Eugenia Kochanowska Żony sławnych mężów Wstęp Wielu sławnych uczonych, odkrywców, znanych podróżników, głośnych artystów, wybitnych pisarzy sukcesy swoje w dużej mierze zawdzięcza własnym żonom; one to bowiem codziennym trudem i zapobiegliwością, atmosferą spokoju i ciszy, jaką potrafią wytworzyć w domu rodzinnym, ułatwiają, a czasem wręcz umożliwiają swoim mężom pracę twórczą. O kobietach tych, w odróżnieniu od heroin głośnych romansów, wie się zazwyczaj bardzo niewiele. Jeżeli sławnym mężem jest pisarz czy znany poeta - sprawa przedstawia się lepiej. Bo rzeczywiście, jest kilka takich żon "literackich", owianych legendą, które stały się bohaterkami powieści biograficznych i mają swoje ustalone miejsce w wyobraźni i świadomości czytelników. Ale w większości wypadków trzeba tropić korespondencję, pamiętniki, wertować biografie, aby znaleźć kilka linijek na temat długoletniej czy dozgonnej towarzyszki życia, która jakże często znosiła niehumory swego małżonka, leczyła jego roztrzęsione nerwy i stawiała czoła codziennym troskom. Dlatego zebranie w jednej książce i ukazanie razem nie tyle życiorysów tych kobiet, nie tyle ich portretów duchowych - bo na to za mało jest materiału - ile po prostu urywkowych informacji o nich jako o towarzyszkach ludzi zajmujących poczesne miejsce w polskiej kulturze, sztuce i nauce wydało mi się przedsięwzięciem i ciekawym, i pożytecznym. Wszak wielkie kręgi czytelników interesują się wszystkim, co składa się na aurę otaczającą jednostki nieprzeciętne. Poza tym jakże rozmaite refleksje można wysnuć z różnych losów trzydziestu czterech kobiet przedstawionych w tym zbiorze. Jerzy Harasymowicz, współczesny poeta, w pięknym wierszu pt. "Żony poetów" ukazuje w literackim skrócie, poprzez barwne metafory obraz codziennego życia owych "amazonek spod Pegaza znaku". Można rozszerzyć adres tego wiersza i dlatego niechaj posłuży za motto całej opowieści o żonach sławnych mężów. Żony poetów to te co mają jakby jeszcze jednego świętego na głowie który jednak nic gratis z nieba nie dostaje a na widok szynki robi oczy krowie Żony poetów wyganiają spod łóżka kurzu myszkę w balii Pegaza myją ryżową szczotką księgę poety jak ministrant za nim noszą resztką ze stołu poety dzielą się z kotką Żony poetów to są amazonki spod Pegaza znaku co walczą dla poety o atrament cukier i papier żony poetów są między obłokiem a podłóg myciem ich rajski chleb jest piołunu obsypany makiem one mają w sobie coś z ptaka i leśnej wróżki ich świata melon zielony daleko rośnie od ludzkich dróg od ludzi mają widły plotek które dziobią ich nóżki od poetów serca czerwony głóg. Dwie generałowe Imię Józefa Zajączka, generała kościuszkowskiego i napoleońskiego, utrwaliła historia, wypisując je na Łuku Triumfalnym w Paryżu. Imię jego żony Aleksandry, pięknej młodej damy, rozsławiła legenda i stugębna plotka towarzyska. Imię madame Zajączek prawie trzy czwarte wieku było na ustach całej Warszawy. Piękna pani generałowa, z domu Pernette, primo voto Isaure, wszystkich, którzy się z nią stykali, zdumiewała swoim wiośnianym powabem. Mijały lata srebrząc skronie i znacząc siecią zmarszczek twarze jej rówieśnic, czyniąc ociężałym ich chód i deformując kształtne dawniej figury, a pani Zajączkowa ciągle była smukła, miała gładką cerę, pełne blasku oczy i poruszała się z gracją młodej dziewczyny. Jak ona to robi? Jakich środków używa? Co za czarodziejskie kosmetyki ma na swoje usługi? - dociekały przyjaciółki, interesowała się publiczność spacerująca w Ogrodzie Saskim, gdzie madame Zajączek w pogodne dni chętnie prezentowała swoje wspaniałe toalety świadoma czaru, jaki rzuca na zafascynowanych jej widokiem przechodniów. O jej receptę na młodość chętnie zapytałyby i dzisiejsze elegantki, których marzeniem jest, by dostrzegali i podziwiali je ludzie, ale omijał czas... Otóż recepta ta zawierała rygory tak srogie, że wątpliwe, czy poddałyby się im największe nawet męczennice linii cierpliwie stosujące cud_dietę. Madame Zajączek - cytuję za kronikarzem - "konserwowała swoje ciało za pomocą niskiej temperatury. Nigdy nie brała do ust gorących potraw. Żywiła się jarzynami, mlekiem i owocami. Sypiała w pokoju nie opalanym, nie świecąc o ile możności wieczorem dla zaszanowania cery. Pod łóżkiem z firankami stały szczególne naczynia chłodzące z lodem. I wanny z piekielnie zimną wodą do rannej kąpieli. Co dzień o świcie wyruszała pani Zajączek na daleki półmilowy spacer pieszy". Ponadto znakomita modystka, toalety z Paryża, świetny fryzjer, no a chyba nade wszystko - własny, ciągle rozwijany pilną obserwacją gust i smak. W efekcie siedemdziesięcioletnia generałowa wśród nie znających jej wieku uchodziła za dwudziestoparoletnią dziewczynę. Stanisław Wasylewski w znanej książce "Romans prababki" przytacza opinię samego pana Honor~e de Balzac, nie byle jakiego znawcy kobiet, który zetknął się z panią Zajączkową w Paryżu w roku 1836, a więc kiedy miała osiemdziesiąt dwa lata. Tak ją charakteryzuje: "Pewna znakomita Polka naszych czasów zachowuje pomimo podeszłego już wieku obyczaje młodziutkiej strojnisi (...) bliska już setki wiosen, posiada umysł i serce młode, figurę czarującą i potrafi w rozmowie, której słówka skrzą jak ogniste języczki, porównywać ze sobą ludzi i książki naszych czasów z ludźmi i książkami XVIII_go stólecia! Mieszkając w Warszawie, zamawia kapelusze w Paryżu (...) Wielka dama, a ma upodobania dziewczynki... Podrwiwa ze śmierci, śmieje się z życia (...) Na jej rozkaz wylewają łzy młdzi kochankowie". O Aleksandrze Zajączkowej mówiono i pisano wiele zarówno jako o fenomenie niezwykłej żywotności, jak i o osobistości, odgrywającej rolę w życiu politycznym. Istotnie, z chwilą kiedy car Aleksander mianował generała Zajączka namiestnikiem Królestwa Polskiego, czyniąc go prawą ręką wielkiego księcia Konstantego, dom namiestnikostwa stał się salonem stolicy. Tam odbywała się ceremonia prezentacji dam carskim dostojnikom, tam politykowano, utrącano i preparowano kariery. Pani namiestnikowa jaśniała w całej swej krasie na tle bogatych wnętrz pałacu Błękitnego Radziwiłłów, ofiarowanego namiestnikowi przez cara. Był to okres, kiedy dawną sławę bitnego generała Zajączka przysłoniła chmura powszechnej niechęci, gasząc ją całkowicie; poczęło się natomiast utrwalać dobre imię generałowej, która choć Francuzka z pochodzenia, ukazała serce polskiej patriotki. Ona to sprzeciwiała się niewolniczej usłużności męża, który całkowicie zaprzedał się nowemu władcy, zapominając o swej pięknej przeszłości, kiedy to walczył dzielnie przy boku Kościuszki i Napoleona, był jakobinem i obrońcą interesów chłopskich. Sekundował jej Julian Ursyn Niemcewicz, chłoszcząc go biczem swej satyry: W młodości mej konfederat, republikanin, desperat, służyłem Branickiemu i Kołłątajowi i zaprzedałem duszę Napoleonowi. Dziś gdy panuje ein ander wrzasnę: łotr Napoleon, vivat Aleksander! O Aleksandrze Zajączkowej pisano wiele. W czasach międzywojennych obszerny szkic poświęcił jej Stanisław Wasylewski, świetny znawca epoki napoleońskiej. Nie jest to jednak szkic życzliwy, przeciwnie - pełen sarkazmu i kąśliwości. Dla generała Zajączka też zabrakło w nim bodaj jednego dobrego słowa. Błędy jego starości, kiedy stał się bezwolnym narzędziem w rękach wielkiego księcia Konstantego, przesłoniły autorowi całkowicie chwalebną przeszłość generała, jego żołnierskie życie pełne trudów dla Ojczyzny. Madame Zajączek w oświetleniu Wasylewskiego - przy całym niby obiektywizmie, przy cytowaniu różnych pochlebnych sądów - jest jednak tylko piękną awanturnicą. Więc może dla przeciwwagi warto przytoczyć jedno choćby określenie Natalii Kickiej, żony generała Ludwika Kickiego, który zginął w bitwie pod Ostrołęką. Jej pamiętniki, wydane w roku 1972, dostarczają wiele materiału o tamtej epoce, a generałową Zajączkową nazywa w nich "rozumną i dobrą kobietą". Lata czterdzieste XIX wieku upłynęły Aleksandrze Zajączkowej już poza szumnym splendorem dworu i wysoko postawionych osobistości. Jej ostatni kochanek, młodszy od niej o lat pięćdziesiąt, przez swój udział w spisku politycznym dostał się do twierdzy Pietropawłowskiej, a na nią - ponieważ go broniła - ściągnął niełaskę dworu. Skończyło się panowanie pięknej namiestnikowej w salonach stolicy. Otrzymywała wprawdzie niesłychanie wysoką pensję po zmarłym mężu i stać ją było na to, aby jak dawniej pokazywać się w sześciokonnej karocy, ale nie miała już dokąd jeździć. Zmierzch świetności, zmierzch barwnego życia. W karnawale 1845 roku nazwisko pani Zajączkowej raz jeszcze znalazło się na ustach całej Warszawy. Jak przedtem liczono jej wspaniałe toalety i coraz nowych kochanków, tak obecnie zastanawiano się, ile pieniędzy otrzyma rodzina za sprzedane po niej meble, stroje i kosztowną biżuterię. Ale to już pani Zajączkowej nie obchodziło... Zakończyła swoje ziemskie porachunki ze światem po dziewięćdziesięciu dwóch latach bujnego, barwnego życia. * * * Zupełnie innego pokroju żoną wodza była generałowa Katarzyna ze Schroederów Sowińska, wierna towarzyszka życia weterana kampanii napoleońskiej, sławnego obrońcy warszawskiej Woli w roku 1831 - Józefa Sowińskiego. Czy obie generałowe się znały? Teoretycznie mogły, bo to ta sama mniej więcej epoka. Ale Katarzyna Sowińska była o dwadzieścia lat młodsza, a na jej czwartkach bywała co prawda również elita towarzyska, głównie ze sfer wojskowych, jednak dla pani Zajączkowej były to na pewno za niskie progi. Poza tym wdowa po generale Sowińskim prowadziła inny tryb życia. W przeciwieństwie do madame Zajączek, która olśniewała towarzystwo wymyślnymi strojami, kochała się w riuszkach i falbankach o pastelowych kolorach, generałowa Sowińska ponad wszystkie barwy przedkładała czerń, jak zresztą większość Polek po powstaniu listopadowym, wiernych słowom piosenki powstańca Konstantego Gaszyńskiego: Schowaj, matko, suknie moje perły, wieńce z róż. Jasne szaty, świetne stroje - to nie dla mnie już. Niegdyś jam stroje, róże lubiła, gdy nam nadziei wytryskał zdrój, lecz gdy do grobu Polska zstąpiła, jeden mi tylko przystoi strój: Czarna sukienka. Postać generała Sowińskiego utrwalił w naszej literaturze Juliusz Słowacki w patriotycznym wierszu "W okopach Woli". Opiewa w nim męstwo generała_inwalidy, który - choć postradał nogę w czasie walk napoleońskich - kiedy wojska carskie pod dowództwem Paskiewicza zaatakowały Warszawę we wrześniu roku 1831, stanął na czele obrońców reduty wolskiej. W starym kościółku na Woli został jenerał Sowiński, starzec o drewnianej nodze, i wrogom się broni szpadą; (...) "Choćby nie było na świecie jednego już nawet Polaka, to ja jeszcze zginąć muszę za miłą moją ojczyznę, i za ojców moich duszę muszę zginąć... na okopach, broniąc się do śmierci szpadą przeciwko wrogom ojczyzny, aby miasto pamiętało i mówiły polskie dziatki, które dziś w kołyskach leżą i bomby grające słyszą, aby, mówię, owe dziatki, wyrósłszy, wspomniały sobie, że w tym dniu poległ na wałach jenerał - z nogą drewnianą". Słowacki trafnie przewidział. Sława generała nie przeminęła mimo upływu lat. W każdym nieomal większym mieście jest ulica jego imienia. Wszedł na trwałe do panteonu bohaterów narodowych. Katarzyna Sowińska od razu miała świadomość tego i owo dziedzictwo mężowskiej sławy nie mogło nie rzutować na styl jej życia. Zwłaszcza że od najmłodszych lat była społecznicą, demokratką, osobą daleką od wszelkiej płochliwości. Sama dobrowolnie rozparcelowała, czyli jak dawniej się mówiło "rozcząstkowała", swój majątek Wyglądów, zadowalając się mizernym, niemal symbolicznym czynszem od chłopów. Po dramatycznej śmierci generała Sowińskiego największą udręką dla wdowy stała się niemożność odnalezienia jego zwłok. Zmasakrowany, pokłuty bagnetami, wrzucony został do wspólnej, bezimiennej mogiły. Daremnie Katarzyna przeszukiwała kawałek po kawałku skrwawione pole bitwy, oglądała sterty trupów, rozgarniała resztki zwalonych murów. Nie odnalazła ani ciała zabitego, ani jego laski z kościaną gałką, na której generał się opierał. W tych poszukiwaniach pomagali jej nawet prości żołnierze rosyjscy, którym żal było wymizerowanej, płaczącej kobiety. I oto stał się cud. Po trzech dniach do kuchennych drzwi mieszkania generałowej zastukał żołnierz o kałmuckiej, poczciwej twarzy. W ręku trzymał laskę generała. Widział, jak ta pani tyle dni szukała i sam rozpoczął poszukiwania na własną rękę. I znalazł - tuż pod ścianą kościoła porytą nielitościwie kulami. Więc się wywiedział o adres i przyniósł. Od tej pory generałowa nie rozstawała się z tą ostatnią pamiątką po mężu, traktując ją jak najdroższy talizman. Malutka, ruchliwa, w wyszarzałej mantylce, wsparta na generalskiej lasce, przemierzała ulice Warszawy, śpiesząc do swoich podopiecznych w szpitalach, przytułkach, więzieniach, w suterenach robotniczych dzielnic. Miała wówczas lat pięćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt... A madame Zajączek, o dwadzieścia lat starsza, jeszcze w tym czasie brylowała w salonach, otaczali ją adoratorzy... Czy więc się spotykały? Chyba nie. Zbyt różne były ich drogi, aby się przeciąć mogły. Zresztą przez zasłonięte okna karety nie widać było ulicy... Katarzyna Sowińska przez wszystkie lata swego wdowieństwa, a przeżyła męża o lat dwadzieścia dziewięć, zajmowała się pracą charytatywną. Pracę tę na pewien czas przerwał tylko pobyt w więzieniu, do którego ją wtrącono z bardzo osobliwej przyczyny. Oto, jak wynika z pamiętnikarskiej relacji wspomnianej tu już Natalii Kickiej, po krwawym stłumieniu powstania listopadowego "car Mikołaj, wcale nieobojętny na opinię Europy, pragnął zachować pozory szlachetnego postępowania wbrew prawdzie" i dlatego co pewien czas podawano do publicznej wiadomości, jak to imperator wspaniałomyślnie bierze pod swoją opiekę dzieci poległych oficerów. W ten sposób wdowa po generale Sowińskim dowiedziała się z prasy, że car zaopiekował się dwoma osieroconymi synami "jenerała Sowińskiego, poległego w Woli w czasie szturmu Warszawy, dnia 7 września 1831 roku". Oburzona kłamliwą treścią tej notatki, jako że w ogóle dzieci nie miała, Katarzyna Sowińska "czym prędzej kazała zredagować krótki artykuł, w którym oświadczyła, jako unikając majątkowych zawikłań protestuje przeciwko fałszywemu ogłoszeniu zamieszczonemu w zagranicznych gazetach". Wszystkie warszawskie gazety odmówiły oczywiście zamieszczenia takiego komunikatu, ale wydrukował go jakiś hamburski dziennik. Skutki nie dały na siebie długo czekać. Katarzyna Sowińska została aresztowana i osadzona w ciężkim warszawskim więzieniu. Natalia Kicka pragnąc przyjść z pomocą niewinnej i nieszczęśliwej kobiecie, udała się z prośbą do pewnej wpływowej osobistości i oto co usłyszała w odpowiedzi: "Jakże może pani twierdzić, że niewinna? (...) Cesarz kazał w gazetach ogłosić, że bierze na opiekę dwóch osierociałych po śmierci jenerała Sowińskiego jego synów, a ta nieroztropna kobieta w gazetach zagranicznych zaprzecza dobremu sercu cesarza i występuje z protestacją, jako nigdy jenerał Sowiński dzieci nie miał". Kicka tyle tylko zdołała uzyskać, że generałową przeniesiono z warszawskiego więzienia do celi w klasztorze ubogich mniszek w Łomży, skąd nie wolno jej było wychodzić. Wieść o losach niewinnie uwięzionej rozeszła się szerokim echem po całej Warszawie, budząc jeszcze większy szacunek dla otaczanej czcią wdowy po bohaterze narodowym. W miarę upływu czasu skromniutki mająteczek Katarzyny Sowińskiej topniał coraz bardziej i trzeba było kolejno zmieniać mieszkania na mniejsze i tańsze. Ale z każdego mieszkania jednakowo punktualnie docierała do miejsc sygnalizowanych przez Związek Dobroczynności Patriotycznej Warszawianek jako siedzib szczególnej nędzy. Za to serce otwarte dla ludzkiej biedy społeczeństwo warszawskie uwielbiało generałową i kiedy w czerwcu roku 1860 osiemdziesięcioletnia Katarzyna Sowińska zamknęła utrudzone powieki, pogrzeb jej stał się wielką patriotyczną manifestacją. W ostatniej wędrówce towarzyszyły jej tłumy. Przed spuszczeniem trumny do grobu "odcięto tren sukni generałowej i na pamiątkę rozdawano obecnym małe skraweczki materiału (...) Po pogrzebie młodzież odwiedziła miejsce ostatniej walki Sowińskiego na redutach wolskich (...) Pogrzeb generałowej Sowińskiej zapoczątkował serię patriotycznych demonstracji w Królestwie..." Adolf Nowaczyński, znany międzywojenny publicysta i dramaturg, pisząc o pięknej postaci Katarzyny Sowińskiej, przytacza jako autentyczny ponoć szczegół, że na kilka dni przed śmiercią, czy nawet w sam jej dzień, gdzieś w tajemniczy sposób zaginęła laska generalska i pani Katarzyna drepcząc, jak zwykle szybciutko, gdzieś do kogoś potrzebującego jej pomocy, potknęła się i nie mając oparcia w lasce, upadła na bruk. I ten to upadek spowodował jej zgon. Cała Warszawa komentowała to dziwne zdarzenie. Najpiękniejszy komentarz dał sam Nowaczyński i dlatego właśnie jego słowami warto ten szkic zakończyć: "(...) Przez brak tej laski osiemdziesięcioletnia staruszeczka biegnąc zadyszana (...) śmiertelnie się potknęła i na bruk upadła, więc tedy śród różnych suppozycji i ta zrodzić się mogła, czy też to przypadkiem nie nieboszczyk jenerał tak się może zatęsknił za swoją towarzyszką, za świętą, że już bez niej nawet niebiańskiego żywota samotny znieść nie mógł. A może inaczej? Może znów wtedy czas nastał, aby zatliły się już w popiołach iskierki, aby rozpłomieniła o niepodległość nowa walka i młoda generacja swoją daninę krwi złożyła na ołtarzu ojczyzny i woli ku wolności skierowanej? I stąd zgon generałowej przyspieszon?" Wierna towarzyszka rewolucjonisty Jedna z sześciu brygad międzynarodowych, walczących po stronie republiki w hiszpańskiej wojnie domowej w latach 1936_#1939, obrała sobie za patrona Jarosława Dąbrowskiego, legendarnego generała Komuny Paryskiej. Przyszłego generała i jego narzeczoną Pelagię Zgliczyńską tak opisuje Zofia Kossak_Szczucka w powieści "Dziedzictwo". "W ustronnych alejkach Saskiego Ogrodu przechadza się zakochana para Jarosław i Pela. On w galowym mundurze oficera Sztabu Generalnego, ona w białej muślinowej sukience, lekkiej jak obłoczek. Z bieli wyrasta kolumienka szyi, nad nią brzoskwiniowe policzki, zgrabny nosek, oczy długorzęse... Wygląda ślicznie i narzeczony nie może się jej napatrzeć. Widują się prawie codziennie, lecz gdzież wtedy czas myśleć o sobie? On jest "Łokietkiem", tajnym naczelnikiem miasta. Jego komendy słucha cała niepodległościowa Warszawa. Rzemieślnicy, czeladnicy, robotnicy, studenci... On w lasach sękocińskich lub brzeźniakach Młocin przeprowadza gromadne ćwiczenia, uczy obchodzenia się z bronią. On otrzymuje raporty, relacje, skupia w ręku wszystkie nici. A ona? Jest jego niezastąpioną prawą ręką, nieujawnionym adiutantem, kurierką, kolporterką, łączniczką. Ile wiorst przemierzą codziennie jej zgrabne, muskularne nogi! Ile zrobi pięter w wąskich kamieniczkach Starego Miasta (...) Ile ruder obleci na Woli czy na Powiślu! Na Solcu czy Mariensztacie. Oboje prowadzą podwójne życie. Obok konspiracyjnego ona gra rolę wzorowej panienki nie przysparzającej żadnego kłopotu ciotkom (u których się wychowuje), on oficera wojsk rosyjskich, kwatermistrza Sztabu. Gdzie tu miejsce na życie trzecie - ich własne?" Jest to wstęp trochę może przydługi, ale od razu wprowadza in medias res i należycie charakteryzuje dwoje bohaterów, o których dalej będzie mowa. Biografia Pelagii Zgliczyńskiej_Dąbrowskiej jest tak bogata, życiorys jej obfituje w tyle niezwykłych wydarzeń, iż można by z niego wykroić kilka powieściowych żywotów. Niewątpliwie o burzliwych kolejach jej życia zadecydowało zetknięcie się z Jarosławem Dąbrowskim, jednostką nieprzeciętną, bojową, o wrodzonych instynktach wodzowskich. Rodzina Jarosława, pragnąc uchronić go przed dwudziestopięcioletnią służbą szeregowca w armii carskiej, oddała dziewięcioletniego chłopca do Korpusu Kadetów w Brześciu Litewskim, gdzie zresztą większość wychowanków stanowili Polacy. Przeszedł tam niezwykle surową szkołę i tylko jego silna indywidualność uchroniła go przed przekształceniem się w tępego, ślepo posłusznego reżimowi żołdaka. Przeciwnie, wszystko to, co przeżył, czego doświadczył na własnej skórze, zahartowało go na dalsze lata życia i od razu wytyczyło przed nim kierunek: wyzwolić siebie i rodaków spod aparatu ucisku, spod tej machiny łamiącej i wypaczającej ludzkie charaktery... Po kilkuletnim pobycie w Rosji, gdzie związał się ze spiskowcami przeciwko caratowi, przybył w roku 1862 do Warszawy. Miał wówczas dwadzieścia sześć lat i był oficerem w stopniu sztabskapitana. Jego starszy przyjaciel - przyszły dowódca powstania styczniowego - Zygmunt Sierakowski zaopatrzył go w listy polecające do konspiratorów warszawskich. A już później Dąbrowski bardzo szybko sam toruje sobie drogę do odpowiednich środowisk, pozyskuje zaufanie i sympatię kół rewolucyjnych, prących do zrzucenia jarzma carskiego przez zbrojny ruch powstańczy. W pierwszych dniach maja 1862 roku Dąbrowski, którego dla niewysokiego wzrostu nazwano "Łokietkiem", stanął na czele całej organizacji podziemnej. Podlegało mu "około 4000 zorganizowanych w dziesiątki i setki spiskowców gotowych do walki z caratem". Nadmierna brawura młodego dowódcy, który zbyt pewnie czuł się pod osłoną rosyjskiego munduru, doprowadziła do katastrofy. W nocy z 13 na 14 sierpnia w mieszkaniu Dąbrowskiego przeprowadzono szczegółową rewizję i aresztowano go, zabierając mnóstwo kompromitujących i obciążających go dokumentów. I oto teraz zaczyna walczyć o Jarosława pełna samozaparcia, bohaterstwa i odwagi Pelagia Zgliczyńska. "Od chwili aresztowania Jarosława - pisze ona w swym "Pamiętniku" - dnie moje całe wypełnione były żebraniem o pozwolenie widzenia się z nim, odwiedzania go raz na tydzień i raz na tydzień w sobotę posyłania bielizny, wiktuałów i książek, które po długich próbach, jeżdżeniach po różnych dygnitarzach i wyczekiwaniu pod Cytadelą wyjednałam". Pod CCytadelą - ponieważ Dąbrowski został osadzony w Cytadeli, w otoczonym ponurą sławą X Pawilonie dla więźniów politycznych. Jakże trudne były dla młodej kobiety te molestowania, to przekonywanie - wbrew rzeczywistemu stanowi rzeczy - że jej narzeczony nie ma nic wspólnego z robotą polityczną, że to tylko niefortunne pozory itd., itd. Sugestywność tych żarliwych próśb, a przy tym i wdzięk osobisty młodej petentki musiały jednak być tak wielkie, że udało jej się sforsować opór najbardziej nieprzejednanych i dotrzeć do ukochanego. I odtąd jest już w stałym kontakcie z nim, ma regularne widzenia, przynosi mu wiadomości o aktualnej sytuacji i odwrotnie - zabiera różne polecenia i sugestie dla Rządu Narodowego. "(Kiedy wybuchło powstanie - pisze Pelagia w "Pamiętniku" - Jarosław przyjął tę wiadomość z głębokim smutkiem, ale potem ruchliwa jego fantazja zaczęła szukać środków wydobycia się z więzienia a tout prix, aby stanąć w szeregach walczących". Czynnie chciał zmierzyć się z caratem, ratować ze swych koncepcji to, co jeszcze było do uratowania". W tym to czasie Dąbrowski podjął niesłychanie ryzykowną decyzję ucieczki z Cytadeli i zażądał pomocy od organizacji. Niewiele brakowało, a szalony plan, który musiałby pociągnąć za sobą wiele ofiar, zostałby wcielony w życie, ale w ostatniej chwili okazało się, że władze więzienne, coś podejrzewając, zaostrzyły rygory i zwiększyły liczbę posterunków i czujek. W marcu 1864 roku było już wiadomo, że Dąbrowskiego lada dzień wywiozą na Sybir. Pelagia więc natychmiast składa podanie o zezwolenie na ślub w murach więziennych, aby jako żona mogła towarzyszyć zesłanemu i dzielić jego dolę. Pozwolenie takie uzyskała i w dniu 5 marca 1864 roku w sali sądów wojennych w X Pawilonie odbyła się pierwsza chyba w tych murach uroczystość zaślubin. To niecodzienne wydarzenie i urok panny młodej, zdeterminowanej, gotowej do największych ofiar dla ukochanego mężczyzny, wzruszyły nawet twarde serca strażników, a władzom więziennym kazały przymknąć oko na niektóre przepisy ostrego regulaminu. "Wspominając ten dzień, napisze później Pelagia: "Jarosław w pełnym mundurze kapitana sztabu, w orderach z Kaukazu, tylko bez szabli, wyglądał wspaniale; mój strój składał się z bardzo skromnej sukni białej i welonu (...) Były drużki i drużbowie i przyjaciół trochę - 20 osób składało orszak. Wielu kolegów mego męża, Polaków i Rosjan, czekało na drodze do X Pawilonu, aby mi przesłać salutowaniem ukłon choć z daleka"". Nieoczekiwanie, zaledwie w kilka dni po zawarciu małżeństwa, Pelagia stała się również więźniem Cytadeli. Wcześniejsze aresztowanie kilku osób wiosną 1864 roku doprowadziło - po nitce do kłębka - do mieszkania Pelagii i aczkolwiek przy rewizji nie znaleziono w nim niczego kompromitującego, żandarmeria była przekonana o kontaktach Pelagii z Rządem Narodowym. Prowadzący śledztwo komisarz postawił wniosek tej treści: "Pelagię Dąbrowską, która jest krewną i mieszkała razem z zesłanymi do cesarstwa Piotrowskimi, znanymi ze swoich rewolucyjnych przekonań i działalności, i która była również przeniknięta takowymi, czego dowodzi także jej małżeństwo ze sztabskapitanem Dąbrowskim, z którym była związana jeszcze przed ślubem, Komisja uważa za kobietę szkodliwą i nie wątpiąc w to, że ona współdziałała w ukryciu i zniszczeniu wyżej wspomnianych papierów - wnosi wysłać ją na osiedlenie bez prawa powrotu do jednej z oddalonych północno_wschodnich guberni". Pismem tym, zredagowanym mętnym, urzędowym językiem (cały wniosek to jedno tylko tasiemcowe zdanie) los Pelagii został przypieczętowany. Zamiast towarzyszyć z dobrej woli i ofiarności zesłanemu na Sybir mężowi, sama została wywieziona i to znacznie prędzej. Ale przedsiębiorczy kapitan "Łokietek" nie zasypia sprawy. W listopadzie roku 1864, a więc pół roku po zsyłce żony, znalazłszy się w transporcie, na jednym z etapów - w Moskwie - wykorzystuje tę dogodną okoliczność, że "posiłki na teren więzienia wnosiły kobiety zatrudnione w garkuchni i że warty wpuszczały tam niektóre przekupki, sprzedające zesłańcom różne przedmioty" Dąbrowski w sobie tylko wiadomy sposób, zdobył kobiece ubranie i chustę typową dla miejskich przekupek i tak przebrany, co znakomicie ułatwił mu jego niewielki wzrost, spokojnie opuścił teren więzienia, nie zwracając niczyjej uwagi. Oczywiście, uprzednio zapewnił sobie pomoc ze strony punktów kontaktowych, nie zapominajmy bowiem, że mimo przebywania w Cytadeli Jarosław ani na chwilę nie tracił więzi ze światem zewnętrznym. Kiedy zabrakło jego "oka i ucha", jakim do czasu aresztowania była Pelagia, zastąpili ją inni konspiratorzy. Wydostawszy się na wolność, Dąbrowski bardzo szybko zorganizował również ucieczkę żony z małego Ardatowa, który był punktem docelowym jej zesłania. Nie miejsce tu, aby omawiać szczegółowo ową ucieczkę i wszystkie przemyślne fortele odważnej pary, idzie raczej o to, aby uwypuklić dzielność Pelagii, aby podkreślić, jak dalece była zdecydowaną na wszystko towarzyszką życia romantycznego rewolucjonisty. Nigdy chwili wahania, lęku, żadnych nadmiernych dopytywań, żadnego gadulstwa. Cechowała ją równowaga i optymizm. Miała nieograniczone zaufanie do męża i wiarę we własne siły. Czyż nie potrafiła wielokrotnie sforsować przeszkód, zdawałoby się nie do przebycia? Pelagia wiedziała, że trzeba silnie pragnąć i być w działaniu konsekwentną, a wówczas najbardziej kolczasty i cierniowy los można obłaskawić... Dąbrowskim udało się dotrzeć do Paryża, gdzie emigracja polska, powiadomiona już przez prasę o brawurowej ucieczce Jarosława i Pelagii z Rosji, oczekiwała ich z wielkim zaciekawieniem i niecierpliwością. Nie wpłynęło to jednak na jakieś ułatwienia w urządzeniu się ich na nowym miejscu. Przeciwnie, trwała ostra walka o byt i były to dla Dąbrowskich lata chude i ciężkie. Mimo tych wszystkich przeciwności Pelagia nie wyrzekła się trudów macierzyństwa i w ciągu trzech kolejnych lat: 1867, 1868, 1869 wydała na świat trzech synów. To powiększenie się rodziny na pewno stworzyło szereg dodatkowych komplikacji, ale najcięższe miało dopiero nadejść. Dąbrowski został uwikłany w dziwny proces, u którego podstaw leżała chęć skompromitowania działaczy politycznych, jako ludzi zaangażowanych w brudne sprawy finansowe. Po dziewięciomiesięcznym pobycie w więzieniu został uniewinniony, ale to nie przeszkodziło, że - jak to bywa w podobnych wypadkach - dla wielu ludzi stał się postacią niewyraźną. Zniechęcony, znużony i chory postanowił przenieść się do Galicji. Niestety, nie on jednak decydował o swoim prywatnym życiu, ale wszechwładny los. W roku 1870 wybuchła wojna prusko_francuska. To wielkie wydarzenie polityczne obudziło w Polakach nadzieję na odmianę ich dziejów. Emigracja natychmiast ożywiła się, pojawiły się próby formowania legionu polskiego. Ale Francja nie kwapiła się korzystać z pomocy Polaków. Nie chce mieć konfliktu z Rosją. Wkrótce zresztą wojna ta zakończy się klęską Francji i podpisaniem układu z Prusami. Ludność Paryża zaprotestowała przeciwko kapitulacji podpisanej przez rząd Thiersa. Uznała to za zdradę narodu i 18 marca 1871 roku w stolicy Francji wybuchła rewolucja. Wnet został wyłoniony organ samorządu miejskiego, czyli Komuna Paryża. Dąbrowski objął w niej dowództwo nad Legią Gwardii Narodowej. Komuna w swym programie politycznym miała hasła: wolność, równość i braterstwo, dlatego też Dąbrowski nie taił swych nadziei, że zwycięstwo Francji ułatwi walkę o wolność Polski. Niestety, stało się inaczej. Rewolucja po dwóch miesiącach upadła. Wśród jej kierownictwa powstały zatargi i niesnaski. Dąbrowski zaś w starciu z wersalczykami otrzymał śmiertelny postrzał. Kula karabinowa przeszyła mu brzuch. Było to 23 maja 1871 roku. Po kilku godzinach bardzo ciężkich cierpień zmarł. Samotny, z dala od ukochanej towarzyszki życia, nie wiedzącej nawet, co jej los szykuje. W nocy z 23 na 24 maja ciało Dąbrowskiego w dębowej trumnie okrytej czerwonym sztandarem przeniesiono na cmentarz P~ere_Lachaise, miejsce spoczynku już tylu Polaków... "Po drodze, na placu Bastylii - opisuje francuski historyk - rozegrała się wzruszająca scena. Sfederowani z barykad stojących na placu zatrzymali kondukt i złożyli ciało u stóp Kolumny Lipcowej. Ludzie z płonącymi żagwiami w ręku stanęli wokół, tworząc jak gdyby kaplicę z ognia, sfederowani podchodzili kolejno, aby złożyć pocałunek na czole generała. Podczas tej defilady bębny biły werbel". "Pamiętnik" Pelagii Dąbrowskiej urywa się, niestety, na roku 1865. Brakuje więc opisów jej trudów macierzyńskich, codziennego zmagania się z niedostatkiem, a przede