Patrick Melrose
Szczegóły |
Tytuł |
Patrick Melrose |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Patrick Melrose PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Patrick Melrose PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Patrick Melrose - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Edward St Aubyn
PATRICK MELROSE
Nic takiego
Złe wieści
Jakaś nadzieja
wstęp Zadie Smith
przełożył Łukasz Witczak
Strona 3
Wstęp
Istnieje coś takiego jak „książka na lato”. Do czytania na plaży, w hamaku
albo wśród wysokiej trawy. Obiecuje przyjemność i całkowite zanurzenie: jeżeli co
parę minut kładziemy ją sobie na piersi, rozmyślając o obiedzie, to raczej nie mamy
do czynienia z książką na lato. Prawdziwa książka na lato jest prawdziwsza niż
lato: człowiek porzuca przyjaciół i bliskich, zaszywa się w pokoju, otacza
moskitierą i wraca – w moim przypadku – do perypetii Patricka Melrose’a.
Powieściowy pięcioksiąg Edwarda St Aubyna to w gruncie rzeczy autobiograficzna
opowieść o Melrose’ach, złej rodzinie z dobrym nazwiskiem. Zaniedbywany przez
bogatą matkę alkoholiczkę Eleanor, gwałcony od piątego roku życia przez ojca
arystokratę Davida, Patrick wyrasta na angielskiego dżentelmena, który
(w zależności od tego, do której księgi zajrzymy) wstrzykuje sobie heroinę
w luksusowych nowojorskich hotelach, nosi w kieszeni płaszcza Mit Syzyfa,
opróżnia jednym haustem buteleczki whisky podczas spaceru z dziećmi po
Królewskich Ogrodach Botanicznych i nawet w chwilach najgłębszej
niedyspozycji recytuje fragmenty poezji angielskiej. Specjalnością St Aubyna jest
zamykanie całej akcji w jednym dniu (z licznymi wycieczkami w przeszłość).
Często w dniu jakiejś „towarzyskiej mordęgi”, czyli najkrócej mówiąc,
koszmarnego przyjęcia z mnóstwem ludzi, których wolałoby się nie znać. Bohater
z pasztecikiem w ręku, czekanie na uzupełnienie kieliszka, rozmyślania
o samobójstwie w trakcie przemowy jakiegoś durnia na drugim końcu sali – motyw
strasznego przyjęcia służył za źródło tragizmu wielu pokoleniom angielskich
pisarzy. („Czerwone czy białe?” to według Kingsleya Amisa trzy najbardziej
przygnębiające słowa w języku angielskim). W ostatniej części całego cyklu,
zatytułowanej W końcu, jesteśmy wreszcie świadkami pogrzebu matki Patricka (na
szczęście ojciec umarł znacznie wcześniej, bo już w drugiej księdze). Jest to scena
dużo zabawniejsza, niż można by się spodziewać („Za progiem domu
pogrzebowego wszystkie litery wyginały się po gotycku, jakby śmierć była
niemieckim miasteczkiem”). Patrick osiągnął już wiek średni, ożenił się i rozwiódł,
a niedawno zaliczył pobyt w słynnym brytyjskim szpitalu odwykowym Priory.
Obawia się ponownego wpadnięcia w szpony nałogu. Z pogrzebem wiąże jednak
duże nadzieje:
Teraz, gdy został sierotą, wszystko było w jak najlepszym porządku. Jak
gdyby przez całe życie czekał na to poczucie pełni. Oliverowie Twistowie tego
świata może i mieli łatwiej, od początku cieszyli się statusem, który on osiągnął po
czterdziestu pięciu latach, ale względny komfort dorastania pod opieką Bumble’ów
i Faginów, a nie Davida i Eleanor Melrose’ów, z pewnością nie sprzyjał
Strona 4
hartowaniu charakteru.
Śmierć rodzica, heroina, gwałty w dzieciństwie, oziębłość emocjonalna,
samobójstwo, alkoholizm – przerwijcie mi, kiedy to zacznie przypominać lekturę
na lato. Żadne streszczenie fabuły nie przygotuje was na wyborny, zjadliwy humor
tej prozy ani – co bardziej zaskakujące – na jej ciężar filozoficzny. Przez większą
część swojej kariery pisarskiej (aż do 2006 roku, kiedy to Mleko matki znalazło się
w finale Nagrody Bookera) St Aubyn nie docierał do szerokich rzesz czytelników,
być może ze względu na pozorny rozdźwięk między stylem a treścią. Dowcipnie
jak Wilde, lekko jak Wodehouse i kąśliwie jak Waugh, St Aubyn pisze
wyrafinowanym stylem o istocie ludzkiej in extremis („duszony, upuszczany,
zrodzony z gwałtu i dla gwałtu”), o sytuacjach znanych raczej czytelnikom
Coopera czy Burroughsa.
Teraz cykl o Patricku Melrosie stał się nagle modny i łatwo w pierwszej
chwili połączyć to z przetaczającą się obecnie przez Anglię wielką falą elitaryzmu:
królewskie wesele, konserwatywny premier, wznowienia sztuk Terence’a Rattigana
w National Theatre, Downton Abbey w telewizji. Ale to fałszywy trop. St Aubyn
nie przychodzi chwalić klasy wyższej, tylko ją grzebać – choć nigdy do końca i nie
bez pewnej czułości – używając tego samego ironicznego, nonszalanckiego tonu,
w którym celują ludzie z owej sfery. („To najgorszy ze wszystkich nałogów –
mówi Patrick. – Heroina to pikuś. Spróbuj odstawić ironię”). Patrząc na jego
bohaterów, na ich niepohamowaną arogancję, można odnieść wrażenie, że St
Aubyn miał ułatwione zadanie: nie tyle pisał, ile schodził im z drogi. Nie stoją
z boku, czekając, aż jakiś wszechwiedzący narrator, zarobiony rzemieślnik słowa,
raczy ich przedstawić. Sami chwytają za cugle, jakby chcieli powiedzieć: „Na
litość boską, daj mi to. Widać, że nie masz o tym zielonego pojęcia”. Oto jak się
zaczyna W końcu:
– Nie spodziewałeś się mnie? – spytał Nicholas Pratt, stawiając laseczkę na
wykładzinie krematorium i obrzucając Patricka raczej bezcelowo wyzywającym
spojrzeniem, który to nawyk, choć już nieprzydatny, zbyt mocno wszedł mu
w krew, by się go pozbyć. – Ostatnio snuję się po stypach. W moim wieku to
nieuniknione. Na pewno lepsze niż siedzenie w domu i chichotanie z ignoranckich
pomyłek młodzieńców piszących nekrologi albo oddawanie się monotonnym
rozrywkom, takim jak obliczanie dziennej normy zgonów rówieśników. Nie!
Trzeba „opiewać życie”: w szkole puszczała się na potęgę; mówili, że miał udaną
wojnę, ale ja wiem lepiej! – rozumiesz, nadawać sukcesom właściwą miarę.
