego zabójstwa, gdy zabiła człowieka, który groził jej śmiercią bądź poważnym uszkodzeniem ciała, ale groźba ta nie mogła zostać spełniona. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w niektórych przypadkach trudno jest przyjąć tak surowe kryterium, chociażby ze względu na współczucie, jakie budzi w nas los maltretowanych kobiet. Jednak amerykański system prawny opiera się na zasadzie, że nie można dzielić ludzi na świętych i grzeszników wyłącznie na podstawie norm moralnych. Choć ludzie, którzy znęcają się nad kobietami, zasługują na surową karę, zarazem mają jednak prawo do tego, by ich życie było chronione, podobnie jak życie innych obywateli. W przeciwnym razie naruszone zostałoby święte prawo nas wszystkich, prawo do życia. Proszę was, szanowni państwo, abyście podczas procesu bronili i strzegli tego prawa. Kathryn zamilkła i zerknęła na zegarek. Wszystko zgodnie z planem. - Tak więc - mówiła dalej - możecie państwo zadać pytanie, jak maltretowana kobieta ma uwolnić się od swojego oprawcy? Jeśli prawo, jak to jest w rzeczywistości, nie pozwala Annie Lancaster na to, by zastrzeliła męża;jeśli maltretowana kobieta nie może rozwiązać swoich problemów z mężem, korzystając z możliwości, jakie dają jej przepisy dotyczące obrony koniecznej, to cóż jej pozostaje? Otóż może ona zwrócić się o pomoc do swojej rodziny, przyjaciół czy też poprosić sąd o wydanie mężowi zakazu zbliżania się do niej, schronić się w którymś ze specjalnych ośrodków, bądź zgłosić się na policję. Zgadzam się, że czasem trudno jest znaleźć w sobie dość siły, by skorzystać z któregokolwiek z tych sposobów, a ponadto w niektórych przypadkach okazały się one niewystarczające, co doprowadziło do tragedii; mimo to należy raczej starać się uczynić je bardziej skutecznymi niż uciekać się do łagodzenia obowiązujących norm dotyczących, nie-usprawiedliwionego odbierania życia. Kathryn zerknęła raz jeszcze na przysięgłych i z zadowoleniem zauważyła, że wszyscy słuchają jej w skupieniu. Zazwyczaj kończyła swoje mowy mocnym akcentem i ograniczała podsumowanie do minimum. - Na zakończenie chciałabym przypomnieć państwu, że jakkolwiek odrażające wydaje się wam zachowanie męża bijącego swoją żonę, prawo obowiązujące w Kalifornii nie zezwala na wydanie wyroku śmierci za groźbę popełnienia zabójstwa, nawet jeśli człowiek, który ją wypowiada, robi to nie po raz pierwszy, a nawet ma na sumieniu inne zabójstwa. Z tego wynika, panie i panowie, że prawo nawet częściowo nie usprawiedliwia zabójstwa popełnionego przez potencjalną ofiarę na potencjalnym napastniku, jeśli nie wchodzi w grę coś więcej niż tylko groźby i cierpienia doznawane w przeszłości. Podczas tego procesu przedstawię państwu dowody wykazujące ponad wszelką wątpliwość, że Anna Lancaster nie mogła odczuwać bezpośredniego zagrożenia ze strony zastrzelonego przez nią męża dlatego, że takie zagrożenie nie istniało. Dlatego też w żaden sposób nie można usprawiedliwić jej czynu i jest ona winna umyślnego zabójstwa. Dziękuję państwu za uwagę. Kathryn wróciła na swoje miejsce, napiła się zimnej wody i przygotowała psychicznie do rozmowy z pierwszym świadkiem. * * * Kierowca autobusu lotniskowego z San Francisco do Santa Rita podwiózł Davea Granza pod sam dom. Było kilka minut po północy, w czwartek. Zanim Dave wysiadł, zauważył wielki, białoróżowy, wypełniony helem balon w kształcie serca, przywiązany do tylnego zderzaka samochodu Granza. Kierowca również go dostrzegł. - O rany - powiedział kierowca z autentycznym podziwem w głosie -człowieku, ale masz powodzenie u kobiet. Gdzie mogę taką spotkać? Dave dał kierowcy pięć dolarów i mruknął: -Z taką jak ta nie chciałbyś mieć do czynienia, wierz mi. - Z tymi słowy wysiadł. - Cholera jasna! - zaklął pod nosem. Odczepił balon od zderzaka i odczytał widniejący na nim jasnoniebieski napis: "Kocham cię". Drugi taki sam balon, tyle że srebrzysty, przywiązany był do przedniego " zderzaka złotym sznurkiem i zdobiło go słowo: "Przepraszam. Dave zerwał balony, przebił je scyzorykiem i wyrzucił do pojemnika na śmieci. Pod drzwiami mieszkania leżały dwa bukiety czerwonych róż zawinięte w zielony papier, Dołączona do nich koperta pochodziła z kwiaciarni "Jerrys Floral". W środku znajdował się liścik z jednym słowem "Przepraszam". Na jasnobrązowych drzwiach widniało wypisane ciemnozieloną farbą słowo PUTA. Farba jeszcze nie zdążyła wyschnąć. Wyrzuciwszy kwiaty do śmietnika, Dave odszukał starą puszkę rozcieńczalnika i zmył napis z drzwi. Wiedział, że trzeba je będzie pomalować, ale nie zamierzał prosić o to właściciela mieszkania; zrobi to sam. Dave cisnął torbę na łóżko i zerknął na automatyczną sekretarkę. Światełko mrugnęło cztery razy. Wziął z lodówki puszkę Corona Light, poszedł z nią do sypialni, usiadł na krawędzi łóżka, napił się zimnego piwa i z ociąganiem wcisnął guzik odsłuchiwania w automatycznej sekretarce. Pierwsza z wiadomości nagrała się o dziewiątej trzynaście wieczorem we wtorek, dziewiętnastego lipca. - Dave, mówi Morgan Nelson. Chciałem tylko sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku. - Chwila ciszy. - Nie rób żadnych głupstw. Zadzwoń, gdybyś chciał porozmawiać. - Następna pauza. - Dobra, Dave. Muszę kończyć; pacjenci czekają. Uważaj na siebie. We wtorkowy wieczór na sekretarkę nagrał się jeszcze głuchy telefon. Zanim połączenie zostało przerwane, słychać było oddech i grającą w tle łagodną muzykę instrumentalną. Trzecia wiadomość zapisała się na taśmie około pierwszej po południu w środę, dwudziestego lipca. Mniej więcej w tym samym czasie Dave rozmawiał w Cuernavace z siostrą Julii Soto. Z głośnika popłynął głos Whitney Houston, śpiewającej "I Will Always Love You"." Wreszcie ostatnie nagranie to znów głuchy telefon. I tym razem dało się słyszeć oddech i muzykę w tle. Dave skasował wszystkie zapisy, wypił piwo, wyłączył telefon, sprawdził zamki w drzwiach i poszedł spać. * * * O dziewiątej piętnaście w piątek zadzwonił do kwiaciarni "Jerrys Floral". Jeśli chciał udowodnić, że Julia Soto prześladowała go, na początek musiał potwierdzić, że to ona przysyłała mu kwiaty. - Dzień dobry, tu "Jerrys Floral" - powiedział ciepły kobiecy głos. - Dzień dobry. Nazywam się David Granz. Byłem ciekaw, czy... - Ach, dzień dobry, panie Granz. Nazywam się Rebecca Timmons. Jestem właścicielką kwiaciarni. Pracuje pan w biurze prokuratora okręgowego, prawda? - Tak - odparł, wmawiając sobie, że właściwie nie skłamał; był przecież tylko na przymusowym urlopie. - Liczyłem na pani pomoc w pewnej sprawie. - Ależ oczywiście, chętnie pomogę. Czy podobały się panu dwa bukiety róż, które pan otrzymał? Sama je układałam. - Dzwonię właśnie w tej sprawie. Kwiaty były... są piękne. Ciekaw jestem, kto mi je przysłał. - Niestety, nie umiem tego panu powiedzieć. - Pani Timmons... - Jestem panną. - Przepraszam. Panno Timmons, muszę przyznać, że niesamowicie mnie to zaintrygowało. Nigdy jeszcze nie miałem tajemniczej wielbicielki. Umieram z ciekawości. Jeśli mi pani nie pomoże... - Nie powiedziałam, że nie mogę tego zrobić, panie Granz. Powiedziałam, że nie jestem w stanie, bo po prostu tego nie wiem. -Nie wie pani? Zdawało mi się, że wysłała je pani osobiście. - Owszem. Ale obydwa zamówienia - na śliczny bukiet, który w zeszłym tygodniu przesłałam do pańskiego gabinetu i ten, który dostarczono panu wczoraj - były anonimowe. - Rozumiem. W jaki sposób zostały opłacone? Jeśli kartą kredytową mogłaby pani sprawdzić, do kogo należała. - Nie, za obydwa zapłacono gotówką. W ubiegłym tygodniu w kwiaciarni pojawił się... jakby to powiedzieć... bezdomny mężczyzna. Twierdził, że jakaś kobieta zaczepiła go na ulicy i dała mu dwadzieścia pięć dolarów za to, żeby złożył za nią zamówienie. Było to późnym popołudniem i dlatego mogliśmy dostarczyć wiązankę dopiero następnego dnia. Wie pan, nasza kwiaciarnia jest czynna do siódmej wieczorem. Z kolei wczoraj po południu przyszedł do nas młody, kilkunastoletni chłopak. Ta sama historia: jakaś pani dała mu dwadzieścia pięć dolarów za fatygę i powiedziała, na jaki adres kwiaty mają zostać wysłane. Niestety, nie wiem, kim jest pańska tajemnicza wielbicielka, ale bez wątpienia to niezwykle wytrwała kobieta. - To prawda - mruknął Dave. - Panno Timmons, czy mógłbym panią prosić o przysługę? Gdyby znowu przyszedł do pani jakiś człowiek i zamówił kwiaty dla mnie, proszę powiedzieć mu, żeby zaczekał i skontaktować się ze mną. Wtedy przyjadę jak najszybciej. Muszę, po prostu muszę dowiedzieć się, kim jest ta kobieta. Jestem pewien, że pani mnie rozumie. Panna Timmons parsknęła śmiechem. - Ależ oczywiście, proszę pana, zadzwonię, gdyby to się powtórzyło. Aha, panie Granz? - Tak? - Kiedy dowie się pan, kim jest ta tajemnicza nieznajoma, niech pan się z nią ożeni. Nieczęsto spotyka się takie kobiety. - Ma pani całkowitą rację - przytaknął Granz. Właścicielka kwiaciarni nie wyczuła sarkazmu w jego głosie. - Bardzo dziękuję za pomoc. W nocy z piątku na sobotę, parę minut przed północą, Dave na wszelki wypadek obejrzał swój samochód. Rano na karoserii pojawiły się głębokie rysy. O ósmej w poniedziałek Dave Granz zadzwonił na komendę miejską policji w San Jose. - Tu policja. Z kim mam pana połączyć? - Poproszę z sierżantem Belovikiem z JZZ. - Oczywiście. Pańskie nazwisko? - Dave Granz. Telefonistka rozłączyła się i po chwili w słuchawce odezwał się męski " głos. - Bardzo śmieszne, Granz. Jeśli siedzę w JZZ., To jestem żabą z reklamy Budweisera. ; - Cześć, George. Mówiłeś ostatnio, że zostałeś szefem nowej Jednostki Zapobiegania Zagrożeniom. -Nie, mówiłem, że nasz wydział chce taką jednostkę powołać i zorganizować ją na wzór tej, która funkcjonuje w Los Angeles. Jak dotąd, to jedyna w całych Stanach. Na razie siedzę tu sam. Nadal zajmuję się typami, którzy nękają swoich bliźnich. Jedynym moim sukcesem jest zakup nowego programu komputerowego "Mozaika", który oblicza prawdopodobieństwo, że dana osoba ma skłonności do przemocy. Doszły mnie słuchy, że jesteś na płatnym przymusowym urlopie. Kurcze, jak to zrobiłeś? Też bym chciał sobie odpocząć. - Wierz mi, George, lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedział. Ale to prawda. Wpadłem w drobne tarapaty. Dlatego właśnie dzwonię do ciebie. Miałem nadzieję, że będziesz mógł mi pomóc. - Pomóc? Jak? - Chcę, żebyś sprawdził w aktach pewne nazwisko. Nie szukaj w rejestrach Departamentu Sprawiedliwości ani Centrum Walki z Przestępczością. Sprawdź tylko, czy ta osoba była notowana albo przesłuchiwana przez miejscową policję. Interesuje mnie wszystko, co znajdziesz. Musisz to jednak zachować w tajemnicy. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. - Jezu, Granz, nie mogę grzebać w aktach bez zezwolenia. Jeśli mnie zdybią, będę miał przechlapane - marudził Belovik. - George, znamy się od dawna. Nie prosiłbym cię o tę przysługę, gdyby to nie było dla mnie ważne. A ja dla ciebie zrobiłbym coś takiego bez wahania. Belovik zastanawiał się przez chwilę. - Czego ci potrzeba? Kiedy Dave opisał sytuację - telefony, akty wandalizmu, liściki z pogróżkami i zarzuty przeciwko niemu - Belovik gwizdnął przeciągle. - Jezu, człowieku, ale wdepnąłeś. Wygląda na to, że ktoś się na ciebie uwziął. Daj mi godzinę, to wprowadzę wszystkie dane do komputera, a on sporządzi portret psychologiczny sprawcy. Przy okazji nareszcie zobaczę, jak działa ten program. Przyjdź do mojego gabinetu, nie chcę rozmawiać o tej sprawie przez telefon. Comprende? - Do zobaczenia za godzinę, stary. Dzięki. * * * Kiedy Dave Granz usiadł na krześle przed biurkiem Georgea Belovika w Centrum Sprawiedliwości w San Jose, jego przyjaciel spojrzał na niego, potrząsnął głową i rzucił na blat wydruk z komputera. Dave wziął kartkę do ręki. -No, to masz przerąbane. "Mozaika" daje twojej przyjaciółce osiem i pół na dziesięć możliwych do uzyskania punktów, co oznacza, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ma też skłonności do przemocy. Wpadłeś po uszy w gówno, przyjacielu. - Mów dalej - rzucił Dave. - Zacznijmy od tego, co już mi powiedziałeś. Ta Julia Soto kiedyś była twoją panienką. Uciekła do Meksyku, ale po paru latach wróciła do Stanów W czasie swojego pobytu w rodzinnym mieście padła ofiarą zbiorowego gwałtu; wkrótce jeden z napastników zaginął i najprawdopodobniej nie żyje. Jak mi idzie? - Na razie całkiem nieźle, tyle że nie sądzę, by to ona zabiła faceta. Nie jest aż tak szurnięta. - Tak myślisz? Nie bądź tego taki pewien - stwierdził Belovik. - Statystyka pokazuje, że prawdopodobnie jesteś w błędzie. Prawie wszyscy ci wariaci mają skłonności do przemocy. Wróćmy do sprawy; nie wiedziałeś, że ta kobieta wróciła do Stanów, dopóki nie natknąłeś się na nią w czasie prowadzonego przez ciebie dochodzenia. Poszedłeś do niej i odnowiłeś waszą znajomość. - Podniósł rękę, by uciąć protest Granza. -Ta kobieta jest na ciebie potwornie napalona i myśli, że wróciłeś po to, by na nowo wzniecić płomień w jej sercu. Przyjechałeś na swoim białym rumaku z zapalniczką w dłoni, by ją uratować; innymi słowy, zrobić to, co według niej powinieneś był zrobić w Meksyku. - Jak to, w Meksyku? Przecież nawet tam nie byłem. - I o to chodzi, mój drogi Holmesie. Pamiętasz, co ci powiedziała jej siostra? Ta kobieta uważa, że gdybyś przyjechał do niej, by poznać jej tatusia, pobralibyście się i żyli długo i szczęśliwie. Nie miałaby powodu, by szwendać się po ulicy tej nocy, kiedy została napadnięta; leżałaby w waszym cieplutkim, wygodnym małżeńskim łożu. Bezpieczna. A ty co zrobiłeś? Zostawiłeś ją samą i pozwoliłeś, by wyszła z domu i została zgwałcona. - Gówno prawda! - zaprotestował Granz. - Przecież nie mówię, że to ma sens. Tłumaczę ci tylko, jak wygląda sytuacja z punktu widzenia tej kobiety. O to właśnie chodzi, stary, że ona nie myśli racjonalnie. W przeciwnym razie nie wyczyniałaby takich głupot. Licząc na to, że wrócisz do niej na dobre, zaczyna wysyłać ci kwiaty i liściki, zostawia na twojej sekretarce sugestywne, namiętne wiadomości. Ty mówisz jej, że masz już kogoś, że musisz się zastanowić. I w tym momencie popełniasz błąd. Olewasz ją. - Załóżmy, że jej nie zgwałciłeś, wbrew temu, co twierdzi. Przyjmijmy, że ona po prostu tak postrzega to, co zrobiłeś. Według niej, wykorzystałeś ją i wyrzuciłeś do śmieci, tak jak za pierwszym razem. Czy to nie metaforyczny gwałt? - George... - Daj mi skończyć, do licha. Sam chciałeś o tym rozmawiać! Z jej punktu widzenia, zgwałciłeś ją. Koniec, kropka. A propos, zachowałeś nagrania z automatycznej sekretarki, liściki i inne takie rzeczy? - Nie, a powinienem był? - Właściwie to bez znaczenia. Zanim ta kobieta narobi ci wystarczają co dużo kłopotów, żebyś mógł zaciągnąć ją przed sąd, będzie już za późno. Poza tym, telefony czy liściki to nie dowody winy. Przepisy nie zabraniają dzwonić czy wysyłać kwiatów. O ile oczywiście potrafiłbyś dowieść, że to ona je wysłała, a na razie nie potrafisz. Nie możesz też wykazać, że to ona stoi za tymi aktami wandalizmu. Na twoim miejscu próbowałbym zachować zimną krew. Najpierw starałbym się możliwie najdłużej nie zwracać uwagi na wybryki tej kobiety w nadziei, że kiedyś się skończą i nikt się o niczym nie dowie. Potem, gdyby to nie pomogło, postarałbym się rozwiązać ten problem na własną rękę. - Uśmiechnął się szeroko, zapalając marlboro. Odchylił się do tyłu i wydmuchnął dym w stronę Davea. - Trochę głupio twardemu c_Żoowi przyznać, że napastuje go jakaś panienka, co? Dave rozpędził dym ręką. - A żebyś, cholera, wiedział. Myślałem, że tu nie wolno palić. - Nie wolno, zgadza się. Ale to mój gabinet. Co, czyżbyś rzucił palenie? - Tak, już rok temu. Jakoś zniosę ten smród. Mów dalej. Belovik wydmuchnął kolejną chmurę dymu w stronę Granza. - Dobrze. Czyli ta panienka, o której rozmawiamy, staje się coraz bardziej natarczywa. Dłubie przy twoim aucie. Grozi ci. Jest coraz gorzej, a ty nie wiesz, co się dzieje. Boisz się? - Jak cholera. - I bardzo słusznie. - Belovik pchnął w jego stronę teczkę z aktami. Na okładce widniał numer sprawy i nazwisko SOTO, JULIA. - Pozwól, że opowiem ci w skrócie, co zawiera ta teczka. Zaciągnął się głęboko. - Mniej więcej rok temu dzwoni do mnie pewien facet, niejaki Watts. Opowiada, że przez dłuższy czas sypiał z taką jedną, ale w końcu z nią zerwał. Ona chciała, żeby się pobrali, a on nie. - I wtedy nagle do faceta zaczęły przychodzić liściki miłosne, a z automatycznej sekretarki i w domu, i w pracy, dzień w dzień płynęły słodkie słówka. Gość w końcu zdenerwował się i powiedział panience w ostrych słowach, że z nimi koniec; wtedy ona stała się agresywna. I to jak. Najpierw zdemolowała fasadę jego domu. Potem podpaliła jego wóz, nowego lexusa; poważnie, oblała go naftą i podpaliła, Dzień i noc chodziła za naszym biednym Wattsem. Kolejna chmura niebieskawego dymu przepłynęła nad biurkiem Belovika. - Wreszcie któregoś dnia ta kobieta dzwoni do niego i mówi: "Splamiłeś mój honor. Nikt już nie będzie chciał się ze mną ożenić. Jeśli ja nie mogę ciebie mieć, nie może też nikt inny". Następnego dnia czeka na niego w jego gabinecie. Wyciąga pistolet, mówi, że rozwali mu łeb. Facet jest zaprzysiężonym rewidentem księgowym. Pewnie narobił w gacie, kiedy zobaczył wymierzony w siebie pistolet. Poszedłem porozmawiać sobie z tą kobietą. Nawiasem mówiąc, mieszkała po tej stronie wzgórz, co ty. Oczywiście, wszystkiemu zaprzeczyła. - Dlaczego ten bałwan nie złożył na nią doniesienia? - spytał Granz. -Gdybyście ją wtedy aresztowali, nie miałbym teraz kłopotów. - Spokojnie, to jeszcze nie wszystko. Facet był zbyt przerażony, żeby zeznawać przeciwko tej kobiecie. Uciekł więc stąd, przeniósł się do Littleton w stanie Kolorado, jakby nie mógł sobie znaleźć lepszego miejsca. Jego firma ma biura w całym kraju. Co właściwie robią ci rewidenci księgowi? Nie wiesz? - Nie. Mów dalej, do