Kochanowska Eugenia - Żony sławnych mężów
Szczegóły |
Tytuł |
Kochanowska Eugenia - Żony sławnych mężów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kochanowska Eugenia - Żony sławnych mężów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kochanowska Eugenia - Żony sławnych mężów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kochanowska Eugenia - Żony sławnych mężów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eugenia Kochanowska
Żony sławnych mężów
Wstęp Wielu sławnych uczonych, odkrywców, znanych podróżników, głośnych
artystów, wybitnych pisarzy sukcesy swoje w dużej mierze zawdzięcza własnym
żonom; one to bowiem codziennym trudem i zapobiegliwością, atmosferą spokoju i
ciszy, jaką potrafią wytworzyć w domu rodzinnym, ułatwiają, a czasem wręcz
umożliwiają swoim mężom pracę twórczą. O kobietach tych, w odróżnieniu od heroin
głośnych romansów, wie się zazwyczaj bardzo niewiele. Jeżeli sławnym mężem jest
pisarz czy znany poeta - sprawa przedstawia się lepiej. Bo rzeczywiście, jest
kilka takich żon "literackich", owianych legendą, które stały się bohaterkami
powieści biograficznych i mają swoje ustalone miejsce w wyobraźni i świadomości
czytelników. Ale w większości wypadków trzeba tropić korespondencję, pamiętniki,
wertować biografie, aby znaleźć kilka linijek na temat długoletniej czy
dozgonnej towarzyszki życia, która jakże często znosiła niehumory swego
małżonka, leczyła jego roztrzęsione nerwy i stawiała czoła codziennym troskom.
Dlatego zebranie w jednej książce i ukazanie razem nie tyle życiorysów tych
kobiet, nie tyle ich portretów duchowych - bo na to za mało jest materiału - ile
po prostu urywkowych informacji o nich jako o towarzyszkach ludzi zajmujących
poczesne miejsce w polskiej kulturze, sztuce i nauce wydało mi się
przedsięwzięciem i ciekawym, i pożytecznym. Wszak wielkie kręgi czytelników
interesują się wszystkim, co składa się na aurę otaczającą jednostki
nieprzeciętne. Poza tym jakże rozmaite refleksje można wysnuć z różnych losów
trzydziestu czterech kobiet przedstawionych w tym zbiorze. Jerzy Harasymowicz,
współczesny poeta, w pięknym wierszu pt. "Żony poetów" ukazuje w literackim
skrócie, poprzez barwne metafory obraz codziennego życia owych "amazonek spod
Pegaza znaku". Można rozszerzyć adres tego wiersza i dlatego niechaj posłuży za
motto całej opowieści o żonach sławnych mężów. Żony poetów to te co mają jakby
jeszcze jednego świętego na głowie który jednak nic gratis z nieba nie dostaje a
na widok szynki robi oczy krowie Żony poetów wyganiają spod łóżka kurzu myszkę w
balii Pegaza myją ryżową szczotką księgę poety jak ministrant za nim noszą
resztką ze stołu poety dzielą się z kotką Żony poetów to są amazonki spod Pegaza
znaku co walczą dla poety o atrament cukier i papier żony poetów są między
obłokiem a podłóg myciem ich rajski chleb jest piołunu obsypany makiem one mają
w sobie coś z ptaka i leśnej wróżki ich świata melon zielony daleko rośnie od
ludzkich dróg od ludzi mają widły plotek które dziobią ich nóżki od poetów serca
czerwony głóg. Dwie generałowe Imię Józefa Zajączka, generała kościuszkowskiego
i napoleońskiego, utrwaliła historia, wypisując je na Łuku Triumfalnym w Paryżu.
Imię jego żony Aleksandry, pięknej młodej damy, rozsławiła legenda i stugębna
plotka towarzyska. Imię madame Zajączek prawie trzy czwarte wieku było na ustach
całej Warszawy. Piękna pani generałowa, z domu Pernette, primo voto Isaure,
wszystkich, którzy się z nią stykali, zdumiewała swoim wiośnianym powabem.
Mijały lata srebrząc skronie i znacząc siecią zmarszczek twarze jej rówieśnic,
czyniąc ociężałym ich chód i deformując kształtne dawniej figury, a pani
Zajączkowa ciągle była smukła, miała gładką cerę, pełne blasku oczy i poruszała
się z gracją młodej dziewczyny. Jak ona to robi? Jakich środków używa? Co za
czarodziejskie kosmetyki ma na swoje usługi? - dociekały przyjaciółki,
interesowała się publiczność spacerująca w Ogrodzie Saskim, gdzie madame
Zajączek w pogodne dni chętnie prezentowała swoje wspaniałe toalety świadoma
czaru, jaki rzuca na zafascynowanych jej widokiem przechodniów. O jej receptę na
młodość chętnie zapytałyby i dzisiejsze elegantki, których marzeniem jest, by
dostrzegali i podziwiali je ludzie, ale omijał czas... Otóż recepta ta zawierała
rygory tak srogie, że wątpliwe, czy poddałyby się im największe nawet męczennice
linii cierpliwie stosujące cud_dietę. Madame Zajączek - cytuję za kronikarzem -
"konserwowała swoje ciało za pomocą niskiej temperatury. Nigdy nie brała do ust
gorących potraw. Żywiła się jarzynami, mlekiem i owocami. Sypiała w pokoju nie
opalanym, nie świecąc o ile możności wieczorem dla zaszanowania cery. Pod
łóżkiem z firankami stały szczególne naczynia chłodzące z lodem. I wanny z
piekielnie zimną wodą do rannej kąpieli. Co dzień o świcie wyruszała pani
Zajączek na daleki półmilowy spacer pieszy". Ponadto znakomita modystka, toalety
z Paryża, świetny fryzjer, no a chyba nade wszystko - własny, ciągle rozwijany
pilną obserwacją gust i smak. W efekcie siedemdziesięcioletnia generałowa wśród
nie znających jej wieku uchodziła za dwudziestoparoletnią dziewczynę. Stanisław
Wasylewski w znanej książce "Romans prababki" przytacza opinię samego pana
Honor~e de Balzac, nie byle jakiego znawcy kobiet, który zetknął się z panią
Zajączkową w Paryżu w roku 1836, a więc kiedy miała osiemdziesiąt dwa lata. Tak
ją charakteryzuje: "Pewna znakomita Polka naszych czasów zachowuje pomimo
podeszłego już wieku obyczaje młodziutkiej strojnisi (...) bliska już setki
wiosen, posiada umysł i serce młode, figurę czarującą i potrafi w rozmowie,
której słówka skrzą jak ogniste języczki, porównywać ze sobą ludzi i książki
naszych czasów z ludźmi i książkami XVIII_go stólecia! Mieszkając w Warszawie,
zamawia kapelusze w Paryżu (...) Wielka dama, a ma upodobania dziewczynki...
Podrwiwa ze śmierci, śmieje się z życia (...) Na jej rozkaz wylewają łzy młdzi
kochankowie". O Aleksandrze Zajączkowej mówiono i pisano wiele zarówno jako o
fenomenie niezwykłej żywotności, jak i o osobistości, odgrywającej rolę w życiu
politycznym. Istotnie, z chwilą kiedy car Aleksander mianował generała Zajączka
namiestnikiem Królestwa Polskiego, czyniąc go prawą ręką wielkiego księcia
Konstantego, dom namiestnikostwa stał się salonem stolicy. Tam odbywała się
ceremonia prezentacji dam carskim dostojnikom, tam politykowano, utrącano i
preparowano kariery. Pani namiestnikowa jaśniała w całej swej krasie na tle
bogatych wnętrz pałacu Błękitnego Radziwiłłów, ofiarowanego namiestnikowi przez
cara. Był to okres, kiedy dawną sławę bitnego generała Zajączka przysłoniła
chmura powszechnej niechęci, gasząc ją całkowicie; poczęło się natomiast
utrwalać dobre imię generałowej, która choć Francuzka z pochodzenia, ukazała
serce polskiej patriotki. Ona to sprzeciwiała się niewolniczej usłużności męża,
który całkowicie zaprzedał się nowemu władcy, zapominając o swej pięknej
przeszłości, kiedy to walczył dzielnie przy boku Kościuszki i Napoleona, był
jakobinem i obrońcą interesów chłopskich. Sekundował jej Julian Ursyn
Niemcewicz, chłoszcząc go biczem swej satyry: W młodości mej konfederat,
republikanin, desperat, służyłem Branickiemu i Kołłątajowi i zaprzedałem duszę
Napoleonowi. Dziś gdy panuje ein ander wrzasnę: łotr Napoleon, vivat Aleksander!
O Aleksandrze Zajączkowej pisano wiele. W czasach międzywojennych obszerny szkic
poświęcił jej Stanisław Wasylewski, świetny znawca epoki napoleońskiej. Nie jest
to jednak szkic życzliwy, przeciwnie - pełen sarkazmu i kąśliwości. Dla generała
Zajączka też zabrakło w nim bodaj jednego dobrego słowa. Błędy jego starości,
kiedy stał się bezwolnym narzędziem w rękach wielkiego księcia Konstantego,
przesłoniły autorowi całkowicie chwalebną przeszłość generała, jego żołnierskie
życie pełne trudów dla Ojczyzny. Madame Zajączek w oświetleniu Wasylewskiego -
przy całym niby obiektywizmie, przy cytowaniu różnych pochlebnych sądów - jest
jednak tylko piękną awanturnicą. Więc może dla przeciwwagi warto przytoczyć
jedno choćby określenie Natalii Kickiej, żony generała Ludwika Kickiego, który
zginął w bitwie pod Ostrołęką. Jej pamiętniki, wydane w roku 1972, dostarczają
wiele materiału o tamtej epoce, a generałową Zajączkową nazywa w nich "rozumną i
dobrą kobietą". Lata czterdzieste XIX wieku upłynęły Aleksandrze Zajączkowej już
poza szumnym splendorem dworu i wysoko postawionych osobistości. Jej ostatni
kochanek, młodszy od niej o lat pięćdziesiąt, przez swój udział w spisku
politycznym dostał się do twierdzy Pietropawłowskiej, a na nią - ponieważ go
broniła - ściągnął niełaskę dworu. Skończyło się panowanie pięknej
namiestnikowej w salonach stolicy. Otrzymywała wprawdzie niesłychanie wysoką
pensję po zmarłym mężu i stać ją było na to, aby jak dawniej pokazywać się w
sześciokonnej karocy, ale nie miała już dokąd jeździć. Zmierzch świetności,
zmierzch barwnego życia. W karnawale 1845 roku nazwisko pani Zajączkowej raz
jeszcze znalazło się na ustach całej Warszawy. Jak przedtem liczono jej
wspaniałe toalety i coraz nowych kochanków, tak obecnie zastanawiano się, ile
pieniędzy otrzyma rodzina za sprzedane po niej meble, stroje i kosztowną
biżuterię. Ale to już pani Zajączkowej nie obchodziło... Zakończyła swoje
ziemskie porachunki ze światem po dziewięćdziesięciu dwóch latach bujnego,
barwnego życia. * * * Zupełnie innego pokroju żoną wodza była generałowa
Katarzyna ze Schroederów Sowińska, wierna towarzyszka życia weterana kampanii
napoleońskiej, sławnego obrońcy warszawskiej Woli w roku 1831 - Józefa
Sowińskiego. Czy obie generałowe się znały? Teoretycznie mogły, bo to ta sama
mniej więcej epoka. Ale Katarzyna Sowińska była o dwadzieścia lat młodsza, a na
jej czwartkach bywała co prawda również elita towarzyska, głównie ze sfer
wojskowych, jednak dla pani Zajączkowej były to na pewno za niskie progi. Poza
tym wdowa po generale Sowińskim prowadziła inny tryb życia. W przeciwieństwie do
madame Zajączek, która olśniewała towarzystwo wymyślnymi strojami, kochała się w
riuszkach i falbankach o pastelowych kolorach, generałowa Sowińska ponad
wszystkie barwy przedkładała czerń, jak zresztą większość Polek po powstaniu
listopadowym, wiernych słowom piosenki powstańca Konstantego Gaszyńskiego:
Schowaj, matko, suknie moje perły, wieńce z róż. Jasne szaty, świetne stroje -
to nie dla mnie już. Niegdyś jam stroje, róże lubiła, gdy nam nadziei wytryskał
zdrój, lecz gdy do grobu Polska zstąpiła, jeden mi tylko przystoi strój: Czarna
sukienka. Postać generała Sowińskiego utrwalił w naszej literaturze Juliusz
Słowacki w patriotycznym wierszu "W okopach Woli". Opiewa w nim męstwo
generała_inwalidy, który - choć postradał nogę w czasie walk napoleońskich -
kiedy wojska carskie pod dowództwem Paskiewicza zaatakowały Warszawę we wrześniu
roku 1831, stanął na czele obrońców reduty wolskiej. W starym kościółku na Woli
został jenerał Sowiński, starzec o drewnianej nodze, i wrogom się broni szpadą;
(...) "Choćby nie było na świecie jednego już nawet Polaka, to ja jeszcze zginąć
muszę za miłą moją ojczyznę, i za ojców moich duszę muszę zginąć... na okopach,
broniąc się do śmierci szpadą przeciwko wrogom ojczyzny, aby miasto pamiętało i
mówiły polskie dziatki, które dziś w kołyskach leżą i bomby grające słyszą, aby,
mówię, owe dziatki, wyrósłszy, wspomniały sobie, że w tym dniu poległ na wałach
jenerał - z nogą drewnianą". Słowacki trafnie przewidział. Sława generała nie
przeminęła mimo upływu lat. W każdym nieomal większym mieście jest ulica jego
imienia. Wszedł na trwałe do panteonu bohaterów narodowych. Katarzyna Sowińska
od razu miała świadomość tego i owo dziedzictwo mężowskiej sławy nie mogło nie
rzutować na styl jej życia. Zwłaszcza że od najmłodszych lat była społecznicą,
demokratką, osobą daleką od wszelkiej płochliwości. Sama dobrowolnie
rozparcelowała, czyli jak dawniej się mówiło "rozcząstkowała", swój majątek
Wyglądów, zadowalając się mizernym, niemal symbolicznym czynszem od chłopów. Po
dramatycznej śmierci generała Sowińskiego największą udręką dla wdowy stała się
niemożność odnalezienia jego zwłok. Zmasakrowany, pokłuty bagnetami, wrzucony
został do wspólnej, bezimiennej mogiły. Daremnie Katarzyna przeszukiwała kawałek
po kawałku skrwawione pole bitwy, oglądała sterty trupów, rozgarniała resztki
zwalonych murów. Nie odnalazła ani ciała zabitego, ani jego laski z kościaną
gałką, na której generał się opierał. W tych poszukiwaniach pomagali jej nawet
prości żołnierze rosyjscy, którym żal było wymizerowanej, płaczącej kobiety. I
oto stał się cud. Po trzech dniach do kuchennych drzwi mieszkania generałowej
zastukał żołnierz o kałmuckiej, poczciwej twarzy. W ręku trzymał laskę generała.
Widział, jak ta pani tyle dni szukała i sam rozpoczął poszukiwania na własną
rękę. I znalazł - tuż pod ścianą kościoła porytą nielitościwie kulami. Więc się
wywiedział o adres i przyniósł. Od tej pory generałowa nie rozstawała się z tą
ostatnią pamiątką po mężu, traktując ją jak najdroższy talizman. Malutka,
ruchliwa, w wyszarzałej mantylce, wsparta na generalskiej lasce, przemierzała
ulice Warszawy, śpiesząc do swoich podopiecznych w szpitalach, przytułkach,
więzieniach, w suterenach robotniczych dzielnic. Miała wówczas lat pięćdziesiąt
pięć, sześćdziesiąt... A madame Zajączek, o dwadzieścia lat starsza, jeszcze w
tym czasie brylowała w salonach, otaczali ją adoratorzy... Czy więc się
spotykały? Chyba nie. Zbyt różne były ich drogi, aby się przeciąć mogły. Zresztą
przez zasłonięte okna karety nie widać było ulicy... Katarzyna Sowińska przez
wszystkie lata swego wdowieństwa, a przeżyła męża o lat dwadzieścia dziewięć,
zajmowała się pracą charytatywną. Pracę tę na pewien czas przerwał tylko pobyt w
więzieniu, do którego ją wtrącono z bardzo osobliwej przyczyny. Oto, jak wynika
z pamiętnikarskiej relacji wspomnianej tu już Natalii Kickiej, po krwawym
stłumieniu powstania listopadowego "car Mikołaj, wcale nieobojętny na opinię
Europy, pragnął zachować pozory szlachetnego postępowania wbrew prawdzie" i
dlatego co pewien czas podawano do publicznej wiadomości, jak to imperator
wspaniałomyślnie bierze pod swoją opiekę dzieci poległych oficerów. W ten sposób
wdowa po generale Sowińskim dowiedziała się z prasy, że car zaopiekował się
dwoma osieroconymi synami "jenerała Sowińskiego, poległego w Woli w czasie
szturmu Warszawy, dnia 7 września 1831 roku". Oburzona kłamliwą treścią tej
notatki, jako że w ogóle dzieci nie miała, Katarzyna Sowińska "czym prędzej
kazała zredagować krótki artykuł, w którym oświadczyła, jako unikając
majątkowych zawikłań protestuje przeciwko fałszywemu ogłoszeniu zamieszczonemu w
zagranicznych gazetach". Wszystkie warszawskie gazety odmówiły oczywiście
zamieszczenia takiego komunikatu, ale wydrukował go jakiś hamburski dziennik.
Skutki nie dały na siebie długo czekać. Katarzyna Sowińska została aresztowana i
osadzona w ciężkim warszawskim więzieniu. Natalia Kicka pragnąc przyjść z pomocą
niewinnej i nieszczęśliwej kobiecie, udała się z prośbą do pewnej wpływowej
osobistości i oto co usłyszała w odpowiedzi: "Jakże może pani twierdzić, że
niewinna? (...) Cesarz kazał w gazetach ogłosić, że bierze na opiekę dwóch
osierociałych po śmierci jenerała Sowińskiego jego synów, a ta nieroztropna
kobieta w gazetach zagranicznych zaprzecza dobremu sercu cesarza i występuje z
protestacją, jako nigdy jenerał Sowiński dzieci nie miał". Kicka tyle tylko
zdołała uzyskać, że generałową przeniesiono z warszawskiego więzienia do celi w
klasztorze ubogich mniszek w Łomży, skąd nie wolno jej było wychodzić. Wieść o
losach niewinnie uwięzionej rozeszła się szerokim echem po całej Warszawie,
budząc jeszcze większy szacunek dla otaczanej czcią wdowy po bohaterze
narodowym. W miarę upływu czasu skromniutki mająteczek Katarzyny Sowińskiej
topniał coraz bardziej i trzeba było kolejno zmieniać mieszkania na mniejsze i
tańsze. Ale z każdego mieszkania jednakowo punktualnie docierała do miejsc
sygnalizowanych przez Związek Dobroczynności Patriotycznej Warszawianek jako
siedzib szczególnej nędzy. Za to serce otwarte dla ludzkiej biedy społeczeństwo
warszawskie uwielbiało generałową i kiedy w czerwcu roku 1860
osiemdziesięcioletnia Katarzyna Sowińska zamknęła utrudzone powieki, pogrzeb jej
stał się wielką patriotyczną manifestacją. W ostatniej wędrówce towarzyszyły jej
tłumy. Przed spuszczeniem trumny do grobu "odcięto tren sukni generałowej i na
pamiątkę rozdawano obecnym małe skraweczki materiału (...) Po pogrzebie młodzież
odwiedziła miejsce ostatniej walki Sowińskiego na redutach wolskich (...)
Pogrzeb generałowej Sowińskiej zapoczątkował serię patriotycznych demonstracji w
Królestwie..." Adolf Nowaczyński, znany międzywojenny publicysta i dramaturg,
pisząc o pięknej postaci Katarzyny Sowińskiej, przytacza jako autentyczny ponoć
szczegół, że na kilka dni przed śmiercią, czy nawet w sam jej dzień, gdzieś w
tajemniczy sposób zaginęła laska generalska i pani Katarzyna drepcząc, jak
zwykle szybciutko, gdzieś do kogoś potrzebującego jej pomocy, potknęła się i nie
mając oparcia w lasce, upadła na bruk. I ten to upadek spowodował jej zgon. Cała
Warszawa komentowała to dziwne zdarzenie. Najpiękniejszy komentarz dał sam
Nowaczyński i dlatego właśnie jego słowami warto ten szkic zakończyć: "(...)
Przez brak tej laski osiemdziesięcioletnia staruszeczka biegnąc zadyszana (...)
śmiertelnie się potknęła i na bruk upadła, więc tedy śród różnych suppozycji i
ta zrodzić się mogła, czy też to przypadkiem nie nieboszczyk jenerał tak się
może zatęsknił za swoją towarzyszką, za świętą, że już bez niej nawet
niebiańskiego żywota samotny znieść nie mógł. A może inaczej? Może znów wtedy
czas nastał, aby zatliły się już w popiołach iskierki, aby rozpłomieniła o
niepodległość nowa walka i młoda generacja swoją daninę krwi złożyła na ołtarzu
ojczyzny i woli ku wolności skierowanej? I stąd zgon generałowej przyspieszon?"
Wierna towarzyszka rewolucjonisty Jedna z sześciu brygad międzynarodowych,
walczących po stronie republiki w hiszpańskiej wojnie domowej w latach
1936_#1939, obrała sobie za patrona Jarosława Dąbrowskiego, legendarnego
generała Komuny Paryskiej. Przyszłego generała i jego narzeczoną Pelagię
Zgliczyńską tak opisuje Zofia Kossak_Szczucka w powieści "Dziedzictwo". "W
ustronnych alejkach Saskiego Ogrodu przechadza się zakochana para Jarosław i
Pela. On w galowym mundurze oficera Sztabu Generalnego, ona w białej muślinowej
sukience, lekkiej jak obłoczek. Z bieli wyrasta kolumienka szyi, nad nią
brzoskwiniowe policzki, zgrabny nosek, oczy długorzęse... Wygląda ślicznie i
narzeczony nie może się jej napatrzeć. Widują się prawie codziennie, lecz gdzież
wtedy czas myśleć o sobie? On jest "Łokietkiem", tajnym naczelnikiem miasta.
Jego komendy słucha cała niepodległościowa Warszawa. Rzemieślnicy, czeladnicy,
robotnicy, studenci... On w lasach sękocińskich lub brzeźniakach Młocin
przeprowadza gromadne ćwiczenia, uczy obchodzenia się z bronią. On otrzymuje
raporty, relacje, skupia w ręku wszystkie nici. A ona? Jest jego niezastąpioną
prawą ręką, nieujawnionym adiutantem, kurierką, kolporterką, łączniczką. Ile
wiorst przemierzą codziennie jej zgrabne, muskularne nogi! Ile zrobi pięter w
wąskich kamieniczkach Starego Miasta (...) Ile ruder obleci na Woli czy na
Powiślu! Na Solcu czy Mariensztacie. Oboje prowadzą podwójne życie. Obok
konspiracyjnego ona gra rolę wzorowej panienki nie przysparzającej żadnego
kłopotu ciotkom (u których się wychowuje), on oficera wojsk rosyjskich,
kwatermistrza Sztabu. Gdzie tu miejsce na życie trzecie - ich własne?" Jest to
wstęp trochę może przydługi, ale od razu wprowadza in medias res i należycie
charakteryzuje dwoje bohaterów, o których dalej będzie mowa. Biografia Pelagii
Zgliczyńskiej_Dąbrowskiej jest tak bogata, życiorys jej obfituje w tyle
niezwykłych wydarzeń, iż można by z niego wykroić kilka powieściowych żywotów.
Niewątpliwie o burzliwych kolejach jej życia zadecydowało zetknięcie się z
Jarosławem Dąbrowskim, jednostką nieprzeciętną, bojową, o wrodzonych instynktach
wodzowskich. Rodzina Jarosława, pragnąc uchronić go przed dwudziestopięcioletnią
służbą szeregowca w armii carskiej, oddała dziewięcioletniego chłopca do Korpusu
Kadetów w Brześciu Litewskim, gdzie zresztą większość wychowanków stanowili
Polacy. Przeszedł tam niezwykle surową szkołę i tylko jego silna indywidualność
uchroniła go przed przekształceniem się w tępego, ślepo posłusznego reżimowi
żołdaka. Przeciwnie, wszystko to, co przeżył, czego doświadczył na własnej
skórze, zahartowało go na dalsze lata życia i od razu wytyczyło przed nim
kierunek: wyzwolić siebie i rodaków spod aparatu ucisku, spod tej machiny
łamiącej i wypaczającej ludzkie charaktery... Po kilkuletnim pobycie w Rosji,
gdzie związał się ze spiskowcami przeciwko caratowi, przybył w roku 1862 do
Warszawy. Miał wówczas dwadzieścia sześć lat i był oficerem w stopniu
sztabskapitana. Jego starszy przyjaciel - przyszły dowódca powstania
styczniowego - Zygmunt Sierakowski zaopatrzył go w listy polecające do
konspiratorów warszawskich. A już później Dąbrowski bardzo szybko sam toruje
sobie drogę do odpowiednich środowisk, pozyskuje zaufanie i sympatię kół
rewolucyjnych, prących do zrzucenia jarzma carskiego przez zbrojny ruch
powstańczy. W pierwszych dniach maja 1862 roku Dąbrowski, którego dla
niewysokiego wzrostu nazwano "Łokietkiem", stanął na czele całej organizacji
podziemnej. Podlegało mu "około 4000 zorganizowanych w dziesiątki i setki
spiskowców gotowych do walki z caratem". Nadmierna brawura młodego dowódcy,
który zbyt pewnie czuł się pod osłoną rosyjskiego munduru, doprowadziła do
katastrofy. W nocy z 13 na 14 sierpnia w mieszkaniu Dąbrowskiego przeprowadzono
szczegółową rewizję i aresztowano go, zabierając mnóstwo kompromitujących i
obciążających go dokumentów. I oto teraz zaczyna walczyć o Jarosława pełna
samozaparcia, bohaterstwa i odwagi Pelagia Zgliczyńska. "Od chwili aresztowania
Jarosława - pisze ona w swym "Pamiętniku" - dnie moje całe wypełnione były
żebraniem o pozwolenie widzenia się z nim, odwiedzania go raz na tydzień i raz
na tydzień w sobotę posyłania bielizny, wiktuałów i książek, które po długich
próbach, jeżdżeniach po różnych dygnitarzach i wyczekiwaniu pod Cytadelą
wyjednałam". Pod CCytadelą - ponieważ Dąbrowski został osadzony w Cytadeli, w
otoczonym ponurą sławą X Pawilonie dla więźniów politycznych. Jakże trudne były
dla młodej kobiety te molestowania, to przekonywanie - wbrew rzeczywistemu
stanowi rzeczy - że jej narzeczony nie ma nic wspólnego z robotą polityczną, że
to tylko niefortunne pozory itd., itd. Sugestywność tych żarliwych próśb, a przy
tym i wdzięk osobisty młodej petentki musiały jednak być tak wielkie, że udało
jej się sforsować opór najbardziej nieprzejednanych i dotrzeć do ukochanego. I
odtąd jest już w stałym kontakcie z nim, ma regularne widzenia, przynosi mu
wiadomości o aktualnej sytuacji i odwrotnie - zabiera różne polecenia i sugestie
dla Rządu Narodowego. "(Kiedy wybuchło powstanie - pisze Pelagia w "Pamiętniku"
- Jarosław przyjął tę wiadomość z głębokim smutkiem, ale potem ruchliwa jego
fantazja zaczęła szukać środków wydobycia się z więzienia a tout prix, aby
stanąć w szeregach walczących". Czynnie chciał zmierzyć się z caratem, ratować
ze swych koncepcji to, co jeszcze było do uratowania". W tym to czasie Dąbrowski
podjął niesłychanie ryzykowną decyzję ucieczki z Cytadeli i zażądał pomocy od
organizacji. Niewiele brakowało, a szalony plan, który musiałby pociągnąć za
sobą wiele ofiar, zostałby wcielony w życie, ale w ostatniej chwili okazało się,
że władze więzienne, coś podejrzewając, zaostrzyły rygory i zwiększyły liczbę
posterunków i czujek. W marcu 1864 roku było już wiadomo, że Dąbrowskiego lada
dzień wywiozą na Sybir. Pelagia więc natychmiast składa podanie o zezwolenie na
ślub w murach więziennych, aby jako żona mogła towarzyszyć zesłanemu i dzielić
jego dolę. Pozwolenie takie uzyskała i w dniu 5 marca 1864 roku w sali sądów
wojennych w X Pawilonie odbyła się pierwsza chyba w tych murach uroczystość
zaślubin. To niecodzienne wydarzenie i urok panny młodej, zdeterminowanej,
gotowej do największych ofiar dla ukochanego mężczyzny, wzruszyły nawet twarde
serca strażników, a władzom więziennym kazały przymknąć oko na niektóre przepisy
ostrego regulaminu. "Wspominając ten dzień, napisze później Pelagia: "Jarosław w
pełnym mundurze kapitana sztabu, w orderach z Kaukazu, tylko bez szabli,
wyglądał wspaniale; mój strój składał się z bardzo skromnej sukni białej i
welonu (...) Były drużki i drużbowie i przyjaciół trochę - 20 osób składało
orszak. Wielu kolegów mego męża, Polaków i Rosjan, czekało na drodze do X
Pawilonu, aby mi przesłać salutowaniem ukłon choć z daleka"". Nieoczekiwanie,
zaledwie w kilka dni po zawarciu małżeństwa, Pelagia stała się również więźniem
Cytadeli. Wcześniejsze aresztowanie kilku osób wiosną 1864 roku doprowadziło -
po nitce do kłębka - do mieszkania Pelagii i aczkolwiek przy rewizji nie
znaleziono w nim niczego kompromitującego, żandarmeria była przekonana o
kontaktach Pelagii z Rządem Narodowym. Prowadzący śledztwo komisarz postawił
wniosek tej treści: "Pelagię Dąbrowską, która jest krewną i mieszkała razem z
zesłanymi do cesarstwa Piotrowskimi, znanymi ze swoich rewolucyjnych przekonań i
działalności, i która była również przeniknięta takowymi, czego dowodzi także
jej małżeństwo ze sztabskapitanem Dąbrowskim, z którym była związana jeszcze
przed ślubem, Komisja uważa za kobietę szkodliwą i nie wątpiąc w to, że ona
współdziałała w ukryciu i zniszczeniu wyżej wspomnianych papierów - wnosi wysłać
ją na osiedlenie bez prawa powrotu do jednej z oddalonych północno_wschodnich
guberni". Pismem tym, zredagowanym mętnym, urzędowym językiem (cały wniosek to
jedno tylko tasiemcowe zdanie) los Pelagii został przypieczętowany. Zamiast
towarzyszyć z dobrej woli i ofiarności zesłanemu na Sybir mężowi, sama została
wywieziona i to znacznie prędzej. Ale przedsiębiorczy kapitan "Łokietek" nie
zasypia sprawy. W listopadzie roku 1864, a więc pół roku po zsyłce żony,
znalazłszy się w transporcie, na jednym z etapów - w Moskwie - wykorzystuje tę
dogodną okoliczność, że "posiłki na teren więzienia wnosiły kobiety zatrudnione
w garkuchni i że warty wpuszczały tam niektóre przekupki, sprzedające zesłańcom
różne przedmioty" Dąbrowski w sobie tylko wiadomy sposób, zdobył kobiece ubranie
i chustę typową dla miejskich przekupek i tak przebrany, co znakomicie ułatwił
mu jego niewielki wzrost, spokojnie opuścił teren więzienia, nie zwracając
niczyjej uwagi. Oczywiście, uprzednio zapewnił sobie pomoc ze strony punktów
kontaktowych, nie zapominajmy bowiem, że mimo przebywania w Cytadeli Jarosław
ani na chwilę nie tracił więzi ze światem zewnętrznym. Kiedy zabrakło jego "oka
i ucha", jakim do czasu aresztowania była Pelagia, zastąpili ją inni
konspiratorzy. Wydostawszy się na wolność, Dąbrowski bardzo szybko zorganizował
również ucieczkę żony z małego Ardatowa, który był punktem docelowym jej
zesłania. Nie miejsce tu, aby omawiać szczegółowo ową ucieczkę i wszystkie
przemyślne fortele odważnej pary, idzie raczej o to, aby uwypuklić dzielność
Pelagii, aby podkreślić, jak dalece była zdecydowaną na wszystko towarzyszką
życia romantycznego rewolucjonisty. Nigdy chwili wahania, lęku, żadnych
nadmiernych dopytywań, żadnego gadulstwa. Cechowała ją równowaga i optymizm.
Miała nieograniczone zaufanie do męża i wiarę we własne siły. Czyż nie potrafiła
wielokrotnie sforsować przeszkód, zdawałoby się nie do przebycia? Pelagia
wiedziała, że trzeba silnie pragnąć i być w działaniu konsekwentną, a wówczas
najbardziej kolczasty i cierniowy los można obłaskawić... Dąbrowskim udało się
dotrzeć do Paryża, gdzie emigracja polska, powiadomiona już przez prasę o
brawurowej ucieczce Jarosława i Pelagii z Rosji, oczekiwała ich z wielkim
zaciekawieniem i niecierpliwością. Nie wpłynęło to jednak na jakieś ułatwienia w
urządzeniu się ich na nowym miejscu. Przeciwnie, trwała ostra walka o byt i były
to dla Dąbrowskich lata chude i ciężkie. Mimo tych wszystkich przeciwności
Pelagia nie wyrzekła się trudów macierzyństwa i w ciągu trzech kolejnych lat:
1867, 1868, 1869 wydała na świat trzech synów. To powiększenie się rodziny na
pewno stworzyło szereg dodatkowych komplikacji, ale najcięższe miało dopiero
nadejść. Dąbrowski został uwikłany w dziwny proces, u którego podstaw leżała
chęć skompromitowania działaczy politycznych, jako ludzi zaangażowanych w brudne
sprawy finansowe. Po dziewięciomiesięcznym pobycie w więzieniu został
uniewinniony, ale to nie przeszkodziło, że - jak to bywa w podobnych wypadkach -
dla wielu ludzi stał się postacią niewyraźną. Zniechęcony, znużony i chory
postanowił przenieść się do Galicji. Niestety, nie on jednak decydował o swoim
prywatnym życiu, ale wszechwładny los. W roku 1870 wybuchła wojna
prusko_francuska. To wielkie wydarzenie polityczne obudziło w Polakach nadzieję
na odmianę ich dziejów. Emigracja natychmiast ożywiła się, pojawiły się próby
formowania legionu polskiego. Ale Francja nie kwapiła się korzystać z pomocy
Polaków. Nie chce mieć konfliktu z Rosją. Wkrótce zresztą wojna ta zakończy się
klęską Francji i podpisaniem układu z Prusami. Ludność Paryża zaprotestowała
przeciwko kapitulacji podpisanej przez rząd Thiersa. Uznała to za zdradę narodu
i 18 marca 1871 roku w stolicy Francji wybuchła rewolucja. Wnet został wyłoniony
organ samorządu miejskiego, czyli Komuna Paryża. Dąbrowski objął w niej
dowództwo nad Legią Gwardii Narodowej. Komuna w swym programie politycznym miała
hasła: wolność, równość i braterstwo, dlatego też Dąbrowski nie taił swych
nadziei, że zwycięstwo Francji ułatwi walkę o wolność Polski. Niestety, stało
się inaczej. Rewolucja po dwóch miesiącach upadła. Wśród jej kierownictwa
powstały zatargi i niesnaski. Dąbrowski zaś w starciu z wersalczykami otrzymał
śmiertelny postrzał. Kula karabinowa przeszyła mu brzuch. Było to 23 maja 1871
roku. Po kilku godzinach bardzo ciężkich cierpień zmarł. Samotny, z dala od
ukochanej towarzyszki życia, nie wiedzącej nawet, co jej los szykuje. W nocy z
23 na 24 maja ciało Dąbrowskiego w dębowej trumnie okrytej czerwonym sztandarem
przeniesiono na cmentarz P~ere_Lachaise, miejsce spoczynku już tylu Polaków...
"Po drodze, na placu Bastylii - opisuje francuski historyk - rozegrała się
wzruszająca scena. Sfederowani z barykad stojących na placu zatrzymali kondukt i
złożyli ciało u stóp Kolumny Lipcowej. Ludzie z płonącymi żagwiami w ręku
stanęli wokół, tworząc jak gdyby kaplicę z ognia, sfederowani podchodzili
kolejno, aby złożyć pocałunek na czole generała. Podczas tej defilady bębny biły
werbel". "Pamiętnik" Pelagii Dąbrowskiej urywa się, niestety, na roku 1865.
Brakuje więc opisów jej trudów macierzyńskich, codziennego zmagania się z
niedostatkiem, a przede wszystkim brak bezpośredniej relacji o
najtragiczniejszym w jej życiu wydarzeniu. Na tydzień przed śmiercią Jarosława
przybyła do Londynu, wysłana tam przez męża ostatnim pociągiem Czerwonego Krzyża
z trzema synami, z których najmłodszy miał niespełna trzy lata. I właśnie w
Londynie dosięgła ją wiadomość o stracie najbliższego, najdroższego człowieka.
Spędziła z nim jako narzeczona i żona niecałe dziesięć lat, ale jakże
burzliwych, jaką treścią wypełnionych, ile z nim przeżyła uniesień
patriotycznych, ile śmiertelnych lęków o jego życie i bezpieczeństwo, ile
radości ze spotkań, których mogło wcale nie być, a które jednak spełniały się
wybłagane od losu żarliwością serca. Owdowiała mając zaledwie dwadzieścia siedem
lat, ale już z nikim nie związała swego życia. Początkowo znajdowała się w dość
trudnej sytuacji finansowej, ale kiedy "w lipcu 1871 roku kilku działaczy
Międzynarodówki uważając, że wdowa po generale Komuny "znajduje się w skrajnej
niedoli", postanowiło zorganizować zbiórkę pieniędzy, energicznie przeciw temu
zaprotestowała. Teofil, brat jej męża, z jej upoważnienia napisał, że "choć
środki pani Dąbrowskiej są ograniczone, nie znajduje się w bezpośredniej
potrzebie, a gdyby była, zwróciłaby się do przyjaciół, nie zaś do obcych"". Jest
to dość znamienne sformułowanie. W tych bowiem słowach można się doczytać
rozpoczynającego się w przekonaniach Pelagii odwrotu od dawnych ideałów. Z wolna
zaczęła przechodzić na pozycje zachowawcze, stała się konserwatystką. Po
powrocie do kraju w roku 1880 zamieszkała w Krakowie, gdzie wkrótce stała się
jedną z bardziej znanych kobiet. Jako wykładowczyni języka francuskiego w kilku
prywatnych szkołach i pensjach żeńskich, zdobyła sobie uznanie i opinię
świetnego pedagoga. Wielką przyjaźnią darzyła ją Helena Modrzejewska. Rozstając
się z życiem w roku 1909 jako szanowana matrona, śmiało mogła o sobie
powiedzieć, iż młodość miała prawdziwie górną i chmurną, młodość heroiczną.
Powrót do młodzieńczej miłości Jedną z głośniejszych postaci w Polsce w połowie
XIX wieku był niewątpliwie doktor Tytus Chałubiński, człowiek otoczony
powszechnym szacunkiem i sympatią, wybitny lekarz, przyrodnik, humanista o
szerokich horyzontach myślowych, szczególnie zasłużony w dziedzinie taternictwa.
Mówiono o nim, że "odkopał Zakopane". Z malutkiej zagubionej w górach
miejscowości stworzył - wraz z gronem podobnych entuzjastów - kurort, odkrył
przed całym krajem jego walory lecznicze, pomógł założyć tam szkołę i kasę
pożyczkową, będącą opatrznością dla ubogich górali, wreszcie położył podwaliny
pod przyszłe Muzeum Tatrzańskie. Ten energiczny, rzutki, silny mężczyzna,
odznaczający się w dodatku interesującą powierzchownością, jako że natura
obdarzyła go wysokim wzrostem, pięknymi oczami koloru nieba i nader ujmującym,
ciepłym uśmiechem, miał bardzo bogate życie uczuciowe. Ale nie układało mu się
ono łatwo i bezkonfliktowo, chociaż był trzy razy żonaty. Czasami mogło się
wydawać, że prześladowało go jakieś fatum. Oto w czasie studiów medycznych w
Dorpacie, w zaprzyjaźnionym domu inspektora uniwersyteckiego poznał jego
młodziutką córkę. Antonina Wilde od razu uległa urokowi przystojnego studenta
Polaka. Rodzice jednak, kierując się względami praktycznymi woleliby, aby
zainteresowała się wynajmującym u nich pokój przyjacielem Chałubińskiego
Kazimierzem Krzywickim, którego uważali za lepszego kandydata na zięcia.
Przyjaciel, aczkolwiek sam zakochany, jest lojalny wobec wyboru Antoniny i usuwa
się na bok. Okoliczności jednak tak się złożą, że po pewnym czasie to właśnie
on, a nie Tytus zostanie mężem urodziwej Niemki. Chałubiński, zaręczywszy się z
panną Wilde, wyjechał do Polski na ślub siostry. Tam w rodzinnym folwarku
Chociwku nad Kamionką młodego studenta ugodził ciężki cios - śmierć matki w nie
wyjaśnionych okolicznościach. Znaleziono ją utopioną w studni. Samobójstwo?
Nieszczęśliwy wypadek? Teodozja Chałubińska zabrała ze sobą tajemnicę do grobu.
Wydarzenie to i związane z nim dziesiątki spraw rodzinnych odsunęły powrót do
Dorpatu na dłuższy czas. Kiedy po długiej nieobecności, nie wyjaśnionej ani
słowem, zjawił się ponownie w domu inspektorostwa Wildów, okazało się, że
Antonina przyjęła oświadczyny Kazimierza Krzywickiego. Zagrała tu prawdopodobnie
obrażona duma panny i masochistyczna przekora, bo raniąc serce eksukochanego
raniła przecież siebie. Wobec takiego obrotu spraw Chałubiński, wróciwszy do
kraju po ukończeniu studiów medycznych, postanowił także szybko założyć dom. W
polu widzenia znalazła się akurat kandydatka przypominająca nieco typem urody
dawną ukochaną i nosząca to samo, tylekroć w marzeniach powtarzane imię -
Antonina. Dzieliła ich duża różnica wieku. On miał lat trzydzieści, ona
siedemnaście. Była wątła, krucha i sentymentalna. Lekarz społecznik obarczony
dziesiątkiem obowiązków zbyt mało czasu mógł poświęcić swojej filigranowej żonie
nie umiejącej zorganizować sobie dnia, źle znoszącej samotność i jeszcze gorzej
- dolegliwości wczesnej ciąży. Zapadła na zdrowiu, jej organizm zaatakowała
gruźlica. Choroba miała przebieg gwałtowny i szybki. Osiemnastoletnia Antonina z
Kozłowskich Chałubińska umarła, pozostawiając mężowi wątłego, również
zagrożonego gruźlicą synka. Właśnie dziecko, konieczność dania mu opieki,
skłania Chałubińskiego do rozejrzenia się za drugą małżonką. Okazja po temu
nadarzyła się bardzo prędko i to w okolicznościach dość niezwykłych. Oto w
Wigilię 1851 roku doktor Chałubiński został nagle wezwany w pobliskie sąsiedztwo
do wypadku. Panna Leszczyńska, córka potomka znakomitej rodziny, właściciela
dwóch majątków w Gostyńskiem, zadławiła się przy kolacji wigilijnej kawałkiem
karpia i ość uwięzła jej w gardle. Chałubiński zręcznie wyciągnął ość i
zaproszony przez gospodarzy został już na resztę wigilijnego wieczoru. I tak to
w atmosferze snujących się woni żywicznych strojnej choinki, w romantycznym
migotaniu kolorowych świec, przy śpiewaniu kolęd, narodziło się nowe uczucie.
Dwudziestoletnia Anna zakochała się w swoim wybawcy od pierwszego wejrzenia, a
niezwykłe okoliczności, jakie z nim ją zetknęły, poczytała za przeznaczenie,
któremu należy się poddać. I na nic nie zdały się perswazje rodziców, że to
wdowiec, że ma malutkie dziecko, że o jedenaście lat starszy i że chociaż wzięty
lekarz, to jednak nie ma żadnego majątku... Uparta jedynaczka każdemu z tych
argumentów przeciwstawiała swoją głęboko odczuwaną rację: sam los tak chciał. J
w pół roku później, 29 maja, odbył się uroczysty ślub we Wrocławiu. O posępnej
wróżbie: "ślub majowy, grób gotowy" panna nie chciała pamiętać albo może nie
znała tego ludowego porzekadła. Anna nie wniosła mężowi dużego posagu w
pieniądzach, ale za to miała wyprawę, o jakiej nie śmią nawet marzyć współczesne
kandydatki do stanu małżeńskiego. Była tam niezliczona ilość toalet, wspaniałego
obuwia na każdą okazję, mnóstwo cienkich obrusów i pięknej bielizny pościelowej.
Na szczęście w owych czasach nie obowiązywał metraż mieszkaniowy i wszystkie te
bogactwa bez trudu pomieściły się w obszernej garderobie, bez której nie mogło
się obejść ówczesne przyzwoite mieszkanie. Do tych toaletowych obfitości Ignacy
Leszczyński dodał jeszcze karetę i konie, aby jego zięć nie korzystał z
wynajmowanych dorożek, ale zajeżdżał do pacjentów z szykiem własnym powozem.
Zdawało się, że w tym małżeństwie życie lekarza ułoży się jak najlepiej. Anna
rzeczywiście kochała męża, chociaż niełatwo jej przyszło zmienić dotychczasowy
tryb życia zamożnej jedynaczki i pogodzić się z tym, że będzie musiała zadowalać
się jedynie okruchami czasu, który mąż w całości niemal poświęcał pacjentom z
najuboższych dzielnic Warszawy. Wkrótce na młodą żonę spadły obowiązki
macierzyńskie. W marcu 1853 roku przyszła na świat pierwsza córeczka
Chałubińskich, a w grudniu następnego roku syn. Później przybędzie jeszcze para
bliźniąt, a więc wraz z synkiem z pierwszego małżeństwa doktora było już
pięcioro dzieci. Ale do pomocy pani Chałubińska miała łącznie ze stangretem aż
czworo służby. Na ten okres przypada w Warszawie dwukrotna epidemia cholery,
która zbiera obfite żniwo w tysiącach zmarłych. Chałubiński wzywany do chorych
całe noce spędza poza domem, a żona drży, aby nie przyniósł zarazy do domu.
Przed cholerą zdołano się ustrzec, ale w 1857 roku doktor, lecząc w Szpitalu
Dzieciątka Jezus dzieci chore na dyfteryt, zaraził tą straszną chorobą własne
bliźnięta. Mimo najtroskliwszej opieki obojga rodziców nie udało się dzieci
uratować. Ich śmierć zapoczątkowała serię nieszczęść, jakie spadły na dom
Chałubińskich. W tydzień po bliźniętach umarła nagle na serce matka Anny, a
wkrótce przyszła wiadomość o okrutnym morderstwie dokonanym na osobie Ignacego
Leszczyńskiego. Zabił go ogrodnik w ich majątku, kradnąc następnie pieniądze
przeznaczone na wypłatę dla robotników. Cztery zgony. Takie spiętrzenie
dramatycznych wypadków może przyprawić o utratę równowagi, może całkowicie
załamać człowieka. Anna Chałubińska stała się jednocześnie osieroconą matką i
dzieckiem_sierotą. Jej ból jest bezgraniczny, potrafi się jednak opanować. Mąż
podziwia jej spokój, nazywa ją "rzymską matroną", darzy ją wielkim szacunkiem.
Co jednak nie przeszkadza, że zaczyna mu być zimno we własnym domu. Zasklepiona
w swojej boleści Anna wpadła w dewocję, stała się niezwykle surowa, niemal
ascetyczna. Przyjaciel Chałubińskiego Wiktor Szokalski tak określił tę sytuację
w wydanych po latach "Pamiętnikach": "Chałubiński miał żonę dewotkę, dom pełen
litanij, świętości, felicjanek i kapucynów, a on sam siedział oddalony w swoim
gabinecie i studiował mineralogię z rozpaczy, bo praca usilna upaja jak wódka i
koi zmartwienia". I tak oto wypadki losu sprawiły, że ludzie mający wszelkie
dane, by przejść przez życie harmonijnie i we wzajemnym zrozumieniu, stali się
sobie całkowicie obcy, żyjąc pod jednym dachem nie ze sobą, lecz obok siebie. W
takiej sytuacji nieoczekiwane spotkanie po latach z Antoniną Krzywicką, miłością
z lat studenckich, nie mogło przejść bez echa. Był rok 1861. Kazimierz Krzywicki
mianowany dyrektorem Komisji Rządowej Wyznań i Oświecenia Publicznego przyjechał
z Petersburga do Warszawy i tutaj, chcąc nie chcąc, urzędowo musiał się stykać z
dawnym przyjacielem, dla którego nic co warszawskie nie było obce ani obojętne,
z którym wszyscy się liczyli, zapraszali do wszelkich instytucji społecznych,
radzili się, słuchali. Antonina była nieszczęśliwa ze swoim oschłym mężem, Tytus
nie znajdował wspólnego języka z ascetyczną, zamkniętą w sobie żoną,
przesiadującą całymi godzinami w kościele. A niezadługo przepaść pomiędzy nimi
pogłębiły jeszcze postawy polityczne. Wybuchło powstanie styczniowe. Najbardziej
znienawidzoną postacią w stolicy był margrabia Wielopolski. Tymczasem
Chałubiński w najlepszych - w swoim przekonaniu - intencjach był z nim w stałym
kontakcie i jako lekarz, i jako działacz. Wydawało mu się bowiem, że można
wpłynąć na postawę tego renegata, będącego prawą ręką polakożercy wielkiego
księcia Konstantego. Anna działała w jednej z kobiecych "piątek" niosących pomoc
powstańcom i fakt, że jej mąż nie brał udziału w powstaniu, był dla niej nie do
przyjęcia. Wyrastał między nimi coraz wyższy mur. W tych warunkach coraz bliższa
Chałubińskiemu stawała się Antonina. Wspomnienia dawnej miłości znalazły tak
podatny grunt, że gdyby ich uczucia były najbardziej spopielałe, to najmniejsza
nawet iskra musiałaby się rozżarzyć. Tymczasem wcale spopielałe nie były.
Chałubiński miał czterdzieści dwa lata, Antonina trzydzieści osiem i była w
pełnym rozkwicie dojrzałej kobiecej urody. Od razu potrafiła wejść w atmosferę
rozmodlonej, spiskującej, groźnej Warszawy. Mimo że była Niemką, poczuwała się
do solidarności z uciemiężonym narodem. I to sprawiło, że Chałubiński, którego w
krótkim okresie narzeczeństwa nurtowały wątpliwości, czy powinien wiązać się z
cudzoziemką, teraz wyzbył się skrupułów. Sprawa dwóch rozwodów stała się tylko
kwestią czasu. Czas ten co prawda wydłużał się niepomiernie, szarpiąc nerwy
obojga. Był to bardzo ciężki okres dla Chałubińskiego. Jego postawa polityczna
przyprawiała o rozterkę wiele osób. Ci, którzy mieli do niego zawsze
bezgraniczne zaufanie jako do człowieka wielkiej prawości, przeżywali wahania,
po czyjej stronie jest racja. Był to okres, w którym Chałubiński na pewien czas
utracił swój nimb. Do tego dołączyły się plotki związane z jego prywatnymi
sprawami. Znanego lekarza zaczęła otaczać atmosfera skandalu. Bardzo
niepochlebnie komentowano fakt odejścia od żony_patriotki i projekt związania
się z Niemką, protestantką, towarzyszką życia kreatury Wielopolskiego, jak był
nazywany Krzywicki. Chałubiński, nawykły do otaczającego go zawsze uwielbienia,
bardzo źle znosił tę powszechną niechęć. Ponadto czynił sobie wyrzuty, że rozbił
dom rodzinny, że skorzystał z tego, iż dumna i ambitna Anna zwróciła mu wolność
bez słowa. Ostatecznie nowe małżeństwo z Antoniną Wilde, eks_Krzywicką, zawarł
latem 1869 roku. Miał czterdzieści dziewięć lat i mogli mieć przed sobą jeszcze
około dwudziestu lat szczęśliwego, spokojnego życia. Czy będzie to owo
upragnione szczęście - trudno było powiedzieć, bo przecież szczęście nie w
spełnieniu, lecz w dążeniu do niego. W każdym razie Antonina, łagodna, spokojna,
świetna gospodyni, reprezentacyjna pani domu z godnością pełniła funkcję
towarzyszki czołowego lekarza Warszawy, profesora, naukowca, autora wielu
specjalistycznych prac. A zbliżały się dni, kiedy taka wierna towarzyszka i
bratnia dusza szczególnie miała się okazać potrzebna, by chronić przed
załamaniem, przywracać wiarę w siebie, nie dopuszczać najczarniejszych myśli.
Lata siedemdziesiąte XIX wieku to okres nasilonej rusyfikacji w oświacie.
Osławiony generał_gubernator Hurko z zajadłością tępi wszelkie przejawy
patriotyzmu, a więc i ludzi cieszących się autorytetem wśród swoich rodaków.
Tytus Chałubiński jako źle widziany przez władze rządowe otrzymał dymisję z
Uniwersytetu Warszawskiego przy wtórze rozpowszechnianych fałszywych pogłosek,
jakoby odszedł na własną prośbę, nie chcąc wykładać w języku rosyjskim.
Chałubiński pozostanie na katedrze uważał za swój społeczny obowiązek, ale wobec
odmówienia mu prawa nauczania był bezsilny. I wtedy to żona czyni wszystko, aby
go skłonić do zajęcia się pisaniem prac naukowych. Nie przyszło mu to łatwo,
ponieważ przy tak rozległej praktyce lekarskiej z trudem udawało się wywalczyć
trochę wolnego czasu na owo pisanie. Echa niezwykłej popularności Chałubińskiego
wśród mieszkańców stolicy, jak również wśród górali, których serca podbił
całkowicie, przyczyniając się do rozbudowy małego zakopiańskiego miasteczka w
głośny i modny kurort, dochodziły oczywiście do uszu poprzedniej małżonki, która
po rozwodzie wyrzekła się zupełnie świata i żyła w całkowitej samotności, oddana
całym sercem wychowaniu dwojga dzieci. Anna eks_Chałubińska nie żywiła wrogich
uczuć do swojej następczyni. Nigdy nie mówiła o niej źle i nie stawiała żadnych
przeszkód, kiedy były mąż ze swą drugą żoną zapraszali do siebie jej dzieci.
Tytus Chałubiński doceniał w pełni godną postawę swej eks_małżonki i w
testamencie sporządzonym na kilka lat przed śmiercią napisał: "Matkę dzieci
moich, Annę z Leszczyńskich Chałubińską, raz jeszcze proszę o przebaczenie, że
będąc złamany losem i znękany nieszczęściami jeszcze przed Jej poznaniem, stałem
się później powodem Jej cierpień i boleści". Listy pochłonął ogień Zofia
Fredrowa albo dokładniej hrabianka Zofia z Jabłonowskich primo voto hrabina
Skarbkowa, secundo voto hrabina Aleksandrowa Fredrowa,