Chociaż nie zrozum mnie źle, wcale nie twierdzę, że to wszystko nie jest
wzruszające. Człowiekowi w tych ostatnich dniach towarzyszą jakby narastające
dźwięki orkiestry. No i, rzecz jasna, wielki strach. Drepcząc co dzień w tę i we w tę
między szpitalem a domem pogrzebowym, myślę o tankowcach, które kiedyś raz
na dwa tygodnie rozbijały się o skały, i o stadach ptaków umierających
Strona 5
z posklejanymi skrzydłami, o ich mrugających zdziwionych żółtych oczach.
A niech mnie. Powiedzieć o St Aubynie, że ma ucho do dialogów, to trochę
za mało. Ktoś zaprotestuje, że nie ma już na świecie ludzi, którzy mówią jak
Nicholas Pratt, lecz wystarczy wstąpić w dowolny dzień tygodnia do Garrick Club,
żeby spotkać co najmniej kilku takich jegomościów, rozpartych w fotelach
z uszami, sączących poobiednią brandy. (Ale uwaga: nie róbcie tego, jeżeli nie
jesteście członkiem klubu. Albo jeśli jesteście kobietą). Może to i bardzo wąska
grupa, lecz nie takie już dawały początek dłuższym cyklom powieściowym
(Proust!). Patrick zresztą wcale nie wynosi się ponad wyniosłą sferę, z której się
wywodzi; przeciwnie, utożsamia się z nią, dostrzegając w sobie człowieka, który
„próbował wymówić się od wszystkiego, co myślał i czuł”. St Aubyn demaskuje
ten typ ludzi oraz ich bezustanną paplaninę, lecz tym, co wybrzmiewa najsilniej,
jest obrona skromnego angielskiego zdania, jego zawiłości, jego humoru i finezji,
a nade wszystko – kontroli. Bo choć opowieść o Patricku Melrosie może się
pozornie wydawać opowieścią o nadmiarze, same książki są skonstruowane wokół
idei językowej kontroli jako potężnej siły. W świecie St Aubyna kontrolę nad
wydarzeniami ma ten, kto kontroluje sposób ich przedstawiania. Można to nazwać,
za Lewisem Carrollem, efektem Humpty Dumpty’ego.
Pytanie, kto ma być panem1, niewątpliwie zaprząta Patricka, który rozprawia
się ze swoją straszną rodziną za pomocą miażdżących diagnoz werbalnych. Kiedy
podczas uroczystości zerka na „nieszczęśliwą ciotkę” Nancy, której nie podoba się,
że na pogrzeb jej siostry przybyła garstka plebejuszy („Mamusia, dajmy na to,
miała w całym życiu jeden wypadek samochodowy, ale nawet wtedy, wisząc do
góry nogami w pogiętym wraku, wisiała w towarzystwie hiszpańskiej infantki”),
jego wewnętrzny monolog doskonale ukazuje źródło problemu (i płytkę z kości
słoniowej St Aubyna2):
Psychologiczny wpływ odziedziczonej fortuny, dzikie pragnienie, żeby się
jej pozbyć, i dzikie pragnienie, żeby jej nie stracić; demoralizujący efekt posiadania
tego, co prawie wszyscy inni ludzie przez całe życie z takim poświęceniem usiłują
zdobyć; mniej lub bardziej skrywane poczucie wyższości, mniej lub bardziej
skrywany wstyd z powodu bogactwa oraz charakterystyczne dla nich przebrania:
ucieczka w filantropię, ucieczka w alkohol, maska ekscentryzmu, szukanie
zbawienia w doskonałym guście; pokonani, leniwi i niepoważni oraz ich
przeciwnicy, niosący sztandary, wszyscy żyjący w świecie tak gęsto skrzącym się
od alternatyw, że praca i miłość prawie do niego nie przenikają.
Recenzowanie książek często wiąże się z cytowaniem, czyli przepisywaniem
cudzych zdań. Zwykle jest to nużące zajęcie; w przypadku St Aubyna – to czysta
przyjemność. Ach, te dwukropki, ta dyscyplina! Te rytmiczne, idealnie
rozmieszczone przecinki, tworzące zdania dorodne i obfite, nieomal się
przelewające, a jednocześnie solidne, niegrożące zawaleniem. Czytanie ich jest jak
Strona 6
dotykanie pięknego kawałka brokatowej tkaniny. Ten bunt przeciwko purytańskiej
zwięzłości amerykańskiego zdania (nie mówiąc o sztucznej naiwności angielskiego
zdania stylizowanego na przekład z francuszczyzny) – doprawdy można przez
chwilę poczuć przypływ patriotyzmu.
Te zdania to coś więcej niż dekoracje. Są ważne, bo stwarzają przestrzeń dla
humoru: kiedy w każdym wierszu otwiera się tyle przegródek, można w nim
zmieścić co najmniej dwa żarty i jeden dyskretny przytyk. Humor tych książek jest
z gatunku najczarniejszych i nie oszczędza rodziców Patricka nawet po ich śmierci.
W ostatniej części dowiadujemy się więcej o „ucieczce w filantropię” Eleanor,
która chętnie dzieliła się swoim czasem i pieniędzmi najpierw z organizacjami
pomagającymi dzieciom („Często zostawał sam z ojcem, bo matka jechała na
zebranie fundacji Save the Children”), a później, pod koniec życia, z komuną
newage’owych szarlatanów, którzy skwapliwie pozbawili ją domu w Saint-Nazaire
(gdzie rozegrały się dziecięcy dramat i małżeńska katastrofa Patricka). Wszystko to
– „bez wniknięcia ani na milimetr w oporną skałę samopoznania”. Jeżeli zaś
czytelnicy poprzednich ksiąg mieli jakiekolwiek wątpliwości co do psychopatii
Davida Melrose’a, to poniższa anegdota z czasów jego wypraw na safari daje
nowy, przerażający wgląd w ten chory umysł: „Podszedł do mężczyzny zarażonego
wścieklizną” – wijącego się w sieci na świnie, w której zostawili go towarzysze –
„i strzelił mu z bliska w głowę. Potem wrócił do stołu, przy którym wszyscy
zaniemówili, najspokojniej w świecie usiadł i rzekł: «Trzeba mieć litość». Słowo
powoli rozeszło się wokół stołu: «Trzeba mieć litość»”. W tej opowieści coś się
krystalizuje: widzimy, że opowiadanie może być formą tyranii; i że Anglicy –
przez grzeczność, szacunek dla hierarchii klasowej albo zwyczajnie ze strachu –
zbyt często bronią narracji najmniej prawdziwej, a najbardziej okrutnej.
Pytanie o to, czym jest prawda – czyja wersja wydarzeń powinna
zatriumfować – najpierw postawione żartobliwie, szybko przeradza się w dyskusję
o naturze świadomości. Katalizatorem tego przejścia jest Erazm Price, znany
myśliciel goszczący na pogrzebie Eleanor i autor książki Głową w mur.
Osiągnięcia filozofii świadomości. Była żona Patricka Mary (która także zjawia się
na pogrzebie) miała kiedyś romans z Erazmem; Patrick uzmysłowił to sobie,
dopiero gdy pewnego wieczora zobaczył jego książkę obok łóżka:
– Niemożliwe, żebyś czytała tę książkę, nie mając romansu z autorem –
zgadł, patrząc zza przymkniętych powiek.
– Wierz mi, że nawet wtedy nie da się jej czytać.