licha. -Dobrze, dobrze! W każdym razie, później rozmawiałem z Wattsem przez telefon. Powiedział, że po przeprowadzce przez jakiś czas wydzwaniała do niego, ale w końcu dała sobie spokój. U takich typów to normalne. - Jakich typów? Co to znaczy "typów"? - I właśnie tym zajmuje się Jednostka Zapobiegania Zagrożeniom. Do tej pory policja zajmowała się już popełnionymi przestępstwami. Natomiast ostatnio natręctwo stało się tak powszechne, że w Kalifornii uznano je za przestępstwo w świetle kodeksu karnego, artykuł 646 paragraf 9. Chodzi o to, by interweniować, zanim sprawca zacznie stosować przemoc, a nie dopiero po fakcie. - To naprawdę złożony problem - kontynuował Belovik, zapalając kolejne marlboro. Pod sufitem unosiła się gęsta fioletowa chmura. - Sam tego do końca nie rozumiem. Ale krótko mówiąc, psychiatrzy odkryli, że natręctwo jest objawem urojeniowej obsesyjnej psychozy. Przez "obsesyjną psychozę" rozumiemy nieracjonalne i długotrwałe prześladowanie wybranej osoby. Cel może się zmieniać, ale w danym okresie ofiara jest tylko jedna. -Zazwyczaj nazywa się tych świrów "erotomaniakami", ale to niezbyt właściwe określenie. Tak naprawdę mamy do czynienia z trzema różnymi rodzajami psychozy. Każdy wariat ma swoje własne niepowtarzalne cechy. Prawdziwi erotomaniacy łażą za gwiazdami filmowymi albo telewizyjnymi; innymi słowy, za ludźmi, których nie znają osobiście. Zazwyczaj nie są oni niebezpieczni, choć zdarzają się wyjątki; wszyscy pamiętamy, jak to było z Johnem Hinckleyem i Jodie Foster. Ludzie cierpiący na inny typ psychozy, nazywany "obsesją miłosną" również zazwyczaj obierają sobie za obiekt zainteresowania kogoś, kogo nie znają osobiście. Twoja znajoma, pani Soto, ma tak zwaną "obsesję zwykłą". Prawie połowa tego rodzaju świrów to kobiety. Zazwyczaj biorą sobie na cel kogoś, z kim kiedyś pozostawały w związku. Obsesja ujawnia się, kiedy stosunki między kochankami zaczynają się psuć lub gdy chora czuje się źle traktowana. Wówczas rozpoczyna ona systematyczną kampanię mającą na celu najpierw uratowanie związku; potem, kiedy to się nie udaje, górę bierze pragnienie zemsty. Własność ofiary zostaje zniszczona, jak to było z twoim samochodem i drzwiami do mieszkania. I wierz mi, kolego, twoja sytuacja jeszcze się pogorszy, zanim zacznie się poprawiać. - Och, super, dzięki. Cieszę się, że o to spytałem - powiedział Dave. - To nie wszystko. Osoby cierpiące na ten typ psychozy obsesyjnej mają największe skłonności do przemocy. Czasami mogą nawet zabić. Prawie połowa z nich wciela swoje groźby w życie. Myślę, że nie powinieneś lekceważyć tej Soto. - A masz może dla mnie jakieś dobre wieści? - Owszem, ale to trochę tak, jakbyś miał się cieszyć, że złamałeś lewą rękę, bo w nosie dłubiesz prawą. Natręci w typie Soto zazwyczaj nie wytrzymują długo; najwyżej kilka miesięcy. Brakuje im siły woli, Pewnie mają ograniczoną zdolność koncentracji albo nie potrafią wystarczająco długo podsycać swojej nienawiści. Belovik spojrzał na Granza z poważną miną i odpalił następnego papierosa od niedopałka. - Masz kłopot, stary. Wygląda na to, że ta twoja Soto doświadczyła urojeniowej obsesji już w przeszłości; prawdopodobnie zaczęło się to w czasie jej pobytu w Meksyku. Kto wie, może ten dupek, który ją zgwałcił, zasłużył na los, jaki go spotkał. Watts był jej drugą ofiarą. A ty jesteś trzeci. - Jezu Chryste - krzyknął Dave, i spojrzał błagalnie na przyjaciela - co mam robić? - Chroń siebie. Czekaj cierpliwie, aż jej się znudzi. Jeśli jest typową natrętką, albo w końcu da sobie spokój, albo weźmie w obroty innego szczęściarza. - Chyba nie mam co na to liczyć - odparł Granz. - Dzięki. Dam ci znać, jak rozwinie się sytuacja. Belovik spojrzał Granzowi w oczy i uśmiechnął się szeroko. - Za co mi dziękujesz? Ta rozmowa nigdy nie miała miejsca. Pojęcia nie mam, o czym mówisz. * * * Doktor Morgan Nelson podszedł do podium dla świadków, podniósł prawą rękę, przysiągł mówić prawdę i rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Proszę podać swoje imię i nazwisko. - Morgan Nelson. - Jaki zawód pan wykonuje? - Jestem patologiem sądowym. - Gdzie pan pracuje? - W biurze szeryfa i koronera okręgu Santa Rita. - Czy mógłby pan powiedzieć przysięgłym o swoim wykształceniu, odbytych szkoleniach i doświadczeniu, uprawniających pana do pełnienia funkcji patologa sądowego? Angela Bickell podniosła się z krzesła. - Wysoki Sądzie, obrona nie kwestionuje kwalifikacji doktora Nelsona. Nie trzeba zanudzać nas zbędnymi szczegółami. Zanim sędzia Tucker zdołała zareagować, Kathryn Mackay zwróciła się do niej. - Wysoki Sądzie, oskarżenie nie uważa kwalifikacji doktora Nelsona za nudne czy zbędne. Jeśli przysięgli mają wziąć pod uwagę jego zeznania, muszą wiedzieć, czy naprawdę jest on specjalistą w swoim fachu. Dlatego nie zgadzam się ze stanowiskiem obrony. Ponadto proszę, by na przyszłość tego typu uwagi nie były zgłaszane w obecności przysięgłych. - Oskarżyciel ma prawo odrzucić pani sugestię, pani Bickell - stwierdziła sędzia. - Następnym razem, kiedy będzie pani chciała zgłosić jakąś propozycję bądź uwagę, niech pani przyjdzie z tym do mnie. Proszę sekretarza sądu o odczytanie ostatniego pytania. Kiedy pytanie zostało powtórzone, Kathryn zwróciła się twarzą do podium dla świadków. - Czekamy na odpowiedź, doktorze. -Mam doktorat z medycyny, odbyłem sześcioletnie podyplomowe szkolenie z patologii, jestem też dyplomowanym specjalistą w dziedzinie anatomopatologii sądowej. - Czy mógłby pan wyjaśnić przysięgłym i nam wszystkim, czym jest patologia sądowa? -- Oczywiście. - Nelson uśmiechnął się do przysięgłych. - Patologia sądowa to nauka zajmująca się badaniem przyczyn ciężkich urazów i zgonów, prowadzonym w ścisłej współpracy z funkcjonariuszami wymiaru sprawiedliwości. - Rozumiem. Ile sekcji zwłok przeprowadził pan osobiście? - Ponad osiem tysięcy W ciągu roku wykonuję trzysta do pięciuset autopsji. - Czy był pan już wcześniej wzywany na biegłego przez kalifornijskie sądy? - Och tak, kilkaset razy. - Panie doktorze, czy zdarza się, że z innych stanów przychodzą do pana prośby o przeprowadzenie sekcji zwłok, konsultację z innymi ekspertami bądź wygłoszenie wykładu? Angela Bickell zerwała się na równe nogi. - Ależ, Wysoki Sądzie! Czy to jest konieczne? Czy musimy wysłuchiwać tej wyliczanki? O co w tym wszystkim chodzi? Sędzia Tucker spojrzała na nią zimno. - Chodzi o to, pani Bickell, by przysięgli mogli poznać i ocenić kwalifikacje, a tym samym wiarygodność doktora Nelsona. Niech pani usiądzie. Następnie zwróciła się do Nelsona, którego dobrze znała i szanowała. - Może pan odpowiedzieć na pytanie pani Mackay, jeśli pamięta pan, czego dotyczyło. Nelson, nieporuszony, zwrócił się twarzą do ławy przysięgłych. - Dziękuję, Wysoki Sądzie. Pamiętam pytanie. Odbywałem konsultacje z ekspertami w dziedzinie medycyny sądowej z przeszło czterdziestu stanów i dwunastu państw. Regularnie prowadzę seminaria i kursy w dziedzinie patologii sądowej, a także badania broni palnej dla instytucji takich jak uczelnia stanowa i uniwersytet w Stanford oraz dla różnych akademii policyjnych. - Dziękuję. Czy teraz mógłby pan opowiedzieć przysięgłym o swoim wykształceniu i doświadczeniu uprawniającym pana do pełnienia funkcji biegłego w dziedzinie balistyki i broni palnej? -Jestem członkiem Stowarzyszenia Ekspertów w dziedzinie Broni Palnej. Odbyłem szkolenia w Akademii F-Bi-aI w Quantico w stanie Wirginia oraz w Forensic Science, Incorporated, prywatnym laboratorium w północnej Kalifornii. Napisałem i opublikowałem wiele artykułów w wydawanych przez uniwersytet w Harvardzie pismach Prawo i Technologia oraz Medycyna Sądowa. - Czy występował pan już przed kalifornijskimi sądami jako biegły w dziedzinie broni palnej i balistyki? - Tak, około pięćdziesięciu razy. - Doktorze Nelson, czy w godzinach rannych czwartego lipca tego roku został pan wezwany do kostnicy okręgowej w celu przeprowadzenia oględzin ciała Lawrencea Lancastera, odnalezionego na miejscu pożaru? - Tak. - O której to było? - Późnym rankiem. W zasadzie przed południem. - I czy przeprowadził pan oględziny ciała? - Tak. Było mocno poparzone. - Czy udało się panu ustalić przyczynę zgonu Lawrencea Lancastera? - Zginął z powodu rany postrzałowej głowy. - Biorąc pod uwagę, że ciało było mocno poparzone, jak udało się panu zlokalizować ranę postrzałową? - Zdjęcia rentgenowskie wykazały obecność w głowie denata obcego ciała, metalowego przedmiotu, który usunąłem z czaszki. Był to pocisk kaliber dwadzieścia dwa. - Panie doktorze, czy to możliwe, by ofiara zmarła w następstwie obrażeń poniesionych w pożarze bądź uduszenia dymem i została postrzelona po śmierci? -Nie, to wykluczone. Jeśli płucodyszne stworzenie, jak na przykład człowiek, oddycha w czasie pożaru, w płucach i krtani zostają ślady sadzy i innych substancji, które można wykryć w czasie sekcji zwłok. U ofiary takich śladów nie było. - Czyli... - zaczęła powoli Kathryn - co to oznacza, panie doktorze? - To oznacza, że Lawrence Lancaster nie żył w chwili wybuchu pożaru. - Czy udało się panu ustalić odległość, z jakiej padł śmiertelny strzał? - Nie - odparł Nelson. Był to jeden ze słabych punktów aktu oskarżenia, który Kathryn chciała ujawnić zawczasu, by później nie mogła wykorzystać go Bickell. - Czy może nam pan powiedzieć, dlaczego? - Kiedy strzał pada z odległości około metra, drobne cząsteczki prochu zostają wyrzucone z lufy i osadzają się w skórze ofiary. Nazywa się to "tatuowaniem" bądź "punktowaniem". W tym przypadku ciało ofiary było tak silnie poparzone, że nawet gdyby w momencie wystrzału owo "punktowanie" nastąpiło, nie dałoby się tego wykryć. - Czy na tej podstawie mógłby pan wysnuć wniosek, że strzał padł z odległości dalszej od metra? -Nie. To po prostu oznacza, że nie jestem w stanie ustalić, z jakiej odległości padł strzał. - Czyli istnieje możliwość, że zabójca oddał śmiertelny strzał z bliska, czyli z odległości nie przekraczającej metra? - Tak, to możliwe. - Czy można ustalić, z którego kierunku padł strzał? - spytała Kathryn. - Czasami da się to stwierdzić na podstawie pozycji ciała, położenia łusek bądź innych dowodów. W tym przypadku było to niemożliwe. - Czy ze spalonego ciała można pobrać krew do badań? - Tak, udało mi się uzyskać próbki krwi Lawrencea Lancastera. - I przeprowadził pan jej analizę? - Tak. - Jakie były wyniki? - Nie stwierdziłem obecności narkotyków. Zawartość alkoholu wynosiła dwa i dziewięć dziesiątych promila. - Czy to dużo? - spytała Kathryn. - Tak. Dla porównania powiem, że w świetle prawa osoba o zawartości alkoholu we krwi wynoszącej osiem dziesiątych promila jest uważana za nietrzeźwą. - Czy zawartość alkoholu może osiągnąć poziom zagrażający życiu człowieka? - Tak. - Czy zawartość alkoholu we krwi Lawrencea Lancastera była na tyle wysoka, by mógł on umrzeć w wyniku zatrucia alkoholowego? - Nie, śmierć mu nie groziła, choć był mocno pijany. - Czy zmarły mógł w takim stanie normalnie funkcjonować, czy też nie był świadom swoich czynów? - Jego funkcje umysłowe były zakłócone. - Panie doktorze, czy poziom alkoholu we krwi rośnie po śmierci? -Nie. Krążenie krwi ustaje w chwili zgonu, więc alkohol nie może przenikać z żołądka do krwiobiegu. - Czyli jeśli w czasie sekcji zwłok krew ofiary zawierała dwa i dziewięć dziesiątych promila alkoholu, to w chwili zgonu było w niej alkoholu tyle samo, zgadza się? - Zgadza się. - Z tego, co pamiętam, mówił pan, że będąc w takim stanie człowiek nie jest w pełni władz umysłowych. W jakim stopniu ograniczona była świadomość Lancastera w chwili, kiedy został zastrzelony, panie doktorze? - Kathryn od dawna znała odpowiedź na to pytanie. -Utrata przytomności następuje już przy dwóch i pół do dwóch i osiem dziesiątych promila alkoholu we krwi. Lawrence Lancaster był nieprzytomny w chwili, kiedy został zamordowany. Bickell zerwała się z krzesła i rzuciła się w stronę ławy sędziowskiej. - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Proszę o słowo na osobności! - Kathryn podeszła do niej. - Wysoki Sądzie - szepnęła Angela Bickell wystarczająco głośno, by było ją słychać na korytarzu pod salą. - Proszę o wykreślenie zeznań tego świadka z protokołu. Pani oskarżyciel nie ujawniła wcześniej faktu, że Lancaster był nieprzytomny... - Proszę mówić ciszej, pani Bickell. Niech pani wyrazi swój sprzeciw tak, by nie słyszeli tego przysięgli. - Oskarżenie ma obowiązek przekazać obronie wszystkie swoje ekspertyzy, Wysoki Sądzie. Nie otrzymałam żadnej ekspertyzy, która stwierdzałaby, że Lancaster w chwili zgonu był nieprzytomny. Składam wniosek o unieważnienie procesu i ukaranie pani oskarżyciel. Tucker spojrzała na Kathryn, groźnie marszcząc brwi. - Co ma pani do powiedzenia? - Wysoki Sądzie, postąpiłam zgodnie z artykułem 1054 kodeksu karnego. - Jej uśmiech można by określić jako triumfalny. - Proszę nie wystawiać mojej cierpliwości na próbę, pani Mackay. Czy ujawniła pani fakt, że Lawrence Lancaster był nieprzytomny w chwili zgonu, czy nie? - Ekspertyza, o jakiej mówi pani Bickell, nie istnieje - stwierdziła Kathryn. - Wyniki toksykologicznych badań krwi zostały załączone do protokołu z sekcji zwłok i jest tam informacja, że poziom alkoholu we krwi ofiary wynosił dwa i dziewięć dziesiątych promila. Pani adwokat miała prawo i, ośmielę się zasugerować, obowiązek oddania tego raportu do analizy własnemu ekspertowi, który przychyliłby się do opinii doktora Nelsona. - Cholera jasna, pani sędzio, zamierzam... - krzyknęła Bickell. - Niech pani nie klnie - ostrzegła Tucker. - Ona ma rację i pani dobrze o tym wie. Jeśli nie dokonała pani interpretacji otrzymanych danych, to pani wina. Sprzeciw zostaje odrzucony, podobnie jak wnioski o unieważnienie procesu i karę dla pani oskarżyciel Mackay. A teraz wróćcie na swoje miejsca. Prawniczki posłusznie podeszły do swoich ław. Fields podał Kathryn notatki, by mogła przypomnieć sobie, na czym skończyła przesłuchanie Nelsona. Powiódłszy spojrzeniem po kartce, zwróciła się z powrotem do świadka. -Panie doktorze, o ile sobie przypominam, stwierdził pan, że usunął z głowy Lawrencea Lancastera pocisk kaliber dwadzieścia dwa. Zgadza się? - Tak. - Czy wówczas dokładnie obejrzał pan ten pocisk? -Nie, został on przesłany do laboratorium Departamentu Sprawiedliwości w celu przeprowadzenia analizy. Później obejrzałem go pod mikroskopem i porównałem z pistoletem przekazanym mi przez laboratorium, by zweryfikować wyniki badań kryminalistycznych. - Przeprowadzenie takiego porównania umożliwiła panu nauka zwana balistyką, zgadza się? - spytała Kathryn. Za każdym razem, kiedy Nelson udzielał zawiłych wyjaśnień, przypominała sobie historię opowiedzianą przez Nancy Reagan. Otóż kiedy ktoś pytał jej męża, prezydenta, o godzinę, on wyjaśniał zasadę działania zegara. Kathryn nie chciała, by Nelson robił coś podobnego. Doktor uśmiechnął się. - Owszem, można to tak określić. - Rozumiem. I dzięki tej nauce jest pan w stanie ustalić, że pocisk został wystrzelony z określonego pistoletu. Czy to się zgadza? - Tak. - Czy mógłby pan wytłumaczyć przysięgłym, jak to się robi? - spytała Kathryn. - Metal, z którego wykonany jest pistolet, odznacza się niezwykłą twardością, przez co na każdym wystrzelonym pocisku wyryty zostaje unikalny wzór Wnętrze lufy jest gwintowane, co sprawia, że kula nabiera rotacji w czasie lotu W różnych rodzajach broni stosuje się różne sposoby gwintowania; w niektórych jest ono zgodne z ruchem wskazówek zegara, w innych odwrotne. W każdej lufie znaleźć też można drobne usterki fabryczne. Wszystkie te unikalne ślady umożliwiają dopasowanie określonej kuli do pistoletu, z którego została wystrzelona - I w tym przypadku udało się panu tego dokonać? -Tak. Pocisk wyjęty z mózgu Lawrencea Lancastera został wystrzelony z pistoletu, który dostałem do badań. Kathryn wyjęła pistolet oznakowany specjalną kartką i podała go Nelsonowi. - Czy to z tej broni strzelano do Lawrencea Lancastera? - Tak. - Jest pan pewien? - Tak. Na kartce widnieje mój podpis, który złożyłem po przeprowadzeniu oględzin. - Panie doktorze, czy trudno jest posługiwać się takim pistoletem? -Nie bardzo. Trzeba go jednak ręcznie przeładować przed oddaniem strzału. - Czy mógłby pan nam zademonstrować, jak to się robi? Nelson spróbował pociągnąć za cyngiel. - Jak państwo widzą, jeśli broń nie jest przeładowana, nie mogę z niej strzelać - powiedział. Szybkim ruchem lewej ręki zarepetował broń. W pogrążonej w ciszy sali sądowej towarzyszący temu trzask zabrzmiał jak strzał z działa. - Odgłosu repetowania półautomatycznego pistoletu nie da się pomylić z żadnym innym. Gdyby broń była załadowana, w tej chwili mógłbym z niej oddać strzał - powiedział. - Czyli człowiek nie może ot tak wziąć broni do ręki i strzelić bez zastanowienia? Bickell natychmiast zerwała się na nogi. - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Świadek nie jest tu po to, by snuć domysły. - Odrzucam sprzeciw - odparła Tucker. - Doktor Nelson zeznaje jako ekspert od broni palnej. W związku z tym ma prawo prowadzić rozważania na tematy, które mieszczą się w obrębie jego kompetencji. Nie trzeba było powtarzać Nelsonowi pytania. - Bez przeładowania nie da się oddać strzału z tej broni, a nie można jej przeładować przypadkiem. - Czy więc pana zdaniem ktoś, kto wystrzelił z tego pistoletu, musiał wcześniej zastanowić się nad tym, co chce zrobić, choćby przez chwilę? - Tak uważam. - Czy ustalił pan, kto jest właścicielem tego pistoletu? -Tak, został on zarejestrowany na nazwisko Lawrencea Lancastera. - Czyli Lawrence Lancaster zginął w swoim własnym domu, zastrzelony ze swojej własnej broni? - Tak. Mackay zwróciła się do sędzi. - Wysoki Sądzie, nie mam do świadka więcej pytań. * * * Angela Bickell skorzystała z przysługującego jej prawa i odłożyła