JENNY CARROLL Kryptonim Kasandra 1 Nie wiem, po co to robie. To znaczy, po co to pisze. Nikt mi przeciez nie kaze.Nie tym razem. Ale wydaje mi sie, ze ktos powinien to wszystko spisac. Ktos, kto wie, co sie naprawde stalo. A federalnym raczej nie nalezy ufac pod tym wzgledem. Och, pewnie, raport napisza. Ale nie zrobia tego tak, jak trzeba. Uwazam, ze ktos powinien zrelacjonowac, jak bylo. Zgodnie z faktami. No wiec dlatego pisze. To w gruncie rzeczy nic takiego, naprawde, Mam po prostu nadzieje, ze pewnego dnia ktos to przeczyta, wiec to nie jest kompletna strata czasu... W przeciwienstwie do wiekszosci moich przedsiewziec. Wezmy, na przyklad, transparent powitalny. Klasyczny przyklad zmarnowanego czasu i wysilku. Wlasciwie od tego sie zaczelo. Od tego transparentu. WITAMY W OBOZIE WAWASEE, GDZIE UTALENTOWANE DZIECI WSPOLNIE TWORZA MUZYKE SLODKA DLA TWOICH USZU. Wlasnie to bylo napisane na transparencie.Wiem, ze mi nie wierzycie. Pewnie nie miesci wam sie w glowie, jak mozna napisac na transparencie cos rownie glupiego. Przysiegam jednak, ze to prawda. Wiem, co mowie: to ja to napisalam. Nie zrozumcie mnie zle. Wcale nie chcialam. Zmusili mnie do tego. Wreczyli mi farbe i ogromny kawal bialego plotna, powiedzieli, co mam napisac, i tyle. Poprzedni transparent spotkal tragiczny los; ktos go zwinal i zostawil w pomieszczeniach gospodarczych, gdzie wylaly sie jakies chemikalia i przezarly go na wylot. Wiec kazali mi zrobic nowy. Niestety, napis byl nie tylko glupi. Jak sie popatrzylo na dzieci przechodzace obok niego, mozna sie bylo od razu polapac, ze jest rowniez kompletnie nieprawdziwy. Jesli te dzieci byly utalentowane, to ja jestem Jean - Pierre Rampal. To taki slawny flecista, jakby ktos nie wiedzial. Jeszcze nigdy w zyciu nie spotkalam takiej bandy rozkapryszonych dzieciakow. A mam z dziecmi duzo do czynienia, glownie dzieki, no wiecie, mojemu wyjatkowemu talentowi. Od razu mowie, ze nie chodzi o moj talent muzyczny. Wiec te dzieciaki... Slowo honoru, byly okropne. Wszystkie, co do jednego. Snuly sie tu i tam ze skwaszonymi buziami, dajac do zrozumienia, ze wcale nie chcialy przyjezdzac na ten oboz i ze najchetniej wrocilyby do mamusi. Tak jakby perspektywa szesciu tygodni bez rodzicow napawala je przerazeniem. Gdyby mnie zaproponowano, kiedy mialam te osiem, dziesiec lat, zebym rozstala sie z rodzicami na szesc tygodni,' na pewno skakalabym z radosci. Ale te dzieci nie skakaly. Pewnie dlatego, ze byly utalentowane i w ogole. Moze utalentowane dzieci akurat lubia swoich rodzicow. Skad mam wiedziec. A jednak staralam sie uwierzyc w ten napis. Zwlaszcza ze, jak wiecie, byl moim dzielem. No, Ruth troche mi pomogla. Jesli to w ogole mozna nazwac pomoca; po prostu zwrocila mi uwage, ze krzywo pisze. Przygladajac sie pozniej transparentowi, musialam jej przyznac racje. Litery wyszly krzywo. Watpie jednak, czy zauwazyl to ktokolwiek poza mna i Ruth. - Prawda, ze sa urocze? Cala Ruth! Spacerowalysmy przed wejsciem do obozu i przygladalysmy sie dzieciom. Wszystkie mialy zalzawione oczy. Wszystkie pociagaly nosami i popiskiwaly: "Ja chce do domu". Ale do Ruth jakos to chyba nie dotarlo. Za to do mnie dotarlo. Sama zaczelam miec ochote na powrot do domu. Tylko ze gdybym wrocila do domu, zagnaliby mnie do roboty przy podgrzewanym bufecie. Tak wlasnie spedzasz lato, jesli twoi rodzice maja restauracje: harujesz przy podgrzewanym bufecie. I zero szans na wymiganie sie, bo moi rodzice maja trzy restauracje. Najmniej elegancka, U Joego, oferuje rozmaite dania z makaronem, serwowane na cieplo dzieki wyzej wymienionemu urzadzeniu, oddajacemu nieocenione uslugi krajowej gastronomii. Zgadniecie, ktoremu dziecku powierza sie tradycyjnie obsluge tego urzadzenia? Zgadza sie. Najmlodszemu. Mnie. Mialam do wyboru podgrzewany bufet albo bar salatkowy. A wierzcie mi, przeszlam juz swoje, jesli chodzi o nurkowanie glebinowe w pojemniku z sosem w celu odnalezienia zaginionych pomidorow malinowych. Ale nie tylko podgrzewany bufet zniechecal mnie do powrotu do domu. -Mam nadzieje, ze ta bedzie w mojej grupie - zawolala Ruth z entuzjazmem, wskazujac blondyneczke o wygladzie aniolka, ktora stala pod moim transparentem, przyciskajac do piersi mala wiolonczele. - Prawda, ze jest slodka? -Owszem - przyznalam niechetnie. - Ale co bedzie, jak dostaniesz tego? Wskazalam chlopczyka, ktory pomysl rozdzielenia go z rodzicami na poltora miesiaca skwitowal takim wrzaskiem, ze dostal ataku astmy. Zdenerwowani rodzice rzucili sie do niego z inhalatorami. -Aa - powiedziala Ruth ze zrozumieniem. - Ja na pierwszym obozie zachowywalam sie tak samo. Przejdzie mu do kolacji. Uznalam, ze powinnam wziac jej slowa za dobra monete. Rodzice Ruth zaczeli wysylac ja na obozy Wawasee, kiedy tylko osiagnela odpowiedni wiek, to znaczy siedem lat, w zwiazku z tym miala obecnie za soba dziewiec lat bogatych doswiadczen. Ja z kolei regularnie spedzalam wakacje przy podgrzewanym bufecie, zdychajac z nudow, poniewaz mojej najlepszej (i w gruncie rzeczy jedynej) przyjaciolki nie bylo w miescie. Mimo ze moi rodzice sa wlascicielami trzech restauracji, do ktorych moge zapraszac przyjaciol, kiedy mi sie zywnie podoba, nigdy nie cieszylam sie jakas szczegolna popularnoscia. Pewnie dlatego, ze jak twierdzi moj szkolny psycholog, "mam swoje problemy". Wlasnie ze wzgledu na te problemy nie bylam pewna, czy pomysl Ruth - zebym zlozyla podanie o prace jako wychowawczyni na letnim obozie - jest naprawde dobrym pomyslem. Chocby dlatego, ze pomimo szczegolnego daru, jaki posiadam, umiejetnosc opieki nad dziecmi nie stanowi mojej mocnej strony. Po drugie, hm, jak juz wspomnialam, mam swoje problemy. Nikt jednak, jak sie wydaje, nie zauwazyl u mnie aspolecznego nastawienia, poniewaz dostalam te prace. -Sluchaj, czy to na pewno tak? - zwrocilam sie do Ruth, wpatrujacej sie tesknym wzrokiem w mala wiolonczelistke. - Oboz Wawasee, skrytka 40, Wawasee, Indiana? Ruth z najwyzszym wysilkiem oderwala wzrok od Zlotowlosej. -Tak - powiedziala lekko zirytowana. - Ostatni raz ci mowie. -W porzadku. Chcialam tylko sprawdzic, czy podalam Rosemary dobry adres. Od tygodnia nie mam od niej wiadomosci i troche sie martwie. -Boze! - Tym razem to juz nie byla lekka irytacja. Raczej ciezka. - Naprawde nie mozesz przestac? Wysunelam podbrodek do przodu. -Co przestac? -Pracowac - oswiadczyla. - Wolno ci od czasu do czasu zrobic sobie wakacje. Rany! A ja na to: -Nie wiem, o czym mowisz - mimo ze, oczywiscie, wiedzialam doskonale, a Ruth zdawala sobie z tego sprawe. -Sluchaj - powiedziala. - Wszystko bedzie dobrze, rozumiesz? Wiem, co zrobimy. Przestalam udawac, ze nie wiem, o co chodzi, i powiedzialam: -Po prostu nie chce tego schrzanic. To znaczy tego systemu. Ruth przewrocila oczami. -A co ty tu mozesz schrzanic? Rosemary przesyla poczte na moje nazwisko, a ja przekazuje ja tobie. Co, myslisz, ze po trzech miesiacach ja ciagle jeszcze nie zalapalam, na czym to polega? Powiedziala to tak glosno, ze sie przestraszylam i chwycilam ja za ramie. -Na Boga, Ruth - syknelam. - Zamknij dziob, dobra? To, ze jestesmy na srodku pustkowia, wcale nie znaczy, ze tu nie ma wiesz - kogo. Kazdy z tych kochajacych rodzicow moze byc z FBI. Ruth znowu przewrocila oczami. -Blagam! Miala troche racji. Przesadzalam. Chociaz z drugiej strony Ruth moglaby jednak zachowac dyskrecje i mowic troche ciszej. Niestety, mojej przyjaciolce kompletnie odbilo na punkcie tego obozu i absolutnie nie byla w stanie myslec o niczym innym. Juz na cale tygodnie przed wyjazdem powtarzala w kolko: "Bedzie fantastycznie!" i "Och, nie moge sie doczekac". Jakbysmy sie wybieraly do Paryza z French Clubem, a nie do polnocnej Indiany, zeby harowac przez cale wakacje jako wychowawczynie na obozie. Czesto mialam na koncu jezyka: Kochana, to moze nie podgrzewany bufet, ale w kazdym razie robota. Poza tym mam taka swoja prace, ktora wykonuje nieoficjalnie, a ktora tez zajmuje mi troche czasu. Entuzjazm Ruth okazal sie jednak straszliwie zarazliwy. Ciagle gadala o tym, jak to bedziemy spedzac popoludnia, opalajac sie na detkach samochodowych unoszacych sie na spokojnych wodach jeziora Wawasee. Albo jak przystojni sa niektorzy wychowawcy i jak sie w nas nieprzytomnie zakochaja i beda nas wozic na przejazdzki kabrioletami do wydm jeziora Michigan. Naprawde. Po pewnym czasie, sama nie wiem dlaczego, po prostu dalam sie na to nabrac. I to byl moj drugi blad, jesli zlozenie podania uznac za pierwszy. Wezmy na przyklad to, co Ruth opowiadala o uczestnikach obozu. Cudowne dzieci, tak sie o nich wyrazala. To prawda, zeby sie starac o miejsce na obozie, czy to jako uczestnik, czy wychowawca, trzeba przejsc przesluchanie. Opowiesci Ruth o dzieciach, ktorymi opiekowala sie w poprzednim roku - gromadce wrazliwych, tworczych, niezwykle inteligentnych malych dziewczynek, ktore wciaz pisywaly do niej slodkie lisciki - wywarly na mnie ogromne wrazenie. Nie mam siostr, wiec kiedy Ruth rozpoczela cykl nocnych sesji plotkarsko - kosmetyczno - upiekszajacych, w pewnym momencie pomyslalam: dobra. Moze to cos dla mnie. Powaznie, przeszlam ewolucje od "to tylko robota" do "chce towarzyszyc cudownym malym skrzypaczkom i flecistkom przy porannej kapieli Klubu Morsow. Chce dopilnowac, kontrolujac kalorycznosc ich posilkow, aby zadna z nich nie zapadla na anoreksje. Chce pomoc im wybrac odpowiedni stroj na galowy koncert calego obozu. Zupelnie jakbym sie stala lekko niepoczytalna. Nie moglam sie doczekac, kiedy zaczne gospodarowac w domku, ktory mi przydzielono - w Makowej Chatce (na szczescie klimatyzowanej) - wyposazonej w osiem lozeczek plus moje w sasiednim pokoju, a ponadto w minikuchnie na przekaski oraz wlasna lazienke z prysznicami i toaleta. Posunelam sie az do powieszenia na moskitierze na sliczniutkim ganeczku transparentu z napisem (krzywymi literami): Witajcie, Makowe Panienki! Wiem, jak to brzmi. Przez Ruth wpadlam w rodzaj wychowawczo - obozowej goraczki. A teraz, kiedy przygladalam sie dzieciom, za ktore mialam wziac odpowiedzialnosc przez kawal lipca i polowe sierpnia, zaczely ogarniac mnie watpliwosci. Fakt, wystawanie przy podgrzewanym bufecie w upalny letni dzien nie nalezy do przyjemnosci, ale podgrzewany bufet przynajmniej nie wladuje sobie palca do nosa, a potem nie chwyci cie za reke ta sama dlonia. Dzieci zegnaly sie z rodzicami, chlipiac i szlochajac, a ja tymczasem zastanawialam sie, czy przypadkiem nie popelnilam najgorszego bledu w swoim zyciu. Wlasnie wtedy podeszla do mnie Pamela, zastepczyni dyrektora obozu, i szepnela mi na ucho: -Czy mozemy porozmawiac? Przyznaje, serce zabilo mi troche szybciej. Wyobrazilam sobie, ze juz mnie maja... Poniewaz tak sie sklada, ze w podaniu o prace opuscilam pewien drobiazg. Nie sadzilam, ze tak szybko wpadne. -Och, naturalnie - powiedzialam. Pamela byla, ostatecznie, moja szefowa. Co mialam powiedziec, "spadaj"? Odeszlysmy na bok. Ruth nadal wpatrywala sie w niezwykle utalentowanych i, moim zdaniem, gleboko nieszczesliwych obozowiczow. Przysiegam, nawet nie zauwazyla, ile sposrod tych dzieci plakalo. Potem stwierdzilam, ze Ruth wcale nie gapi sie na obozowiczow. Wlepiala oczy w jednego z wychowawcow, wyjatkowo przystojnego skrzypka o imieniu Todd, gawedzacego z rodzicami naszych podopiecznych. Wowczas zrozumialam, ze wbrew pozorom, Ruth wcale nie stoi w tej chwili pod moim niezbyt udanym transparentem, w otoczeniu dzieciakow wydzierajacych sie jedno przez drugie: "mamo, nie zostawiaj mnie tu!" Nic z tych rzeczy. Ruth bujala wlasnie w oblokach. A scislej: mknela kabrioletem Todda w strone wydm - na pieczonego okonia w sosie tatarskim i jakis drobny petting od pasa w gore. Szczesciara z tej Ruth. Miala Todda - przynajmniej w wyobrazni - podczas gdy ja musialam znosic towarzystwo Pameli, przerazliwie rozsadnej, odzianej w kostium khaki kobiety kolo czterdziestki, ktora zamierzala mnie prawdopodobnie zwolnic z pracy... To by wyjasnialo, dlaczego objela mnie wspolczujaco ramieniem. Nieszczesna! Nie zdawala sobie sprawy, ze jeden z moich problemow - przynajmniej wedlug pana Goodharta, pedagoga szkolnego w Liceum im. Ernesta Pyle'a - polegal na totalnej awersji wobec dotykania mnie. Zdaniem pana Goodharta jestem ogromnie wrazliwa na punkcie swojej przestrzeni osobistej i nie znosze, kiedy ktos usiluje sie w nia wedrzec. Coz, to nie do konca prawda. Jest jedna osoba, na ktora nie obrazilabym sie za naruszenie mojej prywatnej przestrzeni. Niestety, nie robi tego nawet w polowie tak czesto, jak bym chciala. -Jess - powiedziala Pamela, podczas gdy ja pocilam sie na mysl, ze zostane zaraz wylana z pracy. Prawde mowiac, pocilam sie rowniez dlatego, ze powstrzymanie sie od zrzucenia jej reki z mojego ramienia kosztowalo mnie sporo wysilku. - Obawiam sie, ze nastapila drobna zmiana planow. Zmiana planow? To nie brzmialo jak preludium do zwolnienia. Czyzby moja tajemnica - ktora juz od dawna, w gruncie rzeczy, nie byla tajemnica, ale jak sie wydaje, nie dotarla jeszcze do Pameli - pozostala nieujawniona? -Otoz - ciagnela Pamela - jeden z wychowawcow, Andrew Shippinger, zachorowal namononukleoze. Mimo ulgi, ze rozmowa nie potoczyla sie w kierunku: "Przykro mi, ale chyba bedziemy musieli sie rozstac", zupelnie nie wiedzialam, na co mi ta informacja. To znaczy wiadomosc o chorobie Andrew. Pamietalam Andrew z tygodniowego kursu szkoleniowego. Gral na waltorni i mial obsesje na punkcie Tomb Raider. Ruth i ja jednomyslnie zakwalifikowalysmy go do kategorii nieakceptowalnych. Sporzadzilysmy trzy listy, mianowicie: "nieakceptowalni", jak Andrew, "akceptowalni", czyli calkiem w porzadku, ale bez przesady, nic specjalnego. No, a poza tym byli jeszcze "przystojniacy". Do przystojniakow nalezeli tacy chlopcy jak Todd, ktorzy podobnie jak Joshua Bell, slynny skrzypek, mieli wszystko: urode, pieniadze, talent... oraz, co najwazniejsze, samochod. Troche dziwne. To znaczy, samochod jako jeden z warunkow uznania za przystojniaka. Zwlaszcza ze Ruth ma wlasny samochod, i to kabriolet. Jednak zdaniem Ruth - ktora wymyslila ten caly podzial - jazda na wydmy wlasnym samochodem w ogole nie wchodzila w rachube. Tylko ze szanse na to, aby jakis przystojniak popatrzyl w nasza strone, rownaly sie zeru. Nie o to chodzi, ze jestesmy jakies paskudne, ale do Gwyneth Paltrow troche nam brakuje. Czy musze dodawac, ze zadna z nas w zyciu nikogo jeszcze nie "zaakceptowala" tak do konca? Musze z zalem stwierdzic, ze jak tak dalej pojdzie, to sie chyba nigdy nie zdarzy. Ale Andrew Shippinger? Nieakceptowalny Andrew?! Dlaczego Pamela w ogole o nim wspomina? Czyzby podejrzewala, ze to ja go zarazilam? Dlaczego zawsze jestem wszystkiemu winna? Trzeba by naprawde wyjatkowej sytuacji, zeby moje usta spoczely na wargach Andrew Shippingera. Moze gdyby podtopil sie w basenie i potrzebowal natychmiastowej pomocy w celu ratowania zycia... Kiedy wreszcie Pamela zabierze te reke? -W zwiazku z tym - mowila dalej - brakuje nam meskich wychowawcow. Na liscie oczekujacych jest mnostwo kobiet, ale ani jednego mezczyzny. Nadal nie rozumialam, co to moze miec wspolnego ze mna. Fakt, mam dwoch braci, ale jesli Pamela sadzi, ze ktorys z nich nadawalby sie na wychowawce na obozie, to widac za duzo przebywala na sloncu z odkryta glowa. -Zastanawialam sie - ciagnela Pamela - czy sprawiloby ci duza roznice, gdybysmy przydzielili ci domek, ktory mial objac Andrew. W tamtym momencie, gdyby poprosila mnie o drobna przysluge w postaci na przyklad zgladzenia jej matki; prawdopodobnie wyrazilabym zgode. Bo po pierwsze, ucieszylam sie, ze mnie nie wywalili, a po drugie, zrobilabym wszystko, absolutnie wszystko, zeby pozbyc sie jej reki ze swojego ramienia. Naprawde tego nienawidze. Obcy powinni trzymac swoje cholerne lapy przy sobie. Czy to takie trudne? Ale ci wszyscy ludzie na obozie sa okropnie dotykalscy. Pewnie mysla, ze jak okaza w ten sposob swoje bezcenne zaufanie, czlowiek zwinie sie w ich rekach jak precelek. To nie byl jedyny problem z Pamela. Na pierwszym miejscu mojej listy "problemow" znajduje sie stosunek do osob majacych wladze. Nie dziwcie mi sie. Tej wiosny jeden wojskowy nawet mierzyl do mnie z pistoletu. Wiec stalam tam, pocac sie obficie, ze slowami: "Tak, oczywiscie wszystko jedno, tylko odczep sie wreszcie" na koncu jezyka. Zanim jednak otworzylam usta, Pamela widocznie zauwazyla, ze czuje sie nieswojo z ta jej reka - albo tez uswiadomila sobie, ze jej reka robi sie mokra od mojego potu. W kazdym razie zabrala reke i nagle znowu zaczelam swobodnie oddychac. Rozejrzalam sie dookola, bo pod wplywem zdenerwowania, na jakie narazila mnie Pamela, zupelnie stracilam orientacje. Stalysmy na zwirowej sciezce prowadzacej do budynkow gospodarczych obozu Wawasee. Tuz obok znajdowala sie jadalnia ze swiezo wykonczonym dachem. Dalej administracja i ambulatorium. Obok nich budynek koncertowy, gmach z kilku segmentow polozonych glownie pod ziemia, dzieki czemu wewnatrz mialo sie wrazenie przebywania w glebokiej kniei; swiatlo wpadajace przez ogromne okno szczytowe wydobywalo z mroku zadrzewione atrium, skad odchodzily korytarze prowadzace do dzwiekoszczelnych klas i innych pomieszczen. Z tamtego miejsca nie widzialam tylko basenu o rozmiarach olimpijskich oraz szesciu kortow tenisowych. Dzieci wcale nie mialy za duzo czasu na plywanie czy gre w tenisa. Musialy przeciez mnostwo cwiczyc przed uroczystym koncertem, ktory odbywal sie na koniec sezonu w ogromnym amfiteatrze pod golym niebem. Ale basen oczywiscie byl, i korty tenisowe tez. Niczego przeciez nie mozna odmowic mlodocianym geniuszom. Niedaleko amfiteatru lezala tak zwana Jama, gdzie obozowicze zbierali sie noca, zeby splesc ramiona i spiewac, obsmazajac piankowe zelki nad ogniskiem. Drozka skrecala w kierunku domkow - tuzina dla dziewczat z jednej strony obozu i tuzina dla chlopcow z drugiej strony - az wreszcie opadala w strone prywatnego jeziora obozu Wawasee, polyskujacego lustrzana tafla w obramowaniu drzew. Okna Makowej Chatki wychodzily na jezioro. Z lozka w moim pokoju moglam patrzec na wode, nie podnoszac glowy. Tyle ze to juz chyba nie bylo moje lozko. Czulam, jak Makowa Chatka z widokiem na jezioro, anielskimi flecistkami, pogaduszkami o polnocy, oddala sie ode mnie jak woda znikajaca w odplywie umywalki albo... podgrzewanego bufetu. -Chodzi o to, ze ze wszystkich wychowawczyn w tym roku - mowila Pamela - ty jedna robisz na mnie wrazenie osoby, ktora poradzi sobie z grupa malych chlopcow. No i mialas takie swietne wyniki na kursie pierwszej pomocy i ratowania zycia... Rzeczywiscie, dzieki kilku sezonom przepracowanym w branzy gastronomicznej perfekcyjnie opanowalam chwyt Heimlicha. Wiecie, na czym to polega? Kiedy ktos sie krztusi, trzeba stanac za jego plecami, objac go w pasie i gwaltownie ucisnac rekami okolice przepony. Zwykle ratuje to ofiare udlawienia sie od niechybnej smierci. -...tak, jestem pewna, ze moge oddac te dzieci w twoje rece i nie martwic sie o nie ani sekundy dluzej. Pamela troche przesadzala z ta uprzejmoscia i tlumaczeniem sie. Przeciez byla moja szefowa. Miala pelne prawo przydzielic mi inny domek, jesli tak jej wypadlo. To ona, w koncu, decydowala o moich wyplatach. Ale moze kiedys przeniosla jakas wychowawczynie do domku chlopcow i wynikly z tego same klopoty? Bo ta dziewczyna odeszla, albo co. Ja tak latwo nie odchodze. Fakt, przy chlopcach jest wiecej pracy i mniej zabawy, ale co mialam zrobic? -Taak - powiedzialam. Czulam wilgoc na szyi, w miejscu, gdzie przedtem spoczywala jej reka. - Dobrze, w porzadku. Pamela zlapala mnie za lokiec i spojrzala mi gleboko w oczy. To nie bylo takie koszmarne jak obejmowanie ramieniem, wiec udalo mi sie zachowac spokoj. -Mowisz powaznie, Jess? - zapytala. - Naprawde to zrobisz? Mialam powiedziec "nie"? Zaryzykowac, ze odesla mnie do domu i spedze lato nad tackami klopsikow i manicotti U Joego? Swietna perspektywa, nie ma co. W wolnym czasie moglabym sie spotykac z moimi rodzicami (nie, dziekuje), moim bratem Michaelem, ktory wlasnie przygotowuje sie do wyjazdu na pierwszy rok w Harvardzie i spedza czas na wysylaniu e - maili do swoich przyszlych wspollokatorow, usilujac ustalic, kto przywiezie minilodowke, a kto skaner; albo z moim drugim bratem, Douglasem, ktory calymi dniami czyta komiksy, z przerwami na posilki i South Park. Dodam jeszcze, ze od tygodni po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu, stala zaparkowana biala polciezarowka, ktora, jak sie wydaje, nie nalezala do nikogo w sasiedztwie. Hm, dziekuje. Wolalam juz zostac na obozie. -Ehm, owszem - odparlam. - Jasne. Powiedz mi tylko, ktory domek mi teraz przydzielono, to przeniose swoje rzeczy. Pamela usciskala mnie z radosci. Nie nabralam wysokiego mniemania ojej zdolnosciach kierowniczych. Moj ojciec na pewno nie ma zwyczaju obsciskiwac podwladnych za to, ze byli uprzejmi wykonac polecenie. Niechby tylko sprobowali powiedziec co innego niz "Tak, panie Mastriani". -To cudownie! - wykrzyknela Pamela. - To po prostu cudownie. Jestes taka slodka. Pewnie, cala ja. Regularna Barbie. Pamela zerknela w swoj notes. -Bedziesz w Brzozowej Chatce. Brzozowa Chatka. Zamienilam maki na brzoze. Oto historia mojego przekletego zycia. -Teraz musze tylko dopilnowac, zeby twoja zastepczyni stawila sie dzisiaj wieczorem. - Pamela nie odrywala wzroku od kartki. - Ona jest, zdaje sie, z twojego miasta. I tez jest flecistka. Moze ja znasz? Karen Sue Hanky. O malo nie parsknelam smiechem. Karen Sue Hanky? No, gdyby Karen Sue przydzielono do grupy chlopcow, rozryczalaby sie na pewno. -Owszem, znam - powiedzialam obojetnie. Rany, popelniasz powazny blad, pomyslalam. Wolalam jednak zachowac to dla siebie. -Podczas rozmowy wypadla zupelnie dobrze - oznajmila Pamela, nadal wpatrzona w notatki - ale zagrala srednio, tylko na piec punktow. Unioslam brwi. Dla mnie to nie nowina, ze Karen Sue nie potrafi grac. Ale Pamela chyba nie powinna tak ochoczo mnie o tym informowac. Pewnie jej sie zdawalo, ze wlasnie zostalysmy przyjaciolkami. Ja jednak mam juz tylu przyjaciol, ilu moge zniesc. -I w dodatku zajmuje dopiero czwarte krzeslo - mruknela Pamela, wzdychajac gleboko. - Och, no coz - powiedziala. - Nic na to nie poradzimy. Usmiechnela sie do mnie, po czym ruszyla w strone budynku administracji. Zdaje sie, zapomniala, ze ja zajmuje trzecie krzeslo, tylko stopien wyzej od Karen Sue. Podczas przesluchania dostalam jednak dziesiec punktow. Na dziesiec. Taak, jestem swietna. W kazdym razie, kiedy gram na flecie. Tak poza tym, to niekoniecznie. Uznalam, ze lepiej sie ruszyc, jesli mam zabrac swoje rzeczy, zanim pojawia sie Makowe Panienki i odniosa zle wrazenie... na przyklad ze oboz Wawasee jest zle zorganizowany. A byl zle zorganizowany. Wezmy chocby te katastrofe z transparentem albo po prostu fakt, ze zostalam zatrudniona. Najwyrazniej nikomu nie przyszlo do glowy sprawdzic dokladnie moje dane. Ale mieliby niespodzianke! Odganiajac stado przyjaznie nastawionych psow - odrobine zbyt przyjaznie, jak na moj gust; musialam odpychac je kolanami, zeby uniknac dlugich, wilgotnych jezykow - udalam sie do Makowej Chatki i zaczelam wrzucac swoje rzeczy do torby zeglarskiej. Troche mnie denerwowalo, ze to Karen Sue Hanky bedzie sie cieszyla wspanialym widokiem jeziora Wawasee z lozka, ktore mialo byc moje. Znam Karen Sue od przedszkola i jesli ktos cierpi na przypadlosc ach - jaka - ja - jestem - genialna, to wlasnie Karen Sue. Naprawde. Dziewczyna zupelnie serio uwaza sie za najwspanialsza na swiecie, poniewaz jej tata jest najwiekszym dealerem samochodowym w miescie, ona sama przypadkiem urodzila sie z jasnymi wlosami, no i jeszcze do tego gra czwarty flet w szkolnej orkiestrze. Owszem, trzeba przejsc przesluchanie, zeby sie dostac do Orkiestry Symfonicznej, owszem, orkiestra zdobyla te wszystkie nagrody i przyjmuje glownie uczniow dwoch ostatnich klas, a Karen i ja weszlysmy do niej na drugim roku, zgadza sie. Ale bez przesady, w koncu czwarty flet w Orkiestrze Symfonicznej to naprawde nic wielkiego. Sa na swiecie wazniejsze rzeczy. Ale Karen patrzy na to inaczej. Nie spocznie, dopoki nie dojdzie do pierwszego krzesla. A zeby to osiagnac, musi wyzwac i pokonac osobe z trzeciego krzesla. Tak jest. Wlasnie mnie. Niedoczekanie, tyle wam powiem. Nigdy jej sie nie uda. Nie twierdze, ze zajecie trzeciego krzesla w Orkiestrze Symfonicznej Liceum im. Ernesta Pyle'a stanowi osiagniecie swiatowej klasy, ale nie zamierzam pozwolic, by Karen Sue mi je odebrala. Po moim trupie. No coz, z Makowa Chatka rzecz sie miala inaczej. Maki, uznalam, to glupia roslina. Szkodliwa. Nietrwaly, niebezpieczny kwiat. Brzozy sa duzo lepsze. W kazdym razie, tak sobie powiedzialam na poczatku. Zmienilam zdanie dopiero wtedy, kiedy znalazlam sie w Brzozowej Chatce. Po pierwsze, czy trzeba kogos przekonywac, co to za logistyczny koszmar, opieka nad osmioma malymi chlopcami? Jak na przyklad mialam brac prysznic? Przeciez wiadomo, ze zaraz by mi sie ktorys z podopiecznych wladowal do lazienki pod pretekstem skorzystania z toalety albo ze po prostu beda mnie podgladac, jak to mali chlopcy. Zreszta nie tylko mali chlopcy maja ten mily zwyczaj, wezmy na przyklad moich starszych braci, ktorzy poswiecaja nieprawdopodobnie duzo czasu na wgapianie sie przez lornetke w Claire Lippman, nasza sasiadke. Poza tym Brzozowa Chatka byla domkiem najbardziej oddalonym od wszystkiego - basenu, amfiteatru, hali koncertowej. Wlasciwie stala w lesie. Nie bylo widoku na jezioro. Nie bylo swiatla, poniewaz lisciaste galezie drzew tworzyly szczelny dach nieprzepuszczajacy nawet najmniejszego promyczka slonca. Wewnatrz panowala wilgoc i unosil sie lekki zapach stechlizny. W lazience znalazlam plesn. Zatesknilam za Makowa Chatka i malymi dziewczynkami, ktorym moglabym zaplatac francuskie warkoczyki. Jesli, rzecz jasna, wiedzialabym, jak to sie robi. Ale przeciez moglyby mnie nauczyc. Moje male obozowiczki. A kiedy poupychalam swoje rzeczy, wyszlam z domku i zobaczylam moich podopiecznych, ciagnacych walizy i instrumenty po ziemi, jeszcze mocniej zatesknilam za Makowa Chatka. Mowie powaznie. W zyciu nie widzieliscie rownie niechlujnych i do tego skwaszonych chlopcow. Mieli po dziesiec, dwanascie lat i wcale nie sprawiali wrazenia gromadki psotnych, ale poczciwych w glebi duszy lobuziakow. Zaden z nich nie przypominal Harry'ego Pottera. Wygladali dokladnie tak, jak zwykle wygladaja mali geniusze muzyczni. Cudowne dzieci, ktorych rodzice chetnie pozbeda sie chociaz na szesc tygodni. Chlopcy zatrzymali sie na moj widok, mrugajac podejrzanie wilgotnymi oczami. Rodzice, ktorzy pomagali im dzwigac bagaze, sprawiali wrazenie, jakby mieli ochote znalezc sie mozliwie szybko jak najdalej od obozu Wawasee, najlepiej gdzies, gdzie margarite serwuje sie kublami. Ruszylam szybko na ich spotkanie, zeby wyglosic mowe, ktorej nauczylam sie na szkoleniu. Pamietalam, zeby "makowa" zastapic "brzozowa". -Witajcie w Brzozowej Chatce - powiedzialam. - Jestem wasza wychowawczynia, Jess. Bedziemy sie razem swietnie bawic. Rodzicom bylo najwyrazniej kompletnie obojetne, czy jestem dziewczyna, czy chlopcem. Chyba ucieszylo ich, ze wygladam na kogos, kto sie regularnie kapie i ze mowie po angielsku. Chlopcy jednak byli zaszokowani. Naburmuszeni i zaszokowani. Jeden z nich odezwal sie: -Hej, jestes dziewczyna. Inny chcial koniecznie ustalic: -Co dziewczyna robi w domku dla chlopcow? Jeszcze inny stwierdzil: -Ona nie jest dziewczyna. Popatrzcie na jej wlosy. - Co uznalam za wysoce obrazliwe, zwazywszy fakt, ze moje wlosy wcale nie sa takie krotkie. Na koniec chlopiec o najbardziej nadasanej twarzy, z fryzura na pazia i wyrazna nadwaga, powiedzial: -Ona jest dziewczyna. To ta dziewczyna z telewizji. Dziewczyna od pioruna. I w ten sposob skonczyla sie moja konspiracja. 2 To ja. Dziewczyna od pioruna. Dziewczyna z telewizji. Ale ze mnie szczesciara, no nie? Mozecie sobie wyobrazic dziewczyne szczesliwsza ode mnie? Nie przypuszczam...Och, chwileczke - mam cos. Dziewczyna, ktorej nie porazil piorun, a u ktorej mimo to z dnia na dzien pojawily sie niezwykle zdolnosci parapsychiczne. To chyba jeszcze wiecej szczescia, niz mnie spotkalo. Nie sadzicie? Spojrzalam z gory na ostrzyzonego na pazia. No, nie tak bardzo z gory, bo byl prawie taki wysoki jak ja - co wcale nie znaczy, ze byl wysoki. W kazdym razie, spojrzalam na niego z gory i powiedzialam: -Nie wiem, o czym mowisz. Tak po prostu. Dobre, co? Chudy chlopiec, sciskajacy futeral na trabke, powiedzial: -Hej, wlasnie ze tak, jestes ta dziewczyna. Pamietam cie. To ciebie uderzyl piorun i dlatego masz te specjalne zdolnosci! Chlopcy wymienili zaaferowane spojrzenia. Spojrzenia, ktore mowily wyraznie: "Cool. Nasza wychowawczyni jest mutantem". I tylko jeden z nich, ciemnowlosy delikatny chlopiec, ktoremu nie towarzyszyli rodzice, zapytal niesmialo: -Jakie specjalne zdolnosci? - Mowil z lekkim obcym akcentem. Pulchny chlopiec z niefortunna fryzura, ktory rozpoznal mnie pierwszy, klepnal ciemnowlosego w ramie, i to mocno. Matka tlusciocha, po ktorej zdawal sie odziedziczyc tendencje do rozrastania sie wszerz, nie zwrocila na to najmniejszej uwagi. -Jak to: jakie specjalne zdolnosci? - zapytal ostrzyzony na pazia. - Gdzies ty byl, ciemniaku? Na seksodromie? Chlopcy zachichotali. Ciemnowlosy zmieszal sie. -Nie - odparl zaskoczony. - Pochodze z Gujany Francuskiej. -Gujana Francuska? - Obcietego na pazia to wyraznie rozbawilo. - Czy to gdzies w poblizu Gowiany Francowatej? Mama Pazioglowego, ku mojemu zaskoczeniu, rozesmiala sie wesolo. Tak, slowo daje. Rozesmiala sie. Pazioglowy stanowil, jak to okreslila Pamela na szkoleniu, wyzwanie pedagogiczne. -Przykro mi - odezwalam sie slodziutkim glosem. - Wiem, ze wygladam jak ta dziewczyna z telewizji, ale to nie ja. No, a teraz, moze byscie wszyscy tak... Pazioglowy nie dal mi dokonczyc: -To bylas ty - oswiadczyl. Mama Pazioglowego wtracila w tym momencie: -Wystarczy, Shane. - Z jej tonu jasno wynikalo, ze synek, taki przenikliwy i stanowczy, jest dla niej duma i chluba. Za to dla mnie byl jak wrzod na... Ale co do jednego miala racje. Do naiwnych Shane nie nalezal. -Hm - mruknal jeden z rodzicow. - Nie chcialbym przeszkadzac, ale czy nie mialaby panienka nic przeciwko temu, zebysmy weszli do srodka? Ta tuba wazy tone. Odsunelam sie na bok, pozwalajac chlopcom i ich rodzicom wejsc do domku. Tylko jeden z nich przystanal na chwile, przechodzac obok mnie, i to byl ten chlopiec z Gujany Francuskiej. Ciagnal ogromna i na oko bardzo kosztowna walizke. Instrumentu nie zauwazylam. -Jestem Lionel - powiedzial z powaga. Nie wymowil tego imienia tak, jak my bysmy to zrobili. W jego ustach brzmialo: "Li - ou - nel" z akcentem na "nel". -Hej, Lionel - powiedzialam, starajac sie nasladowac jego wymowe. Na szkoleniu uprzedzano nas, ze bedzie duzo dzieci z roznych stron swiata i ze powinnismy zrobic wszystko, aby wykazac nasza wrazliwosc na odmiennosci kulturowe. - Witaj w Brzozowej Chatce. Lionel blysnal ku mnie jeszcze raz perlowobialymi zebami, po czym wciagnal walizki do srodka. Uznalam, ze pozwole chlopcom i rodzicom zalatwic to miedzy soba, zostalam wiec tam, gdzie bylam, na zabezpieczonym moskitiera ganku. Slyszalam odglosy zamieszania, kiedy chlopcy biegali po pokoju, wybierajac lozka. Przed sasiednim domkiem zauwazylam mlodego czlowieka w mundurku obozowego wychowawcy - koszulce z bialym kolnierzykiem i niebieskich szortach. Stal na ganku i spogladal w moim kierunku. Podniosl reke i pomachal mi. Odmachalam w odpowiedzi, nie majac pojecia, kto to jest. Nigdy nie wiadomo. Moze to akurat wlasciciel kabrioletu. Po jakichs dwoch minutach doszlo do pierwszej bojki. -Nie, to moje! - uslyszalam rozpaczliwy wrzask z domku. Wkroczylam do srodka. Na wszystkich lozkach - na szczescie nie pryczach - lezaly porozkladane rzeczy. Nie chodzilo wiec o spor natury terytorialnej. Mali chlopcy, jak sie wydaje, nie dbaja specjalnie o widoki i nic nie wiedza o feng shui. Walka toczyla sie o pudelko wafelkow, ktore dzierzyl Shane. -To moje! - wykrzyknal Lionel, probujac odzyskac slodycze. - Oddaj! -Jesli nie masz dosc, zeby sie podzielic - powiedzial wyniosle Shane - to w ogole nie powinienes byl tego przywozic. Shane byl na tyle wiekszy od Lionela, ze nie musial trzymac pudelka specjalnie wysoko. Trzymal je po prostu na wysokosci ramienia. Lionel, nawet stojac na palcach, nie byl w stanie go dosiegnac. W tym samym czasie matka Shane'a, usmiechajac sie slodko, starannie rozpakowywala walizke syna, umieszczajac wszystko po kolei w szufladach pod materacem. Pozostali chlopcy i spora czesc rodzicow sledzili z zainteresowaniem rozwoj wypadkow. -Czy w twojej Gowianie - powiedzial Shane - nie uczono cie dzielic sie z innymi? Uznalam, ze musze szybko i zdecydowanie przystapic do dzialania. Nie moglam zrobic tego, na co mialam ochote, a mianowicie dac Shane'owi po glowie. Pamela i cala reszta pracownikow administracji obozu Wawasee zajmowali bardzo jasne stanowisko, jesli chodzi o kary fizyczne - byli przeciw. W zwiazku z tym poswiecili cztery godziny szkolenia na omowienie stosownych i niestosownych dzialan dyscyplinarnych. Tluczenia obozowiczow po glowie zabroniono jasno i wyraznie. Wobec tego wysunelam sie naprzod i wyrwalam pudelko z reki Shane'a. -Zakazuje sie - oznajmilam glosno - sprowadzania do Brzozowej Chatki jakiejkolwiek zywnosci z zewnatrz. Jedyna zywnoscia, jaka wolno przynosic do domku, jest jedzenie ze stolowki. Zrozumiano? Wszyscy wpatrywali sie we mnie, niektorzy mocno zmieszani. Najbardziej poruszona wydawala sie matka Shane'a. -Coz, to jakas nowosc - powiedziala glosem cienkim i slodziutkim; w zyciu byscie nie pomysleli, ze ta oto kobieta wydala na swiat pomiot szatana. - W zeszlym roku chlopcy mogli miec ze soba slodycze i ciastka z domu. Dlatego to spakowalam. Matka Shane'a przyciagnela kolejna walizke i otworzyla ja, ukazujac imponujaca zawartosc. Pozostali chlopcy zebrali sie wokol, wytrzeszczajac oczy na widok ogromnych ilosci marsow, snikersow i innych wyrobow cukierniczych. -Kontrabanda - stwierdzilam. - Prosze to zabrac do domu. Chlopcy wydali zbiorowy jek. Liczne podbrodki mamy Shane'a zaczely drzec. -Ale Shane robi sie glodny - powiedziala - w srodku nocy... -Dopilnuje - zapewnilam - zeby chlopcy mieli zawsze zdrowe przekaski pod reka. Ten przepis dotyczacy jedzenia wymyslilam na poczekaniu. Po prostu nie chcialam co piec minut usmierzac bojek o cukierki. Jakby czytajac w moich myslach, mama Shane'a skierowala wzrok na pudelko w mojej dloni. -Dobrze, a co z tym? - zapytala. - Nie mozna odeslac tego z rodzicami... - Wskazala Oskarzycielsko palcem na Lionela. - Jego rodzice nie raczyli sie zjawic. Ehe, bo mieszkaja w Gujanie Francuskiej, jasne? Tak mialam ochote powiedziec. W koncu wyglosilam jednak duzo glupszy tekst: -Wafelki pozostana w mojej pieczy do konca obozu, kiedy to zwroce je prawowitemu wlascicielowi. -Dobrze - parsknela mama Shane'a. - Skoro Shane'owi nie wolno miec zadnych slodyczy, to samo powinno dotyczyc innych chlopcow. Mam nadzieje, ze przeprowadzisz rewizje ich bagazu. W ten wlasnie sposob do kolacji zdazylam zgromadzic piec pudelek wafli, dwie paczki ciasteczek orzechowych, dziesiec snickersow, trzy torebki chipsow, siedem marsow, torebke cukierkow czekoladowych, pudelko krakersow, wielka torbe skittlesow oraz trzy paczki gum do zucia. Zamknelam to wszystko w swoim pokoju. Rodzice, na szczescie, wyniesli sie, przeploszeni ostatecznie dzwiekiem gongu wzywajacego na kolacje. Pozegnania, choc chwytajace za serce, nie byly szczegolnie lzawe. Moze z wyjatkiem matki Shane'a. Kiedy odszedl ostatni rodzic, postanowilam poznac blizej moich podopiecznych. Potem mialam zamiar nauczyc ich oficjalnego hymnu Brzozowej Chatki. Shane'a i Lionela juz poznalam. Chudzielec grajacy na trabce mial na imie John. Na tubie gral Artur. Bylo dwoch skrzypkow, Sam i Doo Sunowie, oraz dwoch pianistow, Tony i Paul. Wszyscy mieli niezdrowa cere, sklonnosci do alergii i inteligencje stanowczo za wysoka dla ich wlasnego dobra - typowe cudowne dzieci. -Dlaczego - zapytal John - wmawiasz nam, ze nie jestes ta dziewczyna z telewizji? -Taak - przylaczyl sie Sam. - I dlaczego dzieki swoim zdolnosciom parapsychicznym potrafisz znajdowac tylko zaginione dzieci? Dlaczego nie mozesz znalezc na przyklad zlota? -Albo pilota od telewizora? Wygladalo na to, ze Artur, rekompensujac sobie docinki z powodu dosc rzadkiego imienia, mial wystepowac w charakterze naszego grupowego blazna. -Sluchajcie, chlopcy, naprawde nie wiem, o co wam chodzi. Ja tylko wygladam jak tamta dziewczyna od pioruna, jasne? Ale to nie ja. A teraz... - Czulam, ze powinnam zmienic temat. -Shane, nie powiedziales nam jeszcze, na jakim instrumencie grasz. -Na flecie. Recznym, che che - powiedzial Shane. Wszyscy, z wyjatkiem Lionela, parskneli smiechem. -Naprawde? - Lionel wydawal sie przyjemnie zdziwiony. - Ja tez gram na flecie. Shane zarechotal. -No pewnie! - wrzasnal. - Jak ktos pochodzi z Gowiany Francowatej! Teraz, kiedy rodzice wyjechali, nic nie moglo mnie powstrzymac. Podeszlam i trzepnelam srodkowym palcem ucho Shane'a, wywolujac bardzo satysfakcjonujace, dzwieczne pacniecie. Jeden z moich problemow, nad ktorym obiecalam panu Goodhartowi popracowac podczas wakacji, polegal na sklonnosci do odreagowywania frustracji agresja fizyczna - z tego wlasnie powodu przez wiekszosc roku szkolnego w drugiej klasie zostawalam w szkole po lekcjach za kare. -Auu! - krzyknal Shane, rzucajac mi oburzone spojrzenie. -Dlaczego to zrobilas? -Dopoki przebywasz w Brzozowej Chatce - oswiadczylam wszem wobec - bedziesz sie zachowywal jak dzentelmen. Powstrzymasz sie od wszelkich uwag dotyczacych sfery zycia intymnego. Ponadto nie bedziesz wyrazal sie w obrazliwy sposob o kraju, skad pochodzi ktos inny. -Ze co? - mruknal Shane z glupawa mina. -Zadnego gadania o seksie - przetlumaczyl John. -Eee, posmiac sie nie wolno? -Zaraz bedziesz mial przyjemna, nieszkodliwa rozrywke - zapewnilam. - Nauczymy sie hymnu naszej chatki. W drodze do stolowki nauczylam ich piosenki: Pada deszczyk, pada, pada sobie rowno, raz spadnie na kwiatek, raz spadnie na... bratek. -Widzicie? - powiedzialam. Mielismy najdluzsza droge do stolowki, wiec zanim doszlismy, chlopcy opanowali slowa i melodie. - Zadnych brzydkich slow. -Prawie brzydkie - stwierdzil Doo Sun z zadowoleniem. -To najglupsza piosenka, jaka w zyciu slyszalem - mruknal Shane. Zauwazylam jednak, ze spiewal glosniej od innych, kiedy weszlismy do stolowki. Zaden inny domek, jak szybko odkrylismy, nie mial oficjalnego hymnu. Rezydenci Brzozowej Chatki odspiewali swoj z nieukrywana satysfakcja, biorac tace i ustawiajac sie w kolejce. Wypatrzylam Ruth, otoczona wianuszkiem podopiecznych. Pomachala do mnie. -Co sie dzieje? - zapytala, kiedy podeszlam. - Co robisz z tymi chlopakami? Wyjasnilam sytuacje. Ruth otworzyla buzie i blysnela gniewnie oczami zza okularow. -To nie w porzadku! -Bedzie dobrze - powiedzialam. -Co bedzie dobrze? Shelley, skrzypek i wychowawca, podszedl do nas z taca zaladowana frytkami. Ruth opowiedziala mu, co sie stalo. -To okropne - stwierdzil. - Domek chlopcow? Jak ty bedziesz brala prysznic? Widzac, jak wszyscy oburzaja sie w zwiazku z tym, co mnie spotkalo, poczulam sie od razu lepiej. Wzruszylam ramionami i powiedzialam: -Nie bedzie tak zle. Poradze sobie. -Wiem, co mozesz zrobic - powiedzial Shelley. - Bierz prysznic na basenie, w lazience dziewczat. -Albo ktorys z chlopakow z domku obok zajmie sie twoja grupa - powiedziala Ruth. - Nie sadze, zeby Scott czy Dave bardzo sie zmeczyli, jakby od czasu do czasu mieli przez pol godziny troche wiecej dzieciakow pod opieka. -Czym bysmy sie nie zmeczyli? Podszedl do nas Scott, oboista w grubych okularach, uznany jednak za akceptowalnego dzieki wzrostowi (metr osiemdziesiat) i udom (muskularne), a wraz z nim towarzyszacy mu jak cien krepy, grajacy na trabce Azjata o imieniu Dave... rowniez zaliczony do akceptowalnych, a to dzieki sprawiajacym wrazenie deski do prasowania miesniom brzucha. -Zmienili Jess przydzial na domek chlopcow - poinformowal ich Shelley. -Zartujesz? - zainteresowal sie Scott. - Na ktory? -Brzozowy - odparlam ostroznie. Scott i Dave wymienili uradowane spojrzenia. -Hej! - krzyknal Scott. - To tuz kolo nas! Jestesmy sasiadami! -Wiec to ty? - Dave usmiechnal sie do mnie szeroko. - Ty do mnie pomachalas? -Owszem. Wprawdzie to on pomachal pierwszy, ale tego nie powiedzialam glosno. Zastanawialam sie, czy Dave albo Scott moze miec kabriolet. Uznalam, ze raczej nie. Malo mnie to zreszta obchodzilo. I tak nie bylam wolna. No, w kazdym razie, tak uwazalam. -Nie martw sie, Jess - powiedzial Dave, puszczajac do mnie oko. - Zaopiekujemy sie toba. Wlasnie tego mi bylo potrzeba. Zeby Scott albo Dave sie mna zaopiekowali. Hurra. Ruth nadziala na widelec kawalek salaty. Jadla, jak zwykle, salatke. Zamierzala glodzic sie cale lato, zeby wygladac dobrze w bikini, ktorego nigdy nie odwazy sie wlozyc. Gdyby Scott albo Dave, albo w ogole ktokolwiek, zaprosil ja na przejazdzke na wydmy, pojechalaby w T - shircie i szortach i wolalaby sie raczej ugotowac, niz cos z siebie zdjac. -A ta wulgarna piosenka, ktora spiewali twoi chlopcy? Skad ja wytrzasnelas? -Nie jest wulgarna - zaprzeczylam. -Brzmi wulgarnie. Scott usiadl kolo Ruth z drugiej strony, nieprzepisowo, bo zgodnie z zaleceniem powinien siedziec z chlopcami ze swojej grupy. Jadl spaghetti i klopsiki. To takze robil nieprzepisowo, krojac makaron na male porcje, zamiast nawijac go na widelec. U mojego ojca wystapilby w tym momencie atak apopleksji. Uznalam, ze Scott musi miec slabosc do Ruth. Wiedzialam, ze Ruth podoba sie Todd, przystojny skrzypek, ale Scott wcale nie byl taki zly. Mialam nadzieje, ze da mu szanse. Oboisci sa zazwyczaj pogodniejsi niz skrzypkowie. -Technicznie rzecz ujmujac - powiedzialam - ta piosenka nie jest ani odrobine wulgarna. -O Boze - powiedziala Ruth, krzywiac sie na widok czegos, co zobaczyla ponad moim ramieniem. - Co ona tutaj robi? Obejrzalam sie. Za mna stala Karen Sue Hanky. Nie widzialam Karen od poczatku wakacji, ale wygladala tak samo jak zawsze - balon samozadowolenia ze szczurza twarza. Na jej tacy pietrzyly sie platki zbozowe i jarzyny. Karen Sue jest weganka. Potem zauwazylam jeszcze Pamele. -Przepraszam, Jess - powiedziala Pamela. - Czy mozemy chwile porozmawiac w moim biurze? Rzucilam Karen Sue zle spojrzenie. Odwzajemnila sie tym samym. Zapowiadalo sie dlugie lato. 3 -Nie jest wulgarna - powiedzialam znowu, tym razem do Pameli.-Wiem. - Pamela opadla na krzeslo za biurkiem. - Ale brzmi wulgarnie. Mielismy skargi. -Juz? - Bylam w szoku. - Od kogo? Ale i tak wiedzialam. Karen Sue, nie dosc, ze jest weganka, to jeszcze jest koszmarnie pruderyjna. -No dobrze - zgodzilam sie - jesli to az taki problem, powiem im, zeby tego wiecej nie spiewali. -W porzadku. Ale prawde mowiac, Jess - powiedziala Pamela - nie dlatego cie tutaj poprosilam. Nagle poczulam na plecach lodowaty deszcz. Jakby ktos wlal mi za koszule puszke coli. Wiedziala. Pamela wiedziala. A ja glupia myslalam, ze chodzi o te piosenke. -Moge wszystko wyjasnic - powiedzialam. -Och, naprawde? - Pamela potrzasnela glowa. - Wiem, ze to czesciowo nasza wina. Zupelnie nie rozumiem, jak to sie moglo stac, ale fakt, ze jestes ta Jessica Mastriani, umknal naszej uwadze. A przeciez mamy tak szczegolowa procedure rekrutacyjna... Wizja podgrzewanych bufetow zatanczyla mi przed oczami. -Posluchaj, Pamelo - powiedzialam cicho. - Ta cala historia z piorunem... Owszem, to prawda. To znaczy, rzeczywiscie uderzyl we mnie piorun i tak dalej. Przez jakis czas mialam te specjalne zdolnosci. No, przynajmniej jedna. Potrafilam odnajdywac dzieci. Ale to sie skonczylo, zreszta pewnie wiesz. Ta moc mnie opuscila. Ostatnie zdanie powiedzialam bardzo glosno na wypadek, gdyby starzy przyjaciele, agenci specjalni Johnson i Smith, zalozyli w biurze podsluch. Nie zauwazylam zadnej bialej polciezarowki zaparkowanej w poblizu obozu, ale kto wie... -Opuscila cie? - Pamela patrzyla na mnie zaniepokojona. - Naprawde? -Ehe - potwierdzilam. - Lekarze mowili, ze tak sie moze stac. Wiesz, jak juz piorun skonczy sie we mnie przemieszczac, czy cos. - Tak przynajmniej to zrozumialam. - Okazalo sie, ze mieli racje. Teraz w ogole nie mam zadnych nadnaturalnych zdolnosci. Wiec, eee, nie masz sie naprawde czym martwic, jesli chodzi o niepozadana reklame dla obozu albo hordy wscibskich dziennikarzy. Juz po wszystkim. To, oczywiscie, nie odpowiadalo prawdzie nawet w przyblizeniu, ale Pamela nie musiala o tym wiedziec. -Nie zrozum mnie zle, Jess - powiedziala. - Cieszymy sie bardzo, ze z nami jestes - zwlaszcza ze tak nam pomoglas przy zamianie domkow - ale w obozie Wawasee w ciagu piecdziesieciu lat istnienia nie odnotowano zadnej kontrowersyjnej sytuacji. Nie chcialabym, zeby cos..., no coz, cos niestosownego wydarzylo sie za twojej tutaj bytnosci... Mianem czegos niestosownego, jak sie domyslam, Pamela okreslilaby na przyklad wypadki zeszlej wiosny, kiedy to strzelil we mnie piorun, a potem "zaproszono" mnie do bazy wojskowej Crane na pare dni. Kilku naukowcow badalo wtedy moje fale mozgowe, usilujac dociec, jak to sie dzieje, ze po obejrzeniu zdjecia zaginionej osoby budzilam sie nastepnego dnia z dokladnym adresem tej osoby w glowie. Niestety, w Crane nie zamierzano poprzestac na badaniach. Uznano, ze moj nowo objawiony talent przyda sie do tropienia tak zwanych zdrajcow i innych nieciekawych indywiduow. Tak nawiasem mowiac, ludzie ci wcale nie zyczyli sobie, aby ich odnajdywano. Dlatego nie wykazalam sie szczegolna checia wspolpracy. Ci z bazy byli rozczarowani moja postawa. Kiedy jednak wraz z kilkoma przyjaciolmi stluklismy pare szyb, wyrwalismy krate i przecielismy metalowe ogrodzenie oraz wysadzilismy helikopter, dali mi wreszcie spokoj. No, do pewnego stopnia. Chyba troche pomoglo moje oswiadczenie w prasie, ze juz nie jestem w stanie odnajdywac ludzi. Ten moj maly talent po prostu zuzyl sie i ulecial. Puf. Tak im, w kazdym razie, powiedzialam. Domyslalam sie jednak, o co chodzi Pameli. O eksplozje helikoptera i w ogole. Gazety mnostwo o tym pisaly. Nie co dzien wojskowy helikopter wylatuje w powietrze. To znaczy nie tak wybuchowo. Przynajmniej nie w Indianie. Pamela lekko zmarszczyla czolo. -Rzecz w tym, Jess - powiedziala - ze nawet jesli nie masz juz tych, eee, specjalnych zdolnosci, to slyszalam... no coz, slyszalam, ze zaginione dzieci nadal w jakis sposob sie odnajduja. Duzo wiecej dzieci niz odnajdywalo sie kiedykolwiek przedtem... niz przed twoim... tym, no, wypadkiem. I znajduja sie dzieki - odchrzaknela - jakims anonimowym wskazowkom. -Jesli nawet to prawda - oswiadczylam - ja nie mam z tym nic wspolnego. Nie, prosze pani. Zostalam oficjalnie oddelegowana na emeryture. Pamela nie wygladala na calkiem przekonana. Wygladala jak ktos, kto bardzo - naprawde bardzo, bardzo - chce w cos uwierzyc, ale watpi, czy zdola. Na przyklad jak dziecko, ktoremu przyjaciele mowia, ze Swiety Mikolaj nie istnieje, ale rodzice nadal powtarzaja te bajke. Ale co mogla zrobic? Nie mogla zarzucic mi klamstwa. Jaki miala dowod? Miala, jak sie okazalo. Tylko nie zdawala sobie z tego sprawy. -Dobrze - powiedziala. Jej usmiech byl rownie sztywny jak stary transparent powitalny obozu Wawasee w miejscach, gdzie sie nie przedziurawil. - W porzadku. No, to chyba... chyba wszystko. Troche roztrzesiona, zaczelam sie zbierac do odejscia. Dobra, kazdy na moim miejscu bylby roztrzesiony, gdyby otarl sie tak blisko o wakacje spedzone na mieszaniu w parujacych polmiskach rigatoni bolognese. -Och - pisnela Pamela, jakby wlasnie cos sobie przypomniala. - Prawie wylecialo mi z glowy. Przyjaznisz sie z Ruth Abramowitz, prawda? To przyszlo do niej. Nie miescilo sie do skrzynki. Czy moglabys jej przekazac? Widzialam, jak siedzialyscie razem przy stole... Pamela wyciagnela zza biurka duza, wyscielana w srodku koperte. Z wrazenia zaschlo mi w gardle. -Ehm - wydobylam z siebie. - Pewnie. Pewnie, ze jej przekaze. Moj glos zabrzmial dziwnie chrapliwie. Nie bez powodu. Pamela oczywiscie nie miala o tym pojecia, ale paczuszka, ktora wlasnie mi wreczyla, dowodzila bez cienia watpliwosci, ze wszystko, o czym ja przed chwila zapewnialam, bylo wyssanym z palca klamstwem. -Dziekuje - powiedziala Pamela, silac sie na usmiech. - Ostatnio mielismy tyle roboty... Ja rowniez sie usmiechalam, az do bolu w kacikach warg. Wiem, powinnam byla wziac te koperte i wiac. Tak wlasnie powinnam byla zrobic. Cos jednak kazalo mi zostac i powiedziec, rownie chrapliwym glosem: -Pamelo, czy moge ci zadac jedno pytanie? -Oczywiscie, ze mozesz, Jess - odparla. Odchrzaknelam i wbilam wzrok w wyrazne, pelne zawijasow pismo na kopercie. -Kto ci powiedzial? Pamela sciagnela brwi. -O czym? -Ze jestem dziewczyna od pioruna. - Spojrzalam na nia. - I o tym, ze dzieci sie wciaz odnajduja, mimo ze sie wycofalam. Pamela nie odpowiedziala od razu. Ale juz mi na tym nie zalezalo. Wiedzialam. I to nie za sprawa jakichs nadprzyrodzonych zdolnosci. Karen Sue Hanky mogla, jak dla mnie, pisac testament. Akurat wtedy rozleglo sie pukanie do drzwi. -Prosze! - zawolala Pamela z wyrazna ulga. W szparze drzwi ukazala sie glowa starszego mezczyzny. Poznalam go. To byl pan Alistair, dyrektor obozu. Mial mocno rumiana twarz i mnostwo sterczacych siwych wlosow, okalajacych lsniaca lysine na srodku glowy. Byl podobno slawnym dyrygentem, ale pozwole sobie w takim razie zapytac: jesli cieszy sie takim uznaniem, to na co mu stanowisko dyrektora obozu muzycznego na polnocy stanu Indiana? -Pamelo - odezwal sie z lekka irytacja w glosie. - Dzwoni jakis mlody czlowiek, dopytujac sie o jedna z wychowawczyn. Powiedzialem mu, ze nie swiadczymy uslug telefonicznych i ze jesli chce rozmawiac z pracownikiem, moze zostawic wiadomosc jak wszyscy, a myja przypniemy na tablicy informacyjnej. Ale on sie upiera, ze to pilne... Wstalam tak szybko, ze prawie przewrocilam krzeslo. -Czy to do mnie? Jess Mastriani? To nie moje zdolnosci parapsychiczne kazaly mi przypuszczac, ze ktos dzwoni wlasnie do mnie. To zestawienie slow: "mlody czlowiek" i "pilne", poderwalo mnie z miejsca. Wszyscy mlodzi ludzie, ktorych znalam, w zetknieciu z kims takim jak dyrektor Alistair, uciekliby sie do slowa "pilne", slyszac o tej kretynskiej tablicy. Dyrektor Alistair wydawal sie zaskoczony... i niezbyt zadowolony. -No, tak - powiedzial. - Jesli masz na imie Jessica, to telefon jest do ciebie. Mam nadzieje, ze Pamela wyjasnila ci, ze nie prowadzimy uslug telekomunikacyjnych i ze rozmowy o charakterze prywatnym, z wyjatkiem niedzieli po poludniu, zostaly jasno... -Ale to pilna sprawa - przypomnialam. Skrzywil sie. -Na korytarzu. Przy biurku recepcji. Nacisnij jedynke. Wyskoczylam z biura Pameli jak oparzona. Kto to moze byc, zastanawialam sie, biegnac korytarzem. Wiedzialam, kogo chcialabym uslyszec. Ale szanse, zeby Rob Wilkins do mnie zadzwonil, byly nikle. Nigdy nie dzwoni do mnie do domu. Dlaczego mialby dzwonic, kiedy jestem na obozie? A jednak, wbrew logice, mialam nadzieje, ze Rob przelamal te niedorzeczne uprzedzenia w stosunku do mnie. Chodzilo mu przede wszystkim o roznice wieku. Ale co z tego, ze on skonczyl osiemnascie lat i ma juz dyplom szkoly sredniej, a mnie zostaly jeszcze dwa lata nauki? Nie wyjedzie z miasta, zeby od jesieni studiowac w college'u. Rob w ogole nie zamierza studiowac. Pracuje w warsztacie wuja. Mieszka tylko z mama. Niedawno, po dwudziestu latach pracy, zwolniono ja z fabryki i nigdzie nie mogla znalezc nowej posady. Zasugerowalam jej restauracje i dalam telefon do U Joego. Moj tata, nie wiedzac nawet, ze pani Wilkins jest moja znajoma, zatrudnil ja U Mastrianiego - na dzienna zmiane, ktora wcale nie jest najgorsza. Najczarniejsza robote i najgorsze zmiany zachowuje dla swoich dzieci. Swiecie wierzy, ze wpaja nam w ten sposob etyke pracy. Kiedy jednak dotarlam do telefonu i nacisnelam jedynke, w sluchawce nie uslyszalam glosu Roba. Jakzeby inaczej? Dzwonil moj brat Douglas. Wtedy dopiero odetchnelam z ulga. To jednak nie bylo nic pilnego. Gdyby wynikla jakas nagla sprawa, bylby to telefon dotyczacy Douglasa, a nie od Douglasa. Wszystkie niespodziewane, pilne sprawy w naszej rodzinie dotycza Douglasa. Przynajmniej od czasu, kiedy usunieto go z college'u z powodu tych glosow w glowie, ktore kaza mu robic rozne rzeczy, na przyklad podciac sobie zyly albo wsadzic reke w ogien. Poki jednak bierze leki, czuje sie dobrze. Powiedzmy, dobrze jak na Douglasa. -Jess! - powiedzial. -Och, czesc. Mialam nadzieje, ze nie uslyszal w moim glosie rozczarowania, ze to on, a nie Rob. -Jak leci? Co to byl za palant, ktory odebral telefon? Twoj szef? Douglas wydawal sie w porzadku. To znaczylo, ze bral lekarstwa. Czasami mysli, ze juz sie wyleczyl i przestaje je brac. Wtedy zazwyczaj glosy wracaja. -Owszem - powiedzialam. - To byl dyrektor Alistair. Nie wolno odbierac prywatnych telefonow w tygodniu, tylko w niedziele po poludniu. Wtedy jest w porzadku. -Tak wlasnie mowil. - Douglas nie byl ani troche przejety rozmowa z panem Alistairem, swiatowej slawy dyrygentem. - I ty wolisz pracowac dla niego, a nie dla taty? Tata przynajmniej pozwalalby ci odbierac telefony w pracy. -Owszem, ale tata nie wyplacilby mi pieniedzy za czas spedzony na rozmowach telefonicznych. Douglas rozesmial sie. Milo bylo slyszec, jak sie smieje. Ostatnio nieczesto mu sie to zdarzalo. -Z pewnoscia - powiedzial. - Przyjemnie slyszec twoj glos, Jess. -Nie ma mnie dopiero od tygodnia - przypomnialam. -Tydzien to duzo czasu. Siedem dni. A to oznacza sto szescdziesiat osiem godzin. To jest dziesiec tysiecy osiemdziesiat minut. Czyli szescset tysiecy czterysta sekund. Douglas nie stal sie taki pod wplywem lekarstwa ani pod wplywem choroby. Douglas zawsze wygadywal takie rzeczy. Dlatego w szkole nazywano go przyglupem albo swirem, albo jeszcze gorzej. Gdybym go poprosila, Douglas powiedzialby mi dokladnie, ile sekund zostalo do mojego powrotu do domu. Nawet nie musialby sie specjalnie zastanawiac. Ale isc do college'u? Prowadzic samochod? Rozmawiac z dziewczyna spoza rodziny? Absolutnie nie. Nie Douglas. -Czy dlatego dzwonisz, Doug? - zapytalam. - Zeby mi powiedziec, jak dlugo mnie nie ma? -Nie. - W jego glosie brzmiala uraza. Przy calym swoim dziwactwie Douglas uwaza sie za calkiem normalnego. Naprawde. Douglas twierdzi, ze jest, no wiecie, przecietny. Jasne. Przecietny dwudziestoletni chlopak przesiaduje calymi dniami zamkniety w swoim pokoju, czytajac komiksy. Normalna sprawa. A moi rodzice mu na to pozwalaja! W kazdym razie moja mama. Tata ma ogromna ochote zapedzic Douglasa do pracy przy podgrzewanym bufecie, kiedy mnie nie ma, ale mama wtedy zwykle mowi: "Ale Joe, on jeszcze nie doszedl do siebie..." -Dzwonie - powiedzial Douglas - zeby ci powiedziec, ze odjechala. Zamrugalam oczami. -Co odjechalo, Doug? -No, wiesz - odparl. - Ta polciezarowka. Ta biala. Ta, ktora parkowala naprzeciwko domu. Odjechala. -Ojej - powiedzialam, nadal mrugajac. - Ojej. -Taak - ciagnal Douglas. - Odjechala dzien po tobie. Wiesz, co to znaczy. -Tak? -Owszem. Potem zorientowal sie chyba, ze jednak nie chwytam, o co mu chodzi, i dodal: -To dowodzi, ze nie cierpialas na paranoje. Oni naprawde nadal cie sledza. -Och - powiedzialam. - Aha. -Tak - powiedzial Douglas. - To nie wszystko. Pamietasz, jak mowilas, zeby cie zawiadomic, jakby ktos obcy pytal o ciebie? Ozywilam sie. Siedzialam przy biurku recepcjonistki w dziale administracyjnym obozu. Recepcjonistka wyjechala na jeden dzien do domu, ale zostawila wszystkie zdjecia rodzinne. Porozwieszala je w calej wnece. Musiala naprawde uwielbiac wyscigi Nascar, bo bylo tam pelno zdjec facetow w tych malo efektownych samochodach. -Tak? Kto to byl? -Nie wiem. Tylko zadzwonil. To mnie naprawde zainteresowalo. Rob. To musial byc Rob. Moja rodzina go nie znala, nigdy im nie powiedzialam, ze chodzimy ze soba. No bo na dobra sprawe nie chodzimy. Nie chodzimy ze soba. Z powodow, o ktorych juz wspomnialam. Wiec o czym tu mowic? Do tego moja mama zabilaby mnie, gdyby sie dowiedziala, ze widuje sie z chlopakiem, ktory nie mial, no wiecie, college'u w swoich planach na przyszlosc. Byl za to notowany przez policje. -Taak? - odezwalam sie podniecona. - Zostawil jakas wiadomosc? -Nie. Zapytal tylko, czy jestes w domu. - Och. Doszlam do wniosku, ze to prawdopodobnie nie byl Rob. Wlozylam pewien wysilek w to, zeby mu uswiadomic, ze nie bedzie mnie cale lato. Udalam sie nawet do warsztatu jego wuja, tam gdzie Rob pracuje, i odbylam dluga rozmowe z jego stopami wystajacymi spod volvo kombi, w ktorej wyjasnialam, ze znikam na siedem tygodni i w zwiazku z tym to jest jego ostatnia szansa, zeby sie ze mna pozegnac. Ale czy on sprawial wrazenie choc troche przygnebionego? Czy blagal mnie, zebym zostala? Czy dal mi sygnet albo lancuszek, zebym go wspominala? Nie. Absolutnie nie. Wylazl spod volvo i powiedzial: -Och, tak? Dobrze ci zrobi, jak na troche wyjedziesz. Podaj mi ten klucz, dobrze? Mowie wam, zero romantyzmu. -Czy to byl jakis federalny? - zapytalam. Douglas na to: -Nie wiem, Jess. Skad mam wiedziec? Brzmial jak zwyczajny facet. No wiesz. Po prostu jakis facet. Jeknelam. Z federalnymi na tym to wlasnie polega. Potrafia sprawiac wrazenie normalnych ludzi. Kiedy nie nosza prochowcow i sluchawek w uszach, wygladaja zupelnie zwyczajnie. Nie przypominaja tych z telewizji - wiecie, jak Mulder i Scully. To znaczy, nie sa naprawde przystojni czy atrakcyjni, nic z tych rzeczy. Wygladaja... przecietnie. Nie zwrocilibyscie na nich uwagi, gdyby szli za wami ulica - albo nawet stali tuz obok. ' Dlatego trzeba z nimi uwazac. -I to wszystko? Zauwazylam, ze na zdjeciach powtarzal sie jeden czlowiek. Pewnie chlopak sekretarki, albo ktos taki. Kierowca Nascar byl jej chlopakiem. Pozazdroscilam jej. Tym bardziej ze ona tez sie mu podobala. Poznalam to po sposobie, w jaki usmiechal sie do obiektywu. Zastanawialam sie, jak to jest, kiedy chlopak, ktorego darzysz uczuciem, odwzajemnia je. Och, na pewno swietnie. -Nie, niezupelnie. - Douglas powiedzial to takim tonem, ze... no coz, mialam wrazenie, ze nie spodoba mi sie dalszy ciag. -Tak? - spytalam. -Wydawal sie... no, chyba mu strasznie zalezalo, zeby z toba porozmawiac. Powiedzial, ze to naprawde wazne. Pytal w kolko, kiedy wracasz. -Nie powiedziales mu. - Wstrzymalam oddech. -W kolko o to pytal - tlumaczyl Douglas. - W koncu musialem mu powiedziec, ze wyjechalas na szesc tygodni i jestes na obozie Wawasee. Sluchaj, Jess, wiem, ze spieprzylem sprawe. Nie wsciekaj sie. Prosze, nie wsciekaj sie. Nie bylam wsciekla. Jak moglabym sie wsciekac? Przeciez to Douglas. To tak, jakby sie zloscic na wiatr. Wiatr nie moze nic poradzic na to, ze wieje. Douglas nie moze nic poradzic na to, ze czasami zachowuje sie jak kompletny kretyn. Dobra, nie tylko Douglas. Zauwazylam, ze wielu chlopakow ma ten problem. -Swietnie - westchnelam. -Naprawde mi przykro, Jess. Mowil szczerze. -Nie przejmuj sie - pocieszylam go. - Wcale nie jestem pewna, czy sie nadaje na obozowa wychowawczynie. -Cos ty, Jess, nie wyobrazam sobie dla ciebie lepszej pracy. -Naprawde? - spytalam zdumiona. -Naprawde. Bo wiesz, ty nie traktujesz dzieci - jak to powiedziec? - protekcjonalnie. Traktujesz je tak samo jak wszystkich innych. No, wiesz. Paskudnie. -Ehe - powiedzialam. - Dziekuje. -Prosze bardzo - odparl Douglas. - Aha, tata mowi, ze mozesz wrocic do domu, kiedy zechcesz, podgrzewany bufet na ciebie czeka. -Cha, cha - parsknelam. - Co tam u Mike'a? -Mike? Podglada Claire Lippman, kiedy sie tylko da. -Dobrze jest miec hobby - stwierdzilam. -A mama szyje dla ciebie sukienke. - Douglas, kiedy juz sie przekonal, ze uszlo mu na sucho, wyraznie swietnie sie bawil. - Wbila sobie do glowy, ze zostaniesz krolowa tegorocznego balu absolwentow, wiec powinnas miec sukienke na te okazje. Oczywiscie. Trzydziesci lat temu moja mame wybrano na krolowa zjazdu absolwentow tej samej szkoly, do ktorej ja teraz chodze. Dlaczego nie mialabym pojsc w jej slady, prawda? Hm, tyle ze ja jestem zmutowanym dziwadlem. Moja mama uparcie nie przyjmuje tego do wiadomosci. Na ogol pozwalamy jej zyc w wyimaginowanym swiecie, gdyz jest to znacznie latwiejsze, niz przekonanie jej do prawdziwego swiata. -To mniej wiecej wszystko - powiedzial Douglas. - Chcesz, zebym cos komus przekazal? Mam cos powtorzyc Rosemary? -Douglas - syknelam ostrzegawczo. -Uua - mruknal. - Przepraszam. -Lepiej juz pojde - powiedzialam. Slyszalam czyjes kroki w korytarzu. - Dziekuje za podtrzymanie na duchu i wszystko. Czesc. -Dobrze - powiedzial Douglas. - Pomyslalem, ze powinnas wiedziec. O tym facecie. Na wypadek, gdyby tam przyjechal albo co. Wspaniale. Wlasnie tego mi trzeba. Reporter, ktory pojawi sie nad jeziorem Wawasee, zeby przeprowadzic wywiad z dziewczyna od pioruna. Pamela nie przyjelaby tego z entuzjazmem. -W porzadku - powiedzialam. - No, to na razie, Kocurze. Nazwalam go przezwiskiem z dziecinstwa. Odwzajemnil mi sie pieknym za nadobne. -Czesc, Plaski Pyszczku. Odlozylam sluchawke. Na korytarzu rozlegl sie szczek kluczy. To Pamela zamykala biuro. Potem przyszla do recepcji. -W domu wszystko w porzadku? - zapytala z autentyczna troska. Zastanowilam sie nad tym pytaniem. Czy wszystko bylo w porzadku? Czy kiedykolwiek w domu wszystko bylo w porzadku? Nie. Oczywiscie, ze nie. I chyba specjalnie sie nie myle, twierdzac, ze nigdy nie bedzie tak calkiem w porzadku. Ale tego Pameli nie powiedzialam. -Pewnie. - Przycisnelam wypchana koperte do piersi. - Wszystko swietnie. 4 Te slowa stanely mi kolkiem w gardle w chwile pozniej, kiedy wyszlam z budynku administracji w lepki polmrok na zewnatrz i uslyszalam glos.Ktos wykrzykiwal moje imie. Pamela tez to uslyszala. Spojrzala na mnie zdziwiona. Nie bylo jednak czasu na zadawanie pytan. Rzucilam sie biegiem w kierunku, skad dochodzil krzyk. Pamela popedzila za mna. W kieszeniach jej szortow khaki brzeczaly klucze i drobne monety. Kolacja sie skonczyla. Dzieci wysypywaly sie ze stolowki, kierujac sie do Jamy na pierwsze ognisko. Widzialam dzieci duze i male, rozmaitych kolorow skory, ale moj wzrok przyciagnely natychmiast dwie postaci - Shane i Lionel. Shane trzymal glowe Lionela w uscisku. Nie dusil go ani nic. Po prostu nie chcial puscic. -Wszystko w porzadku, Lionel - mowil Shane. Wymawial to imie na sposob amerykanski, "Laj - eu - nel". - To tylko psy. Nic ci nie zrobia. Obozowe psy szczekaly, merdaly ogonami i podskakiwaly radosnie, usilujac polizac po twarzy Lionela i wszystkie dzieci, ktorych zdolaly dosiegnac. Najczesciej udawalo im sie polizac Lionela, bo byl najmniejszy. -Sluchaj, wiem, ze w Gowianie zjadacie psy - ciagnal Shane - ale tutaj, w Ameryce, trzymamy psy w domu... -Jess! - wrzasnal Lionel. Jego slaby glosik przeszedl w lkanie. - Jess! Grupka dzieci zebrala sie wokol, obserwujac, jak Shane zneca sie nad mniejszym chlopcem. Czy zwrociliscie uwage, ze tak sie zawsze dzieje? Ja tak. To znaczy, ilekroc chce komus dolozyc, natychmiast zbiera sie tlum, zeby obejrzec bojke. Nikt nigdy nie usiluje przeszkodzic. Nikt nigdy nie wola: "Hej, Jess, moze bys tak zostawila tego chlopaka w spokoju". A wiecie dlaczego? Z tego samego powodu, dla ktorego ludzie chodza na wyscigi samochodowe: chca zobaczyc katastrofe. Przedarlam sie przez tlumek dzieci i psow do Shane'a. Nie moglam zrobic tego, na co mialam ochote, bo Pamela deptala mi po pietach. Powiedzialam tylko: -Shane, pusc go. Shane popatrzyl na mnie, male oczka zwezily sie jeszcze bardziej. -O co chodzi? - zapytal. - Ja tylko pokazuje, ze psy mu nic nie zrobia. On sie ich boi. Oddaje mu przysluge. Pomagam przezwyciezyc fobie... Lionel glosno szlochal. Psy zlizywaly mu lzy z policzkow. Klucze Pameli nadal brzeczaly gdzies z tylu, ale nie tuz za mna. Widac jeszcze nie dotarla na miejsce wypadkow. Niewiele myslac, zlapalam Shane'a za reke powyzej lokcia i scisnelam z calej sily. Shane wrzasnal i puscil Lionela. -Co sie tutaj dzieje? - Pamela wlasnie przedarla sie przez tlum. Lionel rzucil sie na mnie, obejmujac mnie ramionami i wbijajac twarz w moj brzuch. -One chca mnie zabic! - krzyczal. - Jess, Jess, te psy chca mnie zabic! Shane w tym czasie masowal sobie reke. -Dlaczego to zrobilas? - zapytal. - Wiesz, jesli sie okaze, ze z tego powodu nie moge grac, moj ojciec cie pozwie... -Shane. - Polozylam dlon na drzacych ramionach Lionela, wskazujac koperta Jame. - Miales juz jedna wpadke. Teraz idz. -Wpadke? - Shane spojrzal na mnie bezgranicznie zdumiony. - Wpadke? Jaka znowu wpadke? -Wiesz jaka 4 zaczelam - jeszcze dwa razy i spadasz stad, kolego. Idz teraz na ognisko i trzymaj rece przy sobie. Shane stuknal czubkiem trampka w ziemie. -Spadam? Nie mozesz tego zrobic. Nie mozesz mnie stad wyrzucic. -Uwazaj. Shane zwrocil oskarzycielskie spojrzenie na Pamele. Musial troche uniesc brode, zeby patrzec jej w oczy. -Czy ona moze to zrobic? - zapytal. Z ulga uslyszalam, jak Pamela mowi: -Oczywiscie, ze moze. A teraz idzcie wszyscy do Jamy. Nikt sie nie ruszyl. Pamela powtorzyla: -Powiedzialam, idzcie. Bylo w jej glosie cos, co kazalo im posluchac. Pozazdroscilam: ja nie potrafie nikogo sklonic do spelniania moich zyczen. No, chyba ze zastosuje przemoc fizyczna. Lionel, nadal zaplakany, nie chcial mnie puscic. Psy nie odeszly. Wyczuly, ze Lionel nie chce miec z nimi nic wspolnego i chyba wstapil w nie duch przekory. Czekaly cierpliwie, z wywieszonymi jezykami, gotowe lizac go po twarzy, jak tylko sie odwroci. -Lionel - powiedzialam, potrzasajac go za ramie. - Psy naprawde nic ci nie zrobia. To dobre psy. Czy myslisz, ze gdyby ktorys z nich kiedys kogos ugryzl, trzymano by je tutaj? Wykluczone. To mogloby narazic oboz na procesy sadowe. Wiesz, rodzice uzdolnionych dzieci bywaja sklonni do pieniactwa. Z rodzicami Shane'a na czele. Pamela uniosla brwi, ale nie odezwala sie ani slowem, pozwalajac mi uporac sie z sytuacja na moj wlasny sposob. W koncu Lionel oderwal twarz od mojego pepka i zamrugal zalzawionymi oczami. Psy ozywily sie nagle, ale pozostaly na miejscu. -Nie wiem, co znaczy pieniactwo - powiedzial Lionel. - Ale dziekuje, ze mi pomoglas, Jess. Poklepalam go po kedzierzawej glowie. -Nie ma za co. A teraz uwazaj. Wyciagnelam reke przed siebie. Psy, rozpoznajac dziwaczny, uzywany w relacjach psio - ludzkich sygnal, rzucily sie naprzod i zaczely lizac moje palce. -Widzisz? One chca sie po prostu zaprzyjaznic. Albo dobrac sie do zrodla zapachu slodyczy, ktore przeszly dzisiaj przez moje rece, ale wszystko jedno. -Widze. - Lionel przygladal sie psom wielkimi ciemnymi oczami. - Nie bede sie bal. Ale... czy moge ich nie dotykac? -Jasne - powiedzialam. Cofnelam reke, mokra i lepka, jakbym ja zanurzyla w naczyniu z goracym majonezem. Wytarlam ja w szorty. - Moze bys dolaczyl do reszty Brzozek? Lionel usmiechnal sie do mnie trwozliwie i pobiegl w strone Jamy, rzucajac przez ramie kilka niepewnych spojrzen na psy. -W porzadku - odezwala sie Pamela, kiedy Lionel oddalil sie na tyle, ze nie mogl nas uslyszec. - Rozwiazalas to... w interesujacy sposob. -Ten Shane - stwierdzilam - to utrapienie. -To wyzwanie - poprawila mnie Pamela. - I zdaje sie, z kazdym rokiem jest coraz gorszy. Potrzasnelam glowa. Zaczelam sie zastanawiac, czy Andrew, po ktorym odziedziczylam domek, nie dowiedzial sie przypadkiem, co w trawie piszczy. Moze zorientowal sie, ze przydzielono mu Shane'a, i w zwiazku z tym udal chorego, zeby nie musiec stawiac czola owemu szczegolnemu wyzwaniu. Andrew nalezal do zasiedzialych. Pracowal na obozie rowniez poprzedniego lata. -Dlaczego go przyjmujecie? - zapytalam. Pamela westchnela. -Wiesz, Shane jest niezwykle utalentowany. Zupelnie na to nie wyglada, ale... -Shane? W moim glosie musialo byc takie zdumienie, ze Pamela energicznie pokiwala glowa, dodajac: -O, tak, to prawda. Ten chlopiec jest geniuszem muzycznym. Wiesz, sluch absolutny i tak dalej. Potrzasnelam glowa. -Daj spokoj. -Mowie powaznie. Nie wspominajac juz o tym, ze... no coz, jego rodzice sa bardzo... hojni, jesli chodzi o wsparcie dla obozu. Dobra. To chyba wiele wyjasnia, prawda? Dolaczylam do moich Brzozek - i pozostalych obozowiczow - przy ognisku. Pierwsze ognisko poswiecono niemal w calosci przedstawianiu personelu oraz zapoznaniu dzieci z rozbudowanym regulaminem obozu Wawasee. Przed oczyma zebranych paradowali kolejno nauczyciele muzyki i pozostali pracownicy - wychowawcy, administratorzy, ratownicy, spece od napraw, pielegniarka, personel stolowki i tak dalej. Potem omowilismy przepisy: nie wolno biegac, nie wolno smiecic, nie wolno opuszczac domku po dziesiatej wieczorem; zadnych najazdow na sasiednie chatki, nurkowania w jeziorze ani cwiczenia na instrumentach poza pokojami do tego przeznaczonymi (podstawowa sprawa, bo gdyby kazdy zaczal grac na swoim instrumencie poza dzwiekochlonnymi pomieszczeniami, na obozie panowalby wiekszy halas niz na glownej ulicy w godzinie szczytu). Dowiedzielismy sie rowniez, ze oboz Wawasee umiejscowiono w samym srodku dwustuhektarowego, chronionego przez rzad federalny lasu i ze gdyby ktos zapuscil sie do tego lasu na wlasna reke, male szanse, zebysmy kiedys o nim jeszcze uslyszeli. Po tym optymistycznym akcencie przypomniano nam, ze obowiazkowa kapiel morsow odbywa sie o siodmej rano. Potem, po Dona Nobis Pacem (hej, to byly, ostatecznie, muzykalne dzieci) pozwolono nam rozejsc sie na noc. Shane zjawil sie u mojego boku, jak tylko wstalam. -Jess - powiedzial, ciagnac mnie za koszulke. - Co sie stanie, jak bede mial trzecia wpadke? -Wylecisz - poinformowalam go. -Nie mozesz mnie wyrzucic z obozu. - Piegi Shane'a - a mial ich sporo - odcinaly sie wyraznie na jego twarzy w swietle ogniska. - Jak tylko sprobujesz, moj tata poda cie do sadu. Rozumiecie, co mialam na mysli, mowiac o sklonnosci rodzicow utalentowanych dzieci do pieniactwa? -Nie zamierzam cie wyrzucic z obozu - oswiadczylam. - Ale moge cie wywalic z domku. -Co masz na mysli? - lypnal na mnie wsciekle. -Bedziesz spal na ganku - wyjasnilam. - Bez dobrodziejstwa klimatyzacji. -To ma byc moja kara? - parsknal. - Spanie bez klimatyzacji? Chichotal cala droge do domku, obrywajac po raz kolejny, kiedy po drodze rzucil kamien, ktory przypadkiem przelecial o pare centymetrow od Lionela, trafiajac Artura. Artur dal upust swoim uczuciom natychmiast i bez zadnego skrepowania. Zachwycona, ze przynajmniej jeden z mieszkancow Brzozowej Chatki potrafi bronic sie przed Shane'em, nie probowalam przerwac bojki. -Rany - mruknal Scott. Razem z Dave'em - ich podopieczni poslusznie poszli przodem do domkow i teraz prawdopodobnie myli zeby i pakowali sie do lozek - zatrzymal sie obok mnie, obserwujac zapasy Shane'a z Arturem, ktore odbywaly sie na poboczu oswietlonej drozki, w gestych zaroslach trujacego bluszczu. -Co takiego zrobilas, zeby zasluzyc na tego ancymonka? Wzruszylam ramionami. -Chyba urodzilam sie pod nieszczesliwa gwiazda. -Ten dzieciak - stwierdzil Dave, widzac, jak Shane bez powodzenia probuje zmiazdzyc Arturowi twarz na korzeniach drzewa - ma zapisane w gwiazdach, ze kiedys wygarnie z uzi do nauczyciela i kolegow z klasy. Zaloze sie. -Moze powinienem ich powstrzymac... - Scott zaczal schodzic z drozki. Zlapalam go za ramie. -O, nie - powiedzialam. - Niech sie wyszaleja. Artur uzyskal akurat przewage i usiadl Shane'owi na piersi. -Przepros - zazadal Artur - albo bede skakal po tobie, az ci zebra popekaja. Scott, Dave i ja, poruszeni ta grozba, popatrzylismy na siebie, unoszac brwi. -Jess! - jeknal Shane. -Shane - zaczelam - jesli chcesz rzucac kamieniami, musisz byc przygotowany na to, ze poniesiesz konsekwencje. -Ale on mnie zabije! -A ty omal go nie zabiles kamieniem. -Nie umarlby - zawyl Shane. - To byl taki malenki kamyczek. -Mogles mu wybic oko - powiedzialam surowo. Scott i Dave musieli sie odwrocic, zeby ukryc przed chlopcami rozbawione miny. -Kiedy zlamiesz zebro - poinformowal Artur swoja ofiare - nie bedziesz mogl oddychac przepona. Wiesz, kiedy bedziesz grac. To wtedy okropnie boli. Nie mam pojecia, jak w ogole dasz rade... -Zlaz ze mnie! - ryknal Shane. Artur zebral garsc ziemi, z wyraznym zamiarem wpakowania jej w usta Shane'a. -Dobra, dobra - wrzasnal Shane. - Przepraszam. Artur pozwolil mu wstac. Shane, wracajac za nim na sciezke, spojrzal spode lba i burknal: -Poczekaj tylko, niech moj tata sie dowie, jaka z ciebie beznadziejna wychowawczyni. Wywala cie jak nic. -Ojej, co za strata! - zakpilam. - Wyjechac i nigdy juz nie sluchac twojego marudzenia? Umarlabym z zalu. Shane, wsciekly, popedzil w strone Brzozowej Chatki. Artur, chichoczac, pobiegl za nim. -Rany - powiedzial Scott. - Pomoc ci polozyc ich spac? Zmarszczylam brwi. -No cos ty? Oni maja prawie po dwanascie lat. Nie potrzebuja, zeby ich klasc spac. Tylko potrzasnal glowa. Jakies pol godziny pozniej zrozumialam, co mial na mysli. Byla prawie dziesiata, ale zaden z rezydentow Brzozowej Chatki nie lezal jeszcze w lozku. Zaden nie przebral sie nawet w pizame. Oddawali sie roznym ciekawym zajeciom, ale nie mialo to nic wspolnego z przygotowaniami do snu. Niektorzy skakali po lozkach, inni biegali dookola, paru wlazlo pod lozka, do pojemnikow przeznaczonych na ubrania. Wydawalo mi sie, ze w Makowej Chatce do czegos takiego by nie doszlo. Moglabym sie zalozyc, ze Karen Sue Hanky wlasnie teraz zaplata warkoczyki jakiejs dziewczynce, podczas gdy inna opowiada historie o duchach, a wszystkie chrupia z wielkiej miski przyrzadzony w kuchence popcorn. Popcorn. Zaburczalo mi w zoladku na sama mysl. Nie jadlam kolacji. Bylam glodna. Padalam z glodu, Brzozowa Chatka wymknela sie spod kontroli, a ja ciagle nie mialam okazji otworzyc koperty, ktora Pamela dala mi dla Ruth. Tyle ze, oczywiscie, koperta byla przeznaczona dla mnie. To chyba historie o duchach poddaly mi pomysl. Nie bylam w stanie przekrzyczec ich wrzaskow, nie moglam zlapac biegajacych jak opetane dzieciakow, ale moglam spowodowac, ze przestana widziec, co sie dzieje. Powloklam sie do skrzynki z bezpiecznikami i po kolei nacisnelam wszystkie dzwigienki. Domek pograzyl sie w ciemnosci. Zdumiewajace, jak ciemno moze byc na wsi. Wszystkie latarnie wzdluz sciezki wygaszono w zwiazku z cisza nocna, totez zadne swiatlo nie wpadalo przez okna - zwlaszcza ze znajdowalismy sie w zalesionej czesci obozu, tak ze nawet blask ksiezyca nie zdolal sie przedrzec przez baldachim lisci. Nie widzialam wlasnej dloni, chociaz podnioslam ja do oczu. Pozostali mieszkancy Brzozowej Chatki zaobserwowali to samo zjawisko. Parokrotnie rozlegl sie gluchy lomot - efekt zderzenia rozbieganych dzieciakow z meblami. Po chwili przestraszone glosy zaczely wolac moje imie. -Oho, awaria pradu - oglosilam. - Gdzies widocznie jest burza. W odpowiedzi uslyszalam jeki przerazenia. -Chyba musimy polozyc sie spac. Nic innego nie da sie robic po ciemku. -Nie ma zadnej awarii. Wylaczylas swiatlo. Rozpoznalam zjadliwy glosik Shane'a. Wstretny bachor. -Nieprawda. Chodz tutaj i sam sprobuj. - Dla ilustracji sama nacisnelam wlacznik swiatla. Suchy trzask nie pozostawial watpliwosci. - Niech kazdy lepiej wlozy pizame i kladzie sie do lozka. Rozlegly sie jeki i zawodzenia, bo trzeba bylo szukac pizam w ciemnosci. Zaczeli tez narzekac, ze w tych warunkach nie moga umyc zebow i nabawia sie prochnicy. Zignorowalam skargi. W kuchence znalazlam latarke, ktora trzymano tam na wypadek, gdyby naprawde wysiadlo swiatlo. Oswiadczylam, ze zaprowadze do toalety kazdego, kto zglosi takie zyczenie. Shane powiedzial: -Daj mi latarke, a ja kazdego zaprowadze. Nie dalam sie nabrac. Potem, kiedy wszyscy odbyli pospieszne ablucje, przypomnialam im o porannej kapieli morsow i o potrzebie wyspania sie, jako ze lekcje muzyki mialy sie rozpoczac tuz po sniadaniu. Tak na dobra sprawe wolne od cwiczen byly jedynie wczesne ranki, pory posilkow i kapieli oraz dwie godziny miedzy trzecia a piata, kiedy to wolno bylo plywac w jeziorze, grac w tenisa, baseball i zajmowac sie sztuka oraz pracami recznymi. Dla chetnych przewidziano spacery w terenie. Kiedys odbywano nawet wycieczki do slawnej na cala okolice Wilczej Jaskini, slawnej glownie dzieki temu, ze tak daleko na polnocy, gdzie lodowiec zniwelowal nierownosci terenu, jaskinie praktycznie nie wystepowaly. Ale zdarzylo sie kiedys, ze jakis kretynowaty obozowicz dostal po glowie stalaktytem czy cos takiego i zwiedzanie pieczary zniknelo z listy zajec dopuszczalnych w niezbyt dlugim czasie wolnym. Mialam wrazenie, ze dzieciom spedzajacym lato na obozie Wawasee przez wiekszosc czasu nie wolno bylo... no coz, byc dziecmi. Kiedy wszyscy znalezli sie wreszcie w lozkach, zyczac mi slodko dobrej nocy, poszlam do swojego pokoju, zabierajac latarke. Nie zblizalam sie juz do skrzynki z bezpiecznikami, zeby wlaczyc swiatlo u siebie: zobaczyliby je przez szpare pod drzwiami i moje klamstwo wyszloby na jaw. Zdjelam koszule i szorty i siedzac w bokserkach ukradzionych Douglasowi oraz w podkoszulku, zjadlam czesc skonfiskowanych slodyczy, przegladajac jednoczesnie przy swietle latarki zawartosc koperty, ktora dala mi Pamela. Kochana Jess! Mam nadzieje, ze wszystko w porzadku. Praca wychowawczyni na obozie musi Ci dawac mnostwo przyjemnosci. Owszem, pewnie. Jasne, ze mi daje... szczegolnie rozrywkowe okazalo sie spotkanie z Shane'em. Zalaczam zdjecie Taylora Monroe 'a. Skierowalam snop swiatla do wnetrza koperty i znalazlam kolorowy portret - malutkiego chlopczyka z kreconymi wloskami, w spodniach ogrodniczkach. Cud, miod, ultramaryna. Taylor zniknal z domu towarowego dwa lata temu, kiedy mial trzy lata. Rodzice rozpaczliwie pragna go odzyskac. Nie ma zadnych podejrzanych ani sladow. Dobrze. Czysty, jasny przypadek porwania. Rosemary odwalila mnostwo roboty, zeby sie o tym przekonac. Dawala mi znac tylko o takich przypadkach, kiedy istniala pewnosc, ze dziecko chce zostac odnalezione. To byl moj jedyny warunek, zeby odnalezc dziecko: ono samo musialo tego chciec. No tak, a do tego zachowanie anonimowosci. Jak zwykle, zadzwon, kiedy bedziesz wiedziala, gdzie jest. Znasz numer. Caluje, Rosemary Przyjrzalam sie zdjeciu w swietle latarki. Taylorze Monroe, powiedzialam do siebie. Taylorze Monroe, gdzie jestes? Drzwi mojego pokoju otworzyly sie nagle z hukiem. Zaskoczona upuscilam zdjecie - i latarke - na podloge. -Hej, co to jest? - zainteresowal sie Shane. -Jej - burknelam, usilujac ukryc zdjecie i list w poscieli. - Slyszales kiedys o tym, ze sie puka? -Co to za dziecko? - dopytywal sie Shane. -Nie twoj interes. - Znalazlam latarke i poswiecilam na niego. - Czego chcesz? Oczy Shane'a zwezily sie, ale nie tylko z powodu silnego swiatla latarki. Blysnela w nich podejrzliwosc. -Aha - powiedzial. - To zdjecie zaginionego dziecka? Bystry chlopak. Pamela nie mylila sie. Shane byl uzdolniony. Chyba nie tylko muzycznie. -Nie badz smieszny - powiedzialam. -Och, naprawde? No to dlaczego je ukrywasz? -Shane. - To bylo nieslychane. - Czego chcesz? Shane jednak puscil pytanie mimo uszu. -Sklamalas - powiedzial z oburzeniem. - Sklamalas totalnie. Masz ciagle te zdolnosci. -Taak, jasne, Shane - powiedzialam. - Wlasnie dlatego pracuje na obozie Wawasee za piec dolcow za godzine. Mam zdolnosci parapsychiczne i w ogole i moglabym zgarniac forse, znajdujac poszukiwanych przez wladze, ale wole siedziec tutaj. Shane w odpowiedzi na moj sarkazm tylko zamrugal pare razy. -Skoncz juz z tym - powiedzialam kwasnym tonem. - Jasne? Dlaczego nie jestes w lozku? Shane przypomnial sobie pretekst, pod ktorym wtargnal do mojego pokoju - zapewne spodziewajac sie zastac mnie w skapym przyodziewku. -Chce sie napic wody - jeknal. -No to sie napij - powiedzialam niezbyt uprzejmie. -Nie dojde po ciemku do lazienki. -Tutaj trafiles - zauwazylam. - Ale... -Zjezdzaj, Shane. Wyszedl, wciaz marudzac. Wyciagnelam zdjecie Taylora i list Rosemary. Nie mialam zadnych wyrzutow sumienia w zwiazku z tym, ze oszukalam Shane'a. Najmniejszych. Musialam chronic nie tylko Rosemary, ale rowniez siebie. Po moim niedawnym starciu z rzadem Stanow Zjednoczonych, ktory mial odmienny od mojego pomysl na wykorzystanie moich zdolnosci parapsychicznych, Rosemary, recepcjonistka w fundacji zajmujacej sie poszukiwaniem zaginionych dzieci, zgodzila sie wielkodusznie... no, coz, pomoc mi sie sprywatyzowac. Od tamtej pory, w tajemnicy przed wszystkimi, pracowalysmy razem. Chyba musialabym upasc na glowe, zeby wyjawic sekret rozkapryszonemu, prawie dwunastoletniemu geniuszowi muzycznemu. Na wszelki wypadek odlozylam list Rosemary i wzielam pozyczone od Ruth "Cosmo". 10 SPOSOBOW, ZEBY SIE PRZEKONAC, CZY JESTES DLA NIEGO KIMS WIECEJ NIZ TYLKO KOLEZANKA O, pozyteczna rzecz. Czytalam chciwie, myslac o Robie. Kto wie, moze on mnie uwielbia, a ja po prostu jestem za glupia, zeby sie zorientowac? 1. Gotuje dla ciebie obiad w twoje urodziny. Dobra, Rob zdecydowanie tego nie zrobil. Ale moje urodziny przypadaly dopiero w kwietniu. A my zaczelismy... no, jak by to nazwac... dopiero w maju. Ten punkt byl zatem bez znaczenia. 2. Stara sie byc mily dla twoich przyjaciolek. Mam tylko jedna prawdziwa przyjaciolke, Ruth. Wlasciwie nie miala okazji poznac Roba. Bo widzicie, Rob jest, jak by to powiedziec, nieodpowiednim towarzystwem. Ruth nie jest snobka... przynajmniej nie tak calkiem... ale na pewno nie aprobowalaby mojego zwiazku z kims, dla kogo kariera uniwersytecka nie wchodzi w gre. 3. Slucha cie, kiedy... Lomot w sasiednim pokoju przerwal mi lekture. Towarzyszyl mu glosny jek. Zlapalam latarke i wyszlam z sypialni. -Dobra - powiedzialam, oswietlajac jedna twarz po drugiej. Wszystkie byly calkowicie przytomne. - Co sie dzieje? Kiedy swiatlo latarki dosieglo twarzy Lionela, ukazalo na niej wyrazne slady lez. -Dlaczego placzesz? Wiedzialam doskonale. To gluche uderzenie przed chwila... Shane lezal w lozku, ale wyraz slodkiej niewinnosci na jego buzi wskazywal wyraznie, ze musial cos zmalowac. Jednak Lionel powiedzial tylko: -Wcale nie placze. Mialam serdecznie dosc. Naprawde. Chcialam tylko poczytac "Cosmo" i isc do lozka, zeby moc odnalezc Taylora Monroe. Czy za duzo oczekiwalam po tak dlugim dniu? -Fajnie. - Usiadlam na podlodze, kierujac latarke w sufit. Artur odezwal sie po chwili: -Eee, Jess? Co robisz? -Bede tutaj siedziec, dopoki wszyscy nie zasniecie. To wywolalo podniecony chichot. Nie wiem, co ich tak rozbawilo. Przez jakies dziesiec sekund panowala cisza. Potem odezwal sie glos Doo Sun: -Jess? Masz braci? -Bo co? - zapytalam podejrzliwie. -Masz na sobie chlopiece gatki - powiedzial Paul. Rzeczywiscie mialam. Bokserki Douglasa. -No i co z tego? -Jess - zaczal Shane glosem tak milutkim, ze nic dobrego nie moglo z tego wyniknac. - Tak? -Czy jestes lesbijka? Zamknelam oczy. Policzylam do dziesieciu. Staralam sie zignorowac chichot z pozostalych lozek. Otworzylam oczy i powiedzialam: -Nie, nie jestem lesbijka. Mam chlopaka. -Kogo? - zainteresowal sie Artur. - Ktoregos z tych facetow, z ktorymi widzialem cie na sciezce? Wychowawce? Rozlegly sie podniecone piski i pohukiwania. -Nie - powiedzialam. - Moj chlopak w zyciu nie robilby czegos tak glupiego jak zajmowanie sie dziecmi na obozie. Moj chlopak jezdzi na harleyu i jest mechanikiem samochodowym. Chlopcy wydali pomruk aprobaty. Na jedenastoletnich chlopcach mechanicy samochodowi wywieraja znacznie wieksze wrazenie niz ludzie w typie... no, na przyklad mojej najlepszej przyjaciolki, Ruth. Potem... sama nie wiem, dlaczego - moze ciagle jeszcze tkwila mi w glowie Karen Sue i jej Makowa Chatka? Niespodziewanie dla siebie rozpoczelam opowiesc o Robie i o tym, jak pewien czlowiek przyprowadzil swoj samochod do jego warsztatu. Zwyczajny samochod. Tyle ze w bagazniku tkwil ludzki szkielet. To byla, oczywiscie, kompletna bujda. Opowiadajac o Robie i jego samochodzie, nawiedzonym przez ducha kobiety, ktora udusila sie w bagazniku, czerpalam garsciami ze Stephena Kinga, streszczajac fragmenty z Christine i paru innych ksiazek. Dwunastoletni chlopcy na pewno tego nie czytali i gleboko watpie, zeby rodzice pozwolili im w najblizszej przyszlosci obejrzec filmy nakrecone na podstawie dziel Kinga. Nie pomylilam sie. Trzymalam ich w napieciu az do kataklizmu na koncu, kiedy to Rob uratowal cale miasto, odwaznie kierujac miotacz granatow w morderczy samochod i rozbijajac go na tysiac kawalkow. Po tych slowach nastapila pelna zdumienia cisza. Moja opowiesc naprawde ich poruszyla. A jeszcze nie skonczylam. -Czasami - szepnelam - w takie noce jak ta, kiedy burza w oddali powoduje awarie pradu, pograzajac swiat w ciemnosci, na horyzoncie widac swiatla samochodu - zabojcy - wylaczylam latarke - najpierw malenkie punkciki hen, daleko... a potem blizej... coraz blizej... i blizej... Ciszy nie macil najlzejszy szmer. Ledwie oddychali. -Dobranoc - powiedzialam i poszlam do swojego pokoju. Zasnelam pare minut pozniej. Nie slyszalam ani pisku ze strony pozostalych rezydentow Brzozowej Chatki az do pobudki nastepnego ranka... A rano, rzecz jasna, wiedzialam juz dokladnie, gdzie przebywa Taylor Monroe. 5 -O raju, chlopaki, o malo sie nie posiusialem w lozko ze strachu - stwierdzil John.-Tak? No, ja to sie tak balem, ze nie moglem pojsc do ubikacji. - Sam stal nad basenem z recznikiem narzuconym na szyje. Jego watla piers sprawiala wrazenie wkleslej. - Powstrzymywalem sie - powiedzial. - Nie chcialem ryzykowac, wiecie, ze zobacze te swiatla za oknem. -Ja je widzialem - oswiadczyl Tony. Chlopcy prychneli szyderczo. -Nie, naprawde - powiedzial Tony. - Przez okno. Przysiegam. Wygladal, jakby plynal po jeziorze. Nastapila ozywiona dyskusja, czy samochod - zabojca Roba moze plywac, czy tez po prostu przefrunal nad jeziorem. Czekajac w kolejce do kapieli morsow, uznalam, ze nie jest tak zle, jak jeszcze wczoraj mi sie wydawalo. Przynajmniej wyspalam sie za wszystkie czasy. Moze to dziwne, bo przeciez moj mozg byl atakowany informacjami na temat piecioletniego szkraba, ktorego nigdy na oczy nie widzialam. W telewizji i w powiesciach jasnowidze zawsze przybieraja straszliwie zbolaly wyraz twarzy, kiedy maja wizje, jakby ktos ich klul wykalaczka. Mnie tam sie nigdy nie zdarzylo cierpiec. Moze dlatego, ze ja mam widzenia tylko we snie. Zadne nie bylo bolesne. W moim odczuciu to jest tak, jak wtedy, gdy siedzimy i myslimy: "ojej, taki - a - taki strasznie dawno nie dzwonil", i nagle dzwoni telefon i odzywa sie taki - a - taki. A my mowimy: "Rany, wlasnie o tobie myslalam" i smiejemy sie, bo to niesamowity przypadek. Tyle ze to nie jest przypadek. Dziala wtedy ta czesc mozgu, ktorej rzadko sluchamy, ta, ktora nazywamy intuicja, przeczuciem czy instynktem. Ta czesc, ktora u mnie obudzila sie pod wplywem uderzenia pioruna. Dlatego teraz odbieram informacje, do ktorych normalnie nie mialabym dostepu - na przyklad o tym, ze Taylor Monroe, ktory zniknal z domu towarowego w Des Moines dwa lata temu, mieszka teraz w Gainesville, na Florydzie, z ludzmi, z ktorymi nie jest w zaden sposob spokrewniony. Widzicie, ludzie zazwyczaj - niemal wszyscy, naprawde, nawet tacy inteligentni jak Einstein czy Madonna - wykorzystuja tylko trzy procent mozgu. Trzy procent! Tyle wystarcza, zeby nauczyc sie chodzic i mowic, parkowac rownolegle i zdecydowac, jaki smak jogurtu najbardziej nam odpowiada. Ale niektorzy ludzie - tacy jak ja, ktorych porazil piorun albo zostali poddani deprywacji sensorycznej czy cos w tym rodzaju - wykorzystuja wiecej niz trzy procent. Z jakiegos powodu podlaczamy sie do uspionych zwykle czesci mozgu. A tam, jak sie wydaje, dzieja sie rozne ciekawe rzeczy... No coz, jesli o mnie chodzi, uzyskalam dostep jedynie do biezacych adresow wszystkich zaginionych ludzi na kuli ziemskiej. Pewnie, to lepsze niz nic. Ale, ale, o czym ja mowilam? Aha, mimo ze mialam wizje, spalam jak aniol. Nie daloby sie tego powiedziec o innych obozowiczach i ich wychowawcach. Zwlaszcza Ruth wygladala smetnie z podkrazonymi oczami. -Moj Boze - powiedziala. - Nie daly mi spac cala noc. Nic, tylko gadaly i gadaly... - Otworzyla szeroko niebieskie oczy, przygladajac mi sie zza okularow. Bylam w kostiumie kapielowym, tak jak moi chlopcy, z recznikiem zawieszonym na szyi. - Rany, chyba nie zamierzasz sie kapac? Wzruszylam ramionami. -Jasne, ze tak. A niby co mialam robic? -Nie musisz - powiedziala Ruth. - To jest dla dzieci... -Rano nie moglam wziac prysznica - wyjasnilam. - Wiesz, przy osmiu malych maniakach seksualnych... Ruth spojrzala na blekitna wode, polyskujaca w promieniach slonca. -Jak chcesz - powiedziala. - Ale bedziesz smierdziala caly dzien chlorem. -Owszem - zgodzilam sie. - Ale kto mnie bedzie wachac? Obie popatrzylysmy w kierunku Todda. On takze byl w kapielowkach. Moge dodac, ze byl to przyjemny widok. -Nie on. Ruth westchnela. -Nie, pewnie nie. Zauwazylam, ze podczas gdy Todd nie zwracal na nas uwagi, Scott i Dave nie spuszczali z nas oczu. Obaj popatrzyli w inna strone, kiedy zerknelam w ich kierunku, ale nie mialam watpliwosci: gapili sie na nas. Ruth jednak nie widziala nikogo poza Toddem. -Masz dzisiaj lekcje - przypomniala. - Facet od fletu jest calkiem przystojny. Nie chcialabys chyba smierdziec przy nim chlorem? "Facet od fletu" byl nauczycielem gry na instrumentach detych, Francuzem o imieniu Jean - Paul czy jakos tak. Faktycznie byl dosc przystojny, we francuski, troche niechlujny sposob. Ale dla mnie byl troche za stary. To znaczy, lubie mezczyzn starszych od siebie, ale wydaje mi sie, ze trzydziestka to juz przesada. Dziwacznie bysmy razem wygladali. -Nie wiem - powiedzialam, kiedy kolejka przesunela sie odrobine w strone wody. - Jest, zdaje sie, akceptowalny. Ale nie szalenie przystojny. Nie zdawalam sobie sprawy, ze Karen Sue Hanky podsluchuje, dopoki nie odwrocila sie w nasza strone i z blyszczacymi, choc obwiedzionymi sinymi podkowkami oczami, warknela: -Mam nadzieje, ze nie mowisz o profesorze Le Blanc. Wiesz, tak sie sklada, ze to geniusz muzyczny. Przewrocilam oczami. -Kto tutaj nie jest geniuszem muzycznym? - zapytalam. - Oczywiscie, nie liczac ciebie, Karen. Ruth az polknela gume do zucia, usilujac sie nie rozesmiac. -Jestes wstretna - obruszyla sie Karen, czerwieniejac powoli, az jej policzki staly sie tego samego koloru co litery na koszulce ratownika. - Powiem ci, ze cwiczylam codziennie po cztery godziny i ze moj tata placil trzydziesci dolarow za godzine za prywatne lekcje u profesora. -Taak? - unioslam brwi. - Rany. Moze teraz bedziesz w stanie za nami nadazyc. Karen zmruzyla oczy. Nie dowiedzialam sie, co chciala powiedziec, bo w tym momencie ratownik - takze dosc pociagajacy, zdecydowanie akceptowalny - wydal gwizd i wrzasnal: -Brzozy! Moje Brzozki i ja rzucilismy sie pedem do wody, wskakujac jednoczesnie, krzyczac i chlapiac dookola. Nie wszyscy byli swietnymi plywakami; niektorzy krztusili sie i pluli woda, doszlo do jednej proby utopienia, udaremnionej szczesliwie przez ratownika. Shane musial potem siedziec na brzegu przez dwadziescia minut. Ale poza tym bawilismy sie swietnie. Uczylam ich wlasnie nowej piosenki - jako ze Pamela zakazala Pada deszczyk - kiedy Scott i Dave oraz Ruth i Karen przechodzili obok ze swoimi grupami. Wszyscy, jak zauwazylam, sprawiali wrazenie troche snietych. -Nie moge pojac, jak ty to robisz, ze jestes wyspana - powiedzial Scott. - Nie przeszkadzali ci w nocy? -Nie - odparlam. - Wcale nie. -Jak ty to zrobilas? - zapytal Dave. - Moi tlukli sie do rana. Musialem spac z poduszka na glowie. Ruth potrzasnela glowa. -Pierwsza noc poza domem - powiedziala ze znawstwem - zawsze jest najgorsza. Uspokajaja sie zwykle trzeciej albo czwartej nocy, z czystego wyczerpania. Karen Sue sapnela ciezko. -Nie moje panienki, zaloze sie. Spojrzala gniewnie na pare mijajacych nas Makowych Panienek, ktore chichotaly, pedzac drozka, co sklonilo nas do choralnego: -Macie isc, nie biegac! -Male potwory - mruknela Karen, sciszajac glos. - Nie sluchaja zadnych polecen, a ten jezyk! W zyciu nie slyszalam, zeby ktos sie tak wyrazal! I cala noc smialy sie jak opetane. -Moje tak samo - powiedziala Ruth zmeczonym glosem. - Odpadly chyba dopiero kolo piatej. -Moi o piatej trzydziesci - odezwal sie Scott. Popatrzyl na mnie. - Nie moge uwierzyc, ze twoj Shane tak po prostu, bez walki, odplynal do krainy snu. -No wlasnie - powiedzial Dave. - Zdradzisz nam swoj sekret? -Och, opowiedzialam im strasznie dluga historyjke i zaraz sie pospali. Spalismy jak kamienie. Obudzila mnie dopiero pobudka. -Naprawde? - Ruth nie mogla wyjsc ze zdumienia. -O czym byla ta historyjka? - dopytywal sie Dave. Ze smiechem strescilam im opowiadanie. Oczywiscie, nie wspomnialam o Robie ani nie przyznalam sie do zapozyczen z dziel Kinga. Sluchali w milczeniu. A potem Karen oswiadczyla z pasja: -Nie uwazam za stosowne straszenia dzieci historiami o duchach. Prychnelam pogardliwie. Alez ona byla naiwna! Dzieci przeciez uwielbiaja historie o duchach. Zreszta moim zdaniem duchy to naprawde drobiazg wobec faktu, ze z domu towarowego porwano trzyletnie dziecko, ktore odnalazlo sie dopiero po dwoch latach. To dopiero bylo przerazajace. Wlasnie dlatego, zamiast wraz z moimi Brzozkami udac sie na sniadanie - chociaz skrecalam sie z glodu po porannej kapieli i wczorajszej kolacji zlozonej glownie z wafelkow - zakradlam sie do budynku administracji w nadziei, ze uda mi sie znalezc wolny telefon. Znalazlam bez trudu. Sekretarka, ktora chodzi z kierowca Nascar, jeszcze nie wrocila. Wslizgnelam sie na jej krzeslo i wybralam numer Panstwowej Agencji Poszukiwania Zaginionych Dzieci. Nie odebrala Rosemary, tylko jakas inna kobieta. -1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon - powiedziala. - Z kim chce pani mowic? Odezwalam sie szeptem. Staralam sie rowniez mozliwie jak najlepiej nasladowac hiszpanski akcent, na wypadek, gdyby linia byla na podsluchu. -Rosemary, por favor. Tamta pani na to: -Slucham? Szepnelam: -Rosemary. -Och - powiedziala pani. - Uhm. Chwileczke. Jejku! Nie moglam czekac nawet chwileczki! W kazdej sekundzie mogli mnie przylapac. Tylko tego bylo mi trzeba, zeby weszla Pamela i odkryla, ze nie tylko zaniedbuje swoje obowiazki, ale jeszcze uzywam wlasnosci obozu do celow prywatnych... -Dzien dobry, tu Rosemary - odezwal sie niepewnie glos w sluchawce. -Czesc - powiedzialam, porzucajac hiszpanski akcent. Nie musialam sie przedstawiac. Rosemary znala moj glos. - Taylor Monroe. Gainesville, Floryda. - Wyrzucilam z siebie ulice i numer domu. Bo tak to dziala. Tak pojawia sie informacja. Tak jakby w moim mozgu zainstalowano wyszukiwarke: wprowadza sie imie i zdjecie zaginionego dziecka i otrzymuje pelny adres, czesto z kodem. Naprawde. To dziwaczne, zwlaszcza ze na ogol nie znam tych miejsc nawet ze slyszenia. -Dziekuje - powiedziala Rosemary, uwazajac, aby nie wymowic mojego imienia w obecnosci kierownika, ktory kiedys naslal na mnie federalnych. - Beda tacy szczesliwi. Nie masz pojecia... W tym momencie Pamela, z zatroskana twarza, pojawila sie na korytarzu, zmierzajac prosto do recepcji. Szepnelam: -Przepraszam, Rosemary, musze isc - i odlozylam sluchawke. Potem zanurkowalam pod biurko. To niewiele pomoglo. Wpadlam. Wpadlam. -Jess? - odezwala sie Pamela. Zwinelam sie w klebek pod biurkiem. Moze jesli sie nie porusze, myslalam, jesli nie bede oddychac, Pamela pomysli, ze miala zwidy i pojdzie sobie. -Jessico - powiedziala Pamela tonem, ktorego raczej sie nie uzywa, rozmawiajac z wytworami wyobrazni. - Wylaz. Widzialam cie. Wygramolilam sie niechetnie spod biurka. -Posluchaj - powiedzialam. - Zaraz to wyjasnie. Dzisiaj sa dziewiecdziesiate urodziny mojej babci i gdybym nie zadzwonila, bylaby awantura jak ho, ho! Sadzilam, ze zarobie punkt w ramach sprawnosci harcerskich, mowiac "ho, ho!" zamiast "cholera", ale nic z tego. Po pierwsze, Pamela byla cos nie w humorze, jeszcze zanim mnie zobaczyla. Teraz wygladala jeszcze gorzej. -Jess - powiedziala dziwnym tonem. - Wiesz, ze nie powinnas uzywac wlasnosci obozu... -...do prywatnych celow - dokonczylam. - Tak, wiem. Naprawde mi przykro. Jak powiedzialam, to byla pilna sprawa. Pamela jednak wydawala sie duzo bardziej przygnebiona, nizby to wynikalo z sytuacji. Czulam, ze kryje sie za tym cos jeszcze. Sadzilam najpierw, ze chodzi o jakies obozowe problemy, moze z orkiestra czy czyms takim. No, wiecie, na przyklad skonczyly im sie stroiki klarnetowe. Ale oczywiscie mylilam sie. Okazalo sie, ze chodzi o cos zwiazanego ze mna. -Jess - powiedziala Pamela. - Wlasnie cie szukalam. -Tak? - zamrugalam oczami. Jesli Pamela mnie szukala, to moglo znaczyc tylko jedno: bylam w tarapatach. Jedyna rzecza, jaka mi przyszla do glowy z moich ostatnich dokonan - poza wykonaniem prywatnego telefonu z obozowego aparatu - byly historie o duchach. Czyzby Karen Sue znowu napaplala na mnie? Jesli tak, to pobila rekord. Rozstalysmy sie zaledwie piec minut wczesniej. Ta dziewczyna miala bioniczne stopy, czy co? Nie ulegalo watpliwosci, ze Pamela wezmie strone Karen Sue, jesli chodzi o straszenie malych dzieci opowiesciami o duchach. Uznalam, ze musze dzialac blyskawicznie. -No dobrze - powiedzialam. - Chetnie to wyjasnie. Shane ubieglej nocy strasznie sie rozbisurmanil i jedyne, co moglam zrobic, zeby przestal sie znecac nad mlodszymi, to... -Jessico - przerwala mi Pamela, dosc ostro. - Nie wiem, o czym mowisz. Jest tu ktos... kto chce sie z toba zobaczyc. Zamknelam buzie i wlepilam w nia oczy. -Ktos jest? - powtorzylam bezmyslnie. - Zeby sie ze mna zobaczyc? Przemknely mi przez glowe tysiace mysli. Pierwsza byla mysl o... Douglasie. Dzwonil poprzedniego wieczoru. Dzwonil nie tylko po to, zeby powiedziec, ze za mna teskni. Chcial sie pozegnac. W koncu to zrobil. Glosy mu kazaly i posluchal. Douglas popelnil samobojstwo i moj tata - moja mama - moj drugi brat - przyjechali, zeby mnie o tym zawiadomic. W uszach zaczelo mi szumiec. Mialam wrazenie, ze cos mi peklo w srodku. -Gdzie? - Z trudem wydobylam to slowo spomiedzy warg, ktore nagle zrobily sie jak z lodu. Pamela z powazna mina skinela glowa w kierunku biura. Ruszylam powoli, Pamela za mna. Modlilam sie, zeby to byl Michael. Oby wyslali Michaela, zeby mnie zawiadomil. Bo Michaela jeszcze moglam zniesc. Gdyby to byla matka czy nawet ojciec, na pewno bym sie poryczala. A nie chcialam plakac przy Pameli. To jednak nie byl Mikey. Ani ojciec, ani nawet matka. Zobaczylam zupelnie obcego mezczyzne. Byl starszy ode mnie, ale mlodszy od moich rodzicow. Mogl byc mniej wiecej w wieku Pameli. Mimo to okreslilabym go jako "akceptowalnego". Moze nawet "przystojniaka". Gladko ogolony, z ciemnymi, dosc dlugimi wlosami, mial krawat i sportowy plaszcz. Kiedy na niego spojrzalam, zerwal sie pospiesznie na rowne nogi i wtedy okazalo sie, ze jest dosc wysoki - dobra, dla mnie prawie kazdy jest wysoki - i troche niezgrabny w ruchach. -Panna M - mastriani? - zapytal niesmialo. Pracownik socjalny? Mial zuzyte buty i przetarte mankiety plaszcza. Z pewnoscia nie federalny. Na FBI byl za przystojny. Za bardzo zwracalby uwage. Moze nauczyciel. Taak. Matematyk albo fizyk. Ale z jakiego powodu mialby sie tutaj zjawic z zawiadomieniem o samobojstwie Douglasa jakis fizyk czy matematyk? -Nazywam sie Jonathan Herzberg - powiedzial mezczyzna, wyciagajac do mnie reke. - Mam nadzieje, ze nie wezmie mi pani za zle tego wtargniecia. Rozumiem, ze to niezwykle i ze popelniam uchybienie wobec pani prawa do prywatnosci... ale, panno Mastriani, jestem w rozpaczy. Cofnelam sie, ignorujac wyciagnieta dlon. Poruszylam sie tak szybko, ze wbilam sie siedzeniem w krawedz biurka Pameli. Dziennikarz. Powinnam sie byla domyslic. Krawat go zdradzal. -Prosze posluchac - zaczelam. Na ustach nie czulam juz lodu. Szum w uszach ustal. Za to ogarnal mnie gniew. Zimny, straszny gniew. -Nie wiem, dla jakiej gazety pan pracuje - powiedzialam lodowatym tonem. - Czy tez magazynu albo programu telewizyjnego. Ale mam juz tego dosyc. Wiosna praktycznie zrujnowaliscie mi zycie, szpiegujac mnie, podsluchujac moja rodzine. Skonczylo sie, jasne? Wbijcie to sobie do glowy: dziewczyna od pioruna zawiesila piorun na kolku. Juz nie pracuje w biznesie poszukiwania zaginionych ludzi. Jonathan Herzberg wygladal na bardziej niz zdziwionego. Spojrzal na Pamele, a potem znowu na mnie. -Panno M - mastriani - wyjakal. - Ja nie jestem... to znaczy, ja... -Pan Herzberg nie jest dziennikarzem, Jess. - Glos Pameli, jak na nia, brzmial niezwykle lagodnie. To mnie zastanowilo. - Nie wpuszczamy dziennikarzy - a w przeszlosci mielismy wielu wybitnych gosci - na teren obozu. Wiesz o tym z pewnoscia. Przypuszczam, ze mialam te informacje zakodowana gdzies w gleboko polozonej czesci mozgu. Obszar wokol jeziora Wawasee stanowil wlasnosc prywatna. Tylko ludzi, ktorych nazwiska figurowaly na liscie zaproszonych gosci, przepuszczano przez brame. Kwestie bezpieczenstwa na obozie Wawasee traktowano bardzo powaznie - w zwiazku z duza iloscia kosztownych instrumentow w roznych miejscach. Och, no i w zwiazku z cudownymi dziecmi. Moje spojrzenie powedrowalo od Pameli do pana Herzberga i z powrotem. Oboje wydawali sie... powiedzmy, zmieszani. To chyba najlepsze okreslenie. -Czy panstwo sie znaja? - zapytalam. Pamela, ktora nie nalezala do niesmialych, zaczerwienila sie. -Nie, nie - powiedziala. - To znaczy... wlasnie sie poznalismy. Pan Herzberg... Jess, otoz pan Herzberg... Uznalam, ze z pani kierowniczki nie wyciagne niczego sensownego. -No dobrze - powiedzialam do nieznajomego. - Nie zgadne. Jesli nie jest pan dziennikarzem, to czego pan ode mnie chce? Jonathan Herzberg wytarl rece o spodnie koloru khaki. Musial sie strasznie spocic, bo na materiale zostaly wilgotne plamy. -Mialem nadzieje - powiedzial cicho - ze pomozesz mi znalezc corke. 6 Rzucilam szybkie spojrzenie na Pamele. Nie spuszczala wzroku z Jonathana Herzberga. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Najwyrazniej sie zakochala.-Moze nie uslyszal pan za pierwszym razem - powiedzialam. - Juz sie tym nie zajmuje. Sklamalam, naturalnie. Ale skad on mogl wiedziec. A moze wiedzial? Pan Herzberg na to: -Wiem, ze tak mowilas. To znaczy, wtedy, wiosna. Ale ja... coz, mialem nadzieje, ze powiedzialas tak z powodu prasy i tego zamieszania... coz, to bylo troche klopotliwe. Popatrzylam na niego. "Klopotliwe"? On nazywa poscig w wykonaniu uzbrojonych agentow rzadowych "klopotliwym"? Pokaze mu, co to znaczy "klopotliwy". -Przepraszam - powiedzialam. - Nie rozumie pan? Nic z tego! To juz nie dziala. Skonczyly sie moce nadprzyrodzone. Baterie wysiadly... Pan Herzberg grzebal tymczasem w teczce. Kiedy sie wyprostowal, w rece trzymal fotografie. -To ona - powiedzial, wciskajac mi zdjecie. - To Keely Ma dopiero piec lat... Cofnelam sie przerazona, jakby wyciagnal grzechotnika, a nie zdjecie malej dziewczynki. -Nie chce tego ogladac - powiedzialam, prawie rzucajac w niego fotografia. - Nie chce tego widziec. -Jess! - Pamela rowniez wydawala sie przestraszona. - Jess, prosze, posluchaj... -Nie - oswiadczylam. - Nie bede. Nie mozecie mnie zmusic. Wychodze. Wiem, jak to wygladalo. Ten czlowiek wydawal sie szczery. Robil wrazenie zrozpaczonego ojca. Jak moglam byc tak okrutna i nieczula? Ale sprobujcie spojrzec na to z mojego punktu widzenia. Co innego dostac poczta paczke ze starannie przygotowanym raportem dotyczacym porwania dziecka, obudzic sie nastepnego ranka i wykonac telefon do zaufanej osoby, ktora nikomu nie pisnie slowka na moj temat. Latwe. Nie tylko latwe: anonimowe. Ale stanac oko w oko z rodzicem zaginionego dziecka, rozpaczliwie blagajacym o pomoc, o, to zupelnie co innego. To nie jest latwe. Nie wspominajac juz o anonimowosci. A ja musze dbac o anonimowosc. Musze. Odwrocilam sie i skierowalam do drzwi. Juz mialam napisac: chwiejnym krokiem, niemal po omacku,' powloklam sie w strone drzwi, bo to by brzmialo strasznie dramatycznie i w ogole, ale mijaloby sie z prawda. Trudno powiedziec, zebym sie chwiala na nogach - szlam calkiem pewnie. Z moimi oczami tez nie dzialo sie nic zlego. A wiem to stad, ze fotografia, ktorej przed chwila udalo mi sie pozbyc, sfrunela z gory. Po prostu zleciala na podloge, ladujac u moich stop, jak lisc czy ptasie piorko. Spojrzalam. Jak mialam nie spojrzec? Nie twierdze, ze byla najslodszym dzieckiem, jakie w zyciu widzialam. Nie o to chodzi. Dopoki nie zobaczylam zdjecia, nie byla dla mnie prawdziwym dzieckiem. Byla argumentem, ktorego uzyto, by zmusic mnie do wyznania czegos, czego nie chcialam ujawniac. Potem ja zobaczylam. Myslicie, ze bylam okropna, odmawiajac pomocy temu facetowi? Ale zrozumcie, od tamtego dnia, kiedy porazil mnie piorun, nie wszystko ukladalo sie pomyslnie. A chwilami nawet bardzo, bardzo niepomyslnie. Moj brat Douglas przez to wszystko znowu wyladowal w szpitalu. I omal nie zrujnowalam zycia pewnemu dziecku, ktore odnalazlam, i jego matce. Dzieciak wcale nie chcial, zebym go odnalazla. Musialam sie niezle napracowac, zeby wszystko znowu sie ulozylo. Nie chce mi sie nawet wracac do historii z federalnymi, bronia i wysadzonym w powietrze helikopterem. Wygladalo na to, ze uderzenie pioruna wywolalo reakcje lancuchowa, ktora coraz bardziej wymykala sie spod kontroli, i wszyscy, wszyscy bliscy mi ludzie zostali w jakis sposob dotknieci. Nie chcialam, zeby to sie powtorzylo. Nigdy wiecej. Opracowalam skuteczny system niedopuszczania do takiej sytuacji. Jesli zadna z zaangazowanych osob nie probowala sie z niego wylamac, nie dzialo sie nic zlego. Zaginione dzieci, ktore chcialy, aby je odnaleziono, odnajdywaly sie. Nikt nie przesladowal mnie ani mojej rodziny. Wszystko szlo jak z platka. A potem musial pojawic sie Jonathan Herzberg i machnac mi przed oczami zdjeciem swojej corki. Wtedy zrozumialam. Zrozumialam, ze wszystko zacznie sie od poczatku. Nie bylo sposobu, zeby to powstrzymac. Jonathan Herzberg nie byl glupcem. Widzial, jak zdjecie upadlo na podloge. Zauwazyl, ze na nie spojrzalam. I ruszyl na calego. -Chodzi do przedszkola - powiedzial. - W kazdym razie, poszlaby od wrzesnia, gdyby... gdyby nie zniknela. Lubi psy i konie. Chce zostac weterynarzem, kiedy dorosnie. Niczego sie nie boi. A ja po prostu stalam, gapiac sie na fotografie. -Jej matka zawsze miala... problemy. Po urodzeniu Keely jeszcze sie pogorszylo. Myslalem, ze to depresja poporodowa, ze z czasem minie. Niestety, nie minela. Przepisali jej leki przeciwdepresyjne. Czasami je brala. Na ogol jednak nie. Jonathan Herzberg mowil spokojnym, cichym glosem. Nie plakal i nie blagal. Mialam wrazenie, ze opowiada historie cudzej zony, nie swojej wlasnej. -Zaczela pic. Ktoregos dnia wrocilem z pracy, a jej nie bylo. Za to byla Keely. Moja zona zostawila ja w domu sama, na caly dzien. Trzyletnie dziecko! Wrocila kolo polnocy, kompletnie pijana. Nastepnego dnia wyprowadzilem sie z Keely. Zostawilem jej dom, samochod, wszystko... ale nie Keely. - Glos zaczal mu odrobine drzec. - Odkad odeszlismy, moja byla zona... stala sie jeszcze gorsza. Prowadzala sie z tym... niezbyt ciekawym typem. W zeszlym tygodniu zabrali Keely z osrodka opieki, gdzie zostawala na dzien. Sadze, ze sa gdzies w Chicago, on ma tam rodzine, ale policja nie zdolala ich znalezc. Przypomnialem sobie... o tobie i... i nie mam nic do stracenia. Zadzwonilem do ciebie do domu, ale ktos, kto odebral telefon, powiedzial... Schylilam sie i podnioslam fotografie. Z bliska dziecko wygladalo inaczej niz na podlodze. Piecioletnia dziewczynka, ktora chce zostac weterynarzem, kiedy dorosnie, i ktora mieszka z ojcem podobnie jak ja niemajacym pojecia o zaplataniu warkoczykow, bo jej wlosy byly w kompletnym nieladzie. -On jest prawnym opiekunem - powiedziala cicho Pamela. - Widzialam papiery. Kiedy przyszedl po raz pierwszy... no, coz, nie wiedzialam, co robic. Znasz nasze zasady. Ale on... on... Nie musiala mi tlumaczyc. Miala to wypisane na twarzy. Zagral na jej naturalnych uczuciach wobec dzieci i wykorzystal fakt, ze jest samotnym, i do tego przystojnym ojcem, a ona niezamezna kobieta po trzydziestce. Widzialam to rownie wyraznie jak gwizdek na jej szyi. Nie wiem, co mnie sklonilo, zeby pomoc Jonathanowi Herzbergowi, mimo podejrzenia, ze przyslalo go FBI, zeby mnie zdemaskowac. Moze to z powodu tych przetartych mankietow. Moze z powodu rozczochranej glowy jego corki. W kazdym razie postanowilam zaryzykowac. Mialam serdecznie pozalowac tej decyzji, ale skad moglam wiedziec? To, co zrobilam chwile pozniej, chyba wystraszylo ich oboje, ale dla mnie bylo zupelnie naturalne. Jak dla kazdego, kto tyle razy ogladal Point of No Return. Podeszlam do radia, ktore wypatrzylam obok biurka Pameli, nastawilam je bardzo glosno, a potem wrzasnelam, przekrzykujac najnowszy przeboj Johna Mellecampa: -Koszule do gory. Pamela i Jonathan Herzberg wymienili zaskoczone spojrzenia. -Co? - zapytala Pamela, podnoszac glos. -Slyszalas, co powiedzialam - odkrzyknelam. - Chcecie mojej pomocy? Musze sie upewnic, ze jestescie czysci. Jonathan Herzberg byl widocznie gotow na wszystko, bo bez dalszych pytan zrzucil plaszcz. Pamela mniej sie palila do zdejmowania firmowej koszulki obozu Wawasee. -Nie rozumiem - powiedziala, kiedy chodzilam po gabinecie, macajac blaty od spodu i ogladajac podstawki doniczek i telefonu. - Co sie dzieje? Jonathan zalapal troche szybciej. Rozpial koszule i rozsunal ja, pokazujac, ze nie ma zadnej pluskwy na piersi. -Ona chce sprawdzic, czy nie mamy podsluchu - wyjasnil Pameli. Nadal miala dziwny wyraz twarzy, ale w koncu podniosla koszule na tyle, ze moglam pod nia zajrzec. Stala tylem do pana Herzberga, a kiedy zobaczylam jej stanik, zrozumialam, dlaczego. Byl polprzezroczysty i bardzo sexy jak na kierowniczke obozu. Nie znam sie specjalnie na biustonoszach, bo sama ich wlasciwie nie uzywam, ale ten zrobil na mnie wrazenie. Kiedy okazalo sie, ze nie maja przekaznikow, a pokoj nie jest na podsluchu, wylaczylam radio. Potem, podnoszac zdjecie Keely, powiedzialam: -Musze je na troche zatrzymac. -Czy to znaczy, ze pomozesz? - zapytal zywo pan Herzberg, zapinajac koszule. - Znajdziesz Keely? -Prosze dac swoje namiary Pameli - powiedzialam, chowajac zdjecie Keely do kieszeni. - Skontaktuje sie z panem. Pamela, ktorej oczy podejrzanie zwilgotnialy, powiedziala: -Och, Jess, Jess, tak sie ciesze. Dziekuje ci. Bardzo ci dziekuje. Nie przepadam za ckliwymi scenami, a cos takiego wisialo w powietrzu - glownie za sprawa Pameli, chociaz tata Keely tez nie mial kamiennego wyrazu twarzy w tym momencie - wiec zabralam sie stamtad, i to szybko. Przeszlam mniej wiecej piec czy szesc krokow korytarzem, kiedy ogarnely mnie powazne watpliwosci. W co ja sie znowu pakuje, pomyslalam. Pamela widziala jakies papiery stwierdzajace, ze ten czlowiek jest prawnym opiekunem dziecka, ale co z tego? Sady co chwila przyznaja opieke prawna rodzicom, ktorzy sie do tego nie nadaja. Skad moglam wiedziec, ile bylo prawdy w historyjce, ktora mi opowiedzial o swojej zonie? Proste. Musialam to sprawdzic. Wspaniale. Jakbym nie miala nic lepszego do roboty. Poza sprawowaniem opieki nad gromada malych chlopcow i, ach tak, przygotowywaniem sie do prywatnych lekcji z profesorem Le Blanc, znakomitym flecista frangais. Zastanawialam sie, jakim cudem zdolam to wszystko pogodzic - odnalezc Keely Herzberg i upewnic sie, ze naprawde chce wrocic do ojca, powstrzymac Shane'a od zamordowania Lionela oraz podciagnac sie w cwiczeniach palcowkowych dla profesora Le Blanc - kiedy zauwazylam, ze sekretarka, z ktorej telefonu pozwolilam sobie korzystac, jest na swoim stanowisku. Moj Boze, ta kobieta byla ludzaco podobna do Johna Wayne'a! Nie zartuje! Wygladala jak facet, a miala chlopaka. I to nie pierwszego lepszego chlopaka, ale kierowce wyscigowego. Kto mi wyjasni, co tu jest nie tak? Nie twierdze wcale, ze nieatrakcyjne kobiety nie zasluguja na to, zeby miec chlopaka, ale wiele osob - nie tylko moja mama - twierdzi, ze jestem dosc pociagajaca. No i czy mam chlopaka? Nie. A obecna tu pani John Wayne ma chlopaka, w dodatku bardzo przystojnego. Dobra. Nie ma sprawiedliwosci na tym swiecie. To tyle, jesli chodzi o moje zdanie na ten temat. 7 -Czesc. - Postawilam swoja tace obok tacy Ruth. - Musze z toba porozmawiac.Ruth siedziala z dziewczynkami z Tulipanowej Chatki. Wszystkie jadly to samo na lunch: duza porcje salatki z dressingiem, piers kurczaka bez skory, twarozek, melon w plasterkach i sorbet malinowy na deser. Chlopcy z Brzozowej Chatki nie roznili sie od nich zbytnio. Tez poszli za przykladem swojej wychowawczyni. Tylko ze ich tace byly zaladowane pizza, salatka coleslaw, pieczona fasolka, batonikami masla orzechowego, makaronem z serem, lodami i ciasteczkami czekoladowymi. Hej, ominela mnie kolacja i sniadanie. Chyba mialam prawo byc glodna? Ruth zerknela na moja tace i wzdrygnela sie, szybko odwracajac wzrok. -Czy to ma zwiazek z twoja dzienna dawka nasyconego tluszczu? - zapytala. - Bo jesli bedziesz odzywiac sie w ten sposob, twoje serce dlugo nie pociagnie. -Wiesz, ze mam szybka przemiane materii - powiedzialam. - Posluchaj, to wazne. Bede musiala pozyczyc twoj samochod. Ruth saczyla powoli niskokaloryczna cole. Przy slowach "twoj samochod" prysnela napojem, ktory miala w ustach, na dziewczynke siedzaca naprzeciwko. -O, moj Boze - powiedziala Ruth, nachylajac sie nad stolem, zeby obetrzec buzie dziewczynki. - Och, Shawando, tak mi przykro... -Nic sie nie stalo, Ruth. Shawanda powiedziala to glosem pelnym szacunku, tak jakby spotkal ja wielki honor. -Jej! - Ruth odwrocila sie w moja strone. - Czy ty jestes przytomna? Myslisz, ze ci pozycze swoj samochod? Nawet nie masz prawa jazdy! Wiem, ze to brzmi nieprawdopodobnie. Ale ja rzeczywiscie nie mam prawa jazdy. Zapewne jestem jedyna szesnastolatka w stanie Indiana, ktora nie ma prawa jazdy. Wcale nie dlatego, ze nie potrafie prowadzic. Jestem dobrym kierowca, naprawde. Chyba lepszym niz Ruth, skoro juz o tym mowa. Jest tylko jeden maly problem. Wlasciwie nie tyle problem, ile raczej potrzeba. Przemozna potrzeba predkosci. -Absolutnie nie - powiedziala Ruth, nadziewajac kawalek melona na widelec i pakujac go sobie do ust. Jestesmy z Ruth najlepszymi przyjaciolkami od przedszkola i nie przejmujemy sie specjalnie jakimis konwenansami. Ruth mowila z pelna buzia. - Jesli myslisz, ze pozwole ci chocby dotknac mojego samochodu, panno ale - jechalam - tylko - osiemdziesiat - na - godzine - w - strefie - gdzie - obowiazuje - ograniczenie - do - trzydziestu, to musisz byc nacpana. -Nie jestem - syknelam, swiadoma, ze spoczywaja na mnie spojrzenia wszystkich malych rezydentek Tulipanowej Chatki - nacpana. Po prostu jutro moze byc mi potrzebny twoj samochod i to wszystko. -Po co? - zapytala Ruth. Nie mialam ochoty wdawac sie w wyjasnienia. Nie wobec tych wszystkich ciekawskich twarzyczek. Wiec powiedzialam tylko: -Sytuacja moze tego wymagac. -Jessica! - parsknela Ruth. Zwraca sie do mnie pelnym imieniem tylko wtedy, kiedy jest kompletnie zniesmaczona moim postepowaniem. - Wiesz, ze wolno nam opuszczac oboz tylko w niedzielne popoludnia. Jutro, dziwne, ze musze ci przypominac, jest wtorek. Nie mozesz nigdzie jechac. Chyba ze chcesz stracic prace. Zobaczysz, wywalacie z obozu. A w ogole co to za sprawa niecierpiaca zwloki? Powiedzialam: -Kierownictwo chyba nie bedzie mialo nic przeciwko temu. Nie wyglupiaj sie, Ruth. Chodzi tylko o pare godzin. Oczy Ruth, za szklami okularow, zaokraglily sie jak spodki. -Czekaj no. To ma cos wspolnego... wspolnego z... no wiesz, ta sprawa? "Ta sprawa" Ruth czesto okresla moje niedawno odkryte zdolnosci. Fakt, ze "ta sprawa" wynikla w duzym stopniu z jej winy, nigdy dotad, jak sie wydaje, nie obudzil w niej niepokoju. To w koncu ona zmusila mnie, zebym wracala pieszo do domu, kiedy szalala burza z piorunami. Ale mniejsza z tym. -Tak - odparlam. - Chodzi o "te sprawe". Pozyczysz mi ten samochod czy nie? Ruth zamyslila sie. -Cos ci powiem. Jesli przyrzekniesz, ze nie bedziemy mialy klopotow, zawioze cie, dokad zechcesz. Swietnie. Wlasnie tego mi potrzeba. Nie zrozumcie mnie zle. Ruth jest moja najlepsza przyjaciolka i w ogole. Ale nie jest osoba, na ktora mozna liczyc w kryzysowej sytuacji. Kiedys na przyklad, kiedy pszczola uzadlila jej brata blizniaka Skipa, uczulonego na jad pszczeli, Ruth zakryla uszy dlonmi i uciekla z pokoju. Naprawde. A miala wtedy czternascie lat i mogla spokojnie zadzwonic pod 911 albo gdzie indziej. W zwiazku z tym mozna chyba watpic w rzetelnosc zespolu zatrudniajacego instruktorow na oboz Wawasee. Powiedzialam ostroznie: -Hm, wiesz co? Zapomnij o tym, dobrze? - Moze Pamela pozwoli mi skorzystac ze swojego samochodu. A jesli Pamela udaje? Moze jednak oboje z Jonathanem Herzbergiem dzialaja w zmowie z federalnymi? A jesli to pulapka starannie przygotowana przez moich starych znajomych z FBI? Dlatego potrzebowalam samochodu. Musialam zorientowac sie w sytuacji. Poza tym Keely tez miala swoje prawa. Wiosna nauczylam sie jednego - nauczyl mnie tego chlopiec o imieniu Sean, ktory jak sadzilam, zaginal, a ktory jak sie okazalo, kiedy go znalazlam, byl dokladnie tam, gdzie sobie zyczyl - ze jesli pracuje sie w tym biznesie, nalezy sie upewnic, ze osoba, ktorej szukamy chce, zeby ja odnaleziono. To chyba logiczne? Wiec nie chodzilo tylko o to, ze Jonatan Herzberg mogl miec cos wspolnego z federalnymi. Nie wygladal mi na takiego. Ale chcialam rowniez poznac wersje mamy Keely, zanim, powiedzmy, wydam ja w rece policji. Jesli rzeczywiscie byla w Chicago, to moglam tam dotrzec w ciagu godziny. Moglam pojechac tam i z powrotem w ciagu takiego czasu, jaki dzieciom zajeloby wykonanie Mesjasza Haendla. No, mniej wiecej. Mialam ochote wyjasnic Ruth to wszystko. Chcialam powiedziec: "Ruth, posluchaj, Pamela mnie nie wywali z pracy, jesli opuszcze oboz, poniewaz to Pamela bedzie za to odpowiedzialna... w pewien sposob". Wiosna nauczylam sie jednak jeszcze jednej rzeczy: im mniej ludzi wie o pewnych sprawach, tym lepiej. Dotyczy to rowniez naszych najblizszych przyjaciol. Wiem, co mowie. Uczono nas na szkoleniu, jak nalezy zwracac sie do dzieci sprawiajacych problemy wychowawcze, i wlasnie tego tonu postanowilam uzyc wobec Ruth. -A wiec chcesz powiedziec, ze mialabys mieszane uczucia, pozyczajac mi samochod? Ruth skinela glowa. -Zgadza sie. Ale chetnie z toba pojade, bez wzgledu na to, dokad sie wybierasz. Oczywiscie pod warunkiem, ze nie wpadniemy w tarapaty. Wgryzlam sie w bulke z serem, kombinujac, jak sie z tego wyplatac, zeby jej nie urazic. -Nie moge tego zagwarantowac - powiedzialam w koncu, wzruszajac ramionami. -Dobrze - odparla Ruth. - No to musisz znalezc jakiegos innego jelenia, zeby ci pozyczyl samochod. Moze Dave? Widzialam, jak puszczal do ciebie oko na basenie. Wyprostowalam sie. -Naprawde? Ja tez widzialam, ale bylam pewna, ze puscil oko do Ruth. -Z cala pewnoscia. Powinnas to wykorzystac. - Ruth uszczknela odrobine kurczaka. - Hej, moze daloby sie pojechac w dwie pary. No, wiesz, ty i Dave oraz ja i... - rzucila szybko okiem w strone stolu Scotta. Przelknela sline. - No, rozumiesz - powiedziala zaklopotana. - Jesli wszystko dobrze sie ulozy. Jesli sie ulozy miedzy nia a Scottem, oczywiscie. Nie podlegalo dla niej dyskusji, ze ulozy sie miedzy mna a Dave'em. Ruth, zdaje sie, zapomniala, ze mnie podobal sie ktos inny, i nie byl to Dave. A moze wcale nie zapomniala. Ruth nie pochwalala mojego zwiazku - czy cokolwiek to bylo - z Robem Wilkinsem. Dave Chen jednak byl wedlug niej do przyjecia. O, zdecydowanie tak. Slyszalam, jak komus mowil, ze na egzaminach z matematyki dostal prawie maksa. Zastanawialam sie, dlaczego jakos nie mam ochoty wciagac kogos takiego jak Dave w swoje dosc skomplikowane sprawy zyciowe, podczas gdy nie wahalam sie ani chwili, jesli chodzi o Roba, ktory podoba mi sie dziesiec razy bardziej niz Dave, kiedy Ruth odezwala sie niespodziewanie: -Czy nie masz dzisiaj przypadkiem pierwszych indywidualnych zajec? Czy nie powinnas, och, czyja wiem, pocwiczyc albo co? Odgryzlam kawalek pizzy. Niezla. Naturalnie, daleko jej do pizzy mojego taty, ale z pewnoscia lepsza niz nedzne atrapy pizzy serwowane przez Pizza Hut. -Wole, zeby profesor Le Blanc uslyszal mnie, kiedy jestem w najgorszej formie - wyjasnilam. - Rozumiesz, doskonalosci nie da sie poprawic. Ruth tylko machnela reka z irytacja. -Idz usiasc ze swoimi diabelkami. Wolaja cie. Moje male diabelki wzywaly mnie rzeczywiscie. Wzielam tace i przylaczylam sie do nich. -Jess, posluchaj tylko - powiedzial Tony. Odbilo mu sie poteznie. Pozostale Brzozki zachichotaly z uznaniem. -To jeszcze nic. Posluchaj tego. - Sam pociagnal duzy lyk coli. Potem wydal bekniecie tak dlugie i glosne, ze siedzacy w najblizszym sasiedztwie stolownicy spojrzeli z podziwem. Zadowolony z uznania, Sam z cala skromnoscia odmowil przypisania sobie calej zaslugi za ten swietny czyn. - Mam skrzywiona przegrode nosowa. To pomaga - wyjasnil. Zauwazylam, ze pan Alistair, dyrektor obozu, spojrzal w nasza strone, wiec szybko skierowalam rozmowe na inne tory - zaczelam ich uczyc nowej piosenki Brzozowej Chatki, ktora wkrotce wyspiewywali z zapalem: Plywal "Titanic" Po oceanie Nikt nie myslal Ze cos sie stanie Pierwsza podroz No i trach "Titanica" trafil szlag. Och, to smutne. Chor: Och, to smutne Jakie to smutne Jakie to smutne Titanic juz tonie, idzie na dno raz - dwa Woda wdziera sie wszedzie, a orkiestra wciaz gra Kobiety, mezczyzni i niewinne dziatki Utopili sie wszyscy razem z wielkim statkiem Plusk, plusk "Titanicu" Prosto na dno I po krzyku Cza, cza, cza Wszystko szlo swietnie, dopoki nie przylapalam Shane'a na palaszowaniu lodow Lionela - na obozie Wawasee mozna brac dokladki wszystkiego, ale nie lodow. Gdyby nie to, obozowicze zywiliby sie prawdopodobnie wylacznie lodami mietowo - czekoladowymi. -Shane! - ryknelam. Zaskoczony, upuscil lyzeczke. -O, do diabla - powiedzial, patrzac na zachlapana lodami koszulke. - Zobaczcie, co ta lesba zrobila. -To juz trzecia, Shane - poinformowalam go spokojnie. Spojrzal na mnie zdumiony. -Trzecia co? O czym ty mowisz? -Trzecia wpadka. Dzisiaj spisz na ganku, aniolku. Shane usmiechnal sie szyderczo. -Wielkie mi rzeczy. Artur powiedzial: -Shane, cwiercglowku, to znaczy, ze stracisz opowiadanie. Shane spojrzal na mnie zmruzonymi oczami. -Nie strace zadnego opowiadania - powiedzial spokojnie. Zamrugalam oczami. -O jakim opowiadaniu mowisz? - zwrocilam sie do Artura. -Dzisiaj wieczorem opowiesz nam jakas inna historie, prawda, Jess? Mieszkancy Brzozowej Chatki zgodnie odwrocili glowy w moja strone. Powiedzialam: -Pewnie. Pewnie, opowiem nastepna historyjke. Tony klepnal Shane'a po plecach. -Cha, cha - zasmial sie drwiaco. - Ty nie bedziesz sluchal. -Nie mozesz tego zrobic - warknal Shane. - Sprobuj tylko, a... -A co zrobisz, Shane?. - zapytalam, udajac znudzenie. Spojrzal na mnie zlym wzrokiem. -Powiem - oswiadczyl groznie. -Co powiesz? - dopytywal sie Artur z ustami pelnymi frytek. -No wlasnie - podchwycilam. - Co takiego? Bo, oczywiscie, zapomnialam. O tym, ze Shane wlazl poprzedniego wieczoru do mojego pokoju i zastal mnie ze zdjeciem Taylora. Zupelnie wylecialo mi z glowy. Przypomnial mi o tym, nie zwlekajac. - Wiesz. - Patrzyl na mnie zlosliwie zmruzonymi oczami. - Dziewczyna od pioruna. Polknelam kes pizzy, ktory wlasnie przezuwalam. Mowie wam, mialam wrazenie, ze w gardle przesuwa mi sie kawalek kartonu. I wcale nie chodzi mi o jakosc jedzenia ze stolowki. -Hej - powiedzialam mozliwie obojetnym tonem. - Gadaj sobie. Prosze uprzejmie. Udawalam, rzecz jasna, ale z dobrym skutkiem, bo to mu podcielo skrzydelka. Zgarbil sie, wbijajac wzrok w pusty talerz, jakby spodziewal sie odczytac na nim stosowna odpowiedz. Nie wspolczulam mu ani odrobine. Maly gangster. Ale nie tylko na niego bylam zla. Lionel tez dzialal mi na nerwy. Jak mogl pozwalac, zeby tak go traktowano? Pewnie, ze Shane wazyl wiecej o jakies dwadziescia kilo, ale ja osobiscie, w wieku Lionela i majac podobna figure, dawalam rade wiekszym przeciwnikom. Po lunchu, w drodze na lekcje muzyki, ktore mialy sie ciagnac do godziny trzeciej, usilowalam przekonac Lionela, ze jesli nie nauczy sie walczyc o swoje, Shane nadal bedzie sie nad nim znecal. -Ale, Jess - powiedzial Lionel. W jego ustach moje imie brzmialo: "dzejs". - On mnie pobije. -Posluchaj, Lionel. Moze cie uderzy. Ale wtedy ty mu oddasz, tylko jeszcze mocniej. Wal w nos. Duzi chlopcy zachowuja sie jak male dzieci, kiedy oberwa w nos. Lionel nie wydawal sie przekonany. -W moim kraju - oznajmil, spiewnie przeciagajac slowa - uciekanie sie do przemocy uwaza sie za cos niewlasciwego. -Dobra, teraz jestes w Ameryce - stwierdzilam. Pozostale Brzozki zniknely w swoich klasach. Tylko ja i Lionel, i pare przypadkowych osob zostalo na korytarzu. -Sluchaj - powiedzialam. - Zwin reke w piesc. Lionel zastosowal sie do polecenia, popelniajac powazny blad, polegajacy na schowaniu kciuka do srodka. -Nie, nie, nie - powiedzialam. - Trzymaj kciuk na zewnatrz, inaczej go zlamiesz, kiedy rabniesz Shane'a w dziob. Lionel wysunal kciuk, mowiac: -Nie sadze, zebym mial ochote uderzyc Shane'a w twarz. - Jasne, ze masz. I na pewno nie chcesz zlamac przy tym kciuka. Pamietaj, co ci powiedzialam. Celuj w nos. Chrzastki w nosie latwo sie lamia i nie uszkodzisz sobie kostek tak jak wtedy, gdybys uderzyl, powiedzmy, w usta. Nigdy nie wal w usta. -Nie ma obawy - powiedzial Lionel - naprawde nie wydaje mi sie, zebym kiedys... -Dobrze, dobra. - Poklepalam go po ramieniu. - Teraz zmiataj do klasy, bo sie spoznisz. Lionel pobiegl, sciskajac futeral na flet i przygladajac sie nieufnie wlasnej piesci. Z drugiej strony korytarza rozlegly sie oklaski. Stala tam Ruth w towarzystwie Scotta, Dave, no i jakzeby inaczej, Karen Sue Hanky. -Oto, jak radzic sobie w delikatnej sytuacji - stwierdzila Ruth sarkastycznie. -Taak - dodal Scott, rechoczac radosnie. - Uczyc dzieci ciosow piescia. Dave zmarszczyl brwi, udajac gleboki namysl. -Dziwne, nie moge sobie przypomniec, zeby na szkoleniu uczono nas tej szczegolnej metody rozwiazywania konfliktow. Naturalnie zartowali. W przeciwienstwie do Karen Sue, smiertelnie powaznej, jak zwykle. -Uwazam, ze to niegodne - powiedziala. - Uczysz malego chlopca, zeby rozwiazywal swoje problemy przy uzyciu sily. Powinnas sie wstydzic. Popatrzylam na nia, otwierajac szeroko oczy. -Nad toba nikt sie nigdy nie znecal, co? Karen Sue dumnie podniosla glowe. -Nie, poniewaz uczono mnie, aby nieporozumienia wyjasniac pokojowymi sposobami, a nie sila. -Inaczej mowiac, nikt sie nigdy nad toba nie znecal. Ruth parsknela smiechem, a Scott i Dave zakryli usta dlonmi, zeby ukryc rozbawienie. -Moze to dlatego, ze nie staram sie nikogo draznic tak jak ty, Jess - odgryzla sie Karen. -O, jak milo - odparlam. - Oskarzyc ofiare, czemu nie? Scott i Dave odwrocili sie teraz do sciany, krztuszac sie ze smiechu. Ruth, naturalnie, nie przejmowala sie niczym i rechotala bez skrepowania. Czubki uszu Karen Sue zarozowily sie. Zwrocilam na to uwage, poniewaz miala na glowie niebieska opaske - pasujaca do niebieskich szortow, ktore pasowaly do niebieskiego futeralu na flet - i dzieki tej opasce jej wlosy nie zaslanialy uszu, tylko opadaly perfekcyjnymi lokami na ramiona. Och, i jeszcze mozna bylo podziwiac perlowe klipsy. Czy wspominalam juz, ze Karen Sue Hanky jest bardzo dziewczeca? -No coz - powiedziala wyniosle. - Jesli nie macie nic przeciwko temu, pojde do domku, aby odlozyc flet. Mam nadzieje, ze spodoba ci sie lekcja z profesorem Le Blanc. Powiedzial, ze moja gra jest wyjatkowa. -Owszem - mruknelam. - Wyjatkowo nie do wytrzymania. Ruth dzgnela mnie lokciem. -Och, wybacz - powiedzialam. - Jej flet nie ma przeciez otworow. Jak mozna grac na czyms takim? Nawiasem mowiac, Karen Sue zdazyla juz sie oddalic. W zaden sposob nie mogla mnie uslyszec. Scott, wciaz chichoczac, powiedzial: -Sluchaj, Jess. Dave i ja wpadlismy na pewien pomysl. Wiesz, z tymi historiami o duchach. Moze bysmy weszli do spolki? Co ty na to? Spojrzalam na niego zdziwiona. -Nie rozumiem. -Nasze grupy moglyby sie spotkac po ognisku, a ty bys im opowiedziala te swoja historyjke o duchach. Wiesz, taka jak dzisiaj w nocy. -Mozemy przyprowadzic nasze dzieciaki - wtracil Dave - kolo wpol do dziesiatej. -Taak - powiedzial Scott, spogladajac niesmialo w strone Ruth. - Moze twoje dziewczynki, Ruth, chcialyby dolaczyc? Ruth wydawala sie zaskoczona - ale i uradowana - propozycja. Jednak obawa przed narazeniem dziewczynek na wybryki takich typow jak Shane przewazyla nad perspektywa pieknych chwil w towarzystwie Scotta. -O, nie - powiedziala. - Nie dopuszcze zadnej z moich dziewczynek w poblize tego malego potwora. -Moze Shane nie bedzie rozrabial - zauwazylam - jesli znajdzie sie w damskim towarzystwie. Podobnego eksperymentu dokonano podczas odsiadki w Liceum im. Ernesta Pyle'a. Wynik okazal sie niejednoznaczny. -O, nie - powtorzyla Ruth. - Wiesz, co ten dzieciak zrobil dzis przed poludniem podczas proby calego obozu? -Co takiego? -Pryskal slina z ustnika trabki na Makowe Panienki. Skrzywilam sie. Nie tak zle, jak sie obawialam... ale tez nic dobrego. -I to nawet nie byl - ciagnela Ruth - jego instrument. Ukradl go. Jesli myslisz, ze sie zgodze, aby moje dziewczynki padly ofiara jego malpich psot, to masz nie po kolei w glowie. Uznalam, ze nie warto sie upierac. Nie mialam na podoredziu zadnej historii o duchach, ktora moglabym opowiedziec w obecnosci takich chlopakow, jak Scott i Dave. Od razu by sie polapali, ze to plagiat ze Stephena Kinga. I jakos glupio byloby opowiadac przy nich historyjke z moim niedoszlym chlopakiem w charakterze glownego bohatera. Dave widocznie zauwazyl moje wahanie, bo powiedzial: -Przyniesiemy popcorn. Zrozumialam, ze nie uda mi sie wykrecic. Darmowy popcorn tez byl nie do pogardzenia. -No dobra, w porzadku. -Fantastycznie. Scott i Dave klepneli sie dlonmi. Przy okazji Dave potracil mnie, tak ze ostry rozek zdjecia ' Keely Herzberg, schowanego w tylnej kieszeni spodenek, przypomnial mi lekkim ukluciem, ze dzis wieczorem mam jeszcze pewien drobiazg do zalatwienia. 8 Paul Huck mieszkal na tej samej ulicy co ja. Znalazlam sposob, zeby sie nie zblaznic wobec Dave'a i Scotta. Porzucilam przerobke dziel Stephena Kinga na rzecz historii o duchach, ktora opowiadal nam tata, kiedy ja i moi bracia bylismy mali i jezdzilismy z tata na wyprawy pod namiot do lasow Indiany. Mama nigdy z nami nie jezdzila - pod pretekstem uczulenia na przyrode, w szczegolnosci zas na lasy.-Nie byl bardzo bystry - zwrocilam sie do kilkudziesieciu zasluchanych twarzyczek. - W gruncie rzeczy, byl troche ograniczony. Doszedl zaledwie do czwartej klasy i dalej nie dawal sobie rady, wiec rodzice pozwolili mu zostac w domu, jako ze sami tez nie przykladali wagi do wyksztalcenia, w koncu zaden z Huckow niczego nie osiagnal, czy chodzil do szkoly, czy nie... -Hej - odezwal sie dziecinny, piskliwy glos z ganku. - Czy moge wejsc? -Nie - odkrzyknelam. - Na czym to ja skonczylam? Ciagnelam dalej opowiesc o tym, jak to Paul Huck wyrosl na masywnego mezczyzne, glupiego jak but z lewej nogi, ale o golebim sercu. Ale nie myslalam o Paulu Hucku. W ogole o nim nie myslalam. Myslalam o tym, co zdarzylo sie dzisiejszego popoludnia. To znaczy o mojej lekcji z profesorem Le Blanc. O malo mnie nie wylali. Znowu. Tym razem nie poszlo o to, ze korzystam z wlasnosci obozu w celach prywatnych albo ucze dzieci dwuznacznych piosenek. Chcecie wiedziec, dlaczego swiatowej slawy flecista klasyczny Jean - Paul Le Blanc probowal zwolnic kogos tak interesujacego - nie mowiac juz o talencie - jak ja? Poniewaz odkryl moja najskrytsza tajemnice, ktorej nie znal nikt... Nie, nie te. Nie te, ze nadal mam zdolnosci parapsychiczne. Inna tajemnice. A oto, co zaszlo. Kiedy Scott, Dave i Ruth rozeszli sie, powedrowalam do klasy, gdzie mialam odbyc lekcje z profesorem Le Blanc. Profesor juz tam byl. Z malenkiej klasy dochodzily czyste, slodkie dzwieki. Klasy sa w zasadzie dzwiekoszczelne i tak jest rzeczywiscie... ale tylko jesli przebywa sie w ktorejs z sal. Na korytarzu slychac wszystko. A tym razem slychac bylo wspaniala, przejmujaca muzyke Bacha. Flecista gral w sposob tak elegancki, tak pewny, tak... no coz, pelen uczucia, ze prawie sie poplakalam. Bylam oczarowana, stalam pod drzwiami i nawet do glowy mi nie przyszlo zapukac, ze juz jestem. Nie chcialam, zeby skonczyla sie ta cudowna muzyka. Skonczyla sie jednak. Zaraz potem otworzyly sie drzwi i pojawil sie profesor Le Blanc, mowiac: -Masz dar. Niezwykly dar. Zbrodnia byloby go nie wykorzystac. -Tak, panie profesorze - odparl znudzony glos, ktory wydal mi sie dziwnie znajomy. Spojrzalam, zaszokowana, ze tak piekna muzyke wyczarowal na flecie uczen, a nie mistrz. Szczeka mi opadla. -Czesc, lesba - powiedzial Shane. - Zamknij stodole, muchy wlatuja. -Ach - powiedzial profesor Le Blanc, zauwazywszy moja obecnosc. - Wy sie znacie? Och, tak, oczywiscie, Jessico, jestes jego wychowawczynia, zapomnialem. Mozesz mi zatem wyswiadczyc ogromna przysluge. Nie odrywalam oczu od Shane'a. Nie moglam sie otrzasnac. Ta muzyka? Ta piekna muzyka byla dzielem Shane'a? -Postaraj sie - powiedzial profesor Le Blanc, kladac dlonie na pulchnych ramionach Shane'a - aby ten mlody czlowiek zrozumial, jak rzadki talent posiada. Twierdzi, ze matka zmusila go do przyjazdu na oboz Wawasee. On sam wolalby oboz bejsbolowy. -Futbolowy - sprostowal Shane z gorycza. - Nie chce grac na flecie. Dziewczyny graja na flecie. Mowiac to, patrzyl na mnie wyzywajaco, jakby spodziewal sie, ze zechce zaprzeczyc. Nie odezwalam sie. Nie moglam. Nadal bylam w mocy uroku. Myslalam tylko: Shane? Shane gra na flecie?. Powiedzial, co prawda, ze gra na flecie "recznym", ale wzielam to za glupi zart. Nie moglam uwierzyc. Shane gral tak cudownie na instrumencie, ktory ja rowniez wybralam? Shane? Moj Shane? Profesor Le Blanc kiwal smetnie glowa. -Nie badz smieszny - zwrocil sie do Shane'a. - Wiekszosc wielkich flecistow na swiecie to mezczyzni. Z twoim talentem, mlody czlowieku, pewnego dnia mozesz znalezc sie wsrod nich. -Nie, jesli przyjma mnie do Niedzwiedzi - zauwazyl Shane. -No tak - odparl profesor Le Blanc, lekko zaszokowany. - Ee, wtedy moze nie... -Czy to juz koniec lekcji? - zapytal Shane, wykrecajac szyje, zeby spojrzec profesorowi w twarz. -Eee - mruknal profesor. - Tak, rzeczywiscie, koniec. -Dobrze - powiedzial Shane, wkladajac futeral z fletem pod pache. - No to spadam stad. Po tych slowach wymaszerowal z pokoju. Razem z profesorem Le Blanc spogladalismy za nim przez dluzsza chwile. Potem nauczyciel jakby sie ocknal i otwierajac drzwi do klasy, powiedzial z wymuszona wesoloscia: -No, dobrze, zobaczmy, Jessico, co ty potrafisz. Zagraj cos dla mnie. - Podszedl do pianina stojacego w kacie pokoiku o rozmiarach malej garderoby, usiadl na stolku i wyjal palmtopa. - Zwyklem oceniac poziom umiejetnosci moich uczniow, zanim zabieram sie do lekcji. Otworzylam futeral i zaczelam skladac instrument, ale myslami bladzilam gdzie indziej. Przezywalam to, co sie wczesniej zdarzylo. Nie miescilo mi sie w glowie, ze Shane potrafil tak grac. Nie moglam uwierzyc. Dzieciak gral pieknie, poruszajaco, jakby dawal sie porwac melodii, a kazdy dzwiek wydawal sie anielsko - niemal bolesnie - czysty. Ten sam Shane, ktory podczas lunchu wladowal sobie calego hamburgera do ust - bylam swiadkiem - bulke i wszystko, a potem polknal, praktycznie w calosci, tylko dlatego, ze zalozyl sie z Arturem. Ten sam Shane. Ten Shane potrafil grac jak aniol. I wcale mu na tym nie zalezalo. Wolalby jechac na oboz pilkarski. Klamal. Zalezalo mu. Nikt nie moglby tak grac, gdyby mu nie zalezalo. Nikt. Przylozylam flet do ust i zaczelam grac. Nic specjalnego. Green Day. Time of Our Lives. Troche dodalam od siebie, bo to dosc prosta piosenka. Ale myslalam tylko o Shanie. Musial miec niezglebione poklady uczuc, zeby wzniesc sie do takiego poziomu. A on chcial grac w futbol. W ktoryms momencie mojego recitalu profesor Le Blanc podniosl glowe znad palmtopa i zaczal mi sie przygladac. Kiedy skonczylam, powiedzial: -Zagraj, prosze, cos innego. Siegnelam po swoj rezerwowy utwor. Fascynujaca melodia. Wszystkim sie podoba. W kazdym razie podobala sie mojemu tacie, kiedy cwiczylam w domu. Zwykle gralam to dwa razy szybciej, zeby miec z glowy. Teraz tez tak zrobilam. Dlaczego dziecko, obdarzone takim talentem muzycznym, zachowywalo sie tak koszmarnie, zastanawialam sie. Ten chlopak, ktory przed chwila wydobyl z fletu nieziemsko piekna muzyke, dzis rano powiedzial Lionelowi, ze zamoczyl jego szczoteczke do zebow w ubikacji - wtedy, oczywiscie, kiedy Lionel juz ja wlozyl do ust. Jak to mozliwe? Nie moglam pojac. Profesor Le Blanc przerzucal papiery w teczce. -Prosze - powiedzial. - Teraz to. - Polozyl ksiazke z nutami na stojaku przy moim krzesle. Brahms. I Symfonia. O co mu chodzilo, zebym zasnela? To byla zniewaga. Rany, gralam to w pierwszej klasie. Przesunelam palcami po otworach fletu. Moj flet, rzecz jasna, ma otwory jak trzeba. To zabytkowy instrument, odziedziczony po jakims tajemniczym czlonku klanu Mastrianich, ktory wszedl w jego posiadanie w podejrzanych okolicznosciach. No, dobra, to pewnie nie byle jaki flet. Jednego nie moglam pojac. Dlaczego Bog - wcale nie twierdze, ze jestem taka przekonana o jego istnieniu, ale dla potrzeb dyskusji przyjmijmy, ze istnieje - obdarzyl takiego chlopaka jak Shane talentem tej miary? Powaznie. Dlaczego Shane posiadl tak niewiarygodny dar w dziedzinie muzyki, podczas gdy bylby o niebo szczesliwszy, biegajac po boisku i kopiac pilke? Powiadam wam, jesli to nie jest dowod na istnienie Boga i jego czyjej kiepskie poczucie humoru, to juz sama nie wiem. -Dosc. - Profesor Le Blanc zabral Brahmsa i zastapil go innym nutami. Beethoven. III Symfonia. Nie wiem, jak dlugo siedzialam, gapiac sie na nia. Moze cala minute, zanim wreszcie zdolalam wydusic: -Ee, panie profesorze. Nie znam tego utworu. Profesor Le Blanc, z ramionami skrzyzowanymi na piersi, siedzial na stolku obok pianina. Odlozyl palmtop i przygladal mi sie bardzo uwaznie. Fakt, ze istotnie byl dosc przystojny, wcale nie czynil tej sytuacji znosniejsza. Przypominal troche jastrzebia, ktory zatacza coraz ciasniejsze kregi nad polem kukurydzy, kazac sie zastanawiac, co takiego upatrzylo sobie glupie ptaszysko. Moze mysz, a moze rozkladajace sie cialo czlowieka? Profesor Le Blanc powiedzial, wymawiajac slowa powoli i wyraznie: -Wiem, Jess, ze nie znasz tego utworu. Chce sie przekonac, czy potrafisz go zagrac. Gapilam sie w nuty. -Dobrze - odezwalam sie po chwili. - Pewnie potrafilabym. Czy moglby pan mi to najpierw zanucic? Nie wydawal sie zaskoczony moja prosba. Potrzasnal glowa, tak ze jego dosc dlugie krecone wlosy - na pewno dluzsze od moich - rozsypaly sie w nieladzie. -Nie - odparl. - Nie mam zwyczaju nucic. Zaczynaj, prosze. Poruszylam sie niespokojnie na krzesle. -Tylko ze - wyjasnilam - nasz nauczyciel muzyki zwykle najpierw nuci caly utwor i ja naprawde... -Aha! Profesor Le Blanc wrzasnal tak glosno, ze o malo nie upuscilam fletu. Wycelowal we mnie Oskarzycielsko dlugi palec. -Ty - powiedzial ni to triumfalnie, ni to ze zgroza - nie potrafisz czytac nut. Poczulam, ze moje uszy staja sie rozowe, jak przedtem uszy Karen Sue. Nawet nie rozowe. Czerwone. Uszy mi plonely. Twarz mi plonela. Klasa byla klimatyzowana do tego stopnia, ze mozna by siedziec w cieplej kurtce, ale ja sie topilam z goraca. -To nieprawda - powiedzialam, silac sie na obojetny ton. Zaden problem z twarza czerwona jak woz strazacki. - Ta nuta, na przyklad - wskazalam - to osemka. A ta, tam, to cala nuta. -A to? - zapytal profesor Le Blanc. - Co to za nuta? Skulilam sie. Ale wpadka. -Panie profesorze - powiedzialam. - Nie musze czytac nut. Wystarczy, ze raz wyslucham melodii, a... -...potem potrafie ja zagrac. Tak, tak, wiem. Wiem wszystko o takich jak ty. Takich wystarczy - ze - raz - uslysze - i - juz - wiem. - Potrzasnal glowa z obrzydzeniem. - Czy profesor Alistair wie o tym? Poczulam, jak stopy poca mi sie w pumach, tak mnie przerazil. -Nie - odparlam. - Nie powie mu pan, prawda? -Nie powiem? - Profesor Le Blanc poderwal sie ze stolka. - Mam nie mowic dyrektorowi Alistairowi, ze jedna z wychowawczyn jest muzyczna analfabetka? Ostatnie slowo wywrzeszczal. Kazdy, kto by akurat przechodzil korytarzem, mogl to uslyszec. Odezwalam sie cichutko: -Prosze, profesorze Le Blanc. Niech mnie pan nie wydaje. Naucze sie czytac ten utwor. Przyrzekam. -Nie chce, zebys sie nauczyla czytac ten utwor. - Profesor Le Blanc przemierzal teraz pokoj wzdluz i wszerz. Jako ze pomieszczenie mialo jakies dwa metry na dwa, duzo sie nie nachodzil. - Powinnas umiec odczytac dowolny utwor. Jak mozesz byc tak leniwa? To, ze jestes w stanie zagrac utwor po jednokrotnym wysluchaniu, ma stanowic wymowke, zeby sie nigdy nie nauczyc nut? Powinnas sie wstydzic. Powinnas wrocic tam, skad przyszlas, i pracowac w supermarkecie jako torbowa. Oblizalam wargi. Zrobilam to mimowolnie. Kompletnie mi zaschlo w ustach. -Ee... panie profesorze? - wykrztusilam. Nadal chodzil tam i z powrotem, dyszac przy tym ciezko. W szkole kazali nam przeczytac ksiazke o jednym facecie o imieniu Heathcliff, ktoremu podobala sie glupia ges o imieniu Cathy, ktora go nie znosila i, slowo daje, profesor Le Blanc przypominal mi tamtego Heathcliffa. Tez sie tak indyczyl bez sensu. -Co? - ryknal w moja strone. Przelknelam sline. -Pakowaczka. - Spojrzal na mnie, nie rozumiejac. - Powiedzial pan, ze powinnam pracowac jako torbowa. Ale mowi sie: pakowaczka. Profesor Le Blanc wskazal drzwi. -Precz! - zaryczal. Bylam w szoku. To nie w porzadku. Na filmach, kiedy okazuje sie, ze bohater nie umie czytac, wszyscy mu wspolczuja i probuja biedakowi pomoc. Tak jak Jane Fonda pomogla Robertowi De Niro na tym strasznie nudnym filmie, ktory musialam kiedys obejrzec z mama. Nie moglam uwierzyc, ze profesor Le Blanc moze byc taki niewrazliwy. Moj przypadek, jak sie tak blizej zastanowic, byl gleboko tragiczny. Postanowilam zaapelowac do jego uczuc... jesli w ogole mial jakies uczucia, w co zwatpilam. -Profesorze - powiedzialam. - Prosze posluchac. Wiem, zasluguje, zeby mnie wyrzucono i w ogole, ale czesciowo wlasnie dlatego zdecydowalam sie tu przyjechac. To znaczy, zdaje sobie w pelni sprawe, ze moja nieumiejetnosc czytania nut hamuje moj rozwoj artystyczny i mialam nadzieje, ze tutaj zyskam szanse, zeby to, no, wie pan, naprawic. Absolutnie nie wierzylam, ze da sie nabrac na te gadke, ale ku mojej nieopisanej uldze, dal sie. Nie mam pojecia, dlaczego. Moze dlatego, ze sie cala trzeslam. Nie ze zdenerwowania. To znaczy denerwowalam sie, ale nie az tak. Podgrzewany bufet nie napawal mnie az takim przerazeniem. Trzeslam sie, bo w klasie bylo jakies dziesiec stopni. Jednak profesor Le Blanc uznal chyba, ze dostatecznie mnie nastraszyl, bo w koncu obiecal, ze nie naskarzy Alistairowi. Chociaz nie przyszlo mu to latwo. Potem oswiadczyl, ze jego plan zajec jest kompletnie wypelniony i w zwiazku z tym nie ma czasu, zeby mnie uczyc nut i przygotowywac do wystepu na uroczystosc zakonczenia. A ja na to, ze wcale nie chce brac udzialu w tym kretynskim koncercie. Profesor sie obruszyl, bo ten koncert mial byc uwienczeniem naszej szesciotygodniowej pracy na obozie. W koncu ustalilismy, ze bedziemy sie spotykac trzy razy w tygodniu o siodmej rano - tak, o siodmej rano - zebym sie nauczyla, co koniecznie potrzebne. Usilowalam mu wytlumaczyc, ze o siodmej rano odbywa sie kapiel morsow i jest to akurat jedyny moment, kiedy moge wziac kapiel, ale to go nie wzruszylo. Boze. Muzycy. Chimeryczni do przesady. Siedzac w Brzozowej Chatce, myslac o tym, jak o malo nie wylecialam z pracy i snujac opowiesc o Paulu Hucku, zastanowilam sie, ile z tych dzieci, ktore mnie teraz sluchaja, wyrosnie na takiego profesora Le Blanc. Prawdopodobnie wszystkie. Zrobilo mi sie smutno. Bo nie wydaje sie, zeby w ogole mialy szanse wyrosnac na kogos innego, skoro wolno im sie bylo bawic tylko dwie godziny dziennie. Z wyjatkiem, naturalnie, Shane'a. Shane, jedyny sposrod uczestnikow obozu Wawasee, ktory moglby pewnego dnia, gdyby chcial, zarabiac na zycie jako muzyk, mial to gdzies. Nie chcial sie poswiecic muzyce. Chcial zostac pilkarzem. Moglam go do pewnego stopnia zrozumiec. Wiedzialam, jakim obciazeniem jest dar, o ktory sie nie prosilo. -...tak wiec Paul Huck podejmowal sie prostych prac w okolicy - ciagnelam - takich, jak koszenie trawnikow i sprzatanie podworek latem oraz ciecie drewna na opal zima. Prawie nie zwracano na niego uwagi, a jesli juz, to uznawano, ze jest w sumie sympatycznym facetem. Moze niekoniecznie takim, ktory ma dobrze poukladane pod sufitem... Zerknelam na Scotta i Dave'a. Siedzieli na parapecie. Za pare minut, na moj sygnal, jeden z nich zakradnie sie do kuchni, zeby powiedziec swoja kwestie. -Ale tak naprawde w glowie Paula Hucka dzialo sie mnostwo - powiedzialam. - Poniewaz Paul Huck, wykopujac pienki drzew na podworku czy wykonujac jakas inna prace, obserwowal ludzi. A najbardziej lubil sie przygladac dziewczynie o imieniu Claire, ktora latem codziennie wchodzila na dach nad gankiem, zeby opalac sie w kusym bikini. Denerwujace, jak do swoich opowiesci wprowadzalam, mimo woli, prawdziwe osoby. W wersji taty dziewczyna nazywala sie Debbie. Ale mnie bardziej pasowala Claire Lippman, ktora w przyszlym roku miala skonczyc nasze liceum. -Paul zadurzyl sie w Claire - opowiadalam. - I to jak! Myslal o niej kazdego rana, jedzac sniadanie. Myslal o Claire, koszac trawe po poludniu. Myslal o Claire, jedzac spozniony obiad wieczorem. Myslal o Claire, lezac w lozku po dlugim dniu pracy. Paul Huck myslal o Claire przez caly czas. Ale - popatrzylam na wszystkie twarze zwrocone w moja strone - Claire Lippman nie myslala o Paulu Hucku przy sniadaniu. Nie myslala o nim, opalajac sie nad gankiem kazdego popoludnia. Nie myslala o nim przy obiedzie i z pewnoscia nie myslala o nim, zanim zasnela wieczorem w lozku. Claire Lippman w ogole nie myslala o Paulu Hucku, poniewaz ledwie pamietala, ze ktos taki istnieje. Dla Claire Paul byl jedynie robotnikiem, ktory na wiosne wyrzucal z komina gniazda wiewiorek oraz usuwal martwe oposy z dekoracyjnej studzienki na podworku. I to wszystko. Czulam, jak dzieci robia sie niespokojne. Nadszedl czas, zeby przejsc do okropnego sedna. -Paul - oznajmilam sluchaczom - nie mogl dluzej tego zniesc. Wiedzial, ze jesli ma zdobyc serce Claire, musi dzialac. Tak wiec pewnego wiosennego dnia, kiedy czyscil rynny w jej domu, wpadl na pewien pomysl. Postanowil jej powiedziec, co czuje. Akurat wtedy, kiedy o tym pomyslal, Claire pojawila sie w pokoju za oknem tuz kolo niego. Paul uznal, ze to idealna okazja, zeby z nia porozmawiac. Juz mial zapukac do okna, kiedy Claire zaczela sie rozbierac. - Rozlegl sie chichot, ktory puscilam mimo uszu. - Wiecie, to byla lazienka i Claire zamierzala wlasnie wziac prysznic. Nie zauwazyla Paula za oknem... A Paul, no coz, nie wiedzial, co zrobic. Nigdy przedtem nie widzial nagiej kobiety, a co dopiero Claire, milosci swojego zycia. Wiec po prostu zastygl na tej drabinie, nie byl w stanie sie poruszyc. Kiedy wiec Claire przypadkiem spojrzala w okno i zobaczyla Paula, przerazila sie i krzyknela tak glosno, ze Paul o malo nie spadl z drabiny. Ale Claire nie przestala krzyczec. Wrzeszczala dalej, az uslyszeli ja wszyscy sasiedzi. Spojrzeli w gore, zobaczyli Paula Hucka gapiacego sie w okno lazienki Claire Lippman i... No coz, nie wiedzieli, ze Paul czyscil rynny. Dla nich byl zawsze dziwnym facetem, ktory w wieku dwudziestu paru lat wciaz mieszka z rodzicami i ma rozum dziewiecioletniego dziecka. Wiadomo, co takiemu przyjdzie do glowy? Wiec ludzie na dole tez podniesli wrzask, a Paul tak sie przestraszyl, ze zeskoczyl z drabiny i zaczal uciekac ile sil w nogach. Paul nie mial pojecia, co zlego zrobil, ale wyobrazil sobie, ze to musialo byc bardzo, bardzo zle, skoro rozgniewal az tylu ludzi. Wiedzial tez, ze ktos pewnie wezwie policje, a policja zabierze go do wiezienia. Wiec Paul nie wrocil do domu, bo myslal, ze tam przede wszystkim beda go szukac. Pobiegl za miasto, gdzie byla jaskinia. Nikt nie odwazal sie do niej wchodzic, bo mieszkaly w niej nietoperze i inne podejrzane stworzenia. Paul jednak bardziej bal sie policji niz nietoperzy, wiec schowal sie w jaskini. Teraz, kiedy Claire uspokoila sie, zdala sobie sprawe, co naprawde zaszlo, i zrobilo jej sie glupio. Nie przyznala jednak glosno, ze sie pomylila - ze sama prosila Paula o wyczyszczenie rynien i ze Paul wlasnie dlatego stal na drabinie. Nie chciala robic z siebie idiotki. Zatrzymala wiec te informacje dla siebie i pozwolila, by ludzie nadal mysleli, ze Paul ja podgladal. Opisalam dalej, jak Paul, smiertelnie przerazony, siedzial w jaskini. Siedzial cala noc i caly nastepny dzien, i nastepna noc takze. Mowilam o tym, jak rodzice Paula martwili sie o niego. Wezwali na pomoc policje, ale to tylko pogorszylo sprawe, bo kiedy Paul wyszedl z jaskini, zeby sprawdzic, czy ludzie nadal go szukaja, zobaczyl przejezdzajacy samochod szeryfa. Schowal sie jeszcze glebiej w jaskini. -Kiedy chcialo mu sie pic, pil wode splywajaca ze skaly. Ale w jaskini nie bylo pozywienia - powiedzialam. - A Paul nie mogl wyjsc, zeby cos sobie kupic, bo zostalby schwytany. W koncu tak bardzo zglodnial, ze po prostu stracil rozum. Zobaczyl nietoperza, zlapal, oderwal mu glowe i pozarl go na surowo. Sluchacze wydali pomruk dezaprobaty. To byl, jak wyjasnilam chlopcom, poczatek jego szalenstwa. Zywil sie wylacznie woda z jaskini i miesem nietoperzy. Schudl okropnie i wyrosla mu dluga, zmierzwiona broda. Nie mogl myc wlosow, bo nie mial zadnego szamponu, wiec pelno w nich bylo brudu i patykow. Ubranie podarlo sie na nim i wisialo w strzepach. Nie mogl sie jednak zdecydowac na opuszczenie jaskini, tak bardzo wstydzil sie tego, co rzekomo zrobil Claire. -Mijal czas. Nadeszla zima. Wkrotce Paulowi skonczyly sie nietoperze. Nie mial wyboru, musial zaczac wychodzic. Noca wypuszczal sie do miasta i grzebal w smieciach. Wyszukiwal stare kosci od kurczaka i zepsute mleko. Dzieki temu nie umarl z glodu. Czasami widywaly go male dzieci, ktore budzily sie w nocy. Nastepnego dnia rano opowiadaly rodzicom o dziwnym, dlugowlosym czlowieku, a rodzice zwykle odpowiadali: "Przestan zmyslac". Dzieci jednak wiedzialy, ze maja racje. Mijaly lata. Pewnej nocy Paul Huck znalazl przypadkiem w smieciach stara gazete. Gazety niespecjalnie interesowaly Paula Hucka w zwiazku z tym, ze nie bardzo umial czytac. Ale w tej bylo zdjecie. Przyjrzal mu sie w swietle ksiezyca i stwierdzil, ze przedstawia jego dawna milosc, Claire Lippman. Nie potrzebowal czytac, zeby zorientowac sie, dlaczego zdjecie Claire zamieszczono w gazecie. Dziewczyna miala na sobie suknie slubna i welon. Claire Lippman wyszla za maz. Paul, szalony, nie myslal juz jak normalna osoba - zwlaszcza ze i przedtem mial nie wszystkie klepki w porzadku. Na skutek diety zlozonej z nietoperzy i odpadkow, ktorymi zywil sie przez ostatnich pare lat, jego stan pogorszyl sie znacznie. Tak wiec to, co Paulowi wydawalo sie znakomitym pomyslem - a mianowicie, ze powinien dac Claire prezent slubny na dowod, ze nie zywi urazy - normalnej osobie nie przyszloby do glowy. Co gorsza - powiedzialam - Paul zaczal chodzic po podworkach w calym miescie, zrywajac wszystkie roze, jakie mu wpadly w rece. Robil to, oczywiscie, w srodku nocy. Dzieci budzily sie, wygladaly przez okno i mowily: "O, znowu przyszedl Paul Huck" i zastanawialy sie, na co mu te roze. Paul zas zebral wszystkie roze i ulozyl je na ganku przed domem Claire Lippman, tak zeby od razu je zobaczyla, jak tylko rano wyjdzie z domu. Wtedy wlasnie - oznajmilam - zdarzylo sie po raz pierwszy, ze obudzil sie jakis dorosly i uslyszal Paula Hucka. To byl maz Claire, Simon, ktory nie pochodzil z tego miasta. Nie wiedzial, kim byl Paul Huck. Kiedy zszedl na dol do kuchni, zeby napic sie mleka, zobaczyl wielkiego, kudlatego mezczyzne, pokrytego brudem i krwia, bo kolce roz pokluly Paula na calym ciele, stojacego przed drzwiami. Simon nie namyslal sie dlugo. Zlapal, co bylo pod reka - a byl to noz do krojenia miesa - otworzyl drzwi i zapytal: "Kim ty, do diabla, jestes?". Paul byl zaskoczony, ze ktos do niego przemawia - nie slyszal ludzkiej mowy od pieciu dlugich lat. Az podskoczyl i okrecil sie w miejscu. Simon nie zrozumial, ze Paul sie po prostu przestraszyl. Sadzil, ze ten ogromny, wlochaty, zakrwawiony czlowiek zaraz sie na niego rzuci. Wiec cisnal noz, ktory trafil Paula pod brode i traach... ucial mu glowe. Paul Huck przestal zyc. W pokoju zapadla cisza. Opowiedzialam, jak maz Claire, przerazony tym, co zrobil, wbiegl do srodka, zeby wezwac policje. Claire uslyszala halas i zeszla na dol. Wyszla na ganek. Pierwsza rzecza, jaka zobaczyla, byly roze. Druga - wielkie, pokryte krwia cialo, lezace wsrod kwiatow. Ostatnia - na wpol zagrzebana w rozach glowa. Pomimo dlugiej brody i wywroconych oczu Claire rozpoznala Paula Hucka. Roze w polaczeniu z cialem Paula Hucka daly jej rozwiazanie zagadki. Zrozumiala, ze jej maz zabil wlasnie niewinnego czlowieka, ktory przez ostatnie piec lat zyl z jej powodu jak zwierze. -Claire nie pozwolila Simonowi zadzwonic na policje. Wytlumaczyla mu, ze zabil zupelnie niewinnego czlowieka. Paul nie chcial wyrzadzic nikomu najmniejszej krzywdy. Jesli wiesc o tym, co sie stalo, przekonywala, rozniesie sie po miasteczku - gdzie jej maz jest szanowanym chirurgiem - ich zycie legnie w gruzach. Przekonala Simona. Powiedziala jeszcze, ze musza ukryc cialo i udawac, ze wszystko jest w porzadku. Simonowi to bylo nie w smak, ale zalezalo mu na utrzymaniu wysokiej pozycji w hierarchii spolecznej miasteczka. Tak wiec doszli do porozumienia: on mial sie pozbyc ciala, a Claire glowy. Claire zgodzila sie. Kiedy wiec Simon zawijal cialo Paula w koce - zeby nie zakrwawilo nowego samochodu w drodze nad jezioro, gdzie zamierzal je utopic - Claire wziela glowe i ukryla ja w pierwszym miejscu, ktore jej przyszlo na mysl: na dnie studzienki na podworku. Kiedy Simon wrocil znad jeziora, oboje uprzatneli krew i roze. Potem, kompletnie wyczerpani, polozyli sie spac. Przez pierwsze dni wszystko szlo dobrze. Nikt w miasteczku, poza dziecmi, od pieciu lat nie widzial Paula Hucka, wiec nie zauwazono, ze nagle zniknal. Claire i Simon zdolali niemal zapomniec o tym okropnym wydarzeniu. Zdawalo sie, ze ich zycie wroci do normy. Az do pierwszej pelni ksiezyca po morderstwie. Claire i Simon obudzili sie w nocy, slyszac glosne jeki dobiegajace z podworka. Najpierw sadzili, ze to wiatr. Ale w tym upiornym zawodzeniu daly sie wyroznic slowa: "Gdzie... jest... moja... gdzie... moja...?" Probowali sobie wmawiac, ze im sie wydaje. Ale potem dziwne dzwieki rozlegly sie blizej i wyraznie uslyszeli: "Gdzie jest moja glowa?" Claire i Simon wyskoczyli z lozek, zalozyli szlafroki i pognali w dol po schodach. Wyjrzeli na podworko i zobaczyli cos przerazajacego. W swietle ksiezyca stalo bezglowe cialo Paula Hucka, oblepione wodorostami i ociekajace woda, lamentujac: "Gdzie... jest... moja... glowa?" A z glebi studni cos odpowiedzialo: "Na... dnie... studni!" Claire z mezem oszaleli ze strachu. Uciekli z domu tej samej nocy i nigdy nie wrocili, nawet po rzeczy. Wynajeli firme, ktora sprowadzila ich dobytek. Wystawili dom na sprzedaz. -Ale wiecie co? - popatrzylam po majaczacych w slabym swietle latarki twarzach. - Nikt nie kupil tego domu. Jakby wszyscy czuli, ze cos jest nie tak. Nikt go nie kupil i powoli, powoli, dom obrocil sie w ruine. Wandale wrzucali kamienie przez okna, zalegly sie szczury, a nietoperze, takie jak te, ktorymi kiedys zywil sie Paul Huck, zamieszkaly na strychu. Do dzis dnia jest pusty. Nocami, przy pelni ksiezyca, jesli wyjdziecie na podworko, wciaz mozecie uslyszec, jak jeczy wiatr, a moze Paul Huck: "Gdzie... jest... moja... glowa?" Z ciemnej kuchni dobieglo gluche zawodzenie: "Na... dnie... studni!" Chlopcy wrzasneli ze strachu. Scott, usmiechajac sie od ucha do ucha, wylonil sie z kuchni. Frontowe drzwi otworzyly sie z trzaskiem i blady jak sciana, zadyszany Shane zawolal od progu: -Slyszeliscie to? Slyszeliscie? To on, to Paul Huck! Przyszedl po nas! Prosze, nie kaz mi spac na zewnatrz, juz bede grzeczny, przysiegam! Od tej chwili zaczelam troche lepiej rozumiec - tylko troche lepiej - jak to mozliwe, ze ten okropny Shane potrafi tak cudownie grac. 9 Kiedy obudzilam sie rano nastepnego dnia, wiedzialam, gdzie jest Keely Herzberg.Te informacje musialam na razie zachowac dla siebie. Nie moglam pobiec do gabinetu Pameli i powiedziec jej, co wiem. Jeszcze nie teraz. Chcialam zorientowac sie w sytuacji. Musialam byc pewna, ze Keely chce, aby ja odnaleziono. A dzieki Paulowi Huckowi wiedzialam, jak sie do tego zabrac. No, niezupelnie dzieki Paulowi Huckowi. Dzieki temu, ze poprzedniego wieczoru goscilam u siebie Scotta, Dave'a i dzieciaki, sporo sie dowiedzialam o telefonach. Okazalo sie, ze wszyscy wychowawcy maja telefony komorkowe. Powaznie. Wszyscy, z wyjatkiem Ruth i mnie... i Karen Sue Hanky, jak sadze, jako ze Karen nigdy nie zrobilaby czegos, co mozna by uznac za lamanie regulaminu. Nie wiem, dlaczego Ruth i ja tak bardzo odstajemy. Chyba jestesmy jedynymi szesnastoletnimi dziewczynami w Indianie, ktore nie maja komorki. Chyba cos jest nie tak z naszymi rodzicami? Przeciez powinni nam kupic telefony, prawda? Zebysmy na przyklad mogly ich zawiadomic, gdybysmy chcialy pozniej wrocic, czy cos. Tyle ze my z Ruth nigdy nie wracamy pozno, bo nigdzie nas nie zapraszaja. To dlatego, ze jestesmy swiruskami z orkiestry. Och, i z powodu moich "problemow", tak mi sie wydaje. Ale wszyscy pozostali wychowawcy na obozie mieli komorki. Dzwonili i odbierali telefony przez caly dzien. Przestawiali je po prostu na wibrowanie i odbierali poza zasiegiem wzroku Pameli i dyrektora Alistaira. Przy sniadaniu Scott i Dave - niewymownie wdzieczni za to, ze przestraszylam ich podopiecznych, ktorzy teraz spelniali grzecznie wszystkie polecenia, z pojsciem spac wlacznie - ochoczo zaproponowali mi swoje komorki. Wzielam telefon Dave'a, poniewaz mial mniej guzikowi robil wrazenie mniej skomplikowanego. Potem wymknelam sie z jadalni i poszlam do Jamy, gdzie o tej porze nie bylo zywego ducha. Wydawalo mi sie, ze tam powinien byc dobry odbior... I mialam nadzieje, ze federalni nie zdolaja mnie tam nakryc, jesli nadal mnie szpiegowali. Po pieciu sygnalach Rob wreszcie odebral. -Czesc, to ja - powiedzialam. A potem, na wypadek, gdyby tlumy dziewczat dzwonily do niego przed dziewiata rano, dodalam: - Jess. -Wiem, ze to ty - powiedzial Rob. Nie wydawal sie wcale spiacy. Zwykle otwiera warsztat wuja, wiec wstaje dosc wczesnie. - Co slychac? Jak tam spiewy choralne? -To oboz dla instrumentalistow, nie spiewakow. - Wszystko jedno. Co u ciebie? Nie wiem dlaczego, ale glos Roba sprawia, ze zaczynam sie trzasc, tak samo jak w przeklimatyzowanej klasie poprzedniego dnia... tylko ze trzese sie w srodku, nie na zewnatrz. Nie wiem. Ale zywie uzasadnione podejrzenia, ze ta przypadlosc zaczyna sie na litere M. Chociaz, z drugiej strony, nie ma najmniejszego sensu zakochiwac sie w chlopaku, ktory w sposob oczywisty nie chce miec ze mna nic wspolnego. Dlaczego nie chce uwierzyc, ze jestesmy dla siebie stworzeni? Przeciez poznalismy sie podczas odsiadki. Czy trzeba cos jeszcze dodawac? -Wszystko w porzadku - odparlam. - Tylko mam jeden drobny problem. -Tak? O co chodzi? Probowalam sobie wyobrazic, jak Rob wyglada teraz, kiedy siedzi w kuchni - maja z mama tylko jeden telefon, ktory znajduje sie w kuchni. Wyobrazilam go sobie w dzinsach. Nigdy nie widzialam, zeby nosil inne spodnie. Nic nie szkodzi, bo jest mu w nich swietnie. Tak, jakby jego siedzenie zostalo specjalnie zaprojektowane po to, aby opinala je para levisow, a jego szerokie ramiona zarysowane tak, aby efektownie wypelnialy skorzana kurtke do jazdy na motocyklu. Na reszte jego osoby tez da sie patrzec bez obrzydzenia. -Dobrze - powiedzialam, starajac sie nie pamietac, jak jego ciemne krecone wlosy, ktore zazwyczaj prosza sie o fryzjera, opadly na moj policzek ostatnim razem, kiedy pozwolil mi sie pocalowac. To bylo tak dawno temu. Och, Boze, dlaczego nie moge byc pare lat starsza? -Posluchaj - powiedzialam. - Jest taka sprawa... - Opowiedzialam mu, w skrocie, o Jonathanie Herzbergu. - No wiec - zakonczylam - ktos mnie musi podwiezc do Chicago, zebym sprawdzila na miejscu, jaka jest sytuacja. Wiem, ze ty pracujesz, ale tak sie zastanawialam, czy jakbys mial dzien wolny, to nie moglbys... -Mastriani - powiedzial. Nie zloscil sie ani nic, mimo ze probowalam go wykorzystac... i to sie jaskrawo rzucalo w oczy. - Jestes o cztery godziny drogi stad. Skrzywilam sie. Mialam nadzieje, ze przypomni sobie o tym dopiero wtedy, jak sie zgodzi. Widzicie, wyobrazalam sobie, obmyslajac te rozmowe, ze Rob tak sie podnieci telefonem ode mnie, ze od razu wskoczy na motor i zjawi sie na obozie, nie zadajac zbednych pytan. W prawdziwym zyciu mezczyzni jednak zadaja pytania. -Wiem, ze to daleko - powiedzialam. Glupia. Czego sie spodziewalas? Powiedzial, ze nie chce z toba chodzic. Kiedy to sie przebije do twojej tepej mozgownicy? - Wiesz co? - odezwalam sie po chwili. - Nie szkodzi. Poprosze kogos innego... -Nie podoba mi sie to - powiedzial Rob. Myslalam, ze nie podoba mu sie pomysl, ze kto inny mnie zawiezie, i rozanielilam sie na chwile, ale potem Rob dodal: - Dlaczego, u diabla, twoj brat powiedzial temu facetowi, gdzie jestes? Westchnelam. Rob nie mial nigdy okazji poznac Douglasa. Ani tez nikogo z mojej rodziny, skoro juz o tym mowa, z wyjatkiem taty, z ktorym rozmawial tylko raz przez jakas minute. Nie sadze, zeby ktores z rodzicow przyjelo z zachwytem wiadomosc, ze zakochalam sie w chlopaku poznanym w szkole podczas odsiadki. Albo ze powodem, dla ktorego nie chodzimy ze soba, jest fakt, ze Rob ma kuratora i nie chce sie narazac, spotykajac sie z maloletnia. Slowo daje, moje zycie strasznie sie skomplikowalo. -Skad wiesz - ciagnal Rob - czy to nie pulapka zastawiona przez tych agentow, ktorzy cie sledzili? Mogli to ukartowac, Mastriani. Niewykluczone, ze chca cie przylapac na klamstwie, przekonac sie, ze nadal masz te zdolnosci. -Wiem - powiedzialam. - Dlatego chce sprawdzic sytuacje. Poprosze kogos innego, zeby mnie podwiozl. Drobiazg. -A Ruth? - Rob spotkal Ruth tylko raz albo dwa razy. Kiedys nazwal ja tlustym kurczakiem, ale szybko sie nauczyl, ze nie lubie, kiedy ktos sie zle wyraza o mojej najlepszej przyjaciolce. Takze Ruth nie pozwalam nazywac Roba tak, jak nazywa wszystkich, ktorzy mieszkaja poza granicami miasta: wsiokiem. Jesli kiedys zaczne z Robem chodzic na powaznie, z pewnoscia dojdzie miedzy nimi do drobnych starc. - Czy Ruth nie moze cie zabrac? -Nie. - Nie chcialam mu opowiadac, jak to Ruth nie sprawdza sie w sytuacjach kryzysowych. - Sluchaj, nie przejmuj sie. Znajde kogos. To drobiazg. -Co to znaczy: znajdziesz kogos? - Rob wydawal sie rozdrazniony, zupelnie bezpodstawnie. Nie jest w koncu moim chlopakiem, prawda? - Kogo znajdziesz? -Jest tu troche ludzi - wyjasnilam - z samochodami. Musze sie po prostu dowiedziec, kto bedzie mogl mnie podrzucic. Na szczycie schodow prowadzacych do Jamy ukazal sie niespodziewanie Dave. Na moj widok zawolal: -Hej, Jess, skonczylas? Musze zabrac moich chlopakow na muzyke. -Och - zawolalam. - Jedna chwileczke. Sluchaj, musze isc - powiedzialam do telefonu. - Ten chlopak pozyczyl mi telefon, ale teraz musze go oddac, bo on idzie na zajecia. -Co za chlopak? - zapytal Rob. - Tam jest jakis chlopak? Myslalem, ze to oboz dla dzieci. -Tak - powiedzialam. Czy wyobraznia mnie poniosla, czy jego glos brzmial... no, niepewnie? - Ale sa wychowawcy i rozni tacy. -Co robi jakis chlopak - dopytywal sie Rob - jako wychowawca na obozie muzycznym dla malych dzieci? Chlopcy moga zajmowac sie czyms takim? -No pewnie. Poczekaj chwile. - Zerknelam na Dave'a. - Hej, Dave - zawolalam. - Masz samochod, prawda? -Tak - odparl Dave. - A co? Zamierzasz stad zwiac? Do telefonu powiedzialam: -Wiesz co, Rob? Mysle, ze... Ale Rob nie dal mi dokonczyc. -Przyjade po ciebie o pierwszej - powiedzial szybko. Ja na to, kompletnie skolowana: -Co? -Bede o pierwszej - powtorzyl Rob. - Gdzie sie spotkamy? Powiedz, jak tam dojechac. Oglupiala ze zdumienia, wytlumaczylam mu, jak trafic na miejsce i umowilam sie z nim na zakrecie drogi tuz za glowna brama do obozu. Potem wylaczylam sie, zachodzac w glowe, co go sklonilo do zmiany zdania. Wdrapalam sie po schodach i oddalam Dave'owi telefon. -Dzieki - powiedzialam. - Uratowales mi zycie. Dave wzruszyl ramionami. -Naprawde chcesz dokads jechac? - Juz nie - powiedzialam. - Myslalam... Wtedy mnie olsnilo. Zrozumialam, dlaczego Rob tak obojetnie potraktowal moj wyjazd na siedem tygodni i dlaczego znienacka zmienil zdanie w sprawie swojego przyjazdu: Nie wiedzial, ze na obozie beda chlopcy. Powaznie. Myslal, ze na obozie bede ja i Ruth, jakies dwie setki dzieciakow i tyle. Nie przypuszczal, ze moga tu byc rowniez chlopcy w moim wieku. To bylo jedyne wyjasnienie jego dziwacznego zachowania. Ale i tak nie mialo rak i nog. Zeby bylo prawdziwe, Rob musialby mnie... no... lubic, a nie podejrzewalam go o to. Bo gdyby naprawde mnie... no... lubil, nie przejmowalby sie tak bardzo glupim kuratorem. Chociaz, z drugiej strony, perspektywa wiezienia nie nalezy do najprzyjemniejszych. -Jess? Dobrze sie czujesz? Wzdrygnelam sie. Dave przygladal mi sie uwaznie. Odplynelam w swiat marzen i zapomnialam o jego obecnosci. -Och - powiedzialam. - Tak. W porzadku. Dziekuje. Nie, nie musze nigdzie jechac. Wszystko dobrze. Wsunal komorke do kieszeni. -Wiesz, Dave, co mi jest potrzebne? - zapytalam. Potrzasnal glowa. -Nie. Co takiego? Wciagnelam gleboko powietrze. -Potrzebny mi jest ktos, kto dzisiaj po poludniu moglby miec oko na moje dzieciaki - powiedzialam pospiesznie. - Tylko przez jakis czas. Ja, eee, moge byc troche zajeta. Dave, w przeciwienstwie do Ruth, nie utrudnial sytuacji. Wzruszyl ramionami i powiedzial: -Nie ma sprawy. Szczeka mi opadla. -Naprawde? Nie masz nic przeciwko temu? Parsknal lekcewazaco. -Nie. Dlaczego? Ruszylismy razem w strone stolowki. Kiedy podeszlismy blizej, zauwazylismy, ze wiekszosc mieszkancow Brzozowej Chatki zjadla sniadanie i stala przed budynkiem, przygladajac sie jednemu z psow obozowych. -To winogrono - mowil Shane do Lionela. - Zerwij je i zjedz. -Nie sadze, zeby to bylo winogrono - odparl Lionel. - Wiec raczej tego nie zrobie, dziekuje. -Nie, naprawde. - Shane wskazal cos pod uchem psa. - W Ameryce winogrona rosna tutaj. Kiedy podeszlam blizej, zobaczylam oczywiscie, o czym rozmawiaja. Kolo psiego ucha wisial wielki, napelniony krwia babel. Troche przypominal winogrono, ale nie na tyle, zeby nabrac chocby najbardziej latwowiernego cudzoziemca. -Shane - powiedzialam ostro, az podskoczyl. -Co? - Shane zwrocil na mnie niewinne niebieskie oczeta. - Nic takiego nie robilem, Jess. Slowo. Co za bezczelne klamstwo. Az mna zatrzeslo. -Robiles - powiedzialam. - Probowales namowic Lionela, zeby zjadl kleszcza. Pozostali chlopcy zachichotali. Mimo ze Shane tak sie przestraszyl wczoraj wieczorem - skonczylo sie na tym, ze pozwolilam mu spac w domku, nie mialam sumienia zostawic go na progu po tej historii z Paulem Huckiem - teraz wrocil do starych zwyczajow. Nastepnym razem zmusze go do spania na tratwie, na srodku jeziora, przysiegam na Boga. -Przepros - rozkazalam. Shane na to: -Nie rozumiem, dlaczego mialbym przepraszac za cos, czego nie zrobilem. -Przepros - powtorzylam. - A potem zdejmij biednemu psu tego kleszcza. To byl blad. Powinnam byla sama usunac kleszcza. Drugi blad popelnilam, odwracajac sie plecami do chlopcow, zeby zerknac na Dave'a, ktory przysluchiwal sie naszej wymianie zdan z szerokim usmiechem. Zeszlej nocy wyznali mi ze Scottem, ze wszyscy wychowawcy robia zaklady o wynik tej wojny nerwow miedzy mna a Shane'em. Zaklady ksztaltowaly sie dwa do jednego na korzysc Shane'a. -Wybacz, Laj - eu - nel - uslyszalam glos Shane'a. -Nie zapomnij o tym opowiedziec - zwrocilam sie do Dave'a - twojemu kole... Cisze poranka rozdarl nagly krzyk. Obrocilam sie w pore, zeby zobaczyc, jak Lionel w bialej koszulce, poplamionej krwia, podnosi piesc i laduje ja z calej sily w oko Shane'a. Podejrzewam, ze celowal w nos, ale chybil. Shane zatoczyl sie do tylu, wyraznie bardziej zaskoczony niz poszkodowany. Mimo to, natychmiast wybuchnal dziecinnym, glosnym lkaniem i przyciskajac dlonie do twarzy, zawyl glosem, w ktorym brzmialo niebotyczne zdumienie i uraza: -Uderzyl mnie! Jess, on mnie uderzyl! -Bo on scisnal babel, tak ze krew prysnela na mnie! - oswiadczyl Lionel, pokazujac koszulke. -W porzadku - powiedzialam, probujac nie zwrocic sniadania. - Wystarczy. Marsz do klasy, obaj. Lionel, przerazony, zaprotestowal: -Nie moge isc do klasy w takim stanie! -Przyniose ci czysta koszulke - zapewnilam. - Pojde do domku, wezme jakas i przyniose ci, kiedy bedziesz na teorii muzyki. Uspokojony, podniosl futeral z fletem i rzuciwszy ostatnie gniewne spojrzenie na Shane'a, powedrowal do klasy. Shane nie doszedl tak latwo do siebie. -To byla wpadka! - wrzasnal. - To mu sie powinno liczyc za wpadke, Jess, ze mnie uderzyl! Spojrzalam na Shane'a, jakby mowil od rzeczy. Wydaje mi sie, ze w tym momencie rzeczywiscie mu odbilo. -Shane - powiedzialam. - Prysnales na niego krwia z kleszcza. Mial prawo cie uderzyc. -To niesprawiedliwe - zawodzil. - To niesprawiedliwe! -Na Boga, Shane - powiedzialam lekko rozbawiona. - Dobrze, ze przyjechales na oboz muzyczny, a nie pilkarski, skoro masz zamiar ryczec za kazdym razem, kiedy oberwiesz w oko. To moze nie bylo najmadrzejsze z mojej strony, zwazywszy wszystkie okolicznosci. Twarz Shane'a skurczyla sie z emocji, ale nie umiem powiedziec, czy bylo to zmieszanie, czy bol. Zdziwilo mnie, ze zdolalam go urazic. Trudno bylo uwierzyc, ze takie dziecko w ogole mozna urazic. -Nie chcialem przyjechac na ten glupi oboz - ryknal Shane. - Matka mnie zmusila! Nie pozwolilaby mi jechac na oboz futbolowy. Bala sie, ze polamie sobie te moje cholerne rece i nie bede mogl grac na glupim flecie. Zamurowalo mnie. Ale teraz juz rozumialam, o co chodzilo matce Shane'a. Ten dzieciak urodzil sie muzykiem. -Shane - odezwalam sie lagodnie. - Twoja mama ma racje. Profesor Le Blanc rowniez. Masz niewiarygodny talent. Nie wolno go zmarnowac. -Tak jak ty? - zapytal Shane cierpko. -Co masz na mysli? - Potrzasnelam glowa. - Nie marnuje swoich zdolnosci muzycznych. To jeden z powodow, dla ktorych tu jestem. -Nie mowie o twoich zdolnosciach muzycznych. Spojrzalam na niego uwaznie. Wiedzialam, o czym mowi. Az za dobrze. Stalismy, naturalnie, wsrod ludzi. Wszyscy nam sie przygladali, sluchali, o czym mowimy. Jego wyglupy przyciagnely spory tlum. Dzieci, ktore nie dotarly jeszcze na lekcje muzyki, i calkiem sporo wychowawcow. Wszyscy obserwowali widowisko przed jadalnia. Pewnie nie zrozumieli jego aluzji. Ale ja tak. -Shane - powiedzialam. - To nie w porzadku. -Taak? - parsknal. - A wiesz, Jess, co jeszcze jest nie w porzadku? To, ze moja mama zmusila mnie do przyjazdu na oboz. I to, ze nie ukaralas Lionela! Z tymi slowami odwrocil sie na piecie i puscil biegiem. -Shane - zawolalam za nim. - Wracaj. Przysiegam, jesli nie wrocisz, czeka cie noc na ganku w towarzystwie Paula Hucka... Shane zatrzymal sie, ale nie dlatego, ze przejal sie moja grozba O nie. Zatrzymal sie, bo wpadl z rozpedu na profesora Alistaira, dyrektora obozu, ktory musial uslyszec zamieszanie i wyszedl sprawdzic, co sie dzieje. -Uufff - jeknal pan Alistair, kiedy Shane zaprawil go glowa w zoladek. Zlapal chlopca za ramiona, zeby sie nie przewrocic razem z nim. Shane, jak wiecie, reprezentowal raczej wage ciezka. -Co znacza - zapytal dyrektor Alistair, popychajac Shane'a w moja strone - te dzikie wrzaski? Zanim zdazylam otworzyc buzie, Shane popatrzyl na niego oczami bez lez - pod jednym rysowal sie wyraznie siniejacy obrzek - i powiedzial: -Jeden chlopiec mnie uderzyl, a moja wychowawczyni nic nie zrobila, profesorze Alistair. - Po czym z lkaniem dodal: - Rany, jesli moj tata sie o tym dowie, wscieknie sie jak... Dyrektor Alistair spiorunowal mnie wzrokiem zza szkiel okularow. -Czy to prawda, mloda damo? - zapytal. Jestem pewna, ze zwrocil sie do mnie per "mloda damo", poniewaz nie pamietal mojego imienia. -Tylko czesciowo - powiedzialam. - To znaczy, chlopiec rzeczywiscie go uderzyl, ale przedtem... Dyrektor Alistair przejal jednak kontrole nad sytuacja, zanim zdolalam dokonczyc wyjasnien. -Ty - zwrocil sie do Dave'a stojacego w poblizu z rozdziawionymi ustami - zabierz to dziecko do pielegniarki, niech mu opatrzy oko. Dave przybral postawe na bacznosc. -Tak jest - powiedzial i spojrzawszy na mnie przepraszajaco, polozyl dlon na ramieniu Shane'a, kierujac go w strone ambulatorium. - Chodz, wielkoludzie. Shane poszedl poslusznie, pociagajac nosem... ale najpierw poslal mi triumfalne spojrzenie. -Ty - dyrektor Alistair wycelowal palcem w moja strone - przyjdziesz do mojego gabinetu, aby omowic te sprawe. Moje uszy spasowialy. -Tak, prosze pana - wymamrotalam. Wtedy dopiero zauwazylam w tlumie gapiow Karen Sue Hanky, na ktorej ustach malowal sie usmieszek zlosliwej satysfakcji. Alez mialam ochote palnac ja piescia w te szczurza gebe! -Ale nie wczesniej - ciagnal pan Alistair, spogladajac na zegarek - niz o pierwszej. Do tego czasu mam seminarium. Nie mowiac wiecej ani slowa, odwrocil sie i wszedl do jadalni. Poczulam sie, jakby na ramiona spadl mi ogromny ciezar. O pierwszej? No to koniec. Wyleja mnie jak w banku. Poniewaz o pierwszej, rzecz jasna, w zaden sposob nie moglam spotkac sie z dyrektorem. O pierwszej bylam juz umowiona w zwiazku ze sprawa Keely Herzberg. Praca ma dla mnie duze znaczenie, owszem. Ale mala dziewczynka, ktora byc moze porwano spod prawomocnej opieki rodzica, byla jednak wazniejsza. Pamietacie, jak wspominalam, ze moje zycie strasznie sie skomplikowalo? No, tak. To byla ta ostatnia kropla. -Mowilam ci - wycedzila Karen Sue Hanky, jak tylko Alistair sie oddalil - ze przemoc nie jest zadnym rozwiazaniem. Lypnelam na nia ponuro. -Hej, Karen Sue - powiedzialam. Spojrzala na mnie nieufnie. - Co? Unioslam palec w gescie, na widok ktorego wydala stlumiony okrzyk i odeszla jak niepyszna. Zauwazylam, ze pozostali wychowawcy wydawali sie rozbawieni tym zajsciem. 10 Spoznial sie. Stalam na poboczu drogi, a pot splywal mi po karku. Nie tylko tam zreszta. Miedzy moimi piersiami utworzylo sie cale jezioro. Mowie powaznie.Nie bylo mi tez za wygodnie w dzinsach. Ale co mialam robic? W zyciu nie wsiade na motocykl w szortach. Jak bylam mala, oparzylam sobie lydke na rurze wydechowej. Do dzis pamietam ten swad spalonej skory. Na dlugiej waskiej drodze grzalo jak w piecu. Drzew, oczywiscie, nie brakowalo, a w zwiazku z tym i cienia. Rany, oboz Wawasee to byly glownie drzewa. Nie chcialam jednak stac pod drzewami, bo Rob moglby mnie nie zauwazyc i smignalby dalej. Stracilibysmy cenny czas... Wlasciwie to i tak nie mialo znaczenia. Bylam pewna, ze mnie wywala, gdy nie stawie sie na spotkanie z dyrektorem Alistairem. Moglabym sie zalozyc, ze moje rzeczy, kiedy wroce, beda czekaly spakowane przed glowna brama. Plusk, plusk, "Titanicu", prosto na dno i po krzyku, tra la la. Pot splywal mi z wlosow i zalewal oczy, kiedy wreszcie uslyszalam daleki odglos motocykla. Rob nie nalezy do tych swirow, ktorzy zdejmuja tlumik, wiec jego indiana nigdy nie halasuje na dziesiec kilometrow dookola. Po prostu zwrocilam uwage na dzwiek inny niz granie swierszczy w wysokiej trawie, a potem zobaczylam Roba, jak pedzi w moja strone. Podnioslam reke, zeby na pewno mnie zauwazyl. Nie musialam, bo bylismy jedynymi ludzmi na drodze, ale balam sie, ze moglby mnie wziac za zludzenie optyczne. W taki przerazliwie upalny dzien, kiedy sie patrzy na dluga prosta szose, wydaje sie, ze jest zalana woda. Kiedy sie podchodzi blizej, woda' znika, jakby zdazyla wyparowac... bo oczywiscie nie bylo zadnej wody. To tylko jedno z tych zludzen optycznych, o ktorych mowia na fizyce. Rob podjechal do mnie i postawil stope na ziemi. Sprawial wrazenie bardzo mocno zbudowanego chlopaka, jak drwal albo cos, tylko porzadniej ubranego. Zdjal kask i zmruzyl w sloncu te swoje niebieskie oczy, tak jasne, ze przypominaly kolorem dym z rury wydechowej motocykla. Obrzucilam wzrokiem jego zmierzwione wlosy i mocno opalone przedramiona, i pomyslalam, ze nie zaluje wszystkich zlych przezyc - porazenia piorunem, pulkownika Jenkinsa i tak dalej; warto bylo, bo dzieki temu mam najwspanialszego chlopaka, jakiego mozna sobie wyobrazic. No, w pewnym sensie. -Hej, podrozniku - odezwalam sie. - Podwiezie pan dziewczyne? Rob, jak to on, zmarszczyl czolo w charakterystyczny sposob "tylko ze mna nie zaczynaj", a potem otworzyl bagaznik, w ktorym trzyma zapasowy kask. -Wsiadaj - powiedzial tylko. Jakbym czekala na zaproszenie, chwycilam kask, wpakowalam go sobie na glowe (starajac sie nie pamietac o przepoconych wlosach), a potem objelam go w pasie i powiedzialam: -Prujemy. Rzucil mi ostatnie, na pol zniesmaczone, na pol rozbawione spojrzenie i nalozyl z powrotem kask. Ruszylismy. Hej, nie pocalowal mnie ani nic, ale "wsiadaj" tez nie jest takie zle. Rob moze jeszcze sie we mnie nie zakochal, ale zjawil sie, prawda? To nie bez znaczenia. Zadzwonilam do niego rano i zazyczylam sobie, zeby przyjechal do mnie na drugi koniec stanu. Cztery godziny drogi. Musial pewnie znalezc kogos, kto by go zastapil w pracy, i wyjasnic wujkowi, dlaczego go nie bedzie. Musial kupic benzyne do Chicago i z powrotem. Spedzi okolo dziesieciu godzin na motocyklu. Jutro bedzie padal z nog. Ale przyjechal. I chyba nie dlatego, ze chodzilo o taka wazna sprawe. Byla, oczywiscie, wazna, ale przeciez nie robil tego dla Keely. Przynajmniej... Boze mam nadzieje, ze nie. Mniej wiecej o drugiej trzydziesci jechalismy juz Lake Shore Drive. Miasto wydawalo sie rozswietlone i czyste, okna wiezowcow polyskiwaly w sloncu. Na plazach panowal tlok. Muzyka dobiegajaca z przejezdzajacych obok samochodow powodowala, ze czulam sie, jakbysmy byli para na filmie wideo albo w reklamie telewizyjnej. Moze z powodu levisow. Oto my - dwoje niezwykle atrakcyjnych mlodych ludzi - dobra, niech bedzie, ze tylko jedno z nas nalezalo do tej kategorii. Ja prawdopodobnie jestem jedynie akceptowalna. Mknelismy na indianie w sloneczny letni dzien. Czyz to nie fantastyczne? Przypuszczam, ze gdybysmy zorientowali sie od poczatku, ze za nami jada, byloby jeszcze bardziej niesamowicie. Ale nie zorientowalismy sie. Niczego nie zauwazylam, bo wlasnie przezywalam epifanie, o jakiej uczylam sie na angielskim. Tyle ze moja epifania nie byla rodzajem duchowego olsnienia czy czyms w tym rodzaju, ale uczuciem totalnego szczescia, poniewaz obejmowalam wlasnie wspanialego chlopaka, w ktorym kochalam sie, jak mi sie wydawalo, od poczatku swiata, i czulam jego cudowny zapach, zapach dezodorantu Coast i proszku do prania, w ktorym jego mama pierze koszulki, i w dodatku ten chlopak z pewnoscia cos we mnie widzial, bo inaczej nie przyjechalby do mnie z tak daleka. Myslalam sobie, ze chcialabym spedzic tak reszte zycia: jezdzac po kraju na motocyklu Roba, sluchajac muzyki dobiegajacej z samochodow, no i moze zatrzymujac sie czasem, zeby cos przekasic. Nie wiem za to, o czym myslal Rob, ze nie zauwazyl ogona w postaci bialej polciezarowki. Moze przezywal jakas swoja epifanie. Takie rzeczy sie zdarzaja. W koncu musielismy zjechac z Lake Shore Drive, zeby dotrzec do domu Keely. Stopniowo ruch sie przerzedzal, a my i tak nie zauwazylismy bialego wozu za plecami. Nie jestem pewna, bo nie zwrocilismy na to uwagi, ale wole sobie wyobrazac, ze trzymala sie od nas w przyzwoitej odleglosci. Winnym wypadku... No coz, inaczej nie da sie tego wyjasnic, jestesmy kretynami. Przynajmniej ja jestem. W koncu wjechalismy w zadrzewiona uliczke malych domkow. Wiedzialam, oczywiscie, w ktorym znajde Keely, ale poprosilam Roba, zeby zaparkowal trzy domy dalej, tak na wszelki wypadek. O tym pamietalam. Na to przynajmniej zwrocilam uwage. Stalismy przed domem, w ktorym mieszkala Keely. To byl zwykly dom. Miejski dom, wiec raczej nie za szeroki. Z jednej strony domu biegla waziutka alejka. Druga sciana przylegala do domu obok. Dom Keely, w przeciwienstwie do tego ostatniego, nie sprawial wrazenia niedawno odnawianego. Oblazil z farby, co wygladalo zalosnie. Osiedle wydawalo sie nieco zaniedbane. Podworeczek chyba w ogole nie sprzatano. W wilgotnym klimacie polnocnego Illinois trawa rosnie szybko i wymaga ciaglych zabiegow. Nikogo na tej ulicy, zdaje sie, nie obchodzilo, jak wysoko rosnie trawa na podworku, ani tez jakie smieci leza posrod tej trawy. Moze dlatego wlasnie pozwala sie trawie rosnac. Zeby ukrywala smieci. Rob, stojacy obok mnie, stwierdzil: -Ladna melina. Skrzywilam sie. - Nie jest tak zle. -Owszem, jest - powiedzial. -Dobra. - Wyprostowalam sie. Wiatr osuszyl mnie podczas jazdy, ale jesli mialabym dluzej stac na rozgrzanym chodniku, znowu zalalabym sie potem. - Nie ma na co czekac. Otworzylam furtke w niskim, drucianym ogrodzeniu i wspielam sie po betonowych schodkach do drzwi domu. Nie zdawalam sobie sprawy, ze Rob za mna idzie, dopoki nie siegnelam do dzwonka. -Wiec jaki dokladnie mamy plan? - zapytal, kiedy odezwal sie dzwonek. Ja na to: -Nie ma zadnego planu. -Genialnie. - Twarz Roba pozostala obojetna. - Uwielbiam takie sytuacje. -Kto tam? - zapytal kobiecy glos zza zamknietych drzwi. Kobieta nie wydawala sie zachwycona najsciem intruzow. -Dzien dobry pani - zawolalam. - Ja nazywam sie Ginger Silverman, a to moj przyjaciel, Nate. Jestesmy studentami ostatniego roku Chicagowskiej Szkoly Glownej i przeprowadzamy ankiete na temat stosunku rodzicow do programow telewizyjnych dla dzieci. Chcielibysmy zapytac, czy moglibysmy ewentualnie zadac pani kilka pytan na temat programow telewizyjnych, ktore pani dzieci najbardziej lubia ogladac. To by zajelo najwyzej minutke, a ogromnie by nam pani pomogla. Rob spojrzal na mnie, jakbym sie urwala z choinki. -Ginger Silverman? Wzruszylam ramionami. -Ladnie brzmi. Potrzasnal glowa. -Nate? -To tez ladne. Szczekaly zasuwy. Kiedy drzwi sie otworzyly, zobaczylam za siatka wysoka wychudzona kobiete w dzinsach obcietych nad kolanami i bluzce bez plecow. Musiala kiedys farbowac wlosy, ale widocznie przestalo jej na tym zalezec. Konce wlosow byly jasne, ale wyzej, do czubka glowy, ciemnobrazowe. Na czole rysowala sie ciemna blizna w ksztalcie polksiezyca, dluga na trzy centymetry. Z kacika jej ust, rownie plaskich i pozbawionych ciala jak reszta jej osoby, zwisalo cygaro. Popatrzyla na nas z takim wyrazem twarzy, jakbysmy przybyli z obcej planety i namawiali ja do przystapienia do Federacji Galaktycznej. -Co takiego? - zapytala. Powtorzylam swoja gadke o Chicagowskiej Szkole Glownej - kto by chcial sprawdzac, czy cos takiego w ogole istnialo? - i pracy na temat programow dla dzieci. Podczas gdy to mowilam, z cienia za pania Herzberg - jesli to faktycznie byla pani Herzberg, chociaz podejrzewalam, ze tak - wylonila sie mala dziewczynka i objawszy kobiete za noge, spojrzala na nas wielkimi brazowymi oczami. Poznalam ja natychmiast. Keely Herzberg. -Mamusiu - zapytala ciekawie Keely - kim oni sa? - Jakies dzieciaki - odparla pani Herzberg. Wyjela papierosa z ust i zauwazylam, ze ma krwistoczerwone paznokcie. - Sluchajcie no - powiedziala. - Nie jestesmy zainteresowani. Jasne? Zaczela zamykac drzwi, kiedy dodalam: -Dla uczestnikow przewidziano gratyfikacje w wysokosci dziesieciu dolarow... Drzwi znieruchomialy. Potem otworzyly sie szerzej. -Dziesiec dolcow? - powtorzyla pani Herzberg. Zmeczone oczy zablysly nagle pod ksiezycowata blizna. -Tak, tak - powiedzialam. - Gotowka, Wystarczy odpowiedziec na pare pytan. Pani Herzberg wzruszyla chudymi ramionami, a potem, wypuszczajac wstege blekitnego dymku przez siatke, powiedziala: -Walcie. -Swietnie - powiedzialam zywo. - Eee, pani corka - to jest pani corka, prawda? Kobieta skinela glowa, nie zerknawszy nawet na Kelly. -Taak. -Dobrze, Jaki jest ulubiony program telewizyjny pani corki? -Ulica Sezamkowa - powiedziala pani Herzberg. Jednoczesnie jej corka powiedziala: Rugratsy. -Nie, mamusiu - pisnela Keely, ciagnac mame za szorty. - Rugratsy. -Ulica Sezamkowa - oswiadczyla pani Herzberg ponownie. - Mojej corce wolno ogladac jedynie telewizje publiczna. -Rugratsy! - krzyknela Keely. Pani Herzberg skierowala wzrok na corke i powiedziala: - Jesli nie przestaniesz, pojdziesz sie bawic na zewnatrz. Dolna warga Keely zadrzala. -Ale ty wiesz, mamusiu, ze ja najbardziej lubie Rugratsy. -Kochanie - odparla pani Herzberg. - Mamusia probuje odpowiedziec na pytania panstwa. Prosze, nie przerywaj. -Urn - mruknelam. - Powinnismy chyba przejsc do nastepnego. Czy razem z mezem dyskutuja panstwo, jakie programy dziecko moze ogladac? -Nie - powiedziala krotko pani Herzberg. - A ja nie pozwalam jej ogladac smieci, takich jak Rugratsy. -Ale mamusiu - powiedziala Keely ze lzami w oczach - ja to uwielbiam. -Dosc - uciela pani Herzberg. Wskazala na tyl domu papierosem. - Na dwor. Juz. -Ale mamusiu... -Nie - burknela pani Herzberg. - Koniec. Powiedzialam ci. Teraz wyjdz na dwor i pobaw sie, a mamusia odpowie na pytania. Keely zaszlochala cicho i wyszla. Uslyszalam trzasniecie drzwi gdzies w domu. -Dalej - zwrocila sie do mnie pani Herzberg. Sciagnela brwi. - Czy nie powinniscie zapisywac odpowiedzi? Klepnelam sie w czolo. -Ankiety! - powiedzialam do Roba. - Zapomnialam wziac formularz! -Dobrze - odparl Rob. - No, to chyba na tym skonczymy. Przepraszamy, ze przeszkodzilismy... -Nie - powiedzialam, chwytajac go za ramie. - W porzadku. Mam w samochodzie. Zaraz po nie pojde. Ty zadawaj pytania, a ja za chwile wracam. - Kiedy na mnie spojrzal, zobaczylam okruchy lodu w jego oczach, ale co mialam robic? - Zapytaj o programy - ciagnelam - ktore pani lubi, Nate. I nie zapomnij o dziesieciu dolarach. Potem zbieglam ze schodow i dalej przez trawnik, i za furtke... Nastepnie, kiedy bylam pewna, ze pani Herzberg jest zajeta rozmowa z Robem, pognalam uliczka wzdluz jej domu, az stanelam przed wysokim drewnianym plotem oddzielajacym podworko od ulicy. W jednej chwili wdrapalam sie na smietnik i zajrzalam n podworko. Byla tam Keely. Siedziala na zielonym, plastikowym zolwi napelnionym piaskiem. Trzymala w rece bardzo brudna i calkiem gola lalke Barbie, ktorej spiewala cos po cichutku. Wspaniale, pomyslalam. Zeby tylko Rob zajal pania Herzberg jeszcze przez pare minut... Wdrapalam sie na plot i zeskoczylam po drugiej stronie podworka. Zrobilam to z gracja urodzonej gimnastyczki i zrecznoscia Jamesa Bonda, ale Keely uslyszala mnie. -Czesc - rzucilam. - Co slychac? Keely spojrzala na mnie ogromnymi brazowymi oczami. -Nie powinnas tu byc - poinformowala mnie z powaga. -Racja - zgodzilam sie, siadajac na brzegu piaskownicy. Usiadlabym na trawie, ale wydawala sie strasznie wysoka i zaniedbana, a po niedawnym doswiadczeniu z kleszczem nie palilo mi sie do spotkania z innymi drobnymi krwiopijcami. -Wiem, ze nie powinnam byc tutaj. Ale chcialam zadac ci pare pytan. Dobrze? Keely wzruszyla ramionami i spojrzala na lalke. -Chyba tak - powiedziala. Ja tez spojrzalam na lalke. -Co sie stalo z jej ubraniami? -Zgubila - wyjasnila Keely. -Ojej. Okropne. Myslisz, ze twoja mama kupi jej nowe? Keely znowu wzruszyla ramionami i wsadzila glowe Barbie do piaskownicy, mieszajac piasek, jakby to bylo surowe ciasto, a Barbie mikserem. Piaskownica nie pachniala zbyt swiezo. Mialam wrazenie, ze koty sasiadow odwiedzily ja pare razy. -A jak tata? - zapytalam. - Czy tata moglby kupic nowe ubranka dla Barbie? Keely wyciagnela Barbie i wygladzajac jej wlosy, powiedziala: -Moj tatus jest w niebie. No tak. To wiele wyjasnia, prawda? -Kto ci powiedzial, ze tatus jest w niebie? - zapytalam. Keely znowu wzruszyla ramionami, nie odrywajac oczu od plastikowej lalki. -Moja mamusia - powiedziala. - Teraz mam nowego tate. - Spojrzala na mnie, jej oczy wydawaly sie jeszcze wieksze. - Ale nie lubie go tak bardzo jak starego. W ustach mi zaschlo... w gardle mialam calkiem sucho, jak w piaskownicy. -Naprawde? Dlaczego? - udalo mi sie wychrypiec. Keely wzruszyla ramionami i odwrocila wzrok. -Rzuca roznymi rzeczami - powiedziala. - Rzucil butelka. Trafila mame w glowe i skaleczyla ja, i mama plakala. Pomyslalam o bliznie na czole pani Herzberg. Rozmiar i ksztalt pasowaly do butelki. Pewnie moglam wyjsc stamtad, wezwac gliny i przekazac im sprawe. Ale czy naprawde musialam narazac biednego dzieciaka na to wszystko? Uzbrojeni mezczyzni forsujacy drzwi domu i tak dalej? Kto wie, do czego byl zdolny rzucajacy butelkami kochas jej mamy? Moze probowalby stawiac glinom opor i ucierpieliby niewinni ludzie. Nigdy nie wiadomo. Tego sie nie da przewidziec. Ja nie potrafie, chociaz mam zdolnosci parapsychiczne. Poza tym matka Keely wydawala mi sie troche stuknieta. Pozwala corce ogladac tylko panstwowa telewizje, a jednoczesnie napelnia jej pluca kancerogenami. Z drugiej strony, rodzice potrafia robic gorsze rzeczy. Ostatecznie nie przypalala papierosem ramienia Keely, tak jak rodzice z wiadomosci. Ale wmawiac dziecku, ze jego tata nie zyje? Mieszkac z facetem, ktory rzuca butelkami? Niezbyt przyjemne. Wiedzialam juz, co zrobie. Sadze, ze na moim miejscu zrobilibyscie to samo. Mialam inne wyjscie? Wstalam i oswiadczylam: -Keely, twoj tata wcale nie poszedl do nieba. Jesli ze mna pojdziesz, zaprowadze cie do niego. Keely przekrecila glowke, zeby spojrzec mi w twarz. Slonce swiecilo tak mocno, ze musiala zmruzyc oczka. -Moj tata nie poszedl do nieba? - zapytala. - To gdzie jest? Wtedy uslyszalam ten dzwiek: motocykl Roba. Rozpoznalabym go wsrod halasu motocykli z calego miasta. Wiem, ze to glupie. Moze nawet gorzej niz glupie. Zalosne, po prostu zalosne. Ale czy mozna miec do mnie pretensje? Naprawde hodowalam w sobie nadzieje, ze Rob za mna szaleje i oszukuje tesknote, jezdzac pozno w nocy kolo mojego domu. Nigdy tego nie robil, ale moje uszy tak sie wyczulily na dzwiek jego motocykla, ze uslyszalabym go nawet w korku ulicznym. Pozostawalo pytanie, dlaczego Rob opuscil tak nagle dom pani Herzberg. Cos sie za tym krylo. Cos bardzo niedobrego. Dlatego nie czulam specjalnie wyrzutow sumienia, kiedy spojrzalam Keely w oczy i oznajmilam: -Twoj tata jest w McDonaldzie. Jesli sie pospieszymy, zastaniemy go tam i wtedy kupi ci zestaw Happy Meal. Czy czulam sie paskudnie, wykorzystujac McDonalda, zeby wywabic dziecko z podworka? Pewnie. Czulam sie jak robak. Nawet gorzej. Czulam sie tak, jakbym byla Karen Sue Hanky albo kims rownie odrazajacym. Ale wiedzialam rowniez, ze nie mam wyboru. Dzwiek motocykla mogl oznaczac tylko jedno: Musimy sie zrywac. Natychmiast. Podzialalo. Dzieki Bogu, podzialalo. Poniewaz Keely Herzberg, niech bedzie blogoslawione jej piecioletnie serce, podniosla sie z piaskownicy, wzruszyla ramionami i powiedziala: -Dobrze. Akurat wtedy zrozumialam, dlaczego Rob wyszedl. Drzwi na podworko otworzyly sie gwaltownie i ukazal sie w nich mezczyzna w obcislych dzinsach i ciezkich, roboczych buciorach. W rece trzymal butelke piwa. -Kim wy, do diabla, jestescie? - ryknal. Zlapalam Keely za reke. Moglam sie tylko modlic, zeby zawiodlo go oko, kiedy zacznie rzucac do ruchomych celow... Motocykl Roba halasowal teraz blizej. -Chodz - powiedzialam do Keely. Pobieglysmy. Dzialalam instynktownie. Na dobra sprawe, nie mialysmy szans uciec. Wystarczylo, zeby chlopak pani Herzberg zeskoczyl z tylnego ganku i juz bylby przy nas. Na szczescie za bardzo sie balam, ze oberwe butelka, i nie myslalam za duzo. W biegu chwycilam Keely pod ramiona i podnioslam do gory. Kiedy dobieglysmy do tej czesci plotu, z ktorej skakalam poprzednio, cisnelam ja, ze wszystkich sil, w gore... Przefrunela nad ogrodzeniem, jak wypchana torba, o ktorej wspomnial profesor Le Blanc, przewidujac, co mnie czeka w zyciu. Profesor Le Blanc mial racje. Nadawalam sie do dzwigania. Tyle ze dzwigalam nie warzywa, a sponiewierane cudze dzieci. Keely wyladowala, szurajac plastikowymi sandalami. Spadla na pokrywe pojemnika na smieci, skad, mialam nadzieje, zabierze ja Rob. Nadeszla moja kolej. Ale nowy tatus Keely byl tuz kolo mnie. Kiedy przerzucilam Keely przez plot, wydal z siebie zdumiony okrzyk. Potem zadrzala ziemia - przysiegam, ze trzesla sie pod moimi stopami - mezczyzna zeskoczyl z ganku i pogalopowal w moja strone. Uslyszalam krzyk pani Herzberg: -Clay! Gdzie jest Keely? -Czekaj - mruknal Clay. - Mam cie! To byl koniec. Juz bylam trupem. Nie poddawalam sie jednak. Nie mialam zamiaru sie poddac, trudno, najwyzej rozbije mi czaszke butelka. Skoczylam, usilujac zlapac krawedz plotu. Udalo mi sie, choc nie obylo sie bez kilku drzazg. Nie dbalam o rece. Juz prawie bylam za plotem. Musialam przerzucic noge i... Zlapal mnie za stope. Za lewa stope. Probowal mnie sciagnac. -O, nie, nic z tego, dziecinko - warknal. Druga lapa chwycil mnie za dzinsy. Upuscil butelke, co sprawilo mi pewna ulge, ale na krotko, bo przeciez wiedzialam, ze za chwile sciagnie mnie z plotu, grzmotnie o ziemie i przygniecie ciezkim buciorem. -Jess! - uslyszalam glos Roba. - Jess, chodz! Och, w porzadku. Juz lece. Przepraszam, ze kazalam ci czekac, musze tylko poprawic makijaz. -Masz - powiedzial Clay, probujac oderwac mnie od plotu - powazne klopoty, dziecinko... Wycelowalam wolna stopa w jego twarz. Trafilam w nasade nosa. Rozleglo sie satysfakcjonujace chrupniecie. Bo wiecie, nie lubie, jak sie do mnie mowi "dziecinko". Clay z okrzykiem bolu puscil moja stope i dzinsy. W tej samej chwili przeskoczylam przez plot, opadlam z hukiem na pojemnik na smieci i dalam susa prosto na czekajacy ponizej motocykl Roba. -Jedz! - wrzasnelam, obejmujac ramionami jego i skulona na przedzie motocykla Keely o wystraszonych oczach. Rob nie stracil ani sekundy. Nie robil uwag, ze ani ja, ani Keely nie mamy kaskow i ze pewnie zniszczylam mu resory, skaczac na motor ze smietnika, niczym kowboj na grzbiet konia. Ruszylismy uliczka, jak wystrzeleni przez NASA. Mimo halasu silnika slyszalam za naszymi plecami rozpaczliwy krzyk: - Keely! To byla pani Herzberg. Nie miala o tym, oczywiscie, pojecia, ale ja nie kradlam jej dziecka. Ratowalam je. A co do matki Keely... No, coz. Byla dorosla. Bedzie musiala ratowac sie sama. 11 Nie wiem, jaki jest wasz stosunek do McDonalda. Zdaje sobie sprawe, ze McDonald jest przynajmniej czesciowo odpowiedzialny za zniszczenie lasow podzwrotnikowych Ameryki Poludniowej, ktorych cale polacie, jak sie wydaje, wycinali, zeby miec pastwiska dla bydla. A potrzebuja go duzo na rzez, zeby zaspokoic zapotrzebowanie na big maki i takie rzeczy.Wiem, ze wielu ludziom nie podoba sie to, ze w Ameryce mniej wiecej co dziesiec kilometrow mozna sie natknac na McDonalda. Nie na szpital czy posterunek policji, prosze zwrocic uwage, ale na McDonalda. Jak sie tak glebiej zastanowic, to dosc okropne. Z drugiej strony, jesli chodzilo sie do McDonalda od dziecinstwa, jak wiekszosc z nas, to widok tych zlotych lukow jakos podnosi na duchu. Mnie kojarza sie z czyms wiecej niz tylko z niezdrowym jedzeniem o duzej zawartosci tluszczu i cholesterolu. Kojarza mi sie z domem - gdziekolwiek jestem. A frytki sa super, moze nie? Na szczescie pare ulic dalej trafilismy na McDonalda. Dzieki Bogu, bo inaczej Rob dostalby zapasci. Nie mogl zniesc, ze transportuje nas obie z Keely bez kaskow... nawet jesli bylysmy bezpieczne, bo przeciez trzymalam ja mocno. I ani przez chwile nie jechal szybciej niz trzydziesci na godzine. No, tylko wtedy, kiedy pedzilismy mala uliczka, uciekajac przed Clayem. Kiedy zajechalismy na parking przed McDonaldem, zauwazylam, jak Rob odetchnal z ulga. A kiedy weszlismy w lodowaty chlod klimatyzowanego