To odkrycie wpędza Patricka z powrotem w nałóg; nastaje dla niego ciężki
okres, w którym „wynurzał się ze swojej zaciemnionej kawalerki tylko po to, by
pouczać albo przepytywać [Mary] w zakresie studiów nad świadomością”:
– Kto nas uwolni od luki eksplanacyjnej? – wołał niczym Henryk II
domagający się, aby ktoś zgładził kłopotliwego księdza. – I czy ta luka to jedynie
Strona 7
wytwór naszego opacznego dyskursu? Czy rzeczywistość jest konsensualną
halucynacją? – parł jak taran. – A załamanie nerwowe – sprzeciwem wobec
konsensu? Śmiało, nie wstydź się, powiedz mi, co myślisz.
– A może pójdziesz do siebie i tam stracisz przytomność? Nie chcę, żeby
dzieci oglądały cię w tym stanie.
– W jakim stanie? W stanie dociekania filozoficznego?
Czy mózg i umysł to jedno i to samo? Co jest materią świadomości? Czy
„osoba” to po prostu suma wszystkich anegdot, jakie świadomość opowiada na
swój temat? Trudno się dziwić, że Patrick tęskni za czymś, co Mary nazywa
„przekonującą i praktyczną teorią świadomości”: kiedy człowiek bierze leki na
nieszczęście, całą nadzieję pokłada w „luce eksplanacyjnej”, licząc, że terapia
mózgu uzdrowi umysł.
Problem w tym, że Patrick nie doświadcza rzeczywistości jako spójna osoba
wyposażona w jeden umysł; jego życie jest czymś nieokreślonym, prawie
bezkształtnym:
Życie towarzyskie miało tendencję do zderzania go z jego fundamentalnym
sprzeciwem wobec twierdzenia, iż indywidualną tożsamość określa się poprzez
układanie doświadczeń w coraz bardziej spójną i uporządkowaną opowieść. On
znajdował autentyzm nie w narracji, ale w refleksji. Presja, by przedstawiać swoją
przeszłość w formie anegdoty albo kreślić obraz przyszłości za pomocą żarliwych
ambicji, sprawiała, że czuł się niezręcznie i fałszywie. (…) Jego prawdziwe ja było
uważnym odbiorcą różnorodnych i zmiennych impresji, które nie mogły, same
w sobie, wzmocnić ani osłabić jego tożsamości.
Powieściowy cykl St Aubyna wyraża ten fundamentalny sprzeciw. Żadna
postać, włącznie z samym Patrickiem, nie jest uprzywilejowana; St Aubyn ignoruje
wyraźne podziały na postaci główne i epizodyczne, bez przerwy zaglądając
wszystkim do głowy. To, co tam znajduje, nie jest piękne: to brudny strumień
pragnień, mylnych wrażeń, stanowczych opinii, usprawiedliwień
i samookłamywania. Strukturalnie rzecz biorąc, jest to idealny materiał
komediowy, niepozbawiony jednak ciężaru, gdyż centralne pytanie w powieści
komicznej – „Skąd mam wiedzieć, czy nie jestem śmieszny?” – jest blisko
związane z centralnym pytaniem filozofii świadomości: „Skąd mam wiedzieć, co
jest prawdziwe?”. Na stypie niejaka Fleur, zbzikowana znajoma matki, którą
Patrick pamięta ze szpitala odwykowego, wypytuje innych gości, czy próbowali
antydepresantu, który jej przepisano. Wreszcie staje przed Erazmem:
– Znasz amitryptylinę?
– Nigdy o niej nie słyszałem – odparł Erazm. – Co napisała?
Fleur zrozumiała, że Erazm ma pomieszane w głowie dużo bardziej, niż
sądziła.
Patrick wie, że Fleur jest obłąkana, my też to wiemy, a Erazm za chwilę się
Strona 8
domyśli – ale czy Fleur wie? Gdybyśmy znali tylko jej wersję wydarzeń,
uznalibyśmy, że tak było „naprawdę”. Co byłoby niedorzecznością – bo kto przy
zdrowych zmysłach zaufałby relacji Fleur? A przecież taki pojedynczy,
ograniczony, zawodny dostęp do rzeczywistości jest udziałem każdego człowieka.
Najbardziej błyskotliwe zdanie w tej książce w ogóle nie jest dowcipne,
tylko boleśnie przenikliwe: „Od dawna myślał o [swojej relacji z matką] jak
o czynniku warunkującym jego osobowość, a nie jak o transakcji z drugim
człowiekiem”. Patrick jest skrajnym przypadkiem, ale dla wszystkich ludzi
uwięzionych w przewidywalnych i trujących związkach z „bliskimi” pytania, które
stawia W końcu, są całkiem poważne. Kiedy Patrick odrzuca propozycję Mary, by
zjadł kolację z nią i dziećmi, jego syn Thomas mówi: „Powinieneś zmienić zdanie,
bo po to ono jest!”. Ale czy zmiana zdania jest w ogóle możliwa?3 Czy można być
wolnym? Patrickowi, którym tak długo kierowały siły będące, jak się zdaje, poza
jego kontrolą – trauma, osobowość, chemia mózgu – idea „wolnego życia”
(voluntary life) wydaje się „ekstrawagancka”: „Jak by to było zachowywać się
spontanicznie, mieć bezwarunkowe reakcje na różne rzeczy – na wszystko?”.
I wreszcie końcówka całego cyklu: „Sięgnął po telefon i wybrał numer
Mary. Postanowił zmienić zdanie. W końcu, jak powiedział Thomas, po to ono
jest”. Również tutaj wyczuwa się emocjonalny imperatyw, który znaczy dla autora
więcej niż prześciganie się w złośliwościach z Evelynem Waugh. (Nicholas: „Może
[David] nie był idealnym rodzicem, ale musisz przyznać, że do końca nie stracił
poczucia humoru”. Patrick: „Dostrzegał humor tam, gdzie go nie było. To nie jest
poczucie humoru, tylko rodzaj okrucieństwa”). Patrzę na ten dziecięcy frazes
w błyskotliwej dorosłej książce i robi mi się miękko na myśl, że St Aubyn – który
przyznał, że dzięki swoim dzieciom nareszcie zaznał w życiu trochę szczęścia –
umieścił go tam niczym pieczęć na liście miłosnym.
Mimo powszechnej w jego sferach pogardy dla psychiatrii (po pogrzebie
Nicholas, umierając na zawał, wygłasza diatrybę, w której oskarża psychologów
o „zatruwanie ludzkiej wyobraźni małymi dziećmi o morderczych i kazirodczych
instynktach”) i mimo własnego pancerza ironii Patrick zdaje się czerpać prawdziwą
siłę z terapii i odwyku, powtarza nawet – ku własnemu zdumieniu – formułki
z Priory, od których Nicholas dostałby piany na ustach („Żywić urazę to jak wypić
truciznę i liczyć na to, że umrze ktoś inny”). To już nie jest cytujący Becketta
heroinista „zatopiony w myślach i marzący, żeby się to już skończyło”4. Podobnie
jak Krapp, nowy Patrick Melrose to ktoś, kto nie potrzebuje ani nawet nie próbuje
być kimś. Słowa go zawodzą, ale to nic złego. Mało co wyraża tę niewyrażalność
tak dobrze jak sześciowersowe arcydzieło Williama Empsona. Patrick przypomina
sobie ten wiersz w taksówce, będąc o krok od nawrotu.
– Z powrotem do Priory? – spytał kierowca, teraz już mniej wyrozumiały dla
swojego pasażera.
Strona 9
On nie chce wiedzieć o tych z nas, którzy muszą wrócić, pomyślał Patrick.
Zamknął oczy i wyciągnął się na tylnym siedzeniu.
– Mowa by mówiła coraz to ukosem... coś tam, coś tam... Nie chcesz
wariatkowa i tego wszystkiego. – Tego wszystkiego. The whole thing there.
Cudowna niewymowność tej frazy, która groźnie się rozciąga, by zaraz gwałtownie
i ostensywnie się skurczyć.
Elipsę zastosowałoby wielu autorów, ale tylko St Aubyn mógł z taką
skromnością i rozmysłem przekręcić jeden wers5. W powieściach słowa często
„przychodzą do głowy”, zwykle jednak w nieskazitelnej formie, która zadaje kłam
prawdziwej świadomości. U St Aubyna dom wariatów zawsze jest blisko.
Zadie Smith
2011
Strona 10
Nic takiego
Strona 11
1
O wpół do ósmej rano, niosąc wyprasowane zeszłego wieczoru pranie,
Yvette szła skrajem podjazdu w stronę domu. Sandał, w którym urwał się pasek,
cicho plaskał i musiała zaciskać palce stopy, żeby nie spadł, stąpała więc
niezgrabnie po zrytej, kamienistej ziemi. Za murkiem, poniżej rosnących rzędem
wzdłuż podjazdu cyprysów, spostrzegła w ogrodzie doktora.
Stał w niebieskim szlafroku i ciemnych okularach, mimo że wrześniowe
słońce nie wychyliło się jeszcze zza wapiennej góry, i kierował silny strumień
wody z węża, trzymanego w lewej ręce, na kolumnę mrówek maszerujących po
żwirze u jego stóp. Metodę miał ustaloną: tym, które ocalały, pozwalał gramolić się
na mokre kamyki, odzyskać na chwilę godność, po czym znów chłostał je wodą.
Wolną ręką wyjął papierosa z ust, dym przesączał się przez siwo-brązowe kędziory
zakrywające wydatne kości jego czoła. Po chwili zwęził strumień kciukiem, by
skuteczniej rozprawić się z samotną mrówką, na którą śmiertelnie się zawziął.
Yvette musiała jeszcze tylko minąć figowiec, żeby wślizgnąć się do domu
niezauważona przez doktora Melrose’a. Miał on jednak w zwyczaju podnosić
wzrok w ostatniej chwili, kiedy zdawało się jej, że drzewo już ją zasłania. Wczoraj
rozmawiał z nią wystarczająco długo, by ręce jej ścierpły, ale nie na tyle, aby
upuściła bieliznę. Szacował takie rzeczy z bezbłędną precyzją. Najpierw –
z przesadnym respektem dla jej znajomości Prowansji – zagadnął ją o mistral.
Kiedy w końcu łaskawie spytał o syna pracującego w stoczni, ból dawno już rozlał
się na barki i zaczynał atakować szyję. Lecz Yvette postanowiła, że nie da mu
satysfakcji, bez mrugnięcia przyjęła nawet pytanie o problemy męża z kręgosłupem
– doktor Melrose chciał wiedzieć, czy przeszkodzą mu one w jeździe traktorem
w czasie żniw. Dziś nie zawołał do niej „Bonjour, chère Yvette”, co było wstępem
do tych pełnych troski porannych rozmówek; schylając głowę, weszła pod niskie
gałęzie figowca i zniknęła w drzwiach.
Château, bo tak Yvette nazywała to, co Melrose’owie nazywali domem na
wsi, stał na zboczu, tak że podjazd znajdował się na wysokości górnego piętra. Od
strony salonu schodziło się po szerokich schodach na taras.
Po drugiej stronie domu inne schody zbiegały wzdłuż ściany do kapliczki,
w której trzymano kubły na śmieci. Zimą woda spływała tu, bulgocząc, od
sadzawki do sadzawki, lecz o tej porze roku kanał obok figowca milczał, zapchany
pękniętymi i rozgniecionymi figami, które plamiły ziemię sokiem.
Yvette weszła do wysokiego, ciemnego pomieszczenia i odłożyła pranie.
Włączyła światło i zaczęła oddzielać ręczniki od pościeli, a pościel od obrusów.
Stało tu dziesięć wysokich szaf wypełnionych od dołu do góry schludnie
poskładaną i dawno przez nikogo nieużywaną bielizną. Yvette otwierała je czasem,
żeby podziwiać tę chronioną kolekcję. Niektóre obrusy ozdobiono wieńcami
Strona 12
laurowymi i kiśćmi winogron, haftowanymi w taki sposób, że widać je było tylko
pod pewnym kątem. Przesuwała palcem po monogramach wyszytych na gładkiej
bieli prześcieradeł, po opasanych koroną literach „V” w rogach serwetek. Lubiła
zwłaszcza jednorożca stojącego nad wstęgą z napisem w obcym języku, lecz
również tych poszewek – będących jednymi z najstarszych – w ogóle nie używano.
Pani Melrose kazała jej w kółko używać pospolitej bielizny z mniejszej szafy koło
drzwi.
Eleanor Melrose wyszła z kuchni i dziarskim krokiem pokonała niskie
stopnie prowadzące na podjazd. Gdyby szła wolniej, mogłaby się zachwiać,
zatrzymać i usiąść z rezygnacją na murku przy schodach. Przekornie poddawała się
mdłościom, nie próbowała ich uśmierzyć jedzeniem, a nawet je pogorszyła,
wypalając papierosa. Umyła zęby po wymiotach, lecz wciąż miała w ustach
posmak żółci. Umyła je również przed wymiotami, bo nie umiała zabić w sobie
wrodzonego optymizmu. Od początku września poranki były chłodniejsze,
w powietrzu czuło się jesień, lecz nie robiło to różnicy Eleanor, która i tak pociła
się pod grubymi warstwami pudru na czole. Przy każdym kroku podpierała się
dłońmi o kolana, patrząc przez wielkie ciemne okulary na białe płócienne buty na
swoich bladych stopach, na przywierające do nóg ciemnoróżowe spodnie
z surowego jedwabiu, podobne do dwóch ostrych papryczek.
Wyobraziła sobie lód w szklance zalewany wódką, zmrożone kostki
klarujące się i trzaskające niczym kręgosłup w stanowczych rękach osteopaty.
Lepkie, stłoczone, żałośnie pobrzękujące kostki lodu, oszronione szkło – i smak
zimnej, oleistej wódki w ustach.
Na lewo od schodów podjazd wspinał się ostro ku placykowi, na którym pod
rozłożystą pinią zaparkowany był jej rudobrązowy buick. Długi, z białymi pasami
na oponach, wyglądał idiotycznie na tle tarasowych winnic i gajów oliwnych, lecz
dla Eleanor jej samochód był jak konsulat w obcym mieście i szła w jego stronę
śpiesznym krokiem okradzionego turysty.
Maska była upstrzona zastygłymi kroplami przezroczystej żywicy. Jedna
z takich plamek, razem z tkwiącą w niej martwą sosnową igłą, przywarła u dołu
przedniej szyby. Eleanor próbowała ją oderwać, ale udało jej się tylko usmarować
szybę i polepić sobie palce. Choć bardzo chciała już wsiąść do samochodu,
obsesyjnie skrobała dalej, brudząc sobie paznokcie. Uwielbiała swojego buicka,
dlatego że David nigdy nim nie jeździł, nawet jako pasażer. Dom i ziemia należały
do niej, opłacała służbę i alkohole, ale tylko ten samochód był naprawdę jej.
Gdy dwanaście lat temu poznała Davida, zafascynował ją jego wygląd.
Mina, z jaką mężczyźni stojący w chłodnym angielskim salonie mają w zwyczaju
spoglądać na swoje włości, twardniała od pięciu wieków, a na twarzy Davida
osiągnęła doskonałość. Eleanor nigdy nie mogła do końca pojąć, dlaczego według
Anglików przebywanie długo w jednym miejscu połączone z nicnierobieniem
Strona 13
stanowi powód do wielkiej dumy, ale David utwierdził ją w przekonaniu, że tak
właśnie uważają. Poza tym wywodził się od Karola II, przez prostytutkę. „Na
twoim miejscu bym się nie chwaliła” – zażartowała, gdy usłyszała o tym po raz
pierwszy. Zamiast się uśmiechnąć, odwrócił się do niej profilem w sposób, który
później znienawidziła, wysuwając dolną wargę i patrząc takim wzrokiem, jakby
wyświadczał jej wielką łaskę, nie mówiąc czegoś miażdżącego.
Był czas, że imponowały jej okoliczności, w jakich został lekarzem. Kiedy
powiadomił o swoim zamiarze ojca, generał Melrose natychmiast cofnął mu rentę,
wolał bowiem przeznaczyć te pieniądze na hodowlę bażantów. Strzelanie do ludzi
i zwierząt – oto zajęcia godne dżentelmena; opatrywanie ich ran należało zostawić
konowałom z klasy średniej. Taki pogląd wyznawał generał i był to pogląd, który
pozwolił mu strzelać jeszcze więcej i częściej. Traktowanie syna zimno
przychodziło mu bez trudu. Pierwszy raz zainteresował się jego losem, gdy David
opuścił mury Eton; ojciec zapytał go wtedy, co zamierza. „Obawiam się, że nie
wiem, proszę ojca” – wyjąkał w odpowiedzi, nie mając odwagi przyznać, że chce
komponować muzykę. Generał, który zorientował się już wcześniej, że jego syn
trwoni czas na fortepian, słusznie uznał, że służba wojskowa wyleczy go z takich
niewieścich odruchów. „Lepiej wstąp do armii” – rzekł, ze sztuczną poufałością
częstując syna cygarem.
A jednak David wydał się Eleanor całkiem różny od plemienia drobnych
angielskich snobów i dalekich krewnych, którzy zawsze byli gdzieś w pobliżu,
zawsze przygotowani na jakieś nagłe wypadki albo wspólny weekend, przepełnieni
wspomnieniami, które nie były ich, wspomnieniami o tym, jak żyli ich dziadkowie,
choć tamci wcale tak nie żyli. Kiedy poznała Davida, zdawało się jej, że to
pierwsza osoba, która naprawdę ją rozumie. Teraz był ostatnim człowiekiem,
u którego szukałaby zrozumienia. Trudno było wyjaśnić tę zmianę, starała się
odpychać od siebie myśl, że czekał tylko na jej pieniądze, aby móc sfinansować
swoje fantazje o takim życiu, jakie w jego mniemaniu mu się należało. A może
było odwrotnie, to jej pieniądze go zepsuły. Wkrótce po ślubie zamknął swój
gabinet lekarski. Przez chwilę była mowa o założeniu domu dla alkoholików
finansowanego z jej środków. W pewnym sensie im się udało.
Eleanor przypomniała sobie, że może w każdej chwili wpaść na Davida.
Oderwała się od żywicy na szybie, wgramoliła do samochodu, wykręciła
nieporęcznym buickiem i minąwszy schody, zjechała pylistym podjazdem w dół,
zatrzymując się dopiero w połowie zbocza. Postanowiła odebrać Anne od Victora
Eisena wcześnie, żeby nie śpieszyć się na lotnisko, najpierw jednak musiała się
doprowadzić do normalnego stanu. Pod fotelem kierowcy leżała zawinięta
w poduszkę mała butelka koniaku Bisquit. W torebce Eleanor trzymała żółte
tabletki, którymi się pobudzała, i białe, które łagodziły strach i niepokój
towarzyszące pobudzeniu. Mając przed sobą długą jazdę samochodem, wzięła
Strona 14
cztery żółte zamiast dwóch, po czym, obawiając się, że podwójna dawka wytrąci ją
z równowagi, łyknęła dwie białe, popijając połową koniaku. Wstrząsnęła się
gwałtownie, lecz po chwili, jeszcze zanim alkohol trafił do krwiobiegu, coś w niej
zaskoczyło i ogarnęła ją fala ciepła i ulgi.
Zagłębiła się w fotelu, bo dotychczas siedziała na brzegu, i pierwszy raz tego
dnia poznała siebie w lusterku. Umościła się w swoim ciele jak lunatyk kładący się
do łóżka po niebezpiecznej eskapadzie. Za szczelnie zamkniętymi oknami mignęły
bezgłośnie wylatujące spomiędzy winorośli czarno-białe sroki; igły sosen odcinały
się ostro na tle bladego nieba, z którego wiejący przez dwa dni wiatr przepędził
chmury. Eleanor ponownie włączyła silnik i ruszyła, machinalnie prowadząc
samochód po stromych i wąskich drogach.
David Melrose, znudzony topieniem mrówek, przerwał podlewanie ogrodu.
Ta rozrywka, gdy choć trochę się zdekoncentrował, napawała go rozpaczą. Zawsze
było jakieś inne gniazdo, cały taras gniazd. „Mrówki” wymawiał jak „ciotki”6,
a jego żądza mordu wzmagała się na myśl o siedmiu wyniosłych siostrach matki,
tych przemądrzałych, samolubnych kobietach, przed którymi jako dziecko
popisywał się talentem do gry na fortepianie.
Rzucając wąż na ścieżkę wysypaną żwirem, myślał o tym, jak bezużyteczna
stała się dla niego Eleanor. Zbyt długo była zesztywniała ze strachu. To było jak
próby palpacyjnego zbadania powiększonej wątroby, kiedy pacjent już wie, że
takie badanie jest bolesne. Rzadko kiedy udawało mu się ją przekonać, żeby się
odprężyła.
Przypomniał sobie pewien wieczór sprzed dwunastu lat, kiedy zaprosił ją do
swojego mieszkania na kolację. Jaka była wtedy ufna! Choć wcześniej przespali się
ze sobą, wciąż zachowywała się nieśmiało. Miała na sobie dość workowatą białą
sukienkę w czarne kropy. Dzięki prostym blond włosom nie wyglądała na swoje
dwadzieścia osiem lat. Wydała mu się ładna z tym swoim trochę zdziwionym,
trochę zmęczonym spojrzeniem, ale najbardziej podniecała go jej nerwowość,
milcząca desperacja kobiety, która pragnie się zaangażować w coś ważnego, ale nie
wie, co by to mogło być.