swoją mowę wstępną do czasu rozpoczęcia prezentacji świadków obrony. Kiedy ta chwila nadeszła, pani adwokat uśmiechnęła się, wstała, podeszła do oskarżonej i położyła jej rękę na ramieniu. - Dzień dobry, panie i panowie. Wszyscy mnie już chyba znacie. Nazywam się Angela Bickell i reprezentuję oskarżoną w tym procesie, Anne Marie Lancaster. Nie znacie natomiast najważniejszych faktów związanych z tą sprawą. Proszę, żebyście spojrzeli na moją klientkę. - Lancaster miała na sobie skromny ciemny kostium i buty na niskim obcasie. Jej makijaż był tak dyskretny, że praktycznie niezauważalny. Kobieta, którą widzicie, nie jest zabójczynią. Och, owszem, zastrzeliła swojego męża; nie zamierzam państwa co do tego oszukiwać. Ale nie jest zabójczynią. Dlaczego Anna Lancaster zastrzeliła Lawrencea Lancastera? Przyczyny nie są tak proste, jak przedstawia to pani oskarżyciel. - Anna i Lawrence Lancaster byli małżeństwem. Pobrali się ponad pięć lat temu, po krótkim, namiętnym romansie. Ale cudowny sen bardzo szybko przeistoczył się w koszmar. Po upływie paru miesięcy mąż pani Lancaster stał się agresywny. Agresja ta narastała z każdym dniem. W przeciągu następnych pięciu lat Lawrence zadawał swojej żonie niewypowiedziane cierpienia. Zastraszał ją. Groził jej. Wymyślał. Bił. Bezustannie. Raz po razie. Lawrence Lancaster przez pięć lat katował swoją żonę, a ona mimo to pozostawała z nim, po każdym pobiciu wracała do niego. Tak, wracała po każdym kolejnym upokorzeniu, po każdym kolejnym ciosie. Możecie państwo spytać: dlaczego inteligentna, wykształcona, piękna kobieta nie zdobyła się na to, by odejść od swojego oprawcy, i dobrowolnie godziła się na dalsze cierpienia? To dobre, proste pytanie. Odpowiedź też jest prosta. Kochała go. Tak, panie i panowie, Anna Lancaster kochała tego człowieka. Był jej mężem, a ona go kochała. Tak bardzo, że mimo doznawanych z jego ręki upokorzeń wciąż wierzyła, że spełni się marzenie, które łączyło ich obydwoje w chwili, gdy obiecali sobie nie rozstać się aż do śmierci. Chciała, by było tak, jak on obiecywał i nie traciła nadziei, że kiedyś to się stanie. Mieli wszystko: majątek, urodę, miłość. Ale Lawrence Lancaster miał coś jeszcze, coś, o czym nie powiedział mojej klientce przed ślubem. Gwałtowne, wybuchowe usposobienie. Kiedy, ku swojemu przerażeniu, odkryła, jak wiele nienawiści jest w sercu jej męża, czy miała do niego o to żal? Nie, nie dopuszczała do siebie myśli, że to on jest temu winny. Za przyczynę jego gwałtownego zachowania uznawała alkohol, kłopoty finansowe, stres. Co najgorsze, obwiniała także siebie. Dlatego próbowała się zmienić, by znów wszystko było jak dawniej. Stała się lepszą, bardziej posłuszną żoną. Była pewna, że jeśli dowie się, co robi nie tak, jak powinna, będzie mogła wszystko naprawić. Ale nie mogła niczego naprawić z jednego prostego powodu: nie robiła nic niewłaściwego. Była niewinną ofiarą niekontrolowanych ataków wściekłości męża. Chowała się przed nim w szafie, to jednak nic nie dało; on po prostu wyłamywał drzwi. Dusił ją; próbował ją rozjechać swoim samochodem; siadał na niej i przygważdżał do podłogi; bił ją. Mój Boże, panie i panowie, on nawet gwałcił swoją nieszczęsną żonę. Anna Lancaster wiedziała, że pewnego dnia jej mąż posunie się jeszcze dalej; wiedziała, że kiedyś ją zabije. Ten dzień nadszedł czwartego lipca. W Święto Niepodległości Lawrence Lancaster zachowywał się jeszcze gwałtowniej niż zwykle. Był pijany, agresywny, okrutny. Groził, że zabije swoją żonę i nie żartował. Mógł to zrobić; trzymał w domu naładowany pistolet. Tamtego dnia moja klientka autentycznie bała się o swoje życie. Była przekonana, że mąż nie pozwoli jej dożyć wieczora. Dlatego zaczekała, aż straci przytomność od wypitego alkoholu. Odszukała jego pistolet. Nie miała wyboru; albo mąż ją zabije, albo ona jego. Po jego przebudzeniu byłoby jeszcze gorzej, a mogło to nastąpić w każdej chwili. Wtedy spełniłby swoją groźbę i zabił ją. Dlatego to Anna Lancaster bez zwłoki postrzeliła swojego męża w głowę, kiedy leżał nieprzytomny na tapczanie. Zamierzam przedstawić państwu biegłą zajmującą się zagadnieniem przemocy w rodzinie. Potwierdzi ona, że Anna Lancaster zabiła swojego męża, bo śmiertelnie bała się o swoje życie. Usłyszycie z jej ust, że tego typu lęk jest często spotykany u maltretowanych kobiet. Na koniec udowodnimy państwu, że strach odczuwany przez moją klientkę był jak najbardziej uzasadniony. - Powołana przeze mnie biegła wykaże państwu ponad wszelką wątpliwość, że Anna Lancaster zabiła swojego męża w obronie własnej. - A jak stwierdziła sama pani oskarżyciel, panie i panowie, człowiek, który zabija w obronie własnej, nie jest winien żadnego przestępstwa. Dopiero w tej chwili Angela Bickell zabrała dłoń z ramienia cicho szlochającej oskarżonej i wróciła na swoje miejsce. * * * W noc poprzedzającą przesłuchanie biegłej wezwanej przez obronę Kathryn spała fatalnie. Wiedziała, że przyczyną tego nie jest proces, tylko powracające uporczywie sny o Davidzie Granzu, od idyllicznych wizji wspólnego pikniku na skale nad brzegiem oceanu po koszmary, w których obydwoje okładali się nawzajem pięściami. Jedne i drugie budziły w niej taki sam smutek i sprawiały, że nie mogła się skupić. Mimo wszystko to właśnie ona otworzyła popołudniową sesję szóstego departamentu sądu okręgowego. - Wysoki Sąd ma przed sobą wniosek, który w czasie przerwy złożyłam u sekretarza. Proszę, by ograniczyć zeznanie biegłej dotyczące zespołu maltretowanej kobiety do problemu maltretowanych kobiet w ogóle, wyłączając rozważania na temat stanu psychicznego oskarżonej w chwili, kiedy zastrzeliła Lawrencea Lancastera. Sędzia Tucker zastanawiała się tylko przez chwilę. - Zakaz składania zeznań na temat stanu psychicznego oskarżonej nie uniemożliwi doktor Houston wydania opinii co do charakteru czynów popełnionych przez nią w rzekomej obronie własnej. Ta kwestia natomiast odnosi się nie do jej psychiki, lecz do samych czynów Dlatego też wniosek oskarżenia o ograniczenie zakresu zeznania doktor Houston zostaje oddalony. - Sędzia zwróciła się do woźnego. - Proszę o wprowadzenie przysięgłych. Kiedy przysięgli zajęli miejsca, sędzia Tucker poleciła Angeli Bickell wezwać pierwszego świadka. Bickell wstała. - Obrona wzywa Lauryl Houston. Jedna z kobiet siedzących za ławą oskarżonych wstała z miejsca, podeszła do sekretarza sądu i podniosła dłoń do przysięgi. Była ubrana w jasnoniebieski kostium i miała krótko obcięte siwe włosy. Na jej dużym nosie tkwiły plastikowe okulary z przyciemnianymi szkłami. - Proszę się przedstawić - poleciła Bickell. - Nazywam się Lauryl Houston. - Proszę powiedzieć Wysokiemu Sądowi, czym się pani zajmuje. - Jestem psychologiem. - Psychologiem, nie psychiatrą? - Podobnie jak Mackay, Bickell dostrzegała słabe punkty w swojej argumentacji i ujawniając je, zawczasu starała się minimalizować ich negatywne efekty. - Tak, jestem psychologiem, nie psychiatrą. - Czy mogłaby pani wytłumaczyć przysięgłym, na czym polega różnica? - Oczywiście. - Houston była doświadczoną biegłą i nie istniały dla niej trudne pytania. - Psychiatra ma ukończone studia medyczne, natomiast psychologowie w czasie nauki poznają przede wszystkim osiągnięcia psychologii. Psychiatra leczy zaburzenia osobowości, często poprzez rozmowy o dzieciństwie chorego i aplikowanie określonych leków. Psycholog leczy całą psychikę pacjenta; określam to mianem podejścia "holistycznego". - Dziękuję. Czy mogłaby pani w skrócie opowiedzieć nam o swoich kwalifikacjach zawodowych i naukowych? Nie musi pani wchodzić w szczegóły, bo spędzilibyśmy tu cały wieczór. - Bickell uśmiechnęła się. - Ukończyłam studia licencjackie w Southern Oregon State College w Ashland, po czym zdobyłam tytuł magistra psychologii na uniwersytecie stanowym w Portland, zrobiłam też doktorat z psychologii klinicznej na uniwersytecie w Eugene. Od piętnastu lat pracuję jako psycholog. -Doskonale. Czy w czasie studiów i pracy w swoim prywatnym gabinecie... przyjmuję, że pracuje pani prywatnie, nie w publicznej służbie zdrowia. Czy to się zgadza? - Tak, prowadzę praktykę w Salem, stolicy stanu Oregon. - Dobrze, czyli jak już mówiłam, czy w czasie studiów i pracy w swoim prywatnym gabinecie czytała pani o kobietach maltretowanych przez mężów lub partnerów, bądź udzielała im osobiście pomocy? - Och, tak, wiele razy. Już na wczesnym etapie kariery doszłam do wniosku, że mogłabym leczyć ofiary przemocy w rodzinie. Brakuje nam specjalistów w tej dziedzinie. - Czy pani zdaniem istnieją wśród maltretowanych kobiet podobieństwa w zachowaniu? - Tak, określa się to mianem zespołu maltretowanej kobiety. - Czy termin ten jest powszechnie używany w środowisku zawodowym psychologów? - Oczywiście. Zespół maltretowanej kobiety został oficjalnie uznany za zaburzenie osobowości o charakterystycznych objawach, które są w pełni uleczalne. - Czy prawdą jest, że maltretowane kobiety są w większości słabo wykształcone i źle sytuowane... Może raczej należałoby powiedzieć, niewykształcone i biedne? - Och, nie, to stereotyp; który tylko utrudnia walkę z problemem przemocy w rodzinie. Maltretowane kobiety pochodzą ze wszystkich warstw społecznych. Jedną z nich może być sąsiadka, matka, a nawet najbliższa przyjaciółka każdego z nas, a my nie będziemy się nawet tego domyślać. - Czyli każda kobieta może być ofiarą przemocy w rodzinie, nawet taka, która jest młoda, piękna, inteligentna, bogata i ma za męża wziętego adwokata. Zgadza się? - Oczywiście. - Maltretowane kobiety z pewnością jednak są uległe i nieśmiałe, prawda? - To kolejny stereotyp. W swojej karierze zawodowej leczyłam ponad pięćset kobiet i wiele z nich z pewnością można by nazwać pewnymi siebie. - Jak maltretowane kobiety radzą sobie ze swoimi problemami? -Dwie najczęściej spotykane reakcje to ucieczka i odwet. Niestety, ucieczki zdarzają się zbyt rzadko. Odwet polega na stawianiu słownego lub nawet czynnego oporu i uciekaniu się do przemocy w odpowiedzi na przemoc. Jest to najmniej skuteczny sposób, który najczęściej prowokuje oprawcę do bardziej brutalnego zachowania. - Czyli - podsumowała Bickell - rezygnacja nic nie daje, ucieczka nic nie daje i opór nic nie daje. Czy nie ma żadnego innego sposobu? Może powinniśmy usłyszeć coś więcej o odwecie jako jednej z możliwości wyjścia z tej tragicznej sytuacji? - Tak. Maltretowane kobiety często zapominają, że zostały ciężko pobite. Zdarzają im się zaniki pamięci. W ten sposób wypierają ze świadomości poczucie zagrożenia, dzięki czemu mogą dalej pozostawać w związku ze swoim prześladowcą. Maltretowana kobieta zazwyczaj uważa tego, który ją bije, za silniejszego; wszelki opór wydaje jej się daremny. Trzeba jednak pamiętać, że stawianie oporu to nie to samo, co walka dwóch równych przeciwników. Fakt, że kobieta bezskutecznie próbuje się bronić, czyli podejmuje działania, które nazywamy odwetowymi, nie oznacza, iż nie jest ona dalej maltretowana i nie grozi jej śmierć. - Wspominała pani, że wiele maltretowanych kobiet ginie z ręki swoich oprawców. Czy mogłaby pani przytoczyć jakieś dane na poparcie tej tezy? - Tak. Każdego roku w Stanach Zjednoczonych cztery tysiące kobiet zostaje zamordowanych przez swoich partnerów. Przyczyną dwudziestu procent wszystkich samobójstw popełnionych przez dorosłe kobiety jest przemoc w rodzinie. Według F-Bi-aI sześć milionów kobiet rocznie pada jej ofiarą; trzydzieści tysięcy z nich trafia do szpitala. Ponad połowa kobiet w tym kraju co najmniej raz w życiu została pobita przez osobę bliską. Co gorsza, jedna czwarta mężczyzn i prawie taka sama liczba kobiet uważa, że w niektórych sytuacjach mąż ma prawo uderzyć żonę. Przemoc w rodzinie to niezwykle groźna epidemia o niewyobrażalnym zasięgu. Bickell wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze z ust. - Czyli teoretycznie każda kobieta może być maltretowana, a jeśli już ją to spotka, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że zostanie zabita. - To prawda. -Czy te dane znalazła pani w jakiejś niedostępnej publikacji naukowej, czy też są dostępne opinii publicznej? - Och, zapewniam, że opinia publiczna miała wiele okazji, by się z nimi zapoznać. Niedawno jedna z gazet wychodzących w San Francisco opublikowała na swoich łamach artykuł zawierający wszystkie przytoczone przeze mnie dane. Każda kobieta, która czyta prasę, ogląda telewizję, słucha radia czy rozmawia z przyjaciółkami, wie, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. - Pani doktor, czy maltretowana kobieta ma prawo bać się, że któregoś dnia zostanie zamordowana? - Nie tylko ma prawo, ale wręcz powinna. Gdyby nie dopuszczała do siebie takiej możliwości, byłaby nierozsądna. - Czy pani zdaniem da się jakoś przewidzieć, kiedy maltretowana kobieta może stracić panowanie nad sobą i użyć przemocy wobec swojego oprawcy? -Nie sądzę. Maltretowana kobieta jest w stanie wiele znieść. Można ją porównać do wierzbowej gałęzi, długo opierającej się silnym wiatrom. W czasie każdej kolejnej burzy wygina się, ale nie łamie; mimo to staje się coraz słabsza. Jej wytrzymałość, podobnie jak całego drzewa, ma swoje granice. W końcu zostaje przygięta do ziemi o jeden raz za dużo i wtedy łamie się; podobnie kobieta, która wycierpiała zbyt wiele, wreszcie nie wytrzymuje i ucieka się do przemocy. Dopóki gałąź opiera się wiatrom, nie dzieje się nic. Nie można jednak określić z całą pewnością, kiedy się złamie; wiadomo tylko, że to kiedyś musi nastąpić. Bickell podeszła do swojego miejsca i zajrzała do notatek. - Doktor Houston, chciałabym porozmawiać o mojej klientce, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Czy została pani poproszona o zbadanie Anny Lancaster w celu ustalenia, czy występują u niej objawy, które przedstawiła pani jako typowe dla kobiet cierpiących na zespół maltretowanej kobiety? - Tak. Przez kilka godzin badałam panią Lancaster Dostrzegłam u niej wiele z tych objawów. Moim zdaniem cierpi ona na zespół maltretowanej kobiety. - Pani doktor, zeznała pani, że strach przed śmiercią odczuwany przez maltretowane kobiety jest uzasadniony, a Anna Lancaster to typowa maltretowana kobieta. Czy w takim razie rankiem czwartego lipca moja klientka miała prawo bać się, że mąż ją zabije? - Tak, uważam, że w tych okolicznościach ta obawa była jak najbardziej uzasadniona. Angela Bickell zwróciła się do sędzi. - Wysoki Sądzie, nie mam więcej pytań. * * * To przyszło dziś rano pocztą. Z Cellmark Labs. - Walt Earheart wszedł do gabinetu Kathryn Mackay i bezceremonialnie rzucił na jej biurko plik papierów. Z ponurym wyrazem twarzy patrzył, jak Kathryn bierze ekspertyzę do ręki. Cellmark było prywatnym laboratorium w Marylandzie, specjalizującym się w analizie D.N.A. Kathryn przejrzała dwustronicowy dokument, zbladła, podniosła oczy na Earhearta, i jeszcze raz pochyliła się nad ekspertyzą. - Nie, to niemożliwe. Tu jest napisane, że sperma znaleziona w pochwie Jutii Soto pochodziła od Davea Granza. Przecież powiedział mi... - Wiem, co powiedział, ale nie chcę słyszeć tego z twoich ust. Benton zabronił ci rozmawiać z Davidem o tej sprawie, zapomniałaś? Znam treść ekspertyzy. Dlatego tu jestem. Na razie nikt jej nie widział, oprócz ciebie i mnie. - Jestem ci wdzięczna, Walt. Co teraz zrobimy? - Jak to: co zrobimy? Muszę zanieść to szeryfowi. Nie powinienem był ci w ogóle tego pokazywać, ale chciałem, żebyś usłyszała o wynikach ode mnie. Będziesz miała trochę czasu, żeby się przygotować. Ale na kopercie jest pieczątka z dzisiejszą datą. Nie mogę zataić tego dokumentu. - Nie proszę cię o to, Walt; chcę po prostu z tobą porozmawiać. - Kathryn starała się zyskać na czasie, żeby się zastanowić. - Cholera, Cellmark to jedno z najlepszych laboratoriów Mimo to niewykluczone, że popełnili jakiś błąd. - Wszystko jest możliwe, Kate - powiedział Earheart. - Jaki błąd masz na myśli? - Po pierwsze, dwaj ludzie mogą mieć takie same D.N.A. - Chryste, Kate, to praktycznie niemożliwe. - Nieprawda. Prawdopodobieństwo pojawienia się identycznego D.N.A u dwóch osobników jest jak jeden do miliona. Przyjmując, że w Stanach Zjednoczonych mieszka pięćdziesiąt milionów dorosłych mężczyzn, co najmniej pięćdziesięciu z nich ma D.N.A o tej samej budowie. - Prawdę mówiąc, słyszałem, że to prawdopodobieństwo wynosi jeden do miliarda. Nawet gdybyś jednak miała rację, ilu z tych pięćdziesięciu mężczyzn mogło być w Santa Rita tej nocy, kiedy Julia Soto została zgwałcona? To była sperma Davea Granza. A ilu z nich przyznałoby się do uprawiania seksu z tą właśnie kobietą na siedemdziesiąt dwie godziny przed tym, jak ją zgwałcono? Fakt, że David to zrobił, może mu pomóc, ale i zaszkodzić, pomyślała Kathryn. - Może tak, może nie. Naukowcy nie są nieomylni. Mogły im się pomylić próbki. Może zbadali niewłaściwą krew. - Przemawia przez ciebie prawdziwy prawnik - powiedział Earheart. - Cholera jasna, Walt, przecież wiesz, że jeśli uwzględnimy wszystkie okoliczności, to zwiększy się prawdopodobieństwo, że Dave jest niewinny. Ktoś inny mógł mieć to samo D.N.A, próbki mogły pomieszać się w laboratorium, i tak dalej. A nie wspomnieliśmy jeszcze, że ktoś mógł celowo podrzucić dowody. - Zupełnie jak teoria spisku przedstawiana przez obrońców O. J. Simpsona. Mówisz poważnie? Kto miałby wrobić Granza w coś takiego? Poza tym wytłumacz mi, w jaki sposób sprawca zdobył jego spermę i umieścił ją w pochwie Soto? Podszedł do niej i powiedział: "Przepraszam, czy mogłaby pani z łaski swojej podciągnąć spódnicę i zdjąć majtki? Mam tu taką małą porcyjkę spermy, którą chciałbym u pani przechować. Przyjdę po nią, jak tylko znajdę dla niej bardziej odpowiednią kryjówkę". - Walt, w tej ekspertyzie jest napisane, że pobranej spermy było za mało na test R.F.L.P, więc zidentyfikowano ją za pomocą testu P.C.R, zdecydowanie mniej