14990

Szczegóły
Tytuł 14990
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14990 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14990 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14990 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Martin Page, francuski pisarz i dramaturg, urodził się w 1975 roku. Studiuje antropologię. Wierzy, że aby pisać, trzeba żyć w przyjaznym środowisku, i robi, co w jego mocy, by prowadzić spokojne życie. Powieść Jak zostałem głupcem jest jego udanym i obiecującym debiutem. Prawa do tłumaczenia książki zostały sprzedane do Niemiec, Hiszpanii, Portugalii, Grecji, Słowacji i Włoch. Jak zostałem głupcem Martin Page Jak zostałem głupcem przełożyła Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak KALEJDOSKOP , Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ¦* Tytuł oryginału COMMENT JE SUIS DEVENU STUPIOE Koncepcja serii, opracowanie graficzne i projekt okładki MAŁGORZATA ŚLIWIŃSKA Redakcja MARIA BRAUNSTEIN Redakcja techniczna ZBIGNIEW KATAFIASZ Korekta MAGDALENA SZROEDER © LE DILETTANTE 2001. PUBLISHED BY ARRANGEMENT WITH LITERARY AGENCY „AGENCE DE L EST", [email protected] © FOR THE POLISH EDITION BY MUZA SA, Warszawa 2002 © FOR THE POLISH TRANSLATION BY KRYSTYNA SZEŻYNSKA-MAĆKOWIAK Wydawca WARSZAWSKIE WYDAWNICTWO LITERACKIE MUZA SA, Warszawa 2002 ISBN 83-7319-083-? Zazdrościł im wszystkiego, czego nie wiedzieli. Oscar Wilde Zbrodnia lorda Savile Ob-la-di ob-la-da life goes on bra. The Beatles Biała płyta ANTONI zawsze miał wrażenie, że jego wiek liczy się jak wiek psa. Kiedy skończył siedem lat, czuł się zniszczony jak czterdziestodziewięciolatek; licząc jedenaście, utracił wszelkie złudzenia, niczym siedemdziesięciosiedmioletni starzec. Dziś, ukończywszy lat dwadzieścia pięć, w nadziei na spokojniejsze życie Antoni postanowił pokryć swój umysł skorupą głupoty. Aż nazbyt często dochodził do wniosku, że inteligencja to słowo, którym nazywa się zręcznie sfabrykowane i ładnie powiedziane brednie, że jest tak wykolejona, iż na ogół korzystniej być głupcem niż inteligentem. Inteligencja czyni człowieka nieszczęśliwym, samotnym, biednym, a przywdziewając maskę intelektualisty, zyskuje się najwyżej nieśmiertelność, która trwałością dorównuje papierowi gazetowemu, i podziw tych, którzy wierzą w to, co czytają. Czajnik zaczął gwizdać jak dychawiczny starzec. Antoni napełnił rozedrganą wodą niebieską filiżankę, którą zdobił rogal księżyca i dwie czerwone róże. Listki herbaty rozwierały się, wirując, zabarwiając wodę i wydając niepowtarzalny aromat, a nad filiżanką unosiła się para, która rozpływała się w powietrzu. Antoni usiadł przy biurku, twarzą do jedynego okna w tej zabałaganionej kawalerce. Spędził noc na pisaniu. W grubym szkolnym zeszycie, po wielu nieudanych próbach, po mnóstwie skreśleń i poprawek, zdołał wreszcie nadać właściwą formę swemu manifestowi. Przedtem przez wiele tygodni trawił siły, szukając drogi ucieczki, obmyślając różne możliwe wybiegi. W końcu jednak musiał pogodzić się z przerażającą prawdą: przyczyną jego nieszczęścia jest jego własny umysł. Tej lipcowej nocy Antoni wynotował więc argumenty przemawiające za odrzuceniem myślenia. Zeszyt miał pozostać świadectwem podjętego przezeń planu, w razie gdyby on sam nie wyszedł bez uszczerbku z tej wielce ryzykownej próby. Z pewnością jednak był to przede wszystkim sposób, by przekonać samego siebie o znaczeniu całego przedsięwzięcia, ponieważ stronice uzasadnień i usprawiedliwień miały wszelkie pozory racjonalnego wywodu. Rudzik zapukał dziobkiem do okna, Antoni podniósł oczy znad zeszytu i, jakby chcąc mu odpowiedzieć, zastukał w szybę długopisem. Wypił łyk herbaty, przeciągnął się i, rozgarniając palcami nieco już przetłuszczone włosy, pomyślał, że najwyższy czas podwędzić trochę szamponu z pobliskiego Championa - sklepu, w którym zwykł się zaopatrywać. Antoni nie miał złodziejskiej natury ani lekkiego stosunku do życia, dlatego brał tylko to, czego potrzebował: dyskretnie przelewał z butelki do małego pudełka po cukierkach tyle szamponu, ile wystarczało do umycia głowy. Tak samo postępował z pastą do zębów, mydłem, kremem do golenia, garstką winogron czy czereśni. Pobierał myto, codziennie „podskubując" towary z lad dużych samów i supermarketów. A ponieważ nie miał dość pieniędzy, żeby kupić wszystkie upragnione książki, świadom, że sprzedawcy są czujni, przy wyjściu zaś dobra sklepu strzegą specjalne bramki, wykradał książki kartka po kartce, a następnie, niczym działający w podziemiu wydawca, sklejał je w zaciszu domu. Każda zdobyta na drodze występku kartka nabierała większej symbolicznej wartości, niż gdyby zawsze tkwiła, wklejona jak należy, między swoimi licznymi siostrami. Odseparowana od książki, wykradziona, a potem mozolnie przywrócona na miejsce, stawała się świętością. I tak w bibliotece Antoniego znalazło się około dwudziestu książek w jego cennym prywatnym wydaniu! O wschodzie słońca, wyczerpany bezsenną nocą, Antoni przystąpił do formułowania wniosków swej proklamacji. Po krótkim wahaniu wyjął z ust końcówkę długopisu i pochyliwszy głowę tuż nad zeszytem, wysunął język i zaczął pisać: Mc nie denerwuje mnie bardziej niż te historie, w których bohater w istocie rzeczy powraca do sytuacji wyjściowej, po drodze coś jednak zyskuje. Podejmuje ryzyko, przeżywa przygody, lecz zawsze spada na cztery łapy. Nie chcę uczestniczyć w takich kłamstwach, udając, że nie znam zakończenia całej opowieści. Doskonałe wiem, że ta podróż do krainy głupoty przekształci się w pean na cześć intełigencji. Będzie to moja mała osobista „Odyseja" - po łicznych doświadczeniach i niebezpiecznych przygodach dotrę wreszcie na swą Itakę. Już czuję woń wina i faszerowanych liści winorośli. Byłbym hipokrytą, gdybym nie powiedział, tak, gdybym nie powiedział, że od początku opowieści wiadomo, iż bohater wyjdzie z wszelkich opresji obronną ręką, a nawet silniejszy i bogatszy w doświadczenia. Sztucznie skonstruowane rozwiązanie akcji, które wyda się całkiem naturalne, nieść będzie naukę tego oto rodzaju: „Dobrze jest myśleć, trzeba jednak korzystać z życia". Cokolwiek byśmy mówili czy robili, zawsze jest jakiś morał, który zagnieżdża się w naszym umyśle i wpływa na osobowość. Dziś środa, 19 lipca, słońce wreszcie postanowiło wychylić się zza chmur. Chciałbym móc powiedzieć, podsumowując tę historię, jak postać Jokera z „Fuli Metal Jacket": „Żyję w gównianym świecie, ale jestem żywy i niczego się nie boję". Antoni odłożył długopis i zamknął zeszyt. Wypił łyk herbaty, ale brązowy płyn już ostygł. Przeciągnął się i zagotował wodę na małej gazowej kuchence kempingowej, która stała na podłodze. Rudzik zastukał dziobkiem w szybę. Antoni otworzył okno i wysypał na parapet garść ziaren słonecznika. POŁOWA rodziny Antoniego pochodziła z Birmy. Jego dziadkowie ze strony ojca przyjechali do Francji w latach trzydziestych, podążając śladem Shan, ich sławnej przodkini, która osiem wieków wcześniej odkryła Europę. Shan była podróżniczką i botanikiem; interesowała się sztuką, medykamentami, usiłowała sporządzić mapę tej części świata. Po każdej wyprawie powracała do rodzinnego miasta Pagan, spotykała się z rodziną, dzieliła odkryciami z bliskimi i z uczonymi. Anawratha, pierwszy potężny władca Birmy, dowiedział się o jej pasjach badawczych i zamiłowaniu do podróży i zapewnił jej pieniądze oraz wszystko, czego trzeba, by mogła odkrywać ogromny nieznany świat. Przez wiele miesięcy Shan i zespół dobranych przez nią ludzi przemierzali lądy i morza i gubili się dość często, by odnaleźć drogę do Nowego Świata, Europy. Przepłynąwszy Morze Śródziemne, przybili do wybrzeży Francji i dotarli do Paryża. Obdarowali tubylców z europejskich krain szklanymi paciorkami i strojami z kiepskiego gatunku jedwabiu i zawarli umowy handlowe z wodzami bladolicych plemion. W kraju zgotowano Shan triumfalne powitanie jako wielkiej odkrywczym; była czczona i dokonała swych dni w chwale. Gdy nastał burzliwy, pełen niepokojów wiek XX, dziadkowie Antoniego postanowili ruszyć szlakiem wypraw przodkini, pełni nadziei, że i ich czeka równie wielki sukces. I tak oto z początkiem lat trzydziestych osiedlili się w Bretanii. W roku 1941 utworzyli nawet sławną sekcję ruchu oporu FTP Birma. Stopniowo integrowali się z miejscową społecznością, nauczyli się języka bretońskiego, a nawet, choć przyszło im to z trudem, polubili ostrygi. Matka Antoniego, inspektor kontroli wód przybrzeżnych w Ministerstwie Środowiska Naturalnego, była Bretonką. Ojciec, Birmańczyk, który pracował jako rybak na kutrze, każdą wolną chwilę poświęcał swej wielkiej pasji - sztuce kulinarnej. Ukończywszy osiemnaście lat, Antoni opuścił dom kochających rodziców, nie bacząc na ich obawy, chciał bowiem iść własną drogą. Jako dziecko pragnął nade wszystko zostać Króliczkiem Bunnym, potem, już nieco dojrzalszy, marzył, by zostać drugim Vasco da Gamą. Ale pani z poradni dla maturzystów powiedziała, że powinien wybrać studia figurujące w ministerialnym wykazie. Jego uniwersytecka kariera podążała krętymi ścieżkami, do złudzenia przypominającymi labirynt, bo tak powikłane były jego pasje i zainteresowania, z których jedne wciąż ustępować musiały innym, nowo odkrywanym. Antoni nigdy nie zdołał pojąć arbitralnych zasad ścisłego rozdziału dziedzin wiedzy: brał udział w zajęciach z najrozmaitszych przedmiotów, zarzucając uczęszczanie na wykłady i ćwiczenia, jeśli prowadzący je profesorowie nie spełniali jego oczekiwań. Toteż nieco przypadkowo zdobywał i kolekcjonował dyplomy, uzyskując je na podstawie zaliczonych godzin zajęć i punktów za zdane egzaminy. Przyjaciół miał niewielu, należał bowiem do tego typu jednostek aspołecznych, które cierpią na przesadną tolerancyjność i wyrozumiałość. Jego zainteresowania, nazbyt różnorodne, nie zwrócone na jedną wąską dziedzinę, wykluczały go z grup, które tworzą się na zasadzie wspólnych niechęci. Stronił od nienawistnej anatomii tłumu głównie dlatego, że jego ciekawość i jego pasje, lekceważące wszelkie granice i klany, czyniły zeń apatrydę we własnym kraju. W świecie, który opinię publiczną sprowadza do odpowiedzi na zawarte w sondażach pytania: tak, nie albo nie mam zdania, Antoni nie chciał wybierać żadnego z tych trzech wariantów. Takie za czy przeciw stanowiło jego zdaniem nieznośne ograniczenie możliwości rozstrzygania złożonych kwestii. W dodatku cechował się miłą nieśmiałością, do której był przywiązany niczym do pamiątki z czasów dzieciństwa. Wydawało mu się, że istota ludzka jest tak niezmierna, tak bogata, że za szczyt pychy na tym świecie uważał okazywanie przesadnej pewności siebie w relacjach z innymi, w zetknięciu z nieznanym oraz wobec rozterek, jakie czasami ogarniają każdego człowieka. Przez moment lękał się nawet, że zatraci nieśmiałość i dołączy do grona tych, co gardzą każdym, kto nie potrafi ich zdominować, lecz dzięki silnej woli zdołał ją ocalić jako oazę swej osobowości. Odniósł liczne i głębokie rany, to jednak nie doprowadziło do zahartowania jego charakteru. Zachował niezwykłą, wręcz skrajną wrażliwość, która, niczym Feniks z popiołów, po każdej udręce, po każdym okaleczeniu odradzała się, jeszcze bardziej czysta i doskonalsza. I wreszcie, choć - zgodnie z tym, co podpowiadał mu zdrowy rozsądek - wierzył w siebie, to starał się za wszelką cenę nie ufać sobie zbytnio, nie godzić się zbyt łatwo z tym, co myślał, wiedział bowiem, jak bardzo słowa ludzkiego umysłu lubią wyświadczać nam przysługę i podnosić nas na duchu, zarazem zwodząc. Zanim Antoni podjął decyzję, która miała na różne sposoby odmienić jego egzystencję, a więc zanim stał się głupcem, próbował innych dróg, innych rozwiązań, sądząc, że w ten sposób upora się z problemami, jakich nastręczało mu włączenie się do życia. Oto pierwsza podjęta przez niego próba, którą można by uznać za niezręczną, przyznając jednak, że świadczyła o szczerej i głębokiej nadziei na powodzenie. ¦ Antoni nigdy nie wziął do ust kropli alkoholu. Nawet kiedy się lekko zranił czy zadrapał, nie chciał, jak na abstynenta przystało, dezynfekować skaleczenia siedemdziesięcioprocentowym spirytusem i sięgał po wodę utlenioną albo jodynę. W jego domu nie znalazłoby się ani wina, ani likieru czy wódki. Gardził sięganiem po produkty fermentacji i wszelkie destylaty jako środki pobudzające wyobraźnię czy raczej pozwalające nadrobić jej brak albo wyciszyć skutki depresji. Wiedząc z obserwacji, jak poplątane i oderwane od rzeczywistości bywają myśli pijaków, jak formułowane przez tych ludzi zdania są niespójne, i że, co niejako wieńczy dewastatorskie dzieło - ludzie ci mają złudzenie, iż wygłaszają najgłębsze prawdy - Antoni postanowił dołączyć do grona wyznawców tak obiecującej filozofii. Pijaństwo wydawało mu się sposobem na stłumienie wszelkich refleksyjnych skłonności intelektu. Pijany, nie będzie potrzebował już myśleć, nawet nie będzie do tego zdolny: będzie głosicielem lirycznych banałów, elokwentnym i otwartym. Inteligencja w stanie upojenia zatraci sens; nawet gdy pozwoli jej dryfować, będzie mogła zatonąć lub zostanie pożarta przez rekiny, on zaś o nic nie będzie musiał się już troszczyć. Śmiech bez powodu, bezsensowne okrzyki - odurzony alkoholem będzie kochał cały świat, pozbędzie się zahamowań. Będzie tańczył jak szalony! Och, oczywiście nie zapomni o mrocznej stronie pijaństwa: o kacu, wymiotach, grożącej mu marskości wątroby. No i o uzależnieniu. Naprawdę wierzył, że uda mu się zostać alkoholikiem. To przecież jakieś zajęcie. Alkohol zaprząta myśli, nie zostawiając miejsca już na nic i daje iskierkę nadziei w beznadziei: wyleczyć się. A wtedy zacznie chodzić na zebrania Klubu Anonimowych Alkoholików, będzie opowiadał o swoich przejściach, zyska wsparcie i zrozumienie istot należących do tego samego gatunku i pełnych podziwu dla jego odwagi i chęci wyrwania się ze szponów nałogu. Będzie alkoholikiem, czyli kimś, kto cierpi na uznawaną przez społeczeństwo chorobę. Alkoholikom się współczuje, leczy się ich, zasługują na uwagę ludzką, a także na opiekę medyczną. Nikomu natomiast nie przyjdzie do głowy, że można użalać się nad osobami inteligentnymi: „On obserwuje zachowania ludzi, a to musi czynić zeń istotę głęboko nieszczęśliwą", „Moja bratanica jest inteligentna, ale to bardzo porządna dziewczyna. Chce się z tego wyciągnąć", „W pewnej chwili obawiałem się, że staniesz się inteligentny". Oto typ życzliwych, pełnych współczucia refleksji, do jakich miałby prawo, gdyby na świecie istniała sprawiedliwość. Ale nie - inteligencja to podwójne zło: przysparza cierpień, a nikt nie chce dostrzec w niej choroby. Zostając alkoholikiem, zyska w oczach społeczności. Będzie cierpiał na widoczne dolegliwości o dobrze znanych przyczynach, od dawna leczone wypróbowanymi metodami. Nie istnieje natomiast kuracja odwykowa, pozwalająca ująć w ryzy inteligencję. Podczas gdy myślenie prowadzi do swoistego wyobcowania, bo między obserwatorem a obserwowanym światem tworzy się dystans, to będąc alkoholikiem, automatycznie odnajduje się miejsce w społeczeństwie. A doskonała integracja ze społecznością, o ile nie dokona się w sposób naturalny, musi być życzeniem alkoholika. Dzięki wódce zatraca on powściągliwość wobec ludzkich gier i może spokojnie się im oddawać. Nie mając najsłabszej choćby orientacji w tej dziedzinie, Antoni nie wiedział, jak rozpocząć nową karierę. Czy należało zadebiutować solidnym pijań- stwem, czy raczej krok po kroku zanurzać się w alkoholowym bagnie? Nie potrafił się od tego powstrzymać. Żywa ciekawość kazała mu pognać do miejskiej biblioteki w Montreuil, o dwa kroki od domu: chciał stać się alkoholikiem inteligentnie, w sposób konstruktywny i kulturalny, poznając tajemnice trucizny, która miała go ocalić. Antoni przeszukiwał półki, wybierał książki, sprawiające wrażenie najciekawszych, a wszystko pod okiem czujnego bibliotekarza, przekonanego, że jest inteligentny, bo źle ubrany. Człowiek ten dobrze znał Antoniego, zdobywającego już od czterech lat tytuł „czytelnika roku". Pomimo protestów Antoniego, któremu taki kulturowy ekshibicjonizm wcale się nie podobał, bibliotekarz wywiesił fotokopię jego karty bibliotecznej, opatrując ją dużym napisem: „Czytelnik roku". To było śmieszne! Antoni stanął przy biurku bibliotekarza z Encyklopedią alkoholi świata, Przewodnikiem po historii alkoholu, Wódkami i winami, Najsławniejszymi alkoholami, Abecadłem alkoholi... Bibliotekarz odnotował sygnatury i zapytał: - Coś takiego! Znowu pobije pan swój zeszłoroczny rekord! Pracuje pan nad historią alkoholi? - Nie, prawdę mówiąc... próbuję zostać alkoholikiem. Ale zanim zacznę pić, chcę zapoznać się z tematem. Przez kilka kolejnych dni bibliotekarz zastanawiał się, czy to był żart, a potem zmarł w nieco tajemniczych okolicznościach, zadeptany i uduszony przez grupę niemieckich turystów w pobliżu wieży Eiffla. r ¦ Po trzech dniach spędzonych na połykaniu opasłych dzieł, robieniu notatek i wypisywaniu najciekawszych fragmentów, stwierdziwszy, że zapoznał się pobieżnie z tematem, Antoni zaczął rozglądać się w gronie znajomych za alkoholikiem, który mógłby nauczyć go właściwej metody postępowania. Miała to być osoba godna miana profesora w kramie win i czystych alkoholi, Platon likierów, Einstein cal-vadosu, Newton wódki. I Yoda whisky. Pośród bliższych i dalszych krewnych, kolegów i sąsiadów znalazł i odkrył psychotyków, katolików, barona, amatorkę krzyżówek, maniaka uwielbiającego wybuchy i wystrzały, kobietę uzależnioną od heroiny, członków różnych partii politycznych... i wielu innych wariatów. Ale ani jednego alkoholika. Pięćdziesiąt metrów od jego domu, po drugiej stronie ulicy, był bar