Przyrządził wtedy marokańskie danie: gołębia faszerowanego migdałami.
Podał go jej na ryżu z szafranem, zaraz jednak cofnął talerz.
– Zrobisz coś dla mnie? – spytał.
– Oczywiście. Co takiego?
Postawił talerz na podłodze za jej krzesłem.
– Zjadłabyś to, nie używając sztućców ani rąk, prosto z talerza?
– To znaczy jak pies?
– Jak dziewczyna udająca psa.
– Ale dlaczego?
– Bo cię o to proszę.
Strona 15
Sprawiała mu przyjemność ta ryzykowna gra. Eleanor mogła odmówić
i sobie pójść. Ale jeśli zostanie i spełni jego prośbę, będzie miał ją w garści.
Ciekawe, że ani jemu, ani jej nie przyszło do głowy, żeby się roześmiać.
Uległość, nawet w tak absurdalnej sytuacji, stanowiła dla Eleanor wielką
pokusę. Oto mogła poświęcić rzeczy, w które nie chciała wierzyć – dobre maniery,
godność, dumę – dla czegoś, w co wierzyć chciała: tym czymś był duch
poświęcenia. Jałowość tego gestu, to, że nikomu nie pomoże, czyniły go w jej
oczach jeszcze czystszym. Uklękła na wytartym perskim dywanie, kładąc rozwarte
dłonie po obu stronach talerza. Rozsuwając łokcie, opuściła głowę i chwyciła
zębami kawałek gołębia. Poczuła napięcie w dole pleców.
Usiadła z dłońmi na kolanach i milcząco przeżuwała. Gołąb smakował
dziwnie. Podniosła nieco wzrok i zobaczyła buty Davida, jeden na dywanie,
zwrócony do niej czubkiem, drugi zawieszony w powietrzu blisko niej. Gdy dotarła
spojrzeniem na wysokość kolan jego skrzyżowanych nóg, znów się pochyliła
i zabrała do jedzenia, tym razem łapczywiej, rozgrzebując kopczyk ryżu
w poszukiwaniu migdałów, potrząsając lekko głową, by oderwać mięso od kości.
Kiedy w końcu spojrzała mu w oczy, miała sos na policzku i ziarenka ryżu na
ustach i nosie. Po zdziwieniu na jej twarzy nie było ani śladu.
David przez kilka chwil uwielbiał ją za to, że zrobiła, co jej kazał. Wysunął
stopę i delikatnie przesunął krawędzią buta po jej policzku. Był całkowicie
urzeczony zaufaniem, jakie mu okazała, lecz nie wiedział, co z nim począć,
osiągnął już bowiem swój cel: dowiódł, że potrafi nakłonić ją do uległości.
Nazajutrz opowiedział wszystko Nicholasowi Prattowi. Był to jeden z tych
dni, kiedy kazał swojej sekretarce mówić, że jest zajęty, i pił w klubie, z dala od
gorączkującej dziatwy i kobiet, które udawały, że ich kac to migrena. Lubił pić pod
niebiesko--złotym sufitem porannego salonu, gdzie długo rozchodziły się fale
wzbudzone przejściem ważnych osób. Nudni i rozpustni anonimowi członkowie
czuli się podniesieni atmosferą władzy; tak małe łódki podskakują na cumach, gdy
z przystani wypływa duży jacht.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Nicholas, wahając się między rozbawieniem
a wstrętem.
– Trudno z nią ciekawie porozmawiać, nie uważasz? – odparł David.
Nicholas milczał. Czuł, że zmusza się go do udziału w zmowie, tak jak
Eleanor zmuszono do jedzenia.
– Czy kiedy była na czworakach, rozmawiało się wam ciekawiej? – zapytał
w końcu.
– Nie jestem cudotwórcą – odrzekł David. – Skoro nie mogłem sprawić, że
będzie zabawna, przynajmniej sprawiłem, że była cicho. Bałem się kolejnej
rozmowy o bolączkach ludzi bogatych. Ja nie mam o nich pojęcia, a ona nie ma
pojęcia o niczym innym.
Strona 16
Nicholas cicho się zaśmiał, a David obnażył zęby. Cokolwiek mówić o jego
zmarnowanych talentach, pomyślał Nicholas, uśmiechanie się nigdy mu nie
wychodziło.
David wszedł z ogrodu na taras prawą stroną podwójnych schodów. Mimo
sześćdziesięciu lat włosy wciąż miał gęste i trochę niesforne. Jego twarz była
zdumiewająco przystojna. Doskonałość stanowiła jedyny jej mankament; była jak
model twarzy, sprawiała wrażenie niezamieszkanej, jak gdyby to, w jaki sposób jej
właściciel żył, nie zdołało się w żaden sposób odcisnąć na jej idealnych rysach.
Ludzie, którzy dobrze znali Davida, wypatrywali na niej oznak starości, lecz jego
maska z każdym rokiem była coraz szlachetniejsza. Zza ciemnych okularów, nieraz
w ogóle nie poruszając szyją, przesuwał wzrokiem po ludziach, szukając oznak
słabości. Diagnozowanie było najbardziej podniecającą ze wszystkich
umiejętności, które posiadł jako lekarz; gdy już postawił diagnozę, często tracił
zainteresowane pacjentami, chyba że w ich cierpieniu było coś intrygującego.
Kiedy nie miał ciemnych okularów, jego spojrzenie przybierało obojętny wyraz,
dopóki nie dostrzegł w drugiej osobie miękkiego punktu. Wtedy twardniało niczym
naprężony mięsień.
Przystanął na szczycie schodów. Wypalone cygaro rzucił za murek, między
winorośle. Na wprost niego bluszcz pokrywający południową ścianę domu już
czerwieniał. Zachwycał go ten kolor. Był jak buńczuczny gest w stronę śmierci, jak
człowiek plujący w twarz oprawcy. Widział, jak Eleanor w pośpiechu odjeżdża
swoim śmiesznym samochodem. Widział też, jak Yvette próbuje niepostrzeżenie
wślizgnąć się do domu. Wcale im się nie dziwił.
Rozumiał, że aby okrucieństwo wobec Eleanor odnosiło skutek, co pewien
czas powinien dla odmiany okazywać jej troskę i długo ją przepraszać za swoje
destrukcyjne usposobienie. Zaniechał jednak tych wariacji, ponieważ jego
rozczarowanie nią nie miało granic. Wiedział, że Eleanor nie pomoże mu
rozwiązać supła niewyrażalności, który w sobie nosił. Czuł, że zaciska się on coraz
mocniej, jakby miał go prędzej lub później udusić, i ta świadomość kładła się
cieniem na każdej jego chwili.
To niedorzeczne, ale przez całe lato prześladowało go wspomnienie niemego
kaleki z lotniska w Atenach. Mężczyzna usiłował sprzedawać malutkie torebki
pistacji czekającym pasażerom, rzucając im na kolana drukowane ulotki; poruszał
się z mozołem, na roztrzęsionych nogach, oczy wywracały mu się ku górze, głowa
kiwała na boki. Na widok jego bezgłośnych grymasów, jak u ryby duszącej się na
brzegu rzeki, David za każdym razem doznawał lekkiego zawrotu głowy.
Wsłuchany w szelest swoich żółtych pantofli, pokonał ostatnie schody,
łączące taras z drzwiami salonu. Yvette nie zdążyła jeszcze rozsunąć zasłon, dzięki
czemu nie musiał ich z powrotem zaciągać. W półmroku salon wydawał się
bardziej drogocenny. Purpurowe, bogato złocone krzesło, które amerykańska babka
Strona 17
Eleanor wydarła starej weneckiej rodzinie podczas jednego ze swoich
kolekcjonerskich najazdów na Europę, lśniło pod ścianą w głębi pokoju. Myślał
z przyjemnością o tamtym skandalu, a wiedząc, że krzesło powinno się znajdować
pod troskliwą opieką muzealników, lubił siadać na nim rozmyślnie przy każdej
okazji. Czasem, kiedy był sam, siadał na brzegu krzesła Doży, bo tak je nazywano,
pochylony do przodu, z prawą ręką na misternie rzeźbionej poręczy, w pozie, jaką
pamiętał z Ilustrowanej historii Anglii, którą rozdawano w jego prywatnej szkole
podstawowej. Obrazek przedstawiał mocno rozgniewanego Henryka V, któremu
zuchwały król Francji przysłał w darze piłki tenisowe.
Davida otaczały zdobycze matriarchalnej amerykańskiej rodziny Eleanor. Na
ścianach wisiały gęsto rysunki autorstwa Guardiego i Tiepola, Piazzetty
i Novellego. Osiemnastowieczny francuski parawan, ozdobiony gąszczem
szarobrązowych małp i różowych róż, dzielił podłużny pokój na pół. Wystawała
zza niego, gdy patrzyło się z miejsca, w którym stał David, czarna chińska komoda,
zastawiona równymi szeregami butelek, w środku wypełniona żelaznym zapasem.
Nalewając sobie drinka, David pomyślał o nieżyjącym teściu, Dudleyu Craigu,
uroczym szkockim pijaku, którego matka Eleanor, Mary, pogoniła, gdy zrobił się
zbyt drogi w utrzymaniu.
Po Dudleyu Craigu Mary wyszła za Jeana de Valençay; uznała, że skoro już
ma utrzymywać mężczyznę, niech to przynajmniej będzie książę. Eleanor
wychowywała się w kilku domach, w których każdy przedmiot wyglądał tak, jakby
należał dawniej do jakiegoś króla lub cesarza. Były to wspaniałe rezydencje, lecz
goście opuszczali je z ulgą, świadomi tego, że w oczach księżnej nie są godni
krzeseł, na których siedzieli.
David podszedł do wysokiego okna w drugim końcu pokoju, które jako
jedyne było odsłonięte. Roztaczał się z niego widok na pobliską górę. David nieraz
wpatrywał się w miejsca, gdzie wapienna skała wychodziła spod ziemi, naga
i poszarpana. Wyglądało to jak rzucone na ciemne zbocze modele ludzkiego
mózgu, a czasem jak jeden mózg, wyłażący z licznych nacięć. Usiadł teraz na sofie
przy oknie i patrzył przez szybę, próbując wykrzesać z siebie pierwotny podziw.
Strona 18
2
Patrick szedł w kierunku studni. Szarym plastikowym mieczem o złotej
rękojeści siekł różowe kwiaty waleriany wyrastającej ze ściany tarasu. Gdy na
którejś z łodyg kopru dostrzegał ślimaka, strącał go, przesuwając mieczem w dół
rośliny. Kiedy zabijał ślimaka, musiał nadepnąć na niego bardzo szybko i od razu
uciekać, bo rozdeptany ślimak był oślizgły jak smarki. Potem wracał, żeby
przyjrzeć się kawałkom brązowej skorupy w szarej galarecie, i żałował tego, co
zrobił. Deptanie ślimaków po deszczu było nie fair, bo one wtedy wychodziły się
bawić, kąpały się w kałużach i wyciągały rogi. Kiedy dotykał ich rogów, cofały się
prędko i jego ręka też się cofała. Dla ślimaków był jak dorosły.
Pewnego dnia, choć wcale nie zamierzał tam iść, znalazł się niespodziewanie
koło studni. Stwierdził, że droga, którą odkrył, jest sekretną drogą na skróty, i od
tamtej pory zawsze nią chodził, kiedy był sam. Szedł tarasem, na którym rosły
drzewa oliwne, a wczoraj, kiedy wiał wiatr, liście co chwila zmieniały kolor,
z zielonego na szary, z szarego na zielony, jak wtedy, kiedy przesuwał palcami po
aksamicie i aksamit najpierw robił się jasny, a potem znów ciemny.
Pokazał swój tajny skrót Andrew Bunnillowi, a Andrew powiedział, że tędy
jest dłużej, a nie krócej, a wtedy on powiedział, że wrzuci go do studni. Andrew był
słaby i się popłakał. Kiedy Andrew miał wracać do Londynu, Patrick powiedział,
że wyrzuci go z samolotu przez okno. Chlip, chlip, chlip. Patrick nawet z nim nie
leciał, ale powiedział, że schowa się pod podłogą i zobaczy plamę pod jego
fotelem. Niania Andrew powiedziała, że Patrick brzydko się zachowuje, na co
Patrick odpowiedział, że to dlatego, że Andrew jest takim cieniasem.
Niania Patricka umarła. Znajoma jego mamy powiedziała, że poszła do
nieba, ale Patrick wszystko widział i dobrze wiedział, jak było naprawdę: wsadzili
ją do drewnianej skrzyni i zakopali. Niebo było w przeciwnym kierunku, więc ta
kobieta musiała kłamać, chyba że to było jak wysyłanie paczki. Jego mama bardzo
płakała, kiedy zamknęli nianię w skrzynce, mówiła, że to dlatego, że myśli o swojej
niani. Ale to bez sensu, bo jej niania żyła, trzeba ją było nawet odwiedzać
pociągiem i można było wtedy umrzeć z nudów. Zawsze było u niej obrzydliwe
ciasto, miało odrobinkę dżemu pośrodku, a po bokach tysiąc mil piany. Zawsze
mówiła: „Wiem, że takie lubisz”, a to była nieprawda, bo poprzednim razem
powiedział jej, że takiego nie lubi. Nazywała to ciasto „piaskowe”, więc Patrick
spytał, czy jest z piasku, a niania jego mamy śmiała się i śmiała, a potem ściskała
go chyba z godzinę. To było obrzydliwe, bo przyciskała policzek do jego twarzy,
a miała obwisłą skórę, jak ta szyja kurczaka, która zwisała kiedyś ze stołu
w kuchni.
Po co w ogóle jego mamie była niańka? On już niańki nie potrzebował,
a miał dopiero pięć lat. Tata powiedział, że jest już małym mężczyzną. Pamiętał,
Strona 19
jak pojechał do Anglii jako trzylatek. To było zimą i pierwszy raz widział wtedy
śnieg. Pamiętał, jak stał na drodze przy kamiennym moście, na drodze leżał szron,
na polach leżał śnieg, niebo świeciło, droga i żywopłoty raziły w oczy, niania
trzymała go za rękę i stali tak bardzo długo, patrząc na most. Często o tym myślał,
i jeszcze o tym, jak siedzieli razem z tyłu samochodu i trzymał głowę na jej
kolanach, i patrzył na nią, a ona się uśmiechała, a niebo za jej głową było wielkie
i błękitne, i zasnął.