dokładnego. - Kathryn miała tak ściśnięte gardło, że oddychała z trudem. - Jest jeszcze jedno. - Spodziewałem się, że to powiesz. Co takiego? - Cóż, badanie D.N.A to tylko jeden z elementów dochodzenia w sprawie gwałtu. Trzeba zwrócić też uwagę na wiele innych czynników. - Na przykład jakich? -Na przykład, trzeba udowodnić, że stosunek był rzeczywiście wymuszony siłą lub za pomocą gróźb. Mamy tylko jej słowo przeciwko jego słowu. - To prawda, ale to samo dotyczy większości śledztw w sprawie gwałtu, jak sama mówiłaś na wielu procesach. Ale nie byłby z ciebie dobry adwokat. Dave nie potrafi udowodnić, że tamtego wieczora nie zjawił się u Soto. Twierdzi, że wybrał się na przejażdżkę i spacer po plaży. Sam. Nie sądzisz, że to dziwne? - Czy laboratorium znalazło na jego ubraniu jakieś ślady? - Piach, ale to niczego nie dowodzi. Dave mógł pojechać na plażę o dowolnej porze. To wcale nie znaczy, że nie zgwałcił tej kobiety. - Przeczytaj konstytucję, Walt. Dave nie musi wykazać, że tego nie zrobił; to sąd musi udowodnić mu winę. A on jest niewinny - powiedziała z przekonaniem, jakiego tak naprawdę nie czuła. - Kate, robisz sobie złudne nadzieje. Wierz mi, kiedy zobaczyłem tę ekspertyzę, zachowywałem się tak samo. Nie możemy jednak ignorować faktów. W pochwie Julii Soto była sperma Davea. Kathryn skinęła głową. - Masz rację. Ale on jej nie zgwałcił. Musi istnieć jakieś inne wytłumaczenie. Jestem tego pewna. - Cóż, może masz rację, ale ja tak czy inaczej muszę zanieść ekspertyzę Pusvisowi. - Wstał. - Walt? - rzuciła Kathryn. - Tak? - Zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na nią. - Dave sobie z tym nie poradzi. Znam go. * * * piątek, dwudziestego dziewiątego, o godzinie dziewiątej rano Kathryn Mackay przystąpiła do przesłuchania doktor Lauryl Houston. - Pani doktor, czy po przestudiowaniu ekspertyz i dokumentów przedstawionych przez obronę sporządziła pani pisemny raport zawierający wnioski, o których mówiła pani na tej sali? - Kathryn siedziała na swoim miejscu, obok Jamesa Fieldsa. - Nie. - Czy sporządziła pani pisemny raport, w którym przedstawione zostałyby dokładne dane, na których oparła pani opinie i wnioski wygłaszane na tej sali? - Nie. Kathryn wstała i podeszła do fotela dla świadków. - Pani doktor, czy wie pani, na czym polega tak zwana "metoda naukowa"? - Tak, znam ten termin. - Czy metoda naukowa nie jest podstawą przeprowadzenia obiektywnego dowodu naukowego? - spytała Kathryn. Świadek nie odpowiedziała. - Przepraszam, nie dosłyszałam odpowiedzi - naciskała Kathryn. - No, tak, ale to nie... - Zaczęła z wahaniem. - To nie co, pani doktor? Bickell wstała: - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Oskarżyciel nie pozwala świadkowi odpowiedzieć na pytanie. -Przepraszam, nie chciałam przerywać - powiedziała Kathryn, zanim sędzia zdążyła zareagować. - Myślałam, że pani już skończyła. Proszę mówić dalej. Biegła poruszyła się nerwowo w fotelu. - Chciałam powiedzieć, że nie wszystkie badania naukowe muszą być prowadzone zgodnie z metodą naukową, by ich wyniki zostały powszechnie zaakceptowane. - Dobrze. Czy zgadza się pani, że metoda naukowa opiera się na zasadzie, iż każdy naukowiec powinien publikować swoje odkrycia i wnioski, by mogli je zweryfikować niezależni i obiektywni eksperci? - Tak, to fundamentalna zasada. - Dziękuję. Czy znane jest pani pojęcie "bezstronnej oceny" pracy naukowej? - Tak. - Proszę wyjaśnić przysięgłym, co oznacza ten termin. Doktor Houston spojrzała na Angelę Bickell, ale nie było żadnej podstawy do zgłoszenia sprzeciwu. - To znaczy, że praca każdego naukowca jest oceniana przez innych. - Trochę za mało powiedziane, nie sądzi pani? Czy w pracy naukowej nie jest tak, że ekspert taki jak na przykład pani sporządza raporty na piśmie, by inni specjaliści w tej samej dziedzinie mogli je ocenić? Czy nie na tym właśnie polega "bezstronna ocena"? - Tak, można to i w ten sposób przedstawić. - Ściśle mówiąc, praktycznie wszystkie znaczące publikacje naukowe w dziedzinie psychologii zostały poddane bezstronnej ocenie niezależnych ekspertów, zgadza się? - Było to raczej stwierdzenie faktu, niż pytanie, ale wymagało odpowiedzi. - Tak, można tak powiedzieć. - Owszem, można. Czy nie na tym właśnie polega metoda naukowa? Houston z każdym pytaniem stawała się coraz bardziej nerwowa. - Czy w czasie szkolenia, pani doktor, instruktorzy nie uczyli pani spisywać i ogłaszać publicznie swoich odkryć i wniosków tak, by mogli je zweryfikować inni specjaliści? - Nie zawsze - odparła ponuro. - Rozumiem. Czy prawdą jest, że naukowe odkrycia są na ogół ignorowane przez społeczność naukową, dopóki nie podda się ich rygorom metody naukowej, w tym bezstronnej ocenie ekspertów? - Owszem, na ogół. - Tak czy nie? - Na ogół - odburknęła Houston. Kathryn spojrzała na sędzię, która zwróciła się do biegłej: - Musi pani odpowiedzieć "tak" albo "nie". - Tak - wydusiła Houston. -Jednak w tym przypadku nie przygotowała pani pisemnej ekspertyzy , wbrew wymaganiom metody naukowej i wszystkiemu, czego panią nauczono, prawda? - Tak, w tym przypadku nie sporządziłam pisemnej ekspertyzy. - Rozumiem, że już wiele razy zeznawała pani przed sądem jako biegła w dziedzinie medycyny sądowej, prawda? - Owszem. - Czy za każdym razem była pani proszona o przygotowanie pisemnej ekspertyzy, w której przedstawiłaby pani wnioski wyciągnięte na podstawie przeprowadzonych przez siebie badań? - Tak. - Czy wiedziała pani o tym, że przygotowane przez nią ekspertyzy zostaną udostępnione wszystkim zainteresowanym stronom przed rozpoczęciem procesu? - Tak. - Czy prawdą jest, że już wiele razy występowała pani przed sądem w związku ze swoimi ekspertyzami? - Tak. - Pani doktor, czy występowała pani kiedykolwiek jako świadek oskarżenia? - Tak - odparła ostrożnie Houston. - Czy miała pani kiedykolwiek do czynienia z oskarżycielem, który nie prosił panią o sporządzenie pisemnej ekspertyzy? - Kathryn położyła nacisk na słowo "kiedykolwiek". Houston zwęszyła okazję, by zrzucić całą winę na obrończynię. - Nie, nigdy. - Jednak przed tym procesem nie sporządziła pani pisemnej ekspertyzy. Kto panią prosił, żeby tego nie robić? - Pani adwokat. - Czy powiedziała jej pani, że to w sprzeczności ze wszystkim, czego się pani nauczyła oraz z wymogami metody naukowej? - Nie. -Nie? Czy powiedziała pani obecnej tu pani Bickell, że uczciwy i prawdziwie obiektywny psycholog bez wahania przedstawiłby swoje odkrycia i wnioski na piśmie, by można je było zweryfikować? - Nie - odparła niepewnie Houston. - Czy chce pani przez to powiedzieć, że pogwałciła pani wpojone jej zasady i postąpiła niezgodnie z wymogami metody naukowej tylko dlatego, że obrończyni panią przekupiła? - Sprzeciw, Wysoki Sądzie, oskarżyciel usiłuje zastraszyć świadka. - Odrzucony - powiedziała sędzia Tucker. - Chcę usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Słucham, pani Houston. - Nie, to nie dlatego - odparła Houston. - Czy więc nie przedstawiła pani wyników swojej pracy na piśmie, bo bała się pani, że zdążę je zweryfikować przed przesłuchaniem? - Kathryn od razu dodała: - Wycofuję to pytanie, Wysoki Sądzie. - Wbiła wzrok w notes. -Po zbadaniu oskarżonej, na podstawie licznych źródeł informacji, postawiła pani diagnozę, której nie dała nam pani na piśmie. Zgadza się? - Tak. - Czy jednym z tych źródeł był zapis przesłuchania oskarżonej? - Tak. - Jak sądzę, otrzymała pani także informacje dotyczące wykształcenia, życia towarzyskiego i dawnych problemów zdrowotnych oskarżonej pochodzące z zeznań jej znajomych, z dokumentów szkolnych, akt medycznych i tak dalej. - Tak, pani Bickell dostarczyła mi wszystkie te dokumenty. - Pani doktor, czy, przygotowując swoją opinię, korzystała pani jeszcze z innych źródeł informacji, poza już wymienionymi? - Z pamiętnika. Dostałam pamiętnik oskarżonej. - Pamiętnik? - Kathryn dotąd nie wiedziała o jego istnieniu. - Czy dobrze zrozumiałam? Chodzi o taki pamiętnik, w którym ludzie zapisują swoje myśli i przeżycia? - Właśnie tak - odparła Houston. - Pamiętniki są bardzo pomocne przy stawianiu diagnozy. Często można się z nich dowiedzieć więcej niż z długotrwałych rozmów z chorymi. - W jakiej formie prowadzony był ten pamiętnik, pani doktor? Czy zapiski są sporządzone charakterem pisma oskarżonej? Bickell wyraziła sprzeciw. - To dwa pytania, Wysoki Sądzie. Może oskarżyciel byłaby łaskawa zadawać po jednym pytaniu, żeby biegła zdążyła udzielić odpowiedzi? Houston nie dała sędzi dojść do słowa. - Wysoki Sądzie, mogę jednocześnie odpowiedzieć na oba pytania. Sędzia przyzwalająco skinęła głową. Biegła uśmiechnęła się do Kathryn Mackay - Żyjemy w epoce komputerów, pani Mackay. Pamiętnik nie jest sporządzony na piśmie; został zapisany na dyskietce. - Czy ma pani ze sobą wydruk tego pamiętnika? - Nie, ale mam dyskietkę. Kathryn poprosiła Tucker o zgodę na chwilę rozmowy na osobności i uzyskawszy pozwolenie podeszła do ławy sędziowskiej. - Wysoki Sądzie, to niesłychane! - powiedziała tak, by nie usłyszeli jej przysięgli. - Obrończyni prowadzi jakąś grę. Przez to, że wezwana przez nią biegła nie sporządziła pisemnej ekspertyzy, nie jestem w stanie jej zweryfikować. Muszę przestudiować ten pamiętnik. Proszę o tygodniową przerwę w procesie, żebym mogła przygotować dodatkowe pytania do biegłej. Bickell przerwała jej. - Wydrukuję kopię tego pamiętnika i dam ją pani oskarżyciel. - Wysoki Sądzie - powiedziała Kathryn - najlepszym dowodem jest sama dyskietka i uważam, że mam prawo ją otrzymać. Obawiam się, że zostanie przypadkowo uszkodzona lub skasowana. Dlatego proszę, by Wysoki Sąd nakazał pani Bickell natychmiast przekazać dyskietkę do skopiowania Okręgowemu Wydziałowi Usług Komputerowych. - Zgoda - powiedziała sędzia Tucker. - Postaram się, by ta dyskietka trafiła do pani jeszcze dziś po południu. Ma pani czas do następnego poniedziałku na zapoznanie się z jej zawartością. A teraz proszę odejść. * * * - Co słychać? Widzę, że ciągle szperasz w zakamarkach psychiki Anny Lancaster. Dobrze się bawisz? - spytał Jim Fields. Kathryn Mackay siedziała pochylona nad biurkiem i studiowała pamiętnik Anny Lancaster. Prowadzony był od kilku lat; pierwszy wpis nastąpił niecały rok po ślubie Lancasterów. Kathryn nie mogła się nadziwić, że niektóre z opisanych w nim obrażeń nie pozostawiły po sobie śladów, które byłyby widoczne na zdjęciach rentgenowskich. - Jim, coś tu nie gra. Ten pamiętnik jest napisany idealną angielszczyzną Zero błędów gramatycznych czy ortograficznych. Nie ma nawet żadnych literówek. Czy w ruinach domu Lancasterów znaleziono komputer? -Nie sądzę. Sprawdzę to. - Zapisał to sobie w notesie. - Czemu pytasz? - Ja też nie przypominam sobie, żebym widziała tam komputer. Gdzie Lancaster mogła mieć dostęp do Word Perfecta? - Pewnie w pracy; w końcu była sekretarką w firmie prawniczej. Nadal nic nie rozumiem. - To dlatego, że nie jesteś kobietą i w związku z tym nigdy nie byłeś nastolatką. Fields uśmiechnął się szeroko. - Dzięki Bogu! Oznaczałoby to, że przeszedłem najbardziej spektakularną metamorfozę w historii ludzkości. Cała nauka zostałaby przewrócona do góry nogami, - Cóż, nie chcę być posądzona o seksizm, ale kiedy dziewczęta czy kobiety czują potrzebę przelania czegoś na papier, zwykle nie czekają z tym do następnego dnia i nie zapisują tego na komputerze. - Nie chcę być posądzony o seksizm, ale co zwykle robią w takiej sytuacji? -Wyciągają ładny, oprawny w skórę pamiętnik, otwierają go kluczykiem, przechowywanym w głębokim ukryciu i zaczynają w nim pisać. Swoim własnym charakterem pisma. Twarz Fieldsa rozpromieniła się. - Aha - aaaa - powiedział. - To ma sens. Co z tego wynika? -Nie jestem pewna, ale to nie daje mi spokoju. Jest coś jeszcze. -Zawiesiła głos, a Fields spojrzał na nią wyczekująco. Kobieta na pewno zrozumiałaby w lot, o co jej chodzi. - Jak to możliwe, by jakakolwiek kobieta, nawet zawodowa maszynistka, mogła pisać tak straszne rzeczy, i nie popełnić przy tym z nerwów choćby jednego błędu? To wydaje się zbyt... tak, o to właśnie chodzi, Jim. -O co? - Może nie robiła tych zapisków na bieżąco. Może po prostu napisała cały pamiętnik za jednym podejściem. - Czemu miałaby zrobić coś takiego? Poza tym, co za różnica, kiedy pisała ten pamiętnik, skoro wszystko w nim jest zgodne z prawdą? - Może Bickell ją o to poprosiła. A różnica polega na tym, że jeśli Lancaster napisała wszystko naraz, to jej notatek nie można uznać za pamiętnik i w związku z tym obrona nie ma prawa powołać się na nie w sądzie. - Sprawdźmy to. - Kathryn wyjęła z szuflady biurka słownik i otworzyła go na literze P. - O, właśnie. Pamiętnik jest zdefiniowany jako zbiór sporządzanych na bieżąco relacji z wydarzeń. To oznacza, że opisywane w nim przeżycia muszą być świeże w pamięci autora. Dlatego właśnie pamiętniki i dzienniki są tak cenne dla psychologów, którzy próbują poznać osobowość określonego człowieka. Kiedy autor próbuje opisać wydarzenia, które miały miejsce w odległej przeszłości, nie pamięta ich już tak wyraźnie. Pisze o tym, co chciał, by się stało, bądź fantazjuje; jego relacja przestaje być wiarygodna. - Rozumiem. Dlatego Lancaster nie sporządziła notatek własnym charakterem pisma. Zbyt łatwo dałoby się wykryć oszustwo. - To znaczy? - Badacze dokumentów, jak choćby sądowi eksperci od księgowości, posługują się specjalną techniką umożliwiającą wykrycie sfałszowanych dokumentów handlowych, formularzy podatkowych i innych papierów. Wpisy do ksiąg dokonywane są stopniowo, w dłuższym przedziale czasu, po sfinalizowaniu kolejnych transakcji. Dlatego też powinny różnić się między sobą, na przykład kolorem atramentu czy czytelnością, co wynika choćby z tego, że księgowy musi co pewien czas wymieniać długopis. Poza tym, charakter pisma każdego człowieka ciągle się zmienia. Zależy on od temperatury - sama zauważyłaś, jak ładnie piszesz, kiedy jest ci zimno - i innych czynników. Ważne jest też, na jakiej powierzchni się pisze. - Mów dalej, to bardzo ciekawe. -Jeśli ktoś chce za jednym podejściem napisać coś, co ma uchodzić za dokument powstający w długim okresie, musi postarać się, by stale zmieniać wszystkie te czynniki. To praktycznie niewykonalne. - Albo może napisać go na komputerze - włączyła się Kathryn. - Każdy tak samo. - Zgadza się. Ale nawet wtedy można sprawdzić, kiedy powstał dokument, jeśli uda się uzyskać dostęp do komputera, na którym go napisano. - Jak? - Co to znaczy: jak? Wydawało mi się, że to ty jesteś komputerowym guru. Przecież ciągle taszczysz ze sobą laptopa i wyciągasz go z byle powodu - zażartował Fields. - Wiem, jak go włączyć i tyle. - Ach, nareszcie cię zdemaskowałem. Widzisz, dokumenty komputerowe to tak naprawdę elektroniczne pliki. Za każdym razem, kiedy są zapisywane lub uaktualniane przez użytkowany program, jak na przykład Word Perfect, komputer zapamiętuje datę i godzinę, o której to się stało. Jeśli uda mi się odnaleźć interesujące nas pliki, będę mógł sprawdzić, kiedy zostały utworzone. - Nie wystarczy ci dyskietka, którą dostaliśmy? - Może wystarczy, może nie. Niektóre programy kopiujące ograniczają się do przenoszenia danych. Najlepiej byłoby obejrzeć komputer w pracy Lancaster. Poza tym, kto wie, może znajdziemy tam jeszcze coś ciekawego. - Masz rację. Przygotuję nakaz rewizji i dam go Tucker do podpisu. Trzeba się śpieszyć. Musimy uzyskać dostęp do komputera Lancaster, zanim ktoś skasuje te pliki. Jim, czy w czasie, kiedy będę wypełniała nakaz, mógłbyś coś dla mnie zrobić? - Jasne. O co chodzi? - Chciałabym, żebyś na wszelki wypadek skoczył do notariusza okręgowego i sprawdził, czy w przeciągu ostatnich pięciu lat były u niego rejestrowane jakieś dokumenty na nazwisko Lancaster. - Żaden problem. Czego mam szukać? -Nie wiem. Aktu sprzedaży domu, dowodu kupna domku letniego; wysokiej pożyczki z dużym zastawem, zdjęcia paszportowego, aktu rozwodu i tak dalej. Kto wie? Mam po prostu przeczucie, że może tam być coś ciekawego. Cholera, przeczucie to za dużo powiedziane. Strzelam na oślep. - Dobra, powiem, żeby poszukali Lancasterów w bazie danych. To potrwa kilka minut, ale przynajmniej dowiemy się, jakie dokumenty rejestrowali i on, i ona. - Dobry pomysł. Niech sprawdzą też, czy mają coś pod jej panieńskim nazwiskiem. - Jasne. Jak ono brzmi? - Fields otworzył notes i wziął długopis do ręki. - Nie masz go? Powinno być w jej aktach personalnych z Lancaster & Young. Granz miał je zabrać razem z aktami pracowników, których przesłuchiwał. - Jezu, Kate, jeszcze do nich nie zaglądałem. Kiedy przejmowałem tę sprawę od Granza, wiedziałem, że o czymś zapomnę. Co teraz będzie? -To nie twoja wina, Jim. Dopiszę te akta do listy rzeczy należących do Lancaster, które chcę obejrzeć. Ile ci potrzeba czasu na sprawdzenie dokumentów u notariusza? - Góra pół godziny - W porządku. Kiedy wrócisz, nakaz i oświadczenie będą już gotowe. Na razie. I rzeczywiście, kiedy Fields wrócił, Kathryn właśnie szykowała się do przefaksowania dokumentów sędzi Tucker. - No i co? - spytała. - Nie, nie było tam nic ciekawego. Zgoda nadzoru budowlanego na drobną przebudowę domu. Hipoteka. Umowa przedślubna... - Co?! * * * Kathryn Mackay i Jim Fields wjeżdżali nowym mercurym cougarem na szczyt wzgórza niedaleko Crest Road. - O co chodzi z tą umową przedślubną? I po co on miałby ją rejestrować? Przecież to nie jest obowiązkowe - powiedział Fields. -Nie, ale mógł ją zarejestrować, nie wspominając o tym żonie. Większość ludzi po podpisaniu takiego dokumentu po prostu chowa go do jakiejś szuflady i o nim zapomina. Ale Lancaster był prawnikiem. A w dzisiejszych czasach każdy ma swojego adwokata, zwłaszcza tacy ludzie jak Lancasterowie. -To takie nieromantyczne. Już to widzę. "Dobrze, kochanie, ubiorę się w coś bardziej seksownego, ale najpierw napisz, że rezygnujesz z centrum handlowego, a ja w zamian oddam ci wynajmowaną posiadłość". Jak to dobrze, że kiedy się żeniłem, obydwoje byliśmy młodzi, głupi i bez grosza przy duszy. - Doskonale cię rozumiem, ale zastanów się. Anna Lancaster pojawia się nie wiadomo skąd i wychodzi za mąż za bogatego, starszego od siebie adwokata. Prawdopodobnie będzie żyła dłużej. Co się stanie po jego śmierci? I tu zaczyna się prawdziwy bajzel. Facet umiera, a jego żona domaga się udziału w zyskach firmy prawniczej, której był współwłaścicielem. Paskudna sprawa. Pozostali udziałowcy na pewno nie dopuściliby do tego. Założę się, że każą wszystkim pracownikom spisywać umowy przedślubne. - To miałoby sens - powiedział Fields. - A propos, sekretarka Hylera powiedziała mi, że zatrudnione w firmie samotne kobiety i samotni faceci szukają partnerów poza pracą, ale szefowie mają jakiś sposób na to, by uniemożliwić ludziom z zewnątrz poślubienie któregoś z adwokatów tylko dla pieniędzy. Założę się, że chodziło jej o te umowy przedślubne, choć nie znała szczegółów. Pewnie szefostwo stara się nie mówić o tym publicznie; to dość kontrowersyjny pomysł. Ale co z tego wynika? - Nie jestem pewna. Przyjęliśmy założenie, że Anna Lancaster miała odziedziczyć po mężu góry pieniędzy, gdyby zginął w wypadku; podpaliła więc dom, by ukryć prawdziwą przyczynę zgonu: Może jednak się myliliśmy. Jeśli Lancasterowie sporządzili umowę przedślubną, to na pewno ustalili, co Anna dostanie po śmierci męża, bez względu na jej okoliczności. Nie wiem, co z tego wynika, ale stawia to całą sprawę w innym świetle. W Los Gatos i Campbell był duży ruch, ale na El Camino Real zrobiło się nieco luźniej. Kathryn i Fields zdążyli dotrzeć do Lancaster & Young przed zamknięciem. W holu budynku powitał ich Phillip Hyler, który został uprzedzony, że przybywają z nakazem rewizji. Hyler był wysokim, szczupłym mężczyzną, nienagannie ubranym i starannie uczesanym, o aryjskim typie urody. .