zwany „Pod kapitanem Słoniem". Właśnie tam postanowił się rozejrzeć. Antoni zabrał książki i mały zeszyt, w którym zamierzał odnotowywać doświadczenia najbliższych dni i wszystkie nowe znajomości, jakie miał nadzieję zawrzeć. Otwierające się drzwi wprawiły w drgania mały dzwonek, nikt jednak nawet nie spojrzał w stronę nowego gościa. Antoni przypatrywał się klientom i starał się oszacować ich doświadczenie, by wybrać tego, który zostanie jego nauczycielem. Było dopiero wpół do dziewiątej rano, ale wszyscy już wesoło popijali. W barze siedzieli sami mężczyźni, kilku młodych, większość po czterdziestce. Wszystkich pokrywała patyna czasu, trudno było określić ich wiek, jak to zwykle bywa z alkoholikami. Ich okaleczone życie nie rozbudzało zamiłowań i nie dawało siły, by poświęcić się zdrowym pasjom, toteż trwonili skromne pensje na namiastkę szczęścia i piękna, jaką jest alkohol. Był to bar, jakich wiele - cynkowy kontuar, butelki ustawione w szeregu, jak żołnierze podziemnej armii, parę stolików, stara szafa grająca. A przede wszystkim ten koktajl zapachów - dymu tytoniowego, kawy, alkoholu i środków czystości - który przesiąkał wspomnienia. Siedzący przy kontuarze mężczyzna w czapce gawrosza ustawił przed sobą jedenaście szklanek i kieliszków napełnionych różnymi płynami. Antoni uznał go za specjalistę. Lekko speszony, położył na ladzie stos książek. Mężczyzna, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, opróżnił pierwszy kieliszek. Na podstawie ilustracji zamieszczonych w encyklopedii Antoni rozpoznał poszczególne trunki i nazywał je, wskazując palcem: - Porto, dżin, czerwone wino, calvados, whisky, koniak, jasne piwo, guinness, krwawa Mary, a to na pewno szampan. Czerwone wino to być może bor-deaux. Przed chwilą wypił pan pastis. Mężczyzna w gawroszce obrzucił Antoniego podejrzliwym spojrzeniem. Stwierdziwszy, że jest to niegroźny młodzieniec o rozczochranych włosach, uśmiechnął się. - Nieźle - przyznał. - Masz talent, chłopcze. Jednym haustem wypił szklaneczkę whisky. - Dziękuję panu. - Jesteś fizjonomistą alkoholu? To oryginalna sztuka, chociaż nie mam zielonego pojęcia, czemu mogłaby służyć. Na butelkach przeważnie są etykietki. - Nie - powiedział Antoni, kręcąc głową i dyskretnie odwracając się, tak by nie czuć ciężkiej woni, jaka wydobywała się z ust jego rozmówcy. - Czytam książki o alkoholu, żeby dowiedzieć się, jak się go wyrabia, czego się do tego używa... Chcę wiedzieć wszystko o alkoholach. - Na co ci to potrzebne? - rzucił mężczyzna, uśmiechając się do świeżo opróżnionej szklaneczki dżinu. - Zamierzam zostać alkoholikiem. Mężczyzna przymknął oczy i zacisnął rękę na szklance. Skóra na stawach palców pobielała, szkło zgrzytnęło. Słychać było dobiegające z ulicy dźwięki - przejeżdżające samochody, głośne rozmowy sprzedawców. Mężczyzna wziął głęboki wdech, potem cicho westchnął. Otworzył oczy i wyciągnął do Antoniego rękę. Znowu się uśmiechnął. - Mam na imię Leonard. - Miło mi. Ja nazywam się Antoni. Uścisnęli sobie dłonie. Leonard przypatrywał się Antoniemu, zaintrygowany i rozbawiony. Uścisk dłoni przedłużał się. W końcu Antoni pierwszy cofnął rękę. - Chcesz zostać alkoholikiem... - mruknął Leonard. - Dwadzieścia lat temu wziąłbym cię za przywidzenie, ale już od dawna alkohol tylko rzeczywistość pokazuje mi jako miraże. Chcesz zostać alkoholikiem i dlatego przeczytałeś te wszystkie książki. To logiczne. - Te książki są po to... Nie chcę zostać alkoholikiem byle jak... To mnie naprawdę interesuje. Różne gatunki alkoholi, czyste wódki, likiery, wina, całe to bogactwo! Odkryłem, że alkohol jest związany z historią ludzkości i ma większą liczbę adeptów niż chrześcijaństwo, buddyzm i islam razem wzięte. Czytam właśnie pasjonujący esej Raymonda Dumaya na ten temat... - Jeżeli będziesz za dużo czytał, nigdy nie zostaniesz alkoholikiem - zauważył flegmatycznie Leonard. - To zajęcie wymagające sporego zaangażowania, trzeba mu poświęcać wiele godzin dziennie. Można by nawet powiedzieć, że to dyscyplina olimpijska. Nie sądzę, żebyś się do tego nadawał, chłopcze. - Proszę posłuchać, nie chciałbym wydać się panu nieskromny, ale... cóż, mówię po aramejsku, potrafię naprawić silnik myśliwca z pierwszej wojny światowej, wybierać miód z uli, zmieniać pieluchy psiakowi sąsiadki, a kiedy miałem piętnaście lat, spędziłem miesiąc wakacji u wuja Józefa i ciotki Mirandy. Myślę więc, że z pańską pomocą zdołam zostać alkoholikiem. Mam suną wolę. - Z moją pomocą? - zdziwił się wciąż uprzejmy Leonard. Wpatrywał się w kieliszek szampana - małe kuleczki unosiły się w górę - i roześmiał się. - Tak. Poznałem teorię, ale nie mam praktyki. Pan wygląda na specjalistę. Antoni wskazał ręką szereg szklanek na kontuarze. Leonard wysączył koniak i przez chwilę trzymał płyn w ustach. Jego policzki robiły się pąsowe. Barman przetarł ladę ścierką i zabrał puste szkło. Leonard zmarszczył brwi. - Kto ci powiedział, że masz do tego zdolności? Myślisz, że tak łatwo zostać alkoholikiem? Że wy- starczy chcieć i wychylić parę setek? Znam ludzi, którzy strawili życie na piciu, a nigdy nie zdołali stać się alkoholikami. Nie mieli do tego predyspozycji. A ty myślisz, że posiadasz ten dar? Wpadasz tu ot tak, po prostu, i oświadczasz, że chcesz zostać alkoholikiem, jakby to przychodziło samo przez się! Pozwól, że coś ci powiem, młodzieńcze: wybiera alkohol, to on decyduje, czy się nadajesz, żeby zostać pijanicą! Antoni wzruszył ramionami, nieco rozżalony. Nigdy nie przypuszczał, że to będzie łatwe, dlatego zresztą poszukiwał trenera w tym barze. Leonard zareagował z gwałtownością starego wilka morskiego, który poucza niedoświadczonego i naiwnego młokosa, zamierzającego wypłynąć w morze. Spędziwszy dzieciństwo w małych bretońskich portach, Antoni dobrze znał to uczucie - rzemieślnicy są dumni ze swej sztuki, ale i zazdrośnie jej strzegą. - Nie zamierzałem sprawić na panu takiego wrażenia, panie Leonardzie. Przyznaję się do swej ignorancji i nie wiem, czy mam wystarczające zdolności w tym kierunku. Proszę tylko, by chciał mnie pan traktować jak swego ucznia. Może mnie pan dużo nauczyć. - Zgoda, chłopcze. Spróbuję - odparł Leonard, któremu pochlebiły słowa Antoniego. - Ale niczego nie mogę ci zagwarantować. Jeżeli brak ci tego czegoś... Nie każdy może zostać alkoholikiem, to jasne jak słońce. Tu dokonuje się pewna selekcja. Przykro mi to mówić, ale takie jest życie. Dlatego nie miej do mnie żalu, jeśli ci się nie powiedzie. Zawsze możesz wsiąść do innego pociągu. - Rozumiem. Leonard wahał się, wybierając między krwawą Mary i kuflem guinnessa. W końcu skusił się na piwo. Piana osiadła na jego siwej brodzie, więc otarł twarz rękawem grubej granatowej kurtki. - Dobrze. Muszę ci zadać parę pytań. Uznajmy to za egzamin wstępny. - Jak na uczelnię? - Chłopcze, rozumiesz, że trzeba spełnić określone warunki, żeby uprawiać alkoholizm. To poważna sprawa... - Ale chyba nie trzeba na to żadnych zezwoleń - Antoni uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - I wielka szkoda. Niektórzy źle znoszą alkohol, biją żony i dzieciaki, nie uważają za kierownicą i głosują... Rząd powinien wziąć na siebie ciężar edukacji alkoholików, żeby każdy z nich poznał granice swych możliwości, wpływ alkoholu na poczucie czasu i przestrzeni, a także na osobowość pijącego... To jak pływanie, zawsze lepiej sprawdzić, czy umie się pływać, a dopiero potem skakać do głębokiej wody! - W tym przypadku - wtrącił Antoni - trzeba by się raczej przekonać, czy umiem iść na dno! - Słusznie, chłopcze. Chcę wiedzieć, czy masz płetwy, żeby zejść na dno. Pogadajmy sobie... Pytanie numer jeden: dlaczego chcesz zostać alkoholikiem? Sądzę, że poznanie kierujących tobą pobudek jest bardzo istotne. Masując palcami czoło, Antoni myślał. Przyglądał się pozostałym klientom baru i doszedł do wniosku, że doskonale pasują do tego wnętrza. Stanowili jakby jedną rodzinę, bo chociaż do siebie niepodobni, wszyscy byli stworzeni z tej samej, smętnej materii. - „Przyczyną alkoholizmu jest brzydota i przygnębiająca bezpłodność egzystencji, jaka jest nam oferowana". - Czy to cytat? - zapytał Leonard, wychyliwszy do dna krwawą Mary. - Tak. Z Malcolma Lawry'ego. - Mam do ciebie jedno pytanie, chłopcze. Czy kiedy idziesz po chleb, cytujesz piekarzowi Szekspira? „Maślany rogalik czy bułka z czekoladą - oto jest pytanie!" Wolałbym, żebyś mówił to, co sam myślisz, zamiast powoływać się na jakiegoś zakichanego pisarza. Jeżeli chcesz wiedzieć, co o tym sądzę, to ci powiem, że takie cytowanie to łatwizna, bo tylu wielkich pisarzy wyraziło już tyle różnych poglądów, że właściwie nie musielibyśmy formułować własnych opinii, wystarczyłoby cytować. - W takim razie załóżmy, że jestem biedny i nie mam żadnych perspektyw... A przede wszystkim za dużo myślę, nie mogę się powstrzymać od analizowania wszystkiego i od ciągłych prób zrozumienia, jak cały ten bałagan trzyma się kupy i funkcjonuje. Pogrążam się w straszliwym smutku, widząc, że nie jesteśmy wolni i że za każdą myśl, za każdy wyrażający wolność czyn trzeba płacić niegojącą się raną. - Dzieciaku, poeta z ciebie. Chciałeś mi powiedzieć, że wpadłeś w depresję... - Depresja jest moim stanem naturalnym, cierpię na nią od dwudziestu pięciu lat... Leonard przyjaźnie poklepał go po plecach. Do baru wszedł nowy klient i usiadł przy stoliku, gdzie grano w karty. Zamówił kawę i kieliszek calvadosu. Barman włączył radio, żeby posłuchać wiadomości o dziewiątej. - Pamiętaj tylko, że alkohol cię nie uzdrowi. Nie wolno ci na to liczyć. Ukoi twoje rany, ale spowoduje także nowe, może nawet bardziej dotkliwe. Nie będziesz już mógł obejść się bez alkoholu, a gdybyś nawet początkowo wpadał w euforię, odczuwał radość z picia, i te szybko znikną, ustępując miejsca tyranii nałogu i ciężkim chwilom „na głodzie". Twoje życie będzie toczyć się jakby we mgle, w stanie półświadomości, pomiędzy halucynacjami, atakami paranoi, delirium tremens, kłótniami agresywnego pijaczyny z otoczeniem. Twoja osobowość ulegnie rozpadowi... - Tego właśnie chcę! - sylabizował Antoni, pukając palcem w blat. - Nie mam siły dłużej być sobą, nie mam odwagi i wcale nie chcę mieć takiego czegoś jak osobowość. Osobowość to luksus, który zbyt drogo mnie kosztuje. Chcę być banalną zjawą. Mam dość wolności myśli, całej mojej wiedzy i tej piekielnej świadomości! Opróżniwszy kieliszek porto, Leonard wydął wargi. Siedział, zadumany, z kieliszkiem w górze i przyglądał się swemu odbiciu w lustrze, którego część zasłaniały butelki. Po każdym kolejnym opróżnionym kieliszku coraz bardziej rozpierał się przy kontuarze, źrenice jego oczu zwężały się, a ruchy stawały mniej rozedrgane, bardziej zamaszyste i płynne. Ostatnie pytanie „egzaminu", jakie Leonard zadał Antoniemu, brzmiało: zgadnij, dlaczego ustawiłem tu w szeregu jedenaście szklaneczek różnych alkoholi? - Zęby żaden nie był zazdrosny? - odparł natychmiast Antoni. - Zęby żaden nie był zazdrosny... - szepnął Leonard, uśmiechając się i delikatnie stukając w jedną ze szklanek. - Czy mógłbyś się wyrażać z większą precyzją? - Być może w ten sposób oddaje pan jednakowy hołd wszystkim trunkom. Nie jest pan amatorem piwa ani szkockiej whisky, nie znosi pan takiego sekciarstwa, lubi pan alkohol pod każdą postacią. Jest pan miłośnikiem Alkoholu przez duże A. - Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale... tak, zgadzam się z tobą. Antoni, Antoni... Wydaje mi się, że masz do tego smykałkę, być może natura w swym wielkim miłosierdziu nie poskąpiła ci tego daru. Ale muszę cię uprzedzić o wszystkich problemach, na jakie się narażasz. Będziesz często wymiotował, będzie cię ściskało w żołądku, będziesz czuł kwaśny smak w ustach, będziesz miał wszelkie możliwe typy migreny, od migreny z zaburzeniami wzroku i