Patrick wspiął się po stromej ścieżce i minąwszy drzewo laurowe, wyszedł
koło studni. Nie wolno mu było się przy niej bawić. To było jego ulubione miejsce
zabaw. Czasem wdrapywał się na zbutwiałą pokrywę i skakał po niej, udając, że to
trampolina. Nikt go nie mógł powstrzymać i rzadko kiedy próbowano. Tam, gdzie
spękana różowa farba odeszła, drewno było czarne. Skrzypiało groźnie,
przyprawiając Patricka o bicie serca. Miał za mało siły, żeby samemu podnieść
pokrywę, ale kiedy była odsunięta, zbierał kamienie i grudki ziemi i wrzucał je do
środka. Wpadały do wody z pluskiem, który odbijał się głębokim echem, i znikały
w czerni.
U szczytu ścieżki Patrick triumfalnie uniósł miecz. Widział, że pokrywa
studni jest odsunięta. Zaczął się rozglądać za dobrym kamieniem, największym,
jaki zdoła udźwignąć, i jak najokrąglejszym. Buszując po łące, wygrzebał rudawy
kamień, który mógł unieść jedynie oburącz. Umieścił go na płaskiej powierzchni
obok otworu studni, podciągnął się, tak że jego stopy nie dotykały ziemi,
i wychylając się jak najdalej do przodu, spojrzał w ciemność, w której kryła się
woda. Przytrzymując się lewą ręką, zepchnął kamień, usłyszał plusk i patrzył, jak
poruszona woda nieczysto odbija światło nieba. Ciężka i czarna, przypominała
raczej olej. Krzyknął w głąb studni, gdzie suche cegły wyżej były zielone, a niżej
czarne. Gdy wychylał się daleko, słyszał wilgotne echo własnego głosu.
Postanowił wejść na murek studni. Czubki zdartych niebieskich sandałów
mieściły się w szparach między kamieniami. Chciał stanąć nad krawędzią otworu.
Raz już to kiedyś zrobił, żeby pokazać Andrew, że potrafi. Andrew stał obok studni
i powtarzał: „Nie, Patrick, błagam, zejdź, błagam”. Wtedy Patrick się nie bał, ale
teraz, będąc sam, dziwnie się poczuł, kucając na murku tyłem do wody. Wstał
bardzo powoli, a kiedy się prostował, czuł za plecami zapraszającą pustkę. Był
przekonany, że jeśli się poruszy, stopa mu się omsknie, i dlatego robił wszystko,
żeby utrzymać równowagę, zaciskał pięści oraz palce stóp i wpatrywał się bardzo
poważnie w twardą ziemię wokół studni. Chcąc przypieczętować swoje
zwycięstwo, schylił się ostrożnie po miecz, który wciąż leżał na murku,
i ogromnym wysiłkiem woli, przezwyciężając strach, który próbował sparaliżować
mu ręce i nogi, dosięgnął porysowanego i wyszczerbionego ostrza. Chwyciwszy za
miecz, nieśmiało zgiął kolana, zeskoczył na ziemię i zaczął ciąć wyimaginowanych
wrogów, krzycząc „hura!” i naśladując szczęk żelaza. Uderzył płazem miecza
Strona 20
w liść laurowy i dźgnął powietrze pod gałęzią, jednocześnie wydając straszny jęk
i łapiąc się za bok. Lubił sobie wyobrażać, że armia rzymska wpadła w zasadzkę
barbarzyńców, a on, dowódca gwardzistów w purpurowych płaszczach,
najdzielniejszy z dzielnych, przychodzi jej z odsieczą i ratuje od haniebnej klęski.
Włócząc się po lesie, często myślał o Ivanhoe, bohaterze jednego ze swoich
ulubionych komiksów, ścinającym drzewa na swojej drodze. Patrick musiał je
omijać, ale wyobrażał sobie, że on też potrafi wyrąbywać sobie przejście, że kroczy
majestatycznie przez gaj na końcu tarasu, jednym ciosem powalając sosny z lewa
i prawa. Czytał w książkach o różnych rzeczach, a potem dużo o nich myślał.
Czytał o tęczach w dziecinnej książeczce obrazkowej, ale potem zaczął je widywać
na ulicach Londynu po deszczu, kiedy benzyna z samochodów plamiła asfalt i na
wodzie pojawiały się urwane fioletowe, niebieskie i żółte kręgi.
Dziś nie miał ochoty iść do lasu, postanowił więc, że zeskoczy po kolei ze
wszystkich tarasów. To było jak latanie, choć niektóre ściany były dla niego za
wysokie i musiał usiąść na krawędzi, zrzucić miecz na dół, spuścić się jak najniżej
i dopiero wtedy zeskoczyć. Ziemia właziła mu do butów i musiał je dwa razy
zdejmować, żeby wytrząsnąć piach i kamyki. Bliżej dna doliny tarasy stawały się
szersze i niższe i można było skakać z samej góry. Zaczerpnął tchu przed ostatnim
lotem.
Czasem udawało mu się skoczyć tak daleko, że czuł się prawie jak
Superman, a czasem zmuszał się do szybszego biegu, myśląc o wilczurze, który
gonił go na plaży tamtego dnia, kiedy tak strasznie wiało i poszli zjeść lunch
u George’a. Błagał mamę, żeby pozwoliła mu się przejść, bo uwielbiał patrzeć, jak
wiatr burzy morze i rozbija fale o skały jak butelki. Wszyscy mówili mu, żeby się
nie oddalał, ale chciał widzieć skały z bliska. Szedł piaszczystą ścieżką ku plaży,
gdy na szczycie pagórka pojawił się tłusty, długowłosy wilczur i zaczął na niego
szczekać. Kiedy ruszył w jego stronę, Patrick rzucił się do ucieczki, najpierw po
krętej ścieżce, a potem na przełaj w dół po miękkim piasku, coraz szybciej, aż
sadził wielkie susy, wymachując rękami na wietrze, a gdy zbiegł na piaszczyste
półkole między skałami, aż na skraj najwyższej fali, i obejrzał się za siebie, pies był
daleko, daleko na wzgórzu i Patrick wiedział, że go nie dogoni, bo jest za szybki.
Później zastanawiał się, czy w ogóle próbował.
Zdyszany zatrzymał się nad wyschniętym korytem rzeki. Wlazł na duży
kamień pomiędzy dwiema kępami bladozielonego bambusa. Zabrał tam kiedyś
Andrew i grali w grę, którą wymyślił. Obaj stawali na kamieniu i próbowali się
nawzajem zepchnąć, udając, że po jednej stronie jest dół z mnóstwem połamanych
żyletek, a po drugiej basen wypełniony miodem. Kto spadał z kamienia, ten albo
kaleczył się w milion miejsc i wykrwawiał, albo tonął wyczerpany ciężką złotą
kąpielą. Andrew zawsze spadał, bo był strasznym cieniasem.
Tata Andrew też był cieniasem. Patrick był kiedyś na urodzinach Andrew