- Dzień dobry, panie Fields - powiedział i uścisnął rękę Jima. Następnie wyciągnął do Kathryn wypielęgnowaną dłoń. - Pani Mackay, cieszę się, że mogę panią poznać. Szkoda tylko, że nie spotykamy się w przyjemniejszych okolicznościach. Często żałuję, że nie uczestniczę w procesach, ale los niestety nie obdarzył mnie instynktem zabójcy Kathryn uścisnęła dłoń Hylera, niepewna, czy uznać jego słowa za komplement, czy zniewagę. - Coś, czego nie można mieć, zawsze wydaje się atrakcyjne. Sama nieraz zastanawiałam się, jak by to było pracować w wielkiej firmie, zamiast pętać się po obskurnych zaułkach i ślęczeć nad aktami w ciasnych gabinetach bez klimatyzacji. No, ale nie sądzę, żebyśmy mieli kiedykolwiek zamienić się miejscami. Hyler zachichotał. -Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Proszę za mną, zaprowadzę państwa do gabinetu pani Lancaster. Kiedy przechodzili przez duże, otwarte pomieszczenie, w którym stały biurka dwudziestu kilku sekretarek i innych pracowników administracji, Hyler obejrzał się przez ramię. - Jestem państwu wdzięczny za dyskrecję - powiedział. - Wszyscy nasi pracownicy są mocno poruszeni, jak łatwo się domyślić. Ach, jesteśmy na miejscu. Hyler wprowadził Kathryn i Fieldsa do dobrze wyposażonego, przestronnego pokoju, w którym znajdowały się zamknięte drzwi, najprawdopodobniej prowadzące do gabinetu świętej pamięci Lawrencea Lancastera. - To jest... był gabinet pani Lancaster. Położyłem na biurku akta personalne jej i Larryego. Klawiatura komputera jest pod blatem, gdzie zazwyczaj mieści się szuflada na ołówki. Monitor, jak widać, stoi na biurku, a komputer na podłodze, po lewej stronie. - Dziękuję - powiedział Fields. - Tak, jak prosiłem, nie włączał go pan? - Oczywiście. O ile mi wiadomo, nikt go nie dotykał od czasu aresztowania Anny. A teraz proszę mi wybaczyć, ale muszę państwa zostawić. Gdybyście czegoś potrzebowali, jestem pod numerem 2888. Proszę kontaktować się ze mną, nie z innymi członkami personelu. Kiedy tylko Hyler zniknął za drzwiami, Fields podsunął krzesło do biurka Anny Lancaster. - Patrz i podziwiaj - powiedział do Kathryn. Wyjął z kieszeni koszuli dyskietkę i wsunął do stacji dysków komputera marki Compaq. - Dyskietka systemowa - wyjaśnił. - Nie możesz go po prostu włączyć? Ja bym tak zrobiła - powiedziała Kathryn. - I pewnie nie stałoby się nic złego. Lancaster mogła jednak zabezpieczyć komputer, napisać krótki program, który skasowałby wszystko na twardym dysku, gdyby sprzęt został włączony o niewłaściwej porze albo w niewłaściwy dzień. Mało to prawdopodobne, ale ostrożność nie zawadzi. Korzystając z dyskietki systemowej, omijam standardową procedurę uruchamiania. Kiedy komputer się włączy, bez trudu uzyskam dostęp do twardego dysku i zobaczę, co na nim jest. - Dla mnie to czarna magia - powiedziała Kathryn. - Rób, jak uważasz. - Wierz mi, to nic trudnego. Gdyby okazało się, że do uruchomienia komputera potrzebne jest hasło albo pliki są zakodowane, wtedy musielibyśmy wezwać kogoś, kto zna się na rzeczy. Na szczęście, w niewielu komputerach stosuje się takie zabezpieczenia. No to jazda. Z komputera dobyło się buczenie towarzyszące poszukiwaniu dyskietki w stacji A. Po jej wykryciu komputer poprosił o potwierdzenie daty i godziny z zegara systemowego. Fields dwukrotnie wcisnął klawisz "Enter" i na ekranie pojawił się napis: "A:". - Super! - mruknął Fields. - Zobaczmy, co jest na twardym dysku. Wpisał "C:" i nacisnął Enter. Twardy dysk odpowiedział: "C: ". Wtedy Fields napisał "cd/dos" i na ekranie pojawiło się: "C:DOS" - No dobra, teraz zobaczymy, co Lancaster ma w swoim. Komputerze. Włączę wykaz wszystkich katalogów i podkatalogów. Zwykle każdy program znajduje się w odrębnym katalogu. Zgaduję, że znajdziemy program do korzystania z sieci, edytor tekstu, a dokładnie Word Perfect, jedną lub dwie gry i niewiele ponadto. Tak duża firma trzyma większość programów na serwerze sieci. - To może i edytor tekstu jest w sieci? - spytała Kathryn. Potem szybko dodała: - Możemy jakoś do niej wejść? - To chyba zbędne. Domyślam się, że Lancaster przepisywała poufne dokumenty dla swojego szefa - jej mąż był jednym z głównych udziałowców firmy. Na pewno nie chciał, żeby trafiły do sieci, gdzie każdy mógłby je przeczytać. Dlatego zapewne przechowywała wszystko w swoim komputerze. Zobaczmy, czy mam rację. Wciskając na zmianę enter i pauzę Fields przejrzał zawartość twardego dysku komputera. - No właśnie, tego się spodziewałem. Windows 3.1, sieć Novell, Word Perfect, szachy i gra "Kasyno". O, mamy też kilka niespodzianek. - Na przykład jakich? - Jest program "Quicken". To taki prosty system obsługi księgowości. Można za jego pomocą wypisywać czeki, bilansować książeczkę czekową i tak dalej. Świetny program; sam go używam. - Ja nie bilansuję swojej książeczki czekowej - wyznała Kathryn. - Myślę sobie, że skoro są jeszcze czyste blankiety, to znaczy, że muszę mieć choć parę groszy na koncie. Znalazłeś dalej coś ciekawego? - Compuserve. To system służący do wysyłania i przyjmowania poczty elektronicznej, a także umożliwiający korzystanie z usług w sieci, takich jak na przykład rezerwacja biletów lotniczych i bazy danych. - Wiem, co to jest Compuserve; trochę się znam na komputerach - powiedziała Kathryn z udawanym oburzeniem. - Po co jej był Compuserve? Czy ten system nie wymaga bezpośredniego połączenia z miastem? - Owszem. Kathryn podniosła słuchawkę telefonu stojącego na biurku i wcisnęła kilka guzików. - Bezpośrednie połączenie z miastem. - No dobra - powiedział Fields - przyjrzyjmy się temu bliżej. - Otworzył katalog Word Perfecta; oprócz plików programowych były tam trzy podkatalogi. Jeden nazywał się LARRYDAT, drugi ANNADAT, a trzeci ANGDAT. Fields uruchomił program i sprawdził dokumenty z podkatalogów LARRYDAT i ANNADAT. Wciskając klawisz enter, mógł szybko sprawdzić zawartość każdego pliku; była to głównie rutynowa korespondencja. - Cholera - powiedziała Kathryn. - Czekaj, do trzech razy sztuka - mruknął Fields w zamyśleniu. - Zobaczmy, co jest w ANGDAT. - Był tam tylko jeden plik: "ANGELA. BIK 20,214 07-08-97 11:45p". - Jimmmm? - powiedziała Kathryn. - To nie może być zbieg okoliczności. ANGELA. BIK to na pewno skrót od nazwiska Angeli Bickell. Spójrz na datę i godzinę. Plik został utworzony niedługo po tym, jak Anna Lancaster wynajęła Bickell i wyszła za kaucją. Musiała zjawić się tu w piątek wieczorem, kiedy nikogo nie było w budynku, i napisać ten dokument. ObejrzyjmY go. Fields zaznaczył nazwę pliku, nacisnął jedynkę i na ekranie pojawił się pożądany dokument. - To właśnie ten pamiętnik, Jim. Perfekcyjnie dopracowany. Zobacz, po każdej notatce następuje kod twardego zakończenia; przez to tekst wygląda tak, jakby był drukowany fragment po fragmencie, w różnych terminach. Tak jak myślałam, Lancaster napisała wszystko za jednym podejściem. Możesz to wydrukować? - Jasne, żaden problem. - Wcisnął klawisz drukowania, przesyłając kilkadziesiąt stron danych do drukarki Hewlett Packard LaserJet SL stojącej na stoliku obok biurka. Kathryn postanowiła jeszcze zajrzeć do Compuserve. Dostała się tam bez najmniejszego trudu. Fields po prostu zresetował komputer, a kiedy na monitorze pojawił się pulpit Windows, kliknął na logo Compuserve. -Jim, pozwól, że ja się tym zajmę. W tym czasie zajrzyj do akt personalnych Lancaster i sprawdź, kto jest jej najbliższym krewnym - powiedziała Kathryn, podsunęła krzesło do biurka i wzięła do ręki mysz. Po chwili Fields oznajmił: - Ma w Redding siostrę, Elizabeth Flynt. Kathryn kliknęła myszą w odpowiednią ikonę i zaczęła przeglądać nazwiska zaczynające się na literę F. - Oto i ona. Po zamknięciu katalogu użytkowników Kathryn włączyła skrzynkę poczty elektronicznej Lancaster; nie było w niej żadnej korespondencji. Potem zajrzała do tak zwanego "kosza", w którym tymczasowo przechowywane były przychodzące i wysyłane listy. - Nic - mruknęła. - Zajrzyjmy do jej szafki. - Czego szukasz? - spytał Fields. - Korespondencję z Compuservea można przenieść do pliku obsługiwanego przez Windows, zwanego "szafką" - wyjaśniła Kathryn. - Wiadomości są tam przechowywane po to, by użytkownik mógł je przeczytać po wyjściu z sieci i zaoszczędzić na rachunkach. Fields nie ukrywał podziwu. - Czekaj no - powiedział. - Najpierw mówisz, że nic nie wiesz o komputerach, a potem zaczynasz gadać jak ekspert. Skąd tyle wiesz o Compuserve? - Zainstalowałam ten system w moim laptopie - odparła Kathryn. - Emma korzysta z niego, kiedy musi przygotować do szkoły jakąś prezentację. A ja dzięki temu mam dostęp do różnych usług prawnych i grup dyskusyjnych, jak choćby do tej, która skupia absolwentów mojej uczelni. - Jim, patrz! - Kathryn właśnie otworzyła jeden ze starych e-mailów od Elizabeth Flynt, zaadresowanych do jej siostry, Anny Lancaster. List zawierał opis pobicia Elizabeth przez jej męża, które miało miejsce przed kilkoma laty. Jak się okazało, niemal w każdym e-mailu od niej były relacje o podobnej treści. W miarę czytania Kathryn zaczęła zdawać sobie sprawę z uderzającego podobieństwa między listami pisanymi przez Elizabeth Flynt a pamiętnikiem Anny Lancaster. Różniły się tylko tym, że w pamiętniku Lancaster nie było żadnych błędów, a wiadomości od Elizabeth sprawiały wrażenie pisanych przez kobietę w stanie rozstroju nerwowego. Pojawiały się w nich wulgaryzmy, literówki i błędy gramatyczne. Jeden z listów szczególnie zainteresował Kathryn. - Jim, znajdź ten fragment pamiętnika Lancaster, w którym opisywała, jak została pchnięta na lodówkę i uciekła przed mężem do ogrodu. - Już mam. - A teraz słuchaj. - Kathryn odczytała e-mail wysłany przez Elizabeth Flynt do Anny Lancaster trzy lata wcześniej. - "Droga Anno. Ciągle ten sam koszmar. Wczoraj wieczorem bob (pisane przez małe B) i ja znowu sie biliśmy. Kiedy powiedziałam, żeby sobie poszedł, on zaczoł krzyczeć, że chcę, by wszystko zostało dla mnie. Nawet nie wiem, o co mu chodziło. Myślałam że mnie zabije. Pchnoł mnie na lodówkę i uderzył. Ja uciekłam do ogrodu, ale on mnie złapał i przewrócił na ścieżkę przed domem, wiesz, tą, co prowadzi do garażu i na ulice. Uderzył moją głową, w chodnik i powiedział, tym razem kurwa cie zabiję. Chyba nie żartował. Sukinsyn! Zrobiłby to, gdyby..." Fields przerwał jej. - Mogę dokończyć za ciebie, Kathryn. Resztę przeczytam z pamiętnika Lancaster. - Fields wbił wzrok w wydruk z komputera. - "Uderzył moją głową o chodnik i powiedział: Tym razem cię, kurwa, zabiję. Chyba nie żartował. Sukinsyn! Pewnie zrobiłby to, gdyby ulicą akurat nie przejeżdżał wóz policyjny na sygnale". Przez chwilę obydwoje nie odzywali się. Pierwsza milczenie przerwała Kathryn. - Anna Lancaster nie opisywała w pamiętniku swoich przeżyć, tylko przeżycia swojej siostry. Jim, musimy pojechać do Redding. Natychmiast. - Wiem. Kiedy tylko wrócimy do biura, zadzwonię do United Airlines i zamówię bilety. Ty skontaktuj się z panią Flynt i uprzedź ją o naszym przyjeździe. - Lepiej nie, Jim. Myślę, że bezpieczniej będzie zjawić się bez zapowiedzi. Jej mąż mógłby źle zareagować na wieść o naszej wizycie. Kiedy zaczęli się pakować, Kathryn nagle popadła w zadumę. - Jeszcze jedno. - Co? - Potrzebna mi będzie kopia tej umowy przedślubnej. - Dostaniesz ją przed odlotem do Redding, choćbym musiał wyciągnąć notariusza z łóżka. * * * Dojazd do dworca lotniczego trwał dłużej niż cały lot do Redding. Podróż minęła spokojnie; niebo było bezchmurne, a kabina małego samolotu pasażerskiego świeciła pustkami. Kiedy Kathryn Mackay i Jim Fields o wpół do dziesiątej wyszli na płytę lotniska, panował już niemiłosierny upał. Całe szczęście, że w wynajętej toyocie była klimatyzacja. - Przypomnij mi, żebym się nigdy tu nie przeprowadziła - powiedziała Kathryn, kiedy jechali w stronę centrum miasta. - Zobaczmy, czy można gdzieś się napić przyzwoitej kawy. Fields zatrzymał wóz przy krawężniku pod restauracją "Starbucks" w centrum handlowym. Kupili dwie kawy i usiedli przy jednym ze stolików wystawionych na chodnik. -No to gdzie mieszkają państwo Flynt? - spytał Fields. - Znasz te okolice? - Trochę. Kiedyś mieszkali tu moi znajomi, których od czasu do czasu odwiedzałam. Potem przeprowadzili się do Georgii. Sądząc z adresu, dom Flyntów stoi na tym malowniczym osiedlu nad rzeką Sacramento - powiedziała. - Tam zajrzymy najpierw. - I co zrobimy, jeśli ich znajdziemy? Wpadniemy z wizytą, jakby nigdy nic? Cholera, ale gorąco. Czemu nie powiedziałaś mi, żebym nie zakładał garnituru? - Usłuchałbyś mojej rady? -Nie - uśmiechnął się Fields. -. Ale wiedziałbym, że się o mnie troszczysz. - Przez całą drogę zastanawiałam się, jak powinniśmy to rozegrać - powiedziała Kathryn, puszczając mimo uszu żart towarzysza. - Doszłam do wniosku, że najlepiej od razu pójść do Flyntów. Wtedy będziemy mieli pewność, że mąż Elizabeth nie zdąży zmusić jej do milczenia. Może poczuje się na tyle bezpieczna, że zgodzi się z nami porozmawiać. Fields skinął głową. - No dobra, dopijmy kawę i ruszajmy na poszukiwania. Zgodnie z przewidywaniami dom Flyntów znajdował się w ekskluzywnej dzielnicy w pobliżu rzeki. Był parterowy, ale przestronny, jak większość w tej okolicy. Fields zatrzymał wóz w bocznej uliczce. Idąc w stronę skrzyżowania, Kathryn pociągnęła go za rękaw i wskazała coś po lewej stronie. - Patrz, to ta betonowa ścieżka, garaż i brama z e - maila Elizabeth. Idziemy ulicą, którą ona próbowała uciekać. Drzwi otworzyła drobna kobieta podobna do Anny Lancaster. Mimo upału, miała na sobie ciemnoniebieską bluzę od dresu. - Tak? - Elizabeth Flynt? - spytał Fields. - Tak - odparła niepewnie. - Kim jesteście? Fields pokazał jej odznakę i kartę identyfikacyjną; z wnętrza domu powiało chłodem. - Inspektor Fields z biura prokuratora okręgowego w Santa Rita. To Kathryn Mackay, zastępca prokuratora okręgowego. Chcielibyśmy chwilę z panią porozmawiać. Elizabeth Flynt odsunęła się od drzwi. - Mackay? To pani oskarża moją siostrę o morderstwo. - Tak, proszę pani - odparła Kathryn. - Muszę z panią porozmawiać; to dla mnie bardzo ważne. Możemy wejść? To naprawdę nie potrwa długo. - Nie wiem. Nie jestem pewna, czy mój mąż... - Pani Flynt, czy pani mąż jest w domu? - zapytał Fields. - Nie ma go. Jest na siłowni. Co państwa tu sprowadza? - Czy moglibyśmy wejść choć na kilka minut? - nalegała Kathryn. Flynt zawahała się, ale wpuściła ich do środka. Dom urządzony był w stylu wczesnych lat siedemdziesiątych; ściany wyłożone orzechową boazerią, puszyste, jasnobrązowe dywany i ciężkie zasłony. Sprzęty kuchenne, włącznie z lodówką, o drzwiach lekko wgiętych mniej więcej na wysokości ludzkiej głowy, były w jasnozielonym kolorze. - Napijecie się państwo kawy? - spytała. -Nie, dziękuję, ale chciałabym skorzystać z łazienki - powiedziała Kathryn. - Proszę wejść w drzwi po lewej stronie; tam jest sypialnia. Za nią znajdzie pani łazienkę. Mackay wiedziała, że nic tak wiele nie mówi o kobiecie jak wystrój jej łazienki. Łazienka Elizabeth była schludna i czysta; wyglądała tak, jakby nikt poza nią tam nie wchodził. Deskę klozetową opuszczono; mąż pewnie jej nie używał. W szafce znajdowały się przybory toaletowe i przedmioty osobiste. Oprócz tego było tam duże opakowanie bandaży, wielka rolka plastra i ogromna butla jodyny. Pod ścianą stały kule inwalidzkie. Kathryn spuściła wodę, choć nie skorzystała z sedesu, i wróciła do kuchni. - Pani Flynt - zaczęła - inspektor Fields i ja nie chcemy zabierać pani zbyt wiele czasu, ale naprawdę musimy porozmawiać. Słyszała pani oświadczenie adwokata siostry, że Anna była maltretowaną kobietą? Że mąż regularnie ją bił i dlatego go zastrzeliła? - Tak. - Pani Flynt... mogę się do pani zwracać po imieniu? Kobieta skinęła głową - Elizabeth, co roku przeszło połowa kobiet w tym kraju pada ofiarą przemocy w rodzinie. Czy kiedykolwiek spotkało cię coś takiego? - Ja... Myślałam, że chcecie porozmawiać