Martin Page, francuski pisarz i dramaturg, urodził się w 1975 roku. Studiuje antropologię. Wierzy, że aby pisać, trzeba żyć w przyjaznym środowisku, i robi, co w jego mocy, by prowadzić spokojne życie. Powieść Jak zostałem głupcem jest jego udanym i obiecującym debiutem. Prawa do tłumaczenia książki zostały sprzedane do Niemiec, Hiszpanii, Portugalii, Grecji, Słowacji i Włoch. Jak zostałem głupcem Martin Page Jak zostałem głupcem przełożyła Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak KALEJDOSKOP , Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ¦* Tytuł oryginału COMMENT JE SUIS DEVENU STUPIOE Koncepcja serii, opracowanie graficzne i projekt okładki MAŁGORZATA ŚLIWIŃSKA Redakcja MARIA BRAUNSTEIN Redakcja techniczna ZBIGNIEW KATAFIASZ Korekta MAGDALENA SZROEDER © LE DILETTANTE 2001. PUBLISHED BY ARRANGEMENT WITH LITERARY AGENCY „AGENCE DE L EST", agencedelest@mbax.vol.cz © FOR THE POLISH EDITION BY MUZA SA, Warszawa 2002 © FOR THE POLISH TRANSLATION BY KRYSTYNA SZEŻYNSKA-MAĆKOWIAK Wydawca WARSZAWSKIE WYDAWNICTWO LITERACKIE MUZA SA, Warszawa 2002 ISBN 83-7319-083-? Zazdrościł im wszystkiego, czego nie wiedzieli. Oscar Wilde Zbrodnia lorda Savile Ob-la-di ob-la-da life goes on bra. The Beatles Biała płyta ANTONI zawsze miał wrażenie, że jego wiek liczy się jak wiek psa. Kiedy skończył siedem lat, czuł się zniszczony jak czterdziestodziewięciolatek; licząc jedenaście, utracił wszelkie złudzenia, niczym siedemdziesięciosiedmioletni starzec. Dziś, ukończywszy lat dwadzieścia pięć, w nadziei na spokojniejsze życie Antoni postanowił pokryć swój umysł skorupą głupoty. Aż nazbyt często dochodził do wniosku, że inteligencja to słowo, którym nazywa się zręcznie sfabrykowane i ładnie powiedziane brednie, że jest tak wykolejona, iż na ogół korzystniej być głupcem niż inteligentem. Inteligencja czyni człowieka nieszczęśliwym, samotnym, biednym, a przywdziewając maskę intelektualisty, zyskuje się najwyżej nieśmiertelność, która trwałością dorównuje papierowi gazetowemu, i podziw tych, którzy wierzą w to, co czytają. Czajnik zaczął gwizdać jak dychawiczny starzec. Antoni napełnił rozedrganą wodą niebieską filiżankę, którą zdobił rogal księżyca i dwie czerwone róże. Listki herbaty rozwierały się, wirując, zabarwiając wodę i wydając niepowtarzalny aromat, a nad filiżanką unosiła się para, która rozpływała się w powietrzu. Antoni usiadł przy biurku, twarzą do jedynego okna w tej zabałaganionej kawalerce. Spędził noc na pisaniu. W grubym szkolnym zeszycie, po wielu nieudanych próbach, po mnóstwie skreśleń i poprawek, zdołał wreszcie nadać właściwą formę swemu manifestowi. Przedtem przez wiele tygodni trawił siły, szukając drogi ucieczki, obmyślając różne możliwe wybiegi. W końcu jednak musiał pogodzić się z przerażającą prawdą: przyczyną jego nieszczęścia jest jego własny umysł. Tej lipcowej nocy Antoni wynotował więc argumenty przemawiające za odrzuceniem myślenia. Zeszyt miał pozostać świadectwem podjętego przezeń planu, w razie gdyby on sam nie wyszedł bez uszczerbku z tej wielce ryzykownej próby. Z pewnością jednak był to przede wszystkim sposób, by przekonać samego siebie o znaczeniu całego przedsięwzięcia, ponieważ stronice uzasadnień i usprawiedliwień miały wszelkie pozory racjonalnego wywodu. Rudzik zapukał dziobkiem do okna, Antoni podniósł oczy znad zeszytu i, jakby chcąc mu odpowiedzieć, zastukał w szybę długopisem. Wypił łyk herbaty, przeciągnął się i, rozgarniając palcami nieco już przetłuszczone włosy, pomyślał, że najwyższy czas podwędzić trochę szamponu z pobliskiego Championa - sklepu, w którym zwykł się zaopatrywać. Antoni nie miał złodziejskiej natury ani lekkiego stosunku do życia, dlatego brał tylko to, czego potrzebował: dyskretnie przelewał z butelki do małego pudełka po cukierkach tyle szamponu, ile wystarczało do umycia głowy. Tak samo postępował z pastą do zębów, mydłem, kremem do golenia, garstką winogron czy czereśni. Pobierał myto, codziennie „podskubując" towary z lad dużych samów i supermarketów. A ponieważ nie miał dość pieniędzy, żeby kupić wszystkie upragnione książki, świadom, że sprzedawcy są czujni, przy wyjściu zaś dobra sklepu strzegą specjalne bramki, wykradał książki kartka po kartce, a następnie, niczym działający w podziemiu wydawca, sklejał je w zaciszu domu. Każda zdobyta na drodze występku kartka nabierała większej symbolicznej wartości, niż gdyby zawsze tkwiła, wklejona jak należy, między swoimi licznymi siostrami. Odseparowana od książki, wykradziona, a potem mozolnie przywrócona na miejsce, stawała się świętością. I tak w bibliotece Antoniego znalazło się około dwudziestu książek w jego cennym prywatnym wydaniu! O wschodzie słońca, wyczerpany bezsenną nocą, Antoni przystąpił do formułowania wniosków swej proklamacji. Po krótkim wahaniu wyjął z ust końcówkę długopisu i pochyliwszy głowę tuż nad zeszytem, wysunął język i zaczął pisać: Mc nie denerwuje mnie bardziej niż te historie, w których bohater w istocie rzeczy powraca do sytuacji wyjściowej, po drodze coś jednak zyskuje. Podejmuje ryzyko, przeżywa przygody, lecz zawsze spada na cztery łapy. Nie chcę uczestniczyć w takich kłamstwach, udając, że nie znam zakończenia całej opowieści. Doskonałe wiem, że ta podróż do krainy głupoty przekształci się w pean na cześć intełigencji. Będzie to moja mała osobista „Odyseja" - po łicznych doświadczeniach i niebezpiecznych przygodach dotrę wreszcie na swą Itakę. Już czuję woń wina i faszerowanych liści winorośli. Byłbym hipokrytą, gdybym nie powiedział, tak, gdybym nie powiedział, że od początku opowieści wiadomo, iż bohater wyjdzie z wszelkich opresji obronną ręką, a nawet silniejszy i bogatszy w doświadczenia. Sztucznie skonstruowane rozwiązanie akcji, które wyda się całkiem naturalne, nieść będzie naukę tego oto rodzaju: „Dobrze jest myśleć, trzeba jednak korzystać z życia". Cokolwiek byśmy mówili czy robili, zawsze jest jakiś morał, który zagnieżdża się w naszym umyśle i wpływa na osobowość. Dziś środa, 19 lipca, słońce wreszcie postanowiło wychylić się zza chmur. Chciałbym móc powiedzieć, podsumowując tę historię, jak postać Jokera z „Fuli Metal Jacket": „Żyję w gównianym świecie, ale jestem żywy i niczego się nie boję". Antoni odłożył długopis i zamknął zeszyt. Wypił łyk herbaty, ale brązowy płyn już ostygł. Przeciągnął się i zagotował wodę na małej gazowej kuchence kempingowej, która stała na podłodze. Rudzik zastukał dziobkiem w szybę. Antoni otworzył okno i wysypał na parapet garść ziaren słonecznika. POŁOWA rodziny Antoniego pochodziła z Birmy. Jego dziadkowie ze strony ojca przyjechali do Francji w latach trzydziestych, podążając śladem Shan, ich sławnej przodkini, która osiem wieków wcześniej odkryła Europę. Shan była podróżniczką i botanikiem; interesowała się sztuką, medykamentami, usiłowała sporządzić mapę tej części świata. Po każdej wyprawie powracała do rodzinnego miasta Pagan, spotykała się z rodziną, dzieliła odkryciami z bliskimi i z uczonymi. Anawratha, pierwszy potężny władca Birmy, dowiedział się o jej pasjach badawczych i zamiłowaniu do podróży i zapewnił jej pieniądze oraz wszystko, czego trzeba, by mogła odkrywać ogromny nieznany świat. Przez wiele miesięcy Shan i zespół dobranych przez nią ludzi przemierzali lądy i morza i gubili się dość często, by odnaleźć drogę do Nowego Świata, Europy. Przepłynąwszy Morze Śródziemne, przybili do wybrzeży Francji i dotarli do Paryża. Obdarowali tubylców z europejskich krain szklanymi paciorkami i strojami z kiepskiego gatunku jedwabiu i zawarli umowy handlowe z wodzami bladolicych plemion. W kraju zgotowano Shan triumfalne powitanie jako wielkiej odkrywczym; była czczona i dokonała swych dni w chwale. Gdy nastał burzliwy, pełen niepokojów wiek XX, dziadkowie Antoniego postanowili ruszyć szlakiem wypraw przodkini, pełni nadziei, że i ich czeka równie wielki sukces. I tak oto z początkiem lat trzydziestych osiedlili się w Bretanii. W roku 1941 utworzyli nawet sławną sekcję ruchu oporu FTP Birma. Stopniowo integrowali się z miejscową społecznością, nauczyli się języka bretońskiego, a nawet, choć przyszło im to z trudem, polubili ostrygi. Matka Antoniego, inspektor kontroli wód przybrzeżnych w Ministerstwie Środowiska Naturalnego, była Bretonką. Ojciec, Birmańczyk, który pracował jako rybak na kutrze, każdą wolną chwilę poświęcał swej wielkiej pasji - sztuce kulinarnej. Ukończywszy osiemnaście lat, Antoni opuścił dom kochających rodziców, nie bacząc na ich obawy, chciał bowiem iść własną drogą. Jako dziecko pragnął nade wszystko zostać Króliczkiem Bunnym, potem, już nieco dojrzalszy, marzył, by zostać drugim Vasco da Gamą. Ale pani z poradni dla maturzystów powiedziała, że powinien wybrać studia figurujące w ministerialnym wykazie. Jego uniwersytecka kariera podążała krętymi ścieżkami, do złudzenia przypominającymi labirynt, bo tak powikłane były jego pasje i zainteresowania, z których jedne wciąż ustępować musiały innym, nowo odkrywanym. Antoni nigdy nie zdołał pojąć arbitralnych zasad ścisłego rozdziału dziedzin wiedzy: brał udział w zajęciach z najrozmaitszych przedmiotów, zarzucając uczęszczanie na wykłady i ćwiczenia, jeśli prowadzący je profesorowie nie spełniali jego oczekiwań. Toteż nieco przypadkowo zdobywał i kolekcjonował dyplomy, uzyskując je na podstawie zaliczonych godzin zajęć i punktów za zdane egzaminy. Przyjaciół miał niewielu, należał bowiem do tego typu jednostek aspołecznych, które cierpią na przesadną tolerancyjność i wyrozumiałość. Jego zainteresowania, nazbyt różnorodne, nie zwrócone na jedną wąską dziedzinę, wykluczały go z grup, które tworzą się na zasadzie wspólnych niechęci. Stronił od nienawistnej anatomii tłumu głównie dlatego, że jego ciekawość i jego pasje, lekceważące wszelkie granice i klany, czyniły zeń apatrydę we własnym kraju. W świecie, który opinię publiczną sprowadza do odpowiedzi na zawarte w sondażach pytania: tak, nie albo nie mam zdania, Antoni nie chciał wybierać żadnego z tych trzech wariantów. Takie za czy przeciw stanowiło jego zdaniem nieznośne ograniczenie możliwości rozstrzygania złożonych kwestii. W dodatku cechował się miłą nieśmiałością, do której był przywiązany niczym do pamiątki z czasów dzieciństwa. Wydawało mu się, że istota ludzka jest tak niezmierna, tak bogata, że za szczyt pychy na tym świecie uważał okazywanie przesadnej pewności siebie w relacjach z innymi, w zetknięciu z nieznanym oraz wobec rozterek, jakie czasami ogarniają każdego człowieka. Przez moment lękał się nawet, że zatraci nieśmiałość i dołączy do grona tych, co gardzą każdym, kto nie potrafi ich zdominować, lecz dzięki silnej woli zdołał ją ocalić jako oazę swej osobowości. Odniósł liczne i głębokie rany, to jednak nie doprowadziło do zahartowania jego charakteru. Zachował niezwykłą, wręcz skrajną wrażliwość, która, niczym Feniks z popiołów, po każdej udręce, po każdym okaleczeniu odradzała się, jeszcze bardziej czysta i doskonalsza. I wreszcie, choć - zgodnie z tym, co podpowiadał mu zdrowy rozsądek - wierzył w siebie, to starał się za wszelką cenę nie ufać sobie zbytnio, nie godzić się zbyt łatwo z tym, co myślał, wiedział bowiem, jak bardzo słowa ludzkiego umysłu lubią wyświadczać nam przysługę i podnosić nas na duchu, zarazem zwodząc. Zanim Antoni podjął decyzję, która miała na różne sposoby odmienić jego egzystencję, a więc zanim stał się głupcem, próbował innych dróg, innych rozwiązań, sądząc, że w ten sposób upora się z problemami, jakich nastręczało mu włączenie się do życia. Oto pierwsza podjęta przez niego próba, którą można by uznać za niezręczną, przyznając jednak, że świadczyła o szczerej i głębokiej nadziei na powodzenie. ¦ Antoni nigdy nie wziął do ust kropli alkoholu. Nawet kiedy się lekko zranił czy zadrapał, nie chciał, jak na abstynenta przystało, dezynfekować skaleczenia siedemdziesięcioprocentowym spirytusem i sięgał po wodę utlenioną albo jodynę. W jego domu nie znalazłoby się ani wina, ani likieru czy wódki. Gardził sięganiem po produkty fermentacji i wszelkie destylaty jako środki pobudzające wyobraźnię czy raczej pozwalające nadrobić jej brak albo wyciszyć skutki depresji. Wiedząc z obserwacji, jak poplątane i oderwane od rzeczywistości bywają myśli pijaków, jak formułowane przez tych ludzi zdania są niespójne, i że, co niejako wieńczy dewastatorskie dzieło - ludzie ci mają złudzenie, iż wygłaszają najgłębsze prawdy - Antoni postanowił dołączyć do grona wyznawców tak obiecującej filozofii. Pijaństwo wydawało mu się sposobem na stłumienie wszelkich refleksyjnych skłonności intelektu. Pijany, nie będzie potrzebował już myśleć, nawet nie będzie do tego zdolny: będzie głosicielem lirycznych banałów, elokwentnym i otwartym. Inteligencja w stanie upojenia zatraci sens; nawet gdy pozwoli jej dryfować, będzie mogła zatonąć lub zostanie pożarta przez rekiny, on zaś o nic nie będzie musiał się już troszczyć. Śmiech bez powodu, bezsensowne okrzyki - odurzony alkoholem będzie kochał cały świat, pozbędzie się zahamowań. Będzie tańczył jak szalony! Och, oczywiście nie zapomni o mrocznej stronie pijaństwa: o kacu, wymiotach, grożącej mu marskości wątroby. No i o uzależnieniu. Naprawdę wierzył, że uda mu się zostać alkoholikiem. To przecież jakieś zajęcie. Alkohol zaprząta myśli, nie zostawiając miejsca już na nic i daje iskierkę nadziei w beznadziei: wyleczyć się. A wtedy zacznie chodzić na zebrania Klubu Anonimowych Alkoholików, będzie opowiadał o swoich przejściach, zyska wsparcie i zrozumienie istot należących do tego samego gatunku i pełnych podziwu dla jego odwagi i chęci wyrwania się ze szponów nałogu. Będzie alkoholikiem, czyli kimś, kto cierpi na uznawaną przez społeczeństwo chorobę. Alkoholikom się współczuje, leczy się ich, zasługują na uwagę ludzką, a także na opiekę medyczną. Nikomu natomiast nie przyjdzie do głowy, że można użalać się nad osobami inteligentnymi: „On obserwuje zachowania ludzi, a to musi czynić zeń istotę głęboko nieszczęśliwą", „Moja bratanica jest inteligentna, ale to bardzo porządna dziewczyna. Chce się z tego wyciągnąć", „W pewnej chwili obawiałem się, że staniesz się inteligentny". Oto typ życzliwych, pełnych współczucia refleksji, do jakich miałby prawo, gdyby na świecie istniała sprawiedliwość. Ale nie - inteligencja to podwójne zło: przysparza cierpień, a nikt nie chce dostrzec w niej choroby. Zostając alkoholikiem, zyska w oczach społeczności. Będzie cierpiał na widoczne dolegliwości o dobrze znanych przyczynach, od dawna leczone wypróbowanymi metodami. Nie istnieje natomiast kuracja odwykowa, pozwalająca ująć w ryzy inteligencję. Podczas gdy myślenie prowadzi do swoistego wyobcowania, bo między obserwatorem a obserwowanym światem tworzy się dystans, to będąc alkoholikiem, automatycznie odnajduje się miejsce w społeczeństwie. A doskonała integracja ze społecznością, o ile nie dokona się w sposób naturalny, musi być życzeniem alkoholika. Dzięki wódce zatraca on powściągliwość wobec ludzkich gier i może spokojnie się im oddawać. Nie mając najsłabszej choćby orientacji w tej dziedzinie, Antoni nie wiedział, jak rozpocząć nową karierę. Czy należało zadebiutować solidnym pijań- stwem, czy raczej krok po kroku zanurzać się w alkoholowym bagnie? Nie potrafił się od tego powstrzymać. Żywa ciekawość kazała mu pognać do miejskiej biblioteki w Montreuil, o dwa kroki od domu: chciał stać się alkoholikiem inteligentnie, w sposób konstruktywny i kulturalny, poznając tajemnice trucizny, która miała go ocalić. Antoni przeszukiwał półki, wybierał książki, sprawiające wrażenie najciekawszych, a wszystko pod okiem czujnego bibliotekarza, przekonanego, że jest inteligentny, bo źle ubrany. Człowiek ten dobrze znał Antoniego, zdobywającego już od czterech lat tytuł „czytelnika roku". Pomimo protestów Antoniego, któremu taki kulturowy ekshibicjonizm wcale się nie podobał, bibliotekarz wywiesił fotokopię jego karty bibliotecznej, opatrując ją dużym napisem: „Czytelnik roku". To było śmieszne! Antoni stanął przy biurku bibliotekarza z Encyklopedią alkoholi świata, Przewodnikiem po historii alkoholu, Wódkami i winami, Najsławniejszymi alkoholami, Abecadłem alkoholi... Bibliotekarz odnotował sygnatury i zapytał: - Coś takiego! Znowu pobije pan swój zeszłoroczny rekord! Pracuje pan nad historią alkoholi? - Nie, prawdę mówiąc... próbuję zostać alkoholikiem. Ale zanim zacznę pić, chcę zapoznać się z tematem. Przez kilka kolejnych dni bibliotekarz zastanawiał się, czy to był żart, a potem zmarł w nieco tajemniczych okolicznościach, zadeptany i uduszony przez grupę niemieckich turystów w pobliżu wieży Eiffla. r ¦ Po trzech dniach spędzonych na połykaniu opasłych dzieł, robieniu notatek i wypisywaniu najciekawszych fragmentów, stwierdziwszy, że zapoznał się pobieżnie z tematem, Antoni zaczął rozglądać się w gronie znajomych za alkoholikiem, który mógłby nauczyć go właściwej metody postępowania. Miała to być osoba godna miana profesora w kramie win i czystych alkoholi, Platon likierów, Einstein cal-vadosu, Newton wódki. I Yoda whisky. Pośród bliższych i dalszych krewnych, kolegów i sąsiadów znalazł i odkrył psychotyków, katolików, barona, amatorkę krzyżówek, maniaka uwielbiającego wybuchy i wystrzały, kobietę uzależnioną od heroiny, członków różnych partii politycznych... i wielu innych wariatów. Ale ani jednego alkoholika. Pięćdziesiąt metrów od jego domu, po drugiej stronie ulicy, był bar zwany „Pod kapitanem Słoniem". Właśnie tam postanowił się rozejrzeć. Antoni zabrał książki i mały zeszyt, w którym zamierzał odnotowywać doświadczenia najbliższych dni i wszystkie nowe znajomości, jakie miał nadzieję zawrzeć. Otwierające się drzwi wprawiły w drgania mały dzwonek, nikt jednak nawet nie spojrzał w stronę nowego gościa. Antoni przypatrywał się klientom i starał się oszacować ich doświadczenie, by wybrać tego, który zostanie jego nauczycielem. Było dopiero wpół do dziewiątej rano, ale wszyscy już wesoło popijali. W barze siedzieli sami mężczyźni, kilku młodych, większość po czterdziestce. Wszystkich pokrywała patyna czasu, trudno było określić ich wiek, jak to zwykle bywa z alkoholikami. Ich okaleczone życie nie rozbudzało zamiłowań i nie dawało siły, by poświęcić się zdrowym pasjom, toteż trwonili skromne pensje na namiastkę szczęścia i piękna, jaką jest alkohol. Był to bar, jakich wiele - cynkowy kontuar, butelki ustawione w szeregu, jak żołnierze podziemnej armii, parę stolików, stara szafa grająca. A przede wszystkim ten koktajl zapachów - dymu tytoniowego, kawy, alkoholu i środków czystości - który przesiąkał wspomnienia. Siedzący przy kontuarze mężczyzna w czapce gawrosza ustawił przed sobą jedenaście szklanek i kieliszków napełnionych różnymi płynami. Antoni uznał go za specjalistę. Lekko speszony, położył na ladzie stos książek. Mężczyzna, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, opróżnił pierwszy kieliszek. Na podstawie ilustracji zamieszczonych w encyklopedii Antoni rozpoznał poszczególne trunki i nazywał je, wskazując palcem: - Porto, dżin, czerwone wino, calvados, whisky, koniak, jasne piwo, guinness, krwawa Mary, a to na pewno szampan. Czerwone wino to być może bor-deaux. Przed chwilą wypił pan pastis. Mężczyzna w gawroszce obrzucił Antoniego podejrzliwym spojrzeniem. Stwierdziwszy, że jest to niegroźny młodzieniec o rozczochranych włosach, uśmiechnął się. - Nieźle - przyznał. - Masz talent, chłopcze. Jednym haustem wypił szklaneczkę whisky. - Dziękuję panu. - Jesteś fizjonomistą alkoholu? To oryginalna sztuka, chociaż nie mam zielonego pojęcia, czemu mogłaby służyć. Na butelkach przeważnie są etykietki. - Nie - powiedział Antoni, kręcąc głową i dyskretnie odwracając się, tak by nie czuć ciężkiej woni, jaka wydobywała się z ust jego rozmówcy. - Czytam książki o alkoholu, żeby dowiedzieć się, jak się go wyrabia, czego się do tego używa... Chcę wiedzieć wszystko o alkoholach. - Na co ci to potrzebne? - rzucił mężczyzna, uśmiechając się do świeżo opróżnionej szklaneczki dżinu. - Zamierzam zostać alkoholikiem. Mężczyzna przymknął oczy i zacisnął rękę na szklance. Skóra na stawach palców pobielała, szkło zgrzytnęło. Słychać było dobiegające z ulicy dźwięki - przejeżdżające samochody, głośne rozmowy sprzedawców. Mężczyzna wziął głęboki wdech, potem cicho westchnął. Otworzył oczy i wyciągnął do Antoniego rękę. Znowu się uśmiechnął. - Mam na imię Leonard. - Miło mi. Ja nazywam się Antoni. Uścisnęli sobie dłonie. Leonard przypatrywał się Antoniemu, zaintrygowany i rozbawiony. Uścisk dłoni przedłużał się. W końcu Antoni pierwszy cofnął rękę. - Chcesz zostać alkoholikiem... - mruknął Leonard. - Dwadzieścia lat temu wziąłbym cię za przywidzenie, ale już od dawna alkohol tylko rzeczywistość pokazuje mi jako miraże. Chcesz zostać alkoholikiem i dlatego przeczytałeś te wszystkie książki. To logiczne. - Te książki są po to... Nie chcę zostać alkoholikiem byle jak... To mnie naprawdę interesuje. Różne gatunki alkoholi, czyste wódki, likiery, wina, całe to bogactwo! Odkryłem, że alkohol jest związany z historią ludzkości i ma większą liczbę adeptów niż chrześcijaństwo, buddyzm i islam razem wzięte. Czytam właśnie pasjonujący esej Raymonda Dumaya na ten temat... - Jeżeli będziesz za dużo czytał, nigdy nie zostaniesz alkoholikiem - zauważył flegmatycznie Leonard. - To zajęcie wymagające sporego zaangażowania, trzeba mu poświęcać wiele godzin dziennie. Można by nawet powiedzieć, że to dyscyplina olimpijska. Nie sądzę, żebyś się do tego nadawał, chłopcze. - Proszę posłuchać, nie chciałbym wydać się panu nieskromny, ale... cóż, mówię po aramejsku, potrafię naprawić silnik myśliwca z pierwszej wojny światowej, wybierać miód z uli, zmieniać pieluchy psiakowi sąsiadki, a kiedy miałem piętnaście lat, spędziłem miesiąc wakacji u wuja Józefa i ciotki Mirandy. Myślę więc, że z pańską pomocą zdołam zostać alkoholikiem. Mam suną wolę. - Z moją pomocą? - zdziwił się wciąż uprzejmy Leonard. Wpatrywał się w kieliszek szampana - małe kuleczki unosiły się w górę - i roześmiał się. - Tak. Poznałem teorię, ale nie mam praktyki. Pan wygląda na specjalistę. Antoni wskazał ręką szereg szklanek na kontuarze. Leonard wysączył koniak i przez chwilę trzymał płyn w ustach. Jego policzki robiły się pąsowe. Barman przetarł ladę ścierką i zabrał puste szkło. Leonard zmarszczył brwi. - Kto ci powiedział, że masz do tego zdolności? Myślisz, że tak łatwo zostać alkoholikiem? Że wy- starczy chcieć i wychylić parę setek? Znam ludzi, którzy strawili życie na piciu, a nigdy nie zdołali stać się alkoholikami. Nie mieli do tego predyspozycji. A ty myślisz, że posiadasz ten dar? Wpadasz tu ot tak, po prostu, i oświadczasz, że chcesz zostać alkoholikiem, jakby to przychodziło samo przez się! Pozwól, że coś ci powiem, młodzieńcze: wybiera alkohol, to on decyduje, czy się nadajesz, żeby zostać pijanicą! Antoni wzruszył ramionami, nieco rozżalony. Nigdy nie przypuszczał, że to będzie łatwe, dlatego zresztą poszukiwał trenera w tym barze. Leonard zareagował z gwałtownością starego wilka morskiego, który poucza niedoświadczonego i naiwnego młokosa, zamierzającego wypłynąć w morze. Spędziwszy dzieciństwo w małych bretońskich portach, Antoni dobrze znał to uczucie - rzemieślnicy są dumni ze swej sztuki, ale i zazdrośnie jej strzegą. - Nie zamierzałem sprawić na panu takiego wrażenia, panie Leonardzie. Przyznaję się do swej ignorancji i nie wiem, czy mam wystarczające zdolności w tym kierunku. Proszę tylko, by chciał mnie pan traktować jak swego ucznia. Może mnie pan dużo nauczyć. - Zgoda, chłopcze. Spróbuję - odparł Leonard, któremu pochlebiły słowa Antoniego. - Ale niczego nie mogę ci zagwarantować. Jeżeli brak ci tego czegoś... Nie każdy może zostać alkoholikiem, to jasne jak słońce. Tu dokonuje się pewna selekcja. Przykro mi to mówić, ale takie jest życie. Dlatego nie miej do mnie żalu, jeśli ci się nie powiedzie. Zawsze możesz wsiąść do innego pociągu. - Rozumiem. Leonard wahał się, wybierając między krwawą Mary i kuflem guinnessa. W końcu skusił się na piwo. Piana osiadła na jego siwej brodzie, więc otarł twarz rękawem grubej granatowej kurtki. - Dobrze. Muszę ci zadać parę pytań. Uznajmy to za egzamin wstępny. - Jak na uczelnię? - Chłopcze, rozumiesz, że trzeba spełnić określone warunki, żeby uprawiać alkoholizm. To poważna sprawa... - Ale chyba nie trzeba na to żadnych zezwoleń - Antoni uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - I wielka szkoda. Niektórzy źle znoszą alkohol, biją żony i dzieciaki, nie uważają za kierownicą i głosują... Rząd powinien wziąć na siebie ciężar edukacji alkoholików, żeby każdy z nich poznał granice swych możliwości, wpływ alkoholu na poczucie czasu i przestrzeni, a także na osobowość pijącego... To jak pływanie, zawsze lepiej sprawdzić, czy umie się pływać, a dopiero potem skakać do głębokiej wody! - W tym przypadku - wtrącił Antoni - trzeba by się raczej przekonać, czy umiem iść na dno! - Słusznie, chłopcze. Chcę wiedzieć, czy masz płetwy, żeby zejść na dno. Pogadajmy sobie... Pytanie numer jeden: dlaczego chcesz zostać alkoholikiem? Sądzę, że poznanie kierujących tobą pobudek jest bardzo istotne. Masując palcami czoło, Antoni myślał. Przyglądał się pozostałym klientom baru i doszedł do wniosku, że doskonale pasują do tego wnętrza. Stanowili jakby jedną rodzinę, bo chociaż do siebie niepodobni, wszyscy byli stworzeni z tej samej, smętnej materii. - „Przyczyną alkoholizmu jest brzydota i przygnębiająca bezpłodność egzystencji, jaka jest nam oferowana". - Czy to cytat? - zapytał Leonard, wychyliwszy do dna krwawą Mary. - Tak. Z Malcolma Lawry'ego. - Mam do ciebie jedno pytanie, chłopcze. Czy kiedy idziesz po chleb, cytujesz piekarzowi Szekspira? „Maślany rogalik czy bułka z czekoladą - oto jest pytanie!" Wolałbym, żebyś mówił to, co sam myślisz, zamiast powoływać się na jakiegoś zakichanego pisarza. Jeżeli chcesz wiedzieć, co o tym sądzę, to ci powiem, że takie cytowanie to łatwizna, bo tylu wielkich pisarzy wyraziło już tyle różnych poglądów, że właściwie nie musielibyśmy formułować własnych opinii, wystarczyłoby cytować. - W takim razie załóżmy, że jestem biedny i nie mam żadnych perspektyw... A przede wszystkim za dużo myślę, nie mogę się powstrzymać od analizowania wszystkiego i od ciągłych prób zrozumienia, jak cały ten bałagan trzyma się kupy i funkcjonuje. Pogrążam się w straszliwym smutku, widząc, że nie jesteśmy wolni i że za każdą myśl, za każdy wyrażający wolność czyn trzeba płacić niegojącą się raną. - Dzieciaku, poeta z ciebie. Chciałeś mi powiedzieć, że wpadłeś w depresję... - Depresja jest moim stanem naturalnym, cierpię na nią od dwudziestu pięciu lat... Leonard przyjaźnie poklepał go po plecach. Do baru wszedł nowy klient i usiadł przy stoliku, gdzie grano w karty. Zamówił kawę i kieliszek calvadosu. Barman włączył radio, żeby posłuchać wiadomości o dziewiątej. - Pamiętaj tylko, że alkohol cię nie uzdrowi. Nie wolno ci na to liczyć. Ukoi twoje rany, ale spowoduje także nowe, może nawet bardziej dotkliwe. Nie będziesz już mógł obejść się bez alkoholu, a gdybyś nawet początkowo wpadał w euforię, odczuwał radość z picia, i te szybko znikną, ustępując miejsca tyranii nałogu i ciężkim chwilom „na głodzie". Twoje życie będzie toczyć się jakby we mgle, w stanie półświadomości, pomiędzy halucynacjami, atakami paranoi, delirium tremens, kłótniami agresywnego pijaczyny z otoczeniem. Twoja osobowość ulegnie rozpadowi... - Tego właśnie chcę! - sylabizował Antoni, pukając palcem w blat. - Nie mam siły dłużej być sobą, nie mam odwagi i wcale nie chcę mieć takiego czegoś jak osobowość. Osobowość to luksus, który zbyt drogo mnie kosztuje. Chcę być banalną zjawą. Mam dość wolności myśli, całej mojej wiedzy i tej piekielnej świadomości! Opróżniwszy kieliszek porto, Leonard wydął wargi. Siedział, zadumany, z kieliszkiem w górze i przyglądał się swemu odbiciu w lustrze, którego część zasłaniały butelki. Po każdym kolejnym opróżnionym kieliszku coraz bardziej rozpierał się przy kontuarze, źrenice jego oczu zwężały się, a ruchy stawały mniej rozedrgane, bardziej zamaszyste i płynne. Ostatnie pytanie „egzaminu", jakie Leonard zadał Antoniemu, brzmiało: zgadnij, dlaczego ustawiłem tu w szeregu jedenaście szklaneczek różnych alkoholi? - Zęby żaden nie był zazdrosny? - odparł natychmiast Antoni. - Zęby żaden nie był zazdrosny... - szepnął Leonard, uśmiechając się i delikatnie stukając w jedną ze szklanek. - Czy mógłbyś się wyrażać z większą precyzją? - Być może w ten sposób oddaje pan jednakowy hołd wszystkim trunkom. Nie jest pan amatorem piwa ani szkockiej whisky, nie znosi pan takiego sekciarstwa, lubi pan alkohol pod każdą postacią. Jest pan miłośnikiem Alkoholu przez duże A. - Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale... tak, zgadzam się z tobą. Antoni, Antoni... Wydaje mi się, że masz do tego smykałkę, być może natura w swym wielkim miłosierdziu nie poskąpiła ci tego daru. Ale muszę cię uprzedzić o wszystkich problemach, na jakie się narażasz. Będziesz często wymiotował, będzie cię ściskało w żołądku, będziesz czuł kwaśny smak w ustach, będziesz miał wszelkie możliwe typy migreny, od migreny z zaburzeniami wzroku i światłowstrętem po tę rozsadzającą skronie, bóle mięśniowe, stawowe i kostne, częste biegunki, wrzody, przywidzenia i majaki, zaznasz bezsenności, uderzeń gorąca, stanów lękowych. Za odrobinę ciepła i pewności siebie alkohol da ci również to wszystko i musisz zdawać sobie z tego sprawę. Weszli dwaj nowi klienci. Uścisnęli rękę barmanowi, przywitali się z Leonardem. Usiedli przy stoliku w głębi baru, zapalili fajki i zaczęli popijać piwo, dzieląc się stronicami „Monde'u". Antoni spojrzał na Leonarda i jego szczere oczy; jak zawsze był bardzo spokojny i w pełni przekonany o trafności podjętej decyzji. Przeczesał palcami włosy, potem lekko je wzburzył. - Właśnie tego pragnę, chcę innych problemów, prawdziwych cierpień, fizycznych objawów ściśle określonych zaburzeń. Przyczyną moich kłopotów będzie alkohol. Wolę chorobę, która zawiera się w butelce, od takiej, która jest nieuchwytna i wszechwładna, a której nie mogę nawet nazwać. Będę znał powód moich dolegliwości. Alkohol zajmie wszystkie moje myśli, wypełni każdą sekundę życia tak, jak wypełnia kieliszek... - Zgadzam się - powiedział Leonard, gładząc brodę. - Chcę zostać twoim nauczycielem alkoholizmu. Będę surowy, napracujesz się przy mnie. Ta nauka potrwa długo, będzie wymagać od ciebie niemal ascezy. - Dziękuję, dziękuję z całego serca - odparł spokojnie Antoni, ściskając wychudłą, chropowatą dłoń alkoholika. Leonard uniósł rękę i strzelił palcami, żeby przywołać barmana, który czytał „Le Parisien", siedząc przy końcu kontuaru, tuż przy kasie fiskalnej. - Roger, podaj chłopcu kufel beczkowego! - (Barman postawił przed Antonim piwo). - Dziękuję. Zaczniemy spokojnie. To pięcioprocentowe piwo, nawet go nie poczujesz, ale lepiej przyzwyczajać organizm stopniowo, oswoić dziewiczą wątrobę. Nie zostaniesz alkoholikiem, chlając na umór w sobotnie wieczory, tu trzeba wytrwałości i systematycznej pracy. Pić cały czas, niekoniecznie mocne trunki, ale robić to poważnie, dokładając starań. Większość ludzi popada w alkoholizm, nie stosując żadnej metody, piją whisky i wódkę w ogromnych ilościach, doprowadzają się do choroby, a potem znów zaczynają pić. Jeżeli chcesz wiedzieć, co o tym myślę, to powiem krótko - to kretyni. Kretyni i amatorzy! Można popaść w alkoholizm, działając inteligentnie, umiejętnie stosując odpowiednie dawki i wykorzystując moc alkoholu. Antoni patrzył na duży kufel piwa, nad którym unosiła się biała piana. Przez ten pryzmat wszystko wydawało się złociste. Leonard zdjął czapkę i wcisnął ją na głowę Antoniego. - Zaczynaj, mały, nie ma się czego bać, w tym kuflu na pewno się nie utopisz. - Muszę wypić to wszystko jednym haustem - zapytał nieśmiało Antoni - czy lepiej pić małymi łyczkami? - To już zależy wyłącznie od ciebie. Jeżeli lubisz smak piwa i nie chcesz szybko się upić, sącz je po trochu, delektuj się tym nektarem. Ale jeżeli uważasz, że to cuchnące paskudztwo, opróżnij kufel od razu do dna! Powąchawszy piwo, z nosem umazanym pianą Antoni zaczął pić. Skrzywił się, ale konsekwentnie opróżniał kufel. W pięć minut potem na chodnik przed „Kapitana Słonia" podjechała karetka na sygnale. Do baru weszli dwaj sanitariusze z noszami i wynieśli Antoniego w stanie śpiączki etylowej. Na kontuarze został jego opróżniony do połowy kufel. Z POWODU skrajnej nadwrażliwości organizmu Antoni nie mógł zostać alkoholikiem. Zastępczym remedium na jego duchową chorobę miało być teraz samobójstwo. Zostać alkoholikiem było ostatnim przejawem dążenia do integracji ze społeczeństwem, samobójstwo stanowiło w jego oczach ostatni możliwy sposób, by uczestniczyć w egzystencji świata. Ludzie, których podziwiał, mieli odwagę wybrać czas swej śmierci: Hemingway, ukochana Virginia Woolf, drogi Seneka, Debord, Katon, SyMa Plath, Demostenes, Kleopatra, La-fargue... Życie było już tylko niekończącą się udręką. Antoni nie odczuwał radości, obserwując wschody słońca, każda chwila dnia była czystą goryczą i psuła smak wszystkiego, co mogło jeszcze dawać odrobinę przyjemności. Ponieważ Antoni nigdy nie czuł naprawdę, że żyje, teraz nie obawiał się śmierci. Był nawet szczęśliwy, bo w śmierci znalazł jedyny namacalny dowód, że w ogóle żył. Nieprawdopodobnie marna jakość jedzenia, które podawano mu, odkąd znalazł się w szpitalu, ostatecznie umocniła go w przekonaniu, że powinien położyć kres swym dniom. Antoni został przyjęty na ostry dyżur do szpitala La Pitie-Salpetriere, pomimo że w portfelu miał foliowany kartonik, informujący, iż w przypadku śmierci mózgowej oddaje swoje organy do przeszczepu i że woli raczej skonać na ulicy niż być leczony w La Pitie. Nie chciał za nic w świecie trafić do tego szpitala, obawiał się bowiem, że spotka tu swojego wuja Józefa i ciotkę Mirandę. Antoni miał dobry charakter, ale ich nie znosił, zresztą - nikt ich nie znosił. Nie dlatego, żeby byli niebezpieczni, ale po prostu dlatego, że nieustannie narzekali, krzyczeli i ciągle robili z igły widły. Czarujący buddyści wstąpili do paramilitarnej policji, bo zbyt często się z nimi spotykali. Każda podróż zagraniczna tej pary kończyła się incydentem dyplomatycznym. Zabroniono im wjazdu na terytorium wielu państw: Izraela, Szwajcarii, Holandii, Japonii, Stanów Zjednoczonych. IRA, ETA i Hezbollah ogłosiły komunikaty, uprzedzając, iż zgładzą tych dwoje, jeśli postawią stopę na ich ziemi. Rządy państw, w których działały te organizacje, nie uczyniły nic, co pozwalałoby sądzić, że przeciwstawią się terrorystom. Może pewnego dnia wojsko odważy się wykorzystać niszczycielski potencjał tej pary i użyje jej, kiedy bomba atomowa okaże się za mało skuteczna. Wuj Józef i ciotka Miranda od lat praktycznie mieszkali w szpitalu, przenosili się z oddziału na oddział, z piętra na piętro, w zależności od operacji, którą miało przejść jedno z nich, czy od prawdziwej lub urojonej choroby, przede wszystkim cierpieli bowiem na ostrą hipochondrię. Krążyli po oddziałach, wędrowali z urologii na alergologię, zawitali do kliniki chorób naczyniowych, na gastro-enterologię, laryngologię, chirurgię szczękową, dermatologię, diabetologię... Podróżowali po stołecznych szpitalach jak po egzotycznych krajach, uporczywie pomijając jedynych specjalistów, którzy mogliby uczynić coś dla nich i dla reszty świata: psychiatrów oraz anatomopatologów, najlepiej z „sądówki". Antoni bezskutecznie starał się skłonić pielęgniarki, żeby wykreśliły jego nazwisko ze szpitalnych rejestrów, nie chciał bowiem przyjmować wizyt ciotki i wuja. Dochodząc do siebie po śpiączce, podjął decyzję o samobójstwie. Siedział właśnie na szpitalnym łóżku, trzymając łyżeczkę w małym kubeczku z przecierem jabłkowo-różanym. Jego przyjaciele - Gandża, Szarlota, Aslee i Rudolf - przyszli go odwiedzić. Gandża, dawny kolega z wydziału biologii, największy luzak na świecie, chodząca dobroć, miał zwyczaj podnosić Antoniego na duchu, serwując mu herbatki z niezwykłych ziół leczniczych, które umilały ich wspólne wieczory. Kilka razy w tygodniu grywali w szachy na poddaszu obserwatorium Sorbony, a potem wychodzili na ulicę i gawędzili. Antoni nie miał pojęcia, jaki zawód wykonuje Gandża, ten zaś był w tych sprawach bardzo tajemniczy, ale miał sporo pieniędzy, toteż często brał na siebie regulowanie rachunków. Tłumaczka pracująca w jednym z wydawnictw, Szarlota, była kiedyś sąsiadką Antoniego. Marzyła o dziecku, ale jako lesbijka zupełnie nie miała ochoty począć go w sposób naturalny. Dlatego raz po raz, dzięki pomocy przyjaciółki, która była lekarką, poddawała się próbom sztucznego zapłodnienia. Aby zwiększyć szanse powodzenia tych zabiegów, zawsze potem szła w towarzystwie Antoniego na jakiś festyn i przez całe popołudnie kręciła się na wielkim diabelskim młynie. Wprawdzie nie była to technika naukowa czy sprawdzona doświadczalnie, ale Szarlota sądziła, że ruch obrotowy i siły oddziałujące na takiej machinie mogą wtłoczyć spermatozoidy w odpowiednie miejsce. Rudolf, kolega z wydziału, dwa lata starszy od Antoniego, był niezastąpionym polemistą. Prowadził wykłady z cyklu: Kant, czyli panowanie myśli absolutnej. Jako doskonały wytwór systemu edukacji, Rudolf miał nadzieję zdobyć posadę wykładowcy w ciągu dwóch najbliższych lat, za siedem lat zostać profesorem, a z sześćdziesiąt lat później umrzeć w kompletnym zapomnieniu, pozostawiając po sobie dzieło, które wywrze wpływ na życie wielu pokoleń termitów. Tym, co łączyło i zbliżało Rudolfa i Antoniego, był fakt, że nigdy w niczym się nie zgadzali. Ich ostatni spór dotyczył myśli - Rudolf twierdził, iż jako dobry filozof tworzy akty czystej myśli dzięki prostej operacji swej wszechmocnej i wolnej woli. Antoni drwił z niego, przypominając mu o ograniczeniach i licznych determinizmach, które ciążą nad losem istot ludzkich. Ale Rudolf zdawał się nie dopuszczać do siebie myśli, iż profesor filozofii mógłby zmoknąć na tym samym deszczu, na którym moknie ogół śmiertelników. Podsumowując, Antoni pełen był wątpliwości, Rudolf był uosobieniem pewności siebie i trzeba zaznaczyć, że każdy z nich przesadzał, nieustępliwie trwając przy swych opiniach. I wreszcie Aslee, najlepszy przyjaciel Antoniego, ale o nim pomówimy później. Podczas ich pierwszej wizyty w szpitalu Gandża uraczył chorego herbatką, Szarlota obdarowała kwiatami, Aslee przyniósł karłowatą palmę wysokości półtora metra, nie licząc donicy, a Rudolf nie mógł przeboleć, że Antoni nie leży pod aparatem tlenowym, który można by odłączyć. Współczucie przyjaciół nie złamało cichego uporu Antoniego - postanowił choć raz w życiu wykazać się egoizmem: nie żyć wyłącznie po to, żeby nie sprawiać przykrości przyjaciołom. Szpitalny pokój dzielił z Antonim pewien osobnik, niewątpliwie istota ludzka, trudno jednak byłoby powiedzieć o nim cokolwiek więcej. Antoni nie wiedział, czy to kobieta, czy mężczyzna, nie miał nawet pojęcia, w jakim może być wieku, a wszystko dlatego, że ów zagadkowy sąsiad był zawinięty w bandaże niczym egipska mumia. Ale ten biały bawełniany kokon nie krył w sobie zwłok faraona, odezwał się bowiem kobiecym głosem, bez śladu akcentu z Doliny Królów: - Proszę się nie niepokoić, wyjdę z tego. Jeszcze raz jakoś się wyliżę. - Słucham? - zapytał Antoni, siadając na łóżku. - Dlaczego pan tu leży? - Wpadłem w śpiączkę alkoholową. - Och, już tego próbowałam - zapewniła go kobieta takim tonem, jakby chodziło o coś całkiem naturalnego. - Niezły pomysł. Co pan pił? Wódkę? Whisky? - Piwo. - Ile litrów? - Pół kufla. - Pół kufla? W takim razie ustanowił pan swoisty rekord. Pańska śpiączka to klasyczna choroba pijaków. - Nie to było moim celem, chciałem zostać alkoholikiem, ale mi nie wyszło. Teraz najłatwiej osiągalnym przedsięwzięciem wydaje mi się samobójstwo. Ono przynajmniej daje mi pełne szanse powodzenia. - Muszę wyprowadzić pana z błędu: nie ma nic trudniejszego niż odebrać sobie życie. Łatwiej zdać maturę, egzaminy dające stopień inspektora policji czy egzamin magisterski na uniwersytecie niż się zabić. Odsetek udanych prób wynosi poniżej ośmiu procent. Antoni usiadł na skraju łóżka. Przyćmione słońce przesączało swe światło przez story i kładło się promiennymi plamami na chorobliwie bladych ścianach szpitalnego pokoju. Przyjaciele Antoniego byli tu kilka godzin temu, natomiast do leżącej obok kobiety nigdy nikt nie przychodził. - Próbowała pani popełnić samobójstwo? - zapytał Antoni. - Jak pan widzi - odparła sarkastycznym tonem - nie udało mi się. - I to nie była pani pierwsza próba? - Dawno już przestałam je liczyć, bo tylko wpędzałam się w depresję. A przecież próbowałam wszystkiego. Ale zawsze coś lub ktoś stawał śmierci na drodze. Kiedy chciałam się utopić, jakiś odważny dureń wyciągnął mnie z wody. W dodatku po kilku dniach umarł na zapalenie płuc. Prawda, że to straszne? Kiedy się powiesiłam, pękł sznur. Strzeliłam sobie w skroń, ale kula przeszła przez czaszkę, omijając mózg i nie wyrządziła żadnych poważnych szkód. Połknęłam dwie fiolki środków nasennych, ale w laboratorium pomylili dawki, więc tylko przespałam trzy doby. Trzy miesiące temu zatrudniłam nawet zawodowego mordercę, żeby mnie załatwił, a ten dureń się pomylił i zabił moją sąsiadkę! Naprawdę nie mam szczęścia! Początkowo chciałam się zabić, bo byłam zrozpaczona, teraz do rozpaczy doprowadza mnie głównie świadomość, że nie potrafię nawet odebrać sobie życia. Podobne szmaragdom na białym lnie, tylko jej zielone oczy były widoczne spod bandaży. Antoni szukał w nich śladu smutku, ale znalazł gniew. - Chce pan wiedzieć, dlaczego tak wyglądam? - zapytała, zwracając na niego spojrzenie. - Niech się pan nie krępuje, każdy zastanawia się, dlaczego jestem cała w bandażach. Skoczyłam z trzeciego piętra wieży Eiffla. Wydawałoby się, że to niezawodny sposób. Cóż, tak się złożyło, że dokładnie w tym samym momencie grupa niemieckich turystów w szortach ustawiła się na dole do pamiątkowego zdjęcia. - Spadła pani na Niemców? - Tak. Zmiażdżyłam ich. Zamortyzowali mój upadek. W dodatku odbiłam się od nich. I to kilka razy. Skutek: mam połamane prawie wszystkie kości, ale ten durny konował orzekł, że za pół roku odzyskam pełną sprawność! Cisza rozpostarła swe wielkie delikatne skrzydła motyla nad pokojem. Słońce zniknęło, ustępując miejsca szarości pluchy. Był lipiec, ale spoglądając przez okno, można by dać głowę, że to marzec. - Może powinna pani zrezygnować z dalszych prób samobójczych. To się źle skończy. Niech się pani postara... bo ja wiem... zawrzeć nowe znajomości, słuchać płyt Clash, zakochać się... - Nic pan nie rozumie! - obruszyła się. - Właśnie z powodu miłości chcę się zabić, więc jeśli się zakocham i znowu mi się nie powiedzie, będę miała ochotę umrzeć po dwakroć. A poza tym samobójstwo jest moim powołaniem, od dziecka pasjonowało mnie to zjawisko. Jak będę wyglądała, jeżeli po tym wszystkim umrę sobie spokojnie w wieku dziewięćdziesięciu lat, z całkiem naturalnych przyczyn? - Nie wiem, przyznaję, że nie mam pojęcia. - Nie dopuszczę do tego, nie zniosłabym takiego poniżenia. Jem byle co, tłuste frytki, tony mięsa, za dużo piję, wypalam dwie paczki papierosów dziennie... To chyba też się liczy jako forma samobójstwa? - Tak - powiedział Antoni, chcąc jej dodać otuchy. - Najważniejszy jest cel, jaki pani przyświeca. Myślę jednak, że jeśli umrze pani na raka płuc, nikt nie odnotuje tego w statystykach jako samobójstwa, choć taki był pani zamiar. - Proszę się nie martwić, kolejna próba na pewno będzie udana. Zaraz potem kobieta opowiedziała Antoniemu, że na tablicy informacyjnej XVIII dzielnicy pośród anonsów różnych stowarzyszeń, kursów jogi i garncarstwa znalazła zaproszenie na kurs dla samobójców. Antoni, który nie miał w tej dziedzinie żadnych doświadczeń, a nie chciał tracić cennych lat śmierci, na darmo próbując się zabić, pilnie słuchał każdego słowa sąsiadki. Przedstawiła mu swój plan: kiedy wróci do zdrowia, zapisze się na ten kurs i będzie się wytrwale uczyła, jak prawidłowo popełnić samobójstwo. Podała Antoniemu numer telefonu stowarzyszenia samobójców. Nagle otwarły się drzwi i do pokoju wtargnęły dwa diabły tasmańskie, wydając okrzyki i wymachując kończynami. Wuj Józef i ciotka Miranda dosłownie rzucili się na nieszczęsnego Antoniego. Wypytywali, co u niego słychać, jak się miewa jego rodzina, ale szybko powrócili do zaprzątających ich spraw, to znaczy - do spadającego na nich oboje gradu nieszczęść. Wuj Józef opowiedział Antoniemu, a także jego sąsiadce, która pewnie coraz bardziej przeklinała niemieckich turystów, że przeszedł właśnie operację trzustki i nie ma cienia wątpliwości, że chirurdzy podmienili mu ten narząd, oddając jego trzustkę innemu pacjentowi. Zażądał, żeby Antoni pomacał jego brzuch: - Wyczuwasz trzustkę? - syknął przez zaciśnięte zęby. - O tu, czujesz? To nie jest moja trzustka, nie dam im się oszukać, to nie moja trzustka! - Ależ wuju, po co mieliby zamieniać ci trzustkę? - Po co?! - wykrzyknął oburzony Józef. - Po co? Powiedz mu, Mirando, bo ja nie jestem w stanie. Powiedz mu, Mirando! - Pytasz, po co? - podjęła ciotka Miranda. - Chodzi o handel organami! - Nie tak głośno! - wrzasnął wuj Józef. - Nie tak głośno, bo jeśli nas usłyszą, Bóg jeden wie, co z nami zrobią. Są zdolni do wszystkiego, dosłownie do wszystkiego! Ludzie, którzy zamieniają trzustki, nie cofną się przed niczym! - Uważamy, że to spisek - szeptała ciotka Miranda, chwytając Antoniego za rękę. - Zebraliśmy garść dowodów i podejrzeń w sprawie sieci handlarzy narządów w tym szpitalu. - Skąd wam przyszedł do głowy taki pomysł? - zapytał Antoni. - Trzustka! - wykrzyknął wuj Józef. - Moja trzustka! Czy to nie dowód? Zabrali moją doskonałą trzustkę, żeby sprzedać ją za bajońską sumę, a mnie wpakowali jakąś starą i ledwie funkcjonującą, powiększoną i schorowaną! - Zauważyliśmy pewne oznaki - wtórowała mu ciotka Miranda. - Pielęgniarki mrugały do lekarzy, wymieniali spojrzenia, a to znaczy, że spiskują. Wuj Józef i ciotka Miranda chodzili od pokoju do pokoju, obmacując brzuchy pacjentów. W końcu sobie poszli, żeby, jak dwójka wytrawnych detektywów, kontynuować śledztwo, gromadząc zeznania i dowody istnienia siatki handlarzy narządów w La Pitie. Antoni, uszczęśliwiony, że w pokoju znów zapanowała cisza, odwrócił się w stronę pechowej samobójczyni. Kobieta miała zamknięte oczy. Lekarz uchylił drzwi, wsunął głowę i tonem mechanika samochodowego oznajmił Antoniemu, że może już opuścić szpital. Upłynęło kilka dni, zanim Antoni zdecydował się rzucić okiem na skrawek papieru, na którym był zanotowany numer telefonu stowarzyszenia samobójców. Nad Paryżem wreszcie zaświeciło słońce. Rury wydechowe pluły spalinami niczym pyłkiem nowej ery, który osadzał się w płucach paryżan i turystów jako zarodek nowej flory chorej cywilizacji. Agonia roślin, drzew i kwiatów, tak cicha i niedostrzegalna dla oczu, które widzą tylko to, co się rusza, stawała się normą tych czasów. Samochody przejmowały władzę nad nowym człowiekiem, który nie będzie już miał nóg, zdolnych ponieść go wyboistym szlakiem marzeń, lecz koła. Antoni nie miał telefonu, poszedł więc do budki na rogu ulicy, dokładnie na wprost piekarni. Zapach drożdżówek górował nad mniej przyjemnymi woniami ulicy. Antoni musiał czekać kilka minut, aż budka się zwolni. - SASD, Stowarzyszenie Adeptów Samobójstwa Doskonałego, dzień dobry! - rozległ się młody, śpiewny głos kobiety. - Dzień dobry, ten numer podała mi znajoma, jestem zainteresowany prowadzonymi przez was kursami. Kloszard oparł się o wywietrznik piekarni. Wyjął ze skarpetki, która służyła mu za opakowanie, kawałek czerstwego chleba i zaczął go jeść, delektując się słodką wonią drożdżówek, która mieszała się w jego ustach ze smakiem chleba, który pewnie nie był lepszy od kartonu. - W takim razie radziłabym panu po prostu do nas zajrzeć. W tym tygodniu nie ma kursu, ponieważ świętujemy wspaniałe powieszenie profesora Ed-monda, ale od poniedziałku pani profesor Astanavis prowadzi już zajęcia. Podam panu ich rozkład. Może pan zanotować? - Chwileczkę, chwileczkę... Tak, słucham. - Od poniedziałku do piątku, od godziny osiemnastej do dwudziestej. Nasza siedziba mieści się przy placu Clichy 7. Wystarczy zadzwonić z domofonu i wejść na parter. Na drzwiach jest tabliczka. ¦ W najbliższy poniedziałek Antoni stanął przed budynkiem przy placu Clichy. Pośród tabliczek, na których widniały nazwiska lekarzy, nazwa klubu tańca towarzyskiego, kółka teatralnego, Stowarzyszenia Anonimowych Alkoholików, drużyny skautów i partii politycznej znalazł także niedużą, miedzianą, z napisem: „SASD, stowarzyszenie założone w roku 1742". Wcisnął guzik, by otworzyć ciężkie drzwi kamienicy. Potem minął długi korytarz i wszedł przez dwuskrzydłowe drzwi do przestronnego jasnego pomieszczenia o wysokich oknach. Zastał tam już około trzydziestu osób. Niektórzy siedzieli, czytając lub czekając bezczynnie, inni gawędzili w małych grupkach. Kwartet grał pieśni Schuberta. Wysoka kobieta w czarnym smokingu zdawała się pełnić honory domu. Uprzejmie powitała Antoniego i przedstawiła się jako profesor Astanavis. Pośród uczestników byli ludzie młodzi i starzy, przedstawiciele wszelkich grup społecznych i rozmaitych stylów życia. Zachowywali się swobodnie - grzebali w torbach, rozmawiali, wymieniali notatki. Stopniowo zaczynali zajmować miejsca. Większość wyjęła notesy lub zeszyty. Czekali na rozpoczęcie zajęć z długopisami w rękach, szepcąc i tłumiąc wybuchy śmiechu. W pokoju ustawiono dziesięć rzędów po piętnaście krzeseł w każdym. W głębi stała katedra, do której podeszła profesor Astanavis. Kursanci już siedzieli. Cztery ściany pomieszczenia obwieszone byty portretami i fotografiami sławnych samobójców: Gerarda de Nervala, Marilyn Monroe, Gilles^ Deleuze'a, Stefana Zweiga, Mishimy, Henriego Roorda, Jana Curtisa, Romain Gary'ego, Hemingwaya, Dalidy... Zebrani szeptali i śmiali się, jak