światłowstrętem po tę rozsadzającą skronie, bóle mięśniowe, stawowe i kostne, częste biegunki, wrzody, przywidzenia i majaki, zaznasz bezsenności, uderzeń gorąca, stanów lękowych. Za odrobinę ciepła i pewności siebie alkohol da ci również to wszystko i musisz zdawać sobie z tego sprawę. Weszli dwaj nowi klienci. Uścisnęli rękę barmanowi, przywitali się z Leonardem. Usiedli przy stoliku w głębi baru, zapalili fajki i zaczęli popijać piwo, dzieląc się stronicami „Monde'u". Antoni spojrzał na Leonarda i jego szczere oczy; jak zawsze był bardzo spokojny i w pełni przekonany o trafności podjętej decyzji. Przeczesał palcami włosy, potem lekko je wzburzył. - Właśnie tego pragnę, chcę innych problemów, prawdziwych cierpień, fizycznych objawów ściśle określonych zaburzeń. Przyczyną moich kłopotów będzie alkohol. Wolę chorobę, która zawiera się w butelce, od takiej, która jest nieuchwytna i wszechwładna, a której nie mogę nawet nazwać. Będę znał powód moich dolegliwości. Alkohol zajmie wszystkie moje myśli, wypełni każdą sekundę życia tak, jak wypełnia kieliszek... - Zgadzam się - powiedział Leonard, gładząc brodę. - Chcę zostać twoim nauczycielem alkoholizmu. Będę surowy, napracujesz się przy mnie. Ta nauka potrwa długo, będzie wymagać od ciebie niemal ascezy. - Dziękuję, dziękuję z całego serca - odparł spokojnie Antoni, ściskając wychudłą, chropowatą dłoń alkoholika. Leonard uniósł rękę i strzelił palcami, żeby przywołać barmana, który czytał „Le Parisien", siedząc przy końcu kontuaru, tuż przy kasie fiskalnej. - Roger, podaj chłopcu kufel beczkowego! - (Barman postawił przed Antonim piwo). - Dziękuję. Zaczniemy spokojnie. To pięcioprocentowe piwo, nawet go nie poczujesz, ale lepiej przyzwyczajać organizm stopniowo, oswoić dziewiczą wątrobę. Nie zostaniesz alkoholikiem, chlając na umór w sobotnie wieczory, tu trzeba wytrwałości i systematycznej pracy. Pić cały czas, niekoniecznie mocne trunki, ale robić to poważnie, dokładając starań. Większość ludzi popada w alkoholizm, nie stosując żadnej metody, piją whisky i wódkę w ogromnych ilościach, doprowadzają się do choroby, a potem znów zaczynają pić. Jeżeli chcesz wiedzieć, co o tym myślę, to powiem krótko - to kretyni. Kretyni i amatorzy! Można popaść w alkoholizm, działając inteligentnie, umiejętnie stosując odpowiednie dawki i wykorzystując moc alkoholu. Antoni patrzył na duży kufel piwa, nad którym unosiła się biała piana. Przez ten pryzmat wszystko wydawało się złociste. Leonard zdjął czapkę i wcisnął ją na głowę Antoniego. - Zaczynaj, mały, nie ma się czego bać, w tym kuflu na pewno się nie utopisz. - Muszę wypić to wszystko jednym haustem - zapytał nieśmiało Antoni - czy lepiej pić małymi łyczkami? - To już zależy wyłącznie od ciebie. Jeżeli lubisz smak piwa i nie chcesz szybko się upić, sącz je po trochu, delektuj się tym nektarem. Ale jeżeli uważasz, że to cuchnące paskudztwo, opróżnij kufel od razu do dna! Powąchawszy piwo, z nosem umazanym pianą Antoni zaczął pić. Skrzywił się, ale konsekwentnie opróżniał kufel. W pięć minut potem na chodnik przed „Kapitana Słonia" podjechała karetka na sygnale. Do baru weszli dwaj sanitariusze z noszami i wynieśli Antoniego w stanie śpiączki etylowej. Na kontuarze został jego opróżniony do połowy kufel. Z POWODU skrajnej nadwrażliwości organizmu Antoni nie mógł zostać alkoholikiem. Zastępczym remedium na jego duchową chorobę miało być teraz samobójstwo. Zostać alkoholikiem było ostatnim przejawem dążenia do integracji ze społeczeństwem, samobójstwo stanowiło w jego oczach ostatni możliwy sposób, by uczestniczyć w egzystencji świata. Ludzie, których podziwiał, mieli odwagę wybrać czas swej śmierci: Hemingway, ukochana Virginia Woolf, drogi Seneka, Debord, Katon, SyMa Plath, Demostenes, Kleopatra, La-fargue... Życie było już tylko niekończącą się udręką. Antoni nie odczuwał radości, obserwując wschody słońca, każda chwila dnia była czystą goryczą i psuła smak wszystkiego, co mogło jeszcze dawać odrobinę przyjemności. Ponieważ Antoni nigdy nie czuł naprawdę, że żyje, teraz nie obawiał się śmierci. Był nawet szczęśliwy, bo w śmierci znalazł jedyny namacalny dowód, że w ogóle żył. Nieprawdopodobnie marna jakość jedzenia, które podawano mu, odkąd znalazł się w szpitalu, ostatecznie umocniła go w przekonaniu, że powinien położyć kres swym dniom. Antoni został przyjęty na ostry dyżur do szpitala La Pitie-Salpetriere, pomimo że w portfelu miał foliowany kartonik, informujący, iż w przypadku śmierci mózgowej oddaje swoje organy do przeszczepu i że woli raczej skonać na ulicy niż być leczony w La Pitie. Nie chciał za nic w świecie trafić do tego szpitala, obawiał się bowiem, że spotka tu swojego wuja Józefa i ciotkę Mirandę. Antoni miał dobry charakter, ale ich nie znosił, zresztą - nikt ich nie znosił. Nie dlatego, żeby byli niebezpieczni, ale po prostu dlatego, że nieustannie narzekali, krzyczeli i ciągle robili z igły widły. Czarujący buddyści wstąpili do paramilitarnej policji, bo zbyt często się z nimi spotykali. Każda podróż zagraniczna tej pary kończyła się incydentem dyplomatycznym. Zabroniono im wjazdu na terytorium wielu państw: Izraela, Szwajcarii, Holandii, Japonii, Stanów Zjednoczonych. IRA, ETA i Hezbollah ogłosiły komunikaty, uprzedzając, iż zgładzą tych dwoje, jeśli postawią stopę na ich ziemi. Rządy państw, w których działały te organizacje, nie uczyniły nic, co pozwalałoby sądzić, że przeciwstawią się terrorystom. Może pewnego dnia wojsko odważy się wykorzystać niszczycielski potencjał tej pary i użyje jej, kiedy bomba atomowa okaże się za mało skuteczna. Wuj Józef i ciotka Miranda od lat praktycznie mieszkali w szpitalu, przenosili się z oddziału na oddział, z piętra na piętro, w zależności od operacji, którą miało przejść jedno z nich, czy od prawdziwej lub urojonej choroby, przede wszystkim cierpieli bowiem na ostrą hipochondrię. Krążyli po oddziałach, wędrowali z urologii na alergologię, zawitali do kliniki chorób naczyniowych, na gastro-enterologię, laryngologię, chirurgię szczękową, dermatologię, diabetologię... Podróżowali po stołecznych szpitalach jak po egzotycznych krajach, uporczywie pomijając jedynych specjalistów, którzy mogliby uczynić coś dla nich i dla reszty świata: psychiatrów oraz anatomopatologów, najlepiej z „sądówki". Antoni bezskutecznie starał się skłonić pielęgniarki, żeby wykreśliły jego nazwisko ze szpitalnych rejestrów, nie chciał bowiem przyjmować wizyt ciotki i wuja. Dochodząc do siebie po śpiączce, podjął decyzję o samobójstwie. Siedział właśnie na szpitalnym łóżku, trzymając łyżeczkę w małym kubeczku z przecierem jabłkowo-różanym. Jego przyjaciele - Gandża, Szarlota, Aslee i Rudolf - przyszli go odwiedzić. Gandża, dawny kolega z wydziału biologii, największy luzak na świecie, chodząca dobroć, miał zwyczaj podnosić Antoniego na duchu, serwując mu herbatki z niezwykłych ziół leczniczych, które umilały ich wspólne wieczory. Kilka razy w tygodniu grywali w szachy na poddaszu obserwatorium Sorbony, a potem wychodzili na ulicę i gawędzili. Antoni nie miał pojęcia, jaki zawód wykonuje Gandża, ten zaś był w tych sprawach bardzo tajemniczy, ale miał sporo pieniędzy, toteż często brał na siebie regulowanie rachunków. Tłumaczka pracująca w jednym z wydawnictw, Szarlota, była kiedyś sąsiadką Antoniego. Marzyła o dziecku, ale jako lesbijka zupełnie nie miała ochoty począć go w sposób naturalny. Dlatego raz po raz, dzięki pomocy przyjaciółki, która była lekarką, poddawała się próbom sztucznego zapłodnienia. Aby zwiększyć szanse powodzenia tych zabiegów, zawsze potem szła w towarzystwie Antoniego na jakiś festyn i przez całe popołudnie kręciła się na wielkim diabelskim młynie. Wprawdzie nie była to technika naukowa czy sprawdzona doświadczalnie, ale Szarlota sądziła, że ruch obrotowy i siły oddziałujące na takiej machinie mogą wtłoczyć spermatozoidy w odpowiednie miejsce. Rudolf, kolega z wydziału, dwa lata starszy od Antoniego, był niezastąpionym polemistą. Prowadził wykłady z cyklu: Kant, czyli panowanie myśli absolutnej. Jako doskonały wytwór systemu edukacji, Rudolf miał nadzieję zdobyć posadę wykładowcy w ciągu dwóch najbliższych lat, za siedem lat zostać profesorem, a z sześćdziesiąt lat później umrzeć w kompletnym zapomnieniu, pozostawiając po sobie dzieło, które wywrze wpływ na życie wielu pokoleń termitów. Tym, co łączyło i zbliżało Rudolfa i Antoniego, był fakt, że nigdy w niczym się nie zgadzali. Ich ostatni spór dotyczył myśli - Rudolf twierdził, iż jako dobry filozof tworzy akty czystej myśli dzięki prostej operacji swej wszechmocnej i wolnej woli. Antoni drwił z niego, przypominając mu o ograniczeniach i licznych determinizmach, które ciążą nad losem istot ludzkich. Ale Rudolf zdawał się nie dopuszczać do siebie myśli, iż profesor filozofii mógłby zmoknąć na tym samym deszczu, na którym moknie ogół śmiertelników. Podsumowując, Antoni pełen był wątpliwości, Rudolf był uosobieniem pewności siebie i trzeba zaznaczyć, że każdy z nich przesadzał, nieustępliwie trwając przy swych opiniach. I wreszcie Aslee, najlepszy przyjaciel Antoniego, ale o nim pomówimy później. Podczas ich pierwszej wizyty w szpitalu Gandża uraczył chorego herbatką, Szarlota obdarowała kwiatami, Aslee przyniósł karłowatą palmę wysokości półtora metra, nie licząc donicy, a Rudolf nie mógł przeboleć, że Antoni nie leży pod aparatem tlenowym, który można by odłączyć. Współczucie przyjaciół nie złamało cichego uporu Antoniego - postanowił choć raz w życiu wykazać się egoizmem: nie żyć wyłącznie po to, żeby nie sprawiać przykrości przyjaciołom. Szpitalny pokój dzielił z Antonim pewien osobnik, niewątpliwie istota ludzka, trudno jednak byłoby powiedzieć o nim cokolwiek więcej. Antoni nie wiedział, czy to kobieta, czy mężczyzna, nie miał nawet pojęcia, w jakim może być wieku, a wszystko dlatego, że ów zagadkowy sąsiad był zawinięty w bandaże niczym egipska mumia. Ale ten biały bawełniany kokon nie krył w sobie zwłok faraona, odezwał się bowiem kobiecym głosem, bez śladu akcentu z Doliny Królów: - Proszę się nie niepokoić, wyjdę z tego. Jeszcze raz jakoś się wyliżę. - Słucham? - zapytał Antoni, siadając na łóżku. - Dlaczego pan tu leży? - Wpadłem w śpiączkę alkoholową. - Och, już tego próbowałam - zapewniła go kobieta takim tonem, jakby chodziło o coś całkiem naturalnego. - Niezły pomysł. Co pan pił? Wódkę? Whisky? - Piwo. - Ile litrów? - Pół kufla. - Pół kufla? W takim razie ustanowił pan swoisty rekord. Pańska śpiączka to klasyczna choroba pijaków. - Nie to było moim celem, chciałem zostać alkoholikiem, ale mi nie wyszło. Teraz najłatwiej osiągalnym przedsięwzięciem wydaje mi się samobójstwo. Ono przynajmniej daje mi pełne szanse powodzenia. - Muszę wyprowadzić pana z błędu: nie ma nic trudniejszego niż odebrać sobie życie. Łatwiej zdać maturę, egzaminy dające stopień inspektora policji czy egzamin magisterski na uniwersytecie niż się zabić. Odsetek udanych prób wynosi poniżej ośmiu procent. Antoni usiadł na skraju łóżka. Przyćmione słońce przesączało swe światło przez story i kładło się promiennymi plamami na chorobliwie bladych ścianach szpitalnego pokoju. Przyjaciele Antoniego byli tu kilka godzin temu, natomiast do leżącej obok kobiety nigdy nikt nie przychodził. - Próbowała pani popełnić samobójstwo? - zapytał Antoni. - Jak pan widzi - odparła sarkastycznym tonem - nie udało mi się. - I to nie była pani pierwsza próba? - Dawno już przestałam je liczyć, bo tylko wpędzałam się w depresję. A przecież próbowałam wszystkiego. Ale zawsze coś lub ktoś stawał śmierci na drodze. Kiedy chciałam się utopić, jakiś odważny dureń wyciągnął mnie z wody. W dodatku po kilku dniach umarł na zapalenie płuc. Prawda, że to straszne? Kiedy się powiesiłam, pękł sznur. Strzeliłam sobie w skroń, ale kula przeszła przez czaszkę, omijając mózg i nie wyrządziła żadnych poważnych szkód. Połknęłam dwie fiolki środków nasennych, ale w laboratorium pomylili dawki, więc tylko przespałam trzy doby. Trzy miesiące temu zatrudniłam nawet zawodowego mordercę, żeby mnie załatwił, a ten dureń się pomylił i zabił moją sąsiadkę! Naprawdę nie mam szczęścia! Początkowo chciałam się zabić, bo byłam zrozpaczona, teraz do rozpaczy doprowadza mnie głównie świadomość, że nie potrafię nawet odebrać sobie życia. Podobne szmaragdom na białym lnie, tylko jej zielone oczy były widoczne spod bandaży. Antoni szukał w nich śladu smutku, ale znalazł gniew. - Chce pan wiedzieć, dlaczego tak wyglądam? - zapytała, zwracając na niego spojrzenie. - Niech się pan nie krępuje, każdy zastanawia się, dlaczego jestem cała w bandażach. Skoczyłam z trzeciego piętra wieży Eiffla. Wydawałoby się, że to niezawodny sposób. Cóż, tak się złożyło, że dokładnie w tym samym momencie grupa niemieckich turystów w szortach ustawiła się na dole do pamiątkowego zdjęcia. - Spadła pani na Niemców? - Tak. Zmiażdżyłam ich. Zamortyzowali mój upadek. W dodatku odbiłam się od nich. I to kilka razy. Skutek: mam połamane prawie wszystkie kości, ale ten durny konował orzekł, że za pół roku odzyskam pełną sprawność! Cisza rozpostarła swe wielkie delikatne skrzydła motyla nad pokojem. Słońce zniknęło, ustępując miejsca szarości pluchy. Był lipiec, ale spoglądając przez okno, można by dać głowę, że to marzec. - Może powinna pani zrezygnować z dalszych prób samobójczych. To się źle skończy. Niech się pani postara... bo ja wiem... zawrzeć nowe znajomości, słuchać płyt Clash, zakochać się... - Nic pan nie rozumie! - obruszyła się. - Właśnie z powodu miłości chcę się zabić, więc jeśli się zakocham i znowu mi się nie powiedzie, będę miała ochotę umrzeć po dwakroć. A poza tym samobójstwo jest moim powołaniem, od dziecka pasjonowało mnie to zjawisko. Jak będę wyglądała, jeżeli po tym wszystkim umrę sobie spokojnie w wieku dziewięćdziesięciu lat, z całkiem naturalnych przyczyn? - Nie wiem, przyznaję, że nie mam pojęcia. - Nie dopuszczę do tego, nie zniosłabym takiego poniżenia. Jem byle co, tłuste frytki, tony mięsa, za dużo piję, wypalam dwie paczki papierosów dziennie... To chyba też się liczy jako forma samobójstwa? - Tak - powiedział Antoni, chcąc jej dodać otuchy. - Najważniejszy jest cel, jaki pani przyświeca. Myślę jednak, że jeśli umrze pani na raka płuc, nikt nie odnotuje tego w statystykach jako samobójstwa, choć taki był pani zamiar. - Proszę się nie martwić, kolejna próba na pewno będzie udana. Zaraz potem kobieta opowiedziała Antoniemu, że na tablicy informacyjnej XVIII dzielnicy pośród anonsów różnych stowarzyszeń, kursów jogi i garncarstwa znalazła zaproszenie na kurs dla samobójców. Antoni, który nie miał w tej dziedzinie żadnych doświadczeń, a nie chciał tracić cennych lat śmierci, na darmo próbując się zabić, pilnie słuchał każdego słowa sąsiadki. Przedstawiła mu swój plan: kiedy wróci do zdrowia, zapisze się na ten kurs i będzie się wytrwale uczyła, jak prawidłowo popełnić samobójstwo. Podała Antoniemu numer telefonu stowarzyszenia samobójców. Nagle otwarły się drzwi i do pokoju wtargnęły dwa diabły tasmańskie, wydając okrzyki i wymachując kończynami. Wuj Józef i ciotka Miranda dosłownie rzucili się na nieszczęsnego Antoniego. Wypytywali, co u niego słychać, jak się miewa jego rodzina, ale szybko powrócili do zaprzątających ich spraw, to znaczy - do spadającego na nich oboje gradu nieszczęść. Wuj Józef opowiedział Antoniemu, a także jego sąsiadce, która pewnie coraz bardziej przeklinała niemieckich turystów, że przeszedł właśnie operację trzustki i nie ma cienia wątpliwości, że chirurdzy podmienili mu ten narząd, oddając jego trzustkę innemu pacjentowi. Zażądał, żeby Antoni pomacał jego brzuch: - Wyczuwasz trzustkę? - syknął przez zaciśnięte zęby. - O tu, czujesz? To nie jest moja trzustka, nie dam im się oszukać, to nie moja trzustka! - Ależ wuju, po co mieliby zamieniać ci trzustkę? - Po co?! - wykrzyknął oburzony Józef. - Po co? Powiedz mu, Mirando, bo ja nie jestem w stanie. Powiedz mu, Mirando! - Pytasz, po co? - podjęła ciotka Miranda. - Chodzi o handel organami! - Nie tak głośno! - wrzasnął wuj Józef. - Nie tak głośno, bo jeśli nas usłyszą, Bóg jeden wie, co z nami zrobią. Są zdolni do wszystkiego, dosłownie do wszystkiego! Ludzie, którzy zamieniają trzustki, nie cofną się przed niczym! - Uważamy, że to spisek - szeptała ciotka Miranda, chwytając Antoniego za rękę. - Zebraliśmy garść dowodów i podejrzeń w sprawie sieci handlarzy narządów w tym szpitalu. - Skąd wam przyszedł do głowy taki pomysł? - zapytał Antoni. - Trzustka! - wykrzyknął wuj Józef. - Moja trzustka! Czy to nie dowód? Zabrali moją doskonałą trzustkę, żeby sprzedać ją za bajońską sumę, a mnie wpakowali jakąś starą i ledwie funkcjonującą, powiększoną i schorowaną! - Zauważyliśmy pewne oznaki - wtórowała mu ciotka Miranda. - Pielęgniarki mrugały do lekarzy, wymieniali spojrzenia, a to znaczy, że spiskują. Wuj Józef i ciotka Miranda chodzili od pokoju do pokoju, obmacując brzuchy pacjentów. W końcu sobie poszli, żeby, jak dwójka wytrawnych detektywów, kontynuować śledztwo, gromadząc zeznania i dowody istnienia siatki handlarzy narządów w La Pitie. Antoni, uszczęśliwiony, że w pokoju znów zapanowała cisza, odwrócił się w stronę pechowej samobójczyni. Kobieta miała zamknięte oczy. Lekarz uchylił drzwi, wsunął głowę i tonem mechanika samochodowego oznajmił Antoniemu, że może już opuścić szpital. Upłynęło kilka dni, zanim Antoni zdecydował się rzucić okiem na skrawek papieru, na którym był zanotowany numer telefonu stowarzyszenia samobójców. Nad Paryżem wreszcie zaświeciło słońce. Rury wydechowe pluły spalinami niczym pyłkiem nowej ery, który osadzał się w płucach paryżan i turystów jako zarodek nowej flor