ze mną o Annie Marie. Czemu zadaje mi pani takie pytanie? - Wydaje mi się - powiedziała Kathryn łagodnym tonem - że cierpienia opisywane przez Anne Marie tak naprawdę są twoimi cierpieniami. Elizabeth, wiem, że w związkach między dorosłymi ludźmi, między mężem a żoną, czasem dochodzi do rękoczynów. Nie powinnaś się tego wstydzić. Być może mogłabym ci jakoś pomóc znaleźć wyjście z tej sytuacji. Jak wyglądają twoje kłótnie z Bobem? Elizabeth zawahała się, a w jej oczach błysnęły łzy. - Przecież nie możecie wiedzieć... Nie mówiłam o tym nikomu, oprócz... - Oprócz siostry? Wiemy, że wysyłałaś do niej listy pocztą elektroniczną. Czytaliśmy je. - Pani nic nie rozumie, pani Mackay. Bob, mój mąż, ma bardzo stresującą pracę. Wcale nie jest złym człowiekiem. Kocha mnie. Po prostu czasami denerwuje się, kiedy coś jest nie tak. - Wiem, że cię kocha; w to nie wątpię. Wcale nie twierdzę, że jest inaczej. Gdzie on pracuje? - Kathryn usiadła na krześle przy stole kuchennym. Elizabeth przez chwilę patrzyła na nią, po czym też usiadła, podwijając lewą nogę pod siebie. Nachyliła się do przodu i oparła łokcie na stole. -Jest kierownikiem w dużej firmie zajmującej się hodowlą bydła. Ostatnio w tej branży nie dzieje się najlepiej. Firmy budowlane wykupują pastwiska i stawiają na nich domy, w dodatku słyszy się ze wszystkich stron, że surowe mięso szkodzi. A i ja czasami nie ułatwiam życia mężowi. - Co masz na myśli? - spytała Kathryn. Elizabeth zerknęła kątem oka na Fieldsa, który usiadł obok Kathryn. - Pan Fields na pewno to zrozumie. Czasem, kiedy Bob wraca do domu, kolacja nie jest jeszcze gotowa. Nie jestem dobrą kucharką. Czasem za mało dokładnie sprzątnę dom. I tak dalej. Staram się, jak mogę, ale czasem mi po prostu nie wychodzi. Bob trochę się wtedy denerwuje. Kathryn wiele razy słyszała podobne wyznania z ust maltretowanych kobiet, które winiły siebie za swój los, by znaleźć usprawiedliwienie dla faktu, że nie mogą zdobyć się na opuszczenie męża. -Elizabeth, to nie oznacza, że wolno mu ciebie bić. Czy zgłosiłaś to na policji? - Tak, kilka lat temu. - I co się stało? - Policjanci przyjechali tutaj. Wtedy Bob nie był już na mnie zły. Pytali, czy chcę złożyć skargę, ale tego nie zrobiłam. - Dlaczego? - spytała Kathryn, choć znała odpowiedź. Elizabeth Flynt wzięła głęboki oddech i odkaszlnęła. - Bałam się, że on mi coś zrobi. - Pani Flynt, czy rozmawiała pani o tym z kimkolwiek oprócz siostry? -spytał Fields. - Kiedyś zadzwoniłam do opieki społecznej. Powiedzieli mi tylko, że gdybym chciała, to mogę przyjść do poradni małżeńskiej. - I poszła pani? - Och, nie! Bob za żadne skarby nie dałby się tam zaciągnąć. Poza tym to nie jego wina, że czasami się unosi. Już wam to tłumaczyłam. Kathryn potrząsnęła głową. - Może rozmawiała pani z pastorem albo lekarzem? -Nie chodzimy do kościoła. Raz byłam u lekarza. Miałam złamany nos. Lekarz nie zadawał żadnych pytań; chyba nie bardzo obchodziło go, co się stało. Wolałabym już więcej o tym nie mówić. Wydawało mi się, że chcieliście ze mną porozmawiać o mojej siostrze. - Tak, chcemy, ale czy nie moglibyśmy najpierw chwilę porozmawiać o tobie? To dla nas bardzo ważne - powiedziała Kathryn. Pani Flynt spojrzała na nią niemal hardo. - Kiedyś zagroziłam Bobowi, że od niego odejdę. Pobił mnie tak, jak nigdy. Właśnie wtedy złamał mi nos. Poza tym, dokąd miałabym pójść? - Istnieją specjalne domy opieki dla kobiet w pani sytuacji. Jestem pewien, że w Redding albo gdzieś w pobliżu jest taka placówka - odparł Fields. - Łatwo panu powiedzieć; jest pan mężczyzną. Ona też nie wie, jak to wygląda - powiedziała, spoglądając na Kathryn. Jej głos stał się szorstki. -No to pójdę do domu opieki i co? Będą mnie chronić przez dzień, dwa, tydzień i co potem? Gdzie zamieszkam? Jak będę zarabiać na życie? Jak opiekować się synem? Nie mam wyższego wykształcenia. Ostatni raz pracowałam zaraz po ukończeniu szkoły średniej. Byłam sekretarką. Nie mogę zarobić nawet na siebie, a przecież muszę myśleć o synu. A poza tym Bob na pewno by mnie znalazł i zabił. Wiem, że zrobiłby to. Kathryn nie ukrywała zdumienia. - Masz syna? Pani Flynt uśmiechnęła się. -Tak, ma na imię Scotty. Skończył osiem lat. - Gdzie jest teraz? - spytał Fields. - Na siłowni YMCA z ojcem - odparła z dumą Elizabeth. - Spędzają ze sobą wiele czasu. W każdą sobotę rano razem ćwiczą. Czasem mąż zabiera go do pracy. Scotty chce w przyszłości być kimś takim, jak jego ojciec, hodowcą bydła. - Elizabeth, czy twój syn kiedykolwiek był świadkiem waszych kłótni, czy widział albo słyszał, jak mąż cię bije? - spytała Kathryn. - Scotty ma dopiero osiem lat. Kiedy się kłócimy, śpi albo ogląda telewizję. Jest za mały, żeby rozumieć, co się dzieje. Bob nigdy mnie nie uderzył na jego oczach. - Dzieci są bardziej spostrzegawcze, niż ci się wydaje, Elizabeth - powiedziała Kathryn. - Prawie każdy mężczyzna, który bije żonę, wychowywał się w patologicznej rodzinie. Jeśli twój syn dalej będzie świadkiem przemocy, wyrośnie na takiego człowieka, jak jego ojciec. Będzie bił swoją żonę. Czy tego właśnie chcesz? - Oczywiście, że nie, ale to nie wasza sprawa, jak wychowujemy nasze dziecko. Bob i ja kochamy się, i kochamy naszego syna. Nigdy nie wyrządzilibyśmy mu najmniejszej krzywdy i dlatego na pewno się nie rozwiedziemy. Kathryn była podirytowana; wyczuwała, że traci grunt pod nogami. - Ależ oczywiście, to zrozumiałe; niczego takiego nie próbowałam sugerować. Przepraszam, jeśli cię uraziłam; nie chciałam wtykać nosa w nie swoje sprawy. Przyjechaliśmy tutaj, bo myśleliśmy, że mogłabyś nam pomóc w sprawie Anny Marie. - Tak właściwie to niewiele mogę wam powiedzieć. Bob i ja bardzo lubiliśmy Larryego. Ciężko pracował i przez to rzadko się z nim spotykaliśmy, ale był miłym człowiekiem, zawsze okazywał Annie dużo troski. - Często rozmawiałam z nią przez telefon, ale Bob uznał, że przychodzą za wysokie rachunki. Dlatego Anna Marie kupiła mi na urodziny komputer. Opłaciła podłączenia do sieci Compuserve, żebyśmy mogły przesyłać sobie wiadomości pocztą elektroniczną. Dostęp do Compuservea uzyskuje się za pośrednictwem miejscowego numeru telefonicznego, więc połączenie nic nie kosztuje. - Wymieniałyście pocztą elektroniczną bardzo osobiste informacje, prawda? - Tak, to prawda. - Czy w swoich listach pytałaś siostrę, czy Larry ją bije? - spytała Kathryn łagodnym tonem. Na twarzy Elizabeth odbił się strach. Kathryn spojrzała na Fieldsa. - Elizabeth - powiedziała - jeśli Anna tak naprawdę nie była bita przez męża, nie mogę pozwolić, żeby w sądzie mówiła co innego. Jeśli masz list, który dowodzi, że Lawrence nigdy się nad nią nie znęcał, muszę go od ciebie wziąć. Nie chcę cię straszyć, ale gdyby to okazało się konieczne, mogłabym wezwać policję i poprosić sędziego o nakaz rewizji. Gdybym musiała odebrać nakaz osobiście, inspektor Fields zarekwirowałby twój komputer i minęłoby sporo czasu, zanim dostałabyś go z powrotem. - Nie możecie tego zrobić. Jeśli Bob zastanie w domu policję, będę miała kłopoty. - Zamyśliła się. - Jeśli oddam wam ten list, czy wyjdziecie stąd, zanim Bob wróci? - Oczywiście - odparła Kathryn. - Nie chcemy sprawić ci kłopotu. Chcemy tylko dostać ten list. Elizabeth wydrukowała go i wręczyła Kathryn. - Dziękuję - powiedziała. - Jeszcze tylko jedna sprawa. Co miałaś na myśli, mówiąc, że Anna nigdy więcej na to nie pozwoli? Przecież powiedziała ci, że Larry jej nie bił. - Myślę, że powinniście już sobie pójść - odparła Elizabeth. - Wolałabym z wami o tym nie rozmawiać. - Elizabeth, na zdjęciach rentgenowskich widać u Anny ślady starych obrażeń. Miała złamaną rękę i kilka żeber. Jak do tego doszło? Czy miała wypadek, czy spotkało ją coś innego? Anna Marie powiedziała nam, że po raz pierwszy wyszła za mąż w młodym wieku, na wiele lat przed tym, jak poznała Larryego. - No... skoro sama wam o tym powiedziała, to co innego. Jej pierwszy mąż miał na imię Benjamin... Mówiliśmy na niego Bennie. Poznali się w szkole średniej. Wzięli ślub, kiedy Anna miała siedemnaście lat. Bennie dużo pił. Którejś nocy wrócił pijany z meczu. Kiedy Anna zaczęła na niego krzyczeć, uderzył ją. To było ze dwa lata po ślubie, nie więcej. Anna oddała mu i Bennie strasznie ją pobił. Miała wstrząs mózgu i połamane żebra. A poza tym... - W jej oczach pojawiły się łzy. - Elizabeth, jeśli jest ci... - zaczęła Kathryn. Pani Flynt pociągnęła nosem. - Nie, nie, dam sobie radę. Bennie bił ją po brzuchu. Anna była wtedy w ciąży i straciła dziecko. Kilka tygodni leżała w szpitalu. Kiedy wróciła do domu, bez słowa spakowała swoje rzeczy i wyszła. -Nie wiedziałam - powiedziała Kathryn. - Czy ten człowiek złamał jej też rękę? - Nie jestem pewna. To stało się zaraz po jej ślubie. Wszystkim mówiła, że upadła, aleja w to nie wierzę. Myślę, że Bennie złamał jej rękę, a ona bała się do tego przyznać. Kiedy odeszła od niego, powiedziała, że nigdy więcej nie zda się na łaskę żadnego mężczyzny i nie pozwoli, by ktokolwiek ją tknął. Anna ma uraz do mężczyzn. - Trudno się dziwić - powiedział cicho Fields. Pani Flynt spojrzała na zegarek. - Lepiej już idźcie. Bob niedługo wróci. Kathryn spróbowała po raz ostatni przemówić jej do rozsądku. - Elizabeth, może jednak chcesz, żebyśmy zawieźli cię w jakieś bezpieczne miejsce? - Ja jestem bezpieczna. Poza tym, jak już mówiłam, dokąd miałabym Pójść? Kathryn wyjęła z portfela swoją wizytówkę i gestem nakazała Fieldsowi, by zrobił to samo, po czym wzięła obie karty i napisała coś na ich odwrocie. - Weź je, dobrze? - powiedziała do Elizabeth. - Schowaj głęboko. Na odwrocie są nasze numery domowe. Obiecaj mi, że je zachowasz. Gdybyś potrzebowała pomocy, zadzwoń. Możesz mi obiecać, że to zrobisz? Elizabeth Flynt zawahała się, ale po chwili schowała wizytówki za pas. - Włożę je do pamiętnika - obiecała. - Trzymam go w szufladzie z bielizną. Bob nigdy tam nie zagląda. A teraz idźcie już, proszę. Boję się, co by zrobił, gdyby was tu zastał. Przed domem Kathryn zapytała Fieldsa: - Masz wszystko? Fields wyjął z kieszeni marynarki dyktafon i zatrzymał taśmę. - Tak, włączyłem go, kiedy poszłaś do łazienki. Nagrałem każde słowo. Wsiedli do wozu i ruszyli w stronę lotniska w Redding. - Mam nadzieję - powiedział Fields - że policjanci, którzy następnym razem zostaną wezwani do tego domu, nie będą z wydziału zabójstw. * * * Fields wychylił się z fotela w kabinie małego dwusilnikowego samolotu pasażerskiego, który właśnie odrywał się od pasa startowego lotniska w Redding, i powiedział do Kathryn, siedzącej po drugiej stronie przejścia: - Miałem ci przypomnieć, żebyś nigdy tu nie zamieszkała. Właśnie to robię. W zamian przypominaj mi regularnie, żebym nigdy więcej nie jechał przez to piekło, przynajmniej w okresie między kwietniem a listopadem. Jak można żyć w takim upale? Dzięki Bogu za klimatyzację. - Temperatura na zewnątrz wynosiła czterdzieści stopni i wciąż rosła. W samolocie oprócz nich był tylko jeden pasażer, który siedział w tylnej części kabiny. Przez całą drogę Kathryn i Fields nie wspomnieli nawet słowem ani o Elizabeth Flynt, ani o Annie Lancaster. Obydwoje wiedzieli, że nie mają w tej sprawie już nic więcej do powiedzenia. - Jim - Kathryn przerwała milczenie - na jakim etapie jest twoje śledztwo w sprawie Davea? Fields spojrzał na nią podejrzliwie. - Dlaczego pytasz? - Muszę cię poprosić o przysługę. Sprawa osobista. To dla mnie bardzo ważne, inaczej nie zwróciłabym się do ciebie. - Kate, mam nadzieję, że nie chodzi ci o to, co myślę. Przecież wiesz, że nie wolno mi nic mówić. Benton stanowczo zabronił. Masz nic nie wiedzieć o tym śledztwie. - Wziąłeś akta ze sobą? - upierała się. - Chryste, Kate, daj spokój. - No to jak, wziąłeś je czy nie? - Oczywiście, że tak. Przecież sama dobrze wiesz. Muszę popracować nad tą sprawą w weekend. - Muszę zobaczyć te akta, Jim. Proszę cię. Nie każ mi padać przed sobą na kolana. Jesteś moim przyjacielem. Fields zamyślił się. -Owszem, jestem. I zupełnie mi, cholera, odbiło - zaklął, co rzadko mu się zdarzało. - Dobrze. Powiem ci, co zrobię. Kawa strasznie ciśnie mi na pęcherz. Muszę skoczyć do ubikacji i sobie ulżyć. W tym czasie ktoś mógłby wyjąć jakieś akta z mojej teczki. Kiedy wrócę, zamknę oczy i zdrzemnę się. Przed lądowaniem będę musiał odlać się jeszcze raz. Problemy z pęcherzem, sama rozumiesz. Gdyby wtedy ktoś schował coś z powrotem do mojej teczki, na pewno bym tego nie zauważył. I nie proś mnie więcej o te akta, bo nie mogę ci ich pokazać. Kiedy Fields wrócił z ubikacji, usiadł po drugiej stronie przejścia między fotelami i zamknął oczy, Kathryn odetchnęła głęboko i powoli, trzęsącymi się rękami, otworzyła grubą teczkę. Na jej okładce widniał napis "GRANZ, DAVID A. 5348688". Przez górne krawędzie teczki przebiegał rząd dziurek; kartki były sczepione ze sobą spinaczami marki Acco. Po lewej stronie znajdowały się dane osobiste podejrzanego i informacje o jego przeszłości. Na górze tkwiła fotografia, w której Kathryn rozpoznała zdjęcie z legitymacji policyjnej Davea. Z prawej strony teczki leżał kolejny stos papierów, a na wierzchu - ekspertyza z badań D.N.A. Kathryn przerzucała strony, niepewna, czego właściwie szuka. Jej uwagę przykuł zapis przesłuchania Julii Soto przeprowadzonego przez Walta Earhearta tej nocy, kiedy została zgwałcona. W pewnym sensie, był to jej pierwszy kontakt z kobietą, która oskarżyła Davea Granza o gwałt, a z którą on poszedł do łóżka, jak sam przyznał. Choć na tę myśl ogarniał Kathryn gniew, w głębi duszy miała mieszane uczucia. Większą część swojej kariery zawodowej poświęciła obronie praw ofiar gwałtu, które oprócz niej często nie miały się do kogo zwrócić. Z drugiej strony, kochała Davea Granza i nie mogła uwierzyć, że byłby zdolny zrobić to, o co go oskarżono. Wzięła głęboki oddech, powoli wypuściła powietrze z płuc i zaczęła czytać zapis przesłuchania. Przejrzała raport, zwracając uwagę tylko na najbardziej rzucające się w oczy fragmenty: EARHEART: I zgodziła się pani? SOTO: Nie, oczywiście, że nie... Wyjął z portfela banknot dwudziestodolarowy i rzucił go na podłogę. EARHEART: A co się stało potem? SOTO: Kazałam mu wyjść. EARHEART:... Co stało się potem? SOTO:... Bez przerwy powtarzał: "Dwadzieścia dolarów, ty pieprzona suko, dwadzieścia dolarów, ty kurwo"... Nagle... wstał i rozpiął spodnie. Powiedział: "Chodź, weź go do buzi. Zrób mi laskę". Kathryn w swojej karierze słyszała już wiele podobnych zeznań, ale to wydawało jej się aż za bardzo znajome. Słownictwo, wyrażenia, kolejność wydarzeń... Czytała dalej. EARHEART: Co dalej? SOTO: Pchnął mnie z całej siły na ścianę... Chyba urwał mi się film. Kiedy się ocknęłam, leżałam na podłodze, a on zrywał ze mnie ubranie. Zaczęłam krzyczeć, ale to nic nie dało. On bił mnie... Próbowałam się odczołgać jak najdalej od niego, ale.., Powtarzał: "Dwadzieścia dolarów, ty pieprzona suko, dwadzieścia dolarów, ty kurwo". Powiedziałam mu, że zrobię wszystko, co zechce, jeśli przestanie mnie bić. Kathryn była pewna, że gdzieś już słyszała albo czytała te słowa, ale... kiedy i gdzie? Szybko przebiegła wzrokiem wzdłuż linijek. EARHEART: Jak zareagował? SOTO:... rzucił: "Jasne, że zrobisz"... powiedział: "Rozłóż nogi, ty suko. I podnieś dupsko". - O Boże - powiedziała Kathryn na głos i zerknęła na Fieldsa, który wyglądał na pogrążonego we śnie. - Wiem, co to jest. Wiem, co to jest i gdzie to słyszałam, ale jak, dlaczego... Czy na pewno? EARHEART: I co potem? SOTO: :.. Powiedział: "Lepiej dla ciebie, żebyś nikomu o tym nie powiedziała". EARHEART: Tak to ujął? SOTO:... Powiedział: "Jeśli komukolwiek piśniesz choćby jedno słowo, wrócę tu i cię zabiję". Mimo upływu lat, Kathryn wciąż pamiętała Franceskę Jaramillo, prostytutkę, która została zgwałcona przez niejakiego Georgea Zabrowskiego, typowego śmiecia. Francesca bała się zeznawać publicznie, więc Kathryn namówiła ją, by stanęła przed wielką ławą przysięgłych, która miała zdecydować, czy Zabrowski winien stanąć przed sądem. Wydawało się to oczywiste, mimo iż Frankie była prostytutką; jednak, jak się okazało, Kathryn przeliczyła się. W swoim życiu prowadziła wiele spraw o gwałt, ale akurat ta utkwiła jej w pamięci ze względu na dwa czy trzy niezwykłe wyrażenia użyte przez Zabrowskiego, Kiedy Jaramillo powiedziała mu, by zapłacił jej dwadzieścia dolarów za seks, on wpadł w szał. Odepchnął ją z całej siły tak, że uderzyła się w głowę i, jak to ujęła, "urwał jej się film", po czym krzyknął; "Dwadzieścia dolarów, ty pieprzona suko, dwadzieścia dolarów, ty kurwo". Potem, kiedy się ocknęła, powiedział: "Chodź, weź go do buzi. Zrób mi laskę". Jaramillo zeznała przed ławą przysięgłych, że obiecała napastnikowi, iż zrobi wszystko, co zechce, byleby przestał ją bić. Zabrowski powiedział wtedy: "Jasne, że zrobisz. Kładź się i rozłóż te swoje pierdolone nogi, ty suko. I podnieś dupsko". Nagle wszystko stało się dla Kathryn jasne. Przypomniała sobie, że nazwisko Julii figurowało na liście pracowników wydziału tłumaczeń firmy Lancastera. Julia Soto musiała dokładnie przeczytać zapis zeznania Jaramillo albo raport policyjny, Mogła je dostać bez większego trudu. Była tłumaczką przysięgłą. Na pewno znała wielu oficerów policji i pracowników sądu. Raporty policyjne i zapisy zeznań przed ławą przysięgłych są publicznie dostępne.. Ale jak to możliwe, że nasienie Davea znalazło się w pochwie Julii Soto tej nocy, kiedy została zgwałcona? Może wtedy kochał się z nią i wyparł się tego przed Kathryn. A może naprawdę zgwałcił tę kobietę. Kathryn niezgrabnie schowała akta z powrotem do teczki Fieldsa. Kiedy pilot ogłosił, że samolot zbliża się do lotniska międzynarodowego w San Jose, Kathryn wychyliła się z fotela i trąciła swojego przyjaciela. - Obudź się - powiedziała. Fields ziewnął i przeciągnął się. - Kurcze, spałem jak zabity. Jesteśmy na miejscu? - Tak. Dzięki, Jim - szepnęła. Ogarniał ją głęboki niepokój, a w sercu wzbierał gniew. Musiała jak najszybciej pojechać do Davea. Musiała powiedzieć mu, czego się dowiedziała. Cokolwiek myślała o Davidzie Granzu, z pewnością nie był gwałcicielem i musiała spotkać się z nim, zanim będzie za późno. * * * sobotnie popołudnie, o trzeciej piętnaście, Dave Granz wyłączył wodę w prysznicu i wytężył słuch. Znów zadzwonił telefon. Dave zdjął ręcznik z wieszaka, pobiegł do salonu, chwycił pilota od telewizora i wyłączył dźwięk, który wcześniej porządnie podgłośnił, by słyszeć w łazience, co dzieje się w meczu Giantsów. Podniósł słuchawkę aparatu stojącego przy tapczanie. Krople wody kapały na dywan. - Słucham. Granz. -Davidzie, to ja, Julia. Przez chwilę milczał. - Czego chcesz? - spytał wreszcie. - Mówiłem ci, żebyś do mnie nie dzwoniła. - Zostawiłam ci niespodziankę pod drzwiami twojego mieszkania. Myślę, że to cię zainteresuje. Nie mogę dłużej rozmawiać, ale musisz to natychmiast zobaczyć. - Co, podłożyła bombę? - mruknął pod nosem. Owinął ręcznik wokół bioder i podszedł do drzwi. Kiedy je otworzył, zobaczył Julię Soto, z telefonem komórkowym w jednej dłoni i pistoletem w drugiej. Broń była wycelowana prosto w pierś Davea. - Dzień dobry, David, mogę wejść? Granz, oniemiały ze zdumienia, zrobił krok do tyłu. Soto weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi, nie odrywając oczu od jego twarzy. - Julio, co jest grane? Co... - Proszę, nic nie mów Byłabym wdzięczna, gdybyś podszedł do tapczanu i usiadł. Zrób to, proszę - nakazała spokojnie. - Na razie nie chcę zrobić ci krzywdy, ale zapewniam cię, że nie zawaham się przed tym, jeśli będziesz nieposłuszny. Dave cofnął się w głąb pokoju, przytrzymując ręcznik, i niepewnie usiadł na tapczanie. Julia ulokowała się w fotelu obok telewizora. - Proszę, wyłącz ten mecz. Chciałabym z tobą porozmawiać. - Julio, nie wiem, jakie masz zamiary, ale nie rób czegoś, czego potem będziesz żałowała. Jeszcze nie jest za późno, żeby się powstrzymać. Dave mówił głosem człowieka spokojnego, ale wystraszonego. Człowieka, który dobrze zna smak niebezpieczeństwa, ale nie zdążył do niego przywyknąć. Przez chwilę panowała cisza. - Już jest za późno, Davidzie - powiedziała wreszcie Julia z ledwo tłumionym gniewem. - Przykro mi. Nigdy nie dowiesz się, jak bardzo. Najważniejsze to zachować spokój. - Nie, Julio, jeszcze nie jest za późno. - Chwila milczenia. - Pozwól mi się ubrać. Kiedy przyszłaś, właśnie brałem prysznic. Dlatego mam na sobie tylko ten ręcznik. - Tak, domyśliłam się. Podłoga jest cała mokra. A propos, twoje stare mieszkanie było ładniejsze. Czemu się tu przeniosłeś? - Bo tu jest taniej. Słuchaj, nie mogę tak siedzieć z ręcznikiem w garści. Pozwól mi się ubrać. Potem porozmawiamy. - Nie ufam ci. Jeśli się odwrócę do ciebie plecami, zabierzesz mi pistolet. Nie mogę pozwolić, żebyś poszedł sam do sypialni. A poza tym - powiedziała, patrząc na jego nogi - ręcznik ci się zsuwa. Mam stąd bardzo ładny widok. Dave niezgrabnie znowu się zasłonił. - Julio, nie mogę z tobą rozmawiać, kiedy jestem nagi. Muszę coś na siebie włożyć. Możesz pójść ze mną i mieć na mnie oko. - Dobrze - powiedziała i podniosła się, nie opuszczając pistoletu. - Powoli wejdź do sypialni. Ręczę, że pistolet jest naładowany. Dave wszedł tyłem do sypialni. Spojrzał niepewnie na leżące na łóżku dżinsy i koszulę; miał opory przed rozbieraniem się w obecności Julii. - Ubierz się. Możesz zdjąć ten ręcznik - powiedziała ze złością - Czemu miałbyś się wstydzić? Przecież widziałam cię już nago, i to raptem kilka dni temu. Zapomniałeś? Przecież dziwkom pokazujesz się bez ubrania. Prawda, że uważasz mnie za dziwkę? To ty... Ty i oni zrobiliście ze mnie kogoś takiego. Dziwkę. Dave upuścił ręcznik i szybko się ubrał. Stanął przy łóżku. - Julio, wcale nie uważam cię za dziwkę. Zależy mi na tobie. Po prostu to wszystko wydarzyło się tak szybko, że musiałem trochę ochłonąć. - Okryłeś mnie hańbą. A potem nie zjawiłeś się, kiedy cię potrzebowałam. - Julio - powiedział David - wysłuchaj mnie. Pojechałem do Cuemavaki. Rozmawiałem z twoim ojcem i z Rosą. Tydzień temu. Wiem, że ci mężczyźni cię zgwałcili. - A niech cię diabli, David! - krzyknęła. - Rozmawiałeś z moją rodziną? Jak śmiałeś? Jak śmiałeś pokazać się w moim rodzinnym domu po tym... po tym... Dlaczego to zrobiłeś? - Bo musiałem poznać prawdę. Musiałem dowiedzieć się, co sprawiło, że się zmieniłaś. Rozmawiałem z policją w San Jose, Julio; powiedzieli mi o Garym Wattsie. Dlaczego uwzięłaś się na niego? Co on ci zrobił? - Wykorzystał mnie, tak jak ty. Tak jak ci mężczyźni z Cuernavaki. Myślisz, że jesteś lepszy od nich? Dlatego, że gwałciłeś mnie, zapraszając do restauracji i kupując mi prezenty, zamiast bez ceregieli zerwać ze mnie ubranie? Myślisz, że to czymś się różni? Przynajmniej ci mężczyźni w Meksyku byli szczerzy, w przeciwieństwie do ciebie i Garyego. Oszukałeś, splugawiłeś mnie i teraz żaden porządny mężczyzna nie zechce się ze mną spotykać. Równie dobrze mogłabym być martwa. I umrę, ale ty umrzesz pierwszy -Dłonie Julii trzęsły się, ale pistolet wciąż wymierzony był w pierś Davea. - Julio - powiedział lekko drżącym, ale spokojnym głosem - jak ci się udało wmówić policji i pracownikom laboratorium, że sperma, którą dostali do badań, jest moja? Przecież to niemożliwe. - Ale ona naprawdę była twoja, Davidzie. -Julio, to niemożliwe. Nie kochaliśmy się tamtego wieczora. Ostatni raz poszliśmy do łóżka w poprzedni wtorek. - Po tym, jak skończyliśmy się kochać, zachowałam cię dla siebie. - Co zrobiłaś? Zachowałaś mnie dla siebie? Co to znaczy? - Kiedy powiedziałeś, że nie chcesz zostać u mnie na noc, domyśliłam się, że już nie wrócisz. Wyjęłam z kosza na śmieci twój kondom i usunęłam z niego twoje nasienie. Włożyłam je do butelki, którą schowałam do zamrażalnika. - Czyli w piątek wieczorem - rozmyślał Dave na głos - wyjęłaś... ten, no... moją spermę z zamrażalnika i włożyłaś ją do... Boże, Julio, nie wiedziałem, że aż tak mnie nienawidzisz. - Jak mogę cię nie nienawidzić? - wybuchnęła. - To przez ciebie stałam się tym, kim jestem. Przez ciebie i... i... i tę kobietę, tę Mackay. Tak, zrobiłam to dokładnie tak, jak powiedziałeś. Potem pojechałam do szpitala. - Jezu, Julio... - Powiedziałam ci już, nie bluźnij! - krzyknęła Soto. - Ostrzegałam cię! Tak się nie mówi do przyzwoitych kobiet! - Przepraszam - powiedział łagodnym tonem Dave. - Co w szpitalu powiedziałaś porucznikowi Earheartowi? - Kiedyś służyłam za tłumaczkę w czasie przesłuchania przed wielką ławą przysięgłych. Kathryn Mackay zmusiła do zeznawania biedną latynoską kobietę. Była prostytutką, dziwką, taką jak ja, tyle że sprzedawała się za pieniądze, a nie za kolacje w drogich restauracjach i kwiaty. Dobrze zapamiętałam jej zeznania. To właśnie historię tej kobiety opowiedziałam porucznikowi Earheartowi. Nie był obecny przy tamtym przesłuchaniu, więc nie mógł wiedzieć, że powtarzam jej zeznania. - Mackay zasłużyła sobie na to. Nawet nie wiedziała o moim istnieniu. W czasie przesłuchania tej prostytutki ani razu mnie nie poproszono, żebym coś przetłumaczyła. Ta Mackay jest złą kobietą, David. - Nie, Julio, Kathryn wcale taka nie jest. Jest uczciwa i porządna, jak ty. Nic ci nie zrobiła. Soto wpadła w szał. - Nic nie zrobiła?! Nic?! Odebrała mi ciebie. Gdyby nie ona, na pewno przyjechałbyś do Cuernavaki, kiedy cię potrzebowałam. - Nawet jej wtedy nie znałem - powiedział Dave. - Ona nie miała z tym nic wspólnego. Po prostu nie byłem gotowy wiązać się z kimkolwiek. Soto zdawała się go nie słyszeć. - W dodatku nie udało jej się postawić przed sądem człowieka, który zgwałcił tę biedną prostytutkę! Przysięgli nie uwierzyli jej, bo była dziwką. Dlatego mnie też nie uwierzą. I dlatego zabiję cię, David, a potem zabiję siebie. Dave oparł się nogami o łóżko, by nie upaść. - Julio, odłóż pistolet, to szaleństwo. Musisz się zatrzymać teraz, dopóki jeszcze możesz to zrobić. Nie chciałem cię skrzywdzić. Gdybym wiedział, co czujesz, pojechałbym do Cuernavaki. - Nie wierzę ci. * * * Kathryn zatrzymała swoje audi za explorerem Davea i ruszyła schodami na górę. Kiedy podeszła do drzwi mieszkania, usłyszała dobiegające ze środka podniesione głosy, męski - Davea - i kobiecy, mówiący z silnym hiszpańskim akcentem; intuicja podpowiadała Kathryn, że to głos Julii Soto. Mackay nasłuchiwała pod drzwiami, wydawało się, przez całą wieczność, choć upłynęły raptem dwie, trzy minuty. Była przyzwyczajona do podejmowania trudnych decyzji, więc i tym razem nie wahała się długo. Wsunęła rękę do torebki i bezszelestnie wyjęła klucz do mieszkania Davea; jak to dobrze, że jeszcze mu go nie oddała. Pod palcami poczuła mały półautomatyczny pistolet kaliber dwadzieścia pięć - swoją służbową broń. Ostrożnie otworzyła drzwi mieszkania i weszła do dobrze sobie znanego przedpokoju, sąsiadującego z salonem. Na posadzce utworzyła się mała kałuża. Kathryn była tu już wiele razy; przychodziła, kiedy tylko udawało jej się znaleźć kilka cennych godzin na spotkanie z ukochanym. Tym razem jednak sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Groźnie. Głosy stały się wyraźniejsze; Kathryn słyszała każde słowo. Domyślała się, że dochodziły z sypialni, której drzwi znajdowały się po drugiej stronie salonu. Zaryzykowała i wychyliła się zza przepierzenia. Salon był pusty. Do jej uszu dobiegł głos Davea: - Julio, odłóż pistolet, to szaleństwo. Musisz się zatrzymać teraz, dopóki jeszcze możesz to zrobić. Nie chciałem cię skrzywdzić. Gdybym wiedział, co czujesz, pojechałbym do Cuernavaki. Usłyszała odpowiedź Julii: - Nie wierzę ci. Kathryn powoli otworzyła torebkę i wyjęła browninga. Trzask towarzyszący odbezpieczaniu pistoletu zabrzmiał jak uderzenie gromu. Cholera jasna, czy usłyszeli? Przez chwilę stała bez ruchu, wstrzymując oddech, ale nikt nie wyłonił się z sypialni. Nie było czasu do stracenia. Kathryn przekradła się przez salon, wzięła głęboki oddech, i stanęła w drzwiach sypialni z pistoletem w wyciągniętej ręce. Julia Soto stała do niej plecami, Dave był zwrócony twarzą do Kathryn. Miał mokre włosy Nawet nie drgnął. Lekko potrząsnął głową, nakazując Kathryn, by nie strzelała, Potem powiedział łagodnym tonem do Soto: - Julio, posłuchaj mnie. - Powoli przesunął się w prawo, w stronę wezgłowia łóżka, nie odrywając oczu od jej twarzy. - Przykro mi, że źle zrozumiałaś to, co zrobiłem, czy raczej, czego nie zrobiłem. - Następny krok. Soto nie opuszczała pistoletu, ale nie próbowała powstrzymać Davea. Kathryn wiedziała, że Dave trzyma pod poduszką swojego służbowego glocka; wyjmował go stamtąd dopiero przed snem. Broń była już w zasięgu jego ręki. - Nie - powiedziała Julia. W jej głosie brzmiał niesamowity spokój. Nie, już dość się ciebie nasłuchałam. - Wymierzyła pistolet w pierś Davea. - Stój! Julio Soto, nie ruszaj się! - krzyknęła Kathryn. Soto odwróciła się na pięcie; w jej oczach czaił się szał. Rozpoznała Kathryn i cofnęła się pod ścianę. Wciąż miała Davea na muszce, ale na jej twarzy odbiło się wahanie. - Suka - syknęła w stronę Kathryn. - Puta. Kathryn zauważyła, że palec Soto zaciska się na cynglu. Rozległ się ogłuszający huk. Lufa pistoletu podskoczyła do góry. Dave padł na łóżko; z rany w boku popłynęła krew. Przez jego ciało przebiegło drżenie i zesztywniał. Zanim Kathryn zdążyła zareagować, Julia Soto przystawiła lufę pistoletu do prawej skroni, wyszeptała "Puta!" i pociągnęła za spust. - O Jezu, o Jezu - powiedziała Kathryn, jednocześnie wystukując dygoczącymi palcami na swoim telefonie komórkowym numer 911. Kiedy tylko dyspozytor przyjął zgłoszenie, Kathryn rzuciła telefon na podłogę i przypadła do łóżka. Dotknęła szyi Davea i wyczuła słaby puls. Krew wciąż płynęła z rany, ale Kathryn mogła tylko czekać i modlić się. -Niech cię diabli, Granz, masz żyć! Nie umieraj, do cholery, muszę z tobą porozmawiać. - Jeszcze oddychał, kiedy sanitariusze położyli go na wózku i zawieźli do karetki. Kathryn usiadła na podłodze i nie ruszyła się aż do chwili, kiedy przyszedł Walt Earheart, by ją przesłuchać. * * * Kathryn, trzymasz się jakoś? Jeśli po tym, co się wczoraj stało, chcesz trochę odpocząć, to mogę cię zastąpić. -Dzięki, Hal, ale muszę sobie znaleźć jakieś zajęcie, bo inaczej zwariuję. Pozwól, że sama to załatwię. - Dobrze. Wiesz, jeśli Bickell wspomni w sądzie, że pierwszy mąż bił Annę Lancaster, to przysięgli mogą odrzucić zarzut o zabójstwo pierwszego stopnia - powiedział Benton. - Mogę zgłosić wniosek o wyłączenie tych zeznań ze sprawy, Hal. Właściwie nie mają nic wspólnego z zabójstwem Lancastera, ale Bóg raczy wiedzieć, czy sędzia zgodzi się ze mną. - Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? Kathryn zamknęła oczy i pomasowała skroń. - Chciałabym skłonić ją do przyznania się w zamian za zmianę kwalifikacji czynu na zabójstwo drugiego stopnia. Choć Lawrence Lancaster jej nie bił, to w gruncie rzeczy była maltretowaną kobietą. - Jak chcesz, Kate. Mam do ciebie pełne zaufanie. Rób, co uważasz za stosowne - powiedział Benton i odłożył słuchawkę. Kathryn wyszła z gabinetu i skierowała kroki do sali konferencyjnej, gdzie czekali już Jim Fields, Angela Bickell i Anna Marie Lancaster. Bickell i jej klientka miały na sobie dżinsy, bawełniane koszulki i sandały. Na tym kończyły się podobieństwa. Fields ubrany był w lekki garnitur. - Kathryn - zaczęła Bickell - mam nadzieję, że to coś ważnego, skoro wzywasz nas w niedzielne popołudnie. - Jestem przekonana, że wasz trud nie pójdzie na marne - powiedziała Kathryn. - Mam nadzieję, że nie chcesz zaproponować nam jakiejś ugody. Jeśli tak, to powiedz od razu, żebyśmy nie tracili czasu. Moja klientka nie zamierza pójść z wami na żadne układy. - Przyjmując, że rzeczywiście chcę zaproponować pewien kompromis, czy mogłaby mi pani wytłumaczyć, dlaczego to was nie interesuje? - Dla mnie sprawa jest oczywista - odparła Bickell. - Przegrywasz ten proces. Nie masz najmniejszych szans, by skazać moją klientkę za nieumyślne spowodowanie śmierci, że o zabójstwie nie wspomnę. Mówiąc krótko, dostajesz ode mnie w dupę. Jeśli sądzisz, że pójdę na ugodę tylko po to, by uratować twoją reputację, to srodze się mylisz. A teraz, jeśli nie masz już nic więcej do powiedzenia...? - Wstała z fotela, jakby szykowała się do wyjścia. Kathryn uśmiechnęła się, nieporuszona. -Pani Bickell, doskonale rozumiem pani entuzjazm i chęć zaimponowania swojej klientce. Ale proszę o odrobinę rozsądku. W swoim zeznaniu doktor Nelson wykazał ponad wszelką wątpliwość, że pani Lancaster działała z premedytacją. Zabiła nieprzytomnego człowieka. Dla jej dobra proszę wysłuchać, co mam do powiedzenia. Jeśli pani tego nie zrobi, jej klientka zostanie skazana za zabójstwo pierwszego stopnia. Taka jest prawda. Kathryn spojrzała na Lancaster. - Na pani miejscu nie wychodziłabym jeszcze. - Włożyła rękę do górnej szuflady biurka, wyjęła z niej plik papierów i pchnęła go w stronę Bickell. -Lepiej, żeby najpierw rzuciła pani na to okiem. Bickell spojrzała na swoją klientkę, założyła okulary i szybko przejrzała papiery. Prychnęła pogardliwie, rzucając je z powrotem na biurko. - Wielkie rzeczy. To wszystko? Wydrukowałaś z dyskietki jej pamiętnik, i co z tego? - Nie całkiem - odparła Kathryn. - Owszem, jest to tekst, określany przez pani klientkę mianem pamiętnika, ale nie został wydrukowany z dyskietki, którą od pani dostaliśmy. Doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie sięgnąć do źródeł, jeśli wie pani, o czym mówię. Ten tak zwany pamiętnik został wydrukowany z twardego dysku komputera, którym pani klientka posługiwała się w pracy. Anna Lancaster zesztywniała. - Co takiego, skąd wiedzieliście...? - Cicho - nakazała jej Angela Bickell. Zwróciła się do Kathryn. - Jak to, z komputera, którym posługiwała się w pracy? Jak się do niego dostaliście? - Mieliśmy nakaz rewizji. Inspektor Fields i ja wykorzystaliśmy go w piątek po południu. Pan Hyler był bardzo skory do współpracy. Bez trudu udało nam się włączyć Word Perfecta. Jednak nie ten program zainteresował nas najbardziej. Otóż okazało się, że pani klientka doskonale się przystosowała do życia w epoce komunikacji elektronicznej. Na komputerze zainstalowany był Compuserve, więc pozwoliliśmy sobie zajrzeć do tak zwanego "kosza". - To niesłychane... Ja... - krzyczała Lancaster. Bickell położyła swoją potężną rękę na ramieniu klientki i pchnęła ją z powrotem na krzesło. - Proszę cię, bądź cicho. Jej "kosza"? - Zgadza się - odparła Kathryn i zwróciła się do Fieldsa. - Inspektorze, czy mógłby pan pokazać pani Bickell znalezione przez nas listy? Fields zręcznie otworzył teczkę lewą ręką, wyjął plik około czterdziestu zadrukowanych kartek i wręczył go Bickell. Adwokat zaczęła je powoli studiować, a Kathryn i Fields cierpliwie czekali na jej reakcję. Kiedy Bickell skończyła czytać, bez słowa odwróciła się i podała kartki swojej klientce. Lancaster przejrzała je szybko. - To niezwykły zbieg okoliczności, nie sądzi pani, pani Lancaster? spytała Kathryn. - Ale niczego nie dowodzi i dobrze o tym wiesz - powiedziała Bickell. -Do czego zmierzasz? - Zaraz powiem, do czego zmierzam. Pamiętnik, który dostaliśmy od pani na dyskietce komputerowej, nie był pamiętnikiem pani klientki. - Kathryn zawiesiła głos i zamyśliła się. - Powiedzmy, że nie wiedziała pani, iż jej klientka słowo w słowo przepisała opisy cierpień innej kobiety i że oddała nam pani tę dyskietkę w dobrej wierze. Skoro jednak przeżycia przedstawione w tak zwanym pamiętniku pani klientki nie są jej przeżyciami, powołana przez panią biegła została wprowadzona w błąd. -To... - Proszę pozwolić mi skończyć - powiedziała Kathryn. - Jeśli pani sobie życzy, mogę powtórnie wezwać przed sąd doktor Houston. Spytałabym ją, czy podtrzymuje swoją opinię, że życie pani Lancaster