to zwykle bywa przed rozpoczęciem wykładu czy konferencji. Antoni usiadł w środkowym rzędzie, pomiędzy eleganckim mężczyzną o twarzy sfinksa i dwiema młodymi uśmiechniętymi kobietami. Pani profesor kaszlnęła, osłaniając usta ręką. Zapadła cisza. - Panie i panowie, zanim zaczniemy zajęcia, pragnę poinformować was, choć niektórzy już o tym wiedzą, o udanym samobójstwie profesora Edmon-da. Uczynił to! Pani profesor Astanavis sięgnęła po pilota i skierowała go ku ścianie zasłoniętej białym ekranem. Pojawiła się postać mężczyzny, który powiesił się w pokoju hotelowym. Człowiek miał także podcięte żyły powyżej nadgarstków. Na beżowym dywanie utworzyły się dwie ogromne plamy krwi. Kiedy robiono zdjęcie, ciało zapewne lekko się kołysało, bo twarz była zamazana. Siedzący wokół Antoniego zaczęli bić brawo i wymieniać między sobą pełne podziwu uwagi na temat tego łączonego samobójstwa. - Zrobił to! I jak widzicie, aby nie ryzykować klęski i zabezpieczyć się, w razie gdyby lina nie wytrzymała, podciął sobie żyły. Sądzę, że jego dzieło zasługuje na dłuższe brawa! Znów rozległy się oklaski, uczniowie wstawali z miejsc, wznos? okrzyki, gwizdali. Antoni siedział, ze zdumieniem przypatrując się tej manifestacji uwielbienia dla ludzkiej śmierci. - Dziś dołączył do nas nowy przyjaciel - powiedziała pani profesor, wskazując Antoniego. - Teraz poproszę go, żeby się nam przedstawił. Oczy zebranych zwróciły się ku Antoniemu. Ten, nieco onieśmielony, przełamując tremę, wstał, by zabrać głos wobec tak licznego, ale zachęcającego go życzliwymi spojrzeniami grona. - Mam na imię Antoni. Skończyłem dwadzieścia pięć lat. - Witaj, Antoni! - odparli chórem słuchacze. - Antoni - wtrąciła się pani profesor - czy zechciałbyś nam powiedzieć, dlaczego tu przyszedłeś? - Moje życie jest jedną wielką klęską - wyjaśnił, wciąż stojąc i nerwowo poruszając rękami. - Ale nie to jest najgorsze. Mój prawdziwy problem to nadmierna świadomość... - I postanowiłeś ze sobą skończyć - szepnęła profesor Astanavis, kładąc ręce na pulpicie - żeby rozpłynąć się w kojącej nicości? - Prawdę mówiąc, mam tak małe zdolności do życia, że może spełnię się w śmierci. Na pewno bardziej nadaję się na martwego niż na żyjącego. - Jestem przekonana, drogi Antoni - przytaknęła mu pani profesor - że będziesz wspaniałym zmarłym. Po to zresztą tu jestem: mam cię nauczyć, mam was nauczyć, jak skończyć z tym życiem, które tak mało nam daje, biorąc tak dużo. Zgodnie z moją teorią... lepiej umrzeć, zanim życie odbierze nam już wszystko. Trzeba zachować broń, trzeba mieć siłę na czas śmierci, a nie stanąć w jej obliczu jako pusty wrak, niczym ci zgorzkniali, nieszczęśliwi starcy. Nieważne, czy jesteś wierzący, czy jesteś ateistą, agnostykiem czy diabetykiem. To mnie nie obchodzi. Mam pewne poglądy i chcę się nimi z wami podzielić, ale nie mam zamiaru przekonywać was, żebyście wybrali śmierć, ani mówić, czym jest lub może być życie, a czym śmierć. To wasze doświadczenie, wasze pobudki, wasz wybór. Łączy nas przekonanie, że życie nas nie zadowala, więc chcemy położyć mu kres, nic poza tym. Nauczę was, jak skutecznie popełnić samobójstwo, tak żeby było udane, piękne, oryginalne. Moje rady dotyczą sposobu zadania sobie śmierci, a nie powodów. Nie jesteśmy w kościele, nie należymy do sekty. W każdej chwili macie prawo wybuchnąć płaczem, wyjść z sali, krzyczeć. Wolno wam robić, co chcecie. Możecie nawet zakochać się w sąsiadce albo sąsiedzie i odnaleźć cel dalszego życia... Dlaczego nie, przecież dzięki temu czekałoby was trochę szczęścia, choćbyśmy mieli spotkać się znowu za pół roku. Jeżeli, ku mej rozpaczy, wciąż tu będę. Kilku sąsiadów Antoniego skwitowało te słowa śmiechem. Pani profesor mówiła spokojnie, nie jak polityk czy kapłan, ale raczej jak wytrawny znawca literatury stojący przed pilnymi studentami. Gdy wsunęła ręce do kieszeni smokingu, wydała mu się tak piękna i imponująca, że nie musiała uciekać się do przesadnych środków scenicznych czy retorycznych, które sztucznie tworzą emfazę. - Kwestia samobójstw poddana jest surowej cenzurze. Zwraca się przeciw nim polityka, religia, normy społeczne i prawo naturalne, albowiem pani Natura nie lubi, gdy działa się samodzielnie, wbrew jej woli. Chce trzymać nas na smyczy do samego końca, wskazywać, gdzie jest nasze miejsce. Kto decyduje o śmierci człowieka? Oddaliśmy to naj- wyższe prawo chorobie, wypadkowi, zbrodni. Nazywamy je przypadkiem, zrządzeniem losu. Ale to kłamstwo. Przypadek jest efektem podstępnej woli społeczeństwa, które dzień po dniu wyniszcza nas skażeniem środowiska, dziesiątkuje za sprawą wojen i wypadków... Społeczeństwo decyduje o dacie naszego zgonu, karmiąc nas gorszą lub lepszą żywnością, każąc żyć w mniej lub bardziej niebezpiecznym środowisku, pracować w takich, a nie innych warunkach. Nie wybieramy życia, nie wybieramy języka ojczystego, kraju, epoki, upodobań, nie wybieramy swojego życia. Jedyną wolnością pozostaje śmierć; być wolnym znaczy umrzeć. Profesor Astanavis napiła się wody. Stała wciąż z dłońmi wspartymi na pulpicie. Uważnie przypatrywała się słuchaczom zgromadzonym w sali, kiwała głową, pełna zrozumienia, jakby z każdym z nich wiązało ją braterstwo ducha. - Ale to wszystko to tylko banały. Dopiero później przychodzą te wszystkie myśli, pewnego rodzaju uszlachetnienie, sublimacja, transcendencja... i cóż by jeszcze... iluzja absolutu zwanego śmiercią albo wolnością, oto, co chcielibyśmy uzyskać, łącząc wszystkie te cechy na prawach równości doskonałej. Prawda... moja prawda - pamiętajcie, że nie kryję, iż mówię o sobie - jest taka, że jestem chora. Rak uznał, że moje ciało będzie dla niego przytulną rajską wyspą, więc spędza w nim wakacje, zanurzając stopy w oceanie mojej krwi i opalając się w słońcu mojego serca... Niepotrzebny mu parasol, nie obawia się porażenia słonecznego. Ten płatny urlop raka ma służyć zabiciu mnie. Potwornie cierpię... Wszyscy wiecie, o czym mówię. Żeby nie wić się z bólu, muszę przyjmować zastrzyki z morfiny, faszerować się lekami przeciwbólowymi... - (Z wewnętrznej kieszeni smokingu wyjęła małe pudełeczko i potrząsnęła nim). - To wszystko ma pewną cenę, odbywa się kosztem mej świadomości. Zachowałam jeszcze sprawność umysłu, ale to może nie potrwać już długo, toteż wolę odebrać sobie życie jeszcze jako „ja" niż czekać, aż lekarze postanowią odłączyć respirator, kiedy będę leżała nieprzytomna w szpitalnym łóżku. To mała, nędzna wolność. Skoro tu przyszliście, to znaczy, że wy także cierpicie z powodu raka organicznego lub raka duchowego, nowotworów uczuć, białaczki miłości, społecznych guzów, które was zżerają. Właśnie takie pobudki skłaniają nas do dokonania wyboru, zanim do listy przyczyn dopiszemy wielką ideę wolności jednostki. Bądźmy szczerzy - gdybyśmy byli zdrowi, gdyby kochano nas tak, jak na to zasługujemy, gdyby nas poważano, gdybyśmy mieli w społeczeństwie własne miejsce w pełnym słońcu, ta sala z całą pewnością świeciłaby pustkami. Pani profesor zakończyła swą mowę. Słuchacze dziękowali jej brawami. Dwie sąsiadki Antoniego wstały, do głębi poruszone. Pani profesor wyjęła czerwony kwiat z butonierki i włożyła go do stojącej na pulpicie szklanki z wodą. Przez kolejne półtorej godziny trwał wykład pani profesor. Omawiała wiele skutecznych sposobów popełnienia samobójstwa. Uczyła słuchaczy, jak zrobić prawidłowy węzeł, który się przesuwa, a przy tym jest elegancki i solidny, jakie wybrać lekarstwa, jak je dawkować i łączyć, aby śmierć była przyjemna. Podała przepisy na zabójcze koktajle o pięknych barwach i, jak zapewniała, doskonałe w smaku. Opisywała różne typy broni palnej, ich działanie na kości czaszki, zapoznawała słuchaczy z anatomią mózgu i informowała, jaki efekt uzyska się, stosując określony kaliber broni i wybierając odległość strzału. Doradzała, by każdy, kto zamierza palnąć sobie w łeb, wykonał przedtem prześwietlenie czaszki, dzięki temu będzie mógł bowiem ustalić, gdzie przytknąć lufę, żeby nie chybić celu. Posługując się diapozytywami i schematami, uczyła pilnych słuchaczy, którą tętnicę nadgarstka przeciąć, jak i czym najlepiej to zrobić. Odradzała uciekanie się do środków tak niepewnych jak gaz. Opowiedziała o samobójstwach Mishimy, Katona, Empedoklesa, Zweiga... O wszystkich tych samobójstwach, które swój sens, swoją wymowę ofiarowywały światu. Na zakończenie wykładu złożyła hołd profesorowi Edmondowi, przypominając przy okazji, iż lepiej połączyć dwie metody, aby uniknąć niepowodzenia: leki i powieszenie, podcięcie żył i pistolet... Po wykładzie Antoni opuścił salę, zanim ktokolwiek zdążył wciągnąć go w rozmowę. Kwartet znów zaczął przygrywać. Wychodząc, Antoni minął mały sklepik stowarzyszenia, gdzie we wnętrzu przypominającym domek dla lalek można było nabyć gustowne sznury, broszurki, książki, broń, trucizny, grzyby halucynogenne, a także wszystko, czego trzeba, by przydać śmierci piękna: szlachetne wina, delikatną porcelanę i srebra, płyty. Szedł aleją Clichy do stacji metra La Fourche. Miasto wirowało mu w oczach, jakby był pijany. Teraz, kiedy wiedział, jak się zabić, kiedy utracił niewinność amatora, a posiadł wiedzę profesjonalisty, nie miał już ochoty tego robić. Antoni nie chciał żyć, to było pewne, ale nie chciał też umrzeć. NIE WIEM, czy pan zauważył, że dobierając przekrój, obwód i wagę bagietki, można by osiągnąć złoty podział. Prawdopodobnie nie jest to dziełem przypadku. Piekarz skinął głową i podał mu chleb pszenno-żytni. ¦ Antoni mieszkał w Montreuil, na obrzeżach Paryża. Aslee mawiał, że mieszka na rubieżach Paryża. Aslee był jego najlepszym przyjacielem. Antoni właściwie nigdy nie zwracał się do niego pełnym imieniem, posługiwał się formą skróconą: As. To bawiło Aslee, ponieważ po samoańsku - Aslee pochodził z Samoa - As znaczy „woda z gór". As miał chyba ponad dwa metry wzrostu, ale poruszał się tak zwinnie jak węgorz w wodzie. Los obdarzył go zadziwiającym charakterem. To zaczęło się w dzieciństwie. Nestle wyznaje zasadę, że każdy nowy produkt przed wprowadzeniem na rynek musi być przetestowany na kontrolnej grupie konsumentów. Ponieważ rodzice Aslee byli bardzo biedni, zgłosili go do testu w zamian za bony na towary spożywcze. W tym okresie Nestle chciało wprowadzić do sprzedaży nową odmianę przecierów dla niemowląt, wzbogaconą w witaminy i fosfor. Małe ilości fosforu są korzystne dla zdrowia, ale w wytwórni zastosowano złe dawki, bo pewien inżynier pomylił mikrogramy z kilogramami. Nie wszystkie poddane testowi dzieci przypłaciły życiem ten błąd produkcji - część zachorowała na nowotwory i inne poważne choroby. Aslee miał sporo szczęścia, ponieważ cierpiał tylko na zaburzenia umysłowe - jego mózg nie rozwijał się prawidłowo. Nie był to przypadek ograniczenia umysłowego w dosłownym znaczeniu tego słowa, po prostu jego rozumowanie podążało własnymi, dość pokrętnymi ścieżkami, kierował się logiką, której nikt inny nie potrafił pojąć. Inną konsekwencją jedzenia odżywek dla niemowląt ze zbyt dużą dawką fosforu był fakt, że Aslee świecił w ciemności. Było to nawet ładne. Kiedy przechadzali się nocą ulicami, As wyglądał u boku Antoniego jak świetlik, który rozjaśnia drogę na mrocznych ulicach. Lecząc się z tych dolegliwości, As spędził dzieciństwo w ośrodku specjalistycznym. Przez wiele lat nie mówił i żadna klasyczna reedukacja nie zdołała wyrwać go ze świata ciszy. Potem rozmiłowana w poezji pani logopeda odkryła, że jedynym sposobem skłonienia Asa, żeby zaczął mówić, było odzywanie się do niego wierszami. Jego okaleczona mowa potrzebowała podpory - wiersze pełniły funkcje kul, na których opierały się jego słowa. Stopniowo As wracał do normalnego życia i w wieku szesnastu lat opuścił szpital. Od tego czasu, mimo charakteru tak łagodnego, że upodabniał go bardziej do wielkiego pluszowego misia niż do strażnika, pracował jako dozorca. Jego postura miała odstraszać ewentualnych złodziei. Także dwie inne zalety robiły wrażenie na nielicznych rabusiach, z którymi przyszło mu się zmierzyć: po pierwsze, świecąc, wyglądał jak duch, nieziemska zjawa, po drugie, jeśli złodziej od razu nie zemdlał ani nie uciekł, to, że Aslee mówił wierszem, wprawiało w przerażenie najodważniejszych. Od dwóch i pół roku As pracował jako portier w Muzeum Narodowym Historii Naturalnej w Jardin des Plantes. Tam właśnie poznał go Antoni. Po godzinach As lubił przechadzać się po piętrach ogromnej Galerii Ewolucji. Jest to niezwykłe miejsce, pełne wypchanych zwierząt, pośród których zwiedzający czuje się niczym na arce Noego, gdzie dawno temu zatrzymał się czas. W słabo oświetlonych pomieszczeniach panuje atmosfera tajemniczości. Półmrok, kontrastujący ze światłem kierowanym na zwierzęta, spowija snujących się po galerii ludzi, którzy zniżają głos do szeptu, bojąc się obudzić słonie, dzikie kocury i ptaki. Pewnego ranka Antoni po raz pierwszy zwiedzał muzeum: był oczarowany, pragnął zobaczyć wszystko, podziwiał zwierzęta zastygłe w dziwnych pozach, czytał objaśnienia, chłonął informacje o ich naturalnym środowisku i życiu. Podczas tej przechadzki jego nienasycony umysł żywił się strawą duchową. W pewnej chwili uwagę Antoniego przykuła rozświetlona postać. Najpierw myślał, że to rekonstrukcja neandertalczyka albo niezwykle rzadki okaz yeti, którego ubrano w garnitur i pantofle. Antoni spuścił oczy, szukając tabliczki informacyjnej, jakichś danych o pochodzeniu i epoce, w której żyło to dziwne stworzenie. Szukał jej pod nogami eksponatu, ale niczego tam nie zobaczył. Podniósł głowę - postać uśmiechnęła się do niego i podała mu ogromną dłoń. I tak zostali przyjaciółmi. Zawsze byli razem. As niewiele mówił, ale Antoniemu bardzo to odpowiadało, sam bowiem dużo rozmyślał i sporo mówił. As przerywał jego niekończące się pasmo pytań aleksandrynami, które wypełniały dwunastozgłoskowcem większe przestrzenie znaczeń niż gadatliwość Antoniego. On sam lubił syntetyczne, poetyckie wypowiedzi Asa, natomiast As lubił słuchać szelestu słów Antoniego, wśród których można było zagubić się jak w dżungli. Szarlota, Gandża, Rudolf, As i Antoni spotykali się wieczorami w małym islandzkim barze „Gudmunds-dottir" przy ulicy Rambuteau. Grali w szachy, dyskutowali, raczyli się trunkami i potrawami, których nazwy trudno było powtórzyć, a składników lepiej może było się nawet nie domyślać. Nie mieli pojęcia, co połykają - nie wiedzieli, czy to mięso, czy ryby, nie rozpoznawali dziwnych jarzyn, ale ich niepowtarzalny smak i aromat wydawały się im zabawne. W tym małym barze-restauracji spotykali się Island-czycy mieszkający z dala od ojczyzny, więc wszyscy klienci poza naszą piątką przyjaciół posługiwali się obcym, gardłowym językiem. Antoni zauważył, że tu przynajmniej fakt, iż to, co mówią inni ludzie, jest niezrozumiałe, ma logiczne uzasadnienie. W tym osobliwym miejscu kilka razy w tygodniu grywał z przyjaciółmi w karty, tworzył nowe krainy albo spędzał czas na zabawie zwanej „świat dzieli się na dwa". Ta gra polegała na odnalezieniu prawdziwych wielkich podziałów w świecie, tych, które są rzeczywiście widoczne, wiadomo bowiem, że świat zawsze da się podzielić na dwa: na tych, którzy lubią szybką jazdę samochodem, i tych, którzy wolą spacery na rowerze; na tych, którzy wykładają koszulę na spodnie, i tych, którzy ją wpuszczają; na tych, którzy piją herbatę gorzką, i tych, którzy ją słodzą; na tych, którzy uważają, że Szekspir był najwybitniejszym pisarzem wszech czasów, i tych, którzy sądzą, że był nim Andre Gide; na tych, którzy lubią nutellę, i tych, którzy lubią brukselkę. Rozważając poważnie wszelkie uwarunkowania antropologiczne, przyjaciele tworzyli listy fundamentalnych podziałów ludzkości. Podczas jednego z ich tajemnych spotkań, w tydzień po wyjściu ze szpitala, we czwartek 20 lipca, Antoni oznajmił przyjaciołom, że zamierza zostać głupcem. RESTAURACJA się zapełniała. Miniaturowy wiking wyskoczył z zegara ściennego i toporem dziesięć razy uderzył w tarczę. Szmer prowadzonych po islandzku rozmów i dźwięk tradycyjnej muzyki przemieniał stolik Antoniego i jego przyjaciół w samotną wysepkę. Zapach gotujących się potraw i piwa tworzył rodzaj mgiełki unoszącej się nad małą salką restauracyjną. Potwory i bóstwa ze staroislandzkich wierzeń, zaklęte w lampionach, świeciły nad głowami gości. Kelnerzy, którzy mieli pełne ręce roboty, krążyli między ciasno ustawionymi, przepełnionymi stolikami. Antoni wyjął z torby gruby zeszyt, w którym spisał swoje wyznanie wiary. Poprosił przyjaciół, żeby mu nie przerywali, i zaczął czytać lekko drżącym ze wzruszenia, ale dźwięcznym głosem: Są ludzie, którym nie przynosi radości nawet to, co w życiu najlepsze. Ubrani w kaszmirowy garnitur, wyglądają gorzej od byle kloszarda; jeśli są bogaci, popadają w długi; mogą być wysocy, ale i tak nie umieją grać w koszykówkę. Dziś wiem już, że przynależę do gatunku łudzi, którzy nie potrafią wykorzystać atutów, jakie dał im los, a nawet że te atuty stają się dla nich przeszkodą. Prawda płynie z ust dziecka. W szkole podstawowej najgorszą z obelg jest nazwanie kolegi inteligentem, później uchodzić za intelektualistę staje się prawie zaletą. Ale to kłamstwo: inteligencja jest ułomnością. Skoro żywi wiedzą, że umrą, podczas gdy martwi nic już nie wiedzą, sądzę, że gorzej być inteligentnym niż głupcem, bo osoba głupia nie zdaje sobie sprawy z tego, co człowiek inteligentny, nawet bardzo skromny i wolny, doskonale wie. Czytamy wszak u Koheleta, iż „w wielkiej mądrości wiele utrapienia, a kto przysparza wiedzy - przysparza i cierpień", lecz ja, który nie miałem nigdy szczęścia uczestniczyć wraz z innymi dziećmi w katechezie, nie zostałem też uprzedzony, jakie zagrożenia niesie wiedza i nauka. Chrześcijanie naprawdę mają szczęście, skoro już w tak młodym wieku przestrzega się ich przed ryzykiem, jakie wiąże się z inteligencją. Przez cale życie będą już umieli trzymać ją w ryzach. „Błogosławieni ubodzy w duchu!". Ci, którzy sądzą, że inteligencja jest szlachetna, sami z pewnością mają jej zbyt mało, żeby sobie uświadomić, że jest ona swoistym przekleństwem. Moje otoczenie, moi szkolni koledzy i nauczyciele, słowem wszyscy, zawsze uważali mnie za inteligentnego. Właściwie nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak sądzą i jak doszli do tego wniosku dotyczącego mojej osoby. Często cierpiałem z powo- du pozytywnego rasizmu ludzi, którzy mylą pozory inteligencji z inteligencją i skazują kogoś, mocą niby to pozytywnego przesądu, na przyjęcie na siebie społecznie wyznaczonej roli. Tak jak opinia publiczna opiewa młodego chłopaka i dziewczynę, którzy wyróżniają się urodą, po cichu gardząc tymi, dla których natura nie była równie łaskawa i hojna, tak mnie uważano za istotę inteligentną i wykształconą. Jakże nienawidziłem uczestniczyć w tych spektaklach - a bywałem na nich wbrew swej woli -gdzie rani się i poniża chłopców i dziewczęta uważanych za mniej błyskotliwych! Nigdy nie byłem dobrym sportowcem. Ostatnie poważne zawody, podczas których naraziłem mięśnie na wysiłek, to konkurs gry w kule na dziedzińcu szkoły podstawowej. Szczupłe ręce, krótki oddech, powolne nogi - wszystko to powodowało, że nie mogłem zdobyć się na wysiłek, jakim było skuteczne odbicie piłki. Miałem za to dość sił, żeby przetrząsać świat, wykorzystując umysł. Zbyt cherlawy na sportowca, mogłem tylko używać neuronów, aby tworzyć mecze piłkarskie. Inteligencja stalą się moją odskocznią. Inteligencja to nieudane dziecko ewolucji. Za czasów człowieka prehistorycznego, tak to sobie wyobrażam, w małym, zdanym tylko na siebie plemieniu wszystkie dzieciaki ganiały pośród zarośli, ścigały jaszczurki, polowały na drobną zwierzynę, zbierały jagody i maliny na wieczorny posiłek. Stopniowo, w relacjach z dorosłymi, uczyły się przypisanych im ról - kobiecej lub męskiej. Musiały osiągnąć perfekcję jako myśliwi, zbieracze, rybacy, garbarze. .. Ale, baczniej przypatrując się tej społeczności i jej życiu, można zauważyć, że kilkoro dzieci nie uczestniczy w zajęciach grupowych: siedzą blisko ogniska, w bezpiecznym wnętrzu jaskini. Nigdy nie będą umiały bronić się przed tygrysem szablozębym ani polować; zdane same na siebie nie przetrwałyby nocy. Trawią czas na nieróbstwie nie dlatego, że są leniwe, przeciwnie, bardzo by chciały biegać razem z rówieśnikami, ale nie mogą. Natura, dając im życie, za każdym razem popełniała jakiś błąd. W tej gromadce jest niewidoma dziewczynka, kulawy chłopiec, jakiś roztargniony niezdara... Dlatego przebywają przez całe dnie blisko swych siedlisk, a ponieważ nie mają nic do roboty - gry wideo jeszcze nie istnieją - pozostaje im tylko rozmyślać i puszczać wodze fantazji. Spędzają życie na myśleniu, podejmują próby poznania mechanizmów rządzących światem, tworzenia opowieści i dokonują wynalazków. W ten sposób zrodziła się cywilizacja - pośród ułomnych dzieciaków, które nie miały nic innego do roboty. Gdyby natura nie dała życia niedoskonałym istotom, gdyby zawsze posługiwała się formą bez skazy, ludzkość zatrzymałaby się na etapie humanoidów, byłaby szczęśliwa, nie myślałaby o postępie i świetnie by się jej żyło bez prozacu, bez samochodów i DVD dolby digital. Ciekawość, chęć zrozumienia natury i ludzi, poznawanie sztuki, wszystko to powinno być skłonnością każdego umysłu. Gdyby jednak tak było, przy obecnej organizacji pracy świat przestałby funkcjonować, bo przecież to wszystko pochłania masę czasu i rozwija zmysł krytycyzmu. Nikt już nie chciałby pracować. Dlatego ludzie mają upodobania i czują do czegoś odrazę, interesują się pewnymi problemami, a innymi nie; w przeciwnym razie nie byłoby społeczeństwa. Ci, którzy mają zbyt wiele zainteresowań, a nawet interesują się tematami w gruncie rzeczy wcale ich nie zajmującymi i chcą zrozumieć powody braku zainteresowania tą czy inną sprawą, przypłacają to pewnym rodzajem osamotnienia. Aby uniknąć ostracyzmu, trzeba bezwzględnie wyrobić w sobie typ inteligencji, która ma określoną funkcję, służy nauce lub innemu celowi, na przykład wykonywaniu zawodu; po prostu inteligencja musi czemuś służyć. Moja domniemana inteligencja, nazbyt niezależna, nie służy niczemu, a to oznacza, że nie może być wykorzystywana ani przez uniwersytet, ani przez przedsiębiorstwo, ani przez gazetę czy biuro adwokackie. Moim przekleństwem jest rozum, jestem biedny, samotny, pogrążony w depresji. To powoduje, że rozmyślam nad swą chorobą polegającą na nadmiernym myśleniu i ponad wszelką wątpliwość stwierdzam istnienie korelacji między moim cierpieniem a bezużytecznością mojego rozumu. Myślenie, próby zrozumienia nigdy mi nic nie dały, zawsze zwracały się przeciwko mnie. Rozmyślanie nie jest czynnością naturalną, rani jak szkło rozbitej butelki, jak grad, który smaga po twarzy przy silnych podmuchach wiatru. Nie jestem w stanie powstrzymać mózgu, zmusić go do wolniejszej pracy. Czuję się jak lokomotywa, stara lokomotywa, która pędzi po torach i nigdzie się nie zatrzymuje, bo paliwem pobudzającym ją do pracy, dającym tę zawrotną moc, jest świat. Wszystko, co widzę, czuję i słyszę, wciska się do pieca mego umysłu, opanowuje go i każe pracować pełną parą. Próba zrozumienia, to społeczne samobójstwo, oznacza, że nie można już rozkoszować się życiem, czując się podświadomie jak drapieżny ptak, a zarazem jak sęp, który szarpie na strzępy ciało ofiary - obiektu badań. Często zdarza się, że próbując coś zrozumieć, właśnie to zabijamy, jak studenci medycyny, którzy nie mają prawdziwej wiedzy, póki nie poddadzą obiektu badań sekcji - wtedy dopiero mogą przekonać się, jak przebiegają żyły i tętnice, jak krąży krew, jak zbudowany jest szkielet, nerwy, jak funkcjonuje organizm ludzki. Oto pewnej nocy, przerażającej nocy, taki badacz wchodzi do mrocznej, wilgotnej krypty, by ze skalpelem w ręku, zbryzgany krwią, zmagając się z mdłościami, stanąć nad zimnym, pozbawionym tożsamości ciałem, leżącym na metalowym stole. Potem można zawsze jeszcze spróbować przeistoczyć się we Frankensteina i złożyć to wszystko, żeby powstała żywa istota, ale istnieje ryzyko, że stworzy się potwora niosącego śmierć. Za długo żyłem pośród grobowców. Dziś czuję, że zagraża mi cynizm, zgorzknienie i bezgraniczny smutek. Człowiek szybko wyrabia w sobie zdolności do nieszczęścia. Nie sposób żyć, będąc nazbyt świadomym i myślącym. Zresztą obserwujmy naturę: wszystko, co żyje długo i szczęśliwie, nie przejawia zbyt rozwiniętej inteligencji. Żółwie żyją setki lat, woda jest nieśmiertełna, a Milton Friedman wiecznie żywy. W przyrodzie świadomość stanowi wyjątek. Można nawet założyć, że jest czystym przypadkiem, nie zapewnia bowiem żadnej wyższości, żadnej długowieczności. W przebiegu ewolucji gatunków nie jest oznaką lepszego przystosowania. Przecież to owady pod względem okresu przetrwania, liczebności i zajmowanego terytorium są prawdziwymi władcami planety. Na przykład organizacja społeczna mrówek jest znacznie doskonalsza od naszej, doskonalsza niż ta, jaką zdolny jest stworzyć człowiek, a przecież żadna mrówka nie otrzymała katedry na Sorbonie. Każdy ma coś do powiedzenia o kobietach, mężczyznach, glinach i mordercach. Dokonujemy uogólnień, opierając się na własnych doświadczeniach, sięgając do tego, co dla nas wygodne, co jesteśmy w stanie zrozumieć, posługując się skąpą siecią neuronów i ograniczając do własnej perspektywy widzenia. To ułatwienia, które pozwalają szybko myśleć, osądzać, hierarchizować, zajmować stanowisko. Ale samo w sobie nie ma to większej wartości, to tylko sygnały, małe chorągiewki, którymi każdy z nas potrząsa. I każdy broni korzystnej dla siebie prawdy - korzystnej dla swojej pici, pozycji, szczęścia. Podczas dyskusji uogólnienia mają zaletę prostoty i płynności myśli i wypowiedzi, a zatem ułatwiają pojmowanie i trafiają do szerszego grona słuchaczy. Przekładając to na język matematyki, można by rzec, że dyskusje toczone na podstawie uogólnień są jak dodawanie - to operacje proste, które poprzez swą oczywistość każą wierzyć w swą rzeczowość i rzetelność. Tymczasem poważna dyskusja byłaby raczej ciągiem nierówności z wieloma niewiadomymi, byłaby jak rachunek całkowy czy rachunek prawdopodobieństwa, a działania trzeba by przeprowadzać na wielkich liczbach. Osoba mądra podczas dyskusji ma zawsze wrażenie, że dokonuje się tu uproszczeń, i pragnęłaby tylko uzupełniać, opatrując odsyłaczami pewne słowa, do których konieczny jest komentarz na dołe strony czy na końcu książki - to tam myśli byłyby wyrażane w pełni i prawidłowo. Ale podczas rozmowy w korytarzu, podczas kolacji w licznym gronie czy na łamach gazet jest to absolutnie niemożliwe - tu nie ma mowy o precyzji, o obiektywizmie, bezstronności czy uczciwości. Cnota jest ułomnością retoryki, podczas debaty równa się brakowi skuteczności. Pewne błyskotliwe umysły, świadome, że każda dyskusja musi być powierzchowna, postanowiły okazać się przebiegłe i sugerować złożoność poprzez paradoks i pełne dystansu poczucie humoru. Dłaczego nie, w końcu to sposób na przetrwanie. Ludzie upraszczają świat poprzez język i myśl, dlatego mogą mieć pewność w różnych sprawach. A mieć pewność to największa żądza świata, znacznie silniejsza od żądzy pieniądza, żądz seksualnych i żądzy władzy razem wziętych. Rezygnacja z prawdziwej inteligencji to cena, jaką trzeba zapłacić za osiągnięcie pewności, to dokonywana nie- świadomie wypłata z banku naszej świadomości. W sumie wolę tych, którzy nie przywdziewają togi mędrców, z uporem powtarzając, że ich fikcyjne przekonania są jak najprawdziwsze. Są niczym wierzący, który godzi się z faktem, że jego wiara to tylko wiara, a nie twierdzenie oparte na prawdziwości rzeczy i zjawisk. Jest takie chińskie przysłowie, które powiada, że - przytaczam je z pamięci - ryba nigdy nie wie, kiedy sika. To przysłowie doskonale pasuje do intelektualistów. Intelektualista jest przekonany o swej inteligencji, ponieważ posługuje się mózgiem. Murarz pracuje rękami, ałe i on ma mózg, który może mu powiedzieć: „Ej, ten mur nie jest prosty, a w dodatku zapomniałeśspoićcegły cementem!"'. Pomiędzy jego pracą a rozumem istnieje ścisła więź, rodzaj wymiany. U intelektualisty, który pracuje mózgiem, takiej wymiany nie ma, jego ręce nie ożywiają się, żeby mu powiedzieć: „Ej, stary, palnąłeś gafę! Ziemia jest okrągła!". Intelektualiście brakuje dystansu, chociaż uważa, że jest zdolny wyrobić sobie sprecyzowaną i słuszną opinię na każdy temat. Intelektualista przypomina pianistę, który, dlatego że potrafi z wirtuozerią poruszać palcami po klawiaturze, sądzi, że ma wrodzony talent do pokera, boksu, neurochirurgii i malarstwa. Oczywiście nie tylko intelektualistów dotyczy problem inteligencji. Na ogół kiedy ktoś zaczyna od stwierdzenia: „Nie chciałbym być posądzony o demagogię, ale...", na pewno okaże się demagogiem. Dlatego nie bardzo wiem, jak powiedzieć coś, co mogłoby zostać uznane za dowód pobłażliwości. Jestem przekonany, że inteligencja to wspólna cnota ogółu populacji, niezależna od podziałów społecznych. Jednakowy jest odsetek ludzi inteligentnych wśród profesorów historii i bretońskich rybaków, wśród pisarzy i maszynistek. .. Tak wynika z moich doświadczeń, zgromadzonych w kontaktach, choćby przelotnych, z budowlańcami, myślicielami, profesorami, głupimi intelektualistami, a równocześnie z tak zwanymi normalnymi ludźmi, inteligentami bez dyplomu, inteligentami pozbawionymi instytucjonalnej aury. Tylko tyle mogę na ten temat powiedzieć. Moją opinię tym łatwiej podważyć, że przeprowadzenie badań naukowych dotyczących tej kwestii jest niemożłiwe. Żeby uznać kogoś za inteligentnego, rozsądnego, nie trzeba pytać go o dyplomy. Żaden test na iloraz inteligencji nie wykrywa tego, co można nazwać zdrowym rozsądkiem. Wspominam słowa Michaela Herra, scenarzysty „Fuli Metal Jacket", zamieszczone we wspaniałej książce Micheła Cimenta o Kubricku: „Głupota ludzi nie wynika z braku inteligencji, ale z braku odwagi". Można jedynie przyznać, że obcując z wybitnymi dziełami, posługując się umysłem, czytając prace ludzi genialnych, człowiek wprawdzie nie musi stać się inteligentny, ale ma na to większe szanse. Oczywiście są tacy, którzy czytali Freuda i Platona, potrafią bawić się teorią kwarków i odróżnić sokola pielgrzyma od pustułki, a przecież są kretynami. Jednak potencjalnie, dostarczając umysłowi wielu bodźców i kształtując go w bogacącej atmosferze, zapewnia się inteligencji grunt sprzyjający rozkwitowi, tak jak chorobie. Bo inteligencja jest chorobą. I wreszcie Antoni odczytał wnioski końcowe. Zamknął zeszyt i patrzył na przyjaciół z miną mędrca, który wygłosił wspaniałą mowę na temat wielkich tajemnic nauki przed audytorium złożonym z szacownych kolegów specjalistów i wprawił ich w zdumienie. G A N D Ż A wybuchnął śmiechem, który nie ucichł do końca wieczoru. Pewien Islandczyk, siedzący przy stoliku w rogu sali, podał mu paczkę papierosów - może ten dławiony śmiech Gandży brzmiał podobnie do islandzkiego pytania: „Czy mógłby pan poczęstować mnie papierosem?". Tak czy inaczej, po każdym wybuchu śmiechu któryś z Islandczyków wyciągał paczkę papierosów i częstował Gandżę. Rudolf oświadczył Antoniemu, że głupcem może zostać bez większego wysiłku. Szarlota ujęła go delikatnie za rękę. As patrzył na niego dużymi, zdumionymi oczyma. Antoni ze wzruszającą prostotą wyjaśnił przyjaciołom, że nie potrafi powstrzymać się od myślenia i ciągle próbuje zrozumieć świat. Dodał, że ta cecha czyni go jeszcze bardziej samotnym i nieszczęśliwym. Gdyby przynajmniej studia dawały mu radość, jaką poszukiwaczom złota zapewnia nadzieja na duży samorodek. Lecz złoto, które znajdował, miało barwę i ciężar ołowiu. Umysł nie dawał mu chwili wy- tchnienia, przeszkadzał spać, dręcząc nieustannymi pytaniami, budził w środku nocy, ogarnięty wątpliwościami albo wzburzony. Antoni opowiadał przyjaciołom, że już od dawna nie zdarzało mu się śnić, nie nękały go koszmary, bo myśli zapełniały całą sferę snu. Przez to ciągłe myślenie i ten ciągły niepokój świadomości Antoniemu źle się żyło. Teraz pragnął odrobiny nieświadomości, pragnął ignorować to, co ważne, to, co prawdziwe, i to, co rzeczywiste... Miał dość owego daru obserwacji, który pokazywał mu cyniczny obraz stosunków międzyludzkich. A on chciał tylko żyć, nie wiedzieć, jak wygląda prawda o życiu, chciał tylko żyć. Przypomniał oszołomionym przyjaciołom swą próbę pogrążenia się w alkoholizmie i poroniony zamiar samobójstwa. Głupota była jego ostatnią szansą ocalenia. Jeszcze nie wiedział, jak ma tego dokonać, ale obiecał, że uczyni wszystko, aby osiągnąć cel. Miał nadzieję dolać nieco wody do bezalkoholowego wina swego życia, stać się bardziej swobodnym, wyzbyć się dławiących przesądów, które ludzie zwykli nazywać prawdami. Antoni nie pragnął zostać debilem doskonałym, lecz tylko roztopić swą inteligencję wśród innych elementów gry życia, przywyknąć do niepoddawania wszystkiego analizie, odstąpić od dzielenia każdego włosa na czworo. Jego umysł zawsze dotąd był niczym orzeł, który spogląda w dół bystrym okiem, chwyta i rozdziera zdobycz ostrym dziobem i pazurami. Dziś chciał go nauczyć dostojnej obojętności, włóczenia się, unoszenia na wietrze, pławienia w ciepłych promieniach słońca i pięknie krajobrazów. Nie zamierzał bezsensownie wyrzekać się funkcji myślenia - celem było włączenie się w nurt życia społecznego. Próbował zawsze szukać rozumowych czynników popychających każdą z istot do działania i wiedział, jak nikły wpływ na dokonywane wybory i głoszone opinie ma wolny osąd. Cząstka jego nieszczęścia polegała na tym, że żył pod władaniem tragedii Jeana Renoira, wiedząc, że „nieszczęście na tym świecie bierze się z tego, iż każdy ma własne racje". Jako wyznawca twierdzenia Spinozy: „Nie żałować, nie śmiać się, nie nienawidzić, ale rozumieć", starał się nie osądzać nawet tych, którzy chcieli go zranić albo podporządkować. Antoni należał do tego rodzaju osób, które w razie potrzeby zrobiłyby aparat dentystyczny dla rekina, a co więcej - podjęłyby próbę wsadzenia go do pyska bestii. Choć jednak zawsze starał się zrozumieć, nie czynił tego zgodnie z nakazami religii, a zatem jego zrozumienie nie równało się pobłażliwemu wybaczeniu. Być może posuwał się nawet do przesady, pod pozorami wolności i wyboru widząc konieczność i mechanizm machiny karmiącej się ludzkimi duszami. Jednocześ- nie - ponieważ usiłował być równie obiektywny wobec siebie jak wobec innych - dochodził do wniosku, że chcąc wszystko zrozumieć, nauczył się nie żyć, nie kochać, a jego skrajna uczciwość intelektualna bywała postrzegana jako strach przed zaangażowaniem się w życie i zajęciem określonej pozycji w społeczeństwie. Był tego świadom i między innymi dlatego podjął taką decyzję. - Ale - dodał - prawda, niczym Janus, ma dwa oblicza, a ja dotąd poznałem tylko to mroczne. Teraz będę obcował z obliczem promiennym, jasnym. Zapomnę o rozumieniu, będę się pasjonował codziennością, uwierzę w politykę, będę kupował drogie ubrania, interesował się sportem, marzył o najnowszym modelu samochodu, oglądał informacje telewizyjne, odważę się nienawidzić różnych rzeczy... Nie miałem pojęcia, że tak można, interesowałem się wszystkim, niczym się nie pasjonując. Nie mówię, że to dobrze albo źle, po prostu spróbuję, zjednam się, tak, zjednam, z tym potężnym duchem, którego zwą „opinią publiczną". Chcę być z innymi, nie: rozumieć innych, ale być jak oni, pośród nich, dzielić ich zainteresowania... - Chcesz powiedzieć - wtrącił flegmatycznie, przeżuwając jakieś ziółka, Gandża - chcesz powiedzieć, że byłeś głupi, bo próbowałeś być tak inteligentny, że żyłeś obok społeczeństwa, a stając się po trosze głupcem, wykażesz się inteligencją... - My - powiedziała Szarlota - lubimy cię takiego, jakim jesteś, co prawda czasami trudno cię zrozumieć, ale... jesteś fantastycznym człowiekiem. Gdybym była heteroseksualistką... - A ja, Szarloto - odparł Antoni - gdybym był Duńczykiem, poprosiłbym cię o rękę. Posłuchajcie! Pewne niedostosowanie społeczne zawsze wydawało mi się czymś całkowicie normalnym. To nawet dobrze, jeśli ma się problemy ze społeczeństwem. Nie chcę się totalnie zintegrować, ale nie chcę też ulec dezintegracji. - Musisz znaleźć złoty środek - stwierdził Gandża. - Tak - podjęła Szarlota - albo wyważony brak równowagi. Kelner podał im miseczki z gęstą zielonkawą zupą i szklanki napełnione płynem, na którego powierzchni unosiły się czerwone jagody. Piątka przyjaciół podejrzliwie spoglądała na jedzenie. Z ust kelnera wydobył się ciąg spółgłosek, który najprawdopodobniej oznaczał coś w rodzaju „smacznego". Wtedy As, układając słowa na kształt haiku, zapytał Antoniego, czy nie obawia się kompletnego zagubienia i czy pewnego dnia nie ujrzą go w telewizji w roli konferansjera. Antoni odparł, że ma to być przygoda, a wielkie człowiecze przygody niosą w sobie element zagrożenia. Wspomniał Magellana, Cooka, Giordana Bruna. Dotąd żył w oku cyklonu, a zatem w miejscu spokojnego osamotnienia pośród szalejących burz i huraganów. Teraz chciał opuścić to przeklęte gniazdko, aby przenieść się w burzliwy, lecz bezpieczny świat. Zaniepokojeni, pełni troski o Antoniego przyjaciele pocieszali go, kazali obiecać, że nie zrobi żadnego głupstwa, i wreszcie zdołali nakłonić, żeby zasięgnął porady swego lekarza i powiernika, Edgara. GABINET doktora Edgara Vaporskiego mieścił się na trzecim piętrze pięknej kamieniczki w XX dzielnicy, przy ulicy Pyrenees, nieopodal placu Gambetty. Antoni leczył się u niego od drugiego roku życia i nigdy nie bywał u innych lekarzy. Edgar był pediatrą, ale nikt nie znał Antoniego tak dobrze jak on. Ponieważ widywali się od dwudziestu trzech lat, wytworzyło się między nimi doskonałe zrozumienie: zwracali się do siebie po imieniu, od czasu do czasu chadzali dokądś razem, ponieważ łączyło ich wspólne upodobanie do „Bra-dy", starego kina przy bulwarze Strasbourg. Kiedy Antoni ukończył dwadzieścia lat, przesiadywanie w poczekalni, gdzie był jedynym dorosłym, któremu nie towarzyszyło dziecko, stało się bardzo krępujące. Rodzice pacjentów zerkali na niego znad czasopism, dzieciaki gapiły się jak sroki. Siadanie obok samotnych kobiet nie pomagało - w końcu i tak wychodziło na jaw, że jest bez dziecka. Dlatego idąc do Edgara, za każdym razem wypożyczał wnuka sąsiadki albo inne dziecko, które miał akurat pod ręką. Tego dnia przyprowadził ze sobą Mirelkę, córkę dozorcy swego domu, ale dziewczynka nie była zachwycona narzuconą jej rolą „alibi". Edgar otworzył drzwi do poczekalni. Na twarzy miał maskę chirurgiczną. Zaprosił Antoniego i Mirelkę do gabinetu. Pokój wyglądał jak każdy gabinet lekarski - na beżowych ścianach wisiały dyplomy, w rogu stała biblioteka pełna imponujących woluminów oprawionych w skóry krów, które pewnie pod-karmiano złotem. Jakby mosiężna tabliczka na drzwiach nie wystarczała, gabinet upewniał o kompetencji poświadczonej certyfikatami. Barwy i meble dobrano tak, by wytworzyć atmosferę powagi. Każdy, kto tu wchodził, ulegał tej aurze podniosłości, czuł panowanie wszechwładnej medycyny i nie mając już wyboru, musiał się jej podporządkować. Bardzo często wizyta u lekarza równa się rezygnacji z wszelkiej suwerenności: człowiek przestaje właściwie należeć do siebie, składa swe ciało oraz dolegliwości w darze czarownikom wiedzy o chorobach. Podobieństwo pomiędzy tym, co składa się na aurę gabinetów lekarskich, a tym, co tworzy tajemniczą atmosferę gabinetów wróżek i jasnowidzów, jest zadziwiające. Krytyczny i dociekliwy umysł byłby skłonny porównać te dwie scenografie - już sama woń medykamentów w gabinecie lekarza i olejków przesycających powietrze w pokoju wróżki służą temu samemu celowi, wywierają taki sam wpływ na psychikę klienta. Ale gabinet Edgara nie do końca poddawał się tym zasadom, ponieważ ściany oklejono tu rysunkami dzieci, czasem zwykłymi bazgrołami, a zabawki i plastelina poniewierały się po podłodze i biurku. Czerwony Power Ranger leżący na bloczku recept osłabiał symboliczną potęgę lekarza. Okno było otwarte, a w pomieszczeniu wyczuwało się zapach gazu łzawiącego. To wyjaśniało, dlaczego Edgar osłonił twarz maską. Teraz ją zdjął, bo właściwie można już było normalnie oddychać. Antoni zapytał, skąd ten zapach, gdy tymczasem Mirelka krzywiła się i zatykała nos. - Pewien nadpobudliwy dziesięciolatek próbował wykraść mi recepty. - A ty dlatego potraktowałeś go gazem łzawiącym?! - oburzył się Antoni. - Miał nunciaku - odparł Edgar, wznosząc ręce ku niebu. - Nunciaku, pomyśl tylko, Antoni! - Boże drogi, często ci się to zdarza? - Na szczęście nie. Cześć, Mirelko - powiedział Edgar, siadając przy biurku. - Które z was jest moim pacjentem? - To on - odparła Mirelka z wyrzutem w głosie. - Jest już taki stary, a ja wciąż muszę chodzić z nim do lekarza! - Płacę ci za to, Mirelko - zripostował Antoni. - I to całkiem nieźle. - Dwie bułki z czekoladą i parę pisemek! Powinnam podwyższyć stawkę. W końcu inflacja odbija się także na stosunkach międzyludzkich! - Mirelko, czy mamusia pozwala ci czytać gazety traktujące o finansach? To niewiarygodne! - Lepiej się do tego przyzwyczaj, ona należy do nowej generacji. Powiedz mi, co cię sprowadza, Antoni! Po chwili grzebania w pliku książek, gazet i różnych papierzysk Antoni wydobył z torby kserokopię schematu mózgu ludzkiego w przekrojach i położył ją na biurku. Sięgnął po pióro Mont Blanc Edgara i wskazał kilka obszarów mózgu. - Wyższe funkcje poznawcze pełni kora płatów czołowych i hipokamp, czy mam rację? - Tak... Coś ty znowu wymyślił? Do czego zmierzasz? Postanowiłeś zostać neurochirurgiem? - Płaty czołowe, o tu - kontynuował Antoni, zakreślając wskazane obszary - zapewniają komunikację pomiędzy strukturami „ja" i funkcjami poznawczymi... - Doskonale, Antoni. Ale ja jestem lekarzem, to dla mnie nic nowego. Wszystko to już wiem. - Doskonale - powiedział Antoni, nie odrywając oczu od schematu. - Pomyślałem sobie, że mógłbyś usunąć mi część kory albo, jeśli wolisz, wyciąć płat czołowy, o tak... Edgar obserwował Antoniego, który zamazywał właśnie przewidziane do wycięcia części mózgu. Był wyraźnie oszołomiony. Zmarszczył brwi, bacznie przypatrując się przyjacielowi i pacjentowi. Mirelka czytała czasopismo filmowe, siedząc wygodnie na kanapie w głębi gabinetu. - Do diabła, co ty bredzisz!? - powiedział Edgar, podrywając się z krzesła. - Nie rozumiem cię. Postradałeś rozum, kompletnie ci już odbiło?! - Właśnie o tym marzę - odparł z pełną powagą Antoni. - Taki jest mój cel i cel tych zabiegów. Ja... - Chcesz, żebym wykonał na twoim mózgu lobo-tomię? - przerwał przerażony Edgar. - Właściwie uważam, że wystarczyłaby połowiczna lobotomia. Chcę zachować zdolność zapalenia zapałki i otwarcia własnej lodówki, nie będziemy grać Lotu nad kukułczym gniazdem... Zresztą to ty jesteś lekarzem, zrobisz, co uznasz za najlepsze... - Najlepiej byłoby zamknąć cię w domu wariatów. Co się z tobą dzieje? - To nie to, o czym myślisz. Jestem całkowicie zdrowy na umyśle, proszę cię o to z pełną świadomością. Wręczę ci wszelkie pełnomocnictwa i prośbę o wykonanie zabiegu. Wiele o tym myślałem. Podjąłem decyzję w zgodzie ze swym sumieniem i rozu- mem. Początkowo dokonałem innego wyboru, próbowałem innych metod. Powiem ci szczerze, że chciałem zostać alkoholikiem, potem zamierzałem popełnić samobójstwo, ale mi się nie udało. - Chciałeś popełnić samobójstwo? - Totalna klapa. Lepiej o tym nie mówmy. Edgar okrążył biurko i usiadł przy Antonim. Położył mu rękę na ramieniu, pełen współczucia dla najbliższego ze wszystkich pacjentów, dla swego przyjaciela. - Wpadłeś w depresję? Coś ci nie wyszło? - pytał zmartwiony. - Nic mi nie wychodzi, Edgarze. Ale nie martw się, szukam sposobu, żeby to zmienić. Wydaje mi się, że najlepiej by było zostać głupcem... - Co takiego?! - Możesz mi wyświadczyć przysługę? Opisz mnie. Gdybyś komuś o mnie opowiadał, co byś powiedział? - Bo ja wiem... że jesteś błyskotliwy, inteligentny, wykształcony, ciekaw świata, interesujący, sympatyczny, dowcipny, trochę za bardzo rozbiegany i niezdecydowany, a poza tym niespokojny... W miarę jak pediatra mnożył przymiotniki charakteryzujące przyjaciela, twarz Antoniego coraz bardziej się zasępiała, jakby słuchał długiej listy poważnych chorób, na które cierpiał. - To zbyt pochlebna charakterystyka, przynajmniej powinienem za taką ją uznać, ale moje życie jest piekłem. Znam tylu głupców, ludzi nieodpowiedzialnych, będących splotem pewników i przesądów, kompletnych kretynów, mimo to szczęśliwych! To ja dorobię się wrzodów, już mam kilka siwych włosów... Nie chcę dłużej tak żyć, już nie mogę. Po drobiazgowej analizie mojego przypadku doszedłem do wniosku, że brak przystosowania społecznego jest skutkiem nadczynności inteligencji. To ona nie daje mi chwili spokoju, nie potrafię jej okiełznać, a ona przemienia mnie w jakieś nawiedzone zamczysko, w istotę mroczną, posępną, niebezpieczną, niepokojącą, owładniętą przez wzburzony umysł. Jestem potępieńcem! - Jeśli nawet inteligencja jest przyczyną twoich problemów, nie mogę ani nie chcę zrobić tego, o co prosisz. Nie mogę jako lekarz, bo jest to sprzeczne z etyką. A nie chcę jako twój przyjaciel. - Ale myślenie mnie wykańcza, Edgarze. Musisz mi pomóc. Mój umysł to szalony maratończyk, który nie zatrzymuje się nawet po zakończeniu biegu, tylko pędzi dalej, dniem i nocą. Jest jak morska świnka, która nie potrafi wyjść z wirującego koła. - Przykro mi, ale nie mogę. Nie rozumiem cię: jesteś fantastyczny, oryginalny, nawet nie wiesz, ile masz szczęścia. Powinieneś nauczyć się żyć, będąc sobą. Na jakiś czas, dopóki nie dojdziesz do siebie, nie zapanujesz nad sytuacją, znajdziemy rozwiązanie, które poprawi jakość twojego życia. - Poprawę jakości życia zapewniłaby mi głupota. - Pleciesz głupstwa. - Czyli jestem na dobrej drodze. Czy naprawdę nie można usunąć części moich neuronów? Są banki organów, banki krwi, banki spermy, powinien chyba istnieć i bank neuronów? Dzięki temu ci, którzy mają ich za dużo, mogliby się dzielić z tymi, którym ich brakuje. W dodatku byłoby to działanie wielce humanitarne. - Przykro mi, Antoni, taki bank nie istnieje. - W takim razie poradź mi, co robić, Ed? Co ze mną będzie? Dlaczego nie jestem taki jak wszyscy? Chcę zaznać banalności życia, chcę pasować do otoczenia. Jak mrówka w mrowisku. Mówiąc to, Antoni bazgrał po przekroju mózgu. Wokół półkul rysował mrówki, wśród nich jedną dużą, mającą przedstawiać jego samego. - Pamiętasz tę książkę, którą podarowałeś mi na dziesiąte urodziny? - Pan Badabum? - Tak, Pan Badabum. Przez cały czas przytrafia mu się coś złego: kiedy wychodzi, pada deszcz, ciągle uderza w coś głową, zapomina o ciasteczkach, które przypalają się w piekarniku, wszystko gubi, zawsze spóźnia się na autobus... Dlaczego? Ponieważ to pan Badabum! Edgarze, mam wrażenie, że zamieniam się w pana Badabuma. Pan Badabum to ja! Po policzkach Antoniego spływały łzy. Edgar uściskał go, poklepał po plecach, aż Antoni zakasłał się i długo nie mógł złapać tchu. Edgar wyjął z szuflady syrop, dał Antoniemu dwie łyżeczki słodkiego płynu, potem poczęstował twiksem. Antoni chrupał czekoladowy przysmak jak łakomy chłopiec. Miał już suche oczy i powoli się uspokajał. - Nie przyszło ci do głowy, żeby iść do psychoanalityka? - Zrobiłem to dość dawno temu - mruknął Antoni, rozkładając ręce w geście bezradności. - I co? - Jego zdaniem to wszystko jest zupełnie normalne, nie odkrył u mnie żadnej patologii psychicznej, żadnych... Wiesz, co mi powiedział? „Korzystaj z życia, młody człowieku, odpręż się. Przestań zaprzątać sobie głowę byle czym". Jaka szkoła psychoanalityczna wykształciła takiego mędrca? Szkoła racji tomjonesowskich? - No dobrze. W takim razie mogę ci zaproponować heurozac. W zasadzie jestem przeciwnikiem tego rodzaju leków, ale twoje próby samobójcze i alkoholizm, twój stan psychiczny skłaniają mnie do zastosowania tego środka. To jednak niczego nie rozwiąże, nie uleczy cię na dobre. - Chcę tylko mniej myśleć, Edgarze. - Heurozac ma działanie uspokajające i antydepresyjne. Tego ci właśnie trzeba. Lek nie jest w pełni obojętny dla zdrowia, toteż musisz przychodzić do mnie co miesiąc, a ja wypiszę ci kolejną receptę. Albo nie. - Nie jest obojętny dla zdrowia? Co to znaczy? - Ma drobne drugorzędne skutki uboczne, tak jak wiele innych leków: suchość w ustach, zawroty głowy, znużenie... Ale przede wszystkim wywołuje bardzo przyjemny rodzaj uzależnienia. Musisz bardzo dokładnie przeczytać ulotkę informacyjną i ściśle trzymać się przepisanych dawek. - Czy to - zapytał Antoni głosem pełnym nadziei - pomoże mi mniej myśleć? - Będziesz prawie jak zombi. Daję głowę. Życie wyda ci się prostsze i piękniejsze. Oczywiście, wcale takie nie będzie, ale zaczniesz wszystko inaczej postrzegać. Musisz mieć świadomość, że to środek wyłącznie tymczasowy. - Bardzo dobrze - zapewnił Antoni. - Właściwie masz rację, lepiej nie podejmować nieodwracalnych decyzji. Trochę mnie poniosło. To będzie moje koło ratunkowe. Pomoże mi przez jakiś czas utrzymać się na powierzchni, potem będę mógł sam sobie radzić. Rozmawiali jeszcze przez parę minut o swoich rodzinach, przyjaciołach i o kinie. Antoni miewał mnóstwo pytań, które uważał za słuszne zadawać Edgarowi, ponieważ sądził, że jako lekarz najlepiej na nie odpowie: dlaczego napoje gazowane powodują czkawkę, dlaczego paznokcie rosną, dlaczego kichamy, dlaczego chrapiemy, dlaczego dostajemy gęsiej skórki, kiedy kreda skrzypi po tablicy albo widelec drapie po talerzu? Edgar wypisał receptę i zanotował na kartce sposób przyjmowania leku, po czym serdecznie uścisnęli sobie dłonie. Antoni jak zwykle chciał zapłacić za poradę, ale Edgar, również jak zwykle, odmówił. Mirelka i Antoni wyszli z gabinetu. JEGO KAWALERKA znajdowała się na ósmym piętrze starej kamienicy w Montreuil. W gimnazjum i liceum Antoni musiał znosić poniżenia, na 'akie narażało szkolnictwo publiczne. Wraz z innymi kolegami, których natura nie obdarzyła zbyt dobrą kondycją, był zawsze wybierany do drużyn piłki nożnej czy siatkówki jako jeden z ostatnich. Musiał znosić szykany i docinki kolegów, którzy lekcji chowania fizycznego nie uważali za naukę, a raczej za zawody. Dlatego Antoni nie rozwinął sobie zamiłowania do sportu. Ale drażniło go, że legając negatywnemu doświadczeniu, nie uprawia Ladnych ćwiczeń, i dlatego postanowił wynająć lieszkanie na jednym z najwyższych pięter, co uało go zmusić do posługiwania się mięśniami, hoćby nawet lichymi. W praktyce szybko okazało się, że wędrówki po schodach są zbyt wyczerpujące. Tego sąsiad z siódmego, bardzo sympatyczny chłopak nieniem Vlad, był' mistrzem wolnej amerykanki, onieważ musiał systematycznie i dużo trenować, 89 podnosić hantle, chodzić do siłowni, zaproponował Antoniemu, że będzie go wnosił na górę. Z tego względu Antoni starał się wracać do domu o tej samej porze co Vlad, a ten niósł go na barana na siódme piętro. Vlad twierdził, że Antoni jest lekki jak ręcznik kąpielowy, więc dopóki nie próbował wycierać się nim po kąpieli... Vlad miał metr osiemdziesiąt wzrostu, a ważył co najmniej sto dwadzieścia kilo. Był tak silny, że kiedyś zapomniał nawet, że dźwiga Antoniego, zabrał go do siebie i wziął się do szykowania kolacji. Kawalerka Antoniego nie była zbyt elegancka, była nawet nieco zaniedbana: kaloryfery, izolacja, hydraulika, elektryczność - wszystko szwankowało. Ale i to przerastało finansowe możliwości Antoniego. Początkowo płacił komorne dzięki programowi dodatków mieszkaniowych dla studentów, a także pracy nad przekładem na aramejski W poszukiwaniu straconego czasu. Odkąd jednak wycofano się z tego projektu, co wiązało się z nieco dziwnym upadkiem wydawnictwa, finanse Antoniego były w opłakanym stanie. Wobec agonii swego portfela wymyślił, że powinien istnieć szpital finansowy, gdzie podawano by kroplówki anemicznym kontom bankowym. Wspomniał o tym wynalazku swojemu bankierowi, ten jednak najwyraźniej uważał, że bank to rodzaj prywatnej ?i?i?i. Rozmyślając nad klasyfikacją ludzkości, Antoni ustalił uniwersalne normy, określające stopień zasobności czy też bogactwa na podstawie miernika, za który przyjął skarpetki. Pierwsza kategoria, najubożsi, to ci, którzy nie mają skarpet; druga kategoria, średnioubodzy, to ci, którzy mają dziurawe skarpety, trzecia kategoria, najbogatsi, to ci, którzy mają skarpetki bez dziur. Antoni należał do kategorii drugiej. Jego dochody brały się głównie z zastępstw za nieobecnych wykładowców na uniwersytecie Paris V, co przynosiło, zależnie od miesiąca, tysiąc do dwóch tysięcy franków. Do tego należało dodać pieniądze z pomocy społecznej, pobierane całkowicie nielegalnie, z powodu błędu w nazwisku: w dokumentach uniwersyteckich figurował jako Antoine Arakan, podczas gdy w urzędzie zatrudnienia jako bezrobotny wpisany był pod birmańskim imieniem, którego na co dzień nigdy nie używał - Sawlu. Poza tym od czasu do czasu podejmował różne prace na czarno. Ostatnio na przykład udawał krzyki rodziny żyraf w dokumentalnym filmie przyrodniczym, którego taśmy dźwiękowe zaginęły. Rodzice przysyłali mu z Bretanii po parę groszy i paczki z żywnością. Był to niesamowity i przepyszny melanż specjałów azjatyckich i bretońskich. Co miesiąc otrzymywał ciężką lodówkę przenośną, w której znajdował saj-gonki z mięczakami i rybami, paszteciki nadziewane solą, małże św. Jakuba w cieście, placki z mąki gryczanej z nuoc-mam, pieczenie, naleśniki faszerowane ryżem... Pomagał mu także jego przyjaciel Gandża, który chętnie pomagałby mu znacznie bardziej, gdyby nie to, że Antoni nie chciał być na niczyim utrzymaniu. Antoni wydawał miesięcznie na życie mniej niż wynosiła najniższa płaca. Mimo to wciąż mieszkał w swej kawalerce. Jak to robił? Przestał płacić komorne. Dlaczego? Ponieważ właściciel, pan Bral-laire, zapadł na chorobę Alzheimera. Antoni nie był do końca przekonany, czy to rzeczywiście alzheimer. Tak czy inaczej, pan Brallaire nic nie pamiętał. Na początku września Antoni musiał odwieźć go do szpitala na badania. Pan Brallaire nie miał rodziny, więc Antoni się nim opiekował. Zupełnie przypadkowo zauważył u niego dziwną utratę pamięci. Nie mógł płacić mu regularnie co miesiąc, toteż przemykał pod ścianami, starając się czynić to jak najdyskretniej. Jednak pewnego dnia pan Brallaire go dopadł. Antoni spodziewał się, że każe mu zbierać manatki i wynosić się z mieszkania. Ale właściciel, patrząc bezmyślnie w dal i trzymając go za ramię, szepnął: - Czy pan tu mieszka? - Tak, na ósmym piętrze. Chciałbym pana przeprosić, ale w tym miesiącu miałem pewne problemy... Zapomniałem... - O czym pan zapomniał? - spytał szczerze zatroskany, zdziwiony. Zazwyczaj pan Brallaire wymagał, by komorne opłacać pierwszego. Punktualnie o siódmej rano koperta miała być wsunięta pod jego drzwi. Wystarczyło, że Antoni spóźnił się o kilka godzin, a właściciel już dobijał się do niego i straszył komornikiem. - Właściwie nie... - odparł Antoni, któremu rzęsisty pot zrosił czoło. - Zapomniałem powiedzieć panu dzień dobry. Dzień dobry panu... - Dzień dobry - szepnął Brallaire. - Mieszka pan w tym domu? - Tak, proszę pana. Na ósmym piętrze. Tu pojawił się drobny problem moralny. Antoni mógł pozwolić, żeby choroba spokojnie się rozwijała i równie spokojnie mieszkać w swej kawalerce. Albo mógł zaopiekować się tym niegdyś gderliwym kamienicznikiem, który nigdy nie bywał ani uprzejmy, ani wyrozumiały. Wrodzona dobroć wzięła górę - Antoni pomyślał ze smutkiem, że powinien wyrobić w sobie egoizm, jak wyrabia się mięśnie, i zdobyć się na szczyptę amoralności, bo inaczej nie przetrwa na tym świecie. Zaprowadził ??????i??'? do lekarza. Specjalista nie postawił ostatecznej diagnozy - trzeba było czasu i serii badań, aby z całą pewnością określić, na jaką cierpi chorobę. - Czy są szanse, że wyzdrowieje? - Trudno powiedzieć - odparł lekarz. - Jego pamięć jest w strzępach. Powinien pan go pilnować. Nie postradał rozumu, ale nie jest zdolny zapamiętać niczego z bliskiej przeszłości. Antoni opiekował się nim jak starym wujkiem. Odprowadzał go do mieszkania, gdy staruszek krążył po kamienicy, gubiąc się w korytarzach, wyposażył go w kartkę z adresem i wsunął ją do portfela, na wypadek, gdyby Brallaire zgubił się w mieście. Robił mu zakupy, pobierał komorne od pozostałych lokatorów i wpłacał pieniądze na konto właściciela. Pan Brallaire miewał jeszcze chwile, gdy przypominał sobie o różnych rzeczach, przede wszystkim o nieopłaconym komornym Antoniego, ale trwały one krótko. Antoni przeczytał w „Le Monde" artykuł o postępach medycyny w zakresie leczenia chorób powodujących degenerację mózgu - Parkinsona, Alzheimera... Cieszył się tym ze względu na pana ??????i??'?, zarazem przerażała go świadomość, że postęp medycyny może doprowadzić do jego eksmisji. Uczeni nie zdają sobie sprawy z ubocznych, pozamedycznych skutków swych odkryć. Gdyby w końcu zdołano wyleczyć starego kamienicznika, Antoni nie miałby podstaw, by liczyć na jego wdzięcz- ność: z ksiąg rachunkowych starzec wyczytałby, że Antoni od dawna nie płaci komornego, ale nie miałby pojęcia, ile mu zawdzięcza. ¦ Nazajutrz po wizycie w gabinecie Edgara, we czwartek 25 lipca, Antoni zaczął przyjmować lek, który miał go chronić przed własnym umysłem, heurozac. Zalecaną dawką była jedna tabletka dziennie. Antoni postanowił podwoić ją na własną rękę. Pragnął uzyskać szybkie efekty kuracji, nie zamierzał zadowalać się kojącym ból balsamem. Działanie leku miało być odczuwalne po kilku dniach, toteż Antoni miał czas na przygotowanie się do nowego życia, co czynił z całą zręcznością, na jaką był się w stanie zdobyć. Etap pierwszy. Wysłał list, w którym rezygnował z pracy na uniwersytecie Paris V imienia Renę Descartes'a. Od dwóch lat prowadził raz w tygodniu półtoragodzinny wykład na temat Udynienia boskiego Klaudiusza (nazywał to za oryginałem „pokolo-kwin-tozą"), czyli satyrycznej sztuki Seneki. Poza tym od czasu do czasu zastępował prowadzących zajęcia z przedmiotów, które dość gruntownie zgłębił: biologii, na przykład na temat łuskoskrzydłych, retoryki aramejskiej, filmu i kina. Jego specjalistyczna wiedza była wystarczająco solidna w wielu dziedzinach, by bez przygotowania mógł zastąpić chorego wykładowcę, zarazem jednak zbyt wyrywkowa, żeby mógł uzyskać tytuły uniwersyteckie w tej czy innej domenie, co odbierało mu nadzieję na stałe zatrudnienie. Etap drugi. Pozbył się wszystkiego, co mogłoby ewentualnie stymulować jego umysł. Książki spakował do kartonowych pudeł, bez litości opróżniając półki z setek powieści, dzieł naukowych, słowników, encyklopedii, kilogramów notatek, podręczników, miesięczników przyrodniczych, historycznych, literackich, a nawet płyt... Zdjął ze ścian swego jedynego pokoju plakaty filmowe, portrety swych bohaterów i reprodukcje obrazów Rembrand-ta, Schielego, Edwarda Hoppera i Miyazaki. As, Szarlota, Vlad i Gandża pomogli mu przenieść kartony do Rudolfa, który z radością przyjął, na pewien czas - jak powiedział Antoni - te skarby kultury. Etap trzeci. Opróżniwszy mieszkanie, Antoni zaczął się zastanawiać, jak mógł zgromadzić tyle rzeczy na tak małej przestrzeni. Teraz trzeba było zapełnić wolne miejsce przedmiotami nieszkodliwymi, pozostawiającymi umysł lokatora w spokoju. Odwiedziwszy w tym celu sąsiadów, których odporność na inteligencję uważał za wręcz doskonałą, sporządził spis rzeczy, mogących stworzyć idealną scenerię jego nowego życia. Mieszkające po sąsiedzku małżeństwo, profesor imieniem Alain i dziennikarka Izabella, wydali mu się budującym przykładem życia bez reszty poświęconego odtrącaniu inteligencji. Obserwował ich już od dawna i w głębi serca podziwiał - żyli pełnią życia, opanowali do perfekcji wszelkie niuanse uroczej głupoty, czystego idiotyzmu, całkiem niewinnego, szczęśliwego i spełnionego, głupoty miłej dla nich i dla ich otoczenia, bez szczypty złośliwości czy agresji. Alain i Izabella z pełną powagą i życzliwością, tak cudownie żałośni, doradzili mu, jak urządzić kawalerkę. Zdobył używany telewizor i umieścił go w centralnym punkcie mieszkania, niczym koronę symbolizującą władzę nowych zasad. Przykleił do ścian plakaty Króla Lwa, inne, ukazujące sportowe samochody i młode urodziwe kobiety, zdjęcia aktorów i aktorek, którzy przybierali postawę geniuszy na miarę wszech czasów, fotografie tak nieśmiertelnych intelektualistów, jak Alain Minc i Alain Finkielkraut. Początkowo był trochę zaszokowany, czuł się nieswojo w tym wyjałowionym otoczeniu. Odzyskał pewność siebie, powtarzając, że dzięki heurozacowi wkrótce wszystko będzie go zachwycało. Alain i Izabella doradzili mu, jaka miła, gwarantująca spokój synapsom muzyka współczesna, bazująca na uderzeniach elektronicznych młoteczków w równie elektroniczne pianina, będzie dla niego najlepsza, słuchana na przemian z muzyką ludową ze wszystkich stron świata. I wreszcie uznał, że jego kawalerka zyskała doskonały brak wyrazu, aby jego mózg pogrążył się w bezczynności. Antoni zdawał sobie jednak sprawę, że nawet jeśli świat zewnętrzny ulega tym samym tendencjom, nie może oczekiwać, że zdoła całkowicie uchronić się przed, nikłym wprawdzie, zagrożeniem kulturowym i intelektualnym ze strony społeczeństwa. ¦ Antoni zaprosił Szarlotę, Asa, Gandżę i Rudolfa na islandzki podwieczorek w nowym wnętrzu. Na stole królowały przysmaki wikingów - herbata z masłem, mięso pingwina, racuchy z ziołami na foczym tłuszczu... Antoni raz jeszcze zapewnił, że trwa w zamiarze zostania głupcem, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na jakiś czas, aby podjąć próbę rozpuszczenia w bezmyślności zbyt zwartego umysłu. Uznając ten projekt za mniejsze zło, przyjaciele, choć nie bez żalu, obiecali mu wsparcie. Antoni poprosił, żeby nie prowokowali go rozmowami na poważne tematy, lecz by gawędzili o wszystkim i o niczym, o pogodzie, o sprawach banalnych i powszednich, które on sam dotąd lekceważył i ignorował. - Domyślam się ¦ przerwał mu Gandża - że w takim razie możemy zapomnieć o partyjkach szachów? - Chwilowo tak. Ale proponuję zastąpić je inną grą, którą zaprezentowali mi moi uroczy sąsiedzi. Nazywa się monopol. Cel tej gry jest prosty: trzeba zdobywać pieniądze, być zręcznym, postępować, jak przystało na prawdziwego, durnego kapitalistę. To fascynujące. Zaleta tej zabawy polega na tym, że może mnie nauczyć moralności liberalnej albo nawet, poprzez swój aspekt ludyczny, na nią nawrócić. Wtedy przyłączyłbym się do tych, których dziś potępiam, wprawdzie tylko jako gracz. Nie musiałbym się martwić o konsekwencje swych posunięć, o zbyt wygórowane komorne, które pozbawia tyle osób dachu nad głową i skazuje całe rodziny na wegetację pod mostami. Stałbym się sknerą, wydrwigroszem, egoistą, którego jedyną troską jest nabijanie własnej kabzy, wolnym od wielkich egzystencjalnych pytań, za to zastanawiałbym się, w jaki sposób zarobić możliwie najwięcej. - W ten sposób możesz naprawdę stać się łajdakiem - ostrzegła Szarlota. - Być prawdziwym łajdakiem to doskonałe remedium na moją chorobę. Potrzebna mi radykalna kuracja: być łajdakiem to chemioterapia na moją inteligencję. Podejmę takie ryzyko bez chwili wahania. Ale jeżeli za pół roku stwierdzicie, ze trochę za bujnie rozkwitam jako... szuja, interweniujcie. Nie mam zamiaru stać się durniem i skąpcem, tylko sprawić, żeby molekuły głupoty krążyły po moim organizmie, oczyszczając schorowane, cierpiące jestestwo. I nie ważcie się kiwnąć nawet palcem przed upływem sześciu miesięcy. Posługując się wspaniałymi sonetami, As ostrzegł Antoniego, że naraża się na zatratę osobowości, na skażenie truciznami, które wprowadzone do organizmu wypaczają jego osobowość. - Istnieje takie ryzyko. Zwłaszcza że głupota daje znacznie więcej przyjemności niż życie pod presją inteligencji. Z całą pewnością będąc głupim, człowiek staje się szczęśliwszy. Nie chodzi mi o istotę głupoty, ale tylko o jej dobroczynne składniki, które pływają w niej niczym oligoelementy: szczęście, dystans, zdolność do oddalenia cierpień zrodzonych z empatii, do lekkości życia, lekkości ducha. Beztroski! - Rozumiem - wtrącił Rudolf. - Nazywam to teorią rekina. Jak kurara albo muchomor sromot-nikowy, rekin jest śmiertelnie groźny, a jednak w jego tkankach odnajdujemy substancje chemiczne, które służą do produkcji leków używanych w leczeniu nowotworów, do ratowania życia. I wreszcie, stając się głupcem, mógłbyś choć raz dowieść za- dziwiającej inteligencji. Czy nie sądzicie, że jestem perfidny? - Na takiej zasadzie działają również szczepionki - podjęła Szarlota. - Być może zdołasz się wyleczyć i uodpornić. - Jeżeli przeżyję tę kurację - powiedział Antoni, pocierając ręką kark i uśmiechając się z lekkim zaniepokojeniem. - Albo jeżeli nie zostaniesz nieuleczalnym głupcem - dorzuciła Szarlota. - A to byłoby gorsze od śmierci. W swej desperackiej naiwności Antoni postrzegał głupotę jako bezkresny wszechświat, który miał dać jego życiu przestrzeń uwolnioną od oporu atmosfery. Sądził, że będzie unosił się pośród gwiazd i planet po torze właściwym dla swego gatunku. DLA ANTONIEGO wielkim problemem stało się odkrycie cudownych kopalń, które, pośród skał i minerałów, kryły diamenty głupoty. Bardzo łatwo byłoby wskazać palcem paru kretynów, powszechną i przyjemną głupotę, ale to wszystko stanowiło najczęściej kamuflaż wyznawanego systemu wartości. Kiedy ktoś mówił, że piłka nożna, teleturnieje, media są w istocie głupie, sprawa wydawała się prosta. Ale dla Antoniego było oczywiste, że głupota tkwi raczej w sposobie robienia różnych rzeczy lub ich ocenie niż w rzeczach jako takich. Równocześnie głupotą były przesądy, toteż Antoni uznał, że warto mieć ich pewną ilość, rozpoczynając nowe życie. Heurozac zaczynał działać. Antoni jakby się odprężył i uwolnił od wątpliwości i rozmaitych lęków. Alchemia biorąca we władanie jego mózg, jego system nerwowy, przemieniała ołów rzeczywistości w błyszczący złoty pył na tle feerii barw. Przedtem nie mógł swobodnie żyć, bo nękały go setki pytań, krępowały pęta pryncypiów i zasad. Sprawdzał na przykład, gdzie wyprodukowano ubranie, które miał ochotę kupić, żeby nie przyczyniać się do wyzyskiwania dzieci w azjatyckich fabrykach Nike'a i innych międzynarodowych koncernów. Ponieważ reklama stanowiła zamach na wolność, atak na konsumentów, na ich wyobraźnię i podświadomość, założył zeszyt z nazwami wszystkich marek i produktów, uczestniczących w tej wojnie psychologicznej, i wyjmował go ze swego koszyka w sklepie. Prowadził również rejestr przedsiębiorstw, które inwestowały w działalność naganną z moralnego punktu widzenia albo zatruwały środowisko naturalne, także w krajach niedemokratycznych, oraz tych, gdzie dokonywano grupowych zwolnień, kiedy zyski rosły. Nie kupował także żywności zawierającej substancje chemiczne i konserwanty, sztuczne barwniki, przeciwutlenia-cze, a gdy pozwalała mu na to kieszeń, stanowczo preferował żywność wyprodukowaną tradycyjnymi metodami, czyli żywność ekologiczną. To wcale nie znaczy, że był ekologiem, pacyfistą, internacjonalistą, a jedynie, że robił to, co w swym sumieniu uznawał za słuszne. Jego postawa życiowa kształtowała się raczej pod wpływem idei moralnych niż przekonań politycznych. Pod tym względem Antoni wykazywał cechy męczennika społeczeństwa konsumpcyjnego. Zresztą doskonale zdawał sobie sprawę, że jego nieugięta postawa bliska jest wzorcom chrześcijańskich męczenników. Wprawiało go to w zakłopotanie, ponieważ był ateistą, nie mógł jednak postępować inaczej niż ów laicki Chrystus i apostata. Starając się niczego przed sobą nie ukrywać, Antoni powtarzał sobie, że może ten bolesny rygoryzm, wręcz cierpiętniczy, był formą pokuty samca-człowieka za winy Zachodu-wy-zyskiwacza Trzeciego Świata. Typową cechą jego ascetycznej postawy były nazbyt sztywne zasady: nie chciał wpaść w pułapkę nowoczesnych technologii, które zmuszały klientów do regularnej wymiany sprzętu na najnowocześniejszy i najmodniejszy, toteż nie kupował na przykład płyt laserowych, nie bez racji zadowalając się doskonałą techniką trzydziestu trzech obrotów i starym adapterem. Przyjęcie postawy konsumenta odpowiedzialnego, humanisty, miało niestety pewną cenę. Antoni za wszystko płacił drożej. Skutkiem jego moralności i wyostrzonego poczucia odpowiedzialności była skąpa garderoba, a często - głód. Jednak Antoni nigdy nie narzekał. W promieniach chemicznego słońca heurozacu Antoni odkrył świat. Zobaczył go takim, jakim nigdy dotąd nie widział. Przedtem pejzaże, powietrze, ulice, ludzie, cała rzeczywistość - wszystko skażone było agresją wojen, bezrobociem, chorobami, codziennym cierpieniem większości istot ludzkich. Nie potrafił cieszyć się słońcem, nie myśląc o tych ludziach z Afryki, dla których promienna potęga była synonimem spalonych upraw i głodu. Nie mógł cieszyć się deszczem, bo nazbyt dobrze wiedział, ile śmiertelnych ofiar, ile zniszczeń pozostawia po sobie azjatycki monsun. Sznur samochodów wywoływał w jego wrażliwym umyśle skojarzenie z obrazami tysięcy rannych i zabitych na drogach. Nagłówki prasowe i zamieszczane pod nimi litanie katastrof, morderstw i krzywd - oto, co tworzyło barwę jego nieba, temperaturę jego dnia, woń powietrza, którym oddychał. Odkąd łykał małe czerwone pastylki, między nim a resztą świata wytworzył się zbawienny dystans, a wszystko, co działo się wokół, nie było już tak bolesne. Nie oznacza to, że przestał go obchodzić los zagrożonych wyginięciem gatunków zwierząt, że nie zasmucała go nędza i cierpienie ludzi, -że śmiał się z zamachów, wojen, nierówności społecznej, której on sam także był ofiarą, tylko że stał się realistą. Uważał, że ubóstwo jest przykre, przemoc wszelkiego rodzaju doprawdy straszna, ale... ba! cóż mógł na to poradzić? W pojedynkę i tak nie był w stanie odmienić świata. Szczera sympatia zastąpiła bolesną empatię. Antoni spacerował, rozkoszując się prostymi radościami chodzenia i patrzenia, odczuwał żywą przyjemność, stwierdzając, że jego serce bije, a płuca wypełniają się powietrzem. Cieszyła go woń powietrza o poranku w parku w Montreuil, gdy przymykał oczy na rzeczywistość i obserwował rudziki, nie myśląc o tym, że długość życia tych ptaków obniża się w zastraszającym tempie z powodu skażenia środowiska. Oglądał się za ubranymi w letnie stroje dziewczętami, nie zastanawiając się, czy w torebkach mają szkolne podręczniki, obserwował świat w jego powierzchownej warstwie, nie sięgając głębiej, korzystając z przyjemności, które życie dawało za darmo. Przyjąwszy postawę normalnej jednostki przynależącej do społeczeństwa, Antoni zapraszał sąsiadów na kolacje, na wspólne oglądanie zawodów sportowych - teraz interesowały go mecze piłkarskie i wszelkie inne rozgrywki, podczas których kibicował biznesmenom w szortach. On, który zbyt mocno wątpił, pozwalał sobie teraz na pochopne oceny i krytykę upodobań innych osób. Podczas gdy spokojnie urządzał się w normalności, postanowił poddać się dodatkowemu testowi, by udowodnić sobie, że z powodzeniem integruje się ze społeczeństwem. To był McDonald's. Nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, żeby wejść do tej jaskini kapitalizmu i imperializmu, sklepiku z tłuszczem i cukrem, symbolu uniformizacji stylów życia. Ale przecież Antoni się zmienił. Wybrał McDonald'sa w Montreuil, parę kroków od domu. W minionej erze swego życia, od której dzieliła go wieczność czterech miesięcy, Antoni pomyślał sobie kiedyś, że gdyby nie był przeciwnikiem wszelkiej przemocy, z przyjemnością podłożyłby bombę pod tę knajpę. Ale zaraz skarcił samego siebie, bo przecież studenci i wyzyskiwani pracownicy, którzy musieli tam przebywać, mogliby niewinnie odnieść rany, a w dodatku utraciliby źródło utrzymania. Budynek był szeroki i wysoki, bardzo kolorowy, oblepiony plakatami, które zachęcały, żeby podchodzić do życia lekko, a jeść za umiarkowaną cenę. Duże żółte M królowało na murze fast foodu. Sympatyczny plastikowy klaun witał w drzwiach gości, unosząc rękę i śmiejąc się wesoło. Antoni wszedł i skinieniem głowy pozdrowił dwóch goryli, którzy na pewno stali tu po to, żeby chronić klientów przed atakami potężnych gangów złodziei frytek. Podszedł do lady: - Dzień dobry! - powiedział, zwracając się do młodej kobiety przy kasie. - Co podać? Antoni był pod wrażeniem tej ekonomii stosunków interpersonalnych - nie trzeba było już dodawać automatycznie formułek grzecznościowych. Zatem i on z nich zrezygnuje. W końcu to bardziej szczera i wręcz uczciwsza postawa. Zerknął na menu. - Menu Best of McDeluxe - odczytał ze świetlistej tablicy, skuszony obietnicą zjedzenia za trzydzieści dwa franki dania, w którego nazwie znalazło się słowo „luksus". - Napój? - Tak, oczywiście. Jak najbardziej. - Co do picia? - zapytała zniecierpliwiona kobieta. - Colę, tak, spróbuję coli. Aby dostosować się do obyczajów panujących w tym nowym dla niego świecie, postanowił powstrzymać się od wszelkich podziękowań. Usiadł przy kremowym stoliku i zaczął jeść frytki, popijając je jedną trzecią litra brązowego bąbelkowego napoju. Z zaciekawieniem przyjrzał się frytce i umoczył ją w mieszaninie musztardy, ketchupu i majonezu, a potem ugryzł. Jeszcze kilka dni temu Antoni nie mógłby tak po prostu zajadać frytek, nie myśląc o krwawych dziejach ziemniaka, o ludzkich ofiarach, jakie oddała za niego cywilizacja Azteków. Fakt, że ta zwyczajna bulwa ma na sumieniu tyle ofiar, z pewnością uniemożliwiłby mu delektowanie się jej smakiem. Niezręcznie wbił zęby w kanapkę - część wypełniających ją sałatek wypadła na tacę. Musiał przyznać, że to jedzenie mu smakuje. Na pewno nie było najzdrowsze, opakowanie nie zostało wykonane z materiału, który łatwo ulegał rozkładowi, ale było proste, niedrogie, bardzo kaloryczne i o budzącym zaufanie zapachu. Ten smak sprawił, że Antoni czuł się jakby odnalazł rodzinę bez granic, jakby przyłączył się do milionów ludzi w tej same] chwili zajadających identyczną kanapkę. Powolny międzynarodowej choreografii, wykonywał gesty zakupu uniesienia tacy, wchłaniania coli, połykania frytek i kanapki, czyniąc to tak, jak pozostali tancerze--konsumenci we wszystkich innych, lecz takich samych świątyniach. Odczuwał swoistą przyjemność, ufność, nową moc, bo był jak inni i wraz z innymi Antoni nigdy nie troszczył się o swój wygląd. Nosił ^ porządne ubrania, które zdążyły się już podniszczyć, ale nie miał ani środków, ani potrzeby kupowania nowych strojów. Jego ulubionym sklepem z ciuchami był mały Guerrisold przy bulwarze Rochechouart. Co do fryzury, to wystarczało mu zwykłe podcięcie włosów maszynką co dwa miesiące wykonywane przez Gandżę. . Teraz poprosił fryzjera o strzyżenie. W sklepie odzieżowym wybierał to samo, co pewien młodzieniec, który zachowywał się jak człowiek o wyrobionym smaku, i nie zwracał już uwagi na to, czy tych rzeczy nie szyły wyzyskiwane dzieci. Kupił parę butów Nike'a, dżinsy Levi'sa, bluzę Adidasa. W tym miał chodzić na co dzień, czując się swobodnie. Potem zajrzał do Galerii Lafayette, co jeszcze niedawno uznałby za absolutne szaleństwo i występek. Wszedł do tego burżuazyjnego gmachu, przesiąkniętego wonią piżma i wyższych sfer. Posłuszny radom sprzedawcy, który z namaszczeniem wypowiadał każde słowo, nabył płócienne spodnie, koszulę i marynarkę w stylu eleganckim, „lecz wielce swobodnym, jak to się mówi cool, zapewniam pana...". Na zakończenie dnia zafundował sobie porcję gier wideo w wyspecjalizowanym barku. Och, nie wybrał żadnej z tych intelektualnych gier, w których trzeba odnajdować przedmioty, rozwiązywać zagadki... O nie! Bawił się w zabijanie potworów przybywających z przestrzeni międzyplanetarnej. Rozładował się przy tym, pozbył napięć dnia, który - miał taką nadzieję - był typowym dniem. Odczuwał pewną radość, niszcząc tych przeciwników; zaangażowany w walkę, prawie uwierzył, że przyszłe losy ludzkości zależą od zwinności jego nadgarstka i precyzji palców. Nareszcie został bohaterem. Zadzwoniła Szarlota. Po raz kolejny poddała się sztucznemu zapłodnieniu i chciała, żeby poszedł z nią na festyn. Gawędzili, jakby nigdy nic, o lecie, które w tym roku zaczęło się tak późno, o rządzie, który okazał się nieudolny, o życiu, które przecież było tak piękne. W pewnej chwili Szarlota próbowała opowiedzieć mu, że została zaangażowana do zespołu, którego zadaniem było przetłumaczenie wszystkich dzieł Christophera Marlowe'a. Po dwóch okrą- żeniach nasłonecznionego terenu, gdzie odbywał się festyn, Antoni zwymiotował na środku drogi. Dwie czerwone pigułki, jeszcze nie strawione, leżały w kałuży ketchupu, musztardy i frytek. Wypłukał usta i połknął dwie nowe pigułki. Z Szarlotą pożegnał się dość obojętnie. Stojąc przed kioskiem i przyglądając się okładkom czasopism dla nastolatek i kobiet, magazynom informacyjnym dla panów, reklamom perfum i męskich kosmetyków, zdjęciom aktorów-symboli seksu, Antoni uświadomił sobie, że nie odpowiada wizerunkowi mężczyzny doskonałego. W ostatnim numerze „Elle" wydrukowano wyniki ankiety dotyczącej tych męskich cech, które podniecają kobiety. Lekko rozczarowany stwierdził, że nie ma żadnej z nich. Jeszcze niedawno drwiłby z tego, twierdząc, że to naturalne odzwierciedlenie marzeń mężczyzn o sobie samych i że jego zalety są głębsze. Ale poddany władzy czerwonych pigułek poczuł się gorszy, skoro nie potrafił od pierwszego wejrzenia rozbudzić w kobiecie żądzy. Aby upodobnić się do schematu marzeń narzuconego przez błyszczące czasopismo, zapisał się do siłowni, gdzie w dużej, nowoczesnej, jasno oświetlonej sali, pośród egzotycznych roślin zawieszonych pod sufitem, panowie wzmacniali mięśnie. Miał nadzieję, że tu nabierze kształtów odpowiadających ideałom epoki i stanie się godny, by podjąć życie seksualne. * Codziennie przez godzinę podnosił nogami ciężarki, ćwiczył ramiona i ręce, wykonując długie serie identycznych ruchów. Choć wyczerpany, zapamiętywał się w wysiłku; ból, pot, muzyka szczękających o siebie metalowych części, rytmiczny ruch ciężarków - wszystko to przemieniało go w mechanizm, w jeden z trybów funkcjonujących w tej sali, gdzie ludzkie maszyny ciężko pracowały pod dyktando maszyn ze stali. Powaga innych bywalców sali przekonywała Antoniego o znaczeniu tego, co tu robił. Hipnotyzująca muzyka dyktowała rytm pracy galernikom tego sportu. Nikt tu nikomu nie patrzył w oczy; wstyd kazał unikać takich spojrzeń mężczyznom, którzy - ponieważ natura nie obdarzyła ich doskonałymi ciałami - musieli je sobie wyrobić w pocie czoła, formując je niczym chirurg. Ciało Antoniego przybierało gładką i jędrną postać narzędzi przemysłowych. Wyraźne linie zajęły miejsce dawnych, bardziej zamazanych. Na jego brzuchu i bicepsach pojawiły się rysunki. Był teraz silniejszy i chociaż nie wiedział, jak wykorzystać tę nową siłę, cieszył się, że jego wiotkie mięśnie nabierają sprężystości, a kiedy je napnie, są jak stal. Podziwiał tę rodzącą się siłę niczym stygmat normalności, widoczną oznakę zgodności z wzorcem i ideałem piękna. Był silny - był kimś. Zdawał sobie sprawę, że dawniej, jako cherlak, był właściwie nikim. Jak pasują do siebie klocki lego, tak jego ciało idealnie przystawało do świata. Był teraz tak zwinny jak rekin w wodzie, nic już nie stanowiło dla niego przeszkody. Ta fizyczna metamorfoza dokonywała się równolegle do metamorfozy psychicznej. Ani jego dusza, ani ciało nie były już źródłem bólu, jakby wreszcie zaczął przynależeć do tego zadziwiającego rodzaju zwierząt zwanych rybami, które nie boją się, że utoną. Nawet nie zauważył, kiedy urocza nieśmiałość niczym motyl uleciała z jego serca. Antoni nie był już człowiekiem niepowtarzalnym, rozpoznawał się w innych jak w żywych lustrach, a to oszczędzało mu wielu starań i sporo wysiłku. ŻYJĄC w niezmąconym szczęściu, Antoni miał wrażenie, że jego ciało wypełniają drobne, miękkie piórka młodych gęsi, że ten puch krąży po jego żyłach, przedostaje się do wszystkich organów; jego serce i mózg były lekkie niczym kolorowe baloniki. We wtorek pierwszego sierpnia otrzymał z banku list z informacją o debecie. Wtedy po raz pierwszy od rozpoczęcia kuracji ogarnął go strach. Zbyt beztroski, zapomniał poszukać sobie źródła dochodów, za to gromadził zachłannie wiele kosztownych jak na jego kieszeń rzeczy, które do niedawna uznałby za zbyteczne. Teraz musiał postarać się o pieniądze: życie to zwierzę, które karmi się czekami i kartami kredytowymi. Dyplom filologii aramejskiej, licencjat z biologii, kolejna praca magisterska na temat filmów Sama Peckinpaha i Franka Capry, a także liczne rozpoczęte studia i certyfikaty nie dawały mu większych szans na znalezienie stałej pracy odpowiadającej jego wykształceniu. Szok związany z powrotem do rze- czywistości zneutralizował działanie heurozacu, toteż do bólu świadom swego położenia, Antoni udał się do urzędu pracy w swojej dzielnicy. Po trzygodzinnym oczekiwaniu w sali klimatyzowanej feromonami stresu mężczyzna siedzący za szklaną szybą wykrzyknął jego nazwisko, ze stoickim spokojem je przekręcając. Antoni usiadł na wprost urzędnika w garniturze i patrzył na jego biegające po klawiaturze komputera palce. Upłynęło dobrych pięć minut, zanim urzędnik spostrzegł jego obecność. Wreszcie, nie odrywając oczu od ekranu, zadał Antoniemu kilka pytań. Słysząc, jak egzotycznymi dyplomami legitymuje się interesant, powiedział: - Wystarczy. Musi pan być nieźle stuknięty. Po co wybierał pan takie... bzdurne studia? - Interesowało mnie to. Och, poza tym prawie uzyskałem licencjat z... - To zawodowe samobójstwo, studiował pan wyłącznie po to, żeby zostać bezrobotnym! - Trudno - odparł Antoni, wstając. - W takim razie żegnam i dziękuję za pańską pomoc i wsparcie. - Proszę zaczekać, niech się pan tak łatwo nie poddaje. Ma pan prawo jazdy? - Nie. - Nie ma pan prawa jazdy... Aż trudno uwierzyć. - Według niektórych badań - wyjaśniał sardonicznym tonem Antoni - światowe zasoby ropy naftowej ulegną wyczerpaniu za mniej więcej czterdzieści lat. Nie warto w tej sytuacji trwonić pieniędzy na samochody. - Nie powinien pan być zbyt wybredny. Jest pan kandydatem podrzędnej kategorii. Proszę zaczekać. Mężczyzna, wciąż wpatrując się wyłącznie w ekran, proponował Antoniemu staże i kursy przygotowujące do wykonywania zawodów, które go nie interesowały, a zapewniały najwyżej życie w biedzie. Antoni zorientował się, że przypadła mu rola żebraka: nie miał wyboru, powinien brać wszystko, co ktoś łaskawie wrzuci mu do kapelusza - każdy najmar-niejszy grosz, bilet metra, kupon do baru dla ubogich, guzik od starych kalesonów, przeżutą gumę... Urzędnik biedził się, żeby coś dla niego znaleźć, coś, to znaczy byle co; działał, jak przystało na profesjonalistę, pełen dobrej woli. Antoni wstał i wyszedł niepostrzeżenie. ¦ Antoni przypomniał sobie o pewnym koledze z liceum, Rafaelu, który zbił fortunę. Grzebiąc w pudełku, do którego wrzucał różne starocie, odnalazł jego nazwisko i numer telefonu. Oczywiście Rafael nie mieszkał już z rodzicami, ale ci uprzejmi, a może tylko chcący pochwalić się ludzie, nie wiedział, jak było naprawdę, podali mu aktualny numer do syna. Antoni miał nadzieję, ze ow Rafi, bo takiej śmiesznej formy imienia używał, nie tylko przypomni sobie dawnego kolegę, ale także jego wpływ na swą obecną karierę. Wszystko dokonało się podczas rozmowy pod koniec klasy maturalnej. Rafi, bardzo pewny siebie, wszędzie czuł się swobodnie. Był bezpośredni i szczery, jak ktoś, kto nie wątpi, że jest powszechnie lubiany. Choć znał prawa aerodynamiki, nie przyjmował do wiadomości, że mogą one odnosić się do codziennego życia - do jego życia - i w jakikolwiek sposób go zranić. Był przekonany, że rzeczywistość delikatnie unosi się wokół niego. Rafi cenił Antoniego, uważał go za zabawnego kompana, a to głównie dlatego, że nie umiał odczytać ostrego krytycyzmu słów kolegi. Poza tym interesowała go ta osobowość, człowiek, który go nie admirował. Dla Ra-fiego Antoni był egzotyczny, w gruncie rzeczy nie potrafił go zrozumieć. Natomiast Antoniemu jedzenie obiadu w towarzystwie tego kolegi pozwalało nawet nie przysłuchiwać się rozmowie, żeby wiedzieć, że jest nudna. Rafi należał do tego gatunku egocentryków, którzy mówią tylko o sobie i tylko w pierwszej osobie. Wypowiadając sądy na swój lub cudzy temat, zawsze odnosił wszystko do siebie, patrzył i oceniał przez pryzmat własnej osoby lub tego, co o nim mówiono. Ran dzielił właśnie na kawałki kromkę chleba, rwał ją i skubał, co było oznaką niezwykłej u niego nerwowości. Zbliżył twarz do ucha Antoniego i szeptem, jakby obaj byli amerykańskimi szpiegami w kantynie KGB, wymamrotał: - Mam problem. Mógłbyś mi pomóc? - Gotów jestem przeprowadzić akcję humanitarną na wielką skalę - odparł lakonicznie Antoni, który w głębi ducha nie wierzył, że siedemdziesiąt kilogramów doskonałości może naprawdę mieć jakiś poważny problem. - To bardzo egzystencjalna sprawa, wiem, że jesteś w tym naprawdę dobry. - Oczywiście, mam czarny pas w dyscyplinie on-tologii. - No właśnie. Muszę wybrać jakieś studia, przyjęli mnie do najlepszych klas przygotowawczych. Mam szansę wkroczyć na drogę kariery: nauki polityczne, Wyższa Szkoła Handlowa, ENA. Potem mógłbym zatrudnić się na wysokim stanowisku w jakimś potężnym koncernie, a w przyszłości pokierować taką firmą. Albo wybrać karierę urzędniczą w sektorze państwowym czy zająć się polityką... - Mógłbyś zostać nawet prezydentem... - podsunął mu Antoni z sarkazmem. - Tak, z pewnością. Otwiera się przede mną błyskotliwa kariera, ale ja mam ochotę wybrać coś zupełnie innego. Chciałbym podjąć ryzyko i robie to, co mnie pasjonuje. Nie chcę u schyłku życia dojść do wniosku, że wprawdzie osiągnąłem zamierzony cel i sukces, że jestem bogaty i kochany, i tak dalej, ale nie zrealizowałem swych pasji. Nie rozmawiałem o tym z rodzicami, bo nie chcę ich niepokoić, ale mam ochotę cisnąć te wszystkie papierki z uczelni do kosza i podążyć za głosem serca. Trzeba mi przygody, muszę porzucić przetarte ścieżki, czuję, że jest we mnie coś oryginalnego. Mam skryte marzenie, Antoni, pewną szaloną namiętność... - To świetnie, Rafaelu - powiedział Antoni, zdziwiony, że jego szkolny kolega może żywić jakieś nierozsądne pasje. - To naprawdę bardzo dobrze. Muszę przyznać, że mnie zaskoczyłeś, myślałem, że nikt nie stąpa po ziemi mocniej niż ty, że jesteś skończonym karierowiczem. - Mam też inną twarz, drzemie we mnie poeta, Antoni, czuję, że mam artystyczną duszę. Sądzisz, że powinienem zaryzykować, bez reszty poświęcając się tej pasji? - Tak, to jasne, właśnie tak musisz postąpić. Skocz na głęboką wodę. Będziesz musiał wykazać się odwagą i cierpliwością, uporczywie dążyć do spełnienia marzeń, ale to nic, żyj swoją pasją. Rafi był w siódmym niebie. Wzruszony, uścisnął rękę Antoniego, patrząc na niego błyszczącymi, pełnymi wdzięczności oczyma. W podzięce podał mu szklankę wody. - Ale właściwie nie powiedziałeś mi, jakie to szalone marzenie? - Założę własną firmę maklerską! - Słucham?! - Akcje, obligacje i inne operacje finansowe... Założę ją dzięki tobie, dzięki tobie, Antoni, zdobędę górę złota! Rodzice Rafaela przyjęli ten pomysł nadspodziewanie dobrze, dali mu nawet milion na rozpoczęcie działalności. Od tego czasu Antoni miał na sumieniu kretyńską zbrodnię: stworzył nowego kapitalistę. Tylko wzruszył ramionami, kiedy Rafi oświadczył, że zawsze wesprze go w potrzebie, ale dziś jego konto bankowe świeciło pustkami, uznał więc, że żadne bariery moralne nie powinny go powstrzymywać przed wykorzystaniem każdej możliwości zdobycia pieniędzy. Kiedy człowiek stwierdza, że jest jednym z nielicznych przestrzegających zasad moralnych w stosunkach z ludźmi, może mieć ochotę zakosztować niemoralności, nie z przekonania czy dla przyjemności, ale po prostu po to, żeby uniknąć dalszych cierpień, bo nie ma nic straszliwszego niż być aniołem w piekle, podczas gdy diabeł wszędzie czuje się jak w domu. Antoni zamierzał uczynić co trzeba, aby się zintegrować, a ceną miały być jego ideały; potępienie na wszystko pozwala i wszystko wybacza. ¦ Nie od razu połączył się z Rafim - musiał pokonać barierę, jaką stanowiła sekretarka, która poprosiła, by podał swój numer telefonu. Po godzinie w budce przy piekarni zadzwonił telefon. To był Rafi, pełen entuzjazmu, uszczęśliwiony, że może wreszcie pomówić z kolegą, który zachęcił go, by wziął swój los we własne ręce. - Antoni? Gdybyś tylko wiedział, jak się cieszę, że w końcu cię słyszę! Dobrze nam było razem w szkole, prawda? Co u ciebie słychać? Musisz koniecznie wpaść do mnie na kolację, oczywiście z żoną, opowiedzieć mi o swojej pracy... Bardzo bym tego chciał! - Jestem kawalerem i bezrobotnym. W słuchawce na chwilę zapadła cisza, Rafaelowi nawet nie przyszło na myśl, że jego osobisty sukces nie zapewnia szczęścia całej ludzkości. - To żaden problem, jesteś moim guru, Antoni, znajdę ci jedno i drugie. Przynajmniej tyle jestem ci winien. Musimy się spotkać! Umówili się na rozmowę w budynku przy Saint --Germain-des-Pres, gdzie znajdowała się siedziba firmy Rafiego. Rafi przyjął Antoniego w przestronnym gabinecie, którego ściany obwieszone były plakatami filmowymi. Sprawę załatwili błyskawicznie: Raf i chciał zatrudnić Antoniego. - Nie mam pojęcia o giełdzie... - Właśnie, jesteś nowy w tym środowisku, nie ulegniesz tak łatwo głupim wpływom i nawykom. Mam do ciebie zaufanie. - Co miałbym tu robić? - To proste: wystarczy sprzedawać i kupować akcje na wszystkich światowych giełdach. W odpowiednim momencie. Wyczuwać, które akcje pójdą w górę, a które spadną, być czujnym, podążać za własnym instynktem. A pod tym względem nie mam najmniejszych powodów do obaw, przecież właśnie tobie zawdzięczam mój sukces i to wszystko. Rafi z ogromną dumą oprowadzał Antoniego po luksusowych biurach spółki, przedstawił go kolegom i ekspresowi do kawy. Wszędzie panowała atmosfera pracy, powietrze było naelektryzowane, a mimo to wyczuwało się swoisty luz. Relacje między pracownikami były swobodne i egalitarne. Prezydent Clinton wolał, żeby posłuszne media nazywały go Billem, zapominając o pełnym imieniu William; tak było sympatyczniej, bo Bill jawił się jako jeden z przyjaciół, ktoś bliski, komu łatwo się wybacza; takie posunięcia wpływają zwłaszcza na złagodzenie ne- gatywnych wyobrażeń związanych z funkcją. Stosując tę samą strategię emocjonalną, dla wszystkich w firmie Rafael był po prostu Rafim. Miał łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi, był otwarty i miły i to właśnie umożliwiało mu wywieranie dobrodusznej presji na współpracowników, na przyjacielskie wymaganie jak największego zaangażowania i pozostawania w biurze nawet długo po normalnych godzinach pracy. Antoniemu przydzielono biurko za przepierzeniem w ogromnej sali, gdzie pracowało sześćdziesięciu agentów spółki. Został wyposażony w dwa minikomputery, wyżej wspomniane biurko z szarego metalu, posiadające mnóstwo szufladek, oraz w filiżankę do kawy. Na ścianach sali wywieszano kursy z różnych rynków i giełd światowych. Przez tydzień Antoni przypatrywał się pracy kolegów; udzielano mu rad; kupił książki, aby opanować terminologię i zapoznać się z mechanizmami rządzącymi światem finansów: O.P.A., Nasolaą, O.P.E., F.E.D., C.D.B., Stoxx, F.T.S.E., IOO, DAX 30... Ponieważ ten język był bez porównania prostszy od aramejskiego, wkrótce nie miał już przed Antonim żadnych tajemnic. ¦ Jego życie ulegało dalszym zmianom. Stałą pensję, która i tak z łatwością wystarczyłaby mu na życie, uzupełniały premie uzależnione od osiągniętych przez niego wyników i zysków na rzecz firmy. Opuścił ciasną kawalerkę i przeniósł się do apartamentu przy placu Bastylii, a dokładnie - przy ulicy de la Roąuette. Ponieważ stan zdrowia pana ??????i??'? nie poprawił się, Antoni poprosił swego sąsiada sportowca, by przejął opiekę nad właścicielem. Nie widywał się z Rudolfem, który próbował naprowadzać go na tematy intelektualne i wciągać w polemiki - Antoniego już to nie interesowało. Kiedy wygasły dysputy i spory, oddalili się od siebie. Antoni nadal towarzyszył Szarlocie na festynach i karuzelach, ale z nią także przestał rozmawiać. Zwykle tak spokojny Gandża obraził się na niego i oznajmił, że spotkają się dopiero wówczas, gdy Antoni odstąpi od swego idiotycznego projektu. As zadedykował mu wiersz, w którym stwierdzał, że nie oddychają już tym samym powietrzem i że, choć żaden z nich nie opuścił ojczyzny, stali się sobie obcy, dalecy i mówią różnymi językami. Rozstali się po cichym wieczorze w ich dawnej kwaterze głównej, „Gudmundsdottir". Antoni spoglądał za przyjaciółmi, którzy oddalali się pośród nocy, oświetleni potężnym ciałem Asa. Właściwie nie był szczególnie przygnębiony ani nawet smutny - po prostu nie mieli sobie nic więcej do powiedze- nia. Antoniego zajmowała nowa praca - ambitnie dążył do rozbudzenia w sobie ambicji i pragnienia drogich markowych ciuchów. Miał nowych przyjaciół, a oni mieli zdanie na każdy temat. Z nimi chodził na koncerty i do restauracji. Tak oto zaczął prowadzić normalne życie, jakie wiedli wszyscy młodzi ludzie, którzy mają na to środki. Antoni zyskał przyjaciół do natychmiastowego użycia, chętnych towarzyszyć mu w zabawie, seryjnych przyjaciół, którzy nie wahaliby się pospieszyć mu z pomocą w razie potrzeby. Obserwując go z zewnątrz, można by uznać, że całkowicie zintegrował się z tą kastą książąt, że doskonale wyuczył się roli, jaką grał, wdziewając garnitur Hugo Bossa. Wystarczyło jednak baczniej mu się przyjrzeć, by zauważyć, że zachował wobec nowego środowiska pewien dystans. Tak czy inaczej, nigdy nie krytykował zasad moralnych swych znajomych, nigdy nie wygłaszał poglądów, które mogłyby wydać się oryginalne. Antoni poddał się nurtom nowej rzeki i czerpał z tego swoistą przyjemność: przyjemność, jaką daje wolność ujęta w ramy, płynięcie z prądem tam, dokąd poniesie rzeka. Pieniądze, sukces, wtopienie w środowisko powszechnie uważane za mające solidną pozycję, wszystkie te czynniki pomagały oszczędzać samego siebie. Nie trzeba było już myśleć o swych pragnieniach, moralności, czynach, przyjaciołach, życiu, nie trzeba było rozumieć ani poszukiwać: środowisko dawało klucz do wszystkiego. Antoni otrzymał od spółki wspaniałą wyprawę na nowe życie - była to kwestia oszczędności sił, bo teraz było mu zdecydowanie łatwiej, nie męczył się tak jak wówczas, gdy na każdym kroku starał się odnaleźć siebie samego, a zatem poniekąd - tworzyć. O nie, już nie musiał tego czynić, dostarczano mu prefabrykaty uczuć i poddane wstępnej obróbce myśli. Istoty ludzkie uderzająco upodabniają się do swoich samochodów. Niektórym przypada życie bez opcji dodatkowych, które po prostu się toczy, niezdolne do nagłych przyspieszeń, a czasem się zacina i często wymaga napraw. To życie ubogie w barwy, niezbyt solidne, nie dające ochrony w razie wypadku. Inne życia mają wszelkie dostępne opcje: pieniądze, miłość, urodę, zdrowie, przyjaciół, sukces, niczym poduszki powietrzne, ABS, skórzane fotele, wspomaganie kierownicy, szesnastocylindrowy silnik i klimatyzację. ¦ W połowie sierpnia przyjął się przeszczep Antoniego do nowego organizmu zawodowego - był maklerem jak inni, pracował całkiem nieźle. Śledził rynki finansowe, kursy giełdowe, działał, opierając się na instynkcie i logice, ale nie miał jeszcze na koncie prawdziwie udanego posunięcia, które pozwoliłoby mu wejść do kręgu milionerów firmy. Zapomniał, że mógłby choć czasami pomyśleć o konsekwencjach swych spekulacji i gier liczbami dla realnego świata, który w gruncie rzeczy przestał istnieć w jego ukojonej świadomości. A jednak pewna cecha różniła Antoniego od kolegów z firmy: nie znosił kawy. W pierwszych dniach pracy odważył się wypić filiżankę brązowego płynu, ale w efekcie przez całą noc nie zmrużył oka. Od tego czasu pijał tylko kawę bezkofeinową. Filiżanka kawy to kwestia image'u - dobry makler zawsze trzyma ją w ręku lub na biurku. Kawa jest dla niego tym, czym broń dla policjanta, pióro dla pisarza, rakieta dla tenisisty. Makler pracuje z kawą. To jego narzędzie, jego Smith & Wesson. Potem nagle, niejako mimowolnie, Antoni stał się bogaty. Grał jak zwykle na klawiaturach dwóch komputerów, w swoim kąciku, pośród codziennego zamieszania - wzrostów, spadków, krzyków, dzwoniących raz po raz telefonów, samobójstw, trzasków, szumu dziesięciu stojących pod ścianą ekspresów do kawy... Spokojnie stukał w klawisze, trzymając ramieniem słuchawkę przy uchu, sprzedawał jeny, zarzucał wędkę na mętne wody giełdy; w pewnej chwili chciał sięgnąć po filiżankę, by zwilżyć wysuszone gardło kawą, i rozlał ją na klawiaturę głównego komputera. Coś zaiskrzyło, pokazało się trochę dymu, coś zazgrzytało, ekran pociemniał, rozbłysł, ale zaraz wszystko wróciło do normy. Tyle że jego konto wskazywało, iż przeprowadził niezwykle udaną operację, której suma sięgała wieluset ??i?-nów. Zwarcie spowodowało jakąś reakcję łańcuchową, która zakończyła się genialną operacją finansową. - Wiedziałem, że dobrze robię, zatrudniając cię tu - oświadczył Rafi. - Jak ci się udało przewidzieć ten zwrot sytuacji? - Intuicja - odparł Antoni, spuszczając oczy. - A właśnie tego nie można się nauczyć. Ale musiałeś pracować nad tą sprawą, doskonale oceniłeś sytuację, nie wpadłeś w panikę, czekałeś na najwłaściwszy moment. Cała sala biła brawo Antoniemu, koledzy serdecznie klepali go po plecach, w górę wzleciały kotyliony, strzelały korki szampana, a Rafi wręczył Antoniemu czek z należnym procentem zysku. Antoni zerknął na kwotę i, zupełnie się tego po sobie nie spodziewając, doznał wzruszenia. Czuł się zupełnie tak, jakby urodziło mu się dziecko. I nic dziwnego - to nie był jedynak, ale... sześ-cioraczki. Za pierwszą cyfrą-matką maszerowało sześć okrąglutkich zer. W tamtej chwili Antoni nie pamiętał tego, o czym niegdyś dobrze wiedział - że najłatwiej skorumpować samego siebie. Mała czerwona pigułka oszczędziła mu myśli, że równocześnie mógł się sprzedać i kupić, dysponując bogactwem, o jakim nigdy nie śnił. ABY POCZUĆ, że bogactwo jest faktem, Antoni odebrał pieniądze w banknotach o niskim nominale. Wyszedł z banku z dwiema walizkami pieniędzy, a potem ułożył paczki banknotów na dużym stole z drzewa oliwnego w salonie. Miliony papierowych prostokącików były atomami jego sukcesu. W pewnej mierze uległ upojeniu tym, co symbolizowało ludzkie żądze, doznał zawrotu głowy. Uśmiechnął się mimo woli. Był bogaty, co oznaczało, że po części wywiązał się z narzuconego samemu sobie kontraktu, spełniając sen łączący miliardy ludzi. Ale uczucie, które nazwał szczęściem, nie trwało zbyt długo. Cóż miał zrobić z tym bogactwem? Gdyby chciał być doskonale normalnym milionerem, nie powinien ograniczać się do zatrzymania pieniędzy. Nie można być bogatym tylko dla siebie - społeczeństwo, ludzie na ulicy powinni przez swój podziw i zazdrość stać się zwierciadłem jego sukcesu. Antoni uświadomił sobie, że zdobywając bogactwo, pokonał dopiero pół drogi - teraz przyszła pora, by pragnąć rzeczy, których pragną bogaci. I właśnie ta część zadania wydała mu się najtrudniejsza. Do zdobycia bogactwa wystarczyła jedna rozlana na klawiaturę komputera filiżanka kawy, ale żeby wykorzystać bogactwo, musiał sobie teraz łamać głowę. Kartkując kolorowe pisma, sporządził listę rzeczy, których powinien pożądać. Uważał, by nie podążyć śladem wielu nowobogackich, wzgardzanej kasty świata bogaczy, rozpoznawalnej po blichtrze, po najmniej istotnych cechach bogactwa, a w gruncie rzeczy - wyłącznie po pieniądzach. Ponieważ Antoni stał się dla siebie świętym Mikołajem, robił zakupy z ogromnym worem, jeżdżąc saniami zaprzężonymi w renifery. Aby odpowiednio urządzić mieszkanie i wyrobić sobie reputację, kupował dzieła sztuki współczesnej. W cenionej paryskiej galerii nabył płótna malarza, który chyba był geniuszem, jeśli oceniać talent po liczbie zer tworzących cenę. Właściciel galerii mówił o nim jako o nowym van Goghu. „Zresztą - oznajmił Antoniemu, aby go ostatecznie przekonać - przeszedł zapalenie przyusznic". Antoni postarał się sprawić wrażenie człowieka pełnego podziwu, wydał z siebie krótki okrzyk zaskoczenia, składając w ten oto sposób hołd skrajnej głupocie marszanda sztuki, a potem już tylko otworzył teczkę. Następnym jego krokiem był zakup luksusowego auta. Nie umiał prowadzić i nie miał najmniejszej ochoty robić prawa jazdy, co jednak w żadnej mierze nie wpłynęło na decyzję dopełnienia tego rytuału bogaczy. Niemal każdy kupuje samochód, tyle że większość ludzi kieruje się przy jego wyborze względami finansowymi. Antoni nie musiał zważać na cenę, toteż miał zaskakująco bogaty wybór marek i modeli. Zauważył, że rozmaite luksusowe wozy często odpowiadają specyfice różnych typów bogactwa - milionerzy z firmy Rafiego kupowali albo samochody sportowe - to ci młodsi - albo mercedesy czy BMW - to ci najstarsi, czyli trzydziestolatkowie. Antoni wybrał wóz, który informował, że jest człowiekiem młodym i błyskotliwym, czyli po prostu bogatym maklerem na początku życiowej drogi - był to czerwony porsche. Dealer dostarczył samochód pod dom. Tam też pozostało to urocze cacko, które, niczym tablica świetlna, rozgłaszało sukces swego pana i potwierdzało, że jest on człowiekiem, który się liczy. W sklepach, gdzie wzgarda sprzedawców cerberów wobec każdego, kogo nie stać, by się u nich zaopatrywać, dokonuje selekcji klientów, Antoniego witano jak księcia, odkąd błysnął plastikową koroną na złotej karcie kredytowej. Nabył piękne garnitury, które będą rozśmieszały przyszłe pokolenia, tymczasem jednak informują o jego wyższości nad przeciętnymi zjadaczami chleba, nie mogącymi sobie pozwolić na manifestowanie tak kiepskiego gustu w tak bezczelnie ostentacyjny sposób. W świecie zwierząt istnieje linienie, opisywane w podręcznikach jako „częściowa lub całkowita zmiana skorupy, rogów, skóry, upierzenia, sierści itp., zachodząca u niektórych zwierząt w pewnych porach roku lub okresach życia". Antoni przeszedł takie linienie. Zrzucił dawne łachy i przywdział eleganckie stroje, używał wód kolońskich o zawrotnych cenach, namaszczał ciało kremami, olejkami, mleczkami, chodził na masaże i inne upiększające zabiegi do najlepszych salonów kosmetycznych, a troskę o fryzurę powierzył renomowanemu i odpowiednio drogiemu fryzjerowi. U człowieka występuje mutacja, czyli zmiana tembru głosu w okresie dojrzewania. Wydawało się, że Antoni nagle, w ciągu kuku tygodni, stał się dorosłym mężczyzną. W epoce poprzedzającej sukcesy zawodowe jego głos nie brzmiał w codziennym życiu tak zdecydowanie i nie był skutecznym narzędziem, gdy na przykład Antoni zwracał się do sprzedawców, rozmawiał z urzędnikami lub nawet ucinał zwykłą pogawędkę. Zdarzało się, że ludzie go nie słyszeli, choć głos miał dźwięczny. Ale teraz, choć sam nawet nie zauważył zmiany tembru głosu, wszyscy go od razu słyszeli, słuchali i rozumieli, natychmiast spełniali każde jego życzenie i wykonywali polecenia. Mówiąc o linieniu czy wylince, a więc różnych typach przepoczwarzeń i przeistoczeń, musimy dodać, że Antoni niejako stał się wężem. Miał już bardzo mało wspólnego z istotą ludzką, którą niegdyś był, zmienił jakby przynależność gatunkową. Jego budżet eksplodował. Poza kosztownymi zakupami obrazów, samochodu, ubrań zaopatrzył się w najrozmaitsze sprzęty gospodarstwa domowego, wieżę hi-fi, magnetowid i sprzęt informatyczny. Prawdę rzekłszy, wcale nie używał tych nowoczesnych, perfekcyjnych i kosztujących zawrotne sumy zabawek, tak jak nie zjadał dostarczanych mu na zamówienie wyrafinowanych potraw, które co wieczór wkładał do ogromnej amerykańskiej lodówki. Wkroczył dopiero w fazę zakupów, nie osiągnął jeszcze stadium konsumpcji. Antoni zachował proste upodobania. Jego przestronne mieszkanie wyglądało jak muzeum cudów współczesnej techniki, jak cmentarzysko nowych urządzeń. Aby konto bankowe nadal pokrywało koszty zajęć praktycznych z konsumpcji, Antoni raz jeszcze wylał filiżankę kawy bezkofeinowej na klawiaturę. I tym razem trafił w dziesiątkę - pieniądz jest zwierzęciem udomowionym, dobrym, wiernym psem, który uczy się drogi na bankowe konto swego pana. Dzień pracy dobiegał końca. Wszyscy maklerzy zbierali się już do wyjścia, kiedy Rafi wezwał Antoniego do siebie. Po jego lewicy i prawicy stały dwie młode kobiety w wieczorowych i bardzo seksownych sukniach. - Antoni! - zawołał Rafi. - Jesteś wspaniały, przyjacielu. To twoja premia. - Dziękuję - odrzekł Antoni, wkładając nowe miliony do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Do zobaczenia! - Jak to, do zobaczenia? Mieliśmy spędzić ten wieczór razem. Uczcimy twój imponujący talent. Przedstawiam ci Sandy. - Bardzo mi miło - powiedziała jedna z dziewcząt, z uśmiechem podając mu szczupłą dłoń. - I Sewerynę - dodał Rafi - która będzie ci dziś dotrzymywała towarzystwa, szczęściarzu. Antoni zwrócił oczy na Sewerynę, na jej wspaniałą figurę, zalotny uśmiech, pełne pożądania spojrzenie, i pomyślał, że wpadł w tarapaty. Czując, jak jego prawdziwa osobowość zaczyna siać niepokój w sumieniu i umyśle, z chęcią połknąłby ze dwie pigułki heurozacu, aby zażegnać niebezpieczeństwo, ale zostawił lekarstwo w domu. Zapytał Rafiego, czy mogliby zamienić na osobności dwa słowa. Rafi poprosił dziewczęta, żeby zaczekały w samochodzie. Wyszły z biura z lekka zawiedzione, a może nawet z poczuciem winy. - Nie mogę uwierzyć, że zrobiłeś mi taki numer - powiedział Antoni tonem wyrzutu. - Jaki numer? O czym ty mówisz? - Fundujesz mi prostytutkę, żebym miał się z kim zabawić... Myślałem, że lepiej mnie znasz, Rafaelu. Bardzo się na tobie zawiodłem. - Kurwę? - Rafi wybuchnął śmiechem. - Naprawdę wziąłeś Sewerynę za kurwę? - To chyba oczywiste. - Powinieneś bardziej wierzyć w siebie i w to, że możesz się podobać, Antoni. Nie, Seweryna nie jest prostytutką. - Dlaczego w takim razie chce spędzić ze mną ten wieczór? I dlaczego robi takie pożądliwe miny, kiedy na mnie patrzy? Można by pomyśleć, że ma przed sobą Brada Pitta. - Opowiadałem jej o tobie. Wspomniałem, że jesteś prawdziwym czarodziejem świata finansów, i tak dalej. Po prostu naprawdę ją urzekłeś. - Jasne. A ta Sandy, to kto? Rafaelu, przecież masz fantastyczną żonę... - No nie, tylko nie zaczynaj mi prawić morałów! - Nawet nie zamierzam, ale... Tak, będę ci prawił morały, ponieważ robisz... - Doniesiesz na mnie? To bardzo brzydko. Donosiciele smażą się w piekle. Jesteś za drętwy, Antoni. Wyluzuj się. - Nie możesz tego zrobić, zranisz swoją żonę. - Moja żona o niczym się nie dowie, więc nic jej nie będzie, a w takim razie w tym, co robię, nie ma nic złego. - Dlaczego zadajesz się z tymi dziewczynami? Znalazłeś swoją miłość... - W życiu liczy się nie tylko miłość. Pożądanie też ma swoje prawa. Do cholery, Antoni, mamy rok dwutysięczny, panuje wyzwolenie seksualne, ocknij się wreszcie. Każdy dysponuje swym ciałem, jak chce, dziewczyny też posiadły tę wolność. Rafi przejawiał butę świeżo upieczonego księcia, w którym drzemie plebejska natura i który swe przywileje myli z prawami, a ich uzasadnienie z prawdą. Antoni usiadł w fotelu przy biurku. Bezmyślnie patrząc przed siebie, smarował gumką po kalendarzu. Trwał tak przez dobrą minutę. Przez ten czas Rafi układał rzeczy w teczce. Antoni spojrzał na niego: - A propos wyzwolenia seksualnego... - Potrzebne ci lekcje? Seweryna chętnie ci ich udzieli... chyba rozumiesz, co mam na myśli. - Mam przyjaciółkę, która podziela twoje poglądy i chętnie by na ciebie zagłosowała. - Oczywiście, wszystko się zmieniło, człowiek nie może dziś być taki skrępowany. Cieszy się seksem i ma rację. - Nie wiem, czy ją znasz, ma na imię Melania. - Melania? - powtórzył Raf i, blednąc. - Melania du Nasdaą? Odepchnąwszy się od biurka, Antoni obrócił się na fotelu na kółkach. Przypatrywał się Rafiemu, obserwował jego reakcję z uśmieszkiem na ustach i szczyptą melancholii w oczach. Podniósł się i ujął Rafiego za ramię. - Tak. Myśli tak jak ty i, prawdę mówiąc, osiągnęła tak wysoki stopień swobody, że z każdym mogłaby już iść do łóżka. Prawda, że to wspaniałe? Problem w tym, że nikt nie ma ochoty się z nią przespać. Dlatego pomyślałem sobie, że skoro i ty jesteś tak dalece wyzwolony, może mógłbyś wyświadczyć jej tę przysługę... - Ale Melania... ona jest naprawdę... zrozum... ona nie ma w sobie nic z... - Z pewnością jest bardziej dowcipna i inteligentna od tych wszystkich Sandy, o to możesz się nie martwić. Czego od niej chcesz? - Po prostu jest brzydka. Przykro mi, Antoni, ale taka jest prawda. Wygląda jak kościotrup. To skuteczne antidotum na viagrę. - I? - I co? Co ci mam jeszcze powiedzieć? Takie są prawa natury. Nie każdy może wygrywać w biegu na sto metrów. Istnieje naturalna nierówność, nic na to nie poradzę. Los nie obdarzył jej ciałem stworzonym do miłości. Ale istnieją jeszcze inne rodzaje sportu. Powinna skupić siły na miłości, bo tylko uczucie może pomóc osobie o jej wyglądzie. Miłość jest ślepa. Znasz takie powiedzonko: to dziewczyna kumpel, ale nie dziewczyna do łóżka. - To wszystko? Ale... Rafaelu, ty nic nie rozumiesz... Ona pragnie seksu, chce się zabawić. Jak ty, jak Sandy. - Mogę się rozejrzeć za jakimiś ślepymi facetami dla niej. Posłuchaj, Antoni, jutro zaproponuję jej operację plastyczną na koszt firmy. Może sobie powiększyć piersi. To powinno trochę pomóc. - Prawdziwy dobrodziej z ciebie. Skoro już o tym mowa, mógłbyś kazać wszczepić jej kutasa do ręki... - Obudź się, Antoni, nikt nie podnieca się osobowością. Na to się nie podrywa. Może szkoda, ale tak to już jest. Nic na to nie poradzę. - Kirk Douglas powiedział: „Pokażcie mi inteligentną kobietę, a powiem: Oto seksowna kobieta". - Ejże, Antoni, nie chcesz chyba, żebym się z nią przespał tylko po to, żeby wykazać się konsekwencją i spójnością myślenia? - Może by ci to coś dało. Melania należała do gatunku ludzi kochających tych, którzy ich odtrącają, jak biedacy, którzy wielbią bogatych. Rafi nie pożądał jej, bo była brzydka, ona go pragnęła, bo był przystojny. W tydzień po tej rozmowie przyszła do biura w wydekoltowanej bluzce, chwaląc się nowym biustem, jędrnym i pełnym. Niektórym mężczyznom to wystarczało, żeby ją dostrzec. Przestała być zjawą w oczach swych kolegów. Biust sprawił, że męskie spojrzenia zaczęły się na niej zatrzymywać. Rafi był usatysfakcjonowany swą wielkodusznością, niepokoił się jednak o Antoniego z powodu, jak to nazwał, jego „uczuciowego robespierryzmu". Jak to potrafią przyjaciele, Rafi nękał Antoniego, dopóki ten nie zgodził się spotkać z jego znajomą, która prowadziła agencję matrymonialną. Ręczył własną głową, że to poważna kobieta, zapewnił, że spotkanie do niczego go nie zobowiązuje, i błagał, by przynajmniej z nią porozmawiał. Antoni ustąpił, żeby wreszcie uwolnić się od libertyńskich kazań i natarczywych wykładów Rafiego. Jeszcze kilka tygodni wcześniej wyobrażał sobie miłość jako rodzaj sztuki, a przynajmniej solidnego rzemiosła, teraz jednak poznawał inny świat, z pewnością bardziej rzeczywisty, gdzie miłość jest formą konsumpcji i sferą segregacji. Na piątym piętrze biurowca, w którym mieściły się siedziby spółek informatycznych i elektronicznych, Antoni wszedł do gwarnych pomieszczeń biura matrymonialnego. Nie było tu żadnych drzwi - pracownicy biegali jak w ukropie, telefony dzwoniły niemal bez przerwy, a stukot klawiatur komputerowych układał się jakby w muzykę wygrywaną na syntezatorze. Antoniego zaproszono do saloniku w stylu angielskim, usytuowanego nieco na uboczu i dzięki temu bardziej intymnego. Przez parę sekund czekał samotnie, stojąc. Pokój był bardzo widny, panował w nim idealny porządek. Na półkach stało parę książek, pod ścianami kwiaty i dyskretne dzieła sztuki, w weneckim oknie wisiały ciemnobłękitne zasłony. Po chwili do salonu wkroczyła energiczna kobieta około czterdziestki. Poprosiła, żeby usiadł, i sama zajęła miejsce za biurkiem. Była ubrana w szykowną garsonkę, na tyle obszerną, że nie krępowała jej ruchów, a przy okazji mogła ukryć tych parę kilogramów, których może trudno się było już pozbyć. - Przysyła pana Rafi, prawda? Dobrze, coś tu dla pana znajdziemy. Nie powinien pan być zbyt wymagający, należy pan do drugiej kategorii klientów. Ma pan jakieś szczególne życzenia? - To znaczy? - Blondynka, brunetka, ruda, wysoka, niska, wykształcenie... Kryteria można by wymieniać bez końca. Nie mogę obiecać, że umówię pana na randkę z dziewczyną pańskich marzeń, zawsze jednak można dobrać kogoś, kto z grubsza je spełnia. Kobieta włączyła komputer, otworzyła zbiór kartotek, wklepała jakieś hasło. Sprawiała wrażenie zmęczonej, niemal u kresu sił, ale równocześnie nerwowej i pobudzonej. Patrzyła na Antoniego, czekając na listę wymagań. - Nie chcę jej opisywać. Właściwie... wydaje mi się, że popełniłem błąd, przychodząc tu. Proszę o wybaczenie. - Czy to pana szokuje? Ale przecież to wszystko właśnie tak się odbywa, tyle że zamiast analizy przeprowadzanej podświadomie dokonujemy tu analizy naukowej. Efekt jest taki sam. Nie przypadkiem mamy największy pośród wszystkich biur matrymonialnych odsetek łączenia udanych par: pracujemy w świecie biznesu, nie w krainie uczuć. Nazwijmy to miłosnym biznesem, jeśli pan chce. A zatem żadnych wstępnych charakterystyk? Jej palce uderzały brutalnie w klawiaturę. Zadzwonił telefon, ale nie podniosła słuchawki. Dzwonek zamilkł. Przyglądała się Antoniemu, taksując go fachowym okiem, zupełnie jakby dokonywała wyceny. - Mimo wszystko lepiej, żeby to był ktoś w moim wieku... - Świetnie. Posłuchaj, chłopcze, zdobądź się na drobny wysiłek. Przygotujemy teraz twoją kartotekę i na jej podstawie ewentualne klientki będą pana wybierały. Postaraj się zaprezentować jak najlepiej. - Chce pani, żebym opowiedział o swoich zainteresowaniach? - Tak, to zamieścimy na końcu. Ale najpierw skoncentrujemy się na pana pozycji społecznej. - Wolałbym nie, nie chcę, żeby... - Chyba pan ze mnie kpi! Nie zamierzam marnować czasu dla kogoś, kto chce być kochany za swą osobowość. Gdyby przynajmniej był pan przystojny, bez problemu znalazłby pan dziewczyny gotowe zakochać się w panu dla poczucia humoru czy dobroci. Ale tak... Młodzieńcze, naszym zadaniem nie jest wpajanie zasad moralnych czy pouczanie, mówienie, że to jest dobre, a to złe. Świat taki był i jest, czy się to panu podoba, czy nie, więc trzeba pomagać szczęściu. Machiavelli powiedział parę rzeczy dotyczących polityki i mogących razić cynizmem, a przecież tak bardzo prawdziwych. My tutaj stosujemy makiawelizm miłości. Nie mówię wcale, że kocha się dla pieniędzy, koloru włosów, obwodu klatki piersiowej, ale statystyki uczą, że wszystko to są determinanty wpływające na wybór. Zawód, muskulatura, wzrost, wiek, pieniądze, waga, samochód, ubranie, kolor oczu, narodowość, marka jadanych rano płatków zbożowych. Nawet nie wyobraża pan sobie, ile jest czynników decydujących o powodzeniu lub jego braku. Czy pan wie, że blondynki odbywają o dwadzieścia cztery procent więcej stosunków płciowych niż brunetki? W miłości istnieją pewne fakty, podobnie jak w seksie, i wie pan, co? Wszystkim się wydaje, że te prawdy ich nie dotyczą, każdy jest przekonany o swej wyjątkowości, o niepowtarzalności swojego życia. Mam tony statystyk, które świadczą, że wszyscy są w błędzie. - Uogólnia pani - powiedział Antoni, jakby chciał jej dodać otuchy. - Moim zdaniem osobowość jest ważna, choć na pewno nie dla wszystkich w równej mierze, ale... Znam ludzi, dla których jest bardzo ważna. Może pani trochę przesadza. - Tak pan sądzi? Być może. Jestem nieszczęśliwa, więc mam prawo przesadzać i mieć pesymistyczną wizję świata. Mimo to uważam, że jestem obiektywna, ale w miłości prawda musi wyglądać na cynizm. Jeśli mam być szczera, wyznam, że drażni mnie własny obiektywizm, to zrozumienie, że nic nie dzieje się bez powodu i że za nic nie ponosimy odpowiedzialności. Tak bardzo chciałabym zatracić obiektywizm, żeby wreszcie móc zaznać uczucia nienawiści i żywić ją do męża, który porzucił mnie dla dwudziestolatki. Uderzyła myszą o blat biurka, wcisnęła jakiś klawisz i wstała. Uśmiechała się złym, smutnym uśmiechem. Podeszła do półek, przestawiła kilka książek, przypadkowo strąciła posążek koali, który roztrzaskał się o podłogę. Zaczęła zbierać jego szczątki. - Bardzo mi przykro... - szepnął Antoni, wstając i pomagając jej w zbieraniu kawałków posążku. - Dlaczego panu przykro? - zapytała, marszcząc brwi. - Wypraszam sobie! I niech pan się nie waży krytykować mojego męża. Za kogo się pan uważa? - Chciałem tylko... Opuścił panią dla młodszej kobiety... - Co z tego? Myli się pan, biorąc moją stronę. Ja na przykład nie mogłabym zakochać się w kimś takim jak pan. - Ponieważ nie jestem wystarczająco przystojny? - Nie, przede wszystkim dlatego, że jest pan niższy ode mnie! - Tylko z tego powodu? - To ważne, w każdym razie dla mnie jest to bardzo ważne. I proszę nie pytać, dlaczego. Ale muszę przyznać, że to powód tej samej klasy, co ten, który sprawił, że mój mąż uciekł do młodszej. W miłości nikt nie jest bez winy, są tylko ofiary. - Według mnie wybieranie według takich kryteriów trąci wyrachowaniem... - O nie, myli się pan. Nie ma w tym odrobiny wyrachowania, w miłości każdy jest szczery. Mój mąż naprawdę zakochał się w tej dziwce. Przecież nie powiedział sobie pewnego pięknego dnia: „Oj, moja żona ma czterdzieści lat, jej piersi wiotczeją i robią się obwisłe, jej cera nie jest już taka świeża i ładna, zaczyna tyć, pora wymienić ją na młodszą". Moim zdaniem to wszystko prawda, ale on tak nie myślał. Po prostu odszedł właśnie w takim momencie, wobec takich uwarunkowań. Dopiero po fakcie możemy racjonalnie analizować zachowania. Mogłabym pana serdecznie polubić, może stałby się pan moim najbliższym przyjacielem, ale, prawdę mówiąc, nie potrafiłabym się w panu zakochać. Kiedy słyszę od ludzi, że nie mają pojęcia, dlaczego zakochali się właśnie w tym mężczyźnie czy tej kobiecie, chce mi się śmiać. Cóż, może nie chcą tego wiedzieć, ale poza przyczynami wynikającymi z bliskości duchowej są także względy natury społecznej, genetycznej, psychicznej... Miłość i uwodzenie są równocześnie najbardziej podświadomymi i najbardziej racjonalnymi z ludzkich działań. Mówiąc, że coś dzieje się bez powodu, uchylamy się od wyznania, że nasze pobudki nie należą do najszlachetniejszych, ale przecież nikomu nie zależy na poznaniu prawdy. Kiedy zapytałam męża, dlaczego zostawia mnie dla tej dziewczyny - młodej, smukłej, jasnowłosej, seksownej, pełnej życia, obdarzonej ślicznymi piersiami, powiedział: „Nie wiem, kochanie, któż z nas wie, dlaczego się zakochał? Takie rzeczy się zdarzają, i tyle". I wie pan, co było najgorsze? To, że był szczery, że ten skurwysyn naprawdę wierzył w brednie, którymi mnie raczył! Wie pan, co powiedziała pani de Stael? „W sferze uczuć nie trzeba wcale kłamać, żeby mówić kłamstwa". No dobrze, zgoda, przesadzam... ale mam powody, żeby przesadzać, ponieważ... jestem stara i od jakiegoś czasu należę do grupy odtrąconych. Kobieta płakała i wciąż mówiła, wyrzucała sobie, że narzeka, przeklinała męża i jego nową dziewczynę. Nawet nie spostrzegła, kiedy Antoni, któremu żal było na nią patrzeć, wymknął się po cichu. To był owocny dzień beznadziei. Antoni pomyślał sobie, że uwierzyć w te prawdy, które zmuszają do przygięcia karku, to podporządkować się rzeczywistości, która je tworzy: kto zechce znaleźć dowody swego nieszczęścia, znajdzie je, ponieważ w ludzkich sprawach zawsze można odnaleźć to, czego się szuka. I postanowił, że wszelka prawda, która przysparza mu cierpień jest pewną moralnością, że sama rzeczywistość była pewną moralnością i że mógł przeciwstawić jej wizję własnej moralności. Ale wychodząc z budynku, choć był głęboko poruszony, o niczym już nie pamiętał. A raczej, o niczym już nie musiał pamiętać - połknął dwie pigułki heurozacu i widmo rozedrganych słów kobiety z biura matrymonialnego zniknęło. Antoni zatelefonował do Rafiego, opowiedział mu o całym zdarzeniu i poradził zatroszczyć się o znajomą. Podczas spotkania w jakimś zakamarku jego umysłu pojawiła się posępna zjawa, ale zniknęła bez śladu, skoro tylko powrócił do życia, w którym każdy nowy dzień był bliźniaczym bratem minionego. Dla ludzi doskonale zintegrowanych ze społecznością istnieje tylko jedna pora roku, niekończące się lato - w jego cieple wygrzewają się ich umysły i sumienia, opalają się w słońcu, które nie znika z nieba nawet wtedy, gdy śpią - bo w ich snach nigdy nie zapada noc. Antoni przeżył dwadzieścia pięć lat dżdżystej jesieni. Odtąd zimą, wiosną i jesienią dla jego świadomości będzie panowało lato, wszechwładne i przychylne. NADESZŁY pierwsze dni września. Słońce grzało jeszcze mocno i pieściło dłońmi ciepłego wiatru skórę przechodniów. Tego wieczoru Antoni siedział w domu przed telewizorem, zmieniając kanały, oglądając ciekawe i zabawne programy. Właściwie nie miało znaczenia, co ogląda, jedynym interesującym go zjawiskiem było uspokajające oddziaływanie telewizji, jej moc wyciszania lęków, to słoneczne promieniowanie, które rozgrzewało i oświetlało jaskinię jego sumienia. Trzymając pilota w ręku, skakał po programach. Osłonił go grubym jedwabistym materiałem i wyposażył w mały sil-niczek, który wydawał cichy pomruk, kiedy gładził go ręką. To był jego pilot-kocur. Palcem wskazującym szukał programu, który, ze względu na tematykę, byłby pretekstem mogącym usprawiedliwić bezczynność. Antoni czuł się źle, chociaż połknął cztery pigułki heurozacu. Zaczęło się to, kiedy przed kilkoma godzinami, wracając z biura, znalazł na progu paczkę. Była to niewielka, całkiem typowa paczka, przesłana pocztą, toteż Antoni niczego nie podejrzewał, rozpakowując ją w kuchni. Zerwał papier i skocza, i dopiero gdy wydobył zawartość, z wrażenia zatoczył się na lodówkę. Stał z wytrzeszczonymi oczyma, jakby zahipnotyzowany, wpatrując się w rozpakowaną przesyłkę, w której znalazł kieszonkowe wydanie listów Flauberta. Serce powoli wracało do normalnego rytmu pracy. Rozpłakał się i nie mógł pohamować łez, jakby te miały przesłonić widok leżącej na stole książki lub ugasić pożar, który wywołał, gwałtownie podsycając wspomnienia. Nie dotknął jej, nie miał odwagi. Listy Flauberta stanowiły ulubioną lekturę Antoniego przed przeobrażeniem. Uwielbiał je, odnajdywał siebie w poszukiwaniach, w rozczarowaniach i problemach Flauberta, któremu czasem trudno było żyć i znosić własną epokę. To nagłe pojawienie się dobrze znanej mu książki było niczym zatrute jabłko, które, ledwie nadgryzione, oddziałuje na organizm i mąci myśli, choć jeszcze przed chwilą ofiara czuła się całkiem bezpiecznie. Domyślał się, że ten zamach to sprawka jego dawnych przyjaciół - którzy, raniąc, usiłowali go odzyskać. Skupił wszystkie siły na walce z papierową bombą, zdolną zburzyć spokojny, wolny od niespodzianek rytm jego egzystencji. Bojąc się zarazy, pozostawił książkę na stole, a myśli karmił papką dostarczaną przez stacje telewizyjne, siedząc w fotelu z pilotem w ręku. Barwy nocy wypełniały mieszkanie Antoniego. Księżyc ostentacyjnie opalał się na plaży czarnego piasku przestworzy. Antoni usiłował zahipnotyzować się w cyklopowym oku telewizora, gdy nagle na ekranie wyrósł jakiś potwór. Zaiskrzyło, pokazał się ciemny dym, słowa znikającego prezentera rozsypywały się, a potem nie było już nic, nic poza tym potworem tkwiącym pośrodku ekranu. Antoni odwrócił się gwałtownie, pilot wyleciał mu z ręki. W mieszkaniu nie paliło się żadne światło, toteż widział tylko zarys sylwetki potwora. Nie jest to żadna pozaziemska zjawa, pomyślał z ulgą. Ze zdziwieniem stwierdził, że wcale się nie boi, co pewnie było efektem przedawkowania heurozacu. Usiłował drżeć, zagryzał dolną wargę. Sądząc po sylwetce, miał przed sobą człowieka przeciętnego wzrostu i raczej bez skrzydeł nietoperza. Na ulicy zapaliły się latarnie. Teraz Antoni mógł dokładniej przyjrzeć się intruzowi. - Błyszczący Dany... - szepnął. - Jesteś Błyszczącym Danym. Ale on jest włamywaczem. Zabijesz mnie? Należysz do gatunku seryjnych morderców? Antoni słyszał parę razy tego piosenkarza, który na zawsze pozostał w latach pięćdziesiątych. Uważał, że niektóre jego piosenki były urokliwe i ładne. Wszystko zaczynało nabierać sensu: Błyszczący Dany z fryzurą a la Elvis, jego dziwaczne gamitur-ki i piosenki z innej epoki - ten facet był psychopatą. Błyszczący Dany wybuchnął śmiechem. Miał na sobie prosty w kroju czarny garnitur, białą, rozchyloną na piersi koszulę oraz czarne lakierki. W takim stroju mógłby pojawić się Jerry Lee Lewis. - Błąd, błąd, jeszcze raz błąd. Wszystko poplątałeś, Tony. Nie jestem ani Danym, ani włamywaczem, a już na pewno nie jestem seryjnym zabójcą. Czyż seryjny zabójca ubrałby się tak elegancko? - Nie mam pojęcia, wiem tylko, że nikt normalny nie założyłby takiego garniturku. Jesteś Błyszczącym Danym. Mówisz tak jak on, tak samo się uśmiechasz, tak samo czeszesz i używasz brylantyny. Musisz być Błyszczącym Danym. - Mylisz się, Tony: jestem zjawą Dany'ego. - Błyszczący Dany nie żyje? - Żyje. - Jak wobec tego możesz być jego zjawą? - Jestem przedwczesną formą ducha. Pojawiam się tylko wówczas, gdy żywy Błyszczący Dany śpi. - Nabierasz mnie. - Ależ skąd, Tony. Dotknij mnie. I Błyszczący Dany, a może jego duch, podszedł do Antoniego nienaturalnie swobodnym krokiem, raz po raz strzelając palcami, a w jego oczach czaił się złośliwy uśmiech. - Już wiem - powiedział Antoni, cofając się. - Jesteś zboczeńcem. - Jestem duchem! - powtórzył Dany, głośno się śmiejąc. - Dotknij mnie, a zobaczysz, jak twoja ręka zanurza się w moim ciele. Rzeczywiście, ręka Antoniego przeszła przez ciało Dany'ego. Antoni uznał, że to bardzo zabawne. - Ej, dość tego! Precz z łapami! Nie jestem zabawką, Tony! - Przestań wreszcie nazywać mnie Tonym! - Nie ma sprawy, Toniu. - Wygrałeś, mów do mnie Tony, to mniej irytujące. - Jak chcesz, Tony. Pozwolisz, że rozejrzę się po twojej lodówce? Nie czekając na odpowiedź, Dany wszedł do kuchni. Otworzył drzwiczki lodówki, rozświetlając pomieszczenie. Antoni poszedł za nim. Dany stał z rozdziawionymi ustami przed otwartą lodówką, potem padł na kolana, w geście adoracji wzniósł ręce, jakby modlił się do obfitości zgromadzonych tu pokarmów. Wstał, chwytając w ramiona słoik nu telli, potem gęsie wątróbki, kiełbasę, sery, bliny i różne inne wiktuały. Złożył te skarby na dużym kuchennym stole i usiadłszy na wysokim taborecie, zaczął wszystko pożerać. - Czyżby duchy jadały? - zapytał Antoni, zajmując stołek na wprost intruza. - Przecież kiedyś składano im ofiarne posiłki - przypomniał Dany, pchając do ust bliny posmarowane pasztetem z gęsich wątróbek i nutellą. - W dodatku mają pewien istotny przywilej, nie tyją od jedzenia. Możemy przez całe dnie opychać się hamburgerami i wypijać morze coca--coli, a nie przybędzie nam nawet deko. Świetnie być duchem, to fantastyczne życie, stary. Podaj mi colę! - Posłuchaj, Dany, wyglądasz na sympatycznego gościa, śpiewasz fajne piosenki, ale ja jutro muszę iść do pracy, więc może zechciałbyś teraz nawiedzić jakiś inny dom? - Nie mogę - odparł Dany, wychyliwszy pół butelki coli i beknąwszy prostacko. - Powierzono mi pewną misję, dlatego tu jestem. - Twoja misja polega na opróżnieniu mojej lodówki? - Nie, ale to bardzo umila mi zadanie. - Może zechciałbyś na chwilę oderwać się od jedzenia i wytłumaczyć mi, co tu robisz, nie krusząc przy okazji po całej kuchni? Jak na razie, sam tu sprzątam. - Spoko, Tony. Zostałem wybrany na twojego anioła stróża. - Żeby przestrzec mnie przed zagrożeniem, jakie powoduje nadmiar cholesterolu? Kto ci powierzył to zadanie? - Nie pamiętam, byłem pijany. Tak czy inaczej, przyszedłem, żeby wyciągnąć cię z tego paskudnego bagna. Dany szerokim gestem wskazał mieszkanie. Odwrócił się i zaczął przerzucać górę jedzenia. Najwyraźniej duch Błyszczącego Dany'ego nie miał tej klasy co oryginał. - To cudownie - stwierdził Antoni z ironią w głosie. - Można by tak powiedzieć - przyznał Dany, rzucając się na paczkę chipsów. - No dobrze, Tony, powiedz mi, jakie jest to twoje życie? Czy czujesz się szczęśliwy? - Nie użyłbym tego słowa, ale wyznam, że nie jestem również nieszczęśliwy. - Ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy? Nie ma gorszego stanu. Twoje życie to kupa gówna. - Dziękuję, jesteś niezwykle taktowny. Czy żeby zostać aniołem stróżem, trzeba ukończyć jakieś szkolenie z zakresu psychologii? - Nie, uczymy się, działając. Jesteś moim pierwszym, Tony, moim first one. - Cudownie, naprawdę cudownie! Antoni zaczął sprzątać resztki jedzenia i opakowania. Dany zmiótł wszystko ze stołu ręką, zrzucił zatłuszczone papiery, kawałki ciast, plastry łososia, i w końcu znalazł to, czego szukał - kieszonkowe wydanie listów Flauberta. Otrzepał książkę z kurzu, starł tłuszcz z okładki, przekartkował i otworzył na stronicy, której róg zagiął. - Jest. Masz tu jakiś mikrofon, Tony? - Jest w salonie, Dany - szepnął Antoni, którego ogarniało coraz większe zmęczenie. - Pod kolumną hi-fi. Opróżniwszy słoiczek kawioru słomką z główką Myszki Miki, Dany poszedł do salonu. Wyjął mikrofon, włożył go do podstawy i dostroił głośniki. Rozległ się ostry głośny pisk. - Mógłbyś mi podać mój Best of, Tony? - Nie mam twojej płyty. Zresztą w ogóle nie mam płyt. - Nic nie szkodzi - powiedział Dany, wyjmując z kieszeni CD, przewidziałem taką ewentualność. Masz tu opcję karaoke, wspaniale! Włożył płytę do odtwarzacza i przycisnął parę guziczków. W lewej ręce trzymał otwartą książkę Flauberta. Puknął w mikrofon, wcisnął włącznik odtwarzacza i po chwili rozległy się pierwsze dźwięki jego przeboju Zwróć mi moją szansę, lecz była to tylko melodia bez słów. Poruszając głową w rytm muzyki, zaczął śpiewać fragmenty listu do panny Leroyer de Chantepie, napisanego 18 maja 1857 roku. Nadawał tekstowi formę swej piosenki, dodając bardzo osobiste okrzyki: Ludzie lekkomyślni, ograniczone umysły przesądnych, entuzjazmu pełni, chcą, by wszystko miało jasną konkluzję; Szukają celu życia, tak, i wymiaru nieskończoności. Biorą w rękę, w tę nędzną słabą dłoń, garść piachu, I powiadają, zwracając się do oceanu: „Przeliczę ziarna piasku u twych wybrzeży, jee!" Lecz ziarnka przelatują im przez palce, a liczenie trwa długo, więc drżą i szlochają, taak, szlochają. Czy wiesz, co robić, gdy staniesz na brzegu morza? Trzeba uklęknąć lub przechadzać się po piasku, taaak! Spaceruj! Spaceruj, Tony! Taak, przechadzaj się! Przechadzaj się! Tony! Wtulony w róg kanapy Antoni bezwiednie kołysał się w rytm kojącej melodii. Słowa piosenki przyprawiły go o zawrót głowy. Tulił do siebie poduszkę. Gdy muzyka umilkła, Dany podszedł do niego. Ujął go za ramiona i delikatnie nim potrząsnął. - Przestań wciąż zaprzątać sobie wszystkim głowę, Tony. Do pewnego stopnia jest to dobre, ale gruby Gustaw ma rację: spaceruj nad brzegiem morza! Czas skończyć z tymi wygłupami, nie jesteś jakimś golden boyem, to do ciebie nie pasuje! Pozbądź się tego wszystkiego, skończ z tym durniem Rafim, wróć do dawnych przyjaciół i sam twórz swoje życie. Tak, twórz je, Tony! - Wszystko, co mówisz, przypomina słowa piosenki... - szepnął Antoni, zmuszając się do uśmiechu. - Skrzywienie zawodowe - przyznał Dany. Noc powoli kładła się do snu, ptaki podśpiewywały, skakały po słupach i latarniach. Dany wstał i otrzepał garnitur. - Czas na mnie. Inni głupcy potrzebują moich rad. Ale będę nad tobą czuwał, dopóki nie wypłaczesz się z tego bagna. A wypłaczesz się, Tony. Wiesz, co powiedział Nietzsche? „Inteligencja jest jak narowisty koń, trzeba się nauczyć trzymać jej wodze, karmić dobrym owsem, czyścić, a czasem użyć pejcza". Ciao, Tony. Duch Błyszczącego Dany'ego przeszedł przez salon i zniknął w mrocznym korytarzu. Antoni nie usłyszał nawet, jak otwierają się i zamykają drzwi wejściowe. Zasnął na kanapie na parę godzin, które wydawały mu się wiecznością. Przez tydzień po odwiedzinach ducha Antoni z nikim nie rozmawiał. Wyglądał na wiecznie zamyślonego, jakby coś go nękało. Unikał Rafiego, przyjaciół maklerów, nie uczestniczył w ich regularnych wyprawach do modnych lokali. W piątkowy wieczór, wychodząc z pracy, przywoływał właśnie taksówkę, by pojechać do domu, gdy czarny van o przyciemnianych szybach, z rysunkiem kobiety dosiadającej smoka, zatrzymał się tuż obok niego z piskiem opon. Kierowca zwrócił się w stronę Antoniego, mierząc do niego z rewolweru. Nosił maskę Alberta Einsteina. Drzwi vana otworzyły się i dwóch innych Einsteinów chwyciło Antoniego za ręce i wciągnęło do samochodu. Antoni nie zareagował. Był tak wyczerpany, tak znużony, że nie miał siły przeciwstawić się przemocy i narzucanej sobie cudzej woli. Dwóch Einsteinów zakneblowało go, zasłoniło mu oczy, skrępowało ręce. Antoni próbował zapamiętać drogę, wszystkie skręty w lewo i w prawo, czerwone światła, ale po pięciu minutach pogubił się w szczegółach i zaczął tracić rachubę czasu. Pokonawszy trasę pełną skrętów i wybojów, van zatrzymał się. Einsteinowie wyprowadzili Antoniego. Łagodne powietrze wieczoru muskało policzki delikatnie jak jedwab. Weszli do jakiegoś wnętrza, zapewne kamienicy, takie przynajmniej odniósł wrażenie. Ktoś ujął go w talii i zarzucił sobie na ramię. W tej pozycji wniesiono go wysoko, sam już nie wiedział, na które piętro. Zaczynało mu się kręcić w głowie. Potem otworzyły się jakieś drzwi. Silne ręce posadziły go na krześle. Porywacze zdjęli mu pęta i opaskę z oczu, ale przywiązali do krzesła. Nie wyjęli mu knebla z ust. Przez kilka sekund Antoni nic nie widział, dostrzegał tylko sylwetki wokół siebie i zarys okna. W końcu obraz stał się wyraźny i porwany ujrzał cztery ubrane na czarno osoby w maskach Einsteinów. Stawały przed nim, otaczały półkolem, lecz nic nie mówiły. Antoni chciał coś powiedzieć, ale uniemożliwił mu to knebel. Uważnie rozglądał się po pokoju, poszukując jakichś śladów, czegoś, co wyjaśniłoby przyczyny czy cel porwania. Duże płócienne prześcieradła zasłaniały ściany i okno. Za porywaczami stała lampa halogenowa, dlatego wydawali się wyżsi i potężniejsi niż w rzeczywistości. Ich gigantyczne cienie przesuwały się po całym mieszkaniu, padając także na Antoniego, który siedział przywiązany do krzesła. Plastikowe zmarszczki na twarzach Einsteinów były przeraźliwie głębokie w grze światłocieni, a siwe grzywy błyszczały niczym odarte z barw jęzory płomieni. Pociągnęli krzesło i ustawili Antoniego plecami do okna. Obok niego umieścili rzutnik. Tak rozpoczął się najbardziej zadziwiający seans egzor ?? styczny, jaki kiedykolwiek się odbył. Z plastikowej torby sklepu Champion jeden z Albertów Einsteinów wydobył dziesięć kurzych łbów i tyleż par łap. Ułożył je wokół krzesła, a piękną kogucią głowę z piórami i grzebieniem zawiesił na szyi Antoniego. Inny Albert Einstein przyniósł butelkę z krwią, którą umazał twarz porwanego. Cała czwórka Albertów Einsteinów stanęła za Antonim; światło zgasło; ktoś włączył rzutnik. Podczas gdy na ścianie pojawiały się wizerunki wielkich ludzi i dzieł ludzkości - obrazy, rzeźby, wynalazki, odkrycia - czterech Einsteinów czytało, niczym zaklęcia, urywki tekstów, które miały poprzez naiwne skojarzenia wyrwać go z letargu. Cała czwórka trzymała otwarte egzemplarze Medytacji o pierwszej filozofii Kartezjusza, z czerwonej serii Presses Univer-sitaires de France i można by powiedzieć, że trzymają książeczki do nabożeństwa. Chórem odczytali pierwszą z myśli, głośno i z naciskiem, a tymczasem twarze artystów, uczonych i humanistów migały po ścianie. Potem deklamowali fragmenty Myśli Pascala, wybornej Wyroczni podręcznej Graciana, miłośnika win burgundzkich, a także najzabawniejsze urywki Trzech panów w łódce Jerome'a K. Jerome'a. Seans egzorcystyczny trwał nieco ponad godzinę. Potem diapozytywy przestały się przesuwać. Porywacze przerwali wyreżyserowany spektakl dla intelektualistów. Włączyli lampę i zerwali prześcieradła, które osłaniały ściany. Antoni poznał swą starą kawalerkę w Montreuil. Porywacze zdjęli maski i Antoni ujrzał spocone twarze Asa, Szarloty, Gandży i Rudolfa. Wyglądali na zadowolonych ze swych poczynań, ale dopiero szamotanie się Antoniego na krześle przypomniało im, że powinni go uwolnić. - Kompletnie wam odbiło, czy co? - zapytał najspokojniej jak potrafił, ze wstrętem zdejmując z szyi koguci łeb. - Chcieliśmy tylko zdjąć z ciebie urok, Antoni - wyjaśnił Gandża. - Zrobił się z ciebie niezły kawał drania. - Mam ciotkę, która trochę się zna na wudu - podjęła Szarlota. - Powiedziała nam, jak cię odczarować i pokonać ten urok, który sam na siebie rzuciłeś. - Uratowaliśmy cię - perorował Rudolf, jak zwykle pełen przekonania do tego, w co się zaangażował. - Stałeś się już istnym zombi. Odczarowaliśmy cię. Wypełniliśmy bardzo ważną misję. As chwycił Antoniego w ramiona i mocno przytulił do swego potężnego, świetlistego ciała. Ośmiozgłos-kowcem wyraził swą radość z odzyskania przyjaciela. Antoni zrezygnował z okazywania gniewu - przyjaciele kierowali się przecież szlachetną intencją i troską o niego, i nawet jeśli swym niezręcznym postępowaniem mogli narazić go na poważny uraz psychiczny, pragnęli go ocalić. Antoni opowiedział im, nie wspominając tylko o nocnej wizycie Błyszczącego Dany'ego, żeby nie wzbudzać obaw o swoje zdrowie umysłowe, że od tygodnia przestał brać lekarstwo i przygotował swe imponujące odejście - wprowadził wirus do systemu komputerowego firmy Rafaela, powiązanego z siecią światową, co po otwarciu giełdy, na początku tygodnia, powinno spowodować arcykomiczny zamęt finansowy. ¦ Tej nocy wyzwolenia wszyscy spali na podłodze na białych prześcieradłach w starym mieszkanku Antoniego. Ułożyli się do snu jak grupka dzieciaków, które chcą spędzić noc w domku na rozłożystym dębie pośród zaczarowanego lasu. Kilka dni upłynęło Antoniemu na zabawach z przyjaciółmi, odnajdowali radość, jaką daje poczucie wzajemnego uzależnienia, łączące ludzi. Pewnego ranka do jego drzwi zastukali policjanci. Aresztowali go. Rafi uciekł do Szwajcarii, zabierając trochę oszczędności. Uznając to zesłanie za wystarczająco okrutną karę, wymiar sprawiedliwości nie zażądał jego ekstradycji. Proces odbył się bardzo szybko. Antoni zapłacił grzywnę, która pochłonęła wszystkie jego oszczędności i cały majątek. Skonfiskowano wszelkie bezużyteczne dobra, obrazy, samochód, a ponieważ nikt nie poniósł uszczerbku na zdrowiu, skazano go zaledwie na pół roku więzienia w zawieszeniu. Antoni uznał, że to uczciwa cena za wygnanie Rafiego i utopienie gdzieś na rynku paru miliardów. BYŁ JEDEN z poranków wczesnej jesieni, kiedy to księżyc może przetrwać na niebie, choć dawno już wstał dzień. Słońce prawie się nie pojawiało. Dyskretnie przekradało się zza chmur, rzucało delikatną poświatę na ludzi i budowle, przenikało płatki kwiatów, muskało stare kamienice i znużone twarze przechodniów. W bujnym przemijaniu czasu, który odchodzi, dla wrażliwych oczu rozkwitają jedyne prawdziwe edeny, te, których architektura jest doznaniem. W ten niedzielny poranek Antoni obudził się o ósmej. Jeszcze we władaniu tej dziwnej chwili pomiędzy snem a jawą, kiedy mieszają się oba światy, miał wrażenie, iż słyszy piosenkę. Przeciągnął się i wstał. Nastawił wodę i poszedł wziąć prysznic. Kiedy herbata już się zaparzyła, przez chwilę siedział przy oknie, patrząc na zielony parujący płyn. Rudzik na gałązce przybrał taką pozę, jakby chciał ożywić w Antonim dawne wspomnienia. Słońce, wspaniałe jak w letnie poranki, rozświetlało powietrze. Nawet nie umoczywszy ust w herbacie, odstawił filiżankę na parapet i wyszedł z mieszkania. Ruszył w kierunku parku w Montreuil, przemykał między samochodami i pieszymi. Spieszył się, miał rozwiązane sznurowadła, jeszcze wilgotne, nie rozczesane włosy. O tej porze park świecił pustkami, tylko gdzieniegdzie przechadzali się staruszkowie, matki wyprowadzały dzieci na świeże powietrze, malarz w kapeluszu z szerokim rondem rozstawiał sztalugi. Antoni szedł niepewnym krokiem, jakby zagubiony w tym spokojnym i monotonnym miejscu. Usiadł na ławce obok staruszka, który podpierał się laską ze srebrną gałką. Starzec miał na głowie szary pilśniowy kapelusz z czarną jedwabną taśmą. Powoli zwrócił głowę w stronę Antoniego, potem znów przybrał pozę zmęczonego wartownika. Antoni popatrzył w tym samym kierunku, ale niczego nie zauważał. Dopiero po chwili, kiedy zmrużył oczy i wytężył wzrok, dostrzegł przed sobą młodą kobietę. Przypatrywała mu się przez moment, potem pochyliła głowę i przykucnęła, oglądając go jak parkowy posąg. Wreszcie wyciągnęła do niego rękę. Przez czystą uprzejmość Antoni uścisnął jej dłoń. Chciał coś powiedzieć, ale dziewczyna położyła palec na ustach i dała mu znak, żeby wstał i poszedł za nią. Oddalili się od ławki i od staruszka. - Szukam przyjaciół - powiedziała, patrząc na Antoniego, potem rozejrzała się wokół. - Jak wyglądają? - Na przykład tak jak ty. Siedziałeś na tej ławce i wydało mi się, że jesteś interesującym człowiekiem, więc pomyślałam, że zechcesz być jednym z moich przyjaciół. Wyglądasz na dobrego gatunkowo. Chyba nawet jesteś doskonałej jakości. - Doskonałej jakości... Można by pomyśleć, że mówisz o szynce. - Nie, nie o szynce, bo nie jadam mięsa. - A jadasz przyjaciół? - Nie mam już przyjaciół, postaraj się uważniej słuchać. Teraz, ponieważ mówię naprawdę dziwne rzeczy, powinieneś zapytać, dlaczego. - Mój impresario zapomniał mi przesłać dalszy ciąg scenariusza. A więc... dlaczego? - Co dlaczego? - zapytała, bardzo przekonująco grając zdziwioną. - Dlaczego nie masz już przyjaciół? - Zepsuli się. Nie zauważyłam, że mają daty przydatności do użycia. Trzeba zwracać uwagę na takie drobiazgi. Moi przyjaciele zaczęli pleśnieć, zauważyłam to, kiedy mieli już paskudne, zielono-szare plamy. A to, co mówili, cuchnęło zgnilizną... - To mogło być dla ciebie niebezpieczne. - Tak, mogli mnie zarazić salmonellozą. - Wyrzuciłaś ich do śmieci? - Nie, nie musiałam, sami rzucili się w swoje debilne życia. - Jesteś bardzo surowa. - Przepraszam cię, ale pomyliłeś tekst. Teraz powinieneś powiedzieć: „Jesteś fantastyczna". - W scenariuszu wprowadzono w ostatniej chwili kilka poprawek. - O wszystkim dowiaduję się na szarym końcu! Dziewczyna nagle zamilkła i puknęła się ręką w czoło. Stanęła na wprost Antoniego, nieco przerażona, patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma. - Zapomnieliśmy o scenie prezentacji! Zapomnieliśmy o tak ważnej scenie! Musimy zagrać wszystko od początku. Chodź, wracamy do ławki. - Wiesz - Antoni przytrzymał ją za rękę - możemy zrobić montaż. Teraz zagramy scenę, potem wklei się ją na miejsce. Po to jest technika. - Masz rację. Pospacerujmy trochę, nic nie mówiąc, a potem przedstawimy się sobie. Akcja. Szli wąskimi alejkami parku, snuli się po trawnikach, patrzyli na drzewa, obserwowali ptaki. Pogoda była ładna, powietrze miało jasną, przejrzystą barwę i migotało w słońcu. Wrzesień nigdy chyba nie był tak przyjemny i ciepły. Zupełnie jakby się zapomniał, jakby nie pamiętał, że zbliża się jesień, pysznił się, grzał, spalał resztki sił lata, jakby wierzył, że są niewyczerpane. - Och - rzuciła spontanicznie dziewczyna - mam na imię Klementyna. - Bardzo mi miło - odrzekł Antoni rozbawionym głosem. - Ja mam na imię Antoni. - Cieszę się, że cię poznałam - powiedziała, podając mu rękę, a potem, po chwili milczenia, podjęła: - Teraz, Antoni, zacznijmy od kwestii, w której mówiłeś, że jestem fantastyczna. - Powiedziałem, że jesteś surowa. - Jesteś bardzo niesprawiedliwy. Czyżbyś nigdy nikogo nie osądzał? - Staram się, chociaż to trudne. - Ja twierdzę, że można zrozumieć, ale i osądzać. Osądzamy chociażby po to, żeby się bronić, bo kto próbuje nas zrozumieć? Kto rozumie tych, którzy usiłują zrozumieć? - Lacenaire powiadał, że jedynymi, którzy mają prawo sądzić, są ci, którzy sami zostali potępieni. - W takim razie wszystko w porządku, bo przecież my zostaliśmy potępieni - odparła Klementyna, rozkładając ręce. - Mnie zawsze potępiano, od dziecka osądzano mnie, wydając ciche wyroki. Ładnie to ujęłam, prawda? - Podaj jakiś przykład! - Przykład? Wszyscy. Całe społeczeństwo mnie osądza, bo raz po raz wydaje na mnie wyrok. Praca, studia, muzyka współczesna, pieniądze, polityka, sport, telewizja, modelki, gazety, samochody. Właśnie, samochody to doskonały przykład. Nie mogę jeździć na rowerze, przechadzać się swobodnie, cieszyć się pięknem miasta, bo samochody ograniczają moją wolność, skazują mnie na ograniczenia. Cuchną, są niebezpieczne... - Zgadzam się z tobą. Samochody to istna zaraza. Kupili sobie po cukrowej wacie. Podjadając ją, odrywając różowawe kawałki słodkiego puchu, szybko uporali się z tymi łakociami, a potem oblizali lepkie palce i wargi. - Jeszcze jedno - podjęła Klementyna. - Uważam, że najważniejszy podział świata, pomijając klasy społeczne, że ta linia podziału przebiega między ludźmi, którzy bywali na imprezach, i tymi, którzy na nich nie bywali. Ten podział ludzkości, dokonujący się w gimnazjum, wpływa na całe dalsze życie, choć dotyczy innych spraw. - Nie zapraszali mnie na imprezy. - Ani mnie. Bali się, ponieważ zawsze mówiłam to, co myślę, a myślałam o moich kolegach raczej źle. Prawie do wszystkich żywiłam nienawiść. To było świetne. Ale teraz, skoro już zauważyli, że jesteśmy naprawdę fantastyczni, chcieliby gościć nas na imprezach dla dorosłych i zachowywać się jakby nigdy nic, jakby można to wszystko puścić w niepamięć. Ale nie, my tam nie pójdziemy. - Albo wyłącznie po to, żeby podkraść trochę ciasteczek i parę butelek oranżady. - I dać im wszystkim kijem baseballowym w łeb - dorzuciła Klementyna, naśladując gesty base-ballisty. - A wykończymy ich w klubie golfowym, to bardziej eleganckie. - Czyli z klasą i elegancją! Pochłonięci rozmową, wyszli z parku ramię przy ramieniu. Klementyna podskakiwała, zrywała kwiatki, płoszyła ptaki, klaszcząc w dłonie. Była mniej więcej w wieku Antoniego. Chwilami bardzo poważna, zaraz potem zachowywała się swobodnie, a nawet lekkomyślnie - nieustannie pokazywała inne oblicze... Ze słodkim uśmiechem, rozkładając ręce, wykrzyknęła: - Kto pozbawiłby nas prawa do krytyki, do uznawania ludzi za świnie i idiotów? I dlaczego? Że niby wyglądamy na zgorzkniałych i zazdrosnych? Inni zachowują się tak, jakbyśmy wszyscy byli sobie równi, jakbyśmy wszyscy byli bogaci, wykształceni, potężni, biali, młodzi, piękni, bardzo męscy, szczęśliwi, tryskający zdrowiem, jakbyśmy wszyscy mieli wielkie samochody... Ale to nieprawda. Dlatego mam prawo pyskować, miewać zły humor, nie uśmiechać się bez przerwy jak głupia gęś, wypowiadać swe poglądy, kiedy widzę, że coś jest nienormalne, że dzieje się jakaś niesprawiedliwość, wolno mi nawet lżyć ludzi. Mam prawo pyskować i wrzeszczeć. - Dobrze, ale... to bardzo męczące. Chyba mamy na tym świecie ważniejsze sprawy? - Masz rację - przyznała Klementyna. - To głupota marnować energię na coś, co nie jest tego warte. Lepiej zachować siły, żeby dobrze się bawić. - I przechadzać się po piasku. - Przechadzać się po piasku... Jest taka piosenka. Klementyna zanuciła melodię. Szli ulicą, pośród tłumu ludzi pracujących i bezrobotnych, studentów, starców i dzieci. Duże sklepy, piekarenki, banki wciąż były pełne tych barwnych krwinek, którymi w miejskim układzie krążenia są istoty ludzkie. Jakiś samochód minął ich, głośno trąbiąc. Dziesięć metrów dalej zatrzymał się na światłach. Klementyna ujęła Antoniego pod ramię. - Zamknij oczy - poprosiła. - Mam dla ciebie niespodziankę. Antoni zamknął oczy. Lekki podmuch ciepłego wiatru potargał włosy obojga młodych. Klementyna prowadziła Antoniego za rękę. Tak dotarli na środek jezdni. Sto metrów dzieliło ich od czarnego samochodu. - Teraz możesz już otworzyć oczy. - Klementyno, nadjeżdża jakiś samochód - stwierdził ze stoickim spokojem Antoni. - Obiecałeś, że będziesz mi ufał. - O nie, nic z tych rzeczy, tego nie powiedziałem! - Ach, zapomniałam cię o to poprosić. Zaufaj mi, dobrze? - Klementyno, ten samochód... - Przysięgnij, że masz do mnie zaufanie i przestań wreszcie jęczeć, zrzędo. Nie możesz nawet drgnąć, to bardzo ważne. Przysięgnij! - Zgoda, przysięgam, nie ruszę się z miejsca, wcale... się nie ruszę. Samochód dzieliło od nich zaledwie trzydzieści metrów, kierowca jak szalony wciskał klakson, aby zmusić dwójkę młodych ludzi do zejścia z jezdni. Antoni i Klementyna wciąż stali w miejscu, przechodnie zaczynali się im przyglądać. Niemal w ostatniej chwili Klementyna szarpnęła Antoniego za rękę i oboje upadli na chodnik. Samochód odjechał, groźnie warcząc i szczerząc zębiska. - Ocaliłam ci życie - powiedziała Klementyna. - Jestem twoją heroiną! - (Wstała i pomogła mu się podnieść). - A to znaczy, że jesteśmy ze sobą związani do końca życia. Odtąd każde z nas ponosi odpowiedzialność za drugie. Zupełnie jak Chińczycy! - Wydaje mi się, że jak na jeden dzień mam już dość wrażeń i emocji! - Bo pewnie masz limit dziennego zużycia emocji? Taki emocjonalny budżecik? - Tak, właśnie, w przeciwnym razie mógłbym przedawkować. Tylko mi nie mów, że emocjonalne przedawkowanie to wspaniała zabawa, nie przywykłem do takich szaleństw. Zgłodniali po tak bogatym w przeżycia dniu, Klementyna i Antoni postanowili wybrać się na obiad do „Gudmundsdottir" i wziąć ze sobą Asa, Rudolfa, Gandżę, Szarlotę i jej przyjaciółkę. Ponieważ jednak do południa zostało jeszcze sporo czasu, wpadli na pomysł, by pobawić się w duchy. Klementyna wytłumaczyła Antoniemu, na czym polega ta zabawa. Mieli zachowywać się jak duchy, przyglądać się od stóp do głów ludziom siedzącym w kawiarnianych ogródkach, chodzić po ulicach i pełnych zgiełku sklepach, pohukiwać, wałęsać się, korzystając z tego, że są niewidzialni, słowem - zachowywać się, jakby niczyje oczy nie mogły ich dostrzec. Przybierając przerażające pozy i podzwaniając łańcuchami, Klementyna i Antoni zaczęli straszyć w mieście. T Książkę wydrukowano na papierze offsetowym Munken Print 18 70 g/m2 dostarczonym przez firmę Trebruk treBruk www.trebruk.com Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa tel. (0-22) 827 72 36, 629 50 83 e-mail: info@muza.com.pl Dział zamówień: (0-22) 628 63 60,629 32 01 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Warszawa 2002 Wydanie I Skład i łamanie: Magraf s.c, Bydgoszcz Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa SA, Łódź