pomieszczenia, ja tez poczulam ulge. Pocilam sie jak prosie. Walka z przestepczoscia mnie nie meczy. To upal mnie wykancza. Przy stole, kiedy Keely zajadala swojego happy meala, a ja lapczywie saczylam cole, Rob opowiedzial, jak z najwyzsza uwaga sluchal pani Herzberg, opisujacej swoje upodobania telewizyjne, kiedy znienacka wkroczyl jej chlopak i grzmotnawszy piescia we framuge drzwi, zakonczyl wywiad. Przewidujac klopoty, Rob pozegnal sie pospiesznie - jakkolwiek nie zapomnial o obiecanej dziesieciodolarowce - i wyszedl mnie poszukac. Dzieki Bogu, bo inaczej to ja, a nie Clay, nosilabym na twarzy odcisk buta. Probowalam zwrocic mu te dziesiec dolarow, ktore zaplacil pani Herzberg. Nie chcial przyjac zadnych pieniedzy. Nalegal rowniez, ze zaplaci za happy meala Keely i moja wielka cole. Pozwolilam mu, myslac, ze jesli bede miala szczescie, moze bedzie chcial to sobie jakos odbic. Ha. Pobozne zyczenia. Potem, jak juz wymienilismy sie wrazeniami ze spotkania z Clayem, zostawilam Roba z Keely, a sama poszlam do automatu zadzwonic do biura Jonathana Herzberga. Odebrala jakas kobieta. Powiedziala, ze pan Herzberg nie moze podejsc, poniewaz jest wlasnie na zebraniu. -Prosze mu powiedziec, zeby wyszedl z zebrania. Mam tu jego corke i nie wiem, co z nia zrobic. Kobieta kazala mi zaczekac, a ja dopiero wtedy zorientowalam sie, ze mogla mnie wziac za porywaczke. Zastanawialam sie, czy postawila na nogi cale biuro i zawiadomila policje, zeby mogli namierzyc, skad dzwonie. Ale chyba nie miala na to czasu. Pan Herzberg podszedl do telefonu prawie natychmiast. -Hej - powiedzialam. - To ja, Jess. Jestem w McDonaldzie... - Podalam mu adres. - Mam tu Keely. Czy moze pan po nia przyjechac? Przywiozlabym ja panu, ale jestesmy na motocyklu. -Pietnascie m - minut. - Pan Herzberg jakal sie z podniecenia. -Dobrze. - Juz mialam odlozyc sluchawke, ale uslyszalam, ze jeszcze cos mowi. - Tak? -Niech cie Bog blogoslawi - powiedzial pan Herzberg zdlawionym glosem. -Uhm - powiedzialam. - Taak. W porzadku. Prosze sie pospieszyc. Odlozylam sluchawke. To chyba najlepsze w tym wszystkim. No wiecie, ze czasami udaje mi sie przywrocic dzieci rodzicom, ktorzy je kochaja. Wolalabym jednak, zeby sie tak nie roztkliwiali. Dopiero potem, jak juz skonczylam rozmawiac i sprawdzilam, czy w pojemniczku "zwrot reszty" nie ma jakichs drobnych - w koncu nigdy nie wiadomo - zauwazylam polciezarowke. Wrocilam do Roba i Keely. -Hej! - powiedzialam. - Mamy gosci. Rob rozejrzal sie po sali. -Tak? -Na zewnatrz - wyjasnilam. - Biala polciezarowka. Nie patrz. Zajme sie tym. Zostan z Keely. Rob wzruszyl ramionami, zanurzajac frytke w ketchupie. -Nie ma sprawy - powiedzial. -Tata zaraz tu bedzie - zwrocilam sie do Keely. Keely usmiechnela sie uszczesliwiona i przyssala do rurki. Podeszlam do lady i zamowilam dwa zestawy z cheeseburgerami na wynos. Wzielam torby i kartonik z piciem, po czym wyszlam na dwor drzwiami naprzeciwko tych, przed ktorymi parkowala polciezarowka. Obeszlam restauracje dookola, minelam okienka dla zmotoryzowanych klientow i pojemniki na smieci, az stanelam za bialym wozem. Otworzylam boczne drzwi i wdrapalam sie do srodka. -Oho - wykrzyknelam z uznaniem. - Dobre powietrze. Ale baterie sie zuzyja, jesli bedziecie tu za dlugo siedziec. Agenci specjalni Johnson i Smith odwrocili sie w moja strone. Oboje nosili okulary przeciwsloneczne. Agentka specjalna Smith uniosla swoje i spojrzala na mnie pieknymi blekitnymi Oczami. -Czesc, Jessico - westchnela z rezygnacja. -Czesc - odparlam. - Pomyslalam, ze mogliscie zglodniec, wiec przynioslam wam to. - Podalam jej picie i torby z frytkami i cheeseburgerami. - Wzielam dla was najwieksze porcje. Agentka specjalna Smith otworzyla torbe i zajrzala do srodka. -Dziekuje, Jessico - powiedziala, przyjemnie zaskoczona. - To bardzo mile z twojej strony. -Tak - potwierdzil agent Johnson. - Dziekuje, Jessico. Powiedzial to jednak takim tonem, jakby byl, no wiecie, nie calkiem szczesliwy. -Od jak dawna mnie sledzicie? - zapytalam. Agent specjalny Johnson, ktory nawet nie tknal jedzenia, powiedzial: -Prawie od momentu, kiedy wyjechalas z obozu. -Naprawde? - zastanowilam sie. - Cala droge? Nie zauwazylam. -Jestesmy zawodowcami - stwierdzila agentka specjalna Smith, nadgryzajac frytke. -W kazdym razie tak powinno byc - powiedzial agent specjalny Johnson tonem, ktory sklonil agentke Smith do odlozenia frytki. Spojrzala na niego zawstydzona. - Skad wiedzialas, ze tu jestesmy? - zapytal. -Dajcie spokoj - powiedzialam. - Przed moim domem od tygodni parkowala biala polciezarowka. Myslicie, ze nie zwrocilabym uwagi? -Ach - mruknal agent specjalny Johnson. Siedzielismy we trojke, napawajac sie klimatyzacja i wachajac cudowny zapach frytek. Z tylu byly jakies urzadzenia z mnostwem mrugajacych czerwonych i zielonych swiatelek. Jak na moj gust, to wygladalo na aparature podsluchowa, ale moge sie mylic. Moze jednak wladze nie trwonia pieniedzy podatnikow na takie blahostki, jak nadzorowanie nastolatek o zdolnosciach parapsychicznych. W koncu agentka specjalna Smith nie zdolala oprzec sie smakowitemu zapachowi. Siegnela do torby, wyciagajac cheeseburgera, po czym zaczela go rozpakowywac. Na zagniewane spojrzenie agenta specjalnego Johnsona odpowiedziala: -Przeciez wystygnie, Allan. - Odgryzla spory kes. -No wiec - powiedzialam. - Jak sie macie? -W porzadku - odparla specjalna agentka Smith z pelna buzia. -Mamy sie dobrze - powiedzial agent specjalny Johnson. - Chcielibysmy z toba porozmawiac. -Jesli macie ochote porozmawiac - stwierdzilam - mozecie zawsze wpasc. Wiecie przeciez, gdzie mnie znalezc. -Kim jest ta mala dziewczynka? - Agentka specjalna Smith skinela glowa w strone okna, za ktorym siedzieli Rob i Keely. -Ach, ona? - Poniewaz agent specjalny Johnson wyraznie nie mial na frytki ochoty, zanurzylam reke w jego torbie i zgarnelam pare dla siebie. - To moja kuzynka - wyjasnilam. -Nie masz kuzynow w tym wieku - stwierdzila agentka specjalna Smith, pociagnawszy najpierw lyk napoju z kartonika. -Nie? -Nie - powiedziala. - Nie masz. -Dobra. W takim razie to kuzynka Roba. -Naprawde? - Agent specjalny Johnson wyciagnal notes i olowek. - A jakie Rob ma nazwisko? -Ha - mruknelam, przezuwajac frytki. - Akurat wam powiem. -Jest dosc przystojny - zauwazyla agentka specjalna Smith. -Wiem - westchnelam. Westchniecie musialo byc znaczace, bo agentka specjalna Smith zapytala: -Czy to twoj chlopak? -Jeszcze nie - odparlam. - Ale bedzie. -Naprawde? Kiedy? -Kiedy skoncze osiemnascie lat. Albo kiedy nie bedzie dluzej w stanie zapanowac nad pociagiem do mnie i zdecyduje sie mnie przeleciec. Trudno powiedziec, co najpierw. Agentka specjalna Smith wybuchnela smiechem. Jej partner nie wydawal sie rozbawiony. -Jessico - odezwal sie. - Czy zechcialabys cos nam powiedziec na temat Taylora Monroe'a? Przechylilam glowe na bok i otworzylam szeroko oczy, jak osoba gleboko zdumiona. -Kogo? -Taylora Monroe'a - powiedzial agent specjalny Johnson. - Zniknal dwa lata temu. Anonimowy informator podal wczoraj jego adres. Gainesville, na Florydzie. -Och, naprawde? - Pociagnelam za luzna nitke na nogawce spodni. - I byl tam? -Owszem. - Agent specjalny Johnson nie odrywal oczu od moich, odbijajacych sie w tylnym lusterku. - Nie wiesz nic na ten temat, co, Jess? -Ja? - Zmarszczylam sie. - Absolutnie nie. Ale to wspaniale. Jego rodzice musza byc szczesliwi, co? -Sa wniebowzieci - powiedziala agentka specjalna Smith, popijajac coca - cole. - Para, ktora go zabrala - nie maja, zdaje sie wlasnych dzieci - jest w wiezieniu, a Taylor wrocil do rodziny. To najradosniejsze wydarzenie w ich zyciu. -Ach - mruknelam, szczerze zadowolona. - To pieknie. Agent specjalny Johnson poprawil tylne lusterko, tak zeby lepiej widziec moje odbicie. -Dobra robota - powiedzial. - Prawie uwierzylem, ze nie mialas z tym nic wspolnego. -Zgadza sie - stwierdzilam. - Nie mialam. -Jessico. - Agent specjalny Johnson potrzasnal glowa. - Kiedy w koncu przyznasz, ze nas oszukalas? -Nie wiem - odparlam. - Moze wtedy, kiedy przyznasz, ze popelniles straszny blad, poslubiajac pania Johnson, podczas gdy twoje serce nalezy do obecnej tu Jill. Agentka specjalna Smith zakrztusila sie kawalkiem cheeseburgera. Agent specjalny Johnson musial poklepac ja pare razy po plecach, zanim znowu zaczela oddychac normalnie. -Och - powiedzialam. - Polecialo nie w te dziurke? Okropnosc. -Jessico. - Agent specjalny Johnson odwrocil sie, na tyle, na ile sie dalo, bo przeszkadzala mu kierownica, i spojrzal na mnie gniewnie rozzalony. Naprawde. "Gniewnie rozzalony" to jedyne, co mi przychodzi do glowy. Dobra, zdawalam egzaminy probne. Wiem, o czym mowie. - Myslisz, ze wiosna udalo ci sie wykrecic - warknal - dzieki tej historii z prasa. Ale ostrzegam cie, panienko. Mamy cie na oku. Wiemy, co knujesz. I jest tylko kwestia czasu... Ponad ramieniem agenta specjalnego Johnsona dostrzeglam passata, ktory z piskiem opon zahamowal na parkingu przed McDonaldem. Jonathan Herzberg wyskoczyl z samochodu. Tak pilno mu bylo zobaczyc corke, ze zapomnial o pasach. Przyduszony, musial wrocic na miejsce i odpiac je. -...kiedy Jill albo ja czy ktos inny przylapie cie na tym, a wtedy... -Co wtedy? - zapytalam. - Co ze mna zrobicie, Allan? Wsadzicie mnie do wiezienia? Za co? Nie zlamalam prawa. Nie pomagam wam lapac mordercow, narkotykowych bossow i zbieglych wiezniow, ale to jeszcze nie przestepstwo. No coz, wybaczcie, ze nie odwalam za was roboty. Agentka specjalna Smith polozyla dlon na ramieniu partnera. -Allan - powiedziala ostrzegawczym tonem. Agent specjalny Johnson wciaz patrzyl na mnie z gniewem. Byl taki zly, ze zrzucil frytki, ktore rozsypaly sie na podlodze pod jego stopami. Jedna zdazyl juz wgniesc w niebieska wykladzine pod pedalem gazu. Za jego plecami Jonathan Herzberg pedzil w strone restauracji. Przez okno wypatrzyl Keely. -Jedno mozecie mi powiedziec - staralam sie mowic milym tonem. - Mozecie mi powiedziec, kto wam doniosl, ze opuscilam teren obozu. Wymienili spojrzenia. -Doniosl? - Agentka specjalna Smith przeczesala rowno obciete, elegancko ulozone, jasnobrazowe wlosy. - Co masz na mysli, Jess? -Co? - Przewrocilam oczami. - Nie powiecie mi chyba, ze przez dziewiec dni parkowaliscie w poblizu obozu Wawasee na wypadek, gdybym zdecydowala sie go opuscic? I tak bym nie uwierzyla. Po pierwsze, na podlodze jest za malo opakowan po jedzeniu. -Jessico - powiedziala agentka specjalna Smith - nie szpiegowalismy cie. -Nie - zgodzilam sie. - Placiliscie komus, zeby to robil za was. - Jess... -Nie ma co zaprzeczac. Niby skad wiedzieliscie, ze wyjezdzam? - Potrzasnelam glowa. - Kto to jest? Pamela? Sekretarka, ktory wyglada jak John Wayne? Och, zaraz, wiem. - Strzelilam palcami. - To Karen Sue Hanky, prawda? Nie, taka plaksa nie moze byc donosicielka. -Nie badz smieszna - powiedzial agent specjalny Johnson. Smieszna. Jasne. Zgadza sie. Szpiegowali mnie, zwyczajna szesnastolatke, jak jakiegos groznego przestepce. I kto tu jest smieszny, przepraszam bardzo? Widzialam przez szybe, jak Jonathan Herzberg zlapal corke i przytulil ja mocno. Chyba o malo jej nie udusil, ale nie miala mu tego za zle. Usmiechnela sie radosnie - przedtem sie tak nie usmiechala - duzo radosniej niz przy happy mealu. Jeszcze jedno szczesliwie odnalezione dziecko. Jeszcze jedno dobre zakonczenie smutnej historii. I to moja zasluga. A mnie przy tym nie bylo. -Dobra - powiedzialam. - Bylo fajnie, ale teraz musze sie zbierac. Czesc. Wysiadlam. Slyszalam, jak agent specjalny Johnson wola mnie po imieniu. Nie raczylam sie odwrocic. Nie lubie, jak sie mnie nazywa panienka, tak samo jak nie lubie okreslenia "dziecinka". Bylam dumna z siebie, ze powstrzymalam sie od dolozenia agentowi specjalnemu butem w twarz. Pan Goodhart powinien byc zadowolony z postepow, jakie poczynilam tego lata. 12 -No i jak? - spytal Rob. - Warto bylo? - Nie wiem. - Wzruszylam ramionami. - To znaczy, jej mama nie wydawala sie taka zla. Moze w koncu jakos jej sie ulozy.-Tak - stwierdzil Rob. - Przy odpowiedniej ilosci szwow. Nie odezwalam sie. To Rob pochodzil z rozbitej rodziny nie ja. Pewnie wiedzial, o czym mowi. -Twierdzi, ze jej ulubiony program to Najdoskonalsze sztuki teatralne swiata - poinformowal mnie. -Dobra. To niczego nie dowodzi. Poza tym, ze chciala ci zaimponowac. -Zaimponowac Ginger i Nate'owi - powiedzial, unoszac brwi - z Chicagowskiej Szkoly Glownej? Taak, to sie liczy. Oparlam lokcie na kolanach. Siedzielismy przy rozkladanym stoliku, patrzac na jezioro Wawasee. Do obozu zostalo jeszcze pare kilometrow. Jakos nie mialam ochoty tam wracac. Wiedzialam, ze mnie wywala, kiedy tylko postawie stope na terenie. A poza tym wiedzialam, ze bede musiala pozegnac sie z Robem. Tak, przyznaje: mam do niego fizyczna slabosc. Czy to takie dziwne? Siedzialam obok niego, sluchalam przenikliwego cykania swierszczy i ptasich spiewow, i bylo mi dobrze. Wokol nie bylo zywego ducha. Nad drzewami zbieraly sie chmury. Zanosilo sie na deszcz, ale jeszcze nie zaraz - poza tym i tak chronily nas lisciaste korony drzew. O zmroku byloby to wymarzone miejsce, zeby sie calowac. No, gdyby Rob nie zywil uprzedzen co do calowania dziewczyn ponizej siedemnastego roku zycia. Wlasnie liczylam niecierpliwie miesiace, jakie mi zostaly do nastepnych urodzin - osiem i pol miesiaca; Douglas moglby mi to dokladnie przeliczyc na dni, a nawet minuty - kiedy Rob objal mnie ramieniem. Nie mialam nic przeciwko temu. -Hej - powiedzial Rob. Czulam bicie jego serca, tam gdzie jego piers dotykala mojego boku. - Przestan sie dreczyc. Postapilas wlasciwie. Tak jak zawsze. Przez chwile nie rozumialam, o czym mowi. Potem sobie przypomnialam. Ach, tak. Keely Herzberg. Rob myslal, ze wciaz rozpamietuje te historie, a ja tymczasem usilnie glowkowalam, jak go sklonic do smielszego gestu pod moim adresem. Pomyslalam, ze jesli opasujace mnie ramie uznac za wskazowke, jestem na dobrej drodze. Westchnelam i staralam sie zrobic mozliwie smutna mine... co bylo trudne, poniewaz wlasnie przezywalam kolejna epifanie. Wiecie, lagodny wietrzyk znad jeziora, spiew ptakow, przyjemny ciezar jego ramienia i zapach dezodorantu Coast... -Chyba tak. - Udalo mi sie nadac glosowi niepewny ton. -Zartujesz? - Rob uscisnal mnie serdecznie. - Ta kobieta powiedziala swojemu dziecku, ze jego tata nie zyje. Nie zyje! Uwazasz, ze grala uczciwie? -Wiem - powiedzialam. Moze jesli przybiore odpowiednio zrozpaczony wyraz twarzy, Rob pocaluje mnie w koncu. -I pomysl, jaka Keely byla szczesliwa. I pan Herzberg. Rany, widzialas, jak strasznie to przezywal? Gdybys sie zgodzila, na pewno z miejsca wypisalby ci czek na piec kawalkow. Jonathan Herzberg zglaszal gotowosc udzielenia mi rekompensaty za moje trudy w postaci wysokiej nagrody pienieznej. Odmowilam grzecznie, przekonujac go, ze jesli juz koniecznie chce sie z kims podzielic pieniedzmi, to powinien je przekazac na konto 1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon. Nie mozna przyjmowac nagrody za to, ze robi sie po prostu to, co trzeba. Atak wlasnie bylo; zrobilam, co do mnie nalezalo. I jesli nawet teraz wyleja mnie z pracy, to coz, trudno. -Chyba tak - powtorzylam przerazliwie zalosnym tonem. Przeliczylam sie jednak, sadzac, ze nabiore Roba na jaka to ja jestem biedna, malutka". -Zapomnij o tym, Mastriani - powiedzial, cofajac nagle reke. - Nie zamierzam cie pocalowac. Rany! No to co trzeba zrobic, zeby sklonic chlopaka do okazania odrobiny uczucia? -Dlaczego nie? - zapytalam. -Juz o tym mowilismy - odparl ze znudzonym wyrazem twarzy. To prawda. -Kiedys mnie pocalowales - zauwazylam. -Tak, zanim sie dowiedzialem, ze moga mnie za to wsadzic. To tez bylo zgodne z prawda. Rob odchylil sie do tylu, opierajac sie na lokciach i spogladajac na drzewa po drugiej stronie jeziora. Za miesiac, dwa, liscie, na ktore teraz patrzyl, zabarwia sie na jaskrawoczerwono i na pomaranczowo. Bede w trzeciej klasie liceum, a Rob nadal bedzie pracowac w warsztacie wuja, pomagajac matce splacac dlug hipoteczny na farme (ojciec odszedl, kiedy Rob byl dzieckiem i od tamtej pory o nim nie slyszano) i majstrujac przy harleyu, ktorego skladal w stodole. Ale tak naprawde, jak sie blizej zastanowic, ja i Rob nie roznilismy sie od siebie tak bardzo. Oboje uwielbialismy szybka jazde i oboje nienawidzilismy klamcow. Z ubran najbardziej odpowiadal nam zestaw w postaci dzinsow i T - shirta i oboje mielismy krotkie, ciemne wlosy... ja nawet krotsze niz Rob. Oboje kochalismy motocykle i zadne z nas nie mialo aspiracji, zeby pojsc do college'u. Ja nie mialam w kazdym razie. I zdawalam sobie sprawe, ze moje stopnie nie dawaly podstaw do wielkich nadziei. Podobienstwa sprawialy, ze roznice tracily na znaczeniu. Co z tego, ze Rob mogl wracac, o ktorej chcial, a ja musialam byc w domu nie pozniej niz o jedenastej? Co z tego, ze Rob mial kuratora, a ja matke, ktora szyje dla mnie sukienki na bale absolwentow, na ktore zreszta nie chodze? Ludzie nie powinni przejmowac sie takimi drobiazgami, gdy w gre wchodzi prawdziwa milosc. Powiedzialam mu to wszystko, ale nie wydawal sie specjalnie poruszony. -Posluchaj. - Opadlam na stolik, opierajac sie na lokciu i kladac glowe na dloni. - Nie rozumiem, co to za problem. Skoncze siedemnascie lat za osiem i pol miesiaca. Osiem i pol miesiaca! Prawienie! Nie rozumiem, dlaczego... Opieralam sie w taki sposob, ze twarz Roba dzielilo od mojej zaledwie pare centymetrow. Kiedy odwrocil sie w moja strone, prawie zderzylismy sie nosami. -Mama ci nigdy nie mowila - zapytal Rob - ze panienka powinna okazywac troche skromnosci? Spojrzalam na jego wargi. Nie musze chyba nikogo przekonywac, ze byly to ladne wargi, pelne i mocno zarysowane. -A co mi z tego przyjdzie? - zainteresowalam sie. Przysiegam, byl o krok od pocalunku. Tak, wiem, powiedzial, ze tego nie zrobi. Spojrzmy jednak prawdzie w oczy, zawsze tak mowi, a potem nie dotrzymuje slowa - no, prawie zawsze. Przysieglabym, ze glownie dlatego mnie unika... bo wie, ze bez wzgledu na to, co wygaduje, potem robi co innego. Ciekawe czemu? Moze jednak jestem taka nieodparcie pociagajaca i Rob sie we mnie kocha, wbrew temu, co mi wyszlo w quizie z "Cosmo". Niestety, nie dane mi bylo sie przekonac. Bo wlasnie wtedy, gdy pochylal sie do moich ust, zawyla ta cholerna syrena... ...i tak sie przestraszylismy, ze odskoczylismy od siebie. Bylam absolutnie przekonana, ze to ostrzezenie przed tornado. Robowi, jak powiedzial mi pozniej, wydawalo sie, ze to raczej moj tata wyskoczyl z zarosli z jakims wyjacym urzadzeniem alarmowym. Ale to nie byla zadna z tych rzeczy, tylko woz policyjny hrabstwa Wawasee. Przemknal jak kula karabinowa... Za nim smignal nastepny. I jeszcze jeden. A potem jeszcze jeden. Cztery wozy policyjne, wszystkie gnajace na zlamanie karku w strone obozu Wawasee. Powinnam byla wiedziec. Powinnam byla sie domyslic, co sie dzieje. Ale moje nadzwyczajne zdolnosci ograniczaja sie do odnajdywania ludzi. Nie umiem przepowiadac przyszlosci. Pomyslalam, ze w obozie zaszlo cos bardzo zlego. Wcale nie dzieki jakims zdolnosciom. To bylo oczywiste. -Co zmalowalas tym razem? - zapytal Rob. Co takiego? Nie bylam pewna. -Mam zle przeczucie - powiedzialam. -No dobra. - Rob westchnal jak ktos bardzo, bardzo zmeczony. - Jedzmy sprawdzic. Nie chcieli nas przepuscic przez brame. Rob nie mial przepustki, a straznik popatrzyl z gory na moja karte pracownicza i stwierdzil: -Czasowo zatrudnieni moga opuszczac oboz tylko w niedziele po poludniu. Spojrzalam na niego, jakby mu sie klepki obluzowaly. -Wiem - zapewnilam. - Zwialam. Wpuscisz mnie z powrotem? Podejrzewam, ze ten chlopak, ktory mial nie wiecej niz dziewietnascie czy dwadziescia lat, skladal podanie do miejscowej policji, ale go odrzucili. Wiec wybral kariere straznika, sadzac, ze dzieki temu zyska wladze i respekt, o ktorych zawsze marzyl. Oblizal nieco przyduze przednie zeby i przygladajac nam sie uwaznie, powiedzial: -Obawiam sie, ze nie. W obozie cos sie stalo i... Opuscilam szybke kasku i rzucilam Robowi: -Jedziemy. -Milo sie z toba gawedzilo - powiedzial Rob do straznika. Nacisnal pedal i objechalismy bialo - czerwone ramie barierki, wzbijajac oblok kurzu i zwiru. Co tam, nie mogli mnie wylac jeszcze bardziej. Straznik wypadl z budki i zaczal krzyczec, ale nie mogl nas zatrzymac. Przeciez nawet nie mial broni. Co nie znaczy, ze zdolalby nas zatrzymac, grozac bronia. Kiedy posuwalismy sie piaszczysta droga do obozu, zwrocilam uwage, jaki spokoj i chlod bije od lasu teraz, kiedy zblizala sie burza. Niebo chmurzylo sie coraz bardziej. W powietrzu czulo sie ozywczy i slodki zapach deszczu. Oczywiscie dopiero teraz, gdy mieli mnie wykopac, zaczelam doceniac urode tego miejsca. Mialam pecha, naprawde. Nie zdazylam nawet poplywac na oponie po jeziorze Wawasee. Dojechalismy do budynku administracji. Wozy patrolowe staly zaparkowane byle gdzie. Glin nie bylo widac. Uznalam, ze pewnie weszli do srodka i rozmawiaja z Pamela, dyrektorem Alistairem i sekretarka podobna do Johna Wayne'a. Nie brakowalo za to obozowiczow i wychowawcow, i to mi sie wydalo troche dziwne. Jesli zdarzyl sie wypadek, to chyba naturalna rzecza byloby trzymac dzieci z daleka... ...Wtedy uswiadomilam sobie, ze i tak niczego nie daloby sie ukryc przed dziecmi. Byla piata trzydziesci, pora kolacji. Obozowicze wraz z wychowawcami naplywali do stolowki. Posilki przygotowywano niezmiennie o tej samej godzinie, chocby sie walilo i palilo. Dzieciaki gapily sie ciekawie na samochody. Na widok moj i Roba zareagowaly jeszcze wiekszym podnieceniem i zaczely szeptac miedzy soba. Dziwne, ale nie widzialam nigdzie mieszkancow Brzozowej Chatki... Zobaczylam za to mnostwo innych znajomych twarzy. Na przyklad Scotta i Ruth, ktorzy nawet nie probowali sie do mnie zblizyc. Nagle mnie olsnilo: przeciez wciaz mialam na glowie kask. Nic dziwnego, ze nikt nie mowil "czesc". Nikt mnie nie poznal. Jak tylko sciagnelam ciezki kask, Ruth podeszla do mnie, a kiedy Rob zdjal swoj, powiedziala z sarkazmem: -No, widze, ze udalo ci sie znalezc transport. Rzucilam jej ostrzegawcze spojrzenie. Ruth potrafi byc przykra, jesli jej bardzo zalezy. -Ruth - zaczelam - nie pamietam, zebym ci kiedys przedstawila mojego przyjaciela, Roba. Ruth Abramowitz, Rob Wilkins. Rob, Ruth. Rob sklonil sie lekko w strone Ruth. - Jak sie masz - powiedzial. Ruth usmiechnela sie. -Mam sie bardzo dobrze - odparla wyniosle. - A ty? Rob, unioslszy brwi, powiedzial: -W porzadku. -Ruth! - Jedna z rezydentek Tulipanowej Chatki pociagnela Ruth za koszulke. - Jestem glodna. Czy mozemy wejsc do srodka? Ruth odwrocila sie do swoich dziewczynek i oznajmila: -Mozecie wejsc. Zajmijcie dla mnie miejsce. Przyjde za chwile. Dziewczynki odeszly, zerkajac ciekawie na mnie, na Roba i samochody policyjne. -Co tu robi policja? - zapytala jedna z nich, nie zwracajac sie do nikogo w szczegolnosci. -Dobre pytanie - powiedzialam do Ruth. - Co tu robi policja? -Nie wiem. - Ruth wciaz przygladala sie Robowi. Widziala go juz, oczywiscie, przedtem, kiedy zostawalismy z Robem za kare po lekcjach. Ruth zwykle po mnie przyjezdzala, tak zeby rodzice nie dowiedzieli sie, ze jestem troche na bakier z dyscyplina. Ale teraz chyba po raz pierwszy widziala Roba z bliska i starala sie zapamietac jak najwiecej szczegolow do pozniejszej analizy. Ruth juz taka jest. -Jak to nie wiesz? - zapytalam. - W obozie roi sie od glin, a ty nie wiesz, dlaczego? Ruth oderwala w koncu wzrok od Roba i wbila spojrzenie we mnie. -Nie - oswiadczyla. - Nie wiem. Wiem tyle, ze bylismy nad jeziorem, kapalismy sie i nagle ratownik zagwizdal i kazal nam wracac. -Myslelismy, ze to w zwiazku z burza - powiedzial Scott, wskazujac na ciemniejace niebo. Akurat w tym momencie podeszla do nas Karen Sue Hanky. Z wyrazu jej spiczastej szczurzej mordki wynikalo, ze ma nam cos waznego do powiedzenia... a nienaturalny blysk w jej niemowleco niebieskich oczach kazal sie domyslac, ze bedzie to cos nieprzyjemnego. -Och - wykrzyknela, udajac, ze dopiero teraz mnie zauwazyla. - Widze, ze postanowilas znowu sie do nas przylaczyc. - Rzucila zalotne spojrzenie Robowi. - W dodatku przyprowadzilas przyjaciela. Karen Sue nie rozpoznala Roba, mimo ze chodzili razem do szkoly. Takie dziewczyny jak Karen Sue po prostu nie zwracaja uwagi na takich chlopakow jak Rob. Przypuszczalnie uznala go za jakiegos przypadkowego przedstawiciela miejscowych, ktorego zgarnelam na autostradzie i przywiozlam do obozu, zeby sie z nim obmacywac w celach rekreacyjnych. -Karen Sue - powiedzialam - pospiesz sie lepiej i biegnij do jadalni. - Podobno konczy sie napoj z kielkow pszenicy. Spojrzala na mnie zmruzonymi oczami. Jej usmiech nie wrozyl nic dobrego. -Chyba swietnie sie bawisz - powiedziala. - Dziwne, bo to, co sie stalo, wcale nie jest zabawne. A stalo sie dlatego, ze kazalas jednemu malemu chlopcu uderzyc drugiego. - Karen Sue przerzucila pasmo wlosow za ramie i westchnela. - No coz, mowilam, ze przemoc nie poplaca. Chmury nad naszymi glowami tak zgestnialy, ze slonce przebijalo sie przez nie z najwyzszym trudem. Wlaczono swiatla w jadalni, choc zwykle zapalaja je dopiero kolo siodmej albo osmej, podczas zmywania naczyn. Gdzies daleko rozlegl sie grzmot. Powietrze intensywnie pachnialo ozonem. Podeszlam blizej do Karen Sue, tak ze jej nos znalazl sie pare centymetrow od mojego. Cofnela sie, potykajac o korzen; niewiele brakowalo, a rozplaszczylaby sobie buzke na ziemi. Kiedy sie wyprostowala, zapytalam ja, o czym, do diabla, mowi. Tylko nie powiedzialam "do diabla". Karen Sue zaczela trajkotac glosem bardziej piskliwym niz zwykle. -Weszlam do biura tylko na chwilke, poniewaz musialam sprawdzic, czy przyszedl faks od lekarza Amber - nie powinna brac udzialu w kapieli morsow ze wzgledu na chroniczne zapalenie ucha - i przypadkiem uslyszalam, jak policjanci rozmawiali z dyrektorem Alistairem. Jeden z chlopcow z Brzozowej Chatki wszedl do jeziora, ale nikt nie widzial, zeby z niego wychodzil... Zlapalam Karen Sue za koszulke, poniewaz kroczek po kroczku oddalala sie ode mnie. -Ktory? - zapytalam. Zblizala sie burza; ale nadal bylo wsciekle goraco. Ja jednak dostalam gesiej skorki na calym ciele. - Kto?! -Ten, na ktorego sie bez przerwy darlas - po - wiedziala Karen Sue. - Shane. Jessico, ty wybralas sie na wycieczke - potrzasnela glowa - a Shane sie utopil. 13 Piorun uderzyl znowu, tym razem blizej. Wlosy na ramionach stanely mi deba, nie z zimna, tylko z powodu naelektryzowania powietrza.Mocniej zlapalam Karen Sue i przyciagnelam ja do siebie. -Co to znaczy: utopil sie? -Dokladnie to, co powiedzialam. - Glos Karen brzmial jeszcze piskliwiej. - Jess, on wszedl do wody, a potem nie wyszedl na brzeg... -Bzdura - warknelam. - To bzdura, Karen. Shane swietnie plywa. -No tak, ale kiedy ratownik gwizdnal - powiedziala Karen Sue tonem niemal histerycznym - Shane nie wyszedl razem z innymi. -To znaczy, ze w ogole nie wchodzil do wody - syknelam przez zacisniete zeby. -Moze - odparla Karen Sue. - Moze gdybys tu byla i pilnowala swoich obowiazkow, zamiast wloczyc sie ze swoim chlopakiem - wykrzywila sie pogardliwie w strone Roba - to bys wiedziala. Mialam wrazenie, ze wszystko dokola, drzewa, zachmurzone niebo, droga, doslownie wszystko zaczelo wirowac. Tak, jak w tej scenie z Czarnoksieznika z Krainy Oz, kiedy Dorota budzi sie w czasie tornado. Tylko ze ja nie ruszalam sie z miejsca. -Nie wierze - powtorzylam. Potrzasnelam Karen Sue, az rozowa przepaska spadla jej z glowy. - Klamiesz. Powinnam ci przyladowac, ty... -No juz. - Swiat nagle przestal wirowac, a Rob znalazl sie tuz przy mnie, odrywajac moje palce od koszulki Karen Sue. - W porzadku, Mastriani, wystarczy. -Klamiesz - powiedzialam do Karen Sue. - Jestes klamczucha, wszyscy o tym wiedza. Karen Sue, blada jak sciana i roztrzesiona, schylila sie, podniosla przepaske i wlozyla ja drzaca reka na glowe. Do materialu przyczepily sie jakies zwiedle liscie, ale chyba nie zauwazyla. Naprawde chcialam rzucic sie na nia i rozmiazdzyc jej szczurza twarz na piasku. Ale nie moglam jej dopasc, bo Rob obejmowal mnie w pasie i nie mial zamiaru puscic, choc szarpalam sie wsciekle. Pan Goodhart bylby bardzo rozczarowany moim zachowaniem. Moglby pomyslec, ze zapomnialam o wszystkich technikach panowania nad gniewem, jakich mnie uczyl. -Wiesz co, Karen Sue? - krzyknelam. - Grasz na flecie jak ostatnia noga! Wcale nie chcieli cie tu przyjac, z tymi twoimi marnymi piecioma punktami, ale Andrew Shippinger zachorowal i musieli kogos zatrudnic... -W porzadku - powiedzial Rob, podnoszac mnie do gory. - Dosyc tego. -To mial byc moj domek - wrzasnelam w jej strone ponad ramieniem Roba. - Makowe Panienki mialy byc moje! Rob odwrocil mnie twarza do Ruth. Spojrzala na mnie i powiedziala: -Jess, uspokoj sie. -On zyje! - zawolalam. - Zyje. Ruth zamrugala oczami, spojrzala na Scotta i znowu na - mnie. Popatrzylam na nich i zorientowalam sie po wyrazie ich oczu, ze cos dziwnego dzieje sie z moja twarza. Podnioslam reke i poczulam wilgoc. Swietnie. Plakalam. Plakalam i nawet tego nie zauwazylam. -Ona klamie - powiedzialam jeszcze raz, ale niezbyt glosno. Rob uznal widocznie, ze mi przeszlo, bo postawil mnie na ziemi - nie zdejmujac jednak dloni z mojego karku - i stwierdzil: -Mozemy sie przekonac tylko w jeden sposob, prawda? Skinal w strone biur administracji. Wytarlam policzki wierzchem dloni i powiedzialam: -Dobrze. Ruth uparla sie, zeby pojsc z nami, a Scott, ku mojemu zaskoczeniu, uparl sie, zeby towarzyszyc Ruth. W mojej otepialej mozgownicy zaskoczylo, ze cos sie dzieje miedzy nimi, ale na razie za bardzo martwilam sie o Shane'a. Kiedy weszlismy do budynku, sekretarka, sobowtor Johna Wayne'a, wstala z krzesla i powiedziala: -Dzieciaki, oni jeszcze niczego nie wiedza na pewno. Wiem, ze sie martwicie, ale gdybyscie sie zajeli swoimi obozowiczami... -Shane jest moim obozowiczem - powiedzialam. Kobieta uniosla geste brwi. Patrzyla na mnie, niepewna, jak sie zachowac. Pomoglam jej. -Gdzie oni sa? - zapytalam, kierujac sie w strone korytarza. - W gabinecie dyrektora Alistaira? Sekretarka, gramolac sie zza biurka, zaprotestowala: -Och, zaraz. Nie mozecie tam isc... Za pozno. Skrecilam za rog korytarza i dotarlam do drzwi z tabliczka: DYREKTOR OBOZU. Otworzylam je na osciez. Za szerokim biurkiem siedzial siwowlosy, czerwony na twarzy profesor Alistair. W pokoju byla jeszcze Pamela, dwoch policjantow stanowych, zastepca szeryfa oraz szeryf hrabstwa Wawasee we wlasnej osobie. -Jess. - Pamela zerwala sie na nogi. - Jestes. Dzieki Bogu. Nie moglismy cie nigdzie znalezc. A dyrektor Alistair powiedzial, ze nie zglosilas sie do niego po poludniu... Spojrzalam na Pamele. W co ona grala? Przeciez powinna wiedziec, gdzie sie podziewalam. Czyzby Jonathan Herzberg nie zadzwonil do niej i nie zawiadomil, ze przyprowadzilam mu corke? -Zatrzymano mnie i nic nie moglam na to poradzic - powiedzialam. - Czy ktos zechcialby mi wyjasnic, co sie dzieje? Dyrektor Alistair podniosl sie. Nie wygladal jak swiatowej slawy dyrygent ani nawet dyrektor obozu. Wygladal jak bezradny starzec, mimo ze nie mogl miec wiecej niz szescdziesiat lat. -Co sie dzieje? - powtorzyl. - Co sie dzieje?! Chcesz powiedziec, ze nie wiesz? Nie jestes przypadkiem slawnym medium? Jak mozesz nie wiedziec, przy swoich nadzwyczajnych, magicznych zdolnosciach? Hmm, panno Mastriani? Przenioslam wzrok z Alistaira na Pamele i z powrotem. Powiedziala mu? Chyba tak. Ale jesli tak, to skad ten wyraz zdumienia na jej twarzy? -Powiem ci, co sie dzieje, mloda damo - powiedzial pan Alistair - jako ze twoje nadzwyczajne moce, jak sie wydaje, chwilowo cie zawiodly. Zaginal jeden z naszych wychowankow. Chlopiec, ktorego powierzono twojej opiece. Wszystko wskazuje na to, ze utonal. Po raz pierwszy w piecdziesiecioletniej historii obozu zdarzylo sie, ze ktos stracil zycie. Skrzywilam sie, jakby mnie uderzyl. Nie z powodu slow, choc zabolaly. Z powodu tego, czego nie powiedzial, a co wynikalo z tonu jego glosu. Ze to moja wina. -Jestem zaskoczony, ze nie wiedzialas - odezwal sie dyrektor kpiacym glosem. - Dziewczyna od pioruna. -- Spokojnie, Hal - powiedzial szeryf szorstko. - Niczego nie wiemy z cala pewnoscia. Nie znalezlismy ciala. -Kiedy widziano go zywego po raz ostatni, szedl nad jezioro ze swoja grupa. Nie ma go nigdzie na terenie obozu. Mowie wam, chlopak nie zyje. I to z naszej winy! Gdyby jego wychowawczyni byla na miejscu i miala na niego oko, nic by sie nie stalo. Zaschlo mi w gardle. Usilowalam przelknac sline, ale bezskutecznie. Na zewnatrz blyskawica rozswietlila mrok, zaraz potem przeciagle zahuczal grom. Niebo otworzylo sie. W okna za biurkiem dyrektora Alistaira zabebnila ulewa. Jeden z policjantow zauwazyl ponuro: -Ciezko bedzie teraz przeszukac jezioro. Przeszukac jezioro? Przeszukac jezioro?! -Czy nie bylo ratownika? Rob. Probowal pomoc. Usilowal zrzucic ze mnie czesc winy. Ladnie z jego strony, ale rzecz jasna, prozny trud. To byla moja wina. Gdybym tam byla, Shane nigdy by nie utonal. Nie dopuscilabym do tego. -Wydaje mi sie - ciagnal Rob - ze jesli dzieciak sie kapal, to musial byc ratownik. Czy ratownik mogl nie zauwazyc, ze ktos sie topi? Dyrektor Alistair poslal mu zle spojrzenie przez grube szkla swoich dwuogniskowych okularow. -Kim ty wlasciwie jestes? - zapytal. Wypatrzyl takze Ruth i Scotta, stojacych w progu. - Co to ma byc? Co tu robicie? To prywatny gabinet. Prosze wyjsc. Zadne z nich sie nie ruszylo, chociaz Ruth wygladala tak, jakby miala ochote uciec na koniec swiata. Tam, gdzie nie ma zastepcow szeryfa ani rozjuszonych dyrektorow. Tak samo jak wtedy, gdy jej brata Skipa ugryzla pszczola. Tylko ze tym razem nikt nie doznal wstrzasu anafilaktycznego. Tym razem ktos umieral powolna smiercia - konkretnie ja. Z poczucia winy. -No wiec - Rob nie dawal za wygrana - ratownika nie bylo? -Owszem, byl - odparl szeryf. - Nie zauwazyl niczego niezwyklego. -To dlatego - powiedzialam bardziej do siebie niz do pozostalych - ze Shane w ogole nie wszedl do wody. Nie bylam calkiem pewna. Tak tylko podejrzewalam. Dyrektor Alistair nie powstrzymal sie jednak od spojrzenia na mnie zza okularow w drucianej oprawce i zrobienia kasliwej uwagi: -Przypuszczam, ze skoro bylas akurat nieobecna, musisz to wiedziec dzieki swoim zdolnosciom nadprzyrodzonym? W tym momencie Rob postapil krok w strone biurka dyrektora. Szeryf podniosl reke, mowiac: -Spokojnie, synu. Potem, zwracajac sie do pana Alistaira, zapytal: -O czym ty wlasciwie mowisz, Hal? -Och, nie poznales jej? - Alistair wydawal sie jakby urazony. Zastanawialam sie, czy zaginiecie uczestnika obozu nie zachwialo ostatecznie jego rownowaga psychiczna. Nie nalezal do zrownowazonych. Wiem, co mowie, widzialam jego zachowanie podczas wspolnych prob calego obozu. Sekcja rogow doprowadzala go do takiej pasji, ze rzucal w muzykow batuta. Na ogol nie trafial, bo ofiary nauczyly sie zrecznie uchylac. -Jessica Mastriani - ciagnal - dziewczyna obdarzona zdolnoscia odnajdywania zaginionych ludzi. Oczywiscie, teraz jest juz troche za pozno na pomoc z jej strony, prawda? Biorac pod uwage, ze chlopak nie zyje. -Och, Hal. - Pamela podniosla sie z kanapy. - Tego nie wiemy. Moze uciekl. - Spojrzala na mnie. - Czy rano nie doszlo do jakiejs sprzeczki? Skinelam glowa, przypomniawszy sobie o incydencie z kleszczem oraz o tym, jak odmowilam ukarania Lionela za to, ze uderzyl Shane'a. Przede wszystkim zas przypomnialam sobie spojrzenie, jakim obdarzyl mnie Shane, kiedy oklamalam go co do zdjecia Taylora Monroe'a. Nie uwierzyl mi wtedy. Nie uwierzyl w ani jedno slowo. Czyzby wymyslil taki numer, zeby sie na mnie odegrac za klamstwo? Gdybym tylko mogla polozyc sie spac, pomyslalam. Gdybym zasnela, dowiedzialabym, gdzie jest Shane. Moze gdybym na dobre rozwscieczyla pana Alistaira i przylozylby mi batuta, stracilabym przytomnosc. Czy bylabym wtedy w stanie odnalezc dziecko? Tak samo jak we snie? Raczej watpilam. Watpilam rowniez, zeby szeryf pozwolil dyrektorowi mnie uderzyc. Rob na pewno by nie pozwolil. Probowalam sobie przypomniec, czy opiekunczosc figurowala na liscie "10 sposobow, zeby sie przekonac, ze jestes dla niego czyms wiecej niz przyjaciolka". Zreszta teraz to juz sie nie liczylo. Teraz, kiedy moze spowodowalam smierc dziecka. No, posrednio w kazdym razie. -A co z pozostalymi chlopcami z Brzozowej Chatki? - zapytalam. - Czy ktos z nimi rozmawial? Ktos pytal, czy widzieli Shane'a? Dave? Gdzie byl Dave? Obiecal sie nimi zajac... -Funkcjonariusze przesluchuja ich w tej chwili - powiedzial szeryf. - W domku. Ale, jak dotad... nic nowego. -Ostatnio widziano go w drodze nad jezioro - powtorzyl uparcie dyrektor Alistair. -Co wcale nie znaczy, ze utonal - stwierdzil Rob. Alistair przyjrzal mu sie uwaznie. -Kim ty w ogole jestes? Nie jestes wychowawca. - Spojrzal na Pamele. - On nie jest wychowawca, prawda, Pamelo? Pamela przeczesala palcami swoje krotkie jasne wlosy. -Nie, Hal - odparla zmeczonym tonem. - Nie jest. -To moj znajomy - oswiadczylam. Nie powiedzialam, ze to jest moj chlopak, bo nie jest. No i mogloby to wywolac jeszcze gorsze wrazenie - znikam na kawal dnia, a potem pojawiam sie z moim facetem. - Wlasnie mielismy sie pozegnac. Ale moje wysilki, by ukryc prawdziwa nature moich uczuc w stosunku do Roba, nie zdaly sie na wiele, bo dyrektor Alistair zauwazyl zlosliwie: -Pozegnac? Nieslychane. Masz, zdaje sie, panno Mastriani, specjalne zdolnosci do znikania, kiedy jestes najbardziej potrzebna. Szczeka mi opadla. O co mu chodzilo? I dlaczego mnie jeszcze nie wywalil? -Co z twoimi nadprzyrodzonymi zdolnosciami? - ciagnal pan Alistair. - Chyba powinnas nam pomoc odnalezc tego chlopca? Naprawde nie czujesz sie zobowiazana? Nawet wtedy nie zalapalam, co jest grane. Myslalam, ze dyrektorowi Alistairowi po prostu odbilo. Rob mial chyba podobne wrazenie, bo nagle chwycil mnie za ramie tuz nad lokciem, tak jakby chcial usunac mnie z drogi, gdyby pan Alistair zamierzyl sie batuta. Powiedzialam: -Nie mam juz zadnych specjalnych zdolnosci, panie dyrektorze. -Och? - Biale, krzaczaste brwi Alistaira uniosly sie do gory. - Naprawde? To gdzie bylas przez cale popoludnie? Poczulam ssanie w zoladku. Skad mogl wiedziec? Skad sie dowiedzial? -W porzadku - powiedzial Rob, kierujac mnie w strone drzwi. Sama nie ruszylabym sie z miejsca, tak mnie zamurowalo. - Idziemy. -Nigdzie nie pojdziesz! - Dyrektor Alistair rabnal piescia w stol. - Jestes pracownica obozu Wawasee i w zwiazku z tym... Cos wreszcie do mnie dotarlo i az mnie zatkalo ze zdumienia. Dyrektor nadal zwracal sie do mnie tak, jakbym u niego pracowala. Nie moglam uwierzyc. -Juz nie - przerwalam. - To znaczy, jestem zwolniona, prawda? -Zwolniona? - zdziwil sie dyrektor Alistair. Jednoczesnie odezwala sie Pamela: -Och, Jess, oczywiscie, ze nie. To nie twoja wina. Nie zwalniaja mnie? Nie? Jak to mozliwe? Opuscilam oboz na dlugie godziny, nie przedstawiajac zadnego wyjasnienia. A w tym samym czasie zaginal jeden z moich podopiecznych. To byl chyba wystarczajacy powod, zeby mnie zwolnic. Ogarnal mnie intensywny i nie calkiem zrozumialy niepokoj. Podjelam decyzje. -Nie jestem zwolniona? No to sama sie zwalniam - powiedzialam. - Chodz, Rob. Pamela przerazila sie. -Och, Jess. Nie mozesz... -Nie mozesz odejsc - wrzasnal dyrektor Alistair - podpisalas kontrakt! Mowil cos jeszcze, ale nie czekalam. Wyszlam z gabinetu. Po prostu wyszlam. Rob i Ruth ze Scottem ruszyli za mna. Sekretarka o twarzy Johna Wayne'a rozmawiala z kims przez telefon. Znizyla glos na nasz widok, ale nie odlozyla sluchawki. -Czys ty zwariowala? - zapytala Ruth. - Rezygnujesz z obozu? Przeciez nie musisz! Nie chcieli cie zwolnic. -Wiem - powiedzialam. - Dlatego sama musialam sie zwolnic. Kto chcialby trzymac taka wychowawczynie? Powiem ci: ktos, kto ma dodatkowe motywy. -Nie bardzo was rozumiem - Scott, ktory odezwal sie po raz pierwszy, wydawal sie bardzo przejety. - I to pewnie nie moja sprawa. Ale jesli rzeczywiscie masz te nadzwyczajne zdolnosci i w ogole, a ludzie chca z nich skorzystac, to czy nie powinnas, no, wiesz... pewnie moglabys na tym zarobic kupe forsy. Rob i ja popatrzylismy na niego z niedowierzaniem. Wowczas otwarly sie oszklone drzwi wejsciowe. Cofnelismy sie, kiedy dwoje ludzi z ociekajacymi parasolami wkroczylo do poczekalni. Poznalam ich dopiero wtedy, kiedy zlozyli parasole. Jeknelam. -O rany - jeknelam. - Znowu wy. 14 -Jess! - Agentka specjalna Smith otrzasnela wlosy z deszczu. - Musimy porozmawiac. Nie wierzylam wlasnym oczom. Naprawde. Zdazylam sie juz przyzwyczaic, ze szpieguja mnie agenci FBI, ale jednak bez przesady.Kiedy agent, z zalozenia tajny, nagle sam sie ujawnia, to chyba mam prawo twierdzic, ze cos tu jest nie w porzadku. -Posluchajcie - powiedzialam, podnoszac reke. - Teraz naprawde nie mam czasu. Mam klopoty osobiste i... -Bedziesz miala bardziej osobisty klopot - powiedzial agent specjalny Johnson - jesli wpadniesz w lapy Claya Larssona. -Claya Larssona? - usilowalam odgadnac, o kim mowia. I nagle olsnilo mnie. - Macie na mysli nowego tatusia Keely? -Zgadza sie. - Agent specjalny Johnson spojrzal z ukosa na Roba. - Chlopaka matki jego kuzynki. Rob skrzywil sie. -Kogo? Nie mam do niego pretensji. Ja tez zglupialam i ta wersja z kuzynka Roba prawie wyleciala mi z glowy. -Pan Larsson domyslil sie, ze osoba, ktora porwala corke jego kochanki, zostala wynajeta przez ojca dziecka - wyjasnil agent specjalny Johnson - zlozyl wiec wizyte twojemu znajomemu, panu Herzbergowi, ktory wrocil do biura po spotkaniu z toba w McDonaldzie. -Och. - Boze, ale jestem glupia. - Czy on... czy pan Herzberg, czy z nim wszystko w porzadku? -Ma zlamana szczeke. - Agent specjalny Johnson zajrzal do notesu, z ktorym nie rozstawal sie nigdy. - Trzy zlamane zebra, wstrzas mozgu, zwichniete kolano i powazna kontuzje stawu biodrowego. -O, moj Boze. - Bylam w szoku. - Keely... -Keely nic sie nie stalo. - Glos agentki specjalnej Smith brzmial uspokajajaco. - Pozostanie pod nasza opieka, poki nie schwytamy pana Larssona. Unioslam brwi. -To jeszcze go nie zlapaliscie? -Zlapalibysmy - stwierdzil agent specjalny Johnson niezbyt milym tonem - gdyby pewne osoby nie byly takie tajemnicze i poinformowaly nas w pore, co robily dzisiaj po poludniu. -Hola - powiedzialam. - Tego na mnie nie zwalicie. To nie ma nic wspolnego ze mna. Jestem w tym wypadku niewinnym obserwatorem... -Jess. - Agent specjalny Johnson zmarszczyl surowo brwi. - My wiemy. Jonathan Herzberg opowiedzial nam wszystko. Otworzylam buzie. Nie do wiary. To szczur! Wstretny szczur! Rob pierwszy wyrazil watpliwosc: -Wszystko wam powiedzial, tak? Ze zlamana szczeka? Agentka specjalna Smith przerzucila pare kartek do tylu i pokazala nam. Byl tam - zapisany rozchwianym, nieznanym mi charakterem pisma - z pewnoscia nie bylo to precyzyjne pismo Allana Johnsona - opis wydarzen w wersji Jonathana Herzberga. Moje imie pojawialo sie wielokrotnie. Gnojek. Gnojek nakablowal. Nie moglam uwierzyc. Po tym wszystkim, co dla niego zrobilam... -Posluchaj, Jess. - Agentka specjalna Smith w jasnoniebieskim kostiumie wygladala bardziej na posredniczke w handlu nieruchomosciami niz na agentke FBI. I moze o to chodzilo. - Clay Larsson nie jest szczegolnie zrownowazonym osobnikiem. Lista jego przestepstw jest dluga na kilometr. Napasc i pobicie, czynny opor przy aresztowaniu, napasc na policjanta... To bardzo niebezpieczny i nieobliczalny czlowiek, a z relacji pana Herzberga wynika raczej jasno, ze w obecnej chwili zywi szczegolne pretensje do... no coz, do ciebie, Jess. Biorac pod uwage, ze kopnelam go w twarz, bylam gotowa sie z nimi zgodzic. Ale Clay Larsson nie wiedzial przeciez, kim jestem ani gdzie mieszkam. -Otoz, rzecz w tym - powiedziala agentka specjalna Smith, kiedy zwerbalizowalam swoje watpliwosci - ze on wie, Jess. Widzisz, on... no coz, dlugo znecal sie nad panem Herzbergiem, zanim to z niego wyciagnal. -Dobra. Wystarczy - odezwal sie Rob. - Chodzmy po twoje rzeczy, Mastriani. Wyjezdzamy stad. Przetrawienie tego, co wlasnie uslyszalam, zajelo mi wiecej czasu niz Robowi. Clay Larsson, ktory najwyrazniej radzil sobie z uczuciem gniewu jeszcze gorzej ode mnie, wiedzial, kim jestem i gdzie mieszkam, i obecnie zamierzal mnie dopasc, zeby sie zemscic za kopniecie go w twarz oraz porwanie corki jego dziewczyny, ktora ona z kolei porwala swojemu bylemu mezowi. Czyz nie urodzilam sie pod szczesliwa gwiazda? Naprawde. Niesamowite, co? Spotkaliscie w zyciu kogos, kto mialby wiekszego pecha? -Dobrze - powiedzialam. - Wspaniale. Po prostu wspaniale. Przypuszczam, ze wy macie mnie chronic? Agent specjalny Johnson schowal notes i wtedy zauwazylam pod jego ramieniem kabure z pistoletem. -Cos w tym rodzaju - odparl. - Zachowanie cie przy zyciu, Jess, lezy w interesie panstwa, mimo twoich zapewnien, ze stracilas eee... talent, ktorym zwrocilas na siebie uwage naszych przelozonych. Zostaniemy tutaj i dopilnujemy, aby nic ci sie nie stalo, jesli panu Larssonowi uda sie dotrzec na teren obozu Wawasee. -Najlepszy sposob, zeby chronic Jess - odezwal sie Rob - to ja stad zabrac. -Wlasnie - zgodzil sie agent specjalny Johnson. Zlustrowal Roba od gory do dolu, jakby go pierwszy raz zobaczyl - i rzeczywiscie chyba pierwszy raz widzial go z bliska. Byli tego samego wzrostu - agent Johnson, jak na kogos, kto nie powinien rzucac sie w oczy, byt dosc wysoki. - Chcielibysmy umiescic ja w bezpiecznym miejscu, dopoki pan Larsson nie znajdzie sie za kratkami - wyjasnil. -To chyba nie najlepszy pomysl - powiedzial Rob, podczas gdy stojaca za nim Ruth zawolala: -Och, nie. Nie, znowu! Agenci specjalni Johnson i Smith spojrzeli po sobie. -Jess, tym razem - zaczela agentka Smith - przyrzekam, ze... -Nie ma mowy - powiedzialam. - Nigdzie z wami nie pojade. Poza tym - popatrzylam na szklane drzwi, za ktorymi wciaz lalo - mam tu pewna sprawe do zalatwienia. - Jess... -Nie, Jill - ucielam. Nie pytajcie mnie, kiedy moje stosunki z agentami specjalnymi Johnsonem i Smith osiagnely tak poufala faze. Chyba wtedy, gdy kupilam im pierwsze cheeseburgery. - Nigdzie sie nie rusze. Mam tu pewne sprawy do zalatwienia. Obowiazki. -Jessico, to naprawde nie pora, zeby... -Owszem, tak - odparlam. - Musze juz isc. I poszlam. Prosto w ten deszcz. Ciagle padal - moze nie az tak mocno jak przedtem, ale dosc obficie. Wystarczylo pare sekund, zeby moja koszula i dzinsy przemokly do suchej nitki. Nie dbalam o to. Mialam wieksze problemy. Naprawde musialam cos zalatwic. Odnalezienie Shane'a figurowalo jako pozycja numer jeden na mojej liscie. Zastanawialam sie, spogladajac w kierunku Brzozowej Chatki, czy wloczy sie gdzies na dworze w taki deszcz? Czy gdzies sie schronil? Czy nie przemokl? Czy mu cieplo? Tyle razy mialam ochote skrecic mu kark - zdarzalo mi sie rozwazac te ewentualnosc pare razy dziennie - a teraz tak bardzo mnie obchodzilo, co sie z nim stalo? Owszem, tak. Nie tylko dlatego, ze cholerny osiol potrafil tak pieknie grac. Raczej dlatego, ze w jakis sposob go lubilam. Zaskakujace, ale prawdziwe. Lubilam tego malego potwora. Zagrzmialo, ale gdzies dalej niz poprzednio. Dogonil mnie Rob. -Co za dramatyczne wyjscie - powiedzial. Zauwazylam, ze jego koszula i dzinsy rowniez szybko nasiakaly woda. -Moja specjalnosc - stwierdzilam. -Idziesz w zla strone. Zatrzymalam sie na srodku drozki i rozejrzalam, zapominajac na chwile, ze Rob nigdy nie byl w obozie Wawasee i w zwiazku z tym nie znal drogi do Brzozowej Chatki. -Nie - zaprzeczylam. -Tak. - Pokazal kciukiem kierunek za swoimi plecami. - Motor jest tam. Zrozumialam, o co mu chodzi, i potrzasnelam glowa. -Rob - powiedzialam. - Nie moge odjechac. - Jess! Rob rzadko kiedy zwraca sie do mnie po imieniu. Na ogol nazywa mnie tak, jak mowiono do nas na odsiadkach, po nazwisku. Kiedy mowi mi po imieniu, to znaczy, ze sprawa jest powazna. W tym wypadku chodzilo o moje bezpieczenstwo. Niestety, musialam go rozczarowac. -Nie - powiedzialam. - Nie, Rob. Nie pojade. Nie odpowiedzial od razu. Przygladalam mu sie, ale w deszczu wszystko wydawalo sie mniej wyrazne. W jego bladoniebieskich oczach bylo cos, czego nie potrafilabym nazwac. Z pewnoscia nie milosc. -Jess - powiedzial cichym, spokojnym glosem. - Wiesz, ze uwazam cie za swietna dziewczyne. Wiesz o tym, prawda? Zatrzepotalam powiekami. Nie bylo latwo sledzic wyraz jego twarzy, podczas gdy deszcz zalewal mi oczy. Do tego sciemnialo sie. Latarnia przy drozce dawala slabe swiatlo. Mialam jednak pewnosc, ze Rob mowi powaznie. Skinelam glowa. -W porzadku. Skoro tak twierdzisz... -Dobrze - powiedzial. Mokre wlosy przylepily mu sie do twarzy, ale nie zwracal na to uwagi. - Wiec kiedy uslyszysz, co jeszcze mam do powiedzenia, zrozumiesz mnie lepiej. Nie przyjechalem tutaj, zeby przygladac sie, jak jakis psychol rozwala ci czaszke, jasne? Sadzasz tylek - wskazal na wspomniana czesc mojego ciala - na motor albo przysiegam na Boga, ze sam to za ciebie zrobie. Wiedzialam juz, co jest w jego wzroku. To nie byla milosc. Och, zdecydowanie nie. To byl gniew. Wytarlam oczy Potem powiedzialam tylko jedno slowo. -Nie. W tej sytuacji naprawde nic innego nie moglam powiedziec. Dostrzeglam na pol zniesmaczony, na pol rozbawiony usmieszek. Dobrze znalam ten usmieszek, bo goscil na twarzy Roba przez wiekszosc czasu, przynajmniej wtedy, kiedy bylismy razem. Potem zapatrzyl sie przez chwile w dal... pojecia nie mam, co tam mogl zobaczyc, ja widzialam tylko deszcz. -Musze odnalezc Shane'a - zawolalam, przekrzykujac kolejny grzmot. -Taak? - Popatrzyl na mnie z gory, wciaz usmiechniety. - Mam gdzies Shane'a. Zagotowalam sie ze zlosci. Usilowalam sie opanowac. Policz do dziesieciu, pomyslalam. Pan Goodhart zawsze mi radzil, zebym policzyla do dziesieciu, kiedy mam ochote komus dolozyc. Czasami nawet pomagalo. -A ja nie - powiedzialam. - Nie wyjade, dopoki go nie znajde. Przestal sie usmiechac. Powinnam byla przewidziec dalszy ciag. Rob nie nalezy do ludzi, ktorzy mowia tylko dlatego, ze sluchanie wlasnego glosu sprawia im przyjemnosc. Jednak nigdy przedtem nie uzyl sily w stosunku do mnie. Nie w taki sposob. Mysle sobie czasem, ze dalabym mu rade. Naprawde tak uwazam. Dobra, chwycil mnie do gory nogami, co zakloca orientacje. Nie moglam takze poruszac rekami i to tez dzialalo na moja niekorzysc. Zywie jednak glebokie przekonanie, ze przy paru celnych glowkach - gdyby udalo mi sie zblizyc moja glowe do jego glowy, na co nie pozwolil brak czasu - dalabym mu rade. Na nieszczescie nasze slodkie sam na sam przerwano brutalnie, zanim zdolalam je doprowadzic do kulminacyjnego ciosu glowa. -Synu - rozlegl sie w deszczu glos agenta specjalnego Johnsona. - Postaw dziewczyne na ziemi. Rob posuwal sie zdecydowanym krokiem w strone motocykla. Nawet nie zwolnil. -Nie! - krzyknal. Wowczas agent specjalny Johnson wylonil sie sposrod drzew. Wyciagnal pistolet - co, przyznaje, mocno mnie zaskoczylo. Rob rowniez wydawal sie zaskoczony, bo zastygl w miejscu. Wiszac do gory nogami, zdalam sobie sprawe, ze moje poprzednie wrazenie - wiecie, ze przemoklam do kosci - bylo absolutnie bezpodstawne. Wtedy jeszcze wcale tak bardzo nie przemoklam. Deszcz nie splywal mi na przyklad po brzuchu. Teraz jednak sytuacja ulegla zmianie. Czy musze dodawac, ze nie bylo to specjalnie przyjemne odczucie? -Nie moze pan mnie zastrzelic - zwrocil sie Rob do agenta specjalnego Johnsona. - A gdyby pan ja trafil? -To bylby pech - powiedzial agent specjalny Johnson - ale poniewaz od dnia, kiedy ja poznalem, byla dla mnie jak drzazga pod paznokciem, nie zmartwilbym sie za bardzo. -Allan! - zawolalam zaszokowana. - Co by powiedziala pani Johnson, gdyby cie teraz uslyszala? -Postaw ja na ziemi, synu. Rob odwrocil mnie glowa do gory i postawil na nogach. Agent specjalny Johnson podszedl i wzial mnie za ramie. Nadal trzymal pistolet. Celowal w powietrze. -Prosze wsiasc na motocykl, panie Wilkins, i wracac do domu. -Hej! - Krew zaczela odplywac mi z glowy, co poprawilo jasnosc mojego myslenia. - Skad znasz jego nazwisko? Nie podalam go wam. Agent specjalny Johnson wydawal sie znudzony. -Tablica rejestracyjna. Zerknelam na moknacego w deszczu Roba. Koszulka przylepila mu sie do ciala. Pod materialem rysowaly sie miesnie. Przyszlo mi do glowy, ze to bardzo przypomina scene z muzycznego wideoklipu. No, wiecie, fantastycznie przystojny chlopak, ktorego wlasnie rzucila dziewczyna, moknie w ulewnym deszczu. Tyle ze ja w zadnym wypadku nie chcialam go rzucic. Chcialam tylko odnalezc zaginione dziecko. Nic wiecej. A wszyscy usilowali mi w tym przeszkodzic. Potem uswiadomilam sobie cos jeszcze: jesli koszulka Roba jest taka mokra, to co z moja? Pospiesznie skrzyzowalam ramiona na piersi. Tak jest lepiej, pomyslalam. Nie, nie chodzilo mi o koszulke, tylko o to, ze Rob odjedzie. Wiedzialam, ze Roba nie byloby latwo splawic. Stluczenie agenta FBI na kwasne jablko nie budzilo we mnie moralnych oporow. Ale na to, zeby uderzyc Roba, ciezko byloby mi sie zdobyc. -Zadzwonie do ciebie - zawolalam przez ramie, podczas gdy agent specjalny Johnson popychal mnie w strone centrum obozu. -Zrob cos dla mnie, Mastriani - odparl Rob. -Jasne - powiedzialam. Trudno mi bylo maszerowac tylem w deszczu, ale agent specjalny Johnson nie dal mi wyboru. - Co takiego? -Nie dzwon. Rob odwrocil sie i ruszyl przed siebie. Wkrotce zniknal za sciana deszczu. Chwile pozniej uslyszalam, jak zapuszcza silnik indiany. A potem odjechal. Agent Johnson, w przeciwienstwie do Roba, nie wygladal seksownie w mokrym ubraniu. -Przypuszczam, ze teraz jestes szczesliwy - powiedzialam. - Ten chlopak mogl zostac kiedys moim chlopakiem. A wy zjawiacie sie nieproszeni i wszystko psujecie. Dzieki. Johnson gorliwie przyciskal guziczki na swojej komorce. -Czy twoi rodzice wiedza o tobie i panu Wilkinsie, Jess? - zwrocil sie do mnie. -Oczywiscie, ze wiedza - powiedzialam urazona. - Chociaz mam swoje wlasne zycie. Rodzice nie dyktuja mi, z kim moge sie spotykac poza szkola. Byl to odrazajacy stek klamstw; nie zdziwilabym sie, gdyby jezyk mi usechl i odpadl. Agent specjalny Johnson nie wydawal sie przekonany. -Czy twoi rodzice wiedza - ciagnal - ze pan Wilkins jest notowany? I ze jest obecnie pod nadzorem kuratora? -Tak - stwierdzilam na tyle pewnym tonem, na ile sie dalo. Nie moglam sie powstrzymac, zeby nie dodac: - Chociaz nie maja calkowitej jasnosci co do tego, jakie przestepstwo popelnil... Agent specjalny Johnson spojrzal na mnie z gory, marszczac lekko brwi. -To jest, naturalnie, poufna informacja - oswiadczyl. - Skoro pan Wilkins nie uznal za stosowne podzielic sie nia z... twoimi rodzicami, nie widze powodu, dla ktorego ja mialbym to zrobic. Rany! Znowu niewypal! Jak mam sie dowiedziec, co zrobil Rob, ze omal nie trafil do pudla? Rob nie mial zamiaru mi powiedziec, a z federalnych, rzecz jasna, tez nie da sie tego wyciagnac. To nie moglo byc nic powaznego, bo wtedy by go wsadzili, a nie tylko wyznaczyli kuratora. Nie zanosilo sie na to, zebym kiedykolwiek miala sie tego dowiedziec. Pokpilam sprawe z Robem, moze nie? Ale co innego moglam zrobic? Co? Ktos tam po drugiej stronie musial odebrac telefon, bo agent specjalny Johnson powiedzial: -Kasia bezpieczna. Powtarzam, Kasia bezpieczna. Potem sie wylaczyl. -Kasia? - zapytalam - Kto to jest? -Najmocniej przepraszam - odparl agent specjalny Johnson, chowajac telefon. - Powinienem byl powiedziec Kasandra. -A kto to jest Kasandra? -Nie musisz sie o to martwic. Spojrzalam na niego wsciekle. Teraz, kiedy juz tak dlugo przebywalam na deszczu, przestalo mnie obchodzic, ze zmokne. To znaczy, bardziej zmoknac juz nie moglam. Ani poczuc sie bardziej nieszczesliwa. -Zaraz, zaraz - powiedzialam. - Przypominam sobie. Siodma klasa. Przerabialismy mitologie. Kasandra byla medium czy kims takim. -Miala dar - przyznal agent specjalny Johnson - przepowiadania przyszlosci. -Taak - powiedzialam. - Ale ciazyla na niej klatwa i... - Potrzasnelam glowa z niedowierzaniem. - To moj kryptonim? Kasandra? -Wolalabys cos innego? -Tak - stwierdzilam. - Wolalabym nie miec zadnego. Mialam zly dzien. Najpierw psychopata znecajacy sie nad swoja dziewczyna probuje mnie zabic, potem porzuca mnie moj chlopak. A teraz dowiaduje sie, ze FBI wymyslilo dla mnie kryptonim. Co jeszcze mnie czeka? Z mroku wynurzyla sie, pod wielkim czarnym parasolem, agentka specjalna Smith. -Ale wygladacie - powiedziala na nasz widok. - Przemokliscie. - Stanela kolo nas, tak ze wszyscy znalezlismy sie pod parasolem. No, mniej wiecej. -Udalo mi sie zalatwic pokoje - powiedziala - w Holiday Inn, pare kilometrow stad. Nie sadze, zeby pan Larsson akurat tam jej szukal. -Czy dostane osobny pokoj? - zapytalam z nadzieja. -Oczywiscie, ze nie. - Agentka specjalna Smith usmiechnela sie. - Bedziemy mieszkac razem. Cudownie. -Ja kocham samotnosc - poinformowalam ja skwapliwie. -Przezyje - zapewnila. Straszne. Okropne. Nie moglam siedziec w przytulnym hoteliku, podczas gdy Shane byl gdzies w lesie... albo co gorsza, nie zyl. Musialam go znalezc. Ale jak mialam tego dokonac? Jak mialam go odnalezc, nie wtajemniczajac w swoje plany Allana i Jill? -Musze - wykrztusilam - zabrac swoje rzeczy. -Naturalnie. - Agent specjalny Johnson popatrzyl na zegarek. Taki z podswietlana tarcza. - Odprowadzimy cie do domku i zaczekamy. Jeju! Zdaje sie, ze agenci specjalni Johnson i Smith pozalowali bardziej niz kiedykolwiek, ze przydzielono ich do akcji "Kasandra", kiedy weszlismy do Brzozowej Chatki, w sam srodek niesamowitego rozgardiaszu. Dzieciaki powariowaly. Zaraz przy drzwiach omal nie trafil nas kawalek szybujacej kalafonii. Artur cwiczyl na tubie, mimo zakazu uzywania instrumentow poza klasa; Lionel ryczal na cale gardlo, domagajac sie ciszy; Doo Sun i Tony pojedynkowali sie na smyczki... Na srodku zas stala policjantka i zakrywajac dlonmi uszy, blagala: -Prosze! Prosze, posluchajcie, znajdziemy waszego kolege... Wkroczylam do kuchni, otworzylam drzwiczki w scianie i wylaczylam bezpieczniki. Chlopcy zamarli w zapadlych znienacka ciemnosciach. Wszelki halas ustal. Wyszlam z kuchni... ...i natychmiast zamienilam sie w Jessicowa kanapke, poniewaz wszyscy chlopcy rzucili sie na mnie, przywierajac do roznych czesci mojego ciala i wykrzykujac moje imie. -W porzadku - wrzasnelam po chwili. - Uspokojcie sie. Spokoj! Uwolnilam sie z ich objec, a potem opadlam na lozko - puste lozko Shane'a, jak sie okazalo, kiedy blyskawica oswietlila mroczny pokoj. Na lozku lezala, zlozona niedbale, posciel w nutki. Shane wolalby pewnie, aby jego loze zdobily akcesoria futbolowe. Jednakze posciel pachniala Shane'em, co wydalo mi sie pokrzepiajace. -W porzadku - powiedzialam, przerywajac okrzyki: "Jess, gdzie bylas?" oraz "Slyszalas o Shanie?" -Tak, slyszalam o Shanie - oznajmilam. - Teraz chcialabym poznac wasza wersje wypadkow. Chlopcy popatrzyli na siebie niepewnie, a potem, mniej wiecej jednoczesnie, wzruszyli ramionami. -Szedl z nami nad jezioro - odwazyl sie wreszcie Sam. Potem odezwal sie Lionel. W zdenerwowaniu mowil z gorszym akcentem. Rozszyfrowanie jego slow zajelo mi dobra minute: -Mnie sie wydaje, ze on w ogole nie wszedl do wody. -Naprawde, Lionelu? - Spojrzalam uwaznie na malego chlopca. - Dlaczego tak myslisz? -Gdyby Shane wszedl do wody - powiedzial Lionel z namyslem - to probowalby wsadzic mi glowe pod wode. Ale tego nie zrobil. -Wiec nie wchodzil w ogole do wody? - zapytalam. Chlopcy znowu wzruszyli ramionami. Tylko Lionel pokiwal glowa. -Wydaje mi sie - powiedzial Lionel - ze Shane uciekl. Bardzo byl na ciebie zly, Jess, za to, ze mnie nie ukaralas. Moje imie, jak zwykle, wymowil: "dzejs". Ale poza tym mial racje. Tak pomyslalam. Shane mogl sie na mnie obrazic - na tyle obrazic, ze zapragnal dac mi nauczke. Shane, pomyslalam. Gdzie jestes? Cos ty wymyslil? Nagle zablyslo swiatlo. Agentka specjalna Smith wyszla z kuchni i skinela w strone mojego pokoju. -Czy tam sa twoje rzeczy? Kiwnelam glowa. -Spakuje je - powiedziala, znikajac za drzwiami, podczas gdy jej partner pozostal przy drzwiach frontowych i znowu spojrzal na zegarek. -Co to za facet? - zainteresowal sie Tony. -Czy to twoj chlopak? - zapytal Doo Sun. -Czy to Rob? - zaczal Artur, ale zamknelam mu usta dlonia... co zdziwilo go chyba tak samo jak mnie. -Szsz - syknelam. - To nie jest Rob. To po prostu, eee, jeden z moich przyjaciol. -Och - pisnal Artur, kiedy odsunelam reke. - Jadlas cos w McDonaldzie? Chwycilam poduszke Shane'a i wtulilam w nia twarz. Boze, modlilam sie. Daj mi sile, zebym nie zabila dzisiaj zadnego malego chlopca. Jeden zupelnie wystarczy. Agentka specjalna Smith wyszla z pokoju obarczona torba z zeglarskiego plotna. -Chyba wzielam wszystko - powiedziala. - Czy te cukierki sa twoje, czy zostawic je dla dzieci? Arturowi zablysly oczy, gwaltownie obrocil buzie w moja strone. -Hej! - krzyknal. - Co ona robi? Czy to twoje rzeczy? - Wyjezdzasz? - Broda Lionela zaczela drzec. - Odchodzisz, Dzejs? Zdesperowana - nie w taki sposob chcialam zawiadomic chlopcow, ze odchodze - zwrocilam sie do agentki specjalnej Smith: -Cukierki, ciasteczka i chipsy nie sa moje. Nie pakuj ich. -Nie ma zadnych ciasteczek, Jess. Tylko te cukierki - odparla agentka Smith lekko zmieszana. -Nie ma ciasteczek? - Wytrzeszczylam na nia oczy. - Powinny byc. Powinny byc ciastka, chipsy i torba skittlesow. -Co takiego? - Agentka specjalna Smith zmieszala sie do reszty. -Skittles - krzykneli chlopcy. -Nie. - Agentka specjalna Smith zamrugala oczami. - Nic takiego nie ma. Tylko cukierki. Wciaz sciskajac poduszke Shane'a, podnioslam sie i zwrocilam do dzieci. -Czy zjedliscie slodycze, ktore skonfiskowalam? Popatrzyli na siebie. Moglabym przysiac, ze nie wiedza, o czym mowie. -Nie - odparli, potrzasajac glowami. -Probowalem - wyznal Artur. - Ale nie moglem dosiegnac. Byly za wysoko. Za wysoko dla Artura. Ale nie za wysoko dla najwiekszego chlopca z Brzozowej Chatki... Zdalam sobie sprawe z kilku rzeczy jednoczesnie. Po pierwsze, Ruth i Scott, a za nimi Dave - weszli na ganek... pewnie zeby sie pozegnac. Po drugie, deszcz ustal. Slychac bylo tylko odlegle grzmoty - burza przesuwala sie w strone jeziora Michigan. Po trzecie, zapach poduszki Shane'a, ktora nadal sciskalam w ramionach, nabral niezwyklej intensywnosci. W tym momencie splynelo na mnie olsnienie. Wiedzialam, gdzie on jest. Bynajmniej nie na dnie jeziora Wawasee. 15 Dobra, spodziewacie sie, ze wszystko wam wyjasnie? Nic z tego. Sama nie rozumiem, co sie dzieje z moja glowa. Kiedy przebywalam w bazie wojskowej Crane na prawach specjalnego goscia, poddano mnie masie testow. Niewiele wykazaly, poza tym ze kiedy wchodze w faze snu REM, cos sie ze mna dzieje. Tak jakby w moim mozgu, jak w komputerze, pojawialy sie nowe informacje, przesylane niewiadomo skad. Dzieki temu budze sie z wiedza na temat konkretnej osoby.Tym razem informacje pojawily sie, kiedy nie spalam. Slowo. Stalam sobie w domku, sciskajac poduche Shane'a, i nagle bach! Nic nie czulam. Wcale nie bylo tak jak w tych komiksach, ktore Douglas w kolko czyta. Tam, kiedy jakis bohater ma wizje - a czesto im sie to zdarza - krzywi sie potwornie i jeczy: aaa... Naprawde. "Aaaa...". Jakby to bolalo. A ja wam mowie, "ladowanie" tych wizji - skadkolwiek sie biora - nie boli. Nic a nic. Po prostu nie ma informacji, a za sekunde jest. Jak e - mail. Dlatego kiedy podnioslam wzrok znad poduszki, z trudem panowalam nad soba. Mialam ochote natychmiast wykrzyczec wszystko, czego sie dowiedzialam, ale przeciez agenci specjalni Johnson i Smith by uslyszeli. A wolalam, zeby sie nie zorientowali w sytuacji. Kiedy jednak moglam w koncu bezpiecznie podzielic sie z innymi tym, co mnie samej wydawalo sie czyms niesamowitym, nikt sie specjalnie nie przejal. -Jaskinia? - Glos Ruth przeszedl w przerazony pisk. - Chcesz, zebym poszla do jaskini szukac tego szczyla? Nie, dziekuje. Uciszylam ja. Federalni siedzieli w pokoju obok. -Nie ty - powiedzialam. - Nie, to ja wleze do tej jaskini. - Nie chcialam jej zranic, wiec nie wyjasnilam, ze bylaby ostatnia osoba, z ktora zdecydowalabym sie penetrowac podziemne pieczary. -Ale w jaskini? - spytala Ruth z powatpiewaniem. - Dlaczego mialby zwiewac i chowac sie w jaskini? -Paul Huck - powiedzialam. - Paul Huck. -Kto? - szepnela Ruth - Kto to jest Paul Huck? -To facet, ktory ukrywal sie w jaskini - wyjasnilam po cichu - poniewaz sadzil, ze ludzie go przesladuja. Rozmawialismy szeptem, siedzac w malenkim szescianiku mojej sypialni, podczas gdy agenci specjalni Johnson i Smith pilnowali reszty terenu. Mialam sie pozegnac z chlopcami i moimi przyjaciolmi. Federalni wspanialomyslnie przyznali mi na ten cel cale dziesiec minut. Pewnie byli przekonani, ze w tej ciasnej klitce nie zdolam wykrecic zadnego numeru. Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, ze po pierwsze, okno w moim malenkim pokoiku otwiera sie na tyle szeroko, ze przecietne ludzkie cialo moze sie przez nie przecisnac; a po drugie: dwa ciala juz sie przecisnely, aby oddac mi drobna przysluge. Totez zamiast zegnac sie, zgodnie z oczekiwaniami agentow, z Ruth, Scottem i Dave'em, czatowalam na odpowiedni moment, zeby wymknac sie z chatki. Chcialam jak najszybciej znalezc Shane'a, ktory cieszyl sie dobrym zdrowiem i przebywal calkiem niedaleko. -Pamietasz - szepnelam do Ruth - jak na pierwszym ognisku czytali regulamin? Wedlug regulaminu Wilcza Jaskinia znajduje sie poza terenem obozu. Dzieciak czul sie przesladowany, a jak uslyszal te bajke o Paulu Hucku... To oczywiste, ze postanowil zaszyc sie w jaskini. Poza tym zabral cale zarcie i moja latarke. -Czy masz jeszcze jakis inny powod, zeby podejrzewac, ze on tam jest? - Ruth chrzaknela znaczaco. -Tak. Uniosla brwi, zupelnie zaskoczona. -Naprawde? To jak to jest z tym gadaniem, ze musisz osiagnac faze REM, zeby... no, wiesz? -Pojecia nie mam - odparlam. - Moze jesli sie na czyms mocno skupie... Nie umialam tego wytlumaczyc. Kiedy tulilam poduszke Shane'a, zapach szamponu wywolal w mojej glowie obraz Shane'a skulonego przy swietle latarki i opychajacego sie ciastkami. Nie wiedzialam, jak to sie stalo ani czy sie jeszcze kiedys powtorzy Pierwszy raz mialam wizje zaginionego dziecka na jawie. Tak czy inaczej, zamierzalam wykorzystac nowo objawiona wiedze i naprawic to, co sknocilam. -Moim skromnym zdaniem - powiedziala Ruth - w ogole nie warto sie zajmowac tym glupim dzieciakiem. -Ruth - potrzasnelam glowa. - Jestes wychowawczynia! -Przebrzydly bachor. -Nie mowilabys tak, gdybys slyszala, jak gra. Ten dzieciak ma talent. -Niemozliwe. -Naprawde. Uwierz mi. - Wspomnienie cudownej muzyki w wykonaniu Shane'a bylo rownie wyrazne jak moja wizja. Ruth westchnela. -No, skoro tak twierdzisz... Ale na twoim miejscu pozwolilabym mu tam zostac. Niech sobie gnije w pieczarze. Sam wroci, jak zglodnieje. -Ruth, podobno jakies dziecko zabladzilo tam kiedys i umarlo. Dlatego jaskinia jest wylaczona z terenu obozu. Zdaje mi sie, ze Shane nie potrafil sie stamtad wydostac i dlatego wciaz siedzi w jaskini. Ruth przybrala sceptyczny wyraz twarzy. -I myslisz, ze tobie uda sie stamtad wyjsc, skoro jemu sie nie udalo? Poklepalam sie po glowie. -Wbudowany system naprowadzania. -A, w porzadku - powiedziala Ruth - to tak jak w mercedesie mojego taty. Cisze, jaka zapadla w obozie po gwaltownej burzy, rozdarl nagle potezny wybuch, odglos pioruna brzmial przy nim jak pstrykniecie palcami. Ruth zakryla uszy dlonmi. -Rany! - powiedzialam z podziwem. - Ja cie krece! Ten twoj chlopak zna sie na rzeczy. Ruth opuscila rece i oswiadczyla wyniosle: -Scott nie jest moim chlopakiem. Na razie - dodala po chwili. - A na wybuchach sie zna. Byl w koncu w druzynie Orlow. Ktos szarpnal drzwi do sypialni. W progu stanela agentka specjalna Smith z rewolwerem w rece. -Dzieki Bogu, nic ci nie jest - powiedziala na moj widok. W jej niebieskich oczach malowala sie troska. - To moze byc tylko on. Clay Larsson. Siedz tutaj, a my z agentem Johnsonem pojdziemy zbadac sprawe. Zostawimy ci policjantke Deckard i jednego z zastepcow szeryfa... -Dobrze - powiedzialam spokojnie. - Idzcie. Agentka specjalna Smith poslala mi nerwowy usmiech, ktory, jak sadze, mial mnie podniesc na duchu. Zamknela za soba drzwi. - Zabierajmy sie stad. - Wstalam i podeszlam do okna. -Mam nadzieje, ze wiesz, co robisz - mruknela Ruth zalosnie. - Oni pewnie przesadzaja z tym calym Clayem Larssonem, ale gdyby rzeczywiscie gdzies sie tu czail? Odwrocilam glowe i spojrzalam na nia przez ramie z politowaniem. -Ruth - powiedzialam. - Komu ty to mowisz? Myslisz, ze nie poradze sobie z jakims damskim bokserem? -No dobrze - odparla Ruth. - Jak sobie chcesz... Wyslizgnelysmy sie cichutko przez okno. Na dworze, jesli nie liczyc tajemniczej, pomaranczowej poswiaty spowijajacej parking, panowaly ciemnosci. Nie bylo juz tak strasznie goraco jak w dzien. Ziemia nie zdazyla obeschnac po deszczu. Moje tenisowki i dol nogawek, prawie juz suche, znowu nasiakly woda. Za kazdym razem, kiedy powial wietrzyk, z wierzcholkow drzew kapaly krople wody. Bylo to dosc nieprzyjemne... czego Ruth nie omieszkala zauwazyc przy pierwszej okazji. -Obtarlam sobie kostki - szepnela. -Nikt ci nie kazal isc - odszepnelam. -Och, pewnie - syknela Ruth. - Moze mialam zostac i uzerac sie z glinami? Dzieki wielkie. -Skoro juz idziesz ze mna, przestan narzekac. -W porzadku. Tylko ze deszcz wzmogl u mnie reakcje alergiczne. Przysiegam, czasami mam wrazenie, ze byloby latwiej, gdybym w ogole nie miala najlepszej przyjaciolki. Uszlysmy jakies dziesiec metrow, kiedy uslyszalysmy odglos szybko zblizajacych sie krokow. Syknelam na Ruth, zeby wylaczyla latarke, ale ostroznosc okazala sie zbyteczna. To tylko Scott i Dave biegli za nami. -Dobra robota - pochwalilam. - Agenci totalnie zglupieli. Scott skromnie schylil glowe. -Mialas racje, Jess - oswiadczyl. - Tampony znakomicie nadaja sie na lonty. Zerknelam na Ruth. -A ty twierdzilas, ze odsiadka to strata czasu. Ruth tylko pokiwala glowa. -Tworcy amerykanskiego systemu edukacji - powiedziala - widocznie nie wzieli pod uwage takich wyrzutkow jak ty. Dave spojrzal przez ramie na bijacy w niebo gesty czarny dym. -Niezle, co? - odezwal sie. Dyszal jeszcze po biegu, ubranie mial umazane ziemia i upstrzone zwiedlymi liscmi. Byl wyraznie rozradowany. Wiedzialam, o czym mysli: nigdy, w ciagu siedemnastu lat swojego zycia, ktore w duzym stopniu wypelniala gra na trabce oraz podroze po krolestwie gier komputerowych, nie zrobil czegos rownie niebezpiecznego... i ekscytujacego. - Ciekaw jestem, czy chemik podwyzszylby mi za to ocene w przyszlym semestrze. Podpalenie ciezarowki za pomoca koktajlu Molotowato nie byle co. Na piatke, albo i lepiej. -Oj, chlopcy - westchnela Ruth. - Wy to macie nie po kolei. Scott poczul sie urazony. -Zastosowalismy wszelkie konieczne srodki bezpieczenstwa. Zadne dziecko ani zwierze nie ucierpialy w trakcie operacji. -Jak rowniez zaden z przedstawicieli prawa - dodal Dave. -Otaczaja mnie sami pomylency - mruknela Ruth. -Dosyc - szepnelam. - Chodzmy. W koncu latarki okazaly sie niepotrzebne. Burza minela i niebo sie wypogodzilo. Pojawil sie mlody ksiezyc - zaledwie waziutki sierp, ale na tyle jasny, ze mielismy dobra widocznosc, przynajmniej tam, gdzie nie rosly drzewa - oraz zatrzesienie gwiazd. Jesli uwage o alergii przelknelam spokojnie, to w polowie drogi wokol jeziora nabralam juz pewnosci, ze popelnilam blad, zabierajac Ruth. Nie zamknela sie ani na chwile... wcale nic dlatego, ze musiala obwiescic calemu swiatu, jak jej lzawia oczy, nie. Tylko przez cala droge rozplywala sie nad zaletami Scotta, jaki to z niego bohater, jak swietnie sobie poradzil z agentami FBI... dobra, z pomoca Dave'a, ale i tak... Mam nadzieje, ze moj glos nie brzmial podobnie, kiedy zwracalam sie do Roba - no, wiecie, nie tak dziecinnie, landrynkowo i slodko. Mysle, ze Rob zwrocilby mi uwage, zebym przestala sie wyglupiac. Mam nadzieje. Nie wiem, o czym myslal Dave. Prawie sie nie odzywal. Uswiadomilam sobie, ze dla niego i Scotta to musial byc wielki dzien. Spotkali zywe medium, wystrychneli na dudkow agentow FBI i wysadzili w powietrze ciezarowke... Nic dziwnego, ze nie byl rozmowny. Musial to przetrawic. Sama mialam pare rzeczy do przemyslenia. Sprawa z Robem, prawde mowiac, nie dawala mi spokoju. Bylo to tym bardziej bolesne, ze uwazam sie za kobiete niezalezna, ktora nie potrzebuje faceta, zeby sie dowartosciowac. To ja powiedzialam, ze zadzwonie, a on mi na to, zebym nie dzwonila? Co to za bzdura? Czy to moja wina, ze jestem naznaczona w tak szczegolny sposob i ze czasami musze myslec nie o wlasnym bezpieczenstwie, ale o dzieciach? Czy on nie byl w stanie pojac, ze tu nie chodzilo o niego, ani nawet o mnie, ale o zaginionego dwunastoletniego dzieciaka, ktory, owszem, mial upodobanie do swinskich dowcipow, ale na pewno nie zaslugiwal na to, zeby zginac w dziczy polnocnej Indiany? Naturalnie, do tego dochodzil jeszcze pewien drobiazg, mianowicie, ze sama wciagnelam nieszczesnego Roba w to wszystko. Tlukl sie taki kawal drogi, zawiozl mnie do Chicago, pomogl zalatwic sprawe Keely tylko i wylacznie na moja prosbe. I niczego nie zadal w zamian. Nawet jednego glupiego pocalunku. A w charakterze nagrody agent FBI wymachiwal mu pistoletem przed nosem. Jesli sie zastanowic, to wlasciwie nic dziwnego, ze nie chce moich telefonow. Ale choc sprzeczka z Robem ciazyla mi najbardziej, mialam rowniez inne zmartwienia. Skad na przyklad dyrektor Alistair wiedzial, kim jestem? Pamela mu chyba nie powiedziala. Skad wiedzial, gdzie spedzilam popoludnie? Dziwne. Pamela nie miala przeciez zielonego pojecia. Moze cos tam podejrzewala, ale nie wtajemniczalam jej w moje plany odszukania Keely Herzberg. Uwazalam, ze im mniej osob wie, tym lepiej. Wiec skad dyrektor Alistair wiedzial? Swiatlo ksiezyca zniknelo, kiedy porzucilismy brzeg jeziora i zaczelismy sie wdrapywac na lesiste wzgorze, do wylotu Wilczej Jaskini. Mokra trawa dala mi sie we znaki, ale teraz bylo dziesiec razy gorzej. Zbocze wznosilo sie stromo, a poniewaz rzadko kiedy ktos sie tam zapuszczal, nie bylo zadnej sciezki... tylko oslizgla ziemia, bloto i zwiedle liscie. Musielismy wlaczyc latarki, zeby nie potknac sie na jakims korzeniu i nie skrecic sobie karkow. Staralismy sie podejsc do jaskini w miare bezszelestnie, ale na pewno narobilismy halasu, zwlaszcza ze Ruth caly czas nadawala o tych swoich glupich kostkach u nog. Wglebi lasu panowala cisza. Odzywaly sie swierszcze, ale po raz pierwszy, odkad przyjechalam na oboz, nie slyszalam cykad. Moze deszcz je potopil. Bardzo mozliwe, ze Shane nas uslyszal. To by wyjasnialo, dlaczego, kiedy wreszcie dotarlismy do wejscia - czarnego otworu wsrod skalnych blokow - nie znalezlismy ani sladu Shane'a... No, jesli nie liczyc papierkow po cukierkach, zascielajacych wejscie do jaskini. Wzielam od Ruth latarke i poswiecilam do srodka - wejscie bylo strasznie waskie... Nie pociagala mnie mysl, ze mam sie przez nie przecisnac. -Shane! Shane, wylaz stamtad. To ja, Jess. Shane, wiem, ze tam jestes. Z wnetrza jaskini dobiegl jakis dzwiek. Ktos sie czolgal. Ktos sie czolgal, oddalajac sie od wyjscia. -Zostawmy go - zaproponowala Ruth. - Gnojek, zasluzyl sobie na to. -Nie mozemy - sprzeciwil sie Scott, lekko zaszokowany jej bezwzglednoscia. - A jesli sie zgubi? Ruth zatrzepotala powiekami. -Och, Scott - zagruchala slodko. - Masz racje. Nie pomyslalam o tym. Fuj! -A moze - odezwal sie Dave - jest jakies inne wejscie. Wiecie, jakies szersza dziura z boku. Jaskinie maja zwykle kilka wejsc. -Shane - krzyknelam znowu. - Posluchaj, jest mi przykro, jasne? Przykro mi, ze nie ukaralam Lionela. Przysiegam, ze teraz to zrobie, w porzadku? Zadnej reakcji. Sprobowalam jeszcze raz. -Shane, wszyscy sie o ciebie martwia - zawolalam. - Nawet Lionel, naprawde. Nawet dziewczynki z Makowej Chatki za toba tesknia. Wlasciwie to one najbardziej tesknia. Teraz czuwaja przy swiecach na intencje twojego odnalezienia. Jesli wyjdziesz, to mozemy im zrobic nalot w maskach. Moglabym nawet poswiecic na ten cel pare wlasnych gaci. Bez echa. Wyprostowalam sie. -Bede musiala tam wlezc - powiedzialam cicho. -Pojde z toba - zaproponowal Dave. Bardzo ladnie z jego strony, trzeba przyznac. Przypuszczam jednak, ze sklonilo go do tego glownie poczucie winy, bo przeciez to on mial pilnowac chlopcow pod moja nieobecnosc. Oszacowalam go wzrokiem. -W zyciu sie nie zmiescisz. Rzeczywiscie, z nas czworga tylko ja bylam na tyle mala, zeby zmiescic sie w tej dziurze, i wszyscy zdawali sobie z tego sprawe. -Zreszta - dodalam - to sprawa miedzy mna a Shane'em. Lepiej pojde sama. Zostancie i pilnujcie, zeby nie czmychnal jakims bocznym wyjsciem. Ruth natychmiast klapnela na najblizszy kamien i zaczela rozcierac obgryzione przez owady kostki u nog. Scott i Dave udzielili mi paru cennych wskazowek, czerpiac z wiedzy nabytej w druzynie zuchow - na przyklad jesli poswieci sie do dziury i nie widac dna, to taka dziure nalezy omijac. Madrzejsza o te informacje, opadlam na kolana i zaczelam sie czolgac. Nie bylo latwo posuwac sie na kolanach i rozgladac uwaznie. Jednak udalo mi sie nie wpasc do zadnej przepastnej dziury. Przedzieralam sie waskim, ale przynajmniej suchym tunelem. Nie zauwazylam, na szczescie, zadnych nietoperzy ani nic oslizglego. Troche zwiedlych lisci i jakies pokruszone pieguski od czasu do czasu. Jedno trzeba Shane'owi przyznac: jesli chcial zwrocic na siebie uwage, wiedzial, jak sie do tego zabrac. Wychowawczyni czolgala sie za nim podziemnym korytarzem, posuwajac sie szlakiem papierkow po snickersach i okruchow ciasteczek. Czego wiecej moglo pragnac zbuntowane dziecko? W miare jak zapuszczalam sie w glab jaskini, coraz bardziej nabieralam przekonania, ze jednak posunal sie za daleko. Nie tylko doslownie. Wolalam go po imieniu, ale za cala odpowiedz slyszalam szuranie dzinsow po kamieniach. Shane czolgal sie sprawnie i szybko. Zdumiewajace przy jego tuszy. Nie bylam w stanie stwierdzic, jak gleboko dotarlismy - dwiescie? trzysta? piecset metrow? W pewnym momencie jaskinia zaczela sie rozszerzac. Zauwazylam stalaktyty oraz stalagmity; pamietalam z lekcji biologii w szostej klasie, ze stalaktyty zwieszaja sie z sufitu, a stalagmity wyrastaja z podlogi w gore (Stalaktyty - Sufit, stalagmity - Gleba. Tak to w kazdym razie wygladalo w ujeciu pana Hudsona). Obie formy, jak pamietalam, powstaja na skutek wytracania sie weglanu wapnia. Tak wiec jaskinia nie mogla byc przytulna i sucha, jak sie z poczatku wydawalo. To mnie ucieszylo. W wilgotnej jaskini malalo prawdopodobienstwo spotkania jakiegos lesnego zwierzaka, ktory moglby tutaj wlasnie urzadzic sobie legowisko. Jaskinia zrobila sie znacznie przestronniejsza. W koncu moglam nawet stanac na nogach. Znalazlam sie w skalnej grocie o rozmiarach mojego pokoju. W moim wlasnym domu, nie w Brzozowej Chatce. Tyle ze po moim pokoju nie pelzaly podejrzane cienie, a podloga po bokach nie miala zwyczaju piac sie w gore, ku sufitowi. Tutaj zewszad wylanialy sie spiczaste stalaktyty, i nawet jak sie na nie poswiecilo latarka, nie bylo pewne, czy nie kryja sie za nimi nietoperze albo cos jeszcze fajniejszego. Czegos sie dowiedzialam tej nocy. Nie lubie jaskin. I nie sadze, zebym jeszcze kiedys opowiedziala wrazliwym dzieciakom historie Paula Hucka. A jesli nawet, to najpierw sprawdze, czy w poblizu nie ma przypadkiem jakiejs jaskini. Na szczescie grota tanczacych cieni przestraszyla Shane'a tak samo jak mnie, bo nie zdecydowal sie powedrowac dalej zadnym z korytarzy. Swiatla naszych latarek skrzyzowaly sie. Shane siedzial na dnie jaskini w dzinsach i niebiesko - czerwonej pasiastej bluzie, z oczami gniewnie wlepionymi we mnie. -Jestes obrzydliwa klamczucha - powiedzial na dzien dobry. -Och, doprawdy? - W jaskini rozlegalo sie niesamowite echo. Gdzies jednostajnie kapala woda. Odglos dochodzil chyba z jednego z szerszych korytarzy. - Przyjemnie uslyszec cos takiego, kiedy sie zapuscilo do wnetrza ziemi, zeby cie znalezc. -Skad wiedzialas, gdzie szukac? - zapytal Shane. - Co? Skad wiedzialas, ze bede w jaskini? -Latwe - odparlam, podchodzac. - Wszyscy widzieli, jak sie przejales ta opowiescia o Paulu Hucku. -Gowno! - Glos Shane'a odbil sie od scian jaskini, powtarzajac "gowno" w nieskonczonosc. Zamrugalam oczami. -Slucham? -Uzylas swoich mocy, zeby mnie odnalezc - wrzasnal. - Swoich mocy nadprzyrodzonych! Wcale cie nie opuscily. Przyznaj sie! Zatrzymalam sie w miejscu. Poswiecilam na jego twarz, ozdobiona okruszkami herbatnikow. -Shane - powiedzialam. - Czy o to ci chodzilo? Chciales udowodnic, ze wciaz mam te zdolnosci? -Oczywiscie. - Shane usadowil kuper wygodniej na twardej skalnej podlodze, pogardliwie wydymajac usta. - A cos ty myslala? Wiedzialem, ze klamiesz. Bylem pewien, odkad zobaczylem u ciebie zdjecie tego dziecka, wtedy, pierwszej nocy. Jestes klamczucha, Jess. Wiesz co? Mozesz mnie ukarac, jak chcesz, ale prawda jest taka, ze wcale nie jestes lepsza ode mnie. Moze nawet gorsza. Bo klamiesz. Spojrzalam na niego spod przymknietych powiek. Ten dzieciak naprawde byl nie lada wyzwaniem pedagogicznym. -Och, tak - powiedzialam. - I ty to mowisz. Masz pojecie, ilu ludzi cie szuka? Mysla, ze sie utopiles w jeziorze. -Szkoda, ze nie zapytali ciebie, co, Jess? - Oczy Shane'a blysnely gniewnie w swietle latarki. - Moglabys wyprowadzic ich z bledu, co? -Twoja mama - ciagnelam. - Twoj tata. Pewnie strasznie sie martwia. -Dobrze im tak - stwierdzil Shane i naburmuszyl sie, Zmusili mnie, zebym przyjechal na ten wstretny oboz. Usiadlam obok Shane'a, opierajac sie o skalna sciane. -Wiesz co, Shane? - powiedzialam. - Mysle, ze ty tez jestes klamca. Shane parsknal urazony. Zanim zdazyl otworzyc buzie, nie patrzac na niego, tylko na migotliwe cienie, powiedzialam: -Wiesz, co ja mysle? Mysle, ze lubisz grac na flecie. Nie wydaje mi sie, zebys mogl tak grac, gdybys nie lubil. Nawet jesli masz sluch absolutny i tak dalej. Zeby tak dobrze grac, trzeba cwiczyc. Shane juz otwieral buzie, ale nie dalam sobie przerwac. -A gdybys rzeczywiscie tak bardzo tego nienawidzil, wcale bys nie cwiczyl. Widzisz? Jestes takim samym klamczuchem jak ja. Shane, w dosc barwnych slowach, zaprotestowal. Wyrazow czteroliterowych uzywal z prawdziwym artyzmem. -Chcesz wiedziec, dlaczego mowie ludziom, ze juz nie mam tego daru, Shane? - zapytalam, kiedy znudzilo mi sie sluchac przeklenstw, ktore wypluwal strumieniem. - Bo nie odpowiadalo mi moje zycie wtedy, kiedy wszyscy wiedzieli. Rozumiesz? Bylo zbyt... skomplikowane. Marzylam tylko o tym, zeby znowu stac sie normalna dziewczyna. Dlatego zaczelam klamac. -Ja nie klamie - upieral sie Shane. -W porzadku - zgodzilam sie. - Powiedzmy, ze nie. Ale dlaczego nie mialbys zaczac? Wytrzeszczyl oczy. - C - co? -Dlaczego nie klamiesz? Dlaczego, skoro tak bardzo nie chcesz przyjezdzac na oboz, nie powiesz wszystkim, ze juz nie potrafisz grac, tak jak ja powiedzialam, ze nie potrafie odnajdywac zaginionych? Shane zamrugal oczami. Potem zasmial sie niepewnie. -Taak, dobra - powiedzial. - To sie nigdy nie uda. Wzruszylam ramionami. -Czemu nie? Mnie sie udalo. Jestes jedyna osoba - poza grupka bliskich przyjaciol - ktora wie, ze wcale nie stracilam tego swojego "daru". Dlaczego nie mozesz zrobic tak samo? Po prostu graj zle. Shane wytrzeszczyl oczy. -Zle grac? -Pewnie. To latwe. Robie tak co roku, podczas przesluchan w orkiestrze. Gram zle - tak troche zle - specjalnie, zeby nie dostac sie do pierwszego rzedu. Zaskoczyla mnie jego reakcja. Spojrzal na swoje rece. Naprawde. Jakby nie stanowily czesci jego ciala. Jakby widzial je po raz pierwszy. -Zle grac - szepnal. -Owszem - powiedzialam. - A potem pojsc pokopac w pilke. Jesli tego wlasnie naprawde chcesz. Moim zdaniem porzucic flet dla pilki noznej to glupota. Chyba moglbys robic jedno i drugie. Ale to, ostatecznie, twoje zycie. -Zle grac - mruknal. -Owszem - powtorzylam. - To latwe. Powiedz im po prostu: Mialem talent, ale widac go stracilem. Ot, tak. - Pstryknelam palcami. Shane wciaz wpatrywal sie w swoje rece. Nie musze dodawac, ze te rece - rece, ktore potrafily wyczarowywac tak bolesnie piekna muzyke - nie byly zbyt czyste? Az sie lepily od brudu i chipsow. -Mialem talent - wymamrotal. - Ale go stracilem. -Zgadza sie - potwierdzilam. - Zaczynasz zalapywac. -Mialem talent - powiedzial Shane, patrzac na mnie blyszczacymi oczami. - Ale go stracilem. -Wlasnie - powiedzialam. - To bedzie, rzecz jasna, cios dla milosnikow muzyki na calym swiecie. Mam jednak nadzieje, ze bedziesz swietnym odbiorca. Wyraz podziwu i zaskoczenia na twarzy Shane'a ustapil obrzydzeniu.. -Obronca - powiedzial. -Najmocniej przepraszam. Obronca. Shane nadal wpatrywal sie we mnie uporczywie. -Jess - odezwal sie. - Dlaczego mnie szukalas? Myslalem, ze mnie nie znosisz. -To nieprawda, Shane - powiedzialam. - Chcialabym, zebys przestal wyzywac sie na mniejszych i slabszych kolegach i bylabym zobowiazana, gdybys nie nazywal mnie lesba. I moge ci zagwarantowac, ze jesli sie nie zmienisz, to pewnego dnia ktos skrzywdzi cie duzo bardziej niz Lionel. Shane tylko szerzej otworzyl oczy. -Ale nie jest tak - zakonczylam - ze cie nie znosze. W gruncie rzeczy, jak sobie uswiadomilam w drodze tutaj, lubie cie. Potrafisz byc zabawny i naprawde uwazam, ze bedziesz dobrym pilkarzem. Mysle, ze bedziesz dobry we wszystkim, do czego sie wezmiesz. Zamrugal oczami. Na okraglych policzkach mial smugi brudu i czekolady. -Naprawde? - zapytal. - Naprawde tak myslisz? -Tak. Mysle rowniez, ze powinienes zmienic fryzure. -Podobaja mi sie moje wlosy - powiedzial, ciagnac sie za dlugi kosmyk z tylu. -Wygladasz jak Rod Stuart. -Kto to jest Rod Stuart? Uznalam, ze to nie najlepszy moment na wyjasnienia. Wiec tylko powiedzialam: -Niewazne. Wracajmy do domku, bo juz dostaje gesiej skorki. Skierowalismy sie w strone wyjscia. I wtedy dostrzeglam cos, co nie zwrocilo przedtem mojej uwagi. Nie bylismy sami. -Patrzcie no, kogo my tutaj mamy - powiedzial Clay Larsson. 16 Chyba zapomnialam powiedziec o jednym dosc istotnym szczegole. Wiec teraz przyznaje: nie uwierzylam agentom specjalnym Johnsonowi i Smith, kiedy oznajmili, ze chlopak pani Herzberg wkroczyl na wojenna sciezke i ze ja mialam stanowic jego kolejna ofiare. W glebi ducha podejrzewalam, ze chca mnie nastraszyc, zabrac w jakies odosobnione miejsce, gdzie mogliby bez przeszkod prowadzic swoje badania.Na przyklad gdybym udala sie z nimi do Holiday Inn, agentka specjalna Smith z pewnoscia wstalaby z samego rana i warowala kolo mnie z dlugopisem wycelowanym w notes. I gdybym po przebudzeniu zaczela mamrotac cos o Shanie, mieliby wreszcie dowod, ze ich oszukalam. Ze wcale nie stracilam tych szczegolnych zdolnosci. Tak w kazdym razie myslala jakas czesc mojego mozgu. Nie przyjelam do wiadomosci, ze facet, ktorego skopalam po twarzy, chcialby mnie widziec, no, wiecie... Martwa. Nie wierzylam w to do momentu, kiedy facet stanal przede mna z wojskowa latarka... Dluga latarka, ktora z powodzeniem moze sluzyc w charakterze broni. Jakby sie mialo ochote przylozyc komus po glowie. Komus, kto, dajmy na to, kopnal nas przedtem w twarz. -Myslalas, ze mnie juz nie zobaczysz, co, laleczko? - Clay Larsson lypnal na mnie i Shane'a. Byl to, jak to sie mowi, kawal chlopa, ale bez gustu, jesli chodzi o mode. W swietle latarki nie wygladal korzystniej niz w pelnym swietle dnia. Z odwzorowana u nasady nosa podeszwa mojej pumy wygladal teraz jeszcze mniej pociagajaco. Okolice oczu przecinaly ciemnofioletowe i zolte blizny, rozchodzace sie od zlamanej chrzastki nosowej, a nozdrza pokrywala zakrzepla krew. Takie byly, rzecz jasna, nieuniknione nastepstwa kopniecia w twarz, wiec po prostu nie wypadalo sie go czepiac z tego powodu. Natomiast ze szczecina na twarzy i cuchnacym oddechem zdecydowanie powinien byl cos zrobic. -Panie Larsson, prosze posluchac - powiedzialam, zaslaniajac soba Shane'a. - Rozumiem, ze moze pan miec do mnie pretensje. Moze zainteresuje was, ze w tym momencie serce wcale nie bilo mi szybciej. Balam sie, jasne, ale zwykle w takich sytuacjach uswiadamiam to sobie dopiero wtedy, kiedy jest juz po wszystkim. Wowczas, jesli jestem przytomna, czesto wymiotuje. -Ale musi pan zrozumiec - mowiac to, cofalam sie, popychajac Shane'a w strone jednego z odchodzacych w bok korytarzy - ze wykonywalam tylko swoja prace. Pan tez ma jakas prace, prawda? Nie moglam sobie, naturalnie, wyobrazic, jaki polglowek moglby go najac do pracy. Kto by chcial zatrudniac takiego brudasa i niechluja? Chocby jego koszula: cala w plamach. W plamach, mialam nadzieje, od chili albo ketchupu. Cokolwiek to bylo, mialo czerwony kolor. Brak dbalosci o higiene wydal mi sie tym bardziej oburzajacy, ze z technicznego punktu widzenia facet nie byl nieatrakcyjny. Moze nie "przystojniak", ale z pewnoscia "akceptowalny", gdyby, oczywiscie, dobrze go umyc. -Wie pan, ludzie do mnie dzwonia i mowia, ze ich dziecko zaginelo, a ja, no co mam robic? Musze odzyskac dziecko. - Wciaz cofalam sie powolutku. - To moja praca. To, co sie dzisiaj zdarzylo, to po prostu moja praca. Chyba nie ma mi pan tego za zle, prawda? Szedl wolno w moja strone, swiecac mi prosto w twarz. W zwiazku z tym trudno mi bylo obserwowac, co robi. Widzialam tylko, ze zmierza prosto na mnie. Jedna reka oslonilam oczy, a druga popychalam Shane'a. -Przez ciebie Daria plakala - powiedzial glebokim, groznym glosem. Daria? Kto to, u diabla, jest Daria? W koncu zrozumialam. -Tak - zgodzilam sie. - No coz, jestem pewna, ze pani Herzberg czula sie przygnebiona. Mialam ochote oswiadczyc mu, ze opierajac sie na wiarygodnych przeslankach, mam prawo sadzic, ze z jego powodu mama Keely plakala znacznie czesciej niz z mojego - rzucanie butelkami w ludzi ma zwykle taki skutek - ale obawialam sie, ze na tym etapie naszej konwersacji to nie byloby najrozsadniejsze. -Ale faktem jest - powiedzialam - ze nie powinniscie byli odbierac Keely ojcu. Sad przyznal mu opieke nie bez powodu i nie mieliscie prawa... -A ty - Clay nie sluchal mojego przemowienia - zlamalas mi nos. -No coz - powiedzialam. - Tak. I jest mi naprawde przykro z tego powodu. Ale pan trzymal mnie za noge, prawda? I nie chcial pan puscic, no i troche sie przestraszylam. Nie gniewa sie pan chyba? Zdaje sie, ze bylo dokladnie odwrotnie, o czym swiadczylyby jego slowa: -Kiedy z toba skoncze, panienko, poznasz nowa definicje strachu. Definicja. Jeju. Czterosylabowe slowo. Bylam pod wrazeniem. -Panie Larsson - powiedzialam. - Prosze nie robic niczego, czego moglby pan potem zalowac. Mysle, ze powinien pan wiedziec, ze tutaj roi sie od federalnych... -Widzialem. - Jego twarz pozostawala poza zasiegiem mojego wzroku, bo wciaz oslepial mnie latarka, ale slyszalam wyraznie ton glosu. Byl lekko ironiczny. - Biegli do tego palacego sie samochodu. Widzialem tez ciebie i twoich kumpli. Ucieszylem sie, ze to ty weszlas do srodka. -Och, naprawde? - Nic madrzejszego nie przyszlo mi do glowy. Chcialam koniecznie, zeby gadal. Moze uslyszy go Ruth albo ktorys z chlopcow i sprowadza pomoc... Chyba ze znajdowalismy sie zbyt gleboko pod ziemia. Wtedy nikt nie uslyszy. -Lubie jaskinie - poinformowal mnie Clay Larsson. - Ta jest naprawde ladna. Mnostwo wejsc. Ale tylko jedno wyjscie... dla ciebie, w kazdym razie. To nie brzmialo przyjemnie. -Panie Larsson - powiedzialam. - Porozmawiajmy o tym, dobrze? Ja... -Nie moglbym wybrac lepszego miejsca - dokonczyl Clay Larsson. -Och - powiedzialam, przelykajac sline. W gardle, ktore ostatnio mialo tendencje do wysychania, mialam Sahare. O, tak, a pamietacie, jak mowilam, ze serce nie bilo mi szybciej? Dobra, bilo. Szybko i glosno. -Um - powiedzialam. - W porzadku. - Usilowalam sobie przypomniec, czego uczono mnie na szkoleniu o rozwiazywaniu konfliktow. - A zatem chce pan powiedziec, panie Larsson, ze nie podoba sie panu sposob, w jaki zabralam Keely... -I kopnelas mnie w twarz. -Tak, i kopnelam pana w twarz. Rozumiem, ze chce pan powiedziec, ze nie jest pan usatysfakcjonowany takim przebiegiem wydarzen... -To wlasnie chce powiedziec - zgodzil sie Clay Larsson. -Natomiast ja chcialabym panu powiedziec - staralam sie mowic milym glosem, tak jak uczyli na szkoleniu, ale bylo mi trudno, bo za bardzo sie trzeslam - ze to drobne nieporozumienie dotyczy tylko mnie i pana. Obecny tutaj Shane nie ma z tym nic wspolnego. Wiec jesli nie ma pan nic przeciwko temu, Shane po prostu sobie pojdzie... -I pobiegnie po tych twoich kumpli z FBI? - Glos Claya Larssona brzmial teraz pogardliwie. A tak sie staralam byc mila. - Taak. Jeszcze czego! Zadnych swiadkow. Przelknelam z trudem. Z tylu, na ramieniu czulam szybki i goracy oddech Shane'a. Cichutki jak trusia, wczepil palce w szlufki moich dzinsow. Nie obrazilabym sie z powodu jakiegos pokrzepiajacego bekniecia, ale nie wydawalo sie, zeby cos takiego mialo nastapic. Czy dam rade zyskac na czasie tyle, zeby Shane zdazyl wskoczyc do ktoregos z korytarzy i wymknac sie z pulapki? Wejscie, ktorym sama sie tu dostalam, bylo za waskie dla Claya Larssona. Jesli zdolam dostatecznie dlugo odwracac jego uwage... -To nie jest - odezwalam sie - dobry sposob, zeby pomoc pani Herzberg uzyskac prawo do odwiedzin dziecka. To znaczy, sadze, ze sad bedzie krzywo patrzyl na to, ze pani Herzberg mieszka z kims, kto jest winien, eee, usilowania morderstwa. -Usilowania? Powiedzialas "usilowania", panienko? Snop swiatla, ktory mnie oslepial, zatanczyl nagle na suficie. Clay Larsson podniosl latarke z zamiarem, jak przypuszczam, roztrzaskania mi nia glowy. Wrzasnelam: -Uciekaj! Shane nie tracil czasu. Skoczyl w waski korytarz szybciej niz Alicja do kroliczej nory. Byl i zniknal. Mialam wsciekla ochote isc za jego przykladem... Ale najpierw musialam sie uporac z opadajaca w kierunku mojej glowy ciezka latarka. Niski wzrost ma swoje dobre strony. Na przyklad to, ze jestem szybka. Ponadto potrafie wpasowac sie w rozne ciasne i waskie miejsca. W tym wypadku drapnelam za rodzaj kalcytowej kolumny, obok dziury, przez ktora przeslizgnal sie Shane. W rezultacie latarka Claya Larssona, zamiast w moja glowe, wyrznela z loskotem w skale. Skalne odlamki rozprysnely sie na wszystkie strony, a Clay Larsson zaklal paskudnie. Kalcytowy filar pekl na dwoje. Stalaktyt urwal sie z sufitu jak sopel lodu z rynny. Z hukiem rabnal o podloge. Co do mnie, nie stalam w miejscu. Tyle ze po drodze zgubilam latarke. Biorac pod uwage kolejne wypadki, wyszlo mi to na dobre. Clay, widzac snop bialego swiatla, cisnal latarke - z taka sila, ze az swisnelo w kierunku, gdzie, jak sadzil, stalam. Grzmotnela z hukiem w sciane. Mowie wam, facet nie zartowal. Gdyby to byla moja glowa, pomyslalam, walczac z uczuciem mdlosci, mialabym w czaszce otwor dosc duzy, zeby w nim trzymac drobne zamiast w kieszeni. - Sprytna sztuczka - mruknal Clay, schylajac sie po moja latarke. - Tylko teraz nie zobaczysz, ktoredy sie stad wydostac, co, panienko? Punkt dla niego. Z drugiej strony, widzialam to, co chwilowo bylo wazniejsze, to znaczy jego. Co wiecej, ja sama bylam dla niego niewidoczna. Uznalam, ze powinnam z tego skorzystac. Pytanie tylko, jak? Rysowalo sie kilka mozliwosci. Moglam po prostu nie ruszac sie z miejsca, az do nieuniknionego momentu, kiedy znowu znajde sie na trajektorii jego latarki... mial obecnie dwie latarki, wiec w gre wchodzily nawet dwie trajektorie. Druga mozliwosc polegala na natychmiastowym zaglebieniu sie w te sama krolicza nore, w ktorej przepadl Shane. W tym wypadku jednak kazdy potracony noga kamien moglby mnie zdradzic. Czy zdolalabym przescignac takiego silnego faceta? Watpliwe. Pozostawala trzecia mozliwosc, najmniej pociagajaca, ale tez jedyna, jak sie wydawalo, realna. Dopoki facet mial mnie na glowie, nie mogl zajac sie Shane'em. Im dluzej zdolam zatrzymac Larssona, tym bardziej prawdopodobne, ze Shane zdola uciec. Dlatego, z glebokim zalem, specjalnie zwrocilam uwage Claya na siebie. Chcialam go zwabic w strone swojej kryjowki i odciagnac od Shane'a. Czego nie wzielam pod uwage, to faktu, ze Clay Larsson mial dosc inteligencji - i byl na tyle trzezwy - zeby mnie przechytrzyc. Tak wlasnie zrobil. Cisnelam kamyk, sadzac, ze pojdzie za dzwiekiem, i rzucilam sie w druga strone... Po to, zeby stwierdzic, ze pan Larsson, szybki jak kot, zablokowal mi droge. Wlaczylam hamulce, ale bylo za pozno. Wylecialam w powietrze. Szybujac wsrod stalaktytow, ktore omijalam cudem, zdazylam zastanowic sie nad slowami profesora Le Blanc: mial racje, nie nauczylam sie czytac nut z lenistwa. Przysieglam sobie, ze jesli wyjde zywa z Wilczej Jaskini, reszte zycia poswiece na walke z muzycznym analfabetyzmem. Lupnelam na podloge z niezla sila, ale dopiero zwaliste cielsko Claya, ktore przygniotlo mnie do podlogi, pozbawilo mnie tchu. Nie ruszalam sie i tak; balam sie bolu, a nawet czegos gorszego w zwiazku z obrazeniami wewnetrznymi, ktorych z pewnoscia doznalam. Lezac na podlodze, oszolomiona upadkiem - mialam wrazenie, ze polamalam wszystkie kosci - zastanawialam sie, czy nasze szkielety zostana kiedys odnalezione, czy tez oboje z Shane'em bedziemy gnic w Wilczej Jaskini, dopoki jakis kolejny obozowicz, jeszcze jeden kandydat na Paula Hucka, nie potknie sie o nasze szczatki. Ta mysl wprawila mnie w przygnebienie. Chcialam jeszcze zrobic mnostwo rzeczy. Kupic wlasnego harleya. Wytatuowac sobie syrene. Pojsc na bal na zakonczenie roku w towarzystwie Roba Wilkinsa (wiem, ze to kretynizm, ale co mi tam: we fraku wygladalby bosko). Takie rzeczy. Jednak mialam stracic szanse na wprowadzenie ich w zycie. Kiedy Clay Larsson mruknal: "dobranocka, panieneczko" i wzniosl latarke do ciosu, zdazylam sie juz pogodzic ze smiercia. Pomyslalam, ze smierc przyniesie mi ulge, poniewaz wraz z nia skonczy sie otepiajacy bol, ktory czulam kazda najdrobniejsza czasteczka ciala. A potem nastapilo cos, czego nie potrafilam wytlumaczyc w zaden sposob. Uslyszalam gluchy loskot i jednoczesnie koszmarny chrzest. Jako weteranka walk na piesci rozpoznalam go bezblednie - byl to odglos lamanych kosci. Cialo Claya Larssona rozplaszczylo sie na mnie... Tym razem, jak sie wydaje, przyczyna bylo to, ze mezczyzna stracil przytomnosc. Odzyskawszy nagle zdolnosc ruchu, siegnelam po latarke, ktora upadla tuz kolo mojej glowy, i poswiecilam w kierunku, z ktorego nadeszlo uderzenie... Shane trzymal w rece odlamany stalaktyt jak kij bejsbolowy. Musial sie dobrze zamachnac, zeby tak grzmotnac Claya w leb... Przygladal sie bezwladnemu cielsku Larssona, przygniatajacemu mi nogi, upuscil stalaktyt i przeniosl wzrok na mnie. Powiedzialam: -Czas na nas, miotaczu. Wybuchnal placzem. 17 -Dobra - powiedzialam. - A co mialam myslec? Przeciez powiedziales, zebym do ciebie nie dzwonila?Rob na to, glosem, w ktorym - jak zwykle - brzmialo ni to rozbawienie, ni to irytacja: -Wiedzialem, o co ci chodzi, Mastriani. Chcialas sie mnie pozbyc, zeby wykolowac federalnych i szukac tego malego. Shane - z termometrem w buzi, zawiniety w koldre na sasiednim lozku w ambulatorium obozu Wawasee - wydal dzwiek, ktory jak podejrzewam, wyrazal sprzeciw wobec nazywania go malym. -Przepraszam - powiedzial Rob. - Chcialem powiedziec: faceta. -Dziekuje - odparl Shane z sarkazmem. -Prosze nie rozmawiac - upomniala go pielegniarka. -A ty uwazales, ze wszystko jest w porzadku? - zapytalam Roba. - To znaczy to, ze pozbylam sie ciebie i federalnych, zeby szukac Shane'a? Sytuacja byla troche niecodzienna. Usilowalismy wyjasnic sobie pewne dosc osobiste sprawy, podczas gdy pielegniarka krecila sie kolo mnie i Shane'a. Ale o czym mielismy rozmawiac? O tym, ze otarlam sie o smierc? O minie Ruth, Scotta i Dave'a, kiedy razem z Shane'em, posiniaczeni i zmaltretowani, wyczolgalismy sie z Wilczej Jaskini? O tym, jak zareagowal Rob, kiedy zjawil sie minute czy dwie pozniej i uslyszal, co zaszlo podczas jego nieobecnosci? -Pewnie, ze nie. - Rob przerwal, kiedy pielegniarka przysiadla sie do mnie, zeby zmierzyc puls. Zadowolona z wyniku, jak sie wydaje, przeniosla sie do Shane'a. -Ale co mialem zrobic, Mastriani? - podjal Rob. - Czlowiek mierzyl do mnie z pistoletu. Nie sadzilem, zeby strzelil, ale bylo jasne, ze nikt - ty w szczegolnosci - nie chce, zebym zostal. Odparlam pojednawczo: -Nieprawda. Zawsze chce, zebys byl ze mna. -Owszem, ale tylko wtedy, gdy nie staje na przeszkodzie twoim najbzdurniejszym pomyslom. Zeby ladowac sie w srodku nocy do jaskini, wiedzac, ze sciga cie jakis psychopata? Na to bym nie poszedl. -Wszystko dobrze sie skonczylo - powiedzialam. Rob prychnal ze zloscia. -Och, pewnie. Shane? Zgadzasz sie z tym? Uwazasz, ze wszystko dobrze sie skonczylo? Shane energicznie pokiwal glowa, a potem, kiedy pielegniarka wyciagnela mu termometr z ust, powiedzial: -Skonczylo sie swietnie. Rob mruknal cos pod nosem. -Miales chyba inne zdanie na ten temat, kiedy wylazles z tej jaskini - powiedzial. No tak, to sie akurat zgadzalo. Shane wpadl w histerie i uspokoil sie dopiero wtedy, kiedy zjawili sie agenci specjalni Johnson i Smith wraz z szeryfem i jego zastepcami i aresztowali nadal nieprzytomnego Claya Larssona. Ciezko sie napracowali, zeby wyciagnac go z jaskini, mimo ze skorzystali z szerszego wejscia, tego, ktore odkryl Clay. -Owszem - przyznal Shane. - Ale to bylo, zanim przyszli gliniarze. Balem sie, ze on sie ocknie i znowu bedzie nas scigac. -Po tym, jak go zaprawiles? - Rob uniosl brwi. - Daj sobie spokoj z pilka nozna, dzieciaku. Masz bejsbol we krwi. Shane poczerwienial z radosci. Dla Roba, ktorego rozpoznal jako bohatera mojej upiornej historyjki, tej na dobranoc, opowiedzianej pierwszego wieczoru, zywil wylacznie gleboki podziw. Rob, trzeba przyznac, jako jedyny zachowal przytomnosc umyslu w calym tym zamieszaniu, po naszym wyjsciu z jaskini. Tydzien szkolenia przedobozowego nie nauczyl Ruth, Scotta i Dave'a, jak postepowac z niedoszlymi ofiarami zabojstwa. -Wiesz, co, Mastriani - ciagnal Rob - to cos wiecej niz nieumiejetnosc radzenia sobie z uczuciem gniewu. Jestes najwiekszym uparciuchem, jakiego w zyciu spotkalem. Kiedy wbijesz sobie cos do glowy, nic cie nie zmusi do zmiany zamiarow. Ani twoi przyjaciele, ani FBI, ani z pewnoscia ja. - Po chwili dodal: - Mialem psa, ktory zachowywal sie bardzo podobnie. Nie wydalo mi sie to specjalnie pochlebne, a tym bardziej romantyczne, ale Shane'a rozbawilo. Zapiszczal z uciechy. -Co sie stalo? - zainteresowal sie. - Z tym psem, ktory byl podobny do Jess? -Och - mruknal Rob. - Myslal, ze potrafi zatrzymac pedzacy samochod zebami, jesli zdola wgryzc sie w opone. W koncu zostal przejechany. -Nie jestem - oznajmilam - psem, ktory poluje na samochody. Jasne? Nie ma absolutnie zadnego podobienstwa miedzy mna a psem, ktory jest na tyle glupi. zeby... Urwalam, uswiadamiajac sobie z oburzeniem, ze Rob chichocze pod nosem. Byl w duzo lepszym nastroju niz wczesniej, kiedy nie bylo jasne, czy nie jestem ciezko ranna. Mial wiele do powiedzenia, daje slowo, na temat mojego uporu i pomyslu, zeby zostac w obozie Wawasee i znalezc Shane'a, narazajac w ten sposob na niebezpieczenstwo nie tylko wlasne zycie, ale rowniez, jak sie okazalo, zycie innych ludzi. Mial racje. Pokpilam sprawe i bylam gotowa sie do tego przyznac. Ale ostatecznie wszystko skonczylo sie dobrze. No, moze nie dla Claya Larssona. -Wiec nie jestes na mnie wsciekly? W odpowiedzi uslyszalam tylko: -Mysle, ze zdolam jakos to przezyc. W moich uszach zabrzmialo to, jakby sie przyznal do... sama nie wiem. Do tego, ze mnie kocha, albo cos. Wiec kiedy tak lezalam, czekajac, az siostra uzna, ze wydobrzalam na tyle, aby sie poddac przesluchaniu, poweselalam w duchu. Jejku, pomyslalam, bede w trzeciej klasie! W Liceum im. Ernesta Pyle'a trzecioklasistom wolno uczestniczyc w balu maturalnym. Zaprosilabym Roba i zobaczylabym go, mimo wszystko, we fraku... gdyby ze mna poszedl. To troche niezwykle, przyznaje, wybierac sie na bal z chlopakiem, ktory skonczyl szkole i ktory, kto wie, moze odrzuci moje zaproszenie... Ale do tego czasu skoncze siedemnascie lat, wiec jak moze odmowic? No jak? Mnie sie oprze? Nie sadze. Te radosne mysli zaklocal Shane, ktory na lozku obok wydawal dziwaczne dzwieki, rzekomo zniesmaczony naszym "mizdrzeniem sie" - chociaz moim zdaniem, nikt sie do nikogo nie mizdrzyl... w kazdym razie nie w swietle standardow "Cosmo". Ani tez jakichkolwiek innych, o ktorych bym cos wiedziala. W tym momencie pielegniarka stwierdzila: -Wydaje mi sie, ze jestescie w stanie przyjac paru gosci. Potem przez ambulatorium przewinelo sie mnostwo ludzi, niektorzy zadawali szczegolowe pytania. Odpowiadalismy zgodnie z wersja, jaka wymyslilismy z Ruth, Scottem i Dave'em, kiedy czekalismy na policjantow. -Panno Mastriani? - odezwal sie agent specjalny Johnson, siadajac na krzesle kolo Roba. - Czy jest cos jeszcze, co chcialabys dodac do raczej pobieznego opisu wydarzen dzisiejszej nocy? Udalam, ze sie zastanawiam. -No, coz - powiedzialam. - Niech pomysle. Przypomnialam sobie historie o duchach, ktora opowiedzialam dzieciom, a w ktorej wystepowala jaskinia, i w zwiazku z tym postanowilam sprawdzic te jaskinie na terenie obozu, tak na wszelki wypadek, i kiedy tam bylismy, ten zwariowany Larsson probowal nas zabic, a Shane uderzyl go w glowe stalaktytem. To chyba wszystko. Agent specjalny Johnson nie wydawal sie zaskoczony. Spojrzal na Shane'a siedzacego na lozku i bawiacego sie plastikowa odznaka szeryfa, ktora dostal za odwage od jednego z zastepcow. -Tak bylo, twoim zdaniem? Shane wzruszyl ramionami. - No. -Rozumiem. - Agent specjalny Johnson zamknal notes, po czym wymienil znaczace spojrzenie z siedzaca w nogach mojego lozka agentka Smith. - Bohater. Panie Wilkins, skad pan sie wlasciwie wzial na miejscu wypadkow? Odnioslem Wrazenie, ze odjechal pan pare godzin wczesniej. -No coz - powiedzial Rob. - To prawda. To prawda. Odjechalem. Ale potem wrocilem. -Ehe - mruknal agent specjalny Johnson. - Tak, rozumiem. Czy wrocil pan z jakiegos szczegolnego powodu? Rob zrobil cos, czego sie zupelnie nie spodziewalam Wzial mnie za reke i powiedzial: -Nie moglem tego tak zostawic, po tej sprzeczce z moja dziewczyna, no nie? Musialem wrocic i przeprosic. Moja dziewczyna? Nazwal mnie swoja dziewczyna! Wzial mnie za reke i nazwal swoja dziewczyna! Usmiechalam sie tak szeroko, ze o malo nie pekly mi wargi. Agent specjalny Johnson, widzac to, wbil oczy w sufit, wyraznie zgorszony moim mlodzienczym brakiem skrepowania. Ale co moglam na to poradzic? Rob nazwal mnie swoja dziewczyna! Nawet jesli chcial tylko zmylic agentow FBI, to i tak... Bal na zakonczenie szkoly wydawal sie jeszcze realniejszy niz przed chwila. -Uhm - powiedzial agent specjalny Johnson. - Rozumiem. Prosze mi wybaczyc, jesli nie sprawiam wrazenia przekonanego. Razem z agentka specjalna Smith uwazamy, ze jest to dosc zdumiewajacy przypadek, ze szukalas Shane'a w Wilczej Jaskini. Dlaczego nie wspomnialas nikomu, ze on moze sie tam znajdowac, zaraz potem, jak dowiedzialas sie o jego zniknieciu? -Pan wybaczy. - Pielegniarka wcisnela mi do rak kubek okropnie goracej i strasznie slodkiej herbaty. - Dobra rzecz dla osoby w stanie szoku - wyjasnila agentom, mimo ze wcale o to nie pytali. Potem wreczyla podobny kubek Shane'owi. Pociagnelam lyk. Napoj okazal sie zaskakujaco ozywczy, choc pozowalam na osobe, ktora w stan szoku moglby wprawic jedynie namietny pocalunek. Tak, tak, wiem. Myslenie zyczeniowe, co? -Jess - odezwala sie agentka specjalna Smith. - A moze powiesz nam jednak, co sie naprawde stalo? Siedzialam wygodnie, rozkoszujac sie cieplem herbaty rozchodzacej sie wewnatrz mojego ciala i cieplem ramienia obejmujacego moje cialo od zewnetrznej strony. Oto obraz obozowego szczescia. -Opowiedzialam juz wszystko - stwierdzilam - dokladnie tak, jak bylo. Na widok ich uniesionych brwi, dodalam: -No, powaznie. Wszystko. -Tak - odezwal sie Shane. - Ona mowi prawde. Wszyscy spojrzelismy na Shane'a. Podobnie jak ja, raczyl sie herbata, tyle tylko, ze dla lepszego efektu maczal w niej chipsy. -Ladnie zagrane - stwierdzil agent specjalny Johnson. - Ale niewiarygodne. -Na przyklad mocno watpie - odezwala sie agentka specjalna Smith - zeby to ten maly chlopiec wrzucil koktajl Molotowa pod nasz samochod. Przewrocilam oczami. -No oczywiscie, ze nie. To mogl byc tylko pan Larsson. Agenci specjalni Johnson i Smith spojrzeli na mnie zdumieni. -Na pewno on - powiedzialam. - Zeby was odciagnac. Przeciez ten facet to autentyczny psychopata. Mam nadzieje, ze go zamkna na bardzo, bardzo dlugo. Scigac takiego dzieciaka? To nieetyczne. -Nieetyczne - powtorzyl agent specjalny Johnson. -Pewnie - powiedzialam urazona. - Wlasnie tak. Zdawalam egzaminy, to wiem. -Ciekawe - powiedzial agent specjalny Johnson. - Skad Clay Larsson wiedzial dokladnie, ktory samochod nalezy do nas? -Taak - mruknelam, siorbiac herbate. - No, wiecie. Geniusz przestepczy i tak dalej. -W ogole dziwne - zauwazyla agentka specjalna Smith - ze wybral akurat nasz samochod. Przeciez nawet nas nie znal. -Jedna z rzeczy, z ktorymi najtrudniej sie pogodzic - wtracil Rob - jesli chodzi o powazne przestepstwa, to ich pozorna przypadkowosc. Oboje skierowali wzrok na Roba, a ja poczulam przez chwile dume, ze jestem jego dziewczyna. Potem przy moim lozku, nerwowo wykrecajac dlonie, pojawil sie dyrektor Alistair. -Jessico - powiedzial, patrzac z niepokojem na agentow specjalnych Johnsona i Smith, a potem znowu na mnie. - Czy wszystko w porzadku? Spojrzalam na niego, jakby nie mial piatej klepki. -Och, dzieki Bogu - zawolal, mimo ze nie powiedzialam ani slowa. - Dzieki Bogu. Mam nadzieje, ze wybaczysz mi, Jessico, moj wybuch... Powiedzialam: -Chodzi panu o to, jak pan mnie zapytal, dlaczego nie przywolam swoich mocy nadprzyrodzonych, zeby odnalezc Shane'a? -Tak - odparl. - Wlasnie o to. Nie chcialem... -Owszem, tak - powiedzialam. - Chcial pan. - Spojrzalam gniewnie na agentow specjalnych Johnsona i Smith. - Ile mu zaplaciliscie, zeby donosil o kazdym moim kroku? Jill i Allan wymienili nerwowe spojrzenia. - Jessico - powiedziala agentka specjalna Smith. - O czym ty mowisz? -To oczywiste - stwierdzilam - ze byl waszym kapusiem. Wyznaczyl to spotkanie ze mna na pierwsza, a potem, kiedy sie nie zjawilam, zadzwonil do was. Stad wiedzieliscie, ze opuscilam oboz. Nie musieliscie tkwic pod brama i czatowac. Zalatwiliscie sobie kogos wewnatrz, kto oszczedzil wam klopotu. -To jest - powiedzial agent specjalny Johnson - w oczywisty sposob... -Och, daj spokoj. - Przewrocilam oczami. - Kiedy do was wreszcie dotrze, ze musicie sobie poszukac nowej Kasandry? Bo prawda jest taka, ze obecna przeszla na emeryture. -Jessico! - wrzasnal dyrektor Alistair. - W zyciu nie narazilbym na szwank integralnosci obozu, przyjmujac pieniadze za... -Ojojoj, niech pan sie lepiej zamknie - warknal Shane. Jego kampania zmierzajaca do uzyskania statusu osoby niepozadanej na obozie nabierala rozpedu. Nie mialam cienia watpliwosci, ze uraz doznany w Wilczej Jaskini wywrze - przynajmniej na jakis czas - fatalny wplyw na jego zdolnosci muzyczne. Dyrektor Alistair, ku zdumieniu wszystkich, zamknal sie rzeczywiscie. Agent specjalny Johnson pochylil sie naprzod i powiedzial niskim, groznym glosem: -Jessico, wiemy doskonale, ze Jonathan Herzberg prosil cie o odnalezienie corki i ze to zrobilas. Wiemy takze, ze uzylas swoich mocy psychicznych, zeby odnalezc Shane'a. Nie mozesz dluzej udawac, ze stracilas swoje zdolnosci. Wiemy, ze to nieprawda. Znamy prawde. - Wyprostowal sie i spojrzal na mnie surowo. -To tylko kwestia czasu - dodala agentka specjalna Smith. - W koncu bedziesz sie musiala do tego przyznac, Jess. Musialam przetrawic jej slowa. Potem powiedzialam: -Jill? Agentka specjalna Smith popatrzyla na mnie pytajaco. -Tak, Jess? -Czy jestes lesbijka? A potem pielegniarka zmusila wszystkich do wyjscia, poniewaz zachodzila uzasadniona obawa, ze Shane udusi sie ze smiechu. 18 -Doug - powiedzialam, przecinajac dlonia chlodna, srebrzysta wode. Ruth, rozwalona na oponie o pare metrow dalej, gapila sie na jasne, blekitne niebo przez szkla swoich okularow przeciwslonecznych.-Akceptowalny - powiedziala po chwili. -Zgoda. A co sadzisz o Jeffie? Ruth poprawila ramiaczko. Po szesciu tygodniach odzywiania sie salatkami uznala, ze moze wreszcie pokazac sie w bikini. -Akceptowalny - stwierdzila. -Zgoda. Odchylilam glowe do tylu i poczulam cieplo slonca na gardle. Tyle ostatnio plywalam popoludniami na iskrzacej sie w promieniach slonca tafli jeziora Wawasee, ze moja skora nabrala takiego koloru jak skora Pokahontas. Wiedzialam, ze na wieczornym koncercie galowym bede wygladac wyjatkowo korzystnie. Mialam grac utwor, ktorego nauczylam sie, ku rozpaczy profesora Le Blanc, jedynie ze sluchu. Ale nie musialam juz powtarzac za nikim melodii. Potrafilam przeczytac absolutnie kazda nutke. Krzyk nie zdolal nas wprawdzie wyrwac z leniwego odretwienia, w jakie wprawilo nas slonce, ale przynajmniej zwrocil nasza uwage. Podnioslysmy glowy i spojrzalysmy w kierunku brzegu. Scott i Dave grali we frisbee z paroma chlopakami. Scott pomachal do nas, a Dave tak sie zagapil, ze nie zlapal krazka. -Dave? - powiedzialam. -Akceptowalny - stwierdzila Ruth. -Zgoda. Scott? -Przystojniak - powiedziala Ruth. - Oczywiscie. Unioslam okulary przeciwsloneczne i popatrzylam na nia uwaznie. -Naprawde? Przeciez byl tylko akceptowalny. -To moje wakacyjne szalenstwo - oswiadczyla. - Jesli mowie, ze jest przystojny, to jest przystojny. Opuscilam okulary. -W porzadku - zgodzilam sie. -I jeszcze to podpalenie samochodu federalnych - dodala. - Niezla akcja. Wiesz, ci niebezpieczni faceci... -Rob nie jest niebezpieczny. -Wybacz - powiedziala Ruth. - Kazdy facet, ktory wykorzystuje motocykl jako glowny srodek lokomocji, jest niebezpieczny. -Naprawde? Bardziej niz facet z kabrioletem? Ruth wzruszyla ramionami. -Pewnie. Jejku. Odchylilam sie do tylu, zastanawiajac nad tym, co wlasnie uslyszalam. Moj niebezpieczny chlopak zdazal wlasnie do obozu, zeby posluchac mojego wystepu. Podobnie jak moja rodzina. Ciekawe, co by sie stalo, gdybym przedstawila Roba mamie. Szczerze mowiac, nie moglam sobie wyobrazic Roba i mojej mamy w jednym pokoju. Cos otarlo sie o moja dlon zanurzona w wodzie. Wrzasnelam i wyciagnelam reke. Na powierzchni ukazaly sie dwie glowy w maskach do nurkowania i uslyszalysmy smiech. -Cha, cha - piszczal Artur. - Krzyknelas jak mala dziewczynka! -Jak dziewczynka - zawtorowal mu Lionel. Smial sie histerycznie i nie byl w stanie powiedziec nic wiecej. -Bardzo smieszne - powiedzialam. - A moze wyplyniecie na glebine i dostaniecie skurczu? -Taak - poparla mnie Ruth. - Nie fatygujcie sie wolaniem o pomoc, na pewno nie bedziemy was wylawiac. -Chodz, Lionel - powiedzial Artur. - Spadamy. One nie znaja sie na zartach. Obie glowy zniknely. Koncowki ich rurek przecinaly powierzchnie wody, zmierzajac w strone brzegu. Chlopcy zaprzyjaznili sie szybko, jak tylko Shane sie ulotnil, i Lionel przestal chodzic taki przerazony. Jak przewidzialam, Shane po przygodzie w Wilczej Jaskini w tajemniczy sposob stracil umiejetnosc gry na flecie. Chociaz bylo za pozno, zeby znalezc mu miejsce na jakims przyzwoitym obozie pilkarskim, kilka z nich zglosilo gotowosc fundowania jego pobytu w przyszlym roku - jedynie ze wzgledu na jego wzrost i wage. Jak wiesc niesie, panstwo Taggerty nie byli specjalnie uszczesliwieni, ale co mieli robic? Chlopak, wedlug zapewnien kilku trenerow, urodzil sie na pilkarza. Gdzies od strony Wilczej Jaskini dobiegl mnie przenikliwy spiew cykady. -No wiec dyrektor Alistair poprosil, zebys przyjechala w przyszlym roku? - zapytala Ruth. -Owszem - odparlam z pewnym niesmakiem. - Chyba po to, zeby podbudowac swoj budzet, donoszac na mnie federalnym. -Skad wiedzialas, ze to on? Wzruszylam ramionami. -Czy ja wiem? Jakos tak. Tak samo wiem, ze nadal mnie obserwuja. Ruth o malo nie wyladowala w wodzie. -Naprawde? - wyjakala. - Skad wiesz? Wskazalam na drzewa rosnace w poblizu jeziora. -Widzisz to cos, co blyszczy w sloncu? Ruth spojrzala we wskazanym kierunku. -Nie. Czekaj. Taak. Chyba tak. Co to? -Obiektyw - powiedzialam, opuszczajac reke. - Popatrz. Teraz, kiedy wie, ze go namierzylysmy, przeniesie sie gdzie indziej i znowu sprobuje. Faktycznie, blyszczacy przedmiot zniknal, a w oddali uslyszalysmy szum silnika. -Jeju! - zawolala Ruth. - Okropne! Jess, jak ty to wytrzymujesz? Wzruszylam ramionami. -A co mam robic? Nic na to nie poradze. Ruth zagryzla dolna warge. -Ale czy... to znaczy, nie martwisz sie, ze zlapia cie ktoregos dnia? Na klamstwie? -Nie. - Odchylilam glowe. - Nigdy mi nie przeszkodza. -Nie przeszkodza w czym? -W klamaniu - odparlam. -Czy nie bedzie ci ciezko? - zapytala Ruth - Teraz, kiedy... no, wiesz? Kiedy twoje zdolnosci tak sie wzmocnily? Wzruszylam ramionami. -Pewnie tak. - Nie mialam ochoty o tym myslec. - Hej, zobacz - zawolalam, zeby zmienic temat. - Czy to nie Karen Sue, tam, na tym rozowym materacu? Ruth spojrzala i skrzywila sie. -Nosi te swoja opaske nawet w wodzie. Ten obok to chyba Todd? Absolutnie nieakceptowalny. Slyszalas, jak cwiczyl ten kawalek na dzis wieczor? Bartok. Co za pozer. -Chodz, wpakujemy ich do wody - zaproponowalam. -Zartujesz - powiedziala Ruth. - To takie... Unioslam brwi. -Jakie? -Dziecinne - dokonczyla Ruth. Potem usmiechnela sie. - Dobra, wrzucmy ich! Tak tez zrobilysmy. Serdeczne podziekowania dla BethAder, Jennifer Brown, Johna Henry 'ego Dreyfussa, LauryLanglie, Ingrid van der Leeden, Davida Waltona, a zwlaszcza dlaBenjamina Egnatza This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-10 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/