było zagrożone, skoro pamiętnik, na podstawie którego ją wydała, w ogóle pamiętnikiem nie jest, a zawarte w nim opisy nie przedstawiają przeżyć pani Lancaster. Bickell starała się ukryć swoje zaskoczenie. - Chrzanisz i dobrze o tym wiesz, ale mów dalej. Zamieniamy się w słuch. - Udając tupet, Bickell usiłowała zademonstrować, jak bardzo leży jej na sercu dobro klientki. Kathryn zwróciła się wprost do oskarżonej. - Pani Lancaster, pomyśleliśmy sobie, że być może ukrywa pani przed nami jakieś inne ważne informacje. Dlatego dopisałam do nakazu rewizji pani akta personalne. Byłam ciekawa, który z członków rodziny jest pani na tyle bliski, by mógł potwierdzić, że mąż znęcał się nad panią. Niewiele maltretowanych kobiet utrzymuje swój los w całkowitej tajemnicy Niemal wszystkie mają kogoś, komu się zwierzają. Byłam ciekawa, w kim pani mogłaby znaleźć powiernika. I rzeczywiście, odpowiedź znalazłam w pani aktach osobowych. - Moja siostra - wyszeptała Lancaster. - O Boże, Elizabeth. Kathryn pomyślała, że Bickell albo była autentycznie zdumiona i zbita z tropu, albo powinna zostać nominowana do Oscara. - Twoja siostra? O czym ty mówisz? Kim, do diabła, jest twoja siostra? - Proszę jej powiedzieć, jak nazywa się pani siostra - zachęcała Kathryn. Bickell wbiła wściekłe spojrzenie w klientkę. - Elizabeth Flynt. - Ani słowa więcej - poleciła Bickell. - No i co z tego, że ma siostrę? To wszystko poszlaki, które niczego nie dowodzą. - Wczoraj - ciągnęła niewzruszenie Kathryn - poleciałam z inspektorem Fieldsem do Redding. Mieliśmy szczęście; pani Flynt akurat była w domu, i to sama. Wyszło na jaw, że mąż znęca się nad nią. Anna Lancaster zbladła. - Wy... Wy spotkaliście się z Elizabeth? Nie mogę uwierzyć, że zgodziła się z wami rozmawiać. - Niech mi pani wierzy - powiedziała Kathryn. - Rozmawiała z nami prawie godzinę. Żyje w ciągłym strachu. Mąż regularnie ją bije. Ale pani o tym doskonale wie, prawda? Wie pani, bo siostra przysyłała pani szczegółowe opisy cierpień, zadawanych jej przez męża na przestrzeni ostatnich pięciu lat. A pani wszystkie listy od niej zapisywała na dysku. -Usiłowała nam pani wmówić, że jest maltretowaną kobietą. Pani adwokat chciała mieć na to niezbity dowód. Powiedziała jej więc pani, że pisze na swoim komputerze w pracy pamiętnik. Pani Bickell jest bardzo dobrym prawnikiem. Wiedziała, że taki pamiętnik przekona ekspertów zajmujących się problematyką przemocy w rodzinie. Często korzystają z takich materiałów w swojej pracy. -Dlatego poprosiła panią o wydrukowanie go i skopiowanie na dyskietkę. W piątkowy wieczór pojechała pani do biura. Za jednym podejściem napisała pani cały pamiętnik, kopiując słowo w słowo listy swojej siostry Bardzo sprytnie. Bickell stała się zadziwiająco powściągliwa. - Pani Mackay, nie wiedziałam o tym. Powiedziała mi, że pisała ten pamiętnik przez całe lata. Przyjęłam jej słowa za dobrą monetę. Nawet nie wiedziałam o istnieniu siostry. - Wierzę, pani Bickell. Sama nie mogłam się nadziwić, że można w tak bezwzględny sposób wykorzystać własną siostrę, że o wszystkich maltretowanych kobietach nie wspomnę. Gdyby pani klientce się powiodło, cofnęlibyśmy się w badaniach nad zespołem maltretowanej kobiety o wiele lat. Podobnie jak pani nie chcę, żeby do tego doszło. - To mimo wszystko nie dowodzi, że moja klientka nie była maltretowana - Bickell odzyskała rezon. - Poproszę o przerwę w procesie. Wyślę moją klientkę do innego specjalisty. - Obawiam się, że to też nic nie da - odparła Kathryn i położyła na stole kartkę papieru. Był to list, w którym Anna Lancaster zapewniała swoją siostrę, że mąż nigdy jej nie uderzył. - Czy to pani napisała ten list, pani Lancaster? - spytała Kathryn. Zanim Anna zdążyła odpowiedzieć, wtrąciła się jej adwokat. - Nic nie mów. - Pani klientka wyznała swojej siostrze, że Lawrence Lancaster nigdy jej nawet palcem nie tknął - odparła Kathryn. - Ty suko - wycedziła Lancaster. - Moja siostra nie powtórzy tego przed sądem. Zdaje sobie sprawę, że jestem jej jedyną nadzieją. Po śmierci Larryego należy mi się dużo pieniędzy. Ona wie, że beze mnie na zawsze utknie w tej dziurze, z tym draniem. Nigdy nie złoży zeznań, za żadne skarby! Kathryn spojrzała na Fieldsa. - Jim? Fields wyjął z kieszeni marynarki dyktafon i położył go na stole. -Myślę, że to was zainteresuje - powiedział. - Nagrałem to wczoraj w Redding. Kiedy odsłuchali kasetę do końca, w sali zaległa cisza. - Jeśli pani Flynt nie zechce zeznawać, ta taśma zrobi to za nią - powiedział Fields. - Myślę jednak, że powinniśmy oszczędzić kłopotów pani siostrze, prawda? I bez tego ma ich dosyć. Bickell podjęła ostatnią próbę ratowania sytuacji. - Motyw. Nie potraficie wyjaśnić, dlaczego moja klientka miałaby zamordować męża. - Pomyślałam o tym - powiedziała Kathryn - i chyba już wiem. Wyciągnęła ostatni dokument i pchnęła go w stronę Bickell. Adwokat wzięła kartkę do ręki, obejrzała ją i ze zdumieniem spojrzała na swoją klientkę. - Umowa przedślubna? Nie rozumiem. Anna Lancaster zerwała się na równe nogi i pochwyciła dokument. -Niemożliwe, żebyście to znaleźli! Przecież wszystkie egzemplarze zniszczyłam. To niemożliwe. - Pani Mackay, chciałabym porozmawiać z moją klientką na osobności. Czy da nam pani piętnaście minut? - Będziemy na korytarzu - odparła Kathryn. - Co właściwie znaczy ten prawniczy bełkot, którym napisana jest umowa przedślubna? - spytał Fields, kiedy czekali, aż Bickell skończy rozmawiać ze swoją klientką. - No cóż... Nie zajmuję się prawem rodzinnym, dzięki Bogu - myślisz, że prawo karne to makabra, jednak nie umywa się do prawa rodzinnego - ale nie jest ono zbyt skomplikowane. W stanie uznającym wspólnotę majątkową, takim jak Kalifornia, to, co zarabiają małżonkowie, przypada im obojgu w równej części. Dlatego też wszelki przyrost wartości udziałów Lancastera w firmie prawniczej po ślubie stał się wspólną własnością jego i żony W ciągu pięciu lat ich małżeństwa wartość ta poszła gwałtownie w górę. Firma Lancastera wygrała kilka głośnych procesów. Przy braku stanowiącej inaczej umowy przedślubnej, po rozwodzie połowa sumy przyrostu wartości udziałów należałaby się Annie Lancaster Ale gdyby jej mąż zginął w wypadku, dostałaby całą kwotę. Oczywiście, pod warunkiem że nikt nie dowiedziałby się o istnieniu umowy przedślubnej. - Jednak nie to jest najciekawsze - ciągnęła. - Umowa ta między innymi zawierała typową, powielaną we wszystkich takich dokumentach klauzulę, że żona nie dostanie ani grosza, jeśli małżeństwo trwać będzie krócej niż pięć lat. To oznacza, że musiała wytrzymać z nim przez co najmniej pięć lat, bo inaczej obeszłaby się smakiem. - Jezu, co za wyrachowana suka. - Można i tak powiedzieć, choć trudno jej się dziwić, że jest taka w stosunku do mężczyzn. Założę się, że umowa została sporządzona w dwóch egzemplarzach. Lancaster zniszczyła swoją kopię; tak było dla niej korzystniej. Musiała jednak zniszczyć też egzemplarz należący do męża. Większość mężczyzn trzyma takie dokumenty w gabinecie. Lancaster skorzystała z tego, że była sekretarką męża, znalazła oryginał umowy i zniszczyła go. Tyle że... - Tyle że - dokończył Fields - tak naprawdę to wcale nie był oryginał, tylko kopia. Oryginał znalazł się u notariusza. - Zgadza się. Zarząd firmy o wszystkim pomyślał. Udziałowcy musieli rejestrować umowy przedślubne w swoim miejscu zamieszkania. Anna Lancaster nie mogła o tym wiedzieć, bo prawo nie wymaga rejestracji umów, jeśli nie dotyczą one nieruchomości. A w tej, którą podpisali, nie było mowy o domu. Drzwi gabinetu Kathryn otworzyły się. - Pani Mackay? - spytała Bickell. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, powiedziała: - Moja klientka przyzna się do nieumyślnego spowodowania śmierci. - Wolne żarty - odparowała Kathryn. - Za to jest maksimum jedenaście lat. Nawet gdyby odsiedziała osiemdziesiąt pięć procent kary, wyszłaby po dziewięciu latach. Nie ma mowy. Spojrzała na oskarżoną. - Pani Lancaster, proszę słuchać uważnie. Daję pani jedną jedyną szansę. Moja propozycja nie podlega dyskusji. Przyzna się pani do zabójstwa drugiego stopnia. Piętnaście lat do dożywocia. Odsiedzi pani co najmniej dwanaście i pół roku, a prawdopodobnie więcej. Poza tym zapłaci pani grzywnę w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów i przekaże ją na rzecz miejscowego schroniska dla maltretowanych kobiet. Jeśli nie przyjmie pani tej propozycji, będziemy kontynuować proces. Ręczę, że sąd uzna panią za winną zabójstwa pierwszego stopnia. Proszę się dobrze zastanowić. Ma pani minutę na podjęcie decyzji. Potem propozycja zostanie wycofana, a nasze spotkanie dobiegnie końca. I zobaczymy się w poniedziałek w sądzie. Bickell i Lancaster przez chwilę szeptały między sobą. - Moja klientka przyjmuje pani propozycję, pani Mackay. - Pani Lancaster, czy pani to potwierdza? - Tak. - Dlaczego zabiła pani męża? - spytała Kathryn. Lancaster przybrała pogardliwą minę. - Nie jesteś jednak tak cwana, jak mi się wydawało. Potrzebne mi były pieniądze Larryego. Zamierzałam zabrać Elizabeth i jej syna z Redding, jak najdalej od tego sukinsyna, za którego wyszła. Nie musiałybyśmy do końca życia polegać na żadnym mężczyźnie. Mimo wszystko, ona i tak dostanie należną mi połowę majątku. Moja adwokat tym się zajmie. - Ale po co go pani zabiła? Czy nie mogła pani po prostu zniszczyć umowy przedślubnej i zażądać rozwodu, a potem zabrać swoją połowę majątku i uciec? Przecież nie wiedziała pani, że on ją zarejestrował. - Nie mogłam ryzykować. Poza tym połowa to za mało. * * * Tuż przed kolacją Kathryn uchyliła drzwi pokoju numer 428 w szpitalu komunalnym i zajrzała do środka. Niczego nie zobaczyła, więc otworzyła je szerzej i weszła. Łóżko zajmowało przeciwległy kąt małego pokoju. Leżał na nim Dave Granz, z kroplówką podłączoną do lewej ręki; z nosa wychodziły mu przewody doprowadzające tlen. Na półce nad łóżkiem stały mrugające i popiskujące urządzenia monitorujące. Blond włosy Davea były posklejane w strąki, a spod koca wystawała jego stopa. Wyglądał jak bezbronne dziecko. Kiedy usłyszał odgłos otwieranych drzwi, otworzył oczy. Na widok Kathryn uśmiechnął się słabo. - Cześć, kochanie - powitał ją na tyle radośnie, na ile był w stanie i pomachał do niej wolną ręką. Kathryn bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi i usiadła ostrożnie na brzegu łóżka. Wzięła prawą dłoń Davea w obie ręce i ścisnęła lekko. Łzy napłynęły jej do oczu i potoczyły się po policzkach, ale tym razem nie próbowała ich powstrzymać. - Jak się czujesz? - spytała. Niedbale machnął lewą ręką, o mało co nie odłączając kroplówki i prychnął przez rurki z tlenem tkwiące w nozdrzach. - Tylko patrzeć, jak mnie stąd wypuszczą i wrócę do pracy. Kathryn potrząsnęła głową. - Pielęgniarka powiedziała, że wyliżesz się z tego, ale przez pewien czas nie będziesz się nadawał do użytku. - A co ona tam wie? Bywałem już w gorszym stanie. Ten postrzał to błahostka w porównaniu z tym, co spotkało mnie poprzednio - odparował, mając na myśli obrażenia, jakich doznał z ręki "Człowieka z Piernika". - Ach, wy mężczyźni! Tacy z was twardziele - powiedziała ciepło Kathryn. - Nie, tym razem będziesz odpoczywał dotąd, aż w pełni odzyskasz siły. Za tydzień zostaniesz wypisany ze szpitala, ale będzie ci potrzebna opieka. - Wiem - przyznał. - Przed twoim przyjściem rozmawiałem z mamą. Już tu jadą z ojcem. Będą mieszkać u mnie, dopóki stąd nie wyjdę. - Uśmiechnął się do Kathryn. - Pewnie przeniosą się do motelu, kiedy zobaczą, jaki mam bajzel w mieszkaniu. Potem pojadę na jakiś czas do nich. Przypomnę sobie, jak smakuje domowe jedzonko. Nawet w takich okolicznościach Kathryn nie mogła oprzeć się czarowi tego uśmiechu. Pogłaskała dłoń Davea i przeplotła jego palce ze swoimi; przez następnych kilka minut milczeli - Kathryn wyglądała przez okno, a Granz wlepił wzrok w sufit. - Lekarz mówił, że operacja przebiegła pomyślnie - powiedział. - Musieli usunąć śledzionę, ale kula nie naruszyła żadnych ważnych narządów. Podobno śledziona właściwie nie jest mi do niczego potrzebna, tyle że być może w przyszłości będę się nieco częściej przeziębiał. - Spojrzał na nią. -Wykrwawiłbym się na śmierć, gdyby nie ty, Kate. Uratowałaś mi życie. Kathryn pocałowała go delikatnie w wilgotny i słony policzek. - Przynajmniej tyle mogłam zrobić dla mojego byłego faceta - zażartowała nieudolnie. Potem dodała poważniejszym tonem: - Nie jesteś mi nic winien, Dave. Uniósł lekko głowę, by móc patrzeć jej w oczy. - Wręcz przeciwnie. Jestem ci winien przeprosiny i wyjaśnienie. Przepraszam cię, Kathryn; nie wiem, co we mnie wstąpiło. Zawsze byłaś taka zapracowana, a ja nie miałem dość siły i cierpliwości. Ale obiecuję, że wszystko ci wynagrodzę. Kiedy wrócę od rodziców, znów będzie tak jak dawniej. Kathryn bała się poruszać ten temat, ale teraz, skoro Dave zrobił to za nią, musiała mu powiedzieć. - Dave, nie możemy już być ze sobą. Obydwoje to wiemy. Nie byłoby między nami tak jak dawniej i nic by z tego nie wyszło. Jeśli kiedykolwiek łączyło nas coś wyjątkowego, przepadło na zawsze. Nigdy nie mogłabym... - Kochanie, proszę, ja... Kathryn delikatnie dotknęła czubkami palców jego ust. - Ciii. Nie chciałam o tym rozmawiać teraz, kiedy jesteś w takim stanie, ale może najlepiej będzie dla nas obojga załatwić to jak najszybciej. Dave chciał coś powiedzieć, ale Kathryn spojrzeniem nakazała mu milczenie. - Może jestem zbyt nieustępliwa, zbyt pamiętliwa. Czasem chciałabym się zmienić. - Wzięła chusteczkę z pudełka na stoliku i ścisnęła ją w dłoni, jednak już nie płakała. - Ale nie mogę się zmienić, Dave, podobnie jak ty. Na dobre i na złe, jesteśmy tym, kim jesteśmy, nie więcej, nie mniej. Nigdy już nie mogłabym ci zaufać. Chciałabym wierzyć, że jesteś mi wierny, ale zawsze miałabym wątpliwości. W końcu to zatrułoby mnie, potem ciebie, a w końcu nas. Zasługujemy na coś lepszego. Dave osunął się na poduszkę, zamknął oczy i położył rękę na czole. - Wiem. Masz rację, ale nie chcę się poddać. - Mówił cichym, łamiącym się głosem. - Chciałem się z tobą ożenić, Kathryn. Gdybyśmy mogli cofnąć czas i zacząć od nowa... - Ale nie możemy - odparła smutno. - Nie możemy się cofać, możemy tylko iść naprzód. To jedyny kierunek. Dave podniósł się lekko i skrzywił się. - A Emma? Będę mógł się z nią od czasu do czasu spotykać? Kathryn potrząsnęła głową. Myślała o tym od czasu, kiedy Dave zabrał Em do Monterey. Podjęła tę decyzję z ciężkim sercem; nawet zrywając z nim nie czuła takiego smutku. - Ona nie może cię widywać i myśleć, że zawsze będziesz częścią jej życia. Potrzebuje stałej rodziny, nawet jeśli to oznacza, że będę ją wychowywać samotnie. Jeśli miałby się w jej życiu pojawić jakiś mężczyzna, musiałby to być ktoś, na kogo mogłaby zawsze liczyć. Jeśli będziesz się z nią spotykał, to nigdy się dla niej nie skończy. - Kate, czy nie moglibyśmy chociaż zostać przyjaciółmi? Co nam szkodzi? Nie wiem, co zrobię, jeśli obie mnie zostawicie. - Zostawimy?! Czemu nie pomyślałeś o tym, zanim zacząłeś się spotykać z kimś innym, zanim było za późno? - Po chwili dodała: - To bez znaczenia. Stało się. Pewnie jestem temu tak samo winna, jak ty. Ale to niczego nie zmienia. Przez chwilę w pokoju panowała pełna napięcia cisza. Wreszcie Kathryn wstała. - Powinnam już iść, żebyś mógł odpocząć. Pozdrów ode mnie rodziców Spokojnie dochodź do siebie. Nie śpiesz się, jak ostatnio. Powoli podeszła do drzwi, położyła rękę na klamce i odwróciła się w stronę łóżka. - Dave, byłabym ci wdzięczna, gdybyś nie dzwonił i nie pisał do mnie ani do Emmy. Same musimy sobie z tym poradzić. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Dave Granz naciągnął koc na głowę i zasnął. Epilog Chester i Mary Enid Granzowie zabrali swojego syna do Południowej Kalifornii, kiedy tylko został wypisany ze szpitala. Dave zamieszkał w swoim starym pokoju, w którym matka nic nie zmieniła od dnia, w którym Granz skończył studia. Przez następne trzy miesiące przytył pięć kilogramów z powodu braku ruchu i pałaszowania wielkich ilości domowego jedzenia; codziennie myślał o Kathryn i Emmie. Philip Hyler zorganizował i opłacił transport ciała Julii Soto do Cuernavaki w stanie Morelos, w Meksyku. W pogrzebie uczestniczyła siostra Julii, Rosa, a także jej mąż i dzieci, ale nie odprawiono mszy, a Roberto Soto został w domu. Seńor Soto zmarł tydzień później. Ósmego sierpnia, w poniedziałek, Kathryn i Emma Mackay pojechały pociągiem do Truckee, gdzie wynajęły samochód i wyruszyły do apartamentu znajomej, która mieszkała w Incline Village, u podnóża Diamond Peak. Co dzień wypożyczały rowery i jeździły wokół Lake Tahoe, oddychając czystym górskim powietrzem. Robiły zakupy w sklepach z antykami, puszczały kaczki na jeziorze i jadły lody na drugie śniadanie. Wieczorami chodziły przez pole golfowe do wsi na kolację. Przed snem Emma płakała w poduszkę. W nocy Kathryn robiła to samo. Już nigdy nie miała się dowiedzieć, czy mogłaby się pogodzić z Daveem. Wiedziała tylko, że ona i Emma mogą liczyć wyłącznie na siebie i nigdy nie pozwoli, by jej córce stała się najmniejsza krzywda. Po kilku dniach pojechały pociągiem do San Jose i wróciły autobusem do Santa Rita. Emma znów zaczęła chodzić do szkoły i raz w tygodniu odbywała konsultacje u Diane Parker. Kathryn przerzucała akta spraw i przygotowywała się do procesu. Od czasu do czasu zaglądała do ogłoszeń w piśmie dla prawników California Lawyer. Trzy miesiące i dwa tygodnie po tym, jak postrzeliła go Julia Soto, David Granz wrócił do pracy na stanowisku inspektora w biurze prokuratora okręgowego w Santa Rita. Podziękowania Wyrazy wdzięczności należą się moim agentom, Richardowi i Arthurowi Pine oraz ich asystentce Sarah Piel; ponadto serdecznie dziękuję mojemu wydawcy, Julie Rubinstein, jej asystentce Leslie Stern i Maksowi Greenhutowi.