wszystkim brak bezpośredniej relacji o najtragiczniejszym w jej życiu wydarzeniu. Na tydzień przed śmiercią Jarosława przybyła do Londynu, wysłana tam przez męża ostatnim pociągiem Czerwonego Krzyża z trzema synami, z których najmłodszy miał niespełna trzy lata. I właśnie w Londynie dosięgła ją wiadomość o stracie najbliższego, najdroższego człowieka. Spędziła z nim jako narzeczona i żona niecałe dziesięć lat, ale jakże burzliwych, jaką treścią wypełnionych, ile z nim przeżyła uniesień patriotycznych, ile śmiertelnych lęków o jego życie i bezpieczeństwo, ile radości ze spotkań, których mogło wcale nie być, a które jednak spełniały się wybłagane od losu żarliwością serca. Owdowiała mając zaledwie dwadzieścia siedem lat, ale już z nikim nie związała swego życia. Początkowo znajdowała się w dość trudnej sytuacji finansowej, ale kiedy "w lipcu 1871 roku kilku działaczy Międzynarodówki uważając, że wdowa po generale Komuny "znajduje się w skrajnej niedoli", postanowiło zorganizować zbiórkę pieniędzy, energicznie przeciw temu zaprotestowała. Teofil, brat jej męża, z jej upoważnienia napisał, że "choć środki pani Dąbrowskiej są ograniczone, nie znajduje się w bezpośredniej potrzebie, a gdyby była, zwróciłaby się do przyjaciół, nie zaś do obcych"". Jest to dość znamienne sformułowanie. W tych bowiem słowach można się doczytać rozpoczynającego się w przekonaniach Pelagii odwrotu od dawnych ideałów. Z wolna zaczęła przechodzić na pozycje zachowawcze, stała się konserwatystką. Po powrocie do kraju w roku 1880 zamieszkała w Krakowie, gdzie wkrótce stała się jedną z bardziej znanych kobiet. Jako wykładowczyni języka francuskiego w kilku prywatnych szkołach i pensjach żeńskich, zdobyła sobie uznanie i opinię świetnego pedagoga. Wielką przyjaźnią darzyła ją Helena Modrzejewska. Rozstając się z życiem w roku 1909 jako szanowana matrona, śmiało mogła o sobie powiedzieć, iż młodość miała prawdziwie górną i chmurną, młodość heroiczną. Powrót do młodzieńczej miłości Jedną z głośniejszych postaci w Polsce w połowie XIX wieku był niewątpliwie doktor Tytus Chałubiński, człowiek otoczony powszechnym szacunkiem i sympatią, wybitny lekarz, przyrodnik, humanista o szerokich horyzontach myślowych, szczególnie zasłużony w dziedzinie taternictwa. Mówiono o nim, że "odkopał Zakopane". Z malutkiej zagubionej w górach miejscowości stworzył - wraz z gronem podobnych entuzjastów - kurort, odkrył przed całym krajem jego walory lecznicze, pomógł założyć tam szkołę i kasę pożyczkową, będącą opatrznością dla ubogich górali, wreszcie położył podwaliny pod przyszłe Muzeum Tatrzańskie. Ten energiczny, rzutki, silny mężczyzna, odznaczający się w dodatku interesującą powierzchownością, jako że natura obdarzyła go wysokim wzrostem, pięknymi oczami koloru nieba i nader ujmującym, ciepłym uśmiechem, miał bardzo bogate życie uczuciowe. Ale nie układało mu się ono łatwo i bezkonfliktowo, chociaż był trzy razy żonaty. Czasami mogło się wydawać, że prześladowało go jakieś fatum. Oto w czasie studiów medycznych w Dorpacie, w zaprzyjaźnionym domu inspektora uniwersyteckiego poznał jego młodziutką córkę. Antonina Wilde od razu uległa urokowi przystojnego studenta Polaka. Rodzice jednak, kierując się względami praktycznymi woleliby, aby zainteresowała się wynajmującym u nich pokój przyjacielem Chałubińskiego Kazimierzem Krzywickim, którego uważali za lepszego kandydata na zięcia. Przyjaciel, aczkolwiek sam zakochany, jest lojalny wobec wyboru Antoniny i usuwa się na bok. Okoliczności jednak tak się złożą, że po pewnym czasie to właśnie on, a nie Tytus zostanie mężem urodziwej Niemki. Chałubiński, zaręczywszy się z panną Wilde, wyjechał do Polski na ślub siostry. Tam w rodzinnym folwarku Chociwku nad Kamionką młodego studenta ugodził ciężki cios - śmierć matki w nie wyjaśnionych okolicznościach. Znaleziono ją utopioną w studni. Samobójstwo? Nieszczęśliwy wypadek? Teodozja Chałubińska zabrała ze sobą tajemnicę do grobu. Wydarzenie to i związane z nim dziesiątki spraw rodzinnych odsunęły powrót do Dorpatu na dłuższy czas. Kiedy po długiej nieobecności, nie wyjaśnionej ani słowem, zjawił się ponownie w domu inspektorostwa Wildów, okazało się, że Antonina przyjęła oświadczyny Kazimierza Krzywickiego. Zagrała tu prawdopodobnie obrażona duma panny i masochistyczna przekora, bo raniąc serce eksukochanego raniła przecież siebie. Wobec takiego obrotu spraw Chałubiński, wróciwszy do kraju po ukończeniu studiów medycznych, postanowił także szybko założyć dom. W polu widzenia znalazła się akurat kandydatka przypominająca nieco typem urody dawną ukochaną i nosząca to samo, tylekroć w marzeniach powtarzane imię - Antonina. Dzieliła ich duża różnica wieku. On miał lat trzydzieści, ona siedemnaście. Była wątła, krucha i sentymentalna. Lekarz społecznik obarczony dziesiątkiem obowiązków zbyt mało czasu mógł poświęcić swojej filigranowej żonie nie umiejącej zorganizować sobie dnia, źle znoszącej samotność i jeszcze gorzej - dolegliwości wczesnej ciąży. Zapadła na zdrowiu, jej organizm zaatakowała gruźlica. Choroba miała przebieg gwałtowny i szybki. Osiemnastoletnia Antonina z Kozłowskich Chałubińska umarła, pozostawiając mężowi wątłego, również zagrożonego gruźlicą synka. Właśnie dziecko, konieczność dania mu opieki, skłania Chałubińskiego do rozejrzenia się za drugą małżonką. Okazja po temu nadarzyła się bardzo prędko i to w okolicznościach dość niezwykłych. Oto w Wigilię 1851 roku doktor Chałubiński został nagle wezwany w pobliskie sąsiedztwo do wypadku. Panna Leszczyńska, córka potomka znakomitej rodziny, właściciela dwóch majątków w Gostyńskiem, zadławiła się przy kolacji wigilijnej kawałkiem karpia i ość uwięzła jej w gardle. Chałubiński zręcznie wyciągnął ość i zaproszony przez gospodarzy został już na resztę wigilijnego wieczoru. I tak to w atmosferze snujących się woni żywicznych strojnej choinki, w romantycznym migotaniu kolorowych świec, przy śpiewaniu kolęd, narodziło się nowe uczucie. Dwudziestoletnia Anna zakochała się w swoim wybawcy od pierwszego wejrzenia, a niezwykłe okoliczności, jakie z nim ją zetknęły, poczytała za przeznaczenie, któremu należy się poddać. I na nic nie zdały się perswazje rodziców, że to wdowiec, że ma malutkie dziecko, że o jedenaście lat starszy i że chociaż wzięty lekarz, to jednak nie ma żadnego majątku... Uparta jedynaczka każdemu z tych argumentów przeciwstawiała swoją głęboko odczuwaną rację: sam los tak chciał. J w pół roku później, 29 maja, odbył się uroczysty ślub we Wrocławiu. O posępnej wróżbie: "ślub majowy, grób gotowy" panna nie chciała pamiętać albo może nie znała tego ludowego porzekadła. Anna nie wniosła mężowi dużego posagu w pieniądzach, ale za to miała wyprawę, o jakiej nie śmią nawet marzyć współczesne kandydatki do stanu małżeńskiego. Była tam niezliczona ilość toalet, wspaniałego obuwia na każdą okazję, mnóstwo cienkich obrusów i pięknej bielizny pościelowej. Na szczęście w owych czasach nie obowiązywał metraż mieszkaniowy i wszystkie te bogactwa bez trudu pomieściły się w obszernej garderobie, bez której nie mogło się obejść ówczesne przyzwoite mieszkanie. Do tych toaletowych obfitości Ignacy Leszczyński dodał jeszcze karetę i konie, aby jego zięć nie korzystał z wynajmowanych dorożek, ale zajeżdżał do pacjentów z szykiem własnym powozem. Zdawało się, że w tym małżeństwie życie lekarza ułoży się jak najlepiej. Anna rzeczywiście kochała męża, chociaż niełatwo jej przyszło zmienić dotychczasowy tryb życia zamożnej jedynaczki i pogodzić się z tym, że będzie musiała zadowalać się jedynie okruchami czasu, który mąż w całości niemal poświęcał pacjentom z najuboższych dzielnic Warszawy. Wkrótce na młodą żonę spadły obowiązki macierzyńskie. W marcu 1853 roku przyszła na świat pierwsza córeczka Chałubińskich, a w grudniu następnego roku syn. Później przybędzie jeszcze para bliźniąt, a więc wraz z synkiem z pierwszego małżeństwa doktora było już pięcioro dzieci. Ale do pomocy pani Chałubińska miała łącznie ze stangretem aż czworo służby. Na ten okres przypada w Warszawie dwukrotna epidemia cholery, która zbiera obfite żniwo w tysiącach zmarłych. Chałubiński wzywany do chorych całe noce spędza poza domem, a żona drży, aby nie przyniósł zarazy do domu. Przed cholerą zdołano się ustrzec, ale w 1857 roku doktor, lecząc w Szpitalu Dzieciątka Jezus dzieci chore na dyfteryt, zaraził tą straszną chorobą własne bliźnięta. Mimo najtroskliwszej opieki obojga rodziców nie udało się dzieci uratować. Ich śmierć zapoczątkowała serię nieszczęść, jakie spadły na dom Chałubińskich. W tydzień po bliźniętach umarła nagle na serce matka Anny, a wkrótce przyszła wiadomość o okrutnym morderstwie dokonanym na osobie Ignacego Leszczyńskiego. Zabił go ogrodnik w ich majątku, kradnąc następnie pieniądze przeznaczone na wypłatę dla robotników. Cztery zgony. Takie spiętrzenie dramatycznych wypadków może przyprawić o utratę równowagi, może całkowicie załamać człowieka. Anna Chałubińska stała się jednocześnie osieroconą matką i dzieckiem_sierotą. Jej ból jest bezgraniczny, potrafi się jednak opanować. Mąż podziwia jej spokój, nazywa ją "rzymską matroną", darzy ją wielkim szacunkiem. Co jednak nie przeszkadza, że zaczyna mu być zimno we własnym domu. Zasklepiona w swojej boleści Anna wpadła w dewocję, stała się niezwykle surowa, niemal ascetyczna. Przyjaciel Chałubińskiego Wiktor Szokalski tak określił tę sytuację w wydanych po latach "Pamiętnikach": "Chałubiński miał żonę dewotkę, dom pełen litanij, świętości, felicjanek i kapucynów, a on sam siedział oddalony w swoim gabinecie i studiował mineralogię z rozpaczy, bo praca usilna upaja jak wódka i koi zmartwienia". I tak oto wypadki losu sprawiły, że ludzie mający wszelkie dane, by przejść przez życie harmonijnie i we wzajemnym zrozumieniu, stali się sobie całkowicie obcy, żyjąc pod jednym dachem nie ze sobą, lecz obok siebie. W takiej sytuacji nieoczekiwane spotkanie po latach z Antoniną Krzywicką, miłością z lat studenckich, nie mogło przejść bez echa. Był rok 1861. Kazimierz Krzywicki mianowany dyrektorem Komisji Rządowej Wyznań i Oświecenia Publicznego przyjechał z Petersburga do Warszawy i tutaj, chcąc nie chcąc, urzędowo musiał się stykać z dawnym przyjacielem, dla którego nic co warszawskie nie było obce ani obojętne, z którym wszyscy się liczyli, zapraszali do wszelkich instytucji społecznych, radzili się, słuchali. Antonina była nieszczęśliwa ze swoim oschłym mężem, Tytus nie znajdował wspólnego języka z ascetyczną, zamkniętą w sobie żoną, przesiadującą całymi godzinami w kościele. A niezadługo przepaść pomiędzy nimi pogłębiły jeszcze postawy polityczne. Wybuchło powstanie styczniowe. Najbardziej znienawidzoną postacią w stolicy był margrabia Wielopolski. Tymczasem Chałubiński w najlepszych - w swoim przekonaniu - intencjach był z nim w stałym kontakcie i jako lekarz, i jako działacz. Wydawało mu się bowiem, że można wpłynąć na postawę tego renegata, będącego prawą ręką polakożercy wielkiego księcia Konstantego. Anna działała w jednej z kobiecych "piątek" niosących pomoc powstańcom i fakt, że jej mąż nie brał udziału w powstaniu, był dla niej nie do przyjęcia. Wyrastał między nimi coraz wyższy mur. W tych warunkach coraz bliższa Chałubińskiemu stawała się Antonina. Wspomnienia dawnej miłości znalazły tak podatny grunt, że gdyby ich uczucia były najbardziej spopielałe, to najmniejsza nawet iskra musiałaby się rozżarzyć. Tymczasem wcale spopielałe nie były. Chałubiński miał czterdzieści dwa lata, Antonina trzydzieści osiem i była w pełnym rozkwicie dojrzałej kobiecej urody. Od razu potrafiła wejść w atmosferę rozmodlonej, spiskującej, groźnej Warszawy. Mimo że była Niemką, poczuwała się do solidarności z uciemiężonym narodem. I to sprawiło, że Chałubiński, którego w krótkim okresie narzeczeństwa nurtowały wątpliwości, czy powinien wiązać się z cudzoziemką, teraz wyzbył się skrupułów. Sprawa dwóch rozwodów stała się tylko kwestią czasu. Czas ten co prawda wydłużał się niepomiernie, szarpiąc nerwy obojga. Był to bardzo ciężki okres dla Chałubińskiego. Jego postawa polityczna przyprawiała o rozterkę wiele osób. Ci, którzy mieli do niego zawsze bezgraniczne zaufanie jako do człowieka wielkiej prawości, przeżywali wahania, po czyjej stronie jest racja. Był to okres, w którym Chałubiński na pewien czas utracił swój nimb. Do tego dołączyły się plotki związane z jego prywatnymi sprawami. Znanego lekarza zaczęła otaczać atmosfera skandalu. Bardzo niepochlebnie komentowano fakt odejścia od żony_patriotki i projekt związania się z Niemką, protestantką, towarzyszką życia kreatury Wielopolskiego, jak był nazywany Krzywicki. Chałubiński, nawykły do otaczającego go zawsze uwielbienia, bardzo źle znosił tę powszechną niechęć. Ponadto czynił sobie wyrzuty, że rozbił dom rodzinny, że skorzystał z tego, iż dumna i ambitna Anna zwróciła mu wolność bez słowa. Ostatecznie nowe małżeństwo z Antoniną Wilde, eks_Krzywicką, zawarł latem 1869 roku. Miał czterdzieści dziewięć lat i mogli mieć przed sobą jeszcze około dwudziestu lat szczęśliwego, spokojnego życia. Czy będzie to owo upragnione szczęście - trudno było powiedzieć, bo przecież szczęście nie w spełnieniu, lecz w dążeniu do niego. W każdym razie Antonina, łagodna, spokojna, świetna gospodyni, reprezentacyjna pani domu z godnością pełniła funkcję towarzyszki czołowego lekarza Warszawy, profesora, naukowca, autora wielu specjalistycznych prac. A zbliżały się dni, kiedy taka wierna towarzyszka i bratnia dusza szczególnie miała się okazać potrzebna, by chronić przed załamaniem, przywracać wiarę w siebie, nie dopuszczać najczarniejszych myśli. Lata siedemdziesiąte XIX wieku to okres nasilonej rusyfikacji w oświacie. Osławiony generał_gubernator Hurko z zajadłością tępi wszelkie przejawy patriotyzmu, a więc i ludzi cieszących się autorytetem wśród swoich rodaków. Tytus Chałubiński jako źle widziany przez władze rządowe otrzymał dymisję z Uniwersytetu Warszawskiego przy wtórze rozpowszechnianych fałszywych pogłosek, jakoby odszedł na własną prośbę, nie chcąc wykładać w języku rosyjskim. Chałubiński pozostanie na katedrze uważał za swój społeczny obowiązek, ale wobec odmówienia mu prawa nauczania był bezsilny. I wtedy to żona czyni wszystko, aby go skłonić do zajęcia się pisaniem prac naukowych. Nie przyszło mu to łatwo, ponieważ przy tak rozległej praktyce lekarskiej z trudem udawało się wywalczyć trochę wolnego czasu na owo pisanie. Echa niezwykłej popularności Chałubińskiego wśród mieszkańców stolicy, jak również wśród górali, których serca podbił całkowicie, przyczyniając się do rozbudowy małego zakopiańskiego miasteczka w głośny i modny kurort, dochodziły oczywiście do uszu poprzedniej małżonki, która po rozwodzie wyrzekła się zupełnie świata i żyła w całkowitej samotności, oddana całym sercem wychowaniu dwojga dzieci. Anna eks_Chałubińska nie żywiła wrogich uczuć do swojej następczyni. Nigdy nie mówiła o niej źle i nie stawiała żadnych przeszkód, kiedy były mąż ze swą drugą żoną zapraszali do siebie jej dzieci. Tytus Chałubiński doceniał w pełni godną postawę swej eks_małżonki i w testamencie sporządzonym na kilka lat przed śmiercią napisał: "Matkę dzieci moich, Annę z Leszczyńskich Chałubińską, raz jeszcze proszę o przebaczenie, że będąc złamany losem i znękany nieszczęściami jeszcze przed Jej poznaniem, stałem się później powodem Jej cierpień i boleści". Listy pochłonął ogień Zofia Fredrowa albo dokładniej hrabianka Zofia z Jabłonowskich primo voto hrabina Skarbkowa, secundo voto hrabina Aleksandrowa Fredrowa, była damą o znamienitej pozycji towarzyskiej, wspartej potężną fortuną starszego od niej o ćwierć wieku pierwszego męża. Małżeństwo piętnastoletniej córki z czterdziestoletnim Stanisławem Skarbkiem skojarzyła władcza maman Jabłonowska, nie pytając Zofii o zdanie w tej materii i wyraźnie lekceważąc sobie opory małżonka. Zresztą w tamtej epoce (pierwsze ćwierćwiecze XIX wieku) nie było w zwyczaju liczyć się ze zdaniem dzieci. Małżeństwa, a właściwie mniejsze czy większe fortuny, kojarzyli zapobiegliwi rodzice... Aleksander Fredro, młody żołnierz napoleoński, uczestnik walk pod Romanowem, Smoleńskiem i Moskwą, świadek klęski cesarza nad Berezyną, poznał obiekt przyszłych swoich uczuć mając lat dwadzieścia jeden. Zosia miała wielkie niebieskie oczy i była śliczna. Wysoka, szczupła, jasna i bardzo wesoła. Niestety, nie była wolna. Oficjalnie. Bo faktycznie mąż stale zajęty interesami, ciągle w rozjazdach, zostawiał jej wiele swobody. Zofii na niczym nie zbywało. Miała piękne toalety, bawiła się, obracała w najlepszych kołach towarzyskich. Często przebywała w domu rodziców. I właśnie tu miała okazję widywać przyjeżdżającego z niedalekiego sąsiedztwa rotmistrza Fredrę. Od czasu ich pierwszego widzenia minęło kilka lat, ale wrażenie wyniesione z tamtego spotkania musiało być w odczuciu obojga silne, skoro szukają wzajemnych kontaktów, mimo że argusowe oko hrabiny Jabłonowskiej czujnie i niechętnie śledzi rozwój tej znajomości. I pan rotmistrz, który niedawno jeszcze w wierszyku "Żona" podawał w wątpliwość sens małżeństwa, bo: "Mądra żona za nos wodzi, spokojności piękna szkodzi, brzydka wkoło straszy ludzi, głupia prędko męża znudzi" teraz zdecydowanie zmienia front. Zwierza się starszemu bratu Maksymilianowi, że ta jedna jedyna zawładnęła całą jego istotą, o niej myśli na jawie, ona pojawia mu się w snach. A dziewiętnastoletniej Zofii - ni to pannie, ni mężatce - też brakuje bliskości kogoś, kto by ją rozumiał. Rozpoczyna się sąsiedzka wymiana książek. Bardzo przemyślna, bo wystarczy zaznaczyć poszczególne słowa lub litery, by przekazać sobie wzajemnie myśli nie związane z powieścią. Prócz tego jest jeszcze inny sposób wyrażania uczuć. Każdy pisarz posiada ten dar i przywilej. Jest w stanie kreować postacie posłuszne jego woli, przemaawiające jego słowami. I Fredro czyni to. Komedie: "Pan Geldhab", "Zrzędność i przekora", "Mąż i żona" zawierają pełno czytelnych aluzji. Czytelnych nie tylko dla Zofii, ale dla całego otoczenia. Wkrótce miłość dwojga młodych staje się publiczną tajemnicą. Mają wielu życzliwych i sprzyjających. Nieprzejednana jest tylko hrabina Jabłonowska. Oświadczyła kategorycznie Zosi, że nigdy, ale to nigdy nie zgodzi się na rozwód ani na małżeństwo córki z panem Fredrą. Rodzina rotmistrza także stara się wybić mu z głowy niefortunną miłość. Wszak nieomal każdy z młodych mężczyzn, zanim stanął na ślubnym kobiercu, kochał się po wielekroć. Dlaczego Oleś upiera się przy tej jednej jedynej, która nie jest wolna. Wobec braku widoków na realizację małżeństwa ten upór jest bez sensu. Brat Maksymilian ściąga Aleksandra do Włoch, gdzie bawi z żoną, prowadząc dom na szerokiej stopie. Próbują swatać go z interesującą, inteligentną i bardzo zamożną panną Buturlin. Ale ryba nie chwyta przynęty. Matka Zofii ciągle nie godzi się na rozwód. Wszyscy późniejsi biografowie Fredry tłumaczą tę nieprzejednaną postawę Marianny Jabłonowskiej jej zachłannością na pieniądze i tytuły. Odpowiada jej bogaty zięć Skarbek, mający magnacką fortunę. W porównaniu z nim młody Fredro nie jest żadną partią. A jego pozycja jako pisarza też nie robi na matce Zofii żadnego wrażenia. Kto wie, czy do jej niechęci wobec Fredry nie przyczynia się również opinia birbanta i hulaki, jaka krąży w szerokich kołach towarzyskich o młodym rotmistrzu. Rozpowszechniają o nim rozmaite pikantne plotki, głoszące, iż jest podobno autorem wielce nieprzystojnych utworów, które bezimiennie krążą wśród wtajemniczonych, a o których nie mówi się głośno w przyzwoitym towarzystwie. Czy tak zepsutemu mężczyźnie można powierzyć młodziutką córkę? Już to pierwsze małżeństwo nie jest udane, ale stoi za nim przynajmniej wielka fortuna. Plotki o obscenicznych utworach są najrzetelniejszą prawdą, ale ten hulaszczy okres niepowściągliwości języka Fredro ma już za sobą. Długie lata miłości do pięknej Zosi sublimują jego uczucia. Słowa Gustawa z IV aktu "Ślubów panieńskich" stają się jego własnym wyznaniem wiary: "Wierz mi - są dusze dla siebie stworzone. Niech je w przeciwną los potrąci stronę, one wbrew losom, w tym lub tamtym świecie, znajdą, przyciągną i złączą się przecie; tak jak dwóch kwiatów obce sobie wonie łączą się w górze, jedna w drugiej tonie." I słowa te okazały się rzeczywiście prorocze. Po czternastu latach zabiegów, perswazji, czekania, a potem uciążliwych formalności związanych z procesem rozwodowym Aleksander Fredro i rozwiedziona ze Stanisławem Skarbkiem Zofia wzięli ślub 8 listopada 1828 roku w Korczynie, rodzinnym majątku Jabłonowskich. Trzeba uczciwie dodać, że duży wpływ na skruszenie oporów matki - obok działania życzliwych młodej parze przyjaciół - wywarło nieoczekiwane uzyskanie przez rodzinę Fredrów tytułu hrabiowskiego. Takie uzyskiwane za pieniądze galicyjskie hrabiostwo niewiele znaczyło w oczach członków autentycznych hrabiowskich rodów, ale Mariannę Jabłonowską, matkę oblubienicy, jakoś tam widocznie usatysfakcjonowało... Jak potoczyły się dalsze losy tego z takim trudem skojarzonego małżeństwa? Otóż zaraz po ślubie trzydziestopięcioletni Aleksander z młodszą o pięć lat żoną osiadł w rodzinnym majątku Fredrów Beńkowej Wiszni niedaleko Lwowa, gdzie Fredro w zastępstwie chorującego ojca gospodarował od roku 1824. Majątek ten nie był ich jedyną stałą siedzibą. Fredrowie dużo podróżowali. Jakiś czas mieszkali w Paryżu, jakiś czas w Wiedniu, ale Beńkowa Wisznia była rodzinnym gniazdem, do którego się wraca z dalekich gościńców świata, do którego się również wróci, by złożyć swe kości na wieczny spoczynek. W tej to Beńkowej Wiszni, a przedtem w pobliskich Jatwięgach, powstała większość utworów komediowych Fredry. Można wnioskować, iż umiłowana Zofia miała w ich tworzeniu pośredni udział. Przed ślubem ona była bohaterką wielu sztuk, z myślą o niej autor wkładał miłosne tyrady w usta swoich amantów, po ślubie zaś Zofia była pierwszą czytelniczką nowo powstałych utworów, a przede wszystkim dobrym duchem, sprawującym pieczę nad niecierpliwym i wymagającym twórcą. Tak jest! Dopiero w pożyciu małżeńskim, w codziennym obcowaniu od rana do wieczora, ujawniają się trudne cechy charakteru pana rotmistrza. Wesoły, dowcipny, świetny gawędziarz, dla tych zalet wielce ceniony w towarzystwie - w czterech ścianach domu miewał ostre ataki melancholii spowodowanej przede wszystkim cierpieniem fizycznym. "Skazany od młodości do grobu na dwie ciężkie choroby: podagrę i hipochondrię, nie umiał znosić cierpienia z cierpliwością i poddaniem się" - charakteryzuje męża Zofia Fredrowa w pośmiertnym wspomnieniu o nim. Jest to powiedziane dość łagodnie, bo inne przekazy, oparte na takich źródłach, jak relacja krewnych i korespondencja, malują Fredrę jako niezwykłego impetyka, terroryzującego cały dom swoimi niehumorami, niepohamowaną gwałtownością. Wprawdzie "żądał tylko - wspomina córka Zofia Szeptycka - by było dobrze i wszystko o swojej godzinie, więcej w szczegóły nie wchodził; gdy zaś czasem wciągnięto go w nie, taki z tego wynikał orkan dla wszystkich, że i nie było czego wywoływać, bo się nigdy nie opłaciło. Wynikiem tego jednak było u biednej mamy pewnie nigdy nie spełnione marzenie "pomocy mężczyzn"". A więc, jak byśmy to określili dzisiaj, nie było to małżeństwo "partnerskie", ale czy i dzisiaj bywa ono tak często udziałem współczesnych kobiet? Aleksander Fredro zmarł 15 lipca 1876 roku, licząc osiemdziesiąt trzy lata. Jego żona w sześć lat później. Oboje zostali pochowani w kościółku w Rudkach, w bliskim sąsiedztwie Beńkowej Wiszni. Zwłoki wielkiego kmediopisarza, nazywanego często "polskim Molierem", zostały zabalsamowane. Na pomniku nagrobnym Zofii Fredrowej widnieje napis: "Zofia z hrabiów Jabłonowskich hrabina Fredrowa najlepsza żona, urodz. d. 20 maja 1798 r., zmarła d. 1 listopada 1882 r." Przez czternaście lat Aleksander Fredro walczył o to, aby Zofia została jego żoną. I wyboru swego nigdy nie żałował. Jego związek z Zolką, jak nazywał żonę, był bowiem bardzo szczęśliwy. Byli związani ze sobą w dobrym i w złym przez blisko pół wieku, mieli dwoje udanych dzieci: uzdolnionego literacko syna, Jana Aleksandra, autora kilku zgrabnych komedii, i odznaczającą się talentem malarskim córkę Zofię (późniejszą Szeptycką). Zawdzięczamy jej portrety obojga rodziców. Posiadali fortunę umożliwiającą im dostatni tryb życia, rozliczne podróże i utrzymywanie rozległych stosunków towarzyskich z pierwszymi domami ówczesnej Galicji. Fredro cieszył się sławą znamienitego komediopisarza, a jego sztuki odnosiły tryumfy w lwowskim teatrze. Bywały wprawdzie chwile ciężkie, jak na przykład długi okres cierpienia duchowego, kiedy pisarstwu Fredry zarzucano brak cech narodowych, błahość intrygi i zacofanie. Był też przewlekły proces o obrazę majestatu cesarza Austrii. I wtedy solidarna postawa żony, biorącej na swe barki część tych ciężarów, jej pogoda ducha i opanowanie, były dla Fredry wielką pociechą i podtrzymaniem. O sile ich uczucia i wzajemnego zaufania wiele mogłaby powiedzieć ich korespondencja. Pisywali do siebie często przed ślubem i po ślubie, ale u schyłku życia postanowili zgodnie zniszczyć ten intymny dokument ich uczucia. Nie przyszło im to łatwo. Opłakali wspólnie tę decyzję. Listy pochłonął ogień. Szkoda! "Między nami nic nie było"... Zofia Fredrowa została wdową w roku 1876. Dokładnie w tym samym roku, tyle że o trzy miesiące później, owdowiał także najbardziej znany poeta tej epoki - Adam Asnyk. Któż nie pamięta ze szkolnej ławy jego miłych, łatwo wpadających w ucho wierszy: "Gdybym był młodszy, dziewczyno, gdybym był młodszy! Piłbym, ach, wtenczas nie wino, lecz spojrzeń twoich najsłodszy nektar, dziewczyno!" albo: "Sukienkę miała w paseczki perkalikową, we włosach polne kwiateczki, twarzyczkę zawsze różową. Nie było piękniejszej dzieweczki, daję wam słowo." Pamiętając te wiersze, nie wie się najczęściej, że autora tych pogodnych strof los doświadczył w sposób okrutny. Lato 1874 roku poeta, zapalony taternik, spędzał w Zakopanem. Zdobywał wszystkie nieomal szczyty, wspinał się na skały i urwiska. "W Tatrach, gdyby był chciał - pisze o nim jego przyjciel - mógł zbierać miłość jak szarotkę, nie potrzebując piąć się na dzikie turnie. Wiele panien i nie_panien wzdychało do trzydziestokilkuletniego człowieka; wybrał pannę Zofię Kaczorowską, córkę wziętego lekarza poznańskiego". Panienka miała lat dziewiętnaście, poeta trzydzieści sześć... A więc różnica znaczna. Tym razem jednak nie padły słowa: "Ale już jestem za stary, bym mógł, dzieweczko, zażądać serca ofiary, więc bawię tylko piosneczką, bom już za stary! Uciekam od ciebie z dala, motylu złoty!" Nie uciekł. Bo panna była energiczna, a jej rodzice arcysympatyczni. 1 marca 1875 roku w liście do ojca tak pisze o swojej narzeczonej: "Co do wieku, to boję się przyznać przed Ojczulkiem, że ma dopiero lat dziewiętnaście (...) kładłem nacisk na tę różnicę wieku, lecz ponieważ druga strona nie przerażała się tym wcale, więc mnie nie wypadało się zbyt targować". I rzeczywiście nie było targów ani zbytniego odwlekania. 4 listopada tegoż roku młoda para jest już po ślubie, który odbył się w Poznaniu, w miejscu zamieszkania rodziców Zofii. I zaraz prawie po tej uroczystości młodzi małżonkowie jadą do urządzonego wcześniej przez poetę mieszkania w Krakowie. W tym miejscu warto cofnąć się w czasie o miesiąc, aby przytoczyć jakże aktualnie brzmiące westchnienie Asnyka, Westchnienie sprzed stu kilku lat: "Dużo miałem na sercu i głowie. Takiej niepraktycznej jak ja istocie trudno było dać sobie radę z urządzeniem domu i wytrwać w walce z wszystkimi majstrami". Pokonał jednak szczęśliwie wszystkie trudności dopingowany perspektywą wprowadzenia w progi domu najdroższego gościa. I oto 13 listopada donosi ojcu: "(...) wieczorem stanęliśmy w domu, zastawszy wszystko w należytym porządku. Zosia zadowolona była z wszystkiego, co zastała, i zaraz nazajutrz zabrała się do gospodarstwa, tak że od razu pierwszy obiad mieliśmy gotowany w domu. Dobra z niej gospodyni, wszystkiego dozoruje sama, rachuje i ściśle ogranicza wydatki. Dotąd nie wychodziliśmy wcale z domu, zajęci tylko głównie pierwszym zagospodarowaniem się, ja tylko biegałem trochę po sprawunkach niezbędnych. Zresztą nie chce się wychodzić z domu, tak dobrze, ciepło i miło, a zajęcia zawsze jest dosyć. Kobieta w samej rzeczy umie od razu stworzyć nową sferę domowego życia i na samym wstępie znajdzie się w swoim żywiole, bądź to w pałacu, bądź w chatce. Tak i Zosia wcieliła się od razu w swój domek". Upływają dni, tygodnie i miesiące. Gospodarna i zapobiegliwa Zosia otoczyła poetę atmosferą błogiego spokoju. Niewiele pisze w tym okresie. Muzykowanie żony zaspokaja jego potrzebę doznań artystycznych, a większą emocję stanowią tylko częste wyjazdy do ukochanych i nade wszystko miłych teściów w Poznaniu. Później następuje pełny szczęścia okres radosnego oczekiwania na upragnionego potomka. Młoda żona jest dla poety uosobieniem wszelakich cnót kobiecych. Jest widocznie zgodna, ustępliwa, bo podbity bez reszty jej urokiem poeta daje się owinąć wokół jej najmniejszego palca, I oto w tę harmonię, w tę bezchmurną sielankę wpada grom. W końcu sierpnia młodziutka pani Asnykowa wyjeżdża do rodziców do Poznania, aby odbyć poród pod troskliwym okiem ojca_lekarza. I tam w Poznaniu 16 października 1876 roku umiera wydawszy na świat syna. Rozpacz poety jest straszliwa. Pogłębia ją jeszcze bardziej nagła zmiana stosunku teściów do niego. Dotychczasowa ich przyjaźń i serdeczna życzliwość zmienia się w zjadliwą niechęć, graniczącą z nienawiścią. Mały Władzio wychowuje się u dziadków. Odwiedziny ojca, bardzo niechętnie przez nich widywanego, mają charakter sztywno_oficjalny. Wszystko, co było szczęściem, radością, ufnością, nadzieją - przeminęło. "Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia! Przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia." Asnyk nigdy się już nie ożenił. Jego małżeństwo z ukochaną kobietą było tak krótkotrwałe, takie właściwie przelotne, tyle nie zdążyli sobie jeszcze powiedzieć, tak mało mieli jeszcze wspólnych przeżyć, że chociaż związek ten uwieńczyły narodziny syna, Asnyk mógłby właściwie powtórzyć słowa swego wcześniej napisanego wiersza: "Między nami nic nie było... żadnych zwierzeń, wyznań żadnych, nic nas z sobą nie łączyło, prócz wiosennych marzeń zdradnych; Prócz tych woni, barw i blasków unoszących się w przestrzeni, prócz szumiących śpiewem lasków i tej świeżej łąk zieleni; Prócz tych kaskad i potoków zraszających każdy parów, prócz girlandy tęcz, obłoków, prócz natury słodkich czarów; Prócz tych wspólnych, jasnych zdrojów, z których serce zachwyt piło, prócz pierwiosnków i powojów, między nami nic nie było!" Opuszczona Kiedy o kobiecie nie można powiedzieć, że jest ładna, mówi się zazwyczaj, że ma piękną duszę i jest bardzo dobra; więc odwrotnie - jeżeli w biografiach powtarza się wielokrotnie, że panna była bardzo dobra, gospodarna i skromna, należy wnioskować, że przy tych wszystkich zaletach natura poskąpiła jej urody. Tak chyba właśnie było z panną Zofią Woroniczówną, bogdanką Józefa Ignacego Kraszewskiego. Młody, dwudziestotrzyletni literat, mający już co nieco w dorobku, głównie poezje, został kiedyś zaproszony do majątku Antoniego Urbanowskiego, wielkiego bibliofila, namiętnie zbierającego obok książek także obrazy i sztychy. Biblioteka Urbanowskiego w Horodcu nad Horyniem, licząca blisko dwadzieścia tysięcy tomów, i piękna galeria obrazów stały się dla młodego Kraszewskiego olśnieniem. W takiej atmosferze zafascynowania sztuką poznał bratanicę pani domu, osiemnastoletnią Zofię i od razu się nią zainteresował. Ale zanim za trzy lata doszło do małżeństwa, Kraszewski musiał stoczyć batalię z rodzicami. Zachowana z tych lat korespondencja przyszłego pisarza do rodziny jest charakterystycznym przyczynkiem do poznania obyczajowości pierwszej połowy XIX wieku, kiedy to nawet dojrzałe dzieci liczyły się ogromnie ze zdaniem rodziców. Uzyskanie ich zgody było warunkiem zawarcia małżeństwa. Znając despotyczny charakter ojca i jego merkantylny stosunek do życia, młody Józef Ignacy pokornie prosi swą matkę o wstawiennictwo w jego sercowych sprawach. W liście z 25 kwietnia 1835 roku, wysłanym do mająteczku rodziców Dołhe w guberni grodzieńskiej, zaklina matkę: "(...) błagam w imię wszystkiego, co jest najświętszym w niebie i na ziemi, niech Mama, o ile będzie można, wystawi tę rzecz Papie tak, aby nie był przeciwny. Ja po Bogu mam nadzieję w Mamie, że jeśli będzie potrzeba przekonywania, Mama potrafi przyśpieszyć szczęście swojego syna". W tymże liście Kraszewski zamieszcza obszerną charakterystykę swojej wybranki: "Osoba, którą_m wybrał, jest najlepszego wychowania, urodzenia, najzgodniejszego wieku, bo ma ledwo lat osiemnaście, majątek jej jest odpowiedni, jak mi się zdaje, mojemu - i nie ma nic, co by miało Papę lub Mamę trwożyć (...) Tą osobą jest (...) siostrzenica pani Urbanowskiej, panna Zofia Woronicz, osoba, którą najbezstronniejszym uważając okiem, nie można odmówić najsłodszego charakteru, najlepszych skłonności, talentów, słowem wszystkiego, czego się tylko wymaga (...) Spyta mnie pewno Mama, czy mogłem poznać Zofię w tak krótkim czasie i choć temu nie uwierzy, to jednak przysięgam Mamie, ona jest tak prosta, że poznaje się ją od pierwszego wejrzenia, a ja cały mój czas z nią spędzałem. Jej rodzice są najlepszymi i najbardziej godnymi szacunku ludźmi na świecie, bez przepychu, bez dumy, prości w swych upodobaniach, bardzo zamożni i bardzo dobrze stojący w interesach, nie mają innych ambicji, jak szczęście swych dzieci". Patetyczny list egzaltowanego młodzieńca odczuwającego trwogę przed despotycznym ojcem kończy się w sposób, który może zadziwić, a nawet i po trosze rozśmieszyć jego rówieśników w naszej epoce: "Kochanej Mamie pozostawiam wybór chwili dla zwierzenia Papie mych projektów; jeśli Mama zobaczy go zagniewanym, błagam, niech mnie o tym powiadomi, abym nie pokazał się więcej w Dołhem. Pójdę umrzeć gdzie indziej, bo na cóż mógłbym jeszcze mieć nadzieję w tym życiu tak dla mnie suchym i nudnym, gdy mi odmówią pierwszego dobra, serca dla mego serca, duszy dla mej duszy". Rodzice Józefa Ignacego byli przeciwni tak wczesnemu ożenkowi syna, obawiając się, że założenie rodziny w tak młodym wieku odciągnie go od pracy naukowej, jaką rozpoczął na uniwersytecie wileńskim. Poza tym pewne obawy budziły wysokie parantele panny. Wszak była bratanicą arcybiskupa Jana Pawła Woronicza i wychowywała się w zamożnym dworze wujostwa we wspomnianym już Horodcu Urbanowskich. Mogła zatem mieć wielkopańskie fumy i miast szczęścia, przynieść mężowi same kłopoty. Na szczęście wszystkie obawy miały się okazać płonne. W końcu roku 1837 ojciec, Jan Kraszewski, przekonany chyba stałością uczuć syna, wyraził zgodę na zawarcie tego małżeństwa i wydzierżawił dla Józefa mały mająteczek Omelno w powiecie łuckim. Tam właśnie zamieszkają młodzi małżonkowie. W dniu ślubu i zarazem wesela, to jest 12 czerwca 1838 roku, młoda pani Kraszewska wystosowała do nieobecnej na tych uroczystościach matki męża list pełen czołobitności: "Łaskawa i Kochana Mamo Dobrodziejko! Zaliczona już będąc w rzędzie dzieci Szanownych Rodziców Dobrodziejów, ośmielam się prosić drogiej Mamy, aby raczyła uważać mnie nie za przybraną, lecz za własną córkę, której celem jest i będzie przynieść szczęście kochanemu Józefowi i razem zasługiwać na łaskawe względy dziś już wspólnych Rodziców naszych. Od kochanego Papy miałam szczęście odebrać osobiste błogosławieństwo i polecić się jego ojcowskim względom, lecz jak mi jest smutno wspomnieć, że pozbawiona byłam tego od Kochanej Mamy Dobrodziejki, ale za najpierwszy i najświętszy obowiązek będziemy mieli jak najrychlej u nóg Jej złożyć hołd. A teraz raczy Mama Dobrodziejka przyjąć od swej przywiązanej synowej najgłębsze uszanowanie, z którym zostaję na zawsze jej najobowiązańsza i najniższa sługa Zofia Kraszewska". Należałoby teraz postawić pytanie, czy młoda małżonka dotrzymała obietnicy złożonej w liście, nad którego wystylizowaniem biedził się zapewne sam wuj Urbanowski?... Odpowiedź - i to pełna domysłów i przypuszczeń - bynajmniej nie będzie łatwa. Trzeba prześledzić burzliwe koleje losów Józefa Ignacego i przeanalizować ciężkie próby, jakim poddawane były uczucie, dobra wola i ambicja Zofii. W pierwszej fazie małżeństwa wszystko układa się raczej dobrze. Zdolności gospodarskie młodej małżonki spotykają się z uznaniem całej rodziny - rodziców, dziadków, rodzeństwa - z którą Józef Kraszewski pozostaje w stałym i ścisłym związku. Wymieniają częste listy, odwiedzają się wzajemnie. Rodzinna siedziba dziadków ze strony matki, Romanów koło Włodawy, jest wytęsknioną Mekką, do której biegną myśli wszystkich bliskich i prowadzą ich drogi w wolnym czasie. Co prawda tego wolnego czasu jest bardzo mało, bo kolejne dzierżawy obejmowane przez Kraszewskiego wymagają wielkiego nakładu sił, pieniędzy i fachowych umiejętności, a tych - bardziej pisarzowi niż rolnikowi - często nie dostaje. Ponadto coraz bardziej absorbują dzieci, problemy związane z ich wychowaniem i nauką. Jest ich czworo: Konstancja, Jan, Franciszek i Maria Augusta, nazywana Tunią, urodzeni w latach 1839_#1849. Kiedy nadejdzie pora ich kształcenia, trzeba będzie się przenieść ze wsi do miasta. Wybór pada na czterdziestotysięczny wówczas Żytomierz. W odróżnieniu od spokojnego, na ogół, trybu życia na wsi dom w Żytomierzu stale jest pełen: a to gości, a to interesantów. Kraszewski bowiem rozwija bardzo szeroką działalność społeczną, bardzo szybko staje się motorem rozmaitych poczynań, m.in. stworzenia Teatru Szlachty Ziemi Wołyńskiej. "Dzieci, interesa, goście, literatura, listy - skarży się pisarz w liście do rodziców - tak cały dzień pożerają, że sobie rady dać nie mogę, aby na wszystko wystarczyć". W tym kołowrocie oczywiście i pani Zofia ma nadmiar zajęć, a tymczasem siły fizyczne nie bardzo jej dopisują. Wzmianki o jej chorobach i niedomaganiach powtarzają się raz po raz w kolejnych listach do rodziny: "Zdrowie Zosi niedobre - pisze Kraszewski 3 lipca 1854 roku - ale trudno ją namówić, żeby się i leczyła, i pilnowała lepiej, a wszystko jej szkodzi i pracy nawet ująć sobie nie chce. Dotąd nie miała nawet nikogo do małej Tuni, i na resztę dzieci, przy naszym Francuzie, nieustannie patrzeć musiała, co ją zamęcza. W domu też nikim się nigdy nie wyręczyła, stąd i choroby, i znużenie, i brak sił". Kierat zajęć domowych i częste choroby powodują, że pani Zofia rzadko towarzyszy mężowi, rozrywanemu przez znajomych i przyjaciół i nie bardzo się orientuje w charakterze niektórych znajomości. W Żytomierzu dość głośno mówi się na przykład o awansach, jakie czyni popularnemu pisarzowi piękna pani Kellerowa, żona wicegubernatora Żytomierza. Jeżeli Kraszewski ma jakieś wyrzuty sumienia, że chętniej udziela się sam towarzysko, to zagłusza je dbałością o wygląd żony. "Mam wielką prośbę - pisze do matki 5 stycznia 1855 roku - o kupienie (...) futra dla Zosi, tumaków, które chciałbym, żeby były jak najpiękniejsze, i jak tylko Mama mi doniesie, co będą kosztować, natychmiast przyślę pieniądze. Ceny nie ograniczam, byleby były piękne". W roku 1858 Kraszewski podjął decyzję przeniesienia się do Warszawy, dokąd go ściągał finansista Kronenberg, proponując objęcie stanowiska redaktora "Gazety Codziennej". Pani Zofia przyjęła tę decyzję jako dopust boży, mimo iż dom otwarty, jaki prowadzili w Żytomierzu, przysparzał jej mnóstwa pracy. Musiała być sprawną gospodynią i - mimo często złego samopoczucia - gościnną panią domu, a jednak wzbraniała się przed tym wyjazdem do stolicy. Może wiedziona kobiecą intuicją przewidywała, że wraz z wypłynięciem męża na szerokie wody zajdą okoliczności, które rozbiją dom i rodzinę. Bo rzeczywiście tak się stało. Rodzina Kraszewskich przeniosła się do Warszawy w początkach roku 1860 i zamieszkała w zakupionym przez pisarza ładnym dworku przy ulicy Mokotowskiej 48, wówczas pełnej ogrodów i zieleni. Już za uprzednią bytnością Kraszewskiego w stolicy przed dziesięciu laty, kiedy bawił tam przez krótki okres, "wyrywano go sobie, bo i nie mógł wszystkim zaprosinom podołać - wspomina Paulina Wilkońska. - Obiady, wieczory goniły jedne po drugich. To proszono, by oblubienicę powiódł do ślubnego ołtarza, to znowu, aby chrzestnym był ojcem. I tak istny wiązał się łańcuch". W następnych dziesięciu latach przybyło wiele nowych powieści, o Kraszewskim jest głośno w prasie, toczą się na jego temat polemiki publiczne. Wszystko to wzmaga jego popularność i sprawia, że pisarz coraz mniej ma czasu dla rodziny. Nie obejdzie się również bez awanturek miłosnych. Jedna z nich miała charakter dość pikantny ze względu na postawę, jaką zajęła małżonka. Otóż zaraz po przyjeździe do Warszawy i zorientowaniu się, że mąż, który przebywał tam już znacznie wcześniej, zapałał nagle uczuciem do młodej i urodziwej aktorki teatralnej Marii Benks, uknuła intrygę z siostrami felicjankami. Nie przyszło jej to trudno, bo jako osoba niezwykle pobożna stale obracała się w sferach kościelno_klasztornych. Namówione przez nią felicjanki pod pretekstem rekolekcji ściągnąwszy do siebie aktorkę - zamknęły ją w klasztorze. Kraszewski zaniepokojony nagłym zniknięciem swojej faworytki, szalał. Zaalarmował nawet policję. Ostatecznie na trop oryginalnej zguby wpadł jeden z jego przyjaciół i zażądał od przełożonej klasztoru uwolnienia przerażonej i oburzonej tą samowolą aktorki. Czy Kraszewski dowiedział się, kto maczał palce w tej aferze, czy też siostry okazały się dyskretne - brak bliższych szczegółów. Jedno jest tylko pewne, że chwilowe zniknięcie Marii Benks nie ostudziło jego zapałów i że romans ten trwał kilka lat, mając swój dalszy ciąg już po wyjeździe Kraszewskiego z kraju. To widocznie zazdrość o męża i poczucie zagrożenia rodziny wzięły górę nad wszystkimi innymi względami i podyktowały Zofii ów nieetyczny postępek. A było o kogo walczyć, bo pisarz, angażując się to tu, to tam w jakieś flirciki, nie zaniedbywał jednak całkowicie domu, był dobrym ojcem i dbałym o zabezpieczenie materialne rodziny opiekunem. A tymczasem owe potrzeby materialne mnożą się z każdym rokiem w nieprawdopodobny sposób: to zięć Łoziński, mąż najstarszej Konstancji, to rozrzutny syn, studiujący za granicą, narażają teścia i ojca na krociowe wydatki, tak że duże skądinąd dochody pisarza toną w tym morzu cudzego marnotrawstwa. Pierwsze miesiące prowadzenia "Gazety Codziennej" nie były łatwe. Przeciętna opinia szlachecka głosiła, że "pisarz zdradził naród dla żydowskich pieniędzy", wymawiano mu "judaszowe srebrniki" itp. Coś z tych nastrojów musiało zaniepokoić i najbliższą rodzinę, bo jeszcze w lipcu 1859 roku pisarz w związku z gazetą tłumaczył swemu bratu w liście: "Mylisz się sądząc, że to żydowska sprawa. (...) Cała rzecz ufundować dobrą i uczciwą gazetę i basta. O Żydach nie ma mowy, bo dla mnie nie ma Żydów, są ludzie, obywatele kraju, i ci, co na to imię nie zasługują. Kto spełnia obowiązki, jest, kto ich nie spełnia, nie jest synem kraju". Do ojca zaś pisał tak: "Co do "Gazety" w krótkich Ojcu odpowiem słowach: oto mam już blisko 30 lat doświadczenia i gdym się brał do tej pracy, nie oglądałem się na niebezpieczeństwa i trudności, poświęciłem się dla idei, jaką miałem. Tego nie odstąpię, choć się żółci napiję, a co ma być, to będzie". Konsekwencje przyszły prędzej, niż się pisarz spodziewał i uderzyły rykoszetem w żonę. Kraszewski w krótkim czasie postawił "Gazetę Codzienną" - przemianowując ją na "Gazetę Polską" - na bardzo wysokim poziomie, zwiększył jej nakład i zdobył dla pisma ogromną popularność. Na łamach gazety dawał niejednokrotnie wyraz niezależnym poglądom, sprzeciwiając się wielu posunięciom margrabiego Wielopolskiego. Efekt był taki, że pod koniec stycznia 1863 roku otrzymał poufne polecenie natychmiastowego wyjazdu z Warszawy. Pospiesznie żegna się z żoną i rodziną w przeświadczeniu, że za miesiąc - dwa będzie mógł powrócić. Tymczasem nigdy już nie przekroczył progu zacisznego dworku przy ulicy Mokotowskiej. Jakie były rzeczywiste powody decyzji Wielopolskiego i czy nie wchodziła tu również w grę osoba Marii Kellerowej, która dzieliła swe względy między pisarza i margrabiego, rzecz nie została wyjaśniona. W każdym razie krążyły jakieś plotki na ten temat po przeniesieniu się Kellerów z Żytomierza do Warszawy, gdzie margrabia wyrobił Kellerowi wysokie stanowisko rządowe. Nagły wyjazd męża w takim przyśpieszonym trybie nie wróżył nic dobrego, toteż pani Zofia była głęboko przybita. Smutek z powodu rozstania i obawę o losy małżonka pogłębiały jeszcze kłopoty natury materialnej, bo wyjazd Kraszewskiego przypadał na najgorszy okres finansowy rodziny. Pisarz pochłonięty pracą redakcyjną zaniedbał twórczość powieściową, wskutek czego urwały się dochody literackie. A tymczasem trzeba było łożyć poważne sumy, aby spłacić raty za kupno domu i pokryć lekkomyślne zobowiązania zięcia Łozińskiego. Ludny do niedawna dom pustoszeje, bo obaj synowie studiują za granicą. Pani Zofia zostaje tylko z czternastoletnią córką Tunią. Za całe bogate dawniej życie rodzinne muszą teraz wystarczyć listy. Kraszewski osiedlił się w Dreźnie i pisuje stamtąd bardzo często, troszcząc się z daleka o zabezpieczenie bytu najbliższym. Wyjeżdżając z Warszawy, listem z 27 stycznia 1863 roku zlecił opiekę nad swym domem bratu Kajetanowi: "Kochany Kaju! Donoszę Ci krótko, że jestem zmuszony wyjechać na jakiś czas do Drezna, aby nie być posądzonym o zły wpływ na dziennikarstwo, jaki mi tu widać przypisują. W sobotę jadę i na Twej opiece zostawuję żonę i dom. Dowiaduj się do nich proszę. (...) Zrób co możesz, abyś konie moje sprzedał i o Zofii trochę pamiętał. Niech Bóg ten nieszczęśliwy kraj nasz od klęsk nieobrachowanych ratuje. W moim sercu smutno jak w grobie, patrząc na nieszczęście, na które się nie może poradzić". Do ojca z kolei pisze już z Drezna: "Dziś spodziewam się tu Jana, a za parę dni Frania, tak że żona moja pozostała w Warszawie, lecz gdyby pobyt mój miał się przeciągnąć - zdrowie moje mimo biedy jeszcze służy jako tako; znoszę wszystko, zapominając, że mam lat 50, bo muszę żyć i pracować, jakbym miał ich tylko połowę". Pani Zofia w listach pełnych czułości, których nagłówki - "Królu mój i Panie" - świadczą o jej kornym, pełnym uwielbienia stosunku do sławnego męża, zwraca się często z prośbą, aby zorganizował jak najprędzej przyjazd jej i córki do Drezna, aby wspólnie znowu mieszkać. Ale z niewiadomych przyczyn Kraszewski nigdy tej prośby nie spełnił. Początkowo stały na przeszkodzie najprawdopodobniej względy natury materialnej. Jak wynika z "Pamiętników" pisarza, w ciągu pierwszych dziesięciu lat pobytu w Dreźnie jego stan finansowy był bardzo zły. Kraszewski, zapalony kolekcjoner, posiadacz mnóstwa artystycznych pamiątek, cennych sztychów, drzeworytów, wartościowych książek, musiał większej ich części wyzbyć się za bezcen. "Łzy stają na powiekach, a konieczność dusi za gardło. Sprzedać się musi" - pisał w swoich "Pamiętnikach", w rozdziale "Noce bezsenne". A później zaistniały już nowe układy, uniemożliwiające przyjazd żony. Jak bowiem wprowadzić pod dach drezdeńskiego mieszkania żonę i córkę, skoro ich miejsce zajęła młoda wdowa Flora ze Schneiderów Heinitz wraz ze swą matką, która podjęła się prowadzenia gospodarstwa domowego w tym konkubinacie. Zresztą obydwie te kobiety wykazały wiele serca i przywiązania do polskiego pisarza, co ujawni się ze szczególną siłą w późniejszych latach ciężkich doświadczeń życiowych Kraszewskiego. Odmienny charakter miała inna przygoda miłosna romasowego pisarza. Owa "przygoda" miała postać urodziwej, czarnookiej brunetki o czterdzieści lat młodszej od sześćdziesięciodziewięcioletniego adonisa i nazywała się Christa del Negro. Już po śmierci pisarza ta sprytna osóbka, parająca się pracą dziennikarską, także publicystyką polityczną, ogłosiła swój pamiętnik pod tytułem "Ostatnia miłość pisarza". Opisuje w nim, w jakich okolicznościach doszło do zawarcia znajomości pomiędzy nią a Kraszewskim, w czym pośredniczył polski emigrant, niejaki Brochocki. Na uwagę zasługuje przekazany przez autorkę portret fizyczny pisarza: "Wtem otwarły się drzwi loży i do środka wpadł, poprzedzony przez Brochockiego, uderzająco małego wzrostu pan, pochylony, w głębokich ukłonach. Włosy rzadkie, siwa gęsta broda zmierzwiona. Ruchy kanciaste i niezgrabne. Usiadł przy mnie. I dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie obecność znakomitego człowieka: Czoło wysokie i jasne, zwierciadło wielkich myśli; brwi silne i krzaczaste, jak gdyby cieniem mające osłonić niżej tkwiące oczy, aby nie zniknęły pod na wpół przymkniętymi powiekami; nos ładny i wydatny, usta uduchowione i znamiennie młodzieńcze". Od tej chwili datuje się ścisły związek Kraszewskiego z młodą dziennikarką. Wynajmuje dla niej drogi apartament, obsypuje ją prezentami i - jak to stwierdza Christa del Negro we wspomnianym pamiętnniku - spełnia jej życzenia, "zanim zdolna była je wyrazić", a na królewskie przyjęcia "wydaje pieniądze pełną garścią". Zadręcza ją tylko zazdrością. W swoim zaangażowaniu uczuciowym pisarz posunął się tak daleko, że wysłał swego adwokata do Rzymu w sprawie uzyskania specjalnej zgody papieża na rozwód. Ale tu spotkało go ciężkie rozczarowanie. "Papież jakoby oświadczył - relacjonuje dziennikarka - że mężczyzna siedemdziesięcioletni, który spędził trzydzieści lat w separacji z żoną, na czas tak krótki, jaki mu jeszcze opatrzność do życia pozostawia, nie ma już potrzeby się rozwodzić". Jeżeli mowa o opatrzności, to ona właśnie chyba podyktowała taką odpowiedź papieżowi, ponieważ pisarz bardzo rychło przekonał się, iż wielce niefortunnie ulokował swoje uczucie, składając je w ręce osóbki sprytnej, interesownej i nieszczerej. Naturalnie wiadomości o tym niezwykłym, szokującym romansie Kraszewskiego z piękną wiedenką okrężną drogą dotarły do żony. W równym stopniu zraniły jej uczucia, co i ambicję. Nie mogły nie boleć plotki ośmieszające niewczesne zapały jej starego męża. Uczestnik międzynarodowego kongresu literackiego w Wiedniu w roku 1881 Czesław Jankowski tak ironicznie komentuje obecność Christy del Negro, siedzącej obok pisarza w czasie uroczystej kolacji: "Pannę del Negro mieliśmy przed sobą - jak kwiatek wpięty w butonierkę Kraszewskiego. Mój Boże! Gdy się ma lat sześćdziesiąt dziewięć, gdzieżby kwiatek się nosiło? Jeśli nie już tylko w butonierce?" W zbiorach Muzeum im. Kraszewskiego w Romanowie znajduje się duży portret Zofii Kraszewskiej. Przedstawia ją w pozycji stojącej, ubraną w stylową długą suknię z suto marszczonymi rękawami, w ciemnym toczku na gładko uczesanych włosach. Cała postać tchnie smutkiem. Twarz o regularnych rysach, niepiękna ale sympatyczna, nosi piętno choroby i cierpienia. Ta tak bardzo oddana mężowi i rodzinie kobieta musiała istotnie ogromnie dużo wycierpieć w życiu. Chorowita i wątła, a przecież obarczona tysiącznymi obowiązkami, złożonymi na jej samotne barki, cierpiała nie tylko z powodu nieobecności i rozlicznych przygód erotycznych męża, ale również wskutek nieszczęść, których los nie szczędził jej rodzinie. Jednym z nich była wspomniana już afera z zięciem Łozińskim, który znalazł się w więzieniu i mimo wykupienia go za duże pieniądze przez Kraszewskiego został zesłany na Sybir. Córka Konstancja wraz z dwojgiem dzieci podążyła za mężem, a kiedy po jego samobójczej śmierci wracała z Syberii, zginęła przygnieciona saniami. Nie przysparzał także radości jeden z synów, Jan, który studiując w Belgii, zaciągnął długi karciane i uciekł do Chile, skąd trzeba go było ściągać kosztem dużych sum. Ale ukoronowaniem wszystkich smutków i nieszczęść stała się wieść, która wzburzyła całą Polskę, o aresztowaniu sędziwego pisarza Józefa Ignacego Kraszewskiego pod zarzutem szpiegostwa. Kraszewski dał się wciągnąć nieopatrznie we współdziałanie z wywiadem francuskim i za dostarczenie mu jakoby materiałów wojskowych o nowo powstałym państwie niemieckim został skazany na trzy i pół roku twierdzy w Magdeburgu. W 1970 roku warszawski dziennikarz Antoni Trepiński, fanatyczny miłośnik twórczości Kraszewskiego, wydał książkę "Romans Kraszewskiego z wiedenką". Udowadnia w niej, że w całą tę aferę szpiegowską pisarz uwikłał się poprzez romans z Christą del Negro, zaufaną Bismarcka. Zofia Kraszewska, mimo że rozdzielona z mężem od trzydziestu lat, musiałaby mieć serce z kamienia, ażeby cios wymierzony w jej sędziwego małżonka nie dotknął jej również. Wszak przeżyła z nim dwadzieścia pięć dobrych i na ogół pogodnych lat życia, doznając jego troski i opieki. Łączyła ich miłość do czworga ich dzieci. Z dumą i satysfakcją dzieliła sławę swego wielkiego męża, ułatwiając mu zresztą pracę literacką przez wzięcie na siebie domowych kłopotów. Toteż bolała w głębi serca nad niedolą i chorobą swego męża. Śledziła z niepokojem przebieg procesu. I znowu zwykłe ludzkie współczucie musiało być zaprawione ziarnem goryczy, bo "życzliwi" donieśli jej, że w drodze do sądu Rzeszy w Lipsku schorowanemu pisarzowi towarzyszyła Flora Heinitz, ta sama, która wnet po przyjeździe Kraszewskiego do Drezna zajęła miejsce należne jej, żonie. To dobrze, że stary, nieszczęśliwy człowiek ma przy sobie życzliwą duszę, ale jednocześnie jakże trudno zdobyć się na taką wielkoduszność, aby wyrzucić z serca zapiekły żal. Ten to zapiekły żal popchnął Zofię Kraszewską do desperackiego czynu. Na krótko przed śmiercią spaliła wszystkie listy pisane do niej przez męża. Musiało ich być około ośmiuset. Zofia z Woroniczów Kraszewska zmarła w roku 1890, w trzy i pół roku po śmierci męża. W ostatnich latach życia należała do zgromadzenia kanoniczek, które brały żywy udział w pracach społecznych i charytatywnych, a także uczestniczyły w rozlicznych nabożeństwach i wspólnych pacierzach. "Białe" małżeństwo Zofia Szymanowska, żyjąca w tej samej mniej więcej epoce co energiczna i przebojowa Pelagia Dąbrowska, była w porównaniu z nią wcieleniem niezaradności lub może ofiarą życiowego pecha, jaki prześladuje niektórych ludzi, rzucając im pod nogi takie kłody, mobilizując przeciw nim tyle nieszczęść i udręki, że załamują się i żywot ich staje się po prostu wegetacją, melancholijną, szarą, bez odrobiny słońca. Kim była Zofia Szymanowska? Nazwisko to nie jest nieznane w dziejach naszej kultury. W wieku XIX otoczyła je blaskiem pierwsza właściwie polska kobieta_kompozytorka i znakomita pianistka Maria Szymanowska, matka Celiny, późniejszej żony Adama Mickiewicza. Zofia Szymanowska była przyrodnią, młodszą o kilka lat siostrą Celiny Mickiewiczowej, bardzo jej oddaną i serdecznie opiekującą się domem Mickiewiczów, w którym niestety częściej gościły bieda i niedola aniżeli dostatek. W tamtych czasach Zofia, utalentowana malarsko i muzycznie i obdarzona urodą, miała prawdopodobnie energię i zapał do życia, ale to, co przeżyła w domu wieszcza i zapadającej na obłęd siostry, wycisnęło tak silne piętno na jej psychice, że kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych poznał ją w Rzymie polski poeta_emigrant Teofil Lenartowicz, była już właściwie inną osobą: melancholijną, zamkniętą w sobie, błądzącą myślami gdzieś daleko. Zofia przybyła do Rzymu już po śmierci Celiny Mickiewiczowej, po zamążpójściu najstarszej córki Mickiewiczów Marii, którą do tego momentu opiekowała się jako najczulsza ciotka. Pragnęła kontynuować w Rzymie studia artystyczne, mogące jej zapewnić samodzielność życiową. Pomiędzy nią i Lenartowiczem ujawniło się od razu pokrewieństwo duchowe. Oboje byli samotnikami, oboje jak najdalsi od przebojowości życiowej. Zofia jeszcze nie otrząsnęła się z dramatycznych przeżyć w domu Mickiewicza opętanego przez Ksawerę Deybel i towiańczyków, Lenartowicz czuł się rozbity duchowo po śmierci jedynej kobiety, do której żywił pierwsze młodzieńcze uczucie... Oboje duchowych rozbitków połączyła przyjaźń, wspólne przeświadczenie, że razem łatwiej im będzie iść przez życie, że jedno znajdzie otuchę i oparcie w drugim. Z tego względu, a nie za przyczyną gorącego uczucia, w roku 1861 zdecydowali się na małżeństwo. On miał wówczas lat trzydzieści dziewięć, ona była o kilka lat młodsza. W jednym z listów Lenartowicz tak charakteryzuje ten związek: "Kobieta, z którą się połączyłem, ma siłę żyć ze mną, jak przyjaciel z przyjacielem. Bez pieszczot, bez romansów, bez czułości, na które w dzisiejszym czasie nie ma czasu i które we mnie już, by nie wiem jak, jeśli nie grzechem nazwać. Ona pracuje na utrzymanie życia i ja, jak mogę, bo nic nie posiadamy, żadnego kapitału, żadnych innych funduszy nad to, co się zapracuje. Wieczorami czytamy książki. Od rana ja w bibliotece, ona w galerii. Obiady nasze nie zaprawione wesołym śmiechem. U nikogo nie bywamy, z nikim nie mamy towarzyskich stosunków". Jakże ten niewesoły obraz odbiega od rojeń, jakie snuł młody Lenartowicz o własnym przyszłym domu: "Jak to ja sobie domek ozdobię, ten modrzewiowy dworek ojcowy" albo w innym wierszu, bardziej na ludową nutę: "Będziesz miał własną chatę, na święto modrą szatę, owieczki z białą wełną, w izbie obrazów pełno pszenicę na zagonie, a pod chatą jabłonie. Najpiękniejsza dziewczyna, której by nie przyganił w poczciwości sam anioł, jak lilija jedyna, usta, jakby dwie wiśnie, do ust twoich przyciśnie. Samo szczęście do ciebie przyjdzie drzwiami, oknami, kominem i dziurami; nie zabraknie na chlebie ni na ludzkiej przyjaźni..." Na tych wierszach Lenartowicza wychowywały się całe pokolenia Polaków z przełomu XIX i XX wieku, a nawet dwudziestolecia międzywojennego. Jego poematy epickie na nutę religijną, jak "Zachwycenie" i "Błogosławiona", jego wiersze patriotyczne, pisane w latach poprzedzających powstanie styczniowe, zjednywały mu szerokie rzesze czytelników. Najbardziej popularny był wiersz_piosenka zaczynający się od słów "Rosła kalina z liściem szerokim, nad modrym w gaju rosła potokiem". Młodociani czytelnicy tych sielskich i patriotycznych wierszy nie orientowali się, iż życie ich autora miało przebieg jakże daleki od sielskości. Nawet owa tak popularna "Kalina" kojarzyła się Lenartowiczowi z bardzo ciężkimi przeżyciami, ponieważ kompozytor muzyki do tego wiersza i szeregu innych Ignacy Komorowski, serdeczny przyjaciel poety, zmarł przedwcześnie, w wieku trzydziestu dwóch lat. Jak to już było powiedziane, związek małżeński Lenartowiczów, ich "białe" małżeństwo, zawarty został raczej z przesłanek rozumowych niż uczuciowych. Z czasem jednak przyszło i uczucie. W trudnej walce o byt małżonkowie poznali się nawzajem lepiej i nauczyli się cenić cechy własnego charakteru. To zadecydowało o zmianie początkowych układów. W dwa lata po ślubie przyszedł na świat ich mały synek i wydawało się, że wraz z nim do smutnego domu we Florencji zawita wreszcie uśmiech i szczęście. Lenartowicz, urodzony hipochondryk, zapomniał jakoś o prawdziwych i urojonych chorobach i miast zadręczać żonę ciągłym szukaniem u niej pomocy pielęgniarskiej, wraz z nią najczulej pielęgnował malutkiego Jasia. Niestety, dziecko było wątłe i przeżywszy niewiele ponad rok, umarło. Maleńka gwiazdka zgasła, zanim zdążyła rozświetlić mrok. Śmierć synka zdruzgotała Teofila i Zofię, zwłaszcza że przejścia związane z jego urodzeniem i późniejsza choroba podkopały ogromnie jej i tak wątłe zdrowie. Coraz ciężej przychodzi jej odbywać wędrówki do mieszkań uczniów, którym udziela lekcji muzyki czy rysunku. Ze strony męża nie bardzo może liczyć na wydatniejszą pomoc w utrzymaniu domu, Lenartowicz bowiem z coraz bardziej gasnącym wzrokiem staje się niemal bezradny. Mniej pisze; pracuje natomiast jako rzeźbiarz, ale nie ma ani możliwości, ani warunków, aby własne rzeźby odpowiednio zareklamować i zdobyć nabywców. Wszak mieszkają we Florencji, na obczyźnie i ich status emigrantów dodatkowo utrudnia sytuację. Musiała ona być zaiste szczególnie ciężka, skoro Zofia nie zawahała się podjąć dalekiej i niewygodnej podróży do Wielkopolski, skąd napłynęło zamówienie na poważniejszą pracę malarską. Krok ten, spowodowany najlepszymi intencjami, okazał się fatalny w skutkach. "Podróż ta, nie wiem, czy się na co przyda - pisał strapiony poeta do swego przyjaciela Józefa Ignacego Kraszewskiego w Dreźnie - ale trudno było kobiecie wyperswadować; widziała ona moje wysiłki, nędzę zdrowia i dlatego, nie chcąc mi być ciężarem, wybrała się popróbować szczęścia, czy jej się nie uda pozawiązywać stosunków... i zarobić coś, kręcąc się, a stukając, a pukając... Przeciwny byłem tej drodze, bo w Księstwie kogo sztuka obchodzi? Sztuka mięsa tak, ale nie malowidła albo talent jaki. Ale uparła się jako młodsza i mniej doświadczona... Niechże próbuje". A w innym liście dodaje: "Pozostałem cierpiący, jeśli nie leżący w łóżku, osłabiony straszliwie, wśród obcych ludzi i bez żadnej ręki, która by czuwała nade mną. Drogi przyjacielu, płaczę przed Tobą tak jestem biedny, drżący, zbolały... Mają mnie wywieść na świeże powietrze, ale mnie nie powietrza, a jej opieki potrzeba, jej przytomności. Jam ją kochał, jak tylko kobietę kochać można, i widzisz, nic jej nie powstrzymało". Lęki i złe przeczucia Lenartowicza sprawdziły się. Zofia zaziębiwszy się w długiej podróży, zapadła na ostre zapalenie płuc, którego osłabiony organizm nie przetrzymał. Zmarła w domu Sewerynostwa Mielżyńskich w Miłosławiu 8 lipca 1870 roku. Zrozpaczony poeta pisze znowu do Drezna: "Po nocach przyzywam jej cień i nie przychodzi. Nie ma jej, nie ma moich radości, nikt ze mną w rodzinnej mowie nie zagada, nikomu nie będę mógł odczytać moich robót, nikogo w rzeczach sztuki o radę zapytać. Zofia moja najukochańsza umarła". W papierach pośmiertnych Lenartowicz znalazł pamiętnik żony, a w nim notatki dotyczące pobytu Zofii w domu Mickiewiczów i opis śmierci Celiny Mickiewiczowej, który go zaszokował: "Celina przeczuwała swój koniec, bo często mówiła do mnie, że teraz umrze spokojnie, gdyż wie, że ja jej nie opuszczę. Gdy nadeszły ostatnie chwile, było nas przy niej troje: Adam, ja i służąca. Gdy raz ja z Adamem stanęliśmy nad nią, ona straciwszy mowę skinieniem ręki przywołała mnie i Adama, wskazała gestem, byśmy sobie ręce podali. A gdy nieruchoma ze wzruszeniem stałam, nie podnosząc ręki, Adam rzekł: "To ostatnia wola umierającej". Podałam mu rękę w milczeniu, ona zaś na (...) dłoniach naszych nakreśliła krzyż i wkrótce skonała. Tak zostałam zaręczona z Mickiewiczem. Przyjęłam jako wolę Boga tę nową, a tak niespodziewaną dla siebie przyszłość i uważałam odtąd związek mój z Adamem jak święty dla siebie obowiązek". Jak wiadomo, do związku tego nie doszło. Mickiewicz był wówczas pod silnym wpływem Ksawery Deybel, ale Zofia, która zdaje się od młodzieńczych lat żywiła tajony afekt do szwagra, opromienionego nimbem wieszcza narodu, przeżyła tę symboliczną scenę zaręczyn nader głęboko i dalszy rozwój wydarzeń - wyjazd Mickiewicza do Konstantynopola i jego tajemnicza śmierć - wywarł zgubny wpływ na jej psychikę. Zgasła w niej dawna radość i otwarcie na świat i ludzi. Zamknięta w sobie, pogrążyła się w melancholii. Lenartowicz początkowo pragnął opubklikować pamiętnik Zofii i pertraktował w tej sprawie z Kraszewskim. "Rozczytując się w pamiętnikach - zwierzał się w liście do pisarza - odnajduję tę całą najpiękniejszą duszę, której nikt prócz mnie nie ocenił. Publikacja tej rzeczy nie pozostanie bez wpływu na naród, na kobiety nasze mianowicie. Ujrzą one obraz najcnotliwszej Polki i obraz cierpień duszy, jakiej żaden z poetów naszych nie opisał". Te egzaltowane słowa musiał podyktować Lenartowiczowi tylko świeży ból po stracie Zofii, która odszedłszy, wyrosła w jego oczach na ideał wszelakich cnót, własne uczucie zaś przekształciło się w jakąś olbrzymią arcymiłość. Po pewnym czasie poeta spojrzał na pamiętnik trzeźwiejszym okiem i zorientował się, że nie dotyczy on tylko Zofii, ale i w znacznej mierze domu Mickiewiczów. W dodatku syn wieszcza Władysław Mickiewicz, dowiedziawszy się o tym pamiętniku, póty drążył, póty kluczył, aż część rękopisu oddana do przechowania archiwalnego znalazła się w jakiś tajemniczy sposób w jego rękach i ślad po niej zaginął. Zapobiegliwy "brązownik" dopiął swego. Nie dopuścił do publikacji niczego, co mogłoby rzucać cień na pamięć wielkiego ojca. Teofil Lenartowicz po krótkim, bo zaledwie dziewięcioletnim okresie małżeństwa, znowu został samotny. I w tej samotności, przy całkowitej już utracie wzroku, przyszło mu spędzić aż dwadzieścia trzy lata życia. Nie zaprzestał jednak twórczości ani literackiej, ani rzeźbiarskiej. W tym okresie powstały jego "Listy o Adamie Mickiewiczu" i "Słowo o Bohdanie Zaleskim". Wygłaszał również w Bolonii odczyty o literaturze polskiej. Maria Pawlikowska_Jasnorzewska w wierszu "Lenartowicz" określiła tę działalność pięknymi słowami: "złocił świat po ciemku". Żona czwartego wieszcza Z nazwiskiem Kornel Ujejski każdemu nieomal kojarzy się posępna i zarazem podniosła melodia chorału "Z dymem pożarów". Reszta dorobku tego poety, żyjącego w latach 1823_#1897, została prawie zapomniana. Ani "Skargi Jeremiego", ani "Melodie biblijne" nikogo dziś nie poruszają. W powszechnym odczuciu Ujejski to tylko "Maraton" i "Z dymem pożarów". Ten ostatni utwór, będący reakcją poety na rzeź galicyjską w roku 1846, przechodził różne koleje. Był czas, że spełniał rolę hymnu narodowego. Z pieśni opłakującej przemienił się w pieśń walczącą. Jej modlitewny jęk szczególnie ranił serca w tragicznych dniach powstania warszawskiego 1944 roku, przy czym ogół nie wiedział, że melodia ta, nadawana przez radio brytyjskie, była zamaskowanym szyfrem i oznaczała: "Dziś zrzutów nie będzie". Jaką była towarzyszka życia poety, który potrafił do swej poezji wprowadzić tyle treści społeczno_politycznej, że obok wieszczów przebywających na emigracji jemu przyznano tytuł wieszcza krajowego. Otóż sprawa przedstawia się dość paradoksalnie, można bowiem zaryzykować twierdzenie, że w domowym, rodzinnym klimacie wiele podniosłych utworów w ogóle nie miałoby szans powstania. Na szczęście jednak większość najwartościowszych poezji Ujejski miał już w swoim dorobku, zanim niefortunnie związał życie z Henryką Zofią Komorowską. Rodzice panny, ludzie zamożni, niechętni byli związkowi swej jedynaczki z ubogim poetą i dokumentując tę niechęć nie dali córce posagu, choć stać ich było na piękne wiano. Skąpy teść na trzy lata wypuścił w dzierżawę zięciowi wieś Pawłów, każąc sobie płacić czynsz tak wysoki, że i sprawny gospodarz z trudem by go wygospodarował, a cóż tu mówić o niedoświadczonym poecie, znającym się jedynie na uprawie niwy literackiej, a nie czarnej roli. Skończyło się na przedterminowym, brutalnym wymówieniu dzierżawy bez żadnych względów dla córki i małego wnuczka, noszącego romantyczne imię Kordian. "W tych dniach wyprowadzam się z Pawłowa - pisał Ujejski do przyjaciół w roku 1853. - Mój teść obdarzywszy mnie dobrami, żądał ode mnie ciągłych dziękczynnych pokłonów. Niestety. Drewniane mam nogi, a kark żelazny... Mnie pan Komorowski chciał kupić Pawłowem i dlatego nie kupił". Poeta wraz z żoną i dzieckiem zamieszkał u swoich rodziców, po roku zaś zaczął gospodarować na kilkudziesięciu morgach oddanych mu przez rodziców w wieczystą dzierżawę. Żona była gospodarna, ale cóż, kiedy gospodarowanie na roli w trudnym okresie po zniesieniu pańszczyzny wymagało bardzo dużych nakładów finansowych, a tymczasem pieniędzy nie było - stąd niesnaski, prawdopodobnie żal do teściów i wzajemne obwinianie się, a w dodatku brak rekompensaty za trudy życiowe w takich walorach, jak miłość małżeńska, serdeczność, wreszcie urok i uroda małżonki. Przyjaciel Ujejskiego, pisarz Teodor Tomasz Jeż charakteryzuje Henrykę Zofię nie szczędząc czarnych barw: "Poznałem i żonę poety - z domu Komorowska - kobieta, która żadną miarą, pod żadnym względem służyć nie mogła za ideał poetyczny. (...) Żonę jego znaliśmy od strony najlepszej jako matkę i jako Polkę. Nie nadawała się jednak na małżonkę poety, pomimo bowiem że była hrabianką, (...) jedynaczką, spadkobierczynią majątku znacznego, nie otrzymała wychowania odpowiedniego. Ojciec oszczędny nie łożył na wykształcenie jej, a natura zbyt skąpa względem niej co do wdzięków się okazała. Nieładna, obdarzona głosem skrzeczącym, zamiłowana w gospodarstwie domowym, kochająca męża, ale wyżej ceniąca wysiadywanie kurcząt przez kwoczki, aniżeli wytwarzanie hymnów przezeń, niecierpliwiła go nieraz". Zważmy, że autorem tej krytyki jest mężczyzna XIX wieku, mający niejako we krwi ugruntowane przeświadczenie, że kobieta, obdarzona szczęściem posiadania męża, powinna nieustannie adorować swego pana i władcę i na pierwszy plan wysuwać zawsze jego potrzeby duchowe i fizyczne. Gdyby oceny pani Ujejskiej podjęła się kobieta - oczywiście rozumna i bezstronna - może obraz jej nie wypadłby tak fatalnie. W każdym razie jakieś walory mieć musiała, boć chyba nie ów tytuł hrabiowski przyciągnął poetę i skłonił do zadeklarowania się o rękę panny, "względem której natura zbyt skąpa co do wdzięków się okazała". Z początku musiało być nawet całkiem romantycznie, bo wiersz napisany dla żony w roku 1849, czyli w roku zawarcia małżeństwa, brzmi wręcz idyllicznie i nastrojony jest na bardzo górną nutę: "Pójdziemy razem, pójdziemy we dwoje przez mgły wiszarów, przez dolin kobierce, a w chwilach trwogi ja cię uspokoję, w chwilach spokoju rozdźwięczę ci serce a cierpiąc cierpieć będziemy we dwoje." Bardzo szybko jednak pospolita przyziemność codziennego bytowania w trudnych warunkach materialnych ściągnęła poetę z owych górnych regionów. "Gdy mi raz - kiedym doznawał bólów porodu - przyniosła filiżankę mleka i oznajmiła, że ta szelma Paraska drugi raz hładuszczyk stłukła, taki mnie pochwycił gniew, żem filiżankę z mlekiem o sufit trzasnął..." Poeta nie zwierza się już dalej, jaka była reakcja pani Henryki Zofii, ale można sobie dośpiewać, że praktyczna małżonka nie puściła płazem obryzganego sufitu w wypielęgnowanym mieszkaniu i od słowa do słowa wspólnie zamordowali jeszcze jedno złudzenie o szczęściu małżeńskim. W osiem lat po ślubie, już po narodzeniu dwóch synków - Kordiana i Romana - i po śmierci córeczki Lilii poeta pisze do jednego z przyjaciół: "Przeszedłem boleści i walki, o jakich się nie śniło filozofom. (...) I silne powziąłem postanowienie swobodą mą podzielić się z dziećmi i rozłączyć się z moją żoną. (...) Szukam kąta dla siebie i dla Tania - i w tym możesz mi być (...) pomocnym. Zobacz się z Pawlikowskim... Spytaj go, czy może mi ofiarować w Medyce jaką osobną izdebkę, może przy którym budynku oranżeryjnym, i skromny wikt dla mnie i dla mego dziecka". Właściciel Medyki - tej samej Medyki, do której po latach w roli małżonki potomka tej rodziny wejdzie córka Wojciecha Kossaka, Maria - nie pozostał głuchy na prośbę poety i gości u siebie Kornela Ujejskiego wraz z małym Kordiankiem ponad rok, dopóki poeta nie urządził się na nowej dzierżawie, w majątku Zubrzy pod samym Lwowem. Poeta pisze o "boleściach i walkach", jakie przeszedł. Na pewno były one udziałem nie tylko jego, ale i żony, zwłaszcza, że rozwód pozbawił ją jednego dziecka. Z jej punktu widzenia, to ona na pewno czuła się zawiedziona i nieszczęśliwa, tym bardziej że nie miała rekompensaty w postaci bodaj przelotnego związku z kim innym, czego nie można było powiedzieć o dość romansowym poecie, cieszącym się przychylnością dam zarówno ze względu na interesującą powierzchowność, jak i nimb wieszcza, okalający jego rasową głowę. Tak więc z owego wiersza "Pójdziemy razem, pójdziemy we dwoje", ofiarowanego młodej żonie u progu małżeństwa, prorocza i prawdziwa okazała się tylko jedna linijka: "A cierpiąc, cierpieć będziemy we dwoje". Siostry Mikołajczykówny Anna i Jadwiga Mikołajczykówny, córki gospodarza z Bronowic pod Krakowem, od dawna mają już swoją kartę w literaturze. Starsza Anna, została utrwalona jako "bajecznie kolorowa" w powieści pod tym samym tytułem Ignacego Sewera (Maciejowskiego), młodsza, Jadwiga natomiast to Panna Młoda z "Wesela" Wyspiańskiego. Ale wspomniana powieść, od lat nie wznawiana, dzisiaj niewiele komu już jest znana. Wyspiański zaś, a potem jeszcze Boy_Żeleński w swojej "Plotce o "Weselu"", tak bardzo w charakterystyce Jagusi odbiegli od pierwowzoru, że warto chyba do tego tematu powrócić. * * * Koniec wieku XIX to w sztuce, jak wiadomo, okres Młodej Polski. Jedną z charakterystycznych cech tej epoki było zafascynowanie inteligencji ludem wiejskim i folklorem. W sferach artystycznych owo zbratanie się przybrało specyficzne formy. Cóż to była za sensacja, co za rozgłos i zgorszenie zarazem, kiedy w roku 1890 gruchnęła raptem po Krakowie wieść, że znany malarz Włodzimierz Tetmajer, syn samego marszałka szlachty nowotarskiej, żeni się z chłopką, córką gospodarza ze wsi podkrakowskiej. Dla nas dziś nie ma w tym fakcie nic osobliwego i nie potrafimy też odczuć zgrozy, jaką to wydarzenie przejęło ówczesny Kraków. "Młody i pełen przyszłości malarz, piękny i świetny młodzieniec z dobrej rodziny i - chłopka" - ubolewał Boy_Żeleński. Bajecznie kolorowy ślub, barwny orszak weselny, jaki przeciągnął przez gród podwawelski - w całej paradzie białych sukman, wyszywanych gorsetów, sznurów korali, furkocących wstążek, a wszystko to w asyście szumnych drużbów na koniach - dostarczył mieszkańcom Krakowa tematów na długie dni, a może i miesiące. Anna Tetmajerowa okazała się żoną jak najbardziej na poziomie. I chociaż ojciec Tetmajera, nawet jako starzec osiemdziesięcioletni, do końca życia nie mógł przebaczyć synowi tego kroku, dokonanego bez jego wiedzy, piękna Hanusia nigdy nie przyniosła wstydu rodzinie pana marszałka. "Małżeństwo Tetmajerów ułożyło się bardzo prosto i szczerze - pisze Boy_Żeleński do niedawna zbulwersowany tym faktem. - (Tetmajer) nie kształcił forsownie swojej Hanusi, nie "podnosił" jej do siebie, zostawił ją taką, jaką była, jaką ją pokochał", kiedy mu pozowała jako modelka do strojów ludowych. I ta metoda okazała się najskuteczniejsza, aby młodziutką dziewczynę wiejską urobić nader szybko na taktowną i rozsądną towarzyszkę człowieka i artysty. W tym związku obie strony z pełną dobrą wolą dążyły do tego, aby w ich małżeństwie panowała harmonia. I chyba bardzo były im w tym pomocne własne charaktery: on wesoły, pogodny, ona rozsądna, pełna wyrozumiałości... I wzajemne liczenie się ze sobą. Zaprzyjaźniony z Tetmajerami Alfred Wysocki w swoich wspomnieniach "Sprzed pół wieku" opisuje, jak to kiedyś po jakimś wieczorze, spędzonym w krakowskiej restauracji w wesołej kompanii, koledzy postanowili odprowadzić Tetmajera do domu. Do Bronowic szło się godzinę. "Tetmajer przyjął zrazu z entuzjazmem propozycję odprowadzki, ale w miarę, jak pierwszy powiew poranku wypędzał opary alkoholu, zafrasował się i zamilkł. Widocznie bał się żony i tej nieoczekiwanej wizyty o tak niestosownej porze". Przed szóstą rano cała kompania zbliżyła się do domostwa Tetmajerów. "Drzwi były uchylone i wnet ukazała się w nich kobieta świeża jak poranek. Włosy miała czarne, czerwoną chustką przysłonięte, oczy ciemne, spoglądające bystro na przybyłych. Tetmajer poszeptał z nią coś przez chwilę, a ona roześmiała się i z macierzyńską czułością pogładziła go po ramieniu, zwracając się zaraz do gości. - Witajcie, panowie (...) izba jeszcze nie zamieciona, więc siadajcie na dworze. Słoneczko już przygrzewa! - Spytała także z wyrozumiałym uśmiechem, co goście wolą: mleko czy barszcz świeżo zakiszony? Po mieszankach alkoholowych (...) barszcz wydał się najlepszy, wszyscy pili go też z rozkoszą i zagryzali razowym chlebem". Prostota i szczera bezpośredniość Hanusi Tetmajerowej ujęła wszystkich dawnych przeciwników tego "zwariowanego" małżeństwa, którzy starali się na wszelkie sposoby odwieść "opętanego miłosnym durem" młodzieńca od "szalonego" kroku. Sam Włodzimierz Tetmajer stanął w szranki ze swym przyrodnim bratem, sławnym poetą Kazimierzem i też podjął próbę wypowiedzeni swych uczuć do żony wierszem: "Ty moja wierna towarzyszko wdzięczna, co mnie jak anioł wiedziesz w życia burzy, błogosławiona mi ta noc miesięczna, kiedy z tułaczej wróciwszy podróży w półmrocznym sadzie, w pozłocie księżyca w twoje anielskie wpatrzyłem się lica. Odtąd bez ciebie nie zrobię ni kroku, i nawet myśleć nie umiem bez ciebie, a ty, jak anioł, zawsze przy mym boku, drużko ty wierna, ucieczko w potrzebie, w tobie wieś polską, polskie pola żyzne i w tobie całą ja widzę ojczyznę." Jak na malarza wiersz całkiem zgrabny, a że patetyczny, to nic dziwnego, przecież to epoka Młodej Polski... Istotna jest treść, z której jasno wynika, że przez to małżeństwo Tetmajer naprawdę zbliżył się do wsi i lepiej rozumiał lud. Żona "otworzyła mu serca bronowickich chłopów - pisze wspomniany już Alfred Wysocki - z dziada pradziada dumnych gospodarzy, którzy poznawszy prawość, odwagę i dzielność Tetmajera, wybrali go swym wójtem, a potem posłem". Anna Tetmajerowa, wdzięczna bohaterka powieści Sewera "Bajecznie kolorowa", żywa legenda czasu Młodej POlski jeszcze w powojennych latach, w naszej epoce, mieszkała w swoim bronowickim dworku wraz z córką Isią, przedstawioną w pamiętnej scenie z chochołem w "Weselu". W naszej epoce, bo umarła w roku 1954, przeszedłszy przedtem wojenną tułaczkę. Wywieziona w 1940 roku spędziła na obczyźnie siedem trudnych lat, by dopiero przez Persję i Indie wrócić do swoich Bronowic. * * * W domu Tetmajerów, w wielce patriotycznej atmosferze tej rodziny, mieszkała przez szereg lat młodsza siostra Anny - Jadwiga. I ona także przeszła do legendy, ale legendy dość bałamutnej. W rzeczywistości Jadwiga MIkołajczykówna nie była taka rubaszna ani naiwna, jak to przedstawił Wyspiański w "Weselu" w postaci Panny Młodej, a jej małżonek Lucjan Rydel także w naturze odbiegał od dość karykaturalnie i dowolnie naszkicowanego portretu Pana Młodego. Małżeństwo syna szanowanej profesorskiej rodziny w Krakowie, poety, znanego dramaturga, znawcy antyku, świetnego tłumacza z bronowicką chłopką, po premierze sztuki "z kluczem", jaką było "Wesele" Wyspiańskiego, stało się większą sensacją aniżeli wówczas, gdy młoda para brała ślub. Krakowianie zdążyli już co prawda po trosze przywyknąć do ekstrawagancji swoich artystów, ale plotek i złośliwych sądów nie brakowało. Przykładem może być fragment pamiętnika zaprzyjaźnionej z domem Rydlów Aleksandry Czechówny, przytoczony przez Józefa Dużyka w opowieści biograficznej o Rydlu: "Ślub Lucia ma się odbyć na dniach. (...) Słyszałam, że jest bardzo zakochany i traktuje ją, jakby to była przebrana królewna, a tymczasem od wszystkich słyszę, że jest to ordynarne dziewczysko. Widzę, że Szekspir był rzeczywiście wielkim myślicielem, kiedy w "Śnie nocy letniej" każe się swojej Tytanii zakochać w osiołku". I dalej w tym samym tonie: "Jeżeli Lucio Rydel robi krok awanturniczy (...), to jego przyjaciel Wyspiański jeszcze go przewyższył. Ponieważ prowadził on romans z jakąś dziewczyną nawet starszą od siebie i miał z nią dzieci, doszedł do przekonania (...), że powinien się z nią ożenić (...) nie mogę mu odmówić szacunku i muszę przyznać, że postąpił bardzo szlachetnie lubo znów z drugiej strony jest rzeczą bardzo smutną, że młodzi ludzie tak się prowadzą, iż muszą później ofiarą całego życia spłacać dawne błędy. Tyle panien siedzi i nie idzie za mąż, a tu młodzi ludzie z wybitnymi talentami i mogący być bardzo dobrymi partiami żenią się jeden z dziewką, a drugi z istotą bez honoru i nazwiska". Mocno powiedziane! Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak zaraz dodać, że autorka tych słów poznawszy osobiście żonę Lucjana Rydla, zmieniła zdanie: "Jest ona przystojną i bardzo milutką, ale wcale nie jest żadną pięknością. Jak z początku małżeństwo to ogromnie mi się nie zdawało, tak znów obecnie zapatruję się mniej pesymistycznie". Ale dość postronnych plotek. Oddajmy głos najbardziej zainteresowanemu - Rydlowi, poecie Rydlowi. "Wyrosłaś tak jako ta srebrna brzózka, co listki wiatr jej muska - jak polny mak co czerwoną sukienką pośród łanu się pali jak ta jarzębina co pod Bożą Męką cała w krasie korali gałązeczki ugina - jak ten kwiat jabłoni co w śnieżystej bieli różowo się płoni - jak dziewanna złocista gdy ku słońcu wystrzeli w królewskiej przyodziewie." A w innym wierszu tak przedstawia swe wyznania miłosne: "Poszła za mną do ogródka, usiedliśmy na ławce pod ścianą, była tak trwożna i cichutka, kiedym patrzał w jej twarz ukochaną. Lipa kwitła przed nami w ogródku i pachniała drobnem kwieciem złotem... Gdym za rękę brał ją pomalutku, serce we mnie waliło jak młotem. - Chciałabyś mnie? - Myślę, że bym chciała. - Wierz mi, Jadwiś, że nam dobrze będzie." Nie trzeba było nawet upływu długiego czasu, aby cała rodzina, znajomi i przyjaciele Rydla przekonali się, że intuicja nie zawiodła poety i że powierzając swoje serce prostej dziewczynie wiejskiej, wziął w zamian skarb prawdziwego uczucia. Młodsza Mikołajczykówna, biorąc wzór z siostry, w której domu się wychowywała i miała okazję obserwować harmonijne pożycie Tetmajerów, oparte na wzajemnej wyrozumiałości, podeszła do swojego męża "z miasta" z całą ufnością. Nie posiadała odpowiedniego wykształcenia, aby należycie docenić walory jego twórczości dramatopisarskiej, ważny był dla niej przede wszystkim nie literat, nie poeta, ale człowiek - dobry, żywiołowo serdeczny, życzliwy całemu światu. Rydel, który do tej pory stykał się z innym podejściem do niego panien z jego środowiska, taką postawą narzeczonej, a potem żony, był szczególnie ujęty. Nie lękał się też, że nie znajdzie wspólnego tematu ze swoją Jadwisią. "Z natury jest inteligentna i pojętna - stwierdza - ma żywe poczucie wszystkiego, co piękne". Późniejsze lata dowiodły, że nie był to sąd zaślepionego uczuciem młodzika. I kiedy rozstawał się z życiem po osiemnastu latach małżeństwa z Jadwigą, w liście zostawionym swej siostrze, przed operacją, napisał: "Żonie mojej najlepszej, najcierpliwszej, najdroższej, dziękuję za nieprzerwane szczęście, jakie mi dała od dnia ślubu. Niech pamięta, że ma żyć dla dzieci i niech bierze wzór z matki mojej". "Od ludzi - widły plotek" Żony poetów - mówi Jerzy Harasymowicz - "mają od ludzi widły plotek, które dziobią ich nóżki, od poetów - serca czerwony głóg". Te słowa mają chyba pełne zastosowanie, jeśli idzie o osobę Teofili Teodory Wyspiańskiej. Można sobie co prawda darować te zdrobniałe "nóżki", nie pasujące do jej rosłej, mocnej postaci, ale co do wideł - to plotki krążące wokół jej osoby na pewno miały i ich ostrość, i ciężar, i twardość... Stawiano jej mnóstwo zarzutów, uważano za żonę złą. Zarzut pierwszy, że w ogóle zaistniała w życiu wielkiego malarza, dramaturga, scenografa, poety, że skomplikowała jego sytuację życiową, z konieczności wyobcowując go z jego sfery. W wielu dotychczasowych biografiach pisarza utrzymywany był pogląd, że Teofila Pytkówna (czy Spytkówna) była służącą u jego ciotki, Joanny Stankiewiczowej, która od małego wychowywała siostrzeńca i że właśnie w tym domu, gdzie przyszły poeta spędził całe dzieciństwo i młodość, traktowany jak rodzony syn, spotkał swoje nieszczęście, swoją przyszłą żonę - prostą wiejską dziewczynę, nie żadną gospodarską córkę, jak siostry Mikołajczykówny - późniejsza Tetmajerowa i Rydlowa. Tę obiegową opinię o miejscu i okolicznościach poznania się przyszłych małżonków obala Krystyna Zbijewska, autorka wydanej w 1979 roku bardzo sumiennej i wnikliwej książki o Wyspiańskim pt. "Orzeł w kurniku". Prostuje ona wiele mitów narosłych wokół tego małżeństwa i rzuca nowe światło na szereg faktów w biografii wielkiego dramaturga. Zdaniem Zbijewskiej Wyspiański poznał Teofilę wcześniej - nieważne w jakich okolicznościach - i to właśnie on uprosił ciotkę, aby na jakiś czas dała u siebie zatrudnienie znajdującej się w ciężkich warunkach młodej kobiecie. Sprostowanie to nie podważa, naturalnie, stwierdzonego faktu, że Joanna Stankiewiczowa była pełna niechęci do Teofili Pytko, kiedy doszło do ślubu pomiędzy nią a ukochanym siostrzeńcem. Niechęć ta będzie się nasilać coraz bardziej, aż dojdzie do bezgranicznej nienawiści i to uczucie dopiero stanie się motorem poczynań, które po śmierci poety skomplikowały życie całej rodziny Wyspiańskich. Historia małżeństwa Wyspiańskiego z Teofilą przypomina trochę sytuację z "Moralności pani Dulskiej". Tylko że Wyspiański miał inny charakter niż Zbyszko podporządkowany pani Dulskiej i jesienią 1900 roku zalegalizował trwający od kilku lat związek. On miał wówczas lat trzydzieści jeden, ona była o kilka miesięcy starsza. Kraków trząsł się od plotek i oburzenia. Nikt jednak nie śmiał okazać tego Wyspiańskiemu w oczy. Dramaturg wymagał szacunku dla swojej żony i potrafił narzucić ten ton w sposób nie znoszący sprzeciwu, tak że chociaż ogół nie znosił Teofili, w niczym nigdy jej nie uchybiono. "Żony jego nie lubiłem - pisze Adolf Nowaczyński, ówczesny dramaturg i publicysta o niezwykle złośliwym języku - a ona mnie też znosić nie mogła. Natomiast dzieciska były śliczne, a radość i szczęście w oczach ojca, gdy się nimi otoczył, mogłyby z głazu łzy wycisnąć". Pierwsze lata małżeństwa są chude i trudne, Wyspiańska potrafi jednak stawić czoła biedzie. Prowadzi gospodarstwo umiejętnie i jak to bezstronnie stwierdzają sąsiedzi, cała czwórka dzieci jest schludnie i czysto ubrana. W miarę umacniania się pozycji Wyspiańskiego jako malarza i dramaturga ich sytuacja materialna się poprawia. Z czasem nawet tak dalece, że w roku 1906 Wyspiański mógł nabyć pod Krakowem małą posiadłość wiejską Węgrzce, liczącą ponad trzydzieści morgów. Okazały dom, duży ogród pełen drzew owocowych i kwiatów to dla Teofili rekompensata za ciężką harówkę pierwszych lat po ślubie. Mało kto miał dobre słowo dla Teofili Teodory. Wyjątkiem jest przyjaciel Wyspiańskiego z lat młodości, Jan Bartosiński. Oto jego opinia: "Ożenienie Wyspiańskiego oceniam inaczej niż cały ówczesny tzw. Kraków... W okresie ślubu bywałem u Wyspiańskiego często. Po ślubie zauważyłem - chcę to podkreślić - wielką zmianę w jego usposobieniu na korzyść. Jakby pełnym płomieniem rozbłysła jego dusza. Pogoda - jasność - ciepło. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, ale tłumaczyłem sobie tę wielką przemianę spełnieniem obowiązku: z kobietą, którą poślubiał, miał dzieci. Kochał je i ją także. Że mu nie dorównywała umysłem (...) mój Boże - ale to nie było łatwe przebywać na wyżynach, które były jego codziennym poziomem. Przyznaję, że w moich oczach nie miała ona tego wdzięku i majestatu, jaki miewają kobiety wiejskie, nie mówiąc już o Włodzimierzowej Tetmajerowej, która na tle pań z towarzystwa górowała dostojeństwem (...) Musiała mieć Wyspiańska duże przymioty, które on cenił. Już samo pożycie z człowiekiem tak chorym przez ciąg lat tak długich..." O tym ostatnim względzie trzeba pamiętać. Pierwszy atak choroby, paraliż, dotknął Wyspiańskiego w roku 1898, na trzy prawie lata przed ślubem i to właśnie przyszła żona pielęgnowała go w tej chorobie i u niej na wsi doszedł do pewnej poprawy w zdrowiu. Cioteczny brat Wyspiańskiego Antoni Waśkowski, a więc osoba dobrze zorientowana w stosunkach rodzinnych twierdzi, iż "(Stanisław) Wyspiański bardzo kochał swoją żonę, rozmiłowany był w jej prymitywizmie i w śpiewkach pełnych prostoty ludowej; godzinami przesiadywał w kuchni i rysował ją - jej to właśnie oblicze nadał Polonii umieszczonej w witrażu "Śluby Jana Kazimierza" dla katedry lwowskiej". Oblicze samej Wyspiańskiej nie było bynajmniej urodziwe: szeroka twarz o grubych rysach, naznaczona śladami przebytej w dzieciństwie ospy, ale walorem fizycznym młodej kobiety była zgrabna figura i koloryt - brunetka o niebieskich oczach i pięknej karnacji ciała. Jej późniejsza szwagierka określi krótko: "Fest góralka". Mówiąc o stosunku Wyspiańskiego do żony, trzeba jeszcze brać pod uwagę jego naturę - dumną i niezależną. Już samo wtrącanie się osób postronnych do jego osobistego życia musiało wywoływać, jako naturalną konsekwencję, silniejsze zespolenie z osobą przez niego wybraną. Najwięcej gromów i słów oburzenia posypało się na Teofilę w ostatnim stadium choroby dramaturga. Był to rok 1907, Wyspiańscy mieszkali już w Węgrzcach. Teofila nie dopuszcza do chorego męża ciotki Stankiewiczowej, sama zaś nie okazuje mu należytej opieki. Jest zajęta gospodarstwem, dziećmi i może już znużona długotrwałą chorobą małżonka, jego zmienionym, przykrym dla oka wyglądem, jego całkowitą nieporadnością... W tym czasie bardzo już chorego poetę odwiedziła wielka aktorka, Stanisława Wysocka, odtwórczyni wielu ról w jego dramatach. Wtoczony do swej pracowni na wózku Wyspiański skarży się: ("Taki jestem opuszczony, tak rzadko kto mnie odwiedza, żona i dzieci w polu, a ja tu sam - myślę i myślę, i czasem proszę Boga, aby mi zamknął mózg przed tym nawałem myśli". Nadeszła żona, przyniesiono poczęstunek, a były nim rozcięte owoce granatu. Czerwień owocu na tle szafirowych ścian, żółte i czerwone kwiaty w wazonach tworzyły przedziwny obraz. Zawsze, gdy myślę o Wyspiańskim, powstaje on w mojej pamięci, jak również i drugi - ten prawie dziecinnie wyglądający geniusz i nad nim pochylona tęga, zdrowa postać kobiety, którą dziwnie zmysłowo gładził po opartej na wózku ręce. Biedna, wyniszczona, mizerna istota ludzka, tuląca się do zdrowej matki ziemi". Pod koniec października tegoż roku przewieziono Wyspiańskiego z Węgrzec do kliniki w Krakowie. Kiedy po miesiącu umierał, nie było przy nim najbliższej rodziny. "Zapytany, czy chce widzieć żonę i dzieci, zaprzeczył skinieniem głowy, a po chwili z trudem i wysiłkiem, kładąc rękę na sercu, powiedział: "Dzieci i żonę mam tu - w sercu"". To samo wyraził wcześniej w swoich dwóch najbardziej osobistych wierszach: "Gdy przyjdzie mi ten świat porzucić, na jakąż nutę będę nucić melodię zgonu mą wyprawną? Rzuciłem przecież go już dawno (............) Przecież już dawno się wyzbyłem marzeń o utraconym raju. Żyję, by zwało się, że żyłem... nad jakąś rzeką w jakimś kraju. Nad jakąś rzeką, w jakimś mieście, gdzie ślubowałem ślub niewieście, gdzie dom stworzyłem jej i sobie z myślą o jednym wspólnym grobie." W drugim wierszu poeta jeszcze wyraźniej precyzuje, iż nie zależy mu na nikim poza żoną. "Niech nikt nad grobem mi nie płacze, krom jednej mojej żony, za nic mi wasze łzy sobacze i żal ten wasz zmyślony." Stanisław Wyspiański umarł 28 listopada 1907 roku, mając zaledwie trzydzieści osiem lat. W niespełna rok po jego śmierci wdowa wstąpiła w powtórny związek małżeński. Z tej okazji krakowski tygodnik "Nowości Ilustrowane" zamieścił zjadlią notatkę. Nawiasem mówiąc, anonimowy autor nigdy by prawdopodobnie nie pozwolił sobie na tego rodzaju komentarz, gdyby chodziło o osobę z tak zwanego "towarzystwa". Zjadliwe uwagi o tęsknocie za "słodyczami pożycia małżeńskiego" tym bardziej były nie na miejscu, iż było powszechnie wiadomo, że to Wyspiański sam obawiając się, iż żona nie da sobie rady z gospodarstwem, nieomal "zobowiązał" młodego sąsiada, Wincentego Waśkę, aby po jego śmierci zaopiekował się Teofilą. Drugie małżeństwo Teofili z młodszym o dziesięć lat Waśką nie było szczęśliwe, a najsmutniej ułożyły się losy dzieci. Za sprawą Joanny Stankiewiczowej, ciotki Wyspiańskiego, żywiącej zapiekłą nienawiść do Teofili, odebrano jej sądownie władzę nad całą czwórką. Dzieci umieszczone na prywatnych stancjach, w pensjonatach itd., mimo że miały zapewnione dobre warunki materialne, tęskniły za matką, za domem rodzinnym, boleśnie odczuwały swoje sieroctwo. Nieszczęśliwa z tego powodu była również na pewno matka. Umarła w roku 1957, przeżywszy swego wielkiego męża o całe półwiecze. Odeszła więc z życia już w naszych czasach, tymczasem w świadomości ogółu dawno należała do minionej epoki. Prawo do własnego życia Było to małżeństwo wielce romantyczne, uwieńczyło bowiem długoletnią miłość, zdawałoby się, skazaną na niepowodzenie. Przyszły malarz, młodziutki Henryk Rodakowski, syn lwowskiego adwokata, dzięki ambicjom ojca został umieszczony w ekskluzywnym i wielkopańskim zakładzie naukowym, jakim było wiedeńskie Theresianum. Tam zdobył pierwszą wiedzą i ogładę towarzyską, po czym w tymże Wiedniu - zgodnie z wolą ojca - ukończył prawo. Natomiast zgodnie ze swoimi zainteresowaniami jednocześnie szkolił się w malarstwie. Niestety jednak nic jeszcze sobą nie reprezentował, kiedy zakochał się w pięknej baronównie Kamili Salzgeber. Świeżo upieczony dwudziestodwuletni prawnik i początkujący malarz bez nazwiska nie mógł zadowolić aspiracji ani panny, ani jej rodziny, toteż zrezygnowany wyjechał do Paryża, aby tam, oddawszy się namiętnie studiom malarskim, zapomnieć o zawiedzionym uczuciu. A tymczasem panna Kamila na życzenie rodziców zawarła związek małżeński z bardzo bogatym bankierem Augustem Bl~udhornem. Lata spędzone w Paryżu, studia pod kierunkiem przyjaznego bardzo Polakom profesora Co- guieta i kontakt z francuskim światem artystycznym owocują bardzo szybko. Henryk Rodakowski rozwija swój talent. Początkowo próbuje swych sił w malarstwie historycznym, ale do prawdziwych osiągnięć dochodzi w dziedzinie portretu. Wyposażone w mistrzowski koloryt płótno "Generał Dembiński", wspaniały portret polskiego generała w mundurze wodza węgierskiej rewolucji 1849 roku, przyniosło artyście świetne krytyki prasowe i najwyższe odznaczenia. Nazwisko Rodakowski staje się sławne. Przed malarzem jest otwarta droga do najznamienitszych salonów emigracyjnych. Chodzi w glorii jednego z najlepszych portrecistów ówczesnej doby. Toteż kiedy po czternastu latach małżeństwa przyjedzie do Paryża owdowiała pani eks_bankierowa Kamila Bl~udhorn, słynny malarz w pełni zasługuje już na to, aby brać go poważnie w rachubę przy ewentualnych planach drugiego małżeństwa. Co prawda artystyczna kiesa świeci raczej pustkami, bo genialne płótna mają znakomite recenzje, ale o nabywców nie jest łatwo; poza tym nieregularne zarobki brać malarska w wesołej kompanii szybko upłynnia. A więc długi, tarapaty finansowe, konieczność szybkiego produkowania obrazów na sprzedaż... To wszystko sprawia, że Rodakowski ma skrupuły, czy może zakładać rodzinę, a właściwie wchodzić do już dużej rodziny, bo pani Bl~udhorn ma troje dzieci. Wahania te trwają dwa lata, ale ostatecznie artysta zawiera związek małżeński z wybranką swego serca, dla której uczucie jego nie wygasło mimo upływu około siedemnastu lat. Stało się to 28 listopada 1861 roku. I małżeństwo to okazało się niezwykle szczęśliwe, chociaż wszyscy prawie krytycy zgodnie się zżymali, że bankierski majątek zabił w artyście talent, że wystawna, towarzyska egzystencja, jaką teraz rozpoczął małżonek baronówny Salzgeber primo voto Bl~udhornowej, nie pozostawia już czasu na twórczość malarską, że najwybitniejszy polski portrecista XIX wieku sfilistrzał i w ogóle skończył się... Tyle krytycy. Z kolei monografiści Rodakowskiego nie szczędzą czarnych barw towarzyszce jego życia, że "bezwzględna i apodyktyczna, bez jakichkolwiek zainteresowań artystycznych, o bardzo stanowczym i egoistycznym charakterze i niewielkiej inteligencji". Nawet właasna córka zarzuca Rodakowskiemu, iż "ustępował żonie we wszystkim" i że na wszystko "patrzył jej oczyma". A zatem zła i nieodpowiednia żona? Otóż jest to chyba sprawa ciągle otwarta i dyskusyjna. Oczywiście, jeśli traktować talent twórcy jako dobro narodowe, jeżeli wymagać od tego twórcy, aby z artyzmu swego wyliczał się przed społeczeństwem, to wówczas wszystko i wszystkich, co ów talent niszczą lub osłabiają, ma się prawo potępiać. Ale przecież człowiek ma tylko jedno swoje osobiste życie i wolno mu dążyć do szczęścia i upatrywać je w tym, co on sam uznaje za stosowne, o ile to naturalnie nie łączy się z żadną ludzką krzywdą... A Rodakowski - jak zgodnie stwierdzają wszyscy współcześni - był uosobioną dobrocią i delikatnością, człowiekiem wrażliwym na ludzką niedolę i spieszącym zawsze innym z pomocą. "Był samą harmonią, prawoścą, dobrocią - pisze o nim po jego śmierci w roku 1894 Karol Lanckoroński, jeden ze światlejszych umysłów XIX wieku - był nie tylko wielkim artystą, był w tych chaotycznych czasach jednym z ostatnich artystów życia". Z kolei jego chrzestna córka, znana poetka Maryla Wolska (córka Wandy de domo Monn~e, ongiś narzeczonej Artura Grottgera) wspomina: "Kochałam go i byłam z niego wcześnie dumna. Wiedziałam, że jest wielkim polskim malarzem i że dostał od Francuzów złoty medal. (...) Lubiłam słyszeć jego bardzo niski, szczególnie dźwięczny głos (...) ów głos strojny, głęboki, sam w sobie odświętny, który po latach poznałabym wśród tysiąca. Niepodobny był do żadnego z artystów, którzy u nas bywali (...) Czuło się, że Rodakowski czymś osobnym od nich odbija. Był dworny, wytworny, bogaty... Dziś wiem, że poza całą sztuką artysty i pięknością umysłu jedną z głównych tajemnic jego uroku było to, że był niezmiernie w życiu szczęśliwy. Że potrafił być przy tym równie dobrym - to zjawisko jeszcze rzadsze od szczęścia!" Powtarzające się w innych jeszcze wspomnieniach określenia: szczęśliwy, pogodny, zadowolony z życia - w jakiś sposób świadczą również o jego żonie. Wszak przy najbardziej zgodnym i pogodnym usposobieniu nie mógłby promieniować szczęściem, gdyby jego towarzyszka życia była swarliwa, małostkowa, ograniczona, irytująco agresywna itd. Zresztą na wzajemny ich stosunek znowu rzuca światło relacja jednego ze współczesnych: "Małżonków widywało się zawsze razem - wspomina Stanisław Tomkowicz w roku 1895 - nierozłącznych, czułych dla siebie jak młode małżeństwo, zadowolonych z wszystkiego, pogodnych i nieodmiennie uprzejmych". O wzajemnej czułości i gorącym uczuciu, jakie wiązało Rodakowskich świadczy wreszcie ich korespondencja. Ogromna korespondencja, bo każdą rozłąkę wypełniały im listy, obszerne, długie, drobiazgowe i to koniecznie pisane każdego dnia. Listy te, pisane po francusku, są wzruszające, zawsze zaczynają się od czułego nagłówka: "Mon amour bien aim~e, ma chere et ador~ee Mimille". Mimille - w ten sposób Rodakowski przeinaczył pieszczotliwie imię żony, Kamila. W 1863 roku, czyli dwa lata po ślubie artysta pisze: "Boże, gdyby można było co godzinę mieć od Ciebie wiadomości, gdybym mógł wiedzieć, co robisz, jak się czujesz, w jakim jesteś usposobieniu, co myślisz? Jaka to będzie radość wrócić do Ciebie, widzieć Cię, odczuwać, jak żyjesz obok mnie..." W dziesięć lat później temperatura listów jest tak samo gorąca: "Et Toi, mon amour, viens sur mon coeur, pour sentir, qu.il ne fait pas tic_tac, mais mi_mille, mi_mille". Jak to pięknie i poetycznie powiedziane: "Ty, moje kochanie, wejdź do mego serca, aby odczuć, że nie bije ono tik_tak, ale mi_mille, mi_mille". W roku 1879 pisze: "Przyciskam Cię do serca z taką miłością, jakbym nie skończył był wczoraj 56 lat - uwielbiam Cię, moja czułość się nie starzeje". Dość cytatów. Tych kilka przytoczonych wystarczy najzupełniej, aby zakwestionować surowy sąd monografistów o pani Kamili Rodakowskiej. Kobieta, która potrafiła zdobyć i utrzymać przez tyle lat miłość tak nieprzeciętnego mężczyzny, notabene o bardzo interesującej powierzchowności, wszędzie mile widywanego i darzonego sympatią wielu pań - taka kobieta musiała coś sobą stanowić. I nie mogła być mało inteligentna. Mogłaby braki umysłu zamaskować w bezpośredniej bliskości, kiedy urok ciała odsuwa na drugi plan inne mankamenty, ale zdradziłaby się miałkością sądów i banalnymi poglądami w korespondencji, nie starczyłoby jej po prostu tematu na owe "cztery gęste stroniczki" codziennie w czasie przymusowych rozstań. Więc chyba naprawdę krzywdząco ją osądzono. Rodakowski dzięki Kamili był szczęśliwym mężem i szczęśliwym ojcem. Obok trojga pasierbów miał z Kamilą jeszcze dwoje dzieci. Pasierbów Bl~udhornów nazywał "dziećmi dużymi", natomiast "dzieci małe", to Rodakowscy: syn Zygmunt i córka Maria. Kamila przeżyła z Henrykiem Rodakowskim trzydzieści trzy lata pełne szczęścia. Wynagrodziły jej one po wielekroć zawarte pod presją rodziców małżeństwo ze starym bogaczem Bl~udhornem, aczkolwiek to właśnie jego fortuna umożliwiła im urozmaicone, dostatnie życie, wolne od trosk finansowych. Nieprzejednany Wśród malarskiej braci postacią szczególnie sympatyczną jest Józef Chełmoński, żyjący w latach 1849_#1914. Urzeka nie tylko pięknem swoich obrazów: w pierwszym okresie twórczości pełnych dynamiki, zgiełku, soczystych barw, rozmachu, by wymienić sławną "Czwórkę", "Targ na konie w Bałcie" czy "Powrót z jarmarku", w drugim zaś - obrazów lirycznych, ściszonych pejzaży we mgle czy w słońcu przesianym przez listowie drzew. Jego słynne "Babie lato", "Jezioro o zmierzchu", "Obłok", "Kuropatwy", "Południe", "Bociany na moczarach", to przepiękne, nastrojowe kompozycje, które zyskały mu miano "Chopina wśród malarzy". Jako się rzekło, Chełmoński budził zainteresowanie nie tylko rodzajem swojej twórczości, ale po prostu sobą, własną indywidualnością tak odmienną od otaczających go naokoło ludzi. Typ jego osobowości określa najlepiej wspomnienie Wojciecha Kossaka, więc warto je tu przytoczyć: "Ten wielki, jeden z największych polskich malarzy - pisze Kossak - człłowiek o złotym sercu i gołębiej duszy, kochany przez nas wszystkich Józio - był oryginałem i dziwakiem. Pierwszy raz spotkałem go w naszym domu na "Kossakówce" w Krakowie, gdy miałem lat trzynaście, a Chełmoński ze dwadzieścia parę. Wszedłszy do saloniku mojej matki, zobaczyłem młodego człowieka o jasnych niebieskich oczach, rozczochranej czuprynie, w jakiejś pół burce i spodniach wpuszczonych w buty, wygryzającego watę ze swojej czapki baraniej, co mu nie przeszkadzało zresztą w konwersacji (...). Kochany Józio, najlepszy człowiek, ale pod jakżeż dziwną zewnętrzną powłoką ukazywał się, mniejsza z tym, że nam, bośmy go takim, jakim był, kochali, ale obcym. Nie lubił wody i trzeba było tego szalonego powodzenia, jakiego doznawała jego sztuka w Paryżu, aby mu to eleganccy i domyci (...) najwięksi wówczas marchands de tableaux, kantem puszczali". Dalej Kossak opisuje, jak to ów "rozhukany stepowiec w spodniach wpuszczonych w buty" zdał się na gust swojej przejściowej przyjaciółki, prostej włoskiej dziewczyny i zgodził się na urządzenie mieszkania w "kocim stylu" z łóżkiem pod baldachimem, z meblami pokrytymi przeraźliwie błękitnym atłasem itd. Po prostu świetnie się bawił takim otoczeniem. Były to ostatnie lata jego pobytu w Paryżu, ostatni okres jego kawalerskiej swobody, ponieważ ten dziwak i oryginał postanowił się ożenić. Wybór malarza padł na daleką kuzynkę, siedemnastoletnią Marię Szymanowską, która już dawniej wpadła mu w oko. Konkury Chełmońskiego do młodszej od niego o jedenaście lat panny, to temat sam w sobie. O konkurach tych zachowała się plotka, nieplotka, w każdym razie wersja bardzo w stylu Chełmońskiego, a opowiadał ją inny z malarzy, Wyczółkowski. "Chełmoński tak szybko, jak malował, oświadczył się. Jechał (z Marią Szymanowską) łódką na Saską Kępę. Zachód. Naraz Chełmoński przystanął na brzegu i wybucha. Uderza Szymanowską w plecy i pyta: może się pani przejdzie za mnie? Na drugi dzień ślub za indultem. Potem pierwszą klasą ekspresem do Paryża". Plotka, oczywiście, operuje wyolbrzymionym skrótem. Ślub nie odbył się na drugi dzień, tylko za niespełna dwa miesiące, ale to również ekspresowy termin. Panna była początkowo przerażona, lecz nie w ciemię bity malarz zaczął prowadzić rozmowy z jej bratem i tak sobie całą rodzinę urobił i podbił swoim specyficznym wdziękiem, że wszyscy dołożyli wszelkich starań, perswazji i namów, aby wahającą się i niezdecydowaną siedemnastolatkę przekonać, iż powinna przyjąć oświadczyny, że otwiera się przed nią wspaniała kariera w związku z tak sławnym i wziętym malarzem... Wystawny i pełen fantazji ślub z eleganckim przyjęciem dla około sześćdziesięciu osób w Hotelu Angielskim odbył się 18 czerwca 1878 roku, po czym młoda para wyjechała na miesiąc do Wiednia, stamtąd na dwa tygodnie do Wenecji, potem przez Norymbergę do Monachium i dalej statkiem przez Ren do Kolonii. Maria była szczęśliwa i zachwycona wspaniałością sztuki i czarem oglądanej przyrody. Wreszcie szczytowe olśnienie - Paryż. Pierwsze lata małżeństwa są bardzo szczęśliwe. Młodziutka żona z entuzjazmem dała się wciągnąć w cygańskie, pełne fantazji życie malarskiej braci. Bywanie, przyjmowanie, dom ciągle pełen gości, stale pomysły nowych zabaw, nikt nie liczył się z pieniędzmi, było wesoło, szumnie, kolorowo. Brakowało czasu na poważniejsze refleksje. Był to okres wspaniałej prosperity. Za obrazy płacono Chełmońskiemu od ośmiu do czterdziestu tysięcy franków. Maria nie potrzebowała liczyć się z groszem. Szeroką strugą przepływał on przez jej paluszki na stroje i coraz wymyślniejsze urządzanie domu. W lipcu 1879 roku przyszła na świat pierwsza córka, Jadwiga. Trzymała ją do chrztu Helena Modrzejewska i poeta Bohdan Zaleski. Tymczasem koło fortuny powoli zaczęło się odwracać od jej dotychczasowego ulubieńca. Najlepszymi nabywcami obrazów Chełmońskiego do tej pory byli cudzoziemcy. Kupowali dużo, płacili dobrze. Ale 15 lipca 1881 roku weszło w życie tak zwane prawo Mac Kinleya, na którego mocy każdy nabywca obrazów wywożonych do Ameryki, musiał uiścić cło w wysokości trzydziestu procent wartości dzieła. Popyt na obrazy natychmiast spadł, co odbiło się na zarobkach Chełmońskiego. Było to surowe ostrzeżenie, że należy zacząć się liczyć z groszem, nie wydawać go w sposób lekkomyślny, nieprzemyślany. Niestety, młoda pani domu, bo licząca zaledwie dwadzieścia lat, nie potrafiła się przestawić na inny styl życia. Popsuło ją powodzenie finansowe, nagły przeskok ze skromnych warszawskich warunków do życia pełnego przepychu w wielkiej metropolii świata, jaką był Paryż. I od tego momentu zaczyna się jakieś pęknięcie w szczęśliwym dotychczas małżeństwie Chełmońskich. Zarysowywują się pierwsze nieporozumienia na tle wzajemnych rozczarowań, że Józef nie potrafi zarabiać, tak jak dawniej, że Maria nie umie dostosować się do zmienionych warunków. W tym okresie Chełmoński opuścił się w swoim rzemiośle malarskim; rzemiośle - ponieważ niezależnie od artyzmu wykonania od twórcy oczekuje się rzetelnego podejścia do realiów, do prawdziwości przedstawianego tematu. Krytyka zauważyła to od razu. Antoni Sygietyński stwierdził zjadliwie: "Widocznie minęły już te czasy, kiedy p. Chełmoński ilustrował obyczaje w Polsce, kiedy każdy jego obraz był kartą wyciętą z historii życia współczesnego". W innych słowach, ale to samo, zarzucił Chełmońskiemu jego serdeczny przyjaciel Stanisław Witkiewicz: "Mój Józiu - pisze m.in. w liście - zaczynasz ze swoim talentem postępować, jak Żyd z rolą na gospodarstwie; siać, a nic nie dawać - przestanie rodzić. Zmiłuj się, widzę twoją zgubę, jeżeli nie zbierzesz resztek energii i nie wydobędziesz się z tego lenistwa ducha..." Chełmoński znalazł się więc na niebezpiecznym zakręcie i tu mądra, życzliwa, przyjacielska żona mogłaby mu być wielką pomocą. A kim była dla niego Maria? Ze wszystkich listów i notatek malarza wynika, że kochał bardzo swoją Marynię i tęsknił za nią nieprzytomnie, gdy byli rozdzieleni. W jednym z listów do żony pisze w roku 1882: "Wczoraj byłem u Sienkiewiczów, poznałem żonę jego, ale moja ładniejsza i dorodna..." O urodzie Chełmońskiej jeden z dziennikarzy pisał: "Chełmoński kocha całym sercem piękną panią Chełmońską, uroczą brunetkę, stanowiącą doskonale dopełniającą go antytezę". Fotografia ukazuje młodą kobietę o pięknie sklepionym, acz trochę niskim czole, ładnie zarysowanych brwiach nad podłużnymi, dużymi oczami i dość wydatnym nosie. Gładko uczesana z przedziałkiem pośrodku, ma twarz, jak to się mówi, z charakterem. Trochę w typie ukraińskiej "mołodyci", nic z delikatnej, kruchej panienki. Malarz, ciągle zafascynowany jej zewnętrznością, może właśnie ze względu na dość dużą różnicę wieku - jedenaście lat - nie traktował jej jako równorzędnej partnerki. I może to było jedną z przyczyn małego wpływu Marii na męża. Zresztą taki indywidualista... Trudno zrozumieć, w jaki sposób "rozpłynęła się" ogromna fortuna Chełmońskich. Wszak do samej Ameryki sprzedał około stu obrazów po wysokiej cenie... Tymczasem muszą teraz pędzić życie więcej niż skromne, a jest ich już pięcioro. Malarz zaczął odczuwać tęsknotę za krajem i za... wolnością. Coraz częściej mówi, że "artysta, ten wolny ptak, śpiewać powinien nie w klatce, że małżeństwo to jednak niewola". Takie i podobne słowa nie mogły nie wywrzeć wpływu na psychikę Marii. Gromadzi się w niej żal, uczucie buntu, gorycz... Przecież to nie ona dążyła do tego małżeństwa. Po powrocie do kraju, po ostatnich sześciu chudych latach paryskich, napisała w swoich notatkach: "O ile życie nasze w Paryżu było już w pewnych ramach zawarte: na stałych zarobkach się mogło opierać, tu wydawało się igraszką na trzęsawisku". Na dobro Marii należy zapisać, że nie zajmuje ona biernej postawy, ale przeciwnie, chce i stara się przyczynić do poprawy sytuacji materialnej rodziny: "Nie przyniósłszy Ci posagu pragnę w zamian ulżyć Ci w utrzymaniu domu i dzieci - wszak żadna praca nie plami, a zresztą nie potrzebuję mieszać w to Twego nazwiska; mogę użyć tylko nazwę herbu mej rodziny: pod nazwą więc "Korwin" mogę utrzymać dom komisowy. Będę się czuła bardzo szczęśliwą w połowie przyczynić się do utrzymania domu. Nie będę się już czuła tak upokorzoną tym, że niczym się nie przyczyniam do wspólnych kosztów utrzymania, zostawiając Tobie cały ciężar - a wierz mi, że mnie to boli bardzo głęboko, gdy narzekasz na to, a ja widzę się bezsilną. Proszę Cię również, abyś zawsze chciał wierzyć, że jestem Twoją najlepszą przyjaciółką. Maria". List ten mówi bardzo dużo o wzajemnych stosunkach małżonków, ukazuje istniejące układy, zdradza wkradający się już pomiędzy nich pewien konwencjonalny ton. Do realizacji tych projektów nigdy nie doszło. Prawdopodobnie na przeszkodzie stanęły ambicje i apodyktyczność małżonka. Mimo to Maria jest w tych latach ogromnie czynna i pomaga mężowi w inny sposób. Wielokrotnie odbywa męczące podróże do Paryża w celu likwidacji interesów Chełmońskiego, załatwia jego sprawy z wydawcami, przeprowadza niektóre transakcje. Wszystko to ku pełnemu zadowoleniu męża, który w listach obok instrukcji co, gdzie i z kim załatwić, przekazuje wyrazy tęsknoty za nieobecną i pragnienia, by jak najprędzej być znowu razem. Jeszcze zatem nic nie wskazuje, by małżeństwo miało się rozpaść. Ot, przejściowe niesnaski, jak w każdym stadle... Mimo kłopotów finansowych, mimo trudności z wejściem na rynek krajowy, pełen parafiańskich gustów, Chełmoński zdobywa się na mobilizację wewnętrzną i z taką zaciekłością rzuca się w wir pracy, że wkrótce następuje wielkie odrodzenie jego sztuki. "Po przyjeździe do Polski - wspomina żona - zaraz powiedział, że się nie umyje, nie uczesze, dopóki nie zrobi pierwszego obrazu". Ta zaciekłość wydała wkrótce owoce. Już we własnej siedzibie, w Kuklówce pod Grodziskiem, zaczynają powstawać nowe, piękne, zupełnie inne obrazy. Ale inny staje się również sam Chełmoński. Z tego okresu pochodzą narzekania jego żony, że mąż "zmienił się w brudnego, niechlujnego, małorolnego chłopa", że zmienił się jego charakter i stosunek do niej... Co mogło wpłynąć na tę zmianę? Na pewno psychikę wrażliwego malarza musiały jakoś przeorać trzy kolejne - rok po roku - zgony jego maleńkich dzieci. Zwłaszcza śmierć pierworodnego synka, który nie dożywszy roku, zmarł zaraz po przyjeździe do Polski, w roku 1887, musiała być dla niego szczególnie silnym ciosem. Może miał pretensje do żony, że nie potrafiła ich ustrzec, może jego zdaniem jej boleść z tego powodu nie była równie silna?... Faktem bezspornym jest jedynie to, że dobre początkowo małżeństwo zaczęło się wyraźnie rozpadać i w roku 1894 nastąpiła całkowita separacja Chełmońskich. On został w Kuklówce z trzema córkami, ona wyjechała do Warszawy, gdzie przez pewien czas pracowała jako nauczycielka. W Warszawie przyszła na świat najmłodsza córka Chełmońskich Wanda i ona jedna pozostała przy matce. Rzadko się zdarza, aby matka decydowała się na pozostawienie dzieci. Tu musiały zajść jakieś szczególne okoliczności... Biograf artysty Maciej Masłowski kwituje tę nową odmianę losu krótką uwagą: "Chełmoński, jak tego dowiodły lata jego pożycia małżeńskiego, był nie tylko autentycznym "cyganem", ale także szczerym bezinteresownym entuzjastą tego, co się nazywa domem rodzinnym. Teraz już do końca życia miał pozostać sam - z goryczą bezdomności, z głębokim odczuciem krzywdy, z urazem nie zasłużonej zdrady. Można tutaj pominąć warstwę niesprawdzalnych plotek, ale nie ma wątpliwości, że zaszło coś, czego Chełmoński nigdy żonie pomimo jej usilnych wieloletnich starań nie przebaczył". Co zaszło? Brak odpowiedzi. Ale jest w korespondencji Chełmońskiego jeden list od Marii, ze stycznia 1896 roku, w którym prosi ona przez litość nad dziećmi, przez pamięć na tych biedaków, którzy od nich odeszli, przez wszystkie wspomnienia, które ich łączą, aby nie odmawiał jej porozumienia się co do dzieci. "Nie pytaj nikogo o radę, jak masz czynić - pisze Maria - czyń według własnego przekonania i serca, nie szukaj kogoś, aby ci powiedział, co masz robić, znajdź raz odwagę własną i czerp we własnym sercu natchnienie do czynu. Nie chcesz zgody, widać, że tak Ci lepiej. W takiej jednak sytuacji, jak obecnie, nie może być, abyś miał sumienie pozostawiać mnie dłużej. Widzę, żeś spokojny, że pracujesz i dużo nawet - masz więc i umysł spokojny, aby ze mną bez żalu i uprzedzenia pogadać, proszę Cię na miłość dzieci Twoich, zechciej się widzieć ze mną, abym z Tobą o dzieciach mogła się porozumieć. Jeżeli nie chcesz do Warszawy przyjeżdżać, to ja bym do Grodziska przyjechała, w sobotę 18_go na 12_tą rano. Błagam Cię, nie odmów mej prośbie. Maria". W ogłoszonej drukiem korespondencji Chełmońskiego brak jest odpowiedzi na ten dramatyczny list. Pozostał nieprzejednany. Maria z Szymanowskich pozostawała w związku małżeńskim z wybitnym malarzem, ale i niełatwym w codziennym pożyciu człowiekiem przez szesnaście lat. W tym okresie urodziła sześcioro dzieci, z których troje zmarło, przeżywając niewiele ponad rok. Siódme dziecko przyszło na świat już po rozejściu się z mężem. Kiedy wychodziła za mąż, miała zaledwie siedemnaście lat. Pierwsza córka przyszła na świat po roku i później dwanaście najlepszych lat młodości wypełniły ciąże, porody, i uciążliwa pielęgnacja niemowląt. Przy czym tylko trzy pierwsze lata małżeństwa były okresem wspaniałego dobrobytu. Później już tylko codzienna szarpanina w pogoni za chlebem. Powrót do kraju w dziewięć lat po ślubie; przypuszczalnie krytyczne nastroje ze strony rodziny męża i częste męczące wyjazdy Warszawa_Paryż dla likwidowania mężowskich spraw. Uganianie po wydawcach, redakcjach, galeriach sztuki, rozmowy z adwokatami. Wszystko to załatwiała energicznie sama i raczej ku zadowoleniu męża. A jednak małżeństwo nie ostało się. Podmuch biedy rozdzielił ze sobą ludzi, którym widać było dobrze razem jedynie w dostatku, wśród przyjaciół, w gwarze wesołych zabaw... Może Maria była za młoda, aby pełnić trudną funkcję żony artysty, może starszy o jedenaście lat Józef był zbyt pryncypialny, aby rozumieć tęsknoty, a może i bunt młodej kobiety wprzęgniętej w jarzmo biologii? Chełmoński zdziwaczał, przedwcześnie postarzał samotny w swojej Kuklówce i nieprzejednany nie pozwalał wymawiać imienia żony. Zmarł w kwietniu 1914 roku. Ziemia kujawska szczyci się swym wielkim synem - jego żonę wspominają może tylko wnuki... "Pani malarzowa" O Zofii z Gałczyńskich Juliuszowej Kossakowej, żonie sławnego malarza batalisty żyjącego w latach 1824_#1899, zachowały się dwa przekazy pisemne sporządzone ręką dwóch wnuczek: Magdaleny Samozwaniec i Zofii Kossak_Szczuckiej. I przekazy te tak się różnią swoim charakterem, wymową, temperaturą uczuciową, jak różne były i twórczość, i osobowość obu autorek. Satyryczka Magdalena Samozwaniec, zawsze kąśliwa i dla dowcipu nie wahająca się wystawić na sztych nawet najbliższej rodziny, w autobiograficznej powieści "Maria i Magdalena" wspomina babkę pobieżnie i lekceważąco, natomiast Zofia Kossak_Szczucka swemu pradziadowi Wojciechowi Gałczyńskiemu i jego córce Zofii, a swojej babce, poświęciła karty pełne miłości w obszernej sadze rodzinnej, pisanej na emigracji, pod tytułem "Dziedzictwo". Wojciech Gałczyński, mądry, doświadczony życiem człowiek, Sybirak, który z pięcioletniego zesłania przez trzy lata wędrował na piechotę do rodzinnego domu, odegrał wielką rolę w małżeństwie swej córki. Przede wszystkim nie stawiał przeszkód w wyborze przyszłego jej męża, wznosząc się ponad przesądy ówczesnej sfery ziemiańskiej, która lekceważyła całą brać artystyczną i osobę popełniającą mezalians nieomal wykluczała ze swego towarzystwa. Widząc afekt swej córki do młodego, rokującego świetną przyszłość malarza Juliusza Kossaka, nie powiedział weto, jak by uczyniło większość ojców_ziemian, niemniej uważał za swój obowiązek przestrzec Zofię przed konsekwencjami wyjścia ze swej sfery: "Będzie ci ciężko i gorzko. Ludzie potrafią być okrutni, gdy się ich opinię zlekceważy, a bez ludzi żyć nie można, szczególnie artyście. Znajdziesz się na ostatnim miejscu, gdzie dotąd byłaś na pierwszym". Zofia nie ulękła się tych perspektyw, a rozumny ojciec zadecydował, że ślub nastąpi po roku rozstania, które będzie próbą dla miłości młodych. "Jeżeli kochacie się naprawdę, rok prędko przeleci". I rzeczywiście. Dłużył się wprawdzie, cały był wypełniony tęsknotą i czekaniem na listy, ale wreszcie minął i nadszedł radosny dzień ślubu, a później - wyjazd do Paryża. Mądry Wojciech Gałczyński pragnął, aby zięć, którego talent podziwiał i cenił, zdobył we Francji w ciągu trzech_czterech lat solidne wykształcenie malarskie. Pobyt Kossaków w Paryżu trwał jednak znacznie dłużej. Wyjechali za granicę w roku 1855, a wrócili do Warszawy prawie przed samym wybuchem powstania styczniowego. W Paryżu przyszli na świat dwaj synowie bliźniacy: Wojciech, sławny z czasem malarz, późniejszy ojciec pisarek Marii Pawlikowskiej_Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec oraz Tadeusz, ojciec znakomitej pisarki Zofii Kossak_Szczuckiej, która po dziadku odziedziczyła talent batalistyczny. Jej malarskie opisy bitew nie ustępują obrazom Juliusza Kossaka, malowanym pędzlem. Na kartach "Dziedzictwa", szczególnie pierwszego i drugiego tomu, widzimy Zofię Kossakową, jako godną małżonkę wielkiego artysty. Zgodnie z obietnicą daną ojcu dostosowuje się do nowego trybu życia i zapomniawszy o dawnej pozycji rozpieszczonej panienki z zasobnego, ziemiańskiego dworu, dzieli trudy Juliusza; jest niewymagającą żoną i troskliwą matką pięciorga dzieci: trzech synów i dwóch córek. Żyje w czasach i warunkach dających jej możność poznania wielu ciekawych ludzi. Więc najpierw na emigracji: Mickiewicz, Norwid, Bohdan Zaleski, Seweryn Goszczyński, Teodor Tomasz Jeż i inni. W mieszkaniu Kossaków przy ulicy de Vanneaux stale bywało wielu pisarzy i artystów. "Dom KOssaków - pisze wnuczka w "Dziedzictwie" (a opiera się przecież na przekazach rodzinnych) - miał to do siebie, że odwiedzający chętnie doń wracali. Na tę popularność składało się wiele przyczyn: malarstwo Juliusza, przemawiające żywo do serc polskich, miłe obejście obojga gospodarstwa, uroda i wdzięk gospodyni (...) Juliuszowie nie należeli do żadnego ze stronnictw emigracyjnych, nie partycypowali w sporach szarpiących społeczność wygnańczą, na koniec nie byli emigrantami. Wyjechali legalnie i mogli powrócić do kraju, kiedy chcieli. Pomiędzy ziemią polską a nimi nie wznosiła się dożywotnia zapora". Uroda i wdzięk gospodyni... Znakomity malarz portrecista Henryk Rodakowski namalował Zofię w całym bogactwie jej okazałej, rosłej postaci. Obraz przedstawia wysoką brunetkę w pełnym rozkwicie dojrzałej kobiecości. Spod zrośniętych brwi patrzą ciemne oczy na poły marzycielsko, na poły zalotnie, na ustach igra łagodny uśmiech. Sprawia wrażenie osoby pogodnej i zarazem świadomej, czego chce. Jest to twarz, która pozostaje w pamięci. Takie postacie zwykło się określać mianem "wspaniała kobieta". Pobyt Kossaków w Paryżu zakłóciła żałobna wieść o śmierci Wojciecha Gałczyńskiego. Zrozpaczona córka jedzie na pogrzeb. I teraz doświadczy wszystkiego, całej sumy upokorzeń, jakie przewidywał ojciec, przestrzegając ją przed wyjściem ze swojej sfery. "Ludzie są okrutni" - przypomni sobie słowa ojca, kiedy wypadnie jej wraz z siostrą składać zwyczajowe wizyty sąsiadom, ażeby podziękować za obecność na pogrzebie Wojciecha Gałczyńskiego: "Tak mnie wszędzie dawniej podziwiano, fetowano, chwalono. Nazywano zawsze tatusiową jedynczką. Teraz, teraz ledwie że kiwali głową. Jakby przyjechał ktoś obcy. NIkt się mną nie zajął. U Bielińskich trafiłyśmy na kolację. Cesię sadzali na pierwszym miejscu. Kochana dziedziczka siączycka będzie łaskawa... Cesia zakłopotana pyta: a moja siostra?... Bielińska na to: Pani malarzowa jest naprzeciw pani. Naprzeciw! Przez długość stołu! Posadzili mnie między rezydentami! Koło pisarza i głuchej panny Eulalii!" "Pani malarzowa" - brzmiało to jak obelga. Na szczęście Zofia była ponad to. Nie przywiązywała wagi do ciasnej kołtunerii ziemiańskich poglądów. Paryż, dom otwarty, pełen zawsze ludzi o szerokich horyzontach, rychło pozwoliły jej zapomnieć o upokorzeniach, których w takim nadmiarze dostarczyło jej rodzinne środowisko po śmierci ojca. Zresztą niezadługo przyjdzie Kossakom opuścić Francję. Juliusz opanował arkana malarstwa, wyrobił sobie imię i pora już zacząć pracę artystyczną w kraju. Przyjeżdżają do Warszawy i tu od razu wpadają w wir prac konspiracyjnych. Od razu znaleźli się w samym centrum, wśród gorących patriotów, śledzących z napięciem rozwój wypadków w stolicy i w całym kraju. Sytuacja powoli dojrzewała do wybuchu powstania, które historia określiła później mianem styczniowego. Jednym ze środków represyjnych po stłumieniu powstania 1863 roku było wprowadzenie do gimnazjów warszawskich języka rosyjskiego jako wykładowego. Kossakowie przenieśli się wówczas na stałe do Krakowa, aby kształcić dzieci w szkołach polskich. Zamieszkali w dworku "Wygoda", zwanym później "Kossakówką". Zofia Kossakowa poczuła się tu szczęśliwa. Zadowoleniem napełnia ją pozycja męża, szanowanego przez mieszkańców Krakowa i cenionego w środowisku artystycznym. Przyszła za nim sława ze stolicy, gdzie rozchwytywano każdy zeszyt "Tygodnika ilustrowanego", w którym zamieszczał reprodukcje swoich patriotycznych obrazów i rysunki sławiące osiągnięcia polskiego oręża. O Zofii nikt tu nie mówi z przekąsem "pani malarzowa", lecz "małżonka sławnego artysty" albo bardziej poufale i serdecznie "pani Juliuszowa". Trzech młodych Kossaków i ich dwie siostry ściągają do "Kossakówki" coraz to nowych przyjaciół. Dom tętni życiem, a ciągle piękna pani domu nadaje mu ton. W domu tym Juliusz Kossak, szczęśliwy ze swą żoną, przeżył trzydzieści długich lat i tu zmarł w 1899 roku. Wnuczka Maria Pawlikowska_Jasnorzewska utrwaliła jego portret w pięknym wierszu pod tytułem "Dziadzio": "Dziadzio siedział w pracowni przed sztalugą, palił cygaro, brał pędzel do ust, namyślał się długo, strząsał jedwabny popiół w popielniczkę starą. Rozrabiał na palecie soki fijołkowe, deszczówkę pomieszaną z zielenią wiosenną i mleko migdałowe z sjenną. Ślad ołówka wycierał kawałkami chleba, a po kobalt przez okno sięgał aż do nieba. Malował rozrzewnieniem i słońcem siwki, grzywki, kopytka tańczące i lśniące, oczy pełniejsze ognia od oczu Hiszpanek i zady roztęczone jak bańki mydlane." Zofia Kossakowa przeżyła swego męża o dwadzieścia cztery lata i zmarła we Lwowie w roku 1923. Druga z wnuczek, Magdalena Samozwaniec, nie miała tak lekkiego pióra, maczanego w zadumie wiosennej, jak jej siostra Maria i w sposób kpiarsko_lekceważący skwitowała ostatnie lata żony dziadka Juliusza: "Babcia Kossakowa żyła do 90 lat i rok czy dwa przed śmiercią postanowiła popełnić samobójstwo (rzecz w późniejszym wieku nie spotykana!) i w tym celu zażyła całą tubkę aspiryny. Skończyło się tylko na silnym ataku serca i biedna babcia, która już w ogóle nie wstawała, musiała swój nędzny żywot ciągnąć jeszcze pewien czas. Obie wnuczki mogły się od niej dowiedzieć niezmiernie ciekawych rzeczy, ale babcia pamiętała lepiej swoje dzieciństwo niż lata młodości, a jej umysł wciąż był zaprzątnięty mnóstwem drobiazgów, których się starość czepia, jak tonący trzcin lub gałązek". Za życia Wojciecha Kossaka, który zawsze darzył swą matkę tkliwym uczuciem i najgłębszym szacunkiem, słowa powyższe na pewno nigdy by nie ukazały się w druku. Kossak zmierzyłby córkę najsurowszym spojrzeniem i być może podarłby te kartki, mówiąc: "i dowcip ma swoje granice". "Femina fatalis" Imiona takie, jak Teodor, Teofil mają bardzo pochlebną wykładnię, znaczą tyle, co "miły boskiemu sercu", a więc ktoś dobry, sympatyczny, szlachetny, tymczasem tak się złożyło, że akurat dwie nosicielki żeńskiego odpowiednika tych imion przetrwały w tradycji potomnych jako niezbyt dobre żony dwóch sławnych mężów. O jednej z nich, Teofili Teodorze Wyspiańskiej, była już mowa. Druga, to Teodora z Giebułtowskich Matejkowa, istna "femina fatalis" w życiu wielkiego malarza, kobieta, która zamiast tkliwości i opiekuńczego uczucia, czego artysta tak bardzo potrzebował i szukał, wniosła do rodzinnego, wspólnie stworzonego domu nerwowe napięcie, niepokój i tysiące nieuzasadnionych pretensji. Było to po prostu małżeństwo bardzo niedobrane, chociaż zdarzały się w nim okresy - zwłaszcza na początku - pełnej zdawałoby się harmonii i serdeczności... Chuderlawego, wątłego Matejkę pociągnęła siła witalna panny: jej bujność, żywiołowość, dynamizm i temperament. Dla Teodory natomiast kawaler, którego wielkości nie przeczuwała jeszcze, nie stanowił żadnej partii. Toteż w pierwszej chwili jego zaręczynowy pierścionek odrzuciła z pasją w kąt pokoju, wybuchając rozpaczliwym płaczem. Marzyła o kimś zupełnie innym. Ale po namyśle i po perswazjach rodziny uznała, że nie ma sensu stawać okoniem, bo drugi kandydat do jej ręki może się już nie trafić. Wszak nie ma posagu, a w tamtych czasach głównie pieniądz decydował o losie kobiety, jeżeli była ona wychowana na kurę domową i nie miała żadnego fachu w ręku. Na charakterze Teodory zaciążyła ówczesna epoka z jej ciasnymi poglądami na rolę i pozycję kobiety. Gdyby przez odpowiednie wychowanie i właściwe wykształcenie pokierowano uzdolnieniami artystycznymi panny Giebułtowskiej - miała podobno z natury dobrze postawiony głos i korzystne warunki zewnętrzne - mogłaby z niej wyrosnąć nieprzeciętna indywidualność w dziedzinie sztuki. Niestety, w niezamożnej, przeciętnej rodzinie krakowskiej nikomu podobne idee nawet nie przychodziły do głowy. Stłumione talenty Teodory, nie mogąc znaleźć właściwego ujścia, przejawiały się w niepohamowanych wybuchach temperamentu, w zmiennych jak marcowa pogoda nastrojach. To przerzucanie się od wylewnej serdeczności do burzliwych niehumorów, od dziecinnej radości do ponurej melancholii, było niezwykle męczące dla otoczenia, przede wszystkim dla Matejki, któremu taka atmosfera wybitnie przeszkadzała w pracy twórczej. A malować musiał, bo to była nie tylko potrzeba jego artystycznej natury, ale i sposób zarobkowania dla utrzymania licznej rodziny, Matejkowie bowiem mieli czworo dzieci, nie licząc maleńkiej córeczki, która zmarła w wieku niemowlęcym. Wśród licznych szkiców i rysunków do obrazów Matejki jest jeden przedstawiający artystę z żoną w objęciach. Warto przyjrzeć się temu rysunkowi, zapominając, że będzie to później słynne malowidło "Zygmunt August i Barbara Radziwiłłówna". Teodora z władczym wyrazem twarzy trzyma głowę lekko wspartą o ramię męża, obejmując lewą dłonią jego policzek. Matejko zaś, nieco przygarbiony, tuli do siebie żonę z bezmiernie smutnym wyrazem oczu. Jest w tych oczach udręka, bezmiar udręki, i takie właśnie udręczone było jego życie z Teodorą, która nie umiała znaleźć swego miejsca na ziemi. Zdobywszy pozycję żony jednego z pierwszych artystów w kraju, oddaliła się od swoich ubogich krewnych, zrażając ich zresztą swoją chełpliwością i fumami, nie weszła zaś do świata arystokracji, dla której pozostała zawsze parweniuszką. Matejkowa nie umiała wykorzystać szansy, jaką dało jej życie w postaci utalentowanego męża, którego nazwisko otwierało przed nią wszystkie drzwi. Mogła przy jego boku podnieść i własny poziom intelektualny i stworzyć dom godny prawdziwego artysty. Mając świetne warunki zewnętrzne, mogła w tym domu królować wśród elity towarzyskiej, chętnie ciągnącej do środowiska artystycznego. Niestety, przy wielkich aspiracjach nie potrafiła przeskoczyć własnej, małej, mieszczańskiej duszyczki. Nie na darmo we "Wspomnieniach" Wojciecha Kossaka znalazł się taki passus: "(...) miałem wrażenie, że Matejko zazdrościł memu ojcu, pomimo że sam miał jej tyle - popularności, otwartego domu, który dzięki wysokiej towarzyskiej kulturze wielkiej pani, jaką była moja matka, był punktem zbornym inteligencji towarzystwa krakowskiego (...) "KOssakówka" co dzień była pełna gości. Gdy moje śliczne siostry (...) podrosły, wniosły w tę atmosferę kochającej się rodziny urok swojej młodości. W domu Matejków tego nie było. Oboje pomimo wszystko pozostali typowymi mieszczanami małego miasteczka". W wielkiej mierze odpowiedzialność za to spada na Teodorę. To ona powinna była być dobrym duchem domu, gościnną gospodynią. Tymczasem nie tylko, że nie podciągnęła męża, nie była dla niego muzą i natchnieniem, ale przeciwnie, jako silniejsza, bardziej dynamiczna ściągnęła go w dół, do siebie. Sława i zaszczyty mężowskie miast ją mobilizować i uwrażliwić na to, że "noblesse oblige", podziałały na nią wręcz destrukcyjnie. Pozując mężowi do sławnych postaci historycznych, jak na przykład królowa Bona czy Barbara Radziwiłłówna, popadła w megalomanię, która z wolna przekształciła się w obłęd to przemijający, to wracający ze zdwojoną siłą. Pierwszy taki atak, w którym zniszczyła swój portret, nastąpił w roku 1876, w dwanaście lat po ślubie. "Biedna pani Matejkowa w swojej łagodnej zresztą wariacji - pisze tenże Wojciech Kossak - siadała do stołu, przy którym nakrywano dla Anny Jagiellonki, hrabiego Stanisława Tarnowskiego i Zygmunta Augusta". Oddana do zakładu dla obłąkanych Matejkowa zachowywała się tak naturalnie i "niewinnie", iż personel szpitalny podejrzewał, że znalazła się pod jego opieką tylko przez intrygi rodzinne, wepchnięta umyślnie do zakładu, ponieważ była trudna we współżyciu domowym. Matejko pisał o tym do swojej szwagierki 30 czerwca 1882 roku: "(...) widocznie choroba wzmaga się w otoczeniu rodziny, gdy przeciwnie towarzystwo obcych łagodzić się ją zdaje. Potwierdzać może to okoliczność, że natychmiast po odwiezieniu biednej do zakładu, pisała list pełen serdecznych wyrazów do mnie, kiedy w wilię dnia tego najohydniejszymi słowy mnie obrzucała. Jakże tę zagadkę duszy i serca wytłumaczyć? Dr Żuławski chce, by choć pół roku żona mnie nie widziała, chociaż już dziś opuściła go pierwotna nadzieja przywrócenia biednej chorej do zdrowia. Gdyby nie wzgląd na dzieci, których niepodobna rzucić na pastwę najzgubniejszych wpływów powodowanych rozmowami okropnego zgorszenia, znosiłbym klęskę ciągłych udręczeń i nadal, wiedząc, że kiedyś skończyłyby się nareszcie. Do poświęcenia własnego nie namyślałbym się długo, ale uwaga, że nawet i to nie przydałoby się na nic, nie przyniosłoby polepszenia chorej, bo tak niezaprzeczenie jest, że zdrowszą i weselszą zawsze tylko między obcymi się czuła, zatem odosobnienie nastąpić musiało". Ten nie bardzo stylistycznie napisany list odzwierciedla jednak w sposób nader plastyczny cały tragizm mieszkania pod jednym dachem z osobą psychicznie niezrównoważoną, a przecież na pewno na swój sposób bliską i kochaną. Diagnoza lekarza okazała się słuszna. Teodora Matejkowa do końca swoich dni - niedługich zresztą - nie doszła już do całkowicie normalnego stanu. Umarła na cukrzycę w trzy lata po śmierci Matejki, w roku 1896, mając lat pięćdziesiąt. Leczenie środkami narkotycznymi, wstrzykiwanie morfiny podkopało jej organizm i przyczyniło się do przyspieszenia zgonu. "W nielicznym orszaku pogrzebowym - wspomina jej siostrzenica Stanisława Serafińska - odprowadziliśmy na wieczny spoczynek niespokojne ciało małżonki Matejki. Jej dusza uwięziona w tym bujnym ciele, niezdolna panować nad nim, nieszczęśliwa własną niemocą, nieszczęśliwa i unieszczęśliwiająca, dusza zwichrzona burzą namiętności, zmęczona walką z cierpieniem, czysta w zasadach cnoty - zagadką była dla siebie samej i dla otaczających". Zwykłe matczysko Drugi malarz z "dynastii Kossaków", Wojciech syn Juliusza, znany był z kawaleryjskiej fantazji, z pasji do koni o kobieco wygiętych, pięknych szyjach i do kobiet o nóżkach cienkich w pęcinie, jak rasowe konie. Miał dwadzieścia siedem lat, kiedy w dniu 16 lipca 1884 roku zawarł małżeństwo z panną Marią Kisielnicką, ziemianką z łomżyńskiego. Dwudziestoletnia, rozkochana w pięknym młodzieńcu dziewczyna była od niego młodsza o siedem lat i od razu całkowicie podporządkowała się jego woli, fantazji i rozmachowi. W swoich "Wspomnieniach" opublikowanych w roku 1912 Wojciech Kossak wielokrotnie podkreśla, iż jego żona była zawsze tego zdania, co i on, poza tym jednak - niestety - nie rozpisuje się na jej temat. Nie przekazał żadnych danych ani o jej wyglądzie, ani o jej charakterze. Mimo to jest ona w tych wspomnieniach ciągle obecna. Stąd może wniosek, iż Kossak odczuwał tak silną spójnię z żoną i uważał to za rzecz tak naturalną, iż nie widział potrzeby dokumentowania tego na piśmie. Kossak malował swoją żonę nie słowami, ale pędzlem. "Portret żony artysty", duże płótno 150 "#100 cm, przedstawia popielatowłosą blondynkę o prostym nosku, odzianą w dopasowaną do talii krynolinę, z pękiem kwiatów na lewym ramieniu. Cała postać młodziutkiej kobiety nacechowana jest skupionym spokojem. I ten rys charakteru pozwalał zapewne Marii z Kisielnickich, zwanej rodzinnie Maniusią, Momo albo po prostu Mamidłem, zachowywać równowagę w szalonej "Kossakówce", ich dworku krakowskim, pękającym w szwach od nadmiaru gości, od fantazji dwóch córek, ułańskiego rozmachu syna i górującego nad wszystkimi temperamentu męża. Wojciech Kossak, obok wspomnianego portretu, największy hołd złożył swojej małżonce dedykacją, którą zamieścił na wstępie tomu "Wspomnień" - "Dwom polskim paniom, które umiały być żonami artystów: Zofii z Gałczyńskich Juliuszowej i Marii z Kisielnickich Wojciechowej Kossakowym - poświęcam". Warto zwrócić uwagę na to sformułowanie, jakże wiele mówiące: nie dwóm kobietom, ale "dwom polskim paniom". Jest ono wyrazem czci dla patriotyzmu, honoru, dystynkcji, dla czegoś nieuchwytnego, co decyduje o tym, że wobec pewnych osób nikt sobie nie pozwoli na nadmierną poufałość, na przekroczenie owej niewidzialnej bariery, jaką wznosi uzasadnione w pełni poczucie własnej godności. Oczywiście bariery takie nie istnieją w gronie najbliższej rodziny, obcującej ze sobą na co dzień. Toteż dla Lilki i Madzi, czyli młodych Kossakówien, pani Maria Kossakowa, to - jak się rzekło - po prostu Momo czy Mamidło. W autobiograficznej opowieści Magdaleny Samozwaniec "Maria i Magdalena" pełno jest rozsianych sądów, opinii i wzmianek o bardzo kochanej matce. "Mama, pani Maniusia z Kisielnickich, na pozór złotowłosy anioł, ale w gruncie rzeczy surowy Katon przez pince_nez spoglądała na to "poufalenie się dzieci z rodzicami". U niej w rodzinie dzieci truchlały, gdy zbliżał się ojciec (...)". Z książki nie wynika jednak, aby ów Katon był naprawdę taki surowy, jest bowiem nieomal regułą, że dzieci trzymane krótko przez własnych rodziców, są dla własnego potomstwa z czasem aż nazbyt liberalne. Jak przystało na zapobiegliwą matkę, pani Kossakowa troszczyła się, aby dać całej swojej trójce odpowiednie wychowanie i wykształcenie. Wychowana w duchu patriarchalnym uważała, że dzieci to cel rodziny, a więc muszą być na pierwszym planie. I są. Magdalena Samozwaniec pisze o tym na poły z żartobliwą kpiną, na poły ze wzruszeniem: "(...) ta energiczna gaździna, która sama umiała gotować, jak najlepszy kucharz i sama froterowała posadzki, aby pokazać służącej, jak się to powinno robić, swoich córek nie chciała nauczyć nawet smażenia jajecznicy lub zaparzania herbaty. - Wy macie robić co innego - mówiła i zapędzała zupełnie niezdolną do muzyki Madzię do ćwiczenia gam i palcówek. Ta dziwna matka, pochodząca z zamożnego szlacheckiego dworu, marzyła dla swoich córek o czymś innym, czymś lepszym, o istotnym "awansie społecznym", jakim była dla niej kariera artystyczna. W jej sferze był to wypadek raczej rzadki i odosobniony". Marzenia te spełniły się. Cała trójka młodych Kossaków odnosi tryumfy na polu artystycznym. I to napełnia serce matki dumą, ale ponieważ rzadko wszystkie dary życia idą w parze, pani Kossakowa zamartwia się nieudanymi małżeństwami obydwóch córek. Wojciech Kossak traktuje rzecz z humorem: "miałem dwie córki, wyprawiłem cztery wesela i znowu mam je obydwie w domu". Natomiast dla jego żony owe rozwody i samotność córek, to cierń w sercu. Przede wszystkim wychowana w religijnym duchu uważa, że "co Bóg złączył, ludzie nie powinni rozłączać". I w poczuciu tego grzechu na jej oczach popełnionego, modli się za całą rodzinę. Młodsza córka pisze o tym z humorem: "A Mamidło? Baranek boży, który gładził grzechy rodziny i który co dzień o szóstej rano biegł do kościoła na poranną mszę, modlić się za tego wspaniałego męża_uwodziciela, co często grzeszył przeciwko szóstemu przykazaniu, i za te dwie zwariowane córki". Ale zaraz dalej dodaje już bardzo serio: "Należy zaznaczyć, że to nie była taka zwyczajna polska matrona - szalenie dużo czytała w języku polskim i francuskim i pisywała co dzień listy do rodziny literackim stylem pełnym "esprit"". Przy tych zainteresowaniach intelektualnych tym bardziej zasługuje na uwagę wielka skromność pani Kossakowej. Nigdy i nigdzie nie wysuwa swojej osoby na pierwszy plan. Była jak gdyby niewidzialnym dobrym duchem domu. Poeta Witold Zechenter, wspominający niepowtarzalną atmosferę "Kossakówki", scharakteryzował Marię Kossakową jednym, ale jakże wymownym zdaniem: "Pamiętam panią Wojciechową, wszędzie obecną i jakby zarazem niewidoczną w swej drugoplanowości, przesuwającą się jakimś korytarzem, to wysuwającą rękę z parującą herbatką, to niknącą w ogrodzie za krzewami - może po maliny, może po truskawki". Wojciech Kossak pisze w swoich "Wspomnieniach", iż żona była z nim zawsze jednomyślna, jednak z opowieści córki Magdaleny wynika, że nie zawsze. Kiedy pewnego dnia mąż, malujący portrety zamawiane przez różnych dostojników, oznajmił jej, że zapowiedział się z wizytą do "Kossakówki" sam arcyksiążę Karol Stefan z Żywca, aby złożyć uszanowanie małżonce mistrza, pani Maniusia stanęła okoniem. U jej rodziców żaden Austriak ani Moskal nie miał prawa przestąpić progu. Takie same godne tradycje muszą być i w "Kossakówce". "Wojciech bardzo się rozżalił, iż żona psuje mu interesy, że chce do niego zrazić takiego porządnego człowieka jak arcyksiążę. Przygryzał wąsa i był ogromnie strapiony. Wówczas Maniusia zgodziła się przyjąć dostojnego gościa (...) przygotowała herbatę, likiery i kanapki, ale gdy Wojciech wprowadził gościa do salonu - pani domu zniknęła. Zdenerwowany mąż chodzi po całym domu, szuka jej, woła - ani śladu! Arcyksiążę, którego jeszcze w życiu nie spotkał taki despekt, posiedział chwilę z zażenowanym panem domu, po czym pożegnał się z nim bardzo chłodno, wsiadł do samochodu i odjechał. Wówczas Maniusia wyszła z klozetki, gdzie siedziała przez cały czas arcyksiążęcej wizyty". W ten sposób patriotyczna pani domu zadokumentowała swoją niezłomną postawę. Niby drobiazg, ale jakże charakterystyczny. Wojna rozdzieliła tę kochającą się niezwykle serdecznie i czule rodzinę. Starsza córka, Maria Pawlikowska_Jasnorzewska, z chwilą wkroczenia Niemców do Polski musiała się liczyć z następstwami jako autorka antyhitlerowskiej sztuki "Baba_Dziwo". W dodatku ta zjadliwa satyra była wystawiona w Warszawie w dniu 1 września, nie można więc nawet było liczyć na to, że utonęła w zapomnieniu. Poetka opuściła Polskę, kierując się wraz z mężem lotnikiem na Rumunię. Maria Kossakowa, żegnając córkę, była pełna najgorszych przeczuć, drżała z lęku, czy jeszcze zobaczą się w życiu. Wkrótce z Anglii zaczęły nadchodzić listy pełne tęsknoty i to uspokoiło trochę matkę. W jednym z listów jest piękny wiersz z myślą o niej pisany: "Matka Gracchów? Rzymska matrona? "Propagandowe" nazwisko? Nie, to tylko dobroć wcielona, zwykłe matczysko. Wielkość mało dla niej stanowi. Do szczęścia jej nie wystarczy. Nie ona to rzekła synowi: "Z tarczą albo na tarczy!" Mocna nie jest. Wzdycha i płacze nad poniżeniem jednostki, nad dzieckiem swoim tułaczym, nad zagadką wyroków boskich. Lecz za każdą jej łzę spada pocisk! Za westchnienie - dymi rumowisko! I cóż na to anioł dobroci? Płacze dalej i oto wszystko. Lecą światłem rikoszetów echa, płoną gniewy i odwety męskie - któż by z panów zemsty poniechał, zemsty z Bogiem lub przeciw Bogu? Wiktorie stają u progu - a tu tylko matczysko tęskne. Władcy wojny prowadzą. Stać ich na ofiary ku przyszłym chwałom! Ale matka za to wszystko zapłaci, jeśli syn jej nie powróci cało..." Nie powróciła córka. Maria Kossakowa nie musiała na szczęście przeżywać jej śmierci w Anglii i dramatycznej choroby na raka, ukrywanej bohaterssko przed rodziną. Zmarła w roku 1943, na dwa lata przed zgonem Marii Pawlikowskiej_Jasnorzewskij i w dwa lata po śmierci męża Wojciecha. U boku "boga poezji" W tym czasie, kiedy w krakowskim dworku ambitna pani Maria Kossakowa ustawiała pierwsze kroki swych dzieci w kierunku kariery artystycznej, na lwowskim firmamencie literackim pojawiła się jaśniejąca od razu pełnym blaskiem nowa gwiazda poetycka - Leopold Staff. W roku 1901 ukazał się pierwszy tom dwudziestotrzyletniego poety "Sny o potędze", a potem już regularnie - prawie rok po roku - nowe tomy, a wszystkie pod pięknymi tytułami: "Dzień duszy", "Ptakom niebieskim", Gałąź kwitnąca", "Łabędź i lira", Barwa miodu", "Szumiąca muszla" i inne. Lwowski poeta bardzo długo pozostawał wierny kawalerskiemu stanowi. Nie śpieszno mu było do żeniaczki, chociaż był wesoły, towarzyski i chętnie przez panie widziany. Dopiero bardzo niedawno, dzięki "Wspomnieniom" Beaty Obertyńskiej, opublikowanym w roku 1974, została odkryta tajemnica serca poety. Ponoć w bardzo młodym wieku stracił głowę dla pewnej uroczej Halki, zwanej "Białką", ale rodzina panny, z ojcem straszliwym alkoholikiem, przeraziła go tak dalece, że wybrawszy się z wizytą, by prosić o rękę córki, wycofał się czym prędzej. Sprawa ta rzuciła posępny cień na wiele lat jego życia, a w stosunku do dziewczyny czuł się chyba winny do końca dni jej smutnego i niedługiego zresztą żywota. Ożenił się dopiero w roku 1920, mając czterdzieści dwa lata. Jego żoną została Helena Lindenbaum, nauczycielka geografii w żeńskich szkołach warszawskich. Mimo że praca pedagoga dawała jej wiele satysfakcji, mimo że cieszyła się wielką sympatią, a nawet przywiązaniem swoich uczennic, zrezygnowała z dotychczasowych zajęć, aby całkowicie poświęcić się nowym obowiązkom żony. Wstępując w związki małżeńskie od razu była świadoma, że jej partner to wybitny poeta, ale zarazem całkowicie niezaradne życiowo dziecko, które trzeba będzie otoczyć czułą opieką i stworzyć mu cieplarniany klimat dla jego twórczości. Leopold Staff i jego żona, nazywana przez niego "Hesią", stali się najbardziej harmonijną parą, żyjącą nawzajem troską o siebie, ale i pełną serca dla rodziny: bliższych i dalszych siostrzeńców i bratanków. Pani Helena nie protestowała ani przez chwilę, gdy mąż nieomal zaraz po ślubie zaproponował, aby wziąć do ich domu w charakterze przybranej córki bratanicę, sierotę po zmarłym bracie Ludwiku Staffie. Gdy po sześciu latach mała Wisia zmarła na gruźlicę, był to dla pani Staffowej ciężki cios. Staffowie przez dwadzieścia lat mieszkali w Warszawie przy ulicy Koszykowej 25, na trzecim piętrze. Nie było to mieszkanie piękne, przeciwnie - typowo mieszczańskie, "pełne poduszek, kozetek, serwet obszytych frędzlami, firanek i dywaników", jedyną jego ozdobą, świadczącą o różnorodnych upodobaniach literackich i naukowych poety, była piękna biblioteka. To nieciekawe wnętrze, jak również drobiazgowość pani domu, dla której do rangi wielkich wydarzeń urastały takie sprawy, jak domowe pranie, porządki wielkanocne, opatrzenie okien na zimę itd. stanowiły jawny kontrast z artystyczną duszą poety dalekiego od przyziemnej codzienności, rozmiłowanego w antyku znawcy sztuki, twórcy tylu subtelnych strof... W praktyce jednak to traktowanie na serio drobiazgów domowych przez panią Staffową nie zakłócało bynajmniej harmonii pożycia małżonków. Rekompensatą były inne cechy charakteru pani Heleny. Janina Morstinowa, żona dramaturga Hieronima Ludwika, w którego majątku, Pławowicach, Staffowie często spędzali letnie okresy, tak charakteryzuje żonę poety: "W mieście (...), gdzie gość nieproszony przewraca wszystko do góry nogami, przeszkadzając w zamierzonym wyjściu po długim pisaniu lub napisaniu czegoś, co gwoździem siedzi w głowie, Staff zamykał się na wiele zamków i łańcuchów, a żona strzegła jego spokoju, jak cerber. Cerberem tym była najlepsza, pełna serca i delikatności osoba, namiętna i nieprzejednana w bronieniu wejścia do mieszkania, z niepokojem chodząca od drzwi do okien jako żywy tłumik, bo Staff kochał ciszę". Franciszkańsko dobry i dzięcięco naiwny Leopold Staff musiał mieć taką właśnie żonę: czułą, troskliwą, zapobiegliwą. Dzięki niej mógł tworzyć w spokoju swe piękne wiersze, mógł tłumaczyć z obcych języków, by oddać do rąk czytelnika kilkadziesiąt dzieł literatury światowej, prozy i poezji - od literatur klasycznych, greckiej i rzymskiej, od poezji chińskiej, poprzez średniowieczną literaturę religijną do współczesnej prozy włoskiej, duńskiej, norweskiej i hinduskiej. Oboje Staffowie mieli w usposobieniu skłonność do nadmiernego przejmowania się wszelkimi drobiazgami życiowymi. O "pięknej i najlepszej Hesi" Zofia Starowieyska_Morstinowa pisze, że jej "atmosfera troski i niepokoju była chyba równie potrzebna, jak Barbarze Niechcicowej". To nadmierne kłopotanie się przybierało szczególnie wyolbrzymione formy w związku z korespondencją, jaka nadchodziła do Staffa. Tu pani Helena była wyraźnie rozdarta. Walczyła w niej wrodzona sumienność i poczucie obowiązku, które mówiły, że na listy należy odpisywać, że ktoś czeka gdzieś z niepokojem na odpowiedź, z obawą, że "Poldek przemęcza się zbytnio odpisywaniem i traci drogocenny czas tak mu potrzebny dla własnej twórczości". Staff z radością odpisywał na listy, do których dołączone były jakieś wartościowe utwory, świadczące o talencie ich autorów, natomiast grafomańskie próbki traktował z największym taktem i delikatnością. Raz tylko zdarzyło mu się odpisać złośliwie. Wspomina o tym Gabriel Karski: Pewnego razu Staff "otrzymał sążnisty list wraz z kupą kiepskich wierszydeł od pewnego sierżanta, który zniecierpliwiony zbyt długim - jego zdaniem - oczekiwaniem na ocenę, niebawem nadesłał mu groźny monit, sformułowany w takich mniej więcej słowach: "Proszę nie zapominać, że ma Pan do czynienia z żołnierzem Wojsk Polskich". Na co Staff natychmiast odpisał: "Szanowny Panie Sierżancie, jako żołnierz Wojsk Polskich z pewnością jest Pan odważny. Ufam więc, że tej odwagi Panu nie zabraknie, gdy się Pan dowie, że wiersze Jego oceniam jako nic nie warte"". Kiedy wybuchła wojna i nastał mroczny czas okupacji, zaprzyjaźnieni ze Staffami Morstinowie proponowali im wielokrotnie, aby przenieśli się do nich na wieś. W Pławowicach będzie łatwiej i bezpieczniej przeczekać ciężki okres. Gdyby przyjęli tę propozycję, ominęłyby ich wszystkie niedole związane z powstaniem warszawskim i cała gehenna ewakuacji. 3 października 1944 roku Helena Staffowa, ciężko ranna w nogę, wraz z sześćdziesięcioparoletnim chorowitym mężem znalazła się w odkrytym wagonie towarowym, by po siedemdziesięciu dwóch godzinach koszmarnej podróży znaleźć upragnione schronienie na plebanii u księdza w Starachowicach. Ciężkie dni opromieniała wiara, że przecież wojna musi się kiedyś skończyć i musi nadejść upragniona wolność. "Będziemy znowu mieszkać w swoim domu, będziemy stąpać po swych własnych schodach. Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu, lecz wiatr już o tym szepce po ogrodach nie patrz na smutnych tych ruin zwaliska. Nie płacz. Co prawda, łzy to rzecz niewieścia. Widzisz: żyjemy, choć śmierć była bliska." Dzień wolności nadszedł prędzej, aniżeli powrót do ukochanej stolicy. Ten nastąpił dopiero w 1949 roku, po kilku latach pobytu w Krakowie. W tymże 1949 roku pani Helena Staffowa przeżyła niezwykłe wzruszenie. Oto 30 stycznia w Teatrze Polskim odbył się jubileusz siedemdziesięciolecia jej ukochanego męża. Tłumnie zgromadzona publiczność powstawszy z miejsc, oddała hołd jubilatowi, odznaczonemu w przeddzień Krzyżem Komandorskim z gwiazdą orderu Polonia Restituta. Pani Helena, siedząca w pierwszym rzędzie, patrzyła przez łzy na stremowanego poetę, który przycupnąwszy skromnie na rokokowym foteliku stojącym na scenie, nie mógł opanować drżenia rąk. Pani Helena uczestnicząc całą duszą w tym tryumfie męża, nie mogła w takiej chwili nie odczuwać, że ona też ma jakiś udział w tych sukcesach. Wszak zrezygnowała ze swojej pracy zawodowej, aby chronić troskliwie poetę przed wszystkim, co go rozprasza, co mogłoby mu przeszkodzić w twórczości. I tak rzeczywiście było. Helena Staffowa w ciągu trzydziestu siedmiu lat małżeństwa z tym sławnym poetą była jego koniecznym uzupełnieniem, dopełnieniem i jak gdyby uwarunkowaniem. Wiadomo było, że gdy jej nie stanie i on odejdzie bardzo prędko - tęskniący, niezaradny, samotny... Helena Staffowa umarła 14 marca 1957 roku, Leopold Staff w dwa i pół miesiąca później. * * * Młody wówczas przyjaciel poety, Tadeusz Różewicz, bezpośrednio po tej stracie, jaką poniosła literatura polska napisał: "Znałem boga poezji. Był to stary człowiek z rzadką bródką uśmiechnięty, pogodny. Bóg poezji mieszkał na Nowym Świecie. Dozorca domu, listonosz myśleli, że jest to pan Leopold Staff. W maju zamknął zieloną furtkę i opuściŁ sad. Wszedł w ciszę głębszą za swą zmarłą żoną. Przed nim biegł czarny piesek o uszach wspaniałych jak witraże w zachodzącym słońcu. W sadzie zamieszkały cienie. Bóg poezji nie umarł, on zdrzemnął na chwilę w ciszy wieczoru słyszę jego lirę. Dom na lotnym piasku Blask tysięcy świec bijący z mrocznej zazwyczaj katedry Notre Dame w Paryżu i długie sznury karet zajeżdżających przed świątynię pewnego sierpniowego dnia 1860 roku zelektryzowały przechodniów idących tamtędy. Tylko niektórzy wiedzieli, jakiej to parze będzie udzielał ślubu sam arcybiskup Paryża. Szeptano sobie również na ucho, że wśród gości weselnych ma być jakoby cesarz Napoleon III... Cóż to za niezwykła młoda para, że aż taki zaszczyt? A niezwykła rzeczywiście. Przede wszystkim nie związana narodowościowo z Francją: on Polak, ona Angielka, a na miejsce ślubu wybrali Paryż, po prostu, żeby było neutralnie. Henryk Wieniawski, polski skrzypek_wirtuoz światowej sławy, sięgając po córkę baroneta angielskiego Tomasa Hamptona, Izabellę, w pierwszej chwili spotkał się z odmową. Hampton był przeciwnikiem małżeństw mieszanych; trzeźwo patrząc na życie, od razu upatrywał źródło przyszłych konfliktów w różnicy kultur, tradycji i obyczajów małżonków różnych narodowości. Poza tym nieufnie odnosił się do artystów w ogóle, nie wierząc ani w stałość ich uczuć, ani w stabilność podstaw ich egzystencji. Inaczej natomiast na osobę kandydata do ręki Izabelli zapatrywała się jej matka. Pani Hampton, siostra znanego irlandzkiego pianisty Osborne'a, sama niedoszła śpiewaczka, a więc wrażliwa na muzykę, urzeczona wspaniałą grą polskiego skrzypka_wirtuoza, wprowadziła go do swego domu, zaznajomiła ze sobą oboje młodych i czuła się odpowiedzialna za rozwój uczucia, które narodziło się pod jej opiekuńczymi skrzydłami. Dlatego też usilną perswazją skłaniała męża, aby niezależnie od rekuzy danej artyście, wybrał się na jego koncert. A był to koncert niezwykły. Słuchacze Wieniawskiego po raz pierwszy usłyszeli jego nowy utwór skrzypcowy, który odtąd już nierozerwalnie miał się zrosnąć z jego imieniem. Była to "Legenda" - muzyczna skarga artysty na zły los, który go rozdziela z ukochaną, i zarazem pieśń tęsknoty za krajem lat dziecinnych, gdzie młodociane serce nie znało jeszcze udręk i cierpień. Publiczność, wypełniająca salę po brzegi, przyjęła utwór z ogromnym entuzjazmem. Burzliwa owacja, jaką zgotowano młodemu skrzypkowi nie mogła nie zrobić wrażenia na sir Hamptonie. Zdał sobie sprawę, że ten artysta, stojący na zarzuconej kwiatami estradzie, artysta, którego nazwisko skandują rozentuzjazmowani słuchacze - Anglicy i liczni cudzoziemcy - to naprawdę ktoś i wobec tego Izabella, wiążąc się z nim, w żadnym wypadku nie popełni mezaliansu. Małżeństwo zawarte z takimi przeszkodami nie potoczyło się gładko. Atmosferę początkowego szczęścia i harmonii wnet zakłóciły różnice charakterów, a przede wszystkim różnice postaw wobec życia i jego obowiązków. Młoda kobieta bardzo szybko przekonała się, jak ciężko jest być żoną artysty. Znowu natrętnie narzuca się tu fraza z cytowanego już wielokrotnie wiersza: "Żony poetów to są amazonki spod Pegaza znaku... Ich rajski chleb jest piołunu obsypany makiem". Dla Izabelli tym makiem o piołunowym posmaku stał się egocentryzm męża. Henryk Wieniawski, sławny skrzypek, solista dworu carskiego w Petersburgu, odznaczony najwyższymi orderami, przyzwyczajony do hołdów, wieńców, fanfar, do tej całej dusznej, cieplarnianej atmoosfery egzaltowanych zachwytów, nie nadawał się ani do roli męża, ani do roli ojca. Nużyła go i nudziła ciągle ta sama kobieta, mierziły obowiązki ojcowskie. Zresztą mało miał z nimi wspólnego, ciągle w podróżach, ciągle przemierzający Europę i Stany Zjednoczone, był gościem w domu. Uczucie żony przyjmował jako należny mu hołd. Pozwalał się łaskawie adorować, nic w zamian z siebie nie dając. Rozumna i trzeźwo myśląca córka Albionu, jaką była Izabella de domo Hampton, zdawała sobie z tego sprawę, cierpiała jako kobieta, ale jednocześnie wiedziała, że nie pora palić mosty, kiedy na świecie były już cztery powołane do życia małe istoty. Trzeba mężnie i konsekwentnie nieść brzemię, które dobrowolnie zarzuciła sobie na ramiona zafascynowana uwodzicielskim tonem jego czarodziejskich skrzypiec. Źródła naukowe nie zajmują się charakterem żony Wieniawskiego, tylko analizują twórczość genialnego wirtuoza i kompozytora, roztrząsają walory jego dwudziestu dwóch utworów muzycznych, m.in. słynnej "Legendy", "Fantazji na tematy z opery "Faust"", "Obertasa", "Dudziarza", "Scherza_tarantelli" i innych. Natomiast życie rodzinne Wieniawskich starają się przedstawić powieściopisarze: Władysław Bodnicki w "Legendach o Wieniawskim" i Eustachy Czekalski w "Czarodziejskich skrzypcach". Portrety Izabelli w obydwóch opowieściach różnią się w zasadniczy sposób. Według Czekalskiego Izabella to zapobiegliwa kurka domowa, gospodarna, ale gderliwa. "Zajęta synkiem i domem coraz bardziej oddala się od zainteresowań męża. Woli też, żeby muzykowanie odbywało się nie w ich domu. Przyjaciele Henryka tyle zostawiają po swojej wizycie bałaganu w mieszkaniu..." I dalej w tym sensie, że wobec tego skrzypek znajdzie taki dom, w którym można i muzykować z przyjaciółmi, i porozmawiać, i popić tęgo, i adorować - nie bez wzajemności - piękną panią domu. A więc pisarz ucieka się do znanego schematu: żona kura domowa nie rozumie męża artysty i tym samym zmusza go niejako do szukania zainteresowań poza domem. W opowieści Czekalskiego jest wiele uproszczeń, jest również zaskakujący pamiętnik Izabelli, stanowiący chyba fikcję literacką, toteż cała ta opowieść nie budzi zaufania. Bliższy prawdy wydaje się Bodnicki, właśnie dlatego, że powściągliwszy i że jego Izabella ma w sobie więcej psychologicznej prawdy. Obaj autorzy zgodnie podają, że Wieniawski był opanowany namiętnością do gier hazardowych. Rujnował się na karty i ruletę. Wielkie zarobki z koncertów, na które tłumnie tłoczyła się publiczność zwabiona sławą jego nazwiska, zostawały w kasynach gry, a żonie i czworgu dzieciom brakowało na codzienne potrzeby. Z tego chociażby powodu Izabella nie mogła się czuć szczęśliwa w tym małżeństwie. Do tego doszedł jeszcze stały lęk o życie męża. Miał już dwa groźne ataki serca. Lekarze nakazali unikać wszelkich podniet, wszelkich stanów napięcia nerwowego. Zalecenie zupełnie nierealne. Czyż artysta, na którego zwrócone są oczy całej widowni, może być zimny jak głaz? Czyż nie jest to naturalne, że każdy nerw dygoce w nim z emocji i po występie następuje nagła depresja? A hazard przy zielonym stoliku lub przy rulecie, kiedy rozbiegane oczy śledzą toczącą się kulkę, a palce mimo woli zaciskają się aż do bólu... Izabella ze smutkkiem i strachem myśli, że jej dom zbudowany jest na lotnym piasku. Jej sławny, uwielbiany czarodziejski skrzypek nie jest mężczyzną, na którego ramieniu można się oprzeć ufnie i silnie. A poza tym rujnuje swoje zdrowie, o nic nie dba, z niczym się nie liczy. Jest egoistyczny i lekkomyślny zarazem. Nieszczęście przyszło wcześniej, aniżeli mogła przypuszczać. Po którymś z wielkich koncertów w południowej Rosji Wieniawski poczuł się tak źle, że musiał natychmiast wracać do Moskwy. A tam wypadki potoczyły się szybko: choroba, szpital, tarapaty pieniężne. Zmarł 31 marca 1880 roku. Miał niespełna czterdzieści pięć lat. Po śmierci artysty rozpoczęły się spory, gdzie pochować zmarłego: żona chciała zabrać go do Anglii, brat nalegał, by Henryk wrócił do rodzinnego Lublina, przyjaciele proponowali Moskwę, z którą tak był związany swoim życiem artystycznym i wieloma sukcesami. Spór ten rozstrzygnęła ostatecznie matka, decydując się na stolicę kraju - Warszawę. Pamięć o Henryku Wieniawskim przetrwała i nadal, dzięki artystom muzykom, jest w pełni żywa. O jego żonie luźna garść szczegółów ocalała tylko dzięki pisarzom, dzięki ich wyobraźni natchnionej osobowością dynamicznego, namiętnego wirtuoza skrzypiec. Jego dwie miłości Wielki pianista o światowej sławie Ignacy Paderewski miał w swoim życiu dwie miłości. Pierwsza, wszechpotężna, wszystko sobie podporządkowująca - to muzyka; druga, komplikująca życie, będąca osłodą i zarazem udręką tego życia - to żona. Była nią baronówna Rosen, córka rodowitej Greczynki, zwana często "piękną Heleną", odziedziczyła bowiem po matce wspaniałą urodę. Natychmiast po ukończeniu pierwszego etapu studiów, bardzo młody, bo zaledwie dwudziestoletni absolwent Instytutu Muzycznego w Warszawie, zakłada rodzinę. Żeni się z koleżanką z uczelni Antoniną Korsakówną, ale to bardzo szczęśliwe małżeństwo stanowi, niestety, tylko krótki epizod w życiu Paderewskiego, po roku bowiem żona jego umiera przy narodzinach dziecka. Chłopcem zaopiekowali się teściowie, młody wdowiec zaś wyjeŻdża na dalsze studia do Berlina. Z biegiem lat dla starzejących się dziadków opieka nad chłopcem stała się zbyt uciążliwa, więc Paderewski będący w ciągłych rozjazdach między Europą a Ameryką, coraz sławniejszy i rozrywany przez impresariów międzynarodowych, powierza chłopca swoim przyjaciołom, państwu Górskim. Z Tadeuszem Górskim łączyła Paderewskiego przyjaźń jeszcze z czasów studenckich, odbywali nawet wspólne koncerty, toteż uzyskał zgodę jego i żony na umieszczenie u nich małego Freda, który po przebyciu groźnej choroby Heinego_Medina wymagał szczególnie troskliwej i mądrej opieki. W owym czasie Górscy mieszkali w Paryżu. Pani Helena Górska opiekowała się chłopcem troskliwie, zastępując mu przez długie lata matkę. "Podczas sezonu - wspomina Paderewski w swoich "Pamiętnikach" - codziennie odwiedzałem syna i nie mogę zaprzeczyć, żeby nie wzruszała mnie, a także nie pociągała pani Górska. Z biegiem czasu przywiązanie przerodziło się w miłość. Mogę tylko tyle o tym powiedzieć. Górski spostrzegł to i pierwszy zażądał rozwodu. Były to ciężkie chwile dla nas wszystkich, pełne napięcia i wzruszeń, przy czym muszę przyznać, że Górski zachował się jak najbardziej szlachetnie i lojalnie. (...) w niecały rok po zażądaniu przez niego rozwodu wszysttko było załatwione, i w maju 1899 odbył się nasz ślub w Warszawie". Świeżo poślubieni małżonkowie mieli wówczas po trzydzieści dziewięć lat, natomiast kaleki chłopiec Fred osiemnaście. Stałym miejscem pobytu rodziny Paderewskich i licznego zastępu służby stał się piękny pałacyk, malowniczo położony nad Jeziorem Genewskim, o kilometr od starego miasteczka Morges pod Lozanną. "Mój biedny syn - wspomina Paderewski - (...) czuł się tam wyjątkowo dobrze. (...) Nie mógł biedak chodzić, był zupełnym kaleką, ale tu było łatwiej: duży, zalany słońcem pokój z tarasem i pięknym widokiem (na Mont Blanc) stał się miejscem, gdzie najchętniej przebywał". W posiadłości Paderewskich, noszącej nazwę Riond_Bosson, zawsze było dużo gości, odwiedzających, bliższej i dalszej rodziny. Wygodny, duży dom tętnił gwarem, nie tylko przebywających tam stałych i przejściowych mieszkańców, ale i... ptaków. Z każdego tourn~ee po Ameryce i Australii Paderewski przywoził papugi, mając wyraźną słabość do tych efektownych, kolorowych ptaków. Ponadto pełno było zawsze psów, i to najrozmaitszych ras. Mopsica Manon i kudłaty pekińczyk Ping cieszyły się szczególnymi względami pani domu. Oczywiście sam mistrz nie zajmuje się w swoich pamiętnikach tym błahym tematem, ale znalazła się inna pamiętnikarka, która przekazała cenny obraz domu Paderewskich w Szwajcarii. Była nią bliska kuzynka pani Paderewskiej, znana później w dwudziestoleciu międzywojennym powieściopisarka, Wanda z Jentysów Miłaszewska. Otóż Wanda Miłaszewska w książce pod tytułem "Wspominamy", wydanej tuż przed wojną wspólnie z mężem Stanisławem, pisze: "Dom Paderewskich w Szwajcarii, taki, jakim go widzę po dziś dzień, przymknąwszy oczy, miał coś z królewskiego dworu. Przynajmniej my, dzieciarnia, takeśmy sobie królewski dwór wyobrażały. I może fantastyczne nasze pojęcia nie odbiegały zbyt daleko od prawdy. Królem był Paderewski, niewątpliwie prawdziwym królem, wcale nie z bajki. Królową - ciocia Helenka (...) W jedwabnym szlafroczku japońskim wyglądała jak prawdziwa królowa, taka była piękna z falą kruczych włosów spadających na ramiona i plecy. Miała cudowne oczy koloru wody morskiej, czasem z lekko stalowym odcieniem, jak morze w dzień burzliwy". W miłości do tej pięknej kobiety Paderewski zatracił się cały. Najbardziej ujmowała go jej wrażliwość na muzykę. Pani Helena, kochająca najczulej swego męża jako człowieka wielkiej dobroci i niezwykłej delikatności uczuć, była jednocześnie zafascynowana jego sztuką. Przeżywała każdy koncert i cieszyła się, że wszędzie te koncerty wywołują taki szalony entuzjazm, że największe sale nie mogą pomieścić tłumów pragnących zdobyć bilety dla ujrzenia i usłyszenia mistrza, że niektórzy ludzie klękają przed wielkim artystą prosząc o bis. Towarzyszyła mężowi w jego wszystkich wyjazdach i to zasłużone w pełnni powodzenie artysty było dla pani Heleny ogromnym szczęściem. Wszak miała ona w swym charakterze wiele cech romantycznych i Sztukę przez duże S uważała na najwyższe Dobro i Piękno życia. Ale obok tych romantycznych cech nie brakowało jej również zmysłu praktycznego. Ujawniało się to wówczas, kiedy Paderewski przed niektórymi koncertami był po prostu nieprzytomny z tremy. Pani Helena musiała być wówczas opanowana, spokojna i nie wolno jej było zapomnieć o żadnej z maskotek, które były nieodzowne dla dobrego samopoczucia artysty. Były to jakieś numizmaty, cygarniczki, wstążeczki, ale przede wszystkim była to laska, z którą wielki pianista nie rozstawał się, aż do momentu wejścia na estradę. "Kiedyś z powodu tej laski - wspomina Wanda Miłaszewska - omal że nie odwołano koncertu. Została w którymś z numerów hotelowych, bodaj czy nie w Krakowie... Pamiętam, co się działo wtedy: jaki grad telegramów poprzedził jej odnalezienie. Depeszowano do mego ojca nieomal co godzina: "Laska jest". "Laskę wysyłamy przez umyślnego". "Laskę przywiezie pośpiesznym ten a ten..." Ostatecznie laskę dostarczono istotnie przez znaną i poważaną ogólnie osobistość, która złożyła ją w ręce mistrza i - burza została zażegnana". W takiej atmosferze, pełnej nerwowego napięcia, pani Helena musiała być spokojna jak kamienny posąg, to znowu ciepła, troskliwa, perswadująca... Albo też wkraczała na arenę groźna i despotyczna, widząc, że inaczej nie zapanuje nad roztrzęsionymi nerwami męża, który w ostatniej chwili chciał odwoływać imprezę, kazał telefonować do impresaria, że pokrywa wszelkie koszty i straty, ale wystąpić nie może. Apelowała wówczas do rozsądku i poczucia odpowiedzialności, sięgała po najcięższą broń: "nie możesz zniesławić swojego wielkiego imienia". Paderewski szalał, miotał się, złorzeczył, ale po pewnym czasie orkan przechodził i ostatnie słowo należało do pani Heleny. Była przecież ukochaną żoną, dla której zawsze gotów był uczynić wszystko. Te chwile nerwowego napięcia wynagradzane były z nawiązką przez wielkie tryumfy, jakie Paderewski odnosił na obu półkulach świata. I to nie tylko na arenie muzycznej. Takim ogromnym przeżyciem dla obojga małżonków było w roku 1910 odsłonięcie w Krakowie pomnika króla Jagiełły, który Paderewski ufundował miastu i krajowi w pięćsetną rocznicę zwycięstwa nad Krzyżakami pod Grunwaldem. Ile dumy musiała wówczas odczuwać panni Helena, słysząc okrzyki tłumów na cześć męża - patrioty i wielkiego Polaka. Wszak zdawała sobie sprawę, jakie znaczenie na arenie międzynarodowej ma fakt, że pod czujnym okiem zaborców jeden człowiek potrafił przypomnieć zwycięstwo polskiego oręża, czyniąc tak, jak to zostało wykute na cokole pomnika - "praojcom na chwałę, braciom na otuchę". W Riond_Bosson, obok wielkiej liczby ptaków i psów, były jeszcze "słynne kury pani Paderewskiej". Mała Wandzia Jentysówna, towarzysząca ciotce w wędrówce od kojca do kojca, zapamiętała dobrze cały ten ptasi ludek, skoro potrafiła go wiernie opisać po latach już jako Wanda Miłaszewska: "Nie potrafię wymienić gatunków, jakie tam oglądałam. Wiem, że niektóre były tak niepospolite i cenne, iż za jaja wylęgowe płacono... po dolarze (...) Były tam obok ptaków normalnego wzrostu i upierzenia japońskie kurki tak maleńkie, że wyglądały jak karzełki w zestawieniu z okazami istnych kogucich "goliatów", na których śmiało mógłby się przejechać Twardowski. Były kury białe, pstre, czarne i czerwone, nakrapiane i w prążki, jak u zebry. Były małe i duże, na wysokich i niskich, szarych, żółtych albo pomarańczowych nogach... A gołębie! Co za kolory, co za kształty! Niektóre były tak łaskawe, że siadały nam na ramionach, gruchając prosto w ucho tajemnicze słowa oznaczające, jak przypuszczam, wielkie zadowolenie. Bo też ręce ich opiekunki zawsze były pełne przysmaków". Do zwiedzania tego ptasiego gospodarstwa zapraszani byli obowiązkowo wszyscy goście przybywający do Riond_Bosson. Pani Helena z lubością oprowadzała ich po kurnikach, niestrudzenie objaśniając obyczaje i nawyki swoich pierzastych pupilów. Jedni towarzyszyli w tych wędrówkach z rzeczywistym zainteresowaniem, inni z wymuszonym grzecznościowym uśmiechem, ogólnie zaś uważano zajmowanie się tą fermą za nieszkodliwe dziwactwo małżonki wielkiego artysty. Jakiś wnikliwy psycholog byłby może innego zdania. Ten ptasi światek, który z daleka podnosił harmider, rozpoznając ogromny, szeroki kapelusz ze słomki, w którym pani Helena zbliżała się do fermy, był bliski jej sercu nie tylko jako osoby lubiącej wszelkie żywe stworzenia. Ta ferma stanowiła azyl, w którym wypoczywały jej nerwy, napięte nieustannie w obecności męża pełnego tremy przed każdym koncertem. Kiedy opadła pierwsza fala zachwytów nad ufundowanym przez Paderewskiego pomnikiem Grunwaldzkim dłuta Antoniego Wiwulskiego, tu i ówdzie zaczęto sarkać, że wyraz artystyczny pomnika za słabo odpowiada roli, jakiej miał służyć, że nie było konkursu, że pomnika nie zaakceptowało jury architektów itd., ale rzecz miała tak wielką wagę polityczną i społeczną, że w końcu wszystkie krytyczne głosy musiały ucichnąć. Wróciły natomiast po dwóch latach w zupełnie innej formie, w formie życzliwej a zabawnej satyry, stanowiącej fragment szopki wystawionej przez Towarzystwo Polskich Artystów w Paryżu. Tę zapomnianą historyjkę wydobyła Halina Grabska w niezwykle cennej wspomnieniowej książce "Bric ~a brac" wydanej w roku 1978. Ignacy Pas de R~eves występuje jako jedna z postaci tej szopki i na nutę "Jam ci jest Mazur szumny" śpiewa: "Jam jest król tonów, któż mi zaprzeczy, jeno na głowie mam tyle rzeczy, że już nie wiem, jak se radzić, jak do końca doprowadzić oną robotę! Psiawiara, oną robotę! Czekają co dnia spraw całe sterty: wystawy drobiu, no i koncerty, i kurniki, i pomniki, i przemowy, i repliki nie ma z tym końca. Psiawiara, nie ma z tym końca. Aże mnie czasem rozpacz ogarnia - tutaj fortepian, tam wylęgarnia - jak to wszystko się pozbiera, to ci, panie, jest opera, że niczym "Manru"! Psiawiara, że niczym "Manru"! I jeszcze czasem ludzie się dziwią i na me dary gębami krzywią, i choć koń jest darowany, w zęby patrzą mu, bałwany, każdy urąga, psiawiara, każdy urąga! Nie dość, że człowiek drób piękny pasie, ma znać się jeszcze na końskiej rasie! Zresztą znam się i na końskiej wiem, że koń jest jagielloński! Co wam do reszty, psiawiara, co wam do reszty!" Umieszczony w szopce żartobliwy przytyk do działalności pani Padarewskiej na polu drobiarstwa i wciągania w przyziemne, gospodarskie kłopoty mistrza, który powinien przebywać tylko w wysokich rejonach sztuki, z biegiem lat utraci charakter dobrotliwej satyry, a stanie się przedmiotem ostrzejszej krytyki. Zresztą pani Helena sama dostarczała żeru coraz zjadliwszym plotkom. Przy wielkich zaletach ducha i dobroci serca brakowało jej czasami taktu. A poza tym było coś w jej usposobieniu, w jej charakterze, co stwarzało dystans między nią i ludźmi. Tu można się odwołać do sądu Adama Grzymały_Siedleckiego, który jako dziennikarz, jako rzecznik prasowy w pewnym okresie, stykał się nader często z Paderewskim i jego małżonką, bywał w ich domu w Szwajcarii i w Warszawie i to w różnych okresach. "Biedne nerwy tej kobiety - pisze Grzymała_Siedlecki w zbiorze wspomnień "Wielcy ludzie w dniu swoim powszednim" - nie osładzały życia otoczeniu. Nie w jednym nabruździła, w niejednym dawała się we znaki, a jednak, jednak mimo wszystko budziła, jeśli nie sympatię - to współczucie. Zawsze ją się bowiem widziało raczej smutną. Dziwne refleksje powstawały, gdy się na nią patrzyło: los dał jej wszystko, o czym inne kobiety we snach marzą: fenomenalną urodę i miłość niejako królewicza z bajki, bo niezwykłego człowieka, i to szczęście, jakiego doznajemy, gdy możemy coś lub kogoś bezgranicznie kochać, i duży majątek, którym mogła do woli szafować - tyle tego wszystkiego, a przecież chodziła po tym świecie, jakby wysiedlona z jakichś innych, upragnionych światów". Myślę, że Grzymała_Siedlecki w swojej wnikliwej i subtelnej analizie usposobienia Heleny Paderewskiej nie uwzględnił dostatecznie - jako mężczyzna - jednego czynnika: jej rozdarcia duchowego pomiędzy ukochanym mężem a swoim uwielbianym synem z pierwszego małżeństwa. Wacław Górski, pasierb Paderewskiego, był w równej mierze ubóstwiany przez zaślepioną matkę, co nienawidzony w skrytości serca przez ojczyma. Przy czym niechęć Paderewskiego była w pełni uzasadniona z jego punktu widzenia, bo jak tu kochać człowieka, który jest hulaką, utracjuszem, pozbawionym ambicji życia na własny koszt i w dodatku zabiera mu wielką część uczucia ukochanej przez niego kobiety. Konflikty między małżonkami na tle coraz to nowych hulaszczych wybryków "ukochanego "Wacia"" musiały być nader częste i z reguły kończyły się porażką delikatnego ojczyma, który nie chciał sprawiać dodatkowych przykrości żonie. Ale zepchnięte w głąb serca urazy tliły się w nim i gasiły radość życia, kładły się cieniem na osobistych sukcesach artystycznych. Kiedy w roku 1919 Ignacy Paderewski został premierem nowo utworzonego rządu i ministrem spraw zagranicznych w niepodległej Polsce, pani Helena miała sześćdziesiąt lat. Jak to bywa z wiekiem, pewne trudne cechy jej charakteru nasiliły się. Nie lubiła oficjalnych przyjęć, nudził ją wielkoświatowy ton, obowiązki reprezentacyjne, niezbędne przy stanowisku męża, stanowiły dla niej prawdziwą udrękę. Ale jednocześnie nieoficjalnie lubiła być osobą, z którą się liczą, która ma wpływ i władzę. Słowem odpowiadała jej rola szarej eminencji. I była nią. Złośliwi twierdzą, że w czasach "paderewszczyzny" - jak nazywano zjadliwie ten krótki okres rządów Paderewskiego - ministerialną tekę piastowała żona, a nie mąż. "Jak biedna Polska Polsą, od królowej Bony jeszcze nigdy mąż zacny nie miał takiej żony." - ubolewał Jan Lechoń, nazywając żonę premiera panią, która "kręci Polską niby łyżką w zupie" i przedstawiając ją jako postrach rządu, urzędników i obywateli. Aż się wierzyć nie chce, żeby rzeczywiście ta kobieta o nieco sennym usposobieniu, idąca przez życie trochę jak w lunatycznym śnie, miała się raptem przekształcić w takiego demona. Pewne jest natomiast, że otaczała się niewłaściwymi ludźmi, którzy wykorzystywali nader często jej wpływ na męża. Lechoń piętnował to w dalszym ciągu swego poematu "Rzeczpospolita babińska": "Darmozjadów, drągali, aferzystów, kupców na pierwsze urzędy pcha największych głupców... Jeszcze parę lat tego, a będzie "finita" już teraz jest "Rzecz Babska" a nie Pospolita." W niejednym posunięciu pani Paderewskiej maczała swoje paluszki wścibska, wszędobylska Lucyna Kotarbińska, redaktorka pisma kobiecego, żona dyrektora teatru i działaczka społeczna, postać w owych czasach wielce aktywna i w szerokich kołach popularna. Ona to wynosiła wszelkie ploteczki, zasłyszane od pani Heleny i puszczała je w kurs pomiędzy żądnych sensacji kawiarnianych polityków, powodując tym jeszcze większy ferment. Paderewski miał więc wiele kłopotów z obiema paniami w roli polityków. Musiał też znać wszystkie opinie krążące na temat żony, złośliwe wierszyki, puszczoną przez kogoś plotkę, że pani Paderewska ofiarowane w jakiejś intencji wotum dla Matki Boskiej opatrzyła napisem: "Marii - Helena". W tym czasie publiczność lwowska zaśmiewała się z szopki, w której kukiełka ucharakteryzowana na Paderewskiego śpiewała na melodię kankana z operetki Offenbacha "Piękna Helena": "Jam jest małżonek Helenki, żonek Helenki, żonek Helenki, jam partaczów król." Po krótkim okresie niefortunnego premierowania Paderewski wrócił do Szwajcarii i pełen goryczy nie chciał nawet wspominać o Warszawie. Ale kiedy wybuchła druga wojna i ojczyzna znalazła się w niebezpieczeństwie, pospieszył natychmiast do Stanów Zjednoczonych, aby tam organizować pomoc dla kraju. Pani Helena nie żyła już od paru lat. Umarła w styczniu 1934 roku. Śmierć ta okryła żałobą serce Paderewskiego. W tym małżeństwie trwającym trzydzieści pięć lat pani Helena była ostoją w nerwowym życiu artysty, ale też przysporzyła Paderewskiemu wiele zgryzot. Jej imię szarpali kawiarniani dowcipnisie, satyrycy, pospolici plotkarze. Jedynie znany malarz Wojciech Kossak w swoich "Wspomnieniach" oddał należną jej sprawiedliwość: "(Paderewski) pozbawiony swojej ukochanej towarzyszki, dla tych, co go lepiej znali, zmienił się bardzo. Widać, że od śmierci pani Paderewskiej odcień melancholii w nim pozostał. Odczułem to wyraźnie podczas jego wielkiego przemówienia w Nowym Jorku na bankiecie wydanym przez Steinwaya. Kilka słów poświęconych stracie swojego "najlepszego przyjaciela" miało akcent bezgranicznego smutku. Wtenczas zrozumiałem, jak ciężki żal musiał żywić ten wyjątkowy człowiek do wszystkich, którzy tę kobietę, o równie wielkim jak jego sercu, dla drobnych nietaktów odsądzali od tak dużych zasług, jak chociażby tylko te, które położyła, nie żałując trudów, najlepszych chęci i olbrzymich kosztów, powołując do życia niezapomniany Biały Krzyż". Wróżba Cyganki Do młodej dziewczyny, siedzącej na ławce na krakowskich Plantach podeszła Cyganka. - Daj, paniusiu, rączkę i połóż pieniądz na niej, to Cyganka ci przyszłość wywróży. Wszystko ci przepowie: złe i dobre, co cię spotka, jakie chmury nad twą głową, jakie słoneczko ci zaświeci. Czarnowłosa, śniada, z nisko upiętym kokiem dama podobna do Cyganki, Elżbieta Myroniw_MIrocka, przesunęła się na brzeg ławki z błyskiem niepokoju w ciemnych oczach, ale oferująca swe wróżby Cyganka nie ustępowała. - Daj, paniusiu, rączkę, nic się nie bój, Cyganka ci wywróży męża i powie, ile będziesz miała dzieci... Niepodobna było uciec od tego cygańskiego zaśpiewu i od nieruchomego spojrzenia wielkich czarnych oczu, które zdawały się przenikać na wskroś siedzącą na ławce młodą kobietę. Z ociąganiem podała dłoń, kładąc na niej żądany pieniądz. Cyganicha pochyliła się nisko nad lekko drżącą ręką, przesunęła po niej ciemnym palcem, wygładzając jak gdyby linie dłoni i zamamrotała: - Widzę... widzę koło ciebie jasnego pana, dobrego jak anioł. Przy jego boku zaznasz wiele szczęścia, same róże do waszych stóp się ścielą, pięcioro dzieci będziesz miała; dziewuszką jasną niedługo się nacieszysz, dwóch starszych synów to twoja duma i radość, dwaj młodsi - sama zgryzota. - Połóż, paniusiu, jeszcze pieniążek. Cyganka wiele jasnych chwil widzi przed tobą, piękny dom widzi i w powietrzu słyszy granie... Po tych słowach Elżbieta wyszarpnęła rękę. Przeraziła się niesamowitości cygańskiego widzenia. Co ona tu mówi o graniu? Skąd ona może wiedzieć, że dla młodej dziewczyny muzyka to wszystko?... Od tego spotkania z Cyganką na Plantach upłynęło bardzo niewiele czasu i już spełniła się pierwsza wróżba. W roku 1911 Elżbieta Mirocka, uczennica konserwatorium, pianistka, wyszła za mąż za starszego od niej o dziesięć lat kompozytora Feliksa Nowowiejskiego. Dla dziewczyny urodzonej w wielodzietnej, skromnej rodzinie ze Lwowa małżeństwo to oznaczało karierę. Nowo poślubiony małżonek był już "kimś". Przede wszystkim był wykształcony. Studiował w Szkole Mistrzów Królewskiej Akademii w Berlinie, odbywając równolegle studia muzykologiczne na uniwesytecie. Ponadto miał już w dorobku wiele kompozycji. Szczególną sławę zdobyło mu oratorium "Quo vadis", osnute na wątkach głośnej powieści Sienkiewicza, którego prawykonanie odbyło się w Czechach w roku 1907, a więc kiedy jeszcze nie przebrzmiały echa wyróżnienia tej książki Nagrodą Nobla. Elżbieta poznała Nowowiejskiego jako członkini chóru Towarzystwa Muzycznego w Krakowie, w którym śpiewała altem, pod batutą kompozytora. Kiedy została jego żoną, początkowo czuła się onieśmielona pozycją męża, jego ciągle rosnącą sławą w całym kraju i wielką popularnością w mieście. Ale na szczęście Nowowiejski był człowiekiem niezwykle skromnym, prostym w obejściu i ujmująco życzliwym dla całego otoczenia. Parę małżeńską połączyło głębokie uczucie i umiłowanie muzyki, Elżbieta bowiem nie porzuciła pianina, mimo że zrezygnowała z zawodu pianistki na rzecz domu i rodziny. Ciągle wierna swoim ulubionym kompozytorom Chopinowi i Griegowi, im poświęcała poranne godziny dnia. Ale wkrótce trzeba było zmienić program zajęć, bo na świat zaczęły przychodzić dzieci i przybyło obowiązków. Nawet powierzchowny obraz życia tej żony sławnego męża jest dowodem, jak wielu obowiązkom potrafi podołać kobieta i to bez żadnych fanfar, hymnów pochwalnych, bez żadnego rozgłosu. Elżbieta Mirocka miała zaledwie dwadzieścia dwa lata, kiedy poślubiła Feliksa Nowowiejskiego. Jako studentka nie mogła mieć jeszcze większego doświadczenia w prowadzeniu domu, a tymczasem nieomal od razu krzepką dłonią ujęła gospodarstwo domowe, później szybko opanowała rolę matki i wychowawczyni pięciorga dzieci. A przy tym nie dała się zepchnąć do roli kury domowej, której świat ograniczony jest czterema ścianami kuchni. Bierze bardzo czynny udział w pracy kompozytorskiej męża. Ma piękne czytelne pismo, więc przepisuje starannie nuty i teksty do nut, jest pierwszą słuchaczką i pierwszym wrażliwym krytykiem kompozycji Nowowiejskiego. A ponieważ nie tylko gra na fortepianie, ale i śpiewa, jest więc - na użytek domowy - pierwszą wykonawczynią jego pieśni. A było tych pieśni mnóstwo. Od stylizacji ludowych z tekstami bezimiennych autorów, jak: "Czarne oczka miała", "W polu ogródeczek", "Pastereczka", "Odejdź Jasiu od okienka" do pieśni ze słowami najbardziej znanych poetów, najpierw z okresu Młodej Polski, jak: Tetmajer, Ostrowska, Zawistowska, a później Staff, Iwaszkiewicz, Pawlikowska_Jasnorzewska. Z biegiem lat w doborze tekstów staną się mu pomocni starsi synowie, wrażliwi czytelnicy najnowszej poezji, uzdolnieni artystycznie, którzy wrażliwym uchem potrafią wyłowić wiersze najbardziej nadające się do oprawy muzycznej. Uzdolnienia synów, Feliksa Marii i Kazimierza, są wielką dumą i radością matki. Sama utalentowana malarsko nie mogła w młodości zrealizować swoich pragnień, nie było jej bowiem stać na kosztowne przybory: farby, pędzle, płótna, oleje... Teraz syn Feliks realizuje jej dawne marzenia. Kazimierz zaś po nich obojgu, po matce i ojcu, odziedziczył talent muzyczny. Pod czujnym okiem rodziców z roku na rok rozwija coraz bardziej swój kunszt pianistyczny. Dom Nowowiejskich rozbrzmiewa muzyką... "W powietrzu słyszę granie..." Elżbieta z lekkim dreszczem lęku powtarza czasem te słowa Cyganki sprzed lat. Jest bardzo religijna, nie pozwala sobie na wiarę w gusła, ale... ale sprawdziło się przecież tyle z tej przepowiedni. Śmiała się wtedy z tych śmiesznych słów: "Dziewuszką jasną długo się nie nacieszysz", a tymczasem maleńka Wandeczka, ukochana córka kompozytora, który nazywał ją "swoją Orszulką", zmarła na dyfteryt, mając zaledwie trzy lata. Elżbieta chmurzy się... łzy napływają do jej czarnych oczu na wspomnienie tej bolesnej straty. Co jeszcze sprawdzi się ze słów starej Cyganki? Może szkoda, że nie dała jej dokończyć wróżby? Nie, nie szkoda. Lepiej nie znać wszystkich szczegółów swego przyszłego losu. I tak najważniejsze jest to, że dostała męża naprawdę anioła, tak bardzo jest delikatny i tyle naokoło czyni ludziom dobrego. I dlatego też w domu utarło się określenie Tata_Anioł. Natomiast ją, Elżbietę, nazywają Madonną. Lubi się bowiem ubierać w kolory czarno_białe i czesze się gładko z przedziałkiem na wprost. Jej smagła twarz w obramowaniu tych czarnych włosów ma naprawdę coś z madonny. Ale usposobienie nie. Przeciwnie. Jest żywa, energiczna, aż nawet zadziorna. Wszystkich swoich czterech chłopaków musztruje niczym kapral poborowych. Młodzieńcy są już pod wąsem, a muszą się tłumaczyć z każdego późniejszego powrotu do domu. Tak samo krótko trzymane są wszystkie kolejne pomoce domowe. Madonna nie uznaje tych kuzynów, co zapraszają Marysie lub Leosie do kina w niedzielę. Kosym okiem patrzy również na adoratorki męża. Nie podobają jej się te panie, co szczebioczą w różnej tonacji swoje zachwyty dla pieśni pana profesora, robiąc przy tym słodkie oczy i zalotne minki. Profesor zaś jest nie od tego, żeby nie przyjmować chętnie wszystkich komplementów i nie odwdzięczać się gładkim słówkiem i trochę staroświecką, ale jakże sympatyczną kurtuazją. Liczy się jednak ze zdaniem żony, z jej opinią w każdej materii. Zaznaczyło się to dobitnie już po pierwszej wojnie, kiedy po zdemobilizowaniu z orkiestry wojskowej w Berlinie Nowowiejski miał okazję i szczere chęci zamieszkać z rodziną we Francji lub Ameryce. Kiedy jednak przedstawił te projekty żonie, ta kategorycznie zaprotestowała: miejsce kompozytora jest w kraju, musi tworzyć dla ojczyzny przede wszystkim i w patriotycznym duchu muszą wychować synów. I Nowowiejski uznał racje żony. Osiedlają się w Poznaniu i od roku 1919 z tym miastem zrosną się losy rodziny. Za honoraria kompozytorskie i oszczędnności odkładane z pensji nabył kilka hektarów ziemi w Piątkowie pod Poznaniem. I teraz Madonna pokazała, co potrafi. Jest pracowita, zorganizowana, pełna inicjatywy. Gospodarstwo rośnie w oczach. Jest para koni i w ogóle żywy inwentarz, a koło przebudowanego domu bujnie zieleni się warzywnik i sad pełen owoców. W tej atmosferze pewnego już dostatku i spokoju Feliks Nowowiejski znajduje wymarzony klimat dla swej twórczości. W tych latach powstaje wiele jego utworów: symfonie orkiestrowe, poematy symfoniczne, uwertury i szereg opusów organowych. Elżbieta mimo zapracowania, doglądania swojej czeladki w myśl przysłowia "pańskie oko konia tuczy" - znajduje jednak każdego dnia trochę czasu, aby grać swoich ulubionych kompozytorów. Nie wychodzi w ten sposób z formy i nie traci kontaktu duchowego z mężem. Muzyka wspólnie przeżywana jest ciągle wielkim łącznikiem pomiędzy nimi i dostarcza tak wiele radości. A poza tym, jakie to ważne, aby i synowie oddychali tą muzyczną atmosferą. Synowie zresztą żywo uczestniczą w pracy twórczej ojca. Ciekawi ich proces powstawania utworu. Śledzą pisanie nut, słuchają pierwszych taktów przegrywanych utworów. Znają na pamięć ojcowskie sukcesy zagraniczne i potrafią wyliczyć z pamięci całą litanię nagród, ale szczególną dumą napawa ich fakt, że prościutka "Rota" Konopnickiej "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród" stanowi jakby nieoficjalny hymn narodowy, a do tej "Roty" melodię skomponował i przez to ją rozsławił właśnie ich ojciec. Wprawdzie było to dawno, w roku 1910, jeszcze przed ich urodzeniem, ale każdy w szkole wie, że Nowowiejscy to synowie tego "muzyka od "Roty"". Po dziesięciu latach wytężonej pracy kompozytorskiej i pedagogicznej w Poznaniu Feliks Nowowiejski może nareszcie zrealizować swoje marzenie o własnym domu. W zielonej dzielnicy Poznania, na Sołaczu, powstaje skromna, niepokaźna z pozoru willa, której zaplecze stanowi cudowny ogród. Ten ogród opisze po latach z umiłowaniem i tęsknotą syn kompozytora, Kazimierz. "Kwiaty nie wyrastają na pedantycznych kwaterach (...) lecz rozrzucone niby to niedbale po całym ogrodzie tworzą impresjonistyczne plamy barw. Stopniowo zjawiają się byliny coraz efektowniejsze: cesarskie korony, żonkile, tulipany, storczykowate irysy i maki_krasawice. (...) Wszystkie rośliny walczą zapamiętale o miejsce: ostro pachnący bez turecki, podwójne jaśminy, wstydliwie zapłonione pigwy japońskie, migdały "jak z bibułki" i w końcu róże (...) Latem do okien i balkonu pierwszego piętra zaglądają bzy, białe jaśminy i liliowe clematisy, a jesienią burgundzkie winogrona, które zrywa się wprost do ust, przed śniadaniem, jeszcze w nocnej piżamie". Ten wygodny, ciepły dom, zwany przez rodzinę pieszczotliwie "Puchatkowem", trzeba było opuścić nagle i w popłochu, gdy pod koniec września 1939 roku do mieszkania wtargnęli żołdacy niemieccy. Kompozytorowi udało się nieco wcześniej oddać zbiór swoich rękopisów na przechowanie do Biblioteki Raczyńskich, on sam zaś - zanim zdołano go zidentyfikować jako twórcę muzyki do głośnej, a znienawidzonej przez Niemców "Roty" - znalazł azyl w szpitalu elżbietanek, gdzie schronił się pod życzliwą opieką lekarzy. Trzej starsi synowie uciekli z Poznania, natomiast żona z najmłodszym synem Janem została wywieziona do Jędrzejowa, ale przedtem przeszła gehennę dwumiesięcznego pobytu w barakach dla wysiedlonych. Śpią na gołej cementowej podłodze wśród ścian pokrytych szklistym szronem, bo na dworze sroży się mróz. Elżbieta Nowowiejska sama nie rozumiała, jak zdołała przetrwać ten straszny okres: zimno, głód i deprymującą atmosferę zbitego tłumu zastraszonych, udręczonych poniewierką ludzi. Podtrzymywała ją wiara. Głęboko religijna wierzyła, że wkrótce spotka się z mężem i synami. I rzeczywiście nadszedł taki moment, że cała rodzina odnalazła się w Krakowie i tu na poddaszu jakiejś wysokiej kamienicy zaczęła pędzić trudne życie wysiedleńców. Dla Nowowiejskiego ucieczką od strasznej rzeczywistości była praca kompozytorska. Pisze nowe zakończenie do swego koronnego dzieła, jakim jest opera "Legenda Bałtyku" oraz komponuje "Symfonię pokoju". Jego żona ma znacznie cięższe życie. Jest głównym "zaopatrzeniowcem" rodziny. Od jej zapobiegliwości i sprytu uzależniona jest aprowizacja domu. Zdobyte z trudem wiktuały dźwiga sama i winduje na wysokie poddasze po stromych schodach. Jak może, tak chroni młodych mężczyzn przed zbędnym kręceniem się po ulicach, na których raz po raz odbywają się łapanki i strzelanina do przechodniów. Po całodziennej krzątaninie wokół gospodarstwa wytchnieniem są godziny wieczorne, kiedy mąż zaczyna cichutko grać na fortepianie... Nowowiejski pracuje nerwowo nad nowymi kompozycjami. Śpieszy się. Dręczy go lęk, że nie zdąży się wypowiedzieć, że nastąpi jakiś kataklizm, który uniemożliwi pracę twórczą. I tak się dzieje rzeczywiście. W grudniu 1941 roku artystę powala udar mózgu. Po kilku miesiącach choroby wyszedł ze szpitala, "lecz był to jakby inny człowiek - wspominają synowie w książce "Dokoła kompozytora" - gdy miał coś od siebie powiedzieć, zachowywał się, jakby zapomniał słów. W mózgu tkwił błąd nieuleczalny. Co ciekawe natomiast, mógł dość swobodnie pisać teksty muzyczne, same nuty bez słów". Elżbieta, zawsze władcza i energiczna, przycicha w tym czasie. Staje się łagodna, zamyślona, jakby zatopiona w nieustannej modlitwie o zdrowie dla ukochanego męża, którego otacza czułą opieką, traktując go jak swoje najmłodsze dziecko. Kompozytor jest coraz słabszy fizycznie, ale jego zainteresowanie muzyką nie przygasa. W ich mieszkaniu lub u znajomych odbywają się tajne koncerty. "Gdy pierwsze latarnie zaczynały rozbłyskiwać wśród ulic - wspominają synowie - przychodzili do nas niedzielami ludzie żądni muzyki. Gromadziło się i kilkadziesiąt osób przy zasłoniętych szczelnie oknach. Zasiadali wokół fortepianu. Pomiędzy gośćmi nasz ojciec, sparaliżowany, ale z błyszczącymi oczami. Wówczas syn pianista rozpoczynał recital. Grał jak najwięcej Chopina: etiudy, polonezy, ballady, a także mazurki (paryskie "marzenia o Polsce" Fryderyka). A jako nadprogram "Rota" lub któryś z innych hymnów, wykonywany dyskretnie, aby melodii nie usłyszeli wehrmachtowcy na ulicy". W styczniu 1945 roku Kraków zostaje wyzwolony, a w sierpniu Nowowiejscy wracają do Poznania. Radość powrotu mąci tylko świadomość, że cofające się oddziały hitlerowców spaliły Bibliotekę Raczyńskich, uległy więc zniszczeniu niektóre wcześniej tam złożone rękopisy i wszelkie materiały muzyczne Nowowiejskiego. Odzyskaną wolnością, miastem, powrotem do ukochanego domu z ogrodem pełnym dalii i róż kompozytor niedługo się cieszył. Zmarł nagle 18 stycznia 1946 roku. Miał sześćdziesiąt dziewięć lat. Dla Elżbiety jest to cios, z którego trudno się podźwignąć. Tyle nadziei na powrót męża do zdrowia wiązała z Poznaniem, z dawnym środowiskiem, z normalizacją codziennego życia. I wszystkie te nadzieje runęły, zawiodły wszystkie plany i rachuby. Przed całkowitym załamaniem chroni ją myśl, że właśnie teraz należy rozwinąć całą energię, ażeby wielki dorobek kompozytorski męża nie uległ zapomnieniu. Trzeba zebrać rozproszone utwory, wiele z nich dopiero teraz opublikować, zadbać, aby weszły do repertuaru współczesnych muzyków i śpiewaków. Do tej pracy wraz z matką stają dwaj starsi synowie. Dziełem ich synowskiej miłości są książki: "Dokoła kompozytora" Feliksa Marii i Kazimierza i "Pod zielonym pegazem" Kazimierza, wydane w roku 1971. Podziw dla różnorodnego i bogatego dorobku kompozytora miesza się w tych książkach z tkliwym uczuciem dla wzruszająco dobrego i delikatnego ojca. Znacznie wcześniej aniżeli te książki ujrzały światło dzienne - bo zaraz po wojnie - Elżbieta Nowowiejska podjęła starania, aby w domu, gdzie żył i tworzył kompozytor, zorganizować muzeum pamiątek po nim. Inicjatywa jak najbardziej uzasadniona i pożyteczna i wydawałoby się, że miasto podejmie ją z całkowitym zrozumieniem. Tymczasem nie tylko że starania te spełzły na niczym, ale jeszcze później w "Dzienniku" pisarza Wacława Kubackiego, który w owych czasach był we władzach kulturalnych Poznania, znajdujemy kąśliwy komentarz: "Obecnie prawie każda wdowa po pisarzu, uczonym lub artyście zakłada w mieszkaniu "muzeum". Broni w ten sposób lokalu przed urzędem kwaterunkowym i marzy o etacie kustoszki, żeby pilnować swego mieszkania na koszt demokracji ludowej. Stanowczo grozi nam przerost muzealnictwa". Ten złośliwy i bezduszny komentarz był najzupełniej zbędny. Sama odmowa wystarczyła całkowicie, aby pognębić i załamać duchowo żonę kompozytora, świadomą, jak wiele mąż jej zdziałał dla polskiej muzyki i jak bardzo rozsławił imię swego kraju na świecie. Po pewnym czasie otrząsnęła się jednak i za poradą ludzi życzliwych pamięci zmarłego kompozytora zorganizowała wraz z synami małe muzeum prywatne, które wkrótce zaowocowało wieloma pracami muzykologów o twórczości kompozytorskiej Feliksa Nowowiejskiego. Dalsze losy tej "inicjatywy muzealnej" są wielce skomplikowane. Kampania na ten temat, jaka rozgorzała w prasie, jest wręcz gorsząca. Doszły do głosu rozmaite animozje osobiste i spory rodzinne. Śmierć Elżbiety i syna Kazimierza jeszcze bardziej zagmatwały całą sprawę. Elżbieta Nowowiejska zmarła w maju 1975 roku utrudzona pracowitym życiem i ciężką chorobą. Miała lat osiemdziesiąt osiem. Przeżyła śmierć męża i syna. Jej wielką zasługą było najpierw stworzenie mężowi właściwych warunków dla pracy kompozytorskiej, a później uratowanie dużej części jego dorobku przed zniszczeniem wojennym. Smutek i przygnębienie, spowodowane daremnymi zabiegami o stworzenie państwowego muzeum pamiątek po Feliksie Nowowiejskim, rozjaśniały takie dowody uznania dla męża, jak otwarcie małego muzeum w Barczewie warmińskim, gdzie się kompozytor urodził oraz nazwanie jego imieniem nowego dziesięciotysięcznika Polskich Linii Oceanicznych. Pozostał po niej piękny portret pędzla S. Gajewskiej w muzeum w Barczewie i jeszcze ładniejszy wizerunek skreślony piórem syna Kazimierza w książce "Pod zielonym pegazem": "Madonna (...) uściska na dobranoc Tatę_Anioła zmęczonego bawieniem gości. Jak dowódca zostanie sama na posterunku. Skrzętnie pozmywa naczynia (...) podleje pokojowe kwiaty. Porozkłada na fotelach jedwabne pokrowce. Troskliwie pozamyka drzwi na dwa spusty. Zamknie okiennice. Sprawdzi, czy gaz nie ulatnia się w łazience (...) W końcu uda się na spoczynek (...) Wierny cerber Puchatkowa, fanatyczna kapłanka domowego ogniska". Ten wizerunek odnosi się jednak do czasów przedwojennych, kiedy istniało kochane "Puchatkowo", żył mąż, rodzina była nie rozbita. Po wojnie domowe ognisko wygasło, ale dawna jego kapłanka nie stała się tylko melancholijnym cerberem pamiątek po minionym szczęściu. Jak wytrwały szermierz walczyła o to, aby wielka liczba cennych dla polskiej kultury muzycznej dzieł Feliksa Nowowiejskiego była znana jak najszerszym kręgom społeczeństwa. Lucyna, Lucynka, Lucusia Lucyna, Lucynka, Lucusia... czyli inaczej mówiąc pani Kotarbińska. Cóż to za barwna, pyszna postać. Mogłaby być znakomitą bohaterką powieści obyczajowej albo jeszcze lepiej, jakiejś dynamicznej sztuki teatralnej. W legendzie rodzinnej przetrwała pod nazwą "Wichury" lub "Zawieruchy", taka była zadzierżysta, szybka w decyzjach, huraganaowa w działaniu. Lucyna Kleczeńska, dwudziestoczteroletnia wdowa po zmarłym przed dwoma laty lekarzu Wojciechu Lewandowskim, poznała owdowiałego w tym samym czasie trzydziestopięcioletniego aktora Józefa Kotarbińskiego na balu maskowym w Salach Redutowych. Po latach wspominając ów bal powie: "byliśmy najweselszą parą wdowców na tej zabawie". Po ślubie, który odbył się w niespełna rok po owym balu, młoda żona podporządkowuje sobie pana Józefa w sposób bezapelacyjny, do czego walnie jej dopomogła natura małżonka, słynnego z roztargnienia. Józefek, jak go nazywała żona, przeszedł po prostu do legendy jako nieprawdopodobny dystrakt i dlatego ktoś obok, zorganizowany i pamiętający o wszystkich sprawach dnia powszedniego, był mu po prostu niezbędny. Do środowisk zbliżonych do teatru przenikały zza kulis najrozmaitsze zabawne opowieści, niejednokrotnie zapewne wyolbrzymione przez plotkę, ale zawsze mające jakieś ziarno prawdy. Oto na przykład Kotarbiński zamknął się w garderobie, aby na dłuższy czas przed przedstawieniem powtórzyć sobie rolę i... po godzinie teatr trzęsie się w posadach od rozgłośnego łomotania w drzwi. Gdzie klucz? Pan Józef zapomniał, gdzie go w roztargnieniu położył. Na szczęście pani Lucyna jest za kulisami i czuwa. To znowu tuż przed spektaklem piekło i gwałt. Zginęła bez śladu jedna pończocha do stylowego kostiumu. Jak tu wyjść na scenę? I tu nieoceniona małżonka przychodzi z pomocą - wiedziona nieomylnym instynktem... odkrywa dwie pończochy na jednej nodze. Krążyła nawet taka dykteryjka wśród znajomych, że w podróży poślubnej roztargniony małżonek zostawił żonę w hotelu, a sam odjechał pociągiem. Ale to już na pewno można między bajki włożyć, bo byłoby po prostu niezgodne z naturą małżonki. Ona, trzymająca w ręku od pierwszej chwili ster rządów, a więc i bilety kolejowe, nigdy by do takiej sytuacji nie dopuściła. Kotarbińscy to para wręcz legendarna. Mówiło się o nich zawsze w liczbie mnogiej: pan Józef i Lucyna, pani Lucyna i Józef... I ta ich nierozłączność, wzajemne uzupełnianie się, gotowość do wszelkich ofiar na rzecz drugiego współmałżonka są wzruszające i wręcz fascynują w dzisiejszej dobie krótkotrwałych związków, w dobie masowych rozwodów, kiedy to na sali sądowej stają naprzeciw siebie powaśnieni małżonkowie, przed rokiem jeszcze w sobie zakochani, a po roku - śmiertelni wrogowie. Związek Kotarbińskich ostał się działaniu czasu. Przeżyli ze sobą w pełnej harmonii czterdzieści cztery lata. Zapewne były, i to nie raz, krótkie spięcia, przelotne burze, ale nie wpływały one nigdy na zmianę zasadniczej postawy którejkolwiek ze stron, postawy opartej na wzajemnym uczuciu, zaufaniu i świadomości, że są dla siebie najbliższymi osobami. Można o tym mówić po latach, opierając się na korespondencji małżonków, ogłoszonej w 1978 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Kiedy ukazała się zapowiedź, że mają wyjść "Listy Lucyny i Józefa Kotarbińskich", wiele osób "ostrzyło sobie zęby" na tę książkę, oczekując, że znajdą tam mnóstwo ploteczek z życia sfer artystycznych z przełomu stulecia i pierwszego ćwierćwiecza XX wieku. Srodze się zawiedli. Autorka wyboru owych listów, Zofia Jasińska, dokonała taktownej selekcji i uprzystępniając czytelnikom sto dziewięćdziesiąt trzy listy, czyli mniej więcej jedną czwartą zachowanej korespondencji, skupiła się przede wszystkim na listach, które charakteryzują wzajemny stosunek małżnków do siebie, ich zainteresowania, codzienne kłopoty i rozrywki, kontakty z najbliższym otoczeniem. Z listów tych wyraźnie wynika, że Lucyna i Józef dobrali się nie na zasadzie podobieństwa usposobień, ale wręcz przeciwnie. Są całkowicie różni. On domator, rozmiłowany w książkach, łagodny, lubiący ciszę i spokój. Jest nie tylko aktorem, ale i literatem_publicystą. Bardzo dużo pisze, zgłębia poezję, jest wszak zawołanym recytatorem... Ona - jako się rzekło - Zawierucha. Ciągle pragnie być wśród ludzi, ciągle musi coś działać, kipi energią, raz po raz wystrzela racami nowych pomysłów. Gdzie tylko się coś dzieje - obowiązkowo musi tam być i ona. Dwa przeciwne żywioły, ale pomostem, który je łączy, jest wzajemna tolerancja i dobra wola. Pan Józef, ujmujący w sposobie bycia, życzliwy ludziom, chętnie bierze udział w gwarnych "Jours fixach" organizowanych w ich przytulnym mieszkanku przez panią Lucynę, ale na zasadzie, że zawsze przecież w gronie gości znajdzie się ktoś miły, z kim można się wdać w dłuższy dyskurs, zagłębiwszy się w wygodnych fotelach, odsuniętych nieco w zaciszny kąt. Pani Lucyna, kiedy mąż zaszyje się w bibliotece, pogrążony w lekturze lub pisaniu, ucieka na jakiś spacer poza miasto albo sama, albo z kimś z licznych znajomych lubiących jej wesołe towarzystwo... Jeżeli jednak żona przebierze miarę i zechce na dłuższą metę zrobić z domu gwarny młyn, rozsądny małżonek łagodnie i taktownie przywołuje ją do porządku. Oto w 1895 roku: Lucusia, dawna uczennica Gersona, entuzjastka sztuki stosowanej, próbuje założyć w ich mieszkaniu prywatną szkołę wypalania w drewnie. Cóż na to pan Józef? W liście z 15 VI 1895 roku pisze do żony, która bawi w Zakopanem: "Moje Złote Dzieciątko! Ja nie mam nic przeciw Twym szkołom, robotom, pieczeniu drzewa, ale żądam od Ciebie b. poważnie: 1) abyś znalazła dla siebie czas na robotę w wyższym rodzaju, nie poświęcając tak zajadle przemysłowi całego czasu. Wierz mi, moja droga, że na tym zacietrzewieniu jednostronnym nie może zyskać to, co stanowi główne zadanie naszego małżeństwa: harmonia dusz i umysłów. Owszem uznaję całym sercem Twoją działalność, ale pamiętaj, żeś nie raz dobrze wyszła słuchając mnie. Możesz być bardzo dobrą literatką, tylko trochę czasu na to zostaw. 2) Wobec głównego zadania mego życia, które jest także z Tobą złączone, dalsze takie trwanie chaosu w domu, byłoby dla mnie klęską. Przecież mnie kochasz, więc klęski mej nie chcesz ani zdenerwowania, nad którym, nie wiesz, jakem czasami musiał panować! Więc przy dobrej woli urządzisz tak, żeby szkoła nie była moim utrapieniem i goście żeby nie zjadali większej połowy tygodnia (...). A teraz patrzę w Twe siwe, poczciwe oczęta i sięgam do najgłębszych komórek Twego serca. Ono Ci powie, że mam rację, że człowiek półsiwy, który z głowy musi dużo czerpać, który chce żyć z żoną pogodnie i żyć z ludźmi, ale bez harmideru, zasługuje na to, aby dom był mu tak miłym, jak bywał, gdy tego chciałaś (...). Całuję Cię po tysiąc razy, Lucusiu moja najdroższa. Twój Józef". Pani Lucyna opatruje ten list dopiskiem: "Doskonały list! Słuszny. Święta racja". W okresie, kiedy Józef Kotarbiński był dyrektorem krakowskiego teatru, pani Lucyna sprawowała fukcję szefa meblarni teatralnej, ale swoją działalnością wychodziła znacznie dalej. Wszystko co wymagało nagłej interwencji, wszystko co trzeba było zdobyć, uzupełnić, naprawić, aby machina teatralna toczyła się bez zgrzytów - było na jej głowie. A załatwiała to szybko, z wdziękiem, umiejąc zawsze uderzyć we właściwą strunę. Ale trzeba zaznaczyć, że pani Lucyna nie ogranicza się bynajmniej do roli żony_opiekunki i organizatorki mężowskich spraw. Ma również swoje własne bardzo czynne życie. Energicznie działa w rozmaitych organizacjach, jest współredaktorką pisma kobiecego "Nasz Dom", organizuje Chrześcijański Związek Rękodzielniczek "Dźwignia", no i jest autorką dwóch książek "Wokoło teatru" i "Zza kulis teatru". Obie wydane w latach trzydziestych i jaka szkoda, że nie wznowione po wojnie. Bystra obserwacja, dowcip, mnóstwo nagromadzonego materiału uczyniły z tych książek ciekawe zwierciadło ówczesnej epoki. Oddzielna karta w życiu Lucyny Kotarbińskiej to jej działalność agitacyjna w czasie plebiscytu na Śląsku. W lutym i marcu 1921 roku jeździ po różnych miejscowościach Śląska i wygłasza płomienne przemówienia, przekonuje, radzi, zaklina... "Moje Najukochańsze Stworzenie! - pisze do męża 8 marca 1921 roku. - Nie bój się o mnie. Znak krzyża i na robotę! Bóg da, że mi się nic nie stanie, a trzeba, trzeba bodaj dla Korfantego, żeby choć nas kilka wytrwało do końca. Nie masz pojęcia, jak gorzkie, urywane słowa padają z ust człowieka na nas. Obywatelstwo nie dało ani jednego samochodu na usługi plebiscytu... Czyż nie jest słuszne, aby choć drobne stopy kobiece mierzyły tyle kilometrów, ile zdolą. Byle służyć, służyć, bez względu na naszą marną istotę. Tu się rozgrywa wielka sprawa. Tu chodzi i o nasz naród cały, o kraj, o Polskę, ale także i o lud śląski, zacny, wierzący w Boga i w Polskę. Józefku! Co byłoby, gdyby ten naród tu został z Niemcami, a co będzie z nim, kiedy zostanie z nami takimi, jakimi jesteśmy teraz". Józef Kotarbiński zmarł w roku 1928, pani Lucyna przeżyła go o dwadzieścia trzy lata. Kiedy byłam w jej mieszkaniu w 1937 roku wyszła mi na spotkanie nie staruszka, ale pięknie zadbana siedemdziesięciodziewięcioletnia pani w srebrzystych loczkach, z ujmującym uśmiechem na twarzy... Wielka córa klanu Rapackich Sławni mężowie miewali niejednokrotnie także sławne żony. Jak wyważyć, kto z nich sławniejszy, na kogo pada blask bijący od współpartnera, a kto świeci własnym niezależnym światłem. Jest to zazwyczaj sprawa trudna do rozstrzygnięcia. W wypadku małżonków Leszczyńskich, Bolesława i Honoraty, głośnych artystów teatralnych z przełomu XIX i XX wieku, sprawa jest o tyle bardziej skomplikowana, iż Bolesław Leszczyński gasił blask swej żony nie tyle swoim talentem, co mężowskim despotyzmem i wyniosłością. Przede wszystkim dzieliła ich bardzo duża różnica wieku. Leszczyński już występował na wielu scenach, zbierając laury w czołowych rolach polskiej i światowej klasyki, gdy Honoraty jeszcze nie było na świecie. Córka wielkiego klanu artystycznej rodziny Rapackich - w której dziadek był muzykiem, ojciec aktorem i pisarzem, matka śpiewaczką, wuj także muzykiem, a bracia parali się aktorstwem, literaturą i malarstwem - Honorata Rapacka urodziła się w roku 1864, dziedzicząc po matce orientalną urodę: palące oczy, krucze włosy, smagłą cerę. "Kto jej już nie widział - wspomina Adam Grzymała_Siedlecki - ale za to na scenie widział jej syna Jerzego Leszczyńskiego, choćby w "Cyrano de Bergerac" (nie mówiąc już o jego niezrównanych pędziwiatrach i postrzeleńcach), ten może nabrać wyobrażenia o temperaturze talentu pani Honoraty. I pasja aktorska. Urodzona była dla sceny, jak koń arab urodzony jest dla biegu w galopie". Gdyby urodziła się mężczyzną z odpowiednio świetnymi warunkami scenicznymi, stałaby się na pewno gwiazdorem o europejskiej sławie, ale jest kobietą i czyhają na nią wszystkie pułapki, zastawione na płeć niewieścią przez naturę. Jej matka, z Hoffmanów Wincentowa Rapacka, świetna śpiewaczka operetkowa, porzuciła scenę dla wychowywania dzieci i nigdy już na nią nie wróciła. Honorata, nieodrodna córka swojej matki, też przedłoży dom rodzinny nad scenę, chociaż całkowicie aktorstwa się nie wyrzeknie. Mając dziewiętnaście lat, zakochała się bez pamięci w świetnym aktorze scen polskich, Bolesławie Leszczyńskim. Oszołomiła ją nie tylko sława wielkiego artysty, ale może przede wszystkim jego zewnętrzność: olbrzymi wzrost, pięknie rzeźbiona twarz o dużych, niezwykle wyrazistych oczach i ogromnie ujmujący głos o niskim brzmieniu. Straciła dla niego głowę zupełnie, nie dając żadnego posłuchu perswazjom rodziny, że kandydat do jej ręki jest starszy o dwadzieścia siedem lat i jako wdowiec ma dwie córki z poprzedniego małżeństwa. W warszawskich "Rozmaitościach", gdzie właśnie zetknęła się z Leszczyńskim, młodziutka panna Rapacka zadebiutowała, mając zaledwie siedemnaście lat. Starsze aktorki nie dopuszczały jednak "smarkatej" do żadnej z poważniejszych ról, toteż do ujawnienia jej wielkiego talentu aktorskiego doszło dopiero w roku 1893 za sprawą Tadeusza Pawlikowskiego. Pawlikowski, człowiek wielkiej kultury, znający się jak mało kto na rzemiośle aktorskim, prawdziwy mąż opatrznościowy wielu teatrów w Polsce, wyciągnął ją z Teatru "Rozmaitości", by od razu w pierwszym sezonie w Krakowie obsadzić w dynamicznej sztuce Sardou "Madame Sans_Gene". Postać księżnej gdańskiej, marszałkowej Lefebvre Leszczyńska odtworzyła tak, że po tej kreacji cały repertuar stanął przed nią otworem. Tymczasem, o dziwo, stosunkowo bardzo szybko dała się namówić na powrót do Warszawy i występy w lekkich programach Teatru Letniego. Sprawa wręcz zaskakująca, ale rozszyfrować ją można, jeśli się uprzytomni, że Honorata była przecież żoną wielkiego lwa scen warszawskich, Bolesława Leszczyńskiego. Nad zamiłowaniem do sceny i ambicjami występowania w wielkim repertuarze przy boku męża zwyciężyła praktyczna mądrość kobieca. Po cóż mają być rozdźwięki w pożyciu małżeńskim na tle rywalizacji. Wiadomo, że zawsze znajdą się wielbiciele talentu młodej aktorki i będą ją zestawiać in plus ze starzejącym się mężem, a zatem... niech każdy zbiera sukcesy na innej scenie i w innym repertuarze. Grzymała_Siedlecki w swoim świetnym studium pt. "Świat aktorski moich czasów" przytacza znakomitą, a wiele mówiącą anegdotę: "Zdarzyło się, że do któregoś prowincjonalnego teatru z występem gościnnym zjechali oboje Leszczyńscy. (...) Na przedstawieniu był pewien zaprzysięgły teatroman (...) niejaki K. Człowiek ze wszech miar kulturalny, ujmujący w towarzystwie, tak, że się zapominało o jego przykrym kalectwie: o deformującym go garbie. Zachwycili go na spektaklu oboje goście, ale zwłaszcza ona. Nazajutrz rano, opatrzony olbrzymim bukietem, udaje się do hotelu, gdzie Leszczyńscy stanęli, by ten kwietny dowód adoracji ofiarować znakomitej artystce. Dzwoni (...) drzwi otwiera lew Leszczyński (...). "Czy mam przyjemność z mistrzem Leszczyńskim?" - pyta przybyły. "Tak jest" - odpowiada Jowisz z "Rozmaitości". Dostrzega oczywiście ułomność gościa, ale czymże ona wobec tej góry kwiecia, którą przybyły chce ofiarować jemu - bo komuż by innemu? - więc z genialnym swoim aktorskim "natychmiast" przyobleka w łaskawą kordialność i życzliwe rozjaśnienie "bardzo miły człowiek" - mknie mu przez głowę ciepłe wrażenie. "Z kimże mam honor i czym mogę służyć?" - pyta z tą serdeczną dwornością, w jakiej był mistrzem. "Jestem K. i chciałem zapytać, czy zastałem panią Leszczyńską, bym ją mógł prosić o przyjęcie tej wiązanki?" - "Aa... jej?" - spochmurniał mistrz. - "W tej chwili". Wszedł do pokoju żony. "Onora, tam przyszedł do ciebie jakiś ułomny". Z "przemiłego człowieka" K. zdegradował mu się na garbusa i nic więcej". "Wielki" Leszczyński umarł w roku 1918. Teatralne berło przejął po nim jego syn Jerzy, pełen uroku ulubieniec publiczności międzywojennej Warszawy. A pani Honorata? Pani Honorata przeżyła męża o dziewiętnaście lat. Usunęła się już na emerytalny odpoczynek, kiedy Arnold Szyfman, wystawiając w Teatrze Polskim "Dom kobiet" Nałkowskiej, namówił ją do zagrania jednej z ról. Zrobiła z niej majstersztyk. I to było jej ostateczne pożegnanie z teatrem. W tym okresie, w roku 1935, poznała ją pisarka Helena Duninówna i wspomnienie o tej znajomości przekazała w jednej ze swoich uroczych, gawędziarskich książek: "Pani Honorata wyglądała wtedy jeszcze doskonale. Robiła wrażenie osoby pełnej sił. Mieszkała z siostrą swoją, panią Różą Bogucką, w Olszance koło Puszczy Mariańskiej w swoim własnym uroczym domku, w ogródku pełnym róż. (...) Dreptał za nią zawsze biały puszysty kot. (...) Widzę to wszystko tak dokładnie, jakby działo się wczoraj. Pani Honorata idzie ku nam z powitaniem. (...) Trzyma w ręku koszyczek i wielkie ogrodowe nożyce; ścinała właśnie róże. - To do podwieczorku! Na stolik! - woła już z daleka, podnosząc koszyk w górę. Jest w jakiejś barwnej letniej sukni i śmieje się. I to ma być emerytka? (...) O swoim życiu artystycznym, o swych tryumfach, o scenie, nie mówiła nigdy; raz chyba tylko z humorem przypomniała swego męża "wielkiego" Leszczyńskiego. Siedziałyśmy wtedy na tarasie, przy stoliku, pod parasolem i kolorowe refleksy padały na jej twarz. Miała swoją jeszcze zawsze śniadą cerę, duże wesołe oczy i te grube wymowne wargi, tak bardzo lubiące się uśmiechać. Nic w niej nie było starczego, nic zwiędłego, nawet nieuniknione zmarszczki zdawały się być tylko zarysem. Od pani Honoraty wiało optymizmem". Kiedy po dwóch latach Helena Duninówna ponownie znalazła się w Olszance, Honoraty Leszczyńskiej nie było już wśród żywych. Pisarka ze ściśniętym sercem patrzyła na zmiany, jakie zaszły w tym miejscu. Był to gwarny plac budowy. Na dawnej działce gospodarzył teraz syn, Jerzy. Uwijał się właśnie wśród murarzy wznoszących nowy dom. Wraz z żoną, też aktorką, Leokadią Pancewicz, doglądali, jak posuwa się praca. Oboje rośli, przystojni, weseli. Symbol nowego życia wypełniającego szczelnie miejsce, gdzie dawniej był zabawny mały domek z niewielkim tarasem, oplecionym girlandami róż, z pasiastym parasolem, pod którym tak lubiła siedzieć uśmiechnięta, czarnooka pani Honorata z białym puszystym kotem na kolanach... Ludwik i Irena Para małżeńska Ludwik i Irena Solscy byli oboje tak sławni, że niepodobna wymierzyć, niepodobna określić, które z nich bardziej zasługiwało na miano mocarza sceny. Były to talenty i indywidualności zupełnie odmienne. Ta odmienność zresztą zadecydowała o tym, że ich związek małżeński rozpadł się bardzo szybko, ale zanim będzie mowa o rozwodzie, trzeba przedstawić, jak do tego związku doszło. Zadanie to znakomicie ułatwi sam Solski, ponieważ w swoich wspomnieniach opisał dość szczegółowo pierwsze zetknięcie się z Karoliną Poświkówną. "Początek sezonu 1896_#1897 stał się dla mnie brzemienny w następstwa. Pewnego dnia - z końcem września lub początkiem października - wezwał mnie dyrektor (Tadeusz Pawlikowski). Zastałem u niego jakąś panią w średnim wieku z młodziutką dziewczynką o długich, rudych warkoczach. Żadna z nich nie wyglądała na aktorkę. Starsza wcale nie miała cech teatralnych, młodsza jeszcze nie mogła mieć nic wspólnego ze sceną. Zresztą ani warunki, ani wiek po temu. Chude, długie, rude, brzydkie i do tego smarkate. Zatem na pewno nie chodzi o sprawy zawodowe. Więc o co? Pawlikowski przedstawił mnie, po czym wyjaśnił powody tej dziwnej wizyty. Oto Bolesław Leszczyński przysłał swoją uczennicę z prośbą o udzielenie jej prawa debiutu (...). Na debiut przygotował z nią rolę tytułową w sztuce Halma "Hrabia Rene". (...) Jeszcze raz ją obejrzałem. Była jakaś dziwna. Jeszcze niekształtna, śmieszna przez te warkocze, właściwie brzydka, niby podlotek, a uśmiech i spojrzenie - ho! ho! - a przy tym głos jakiś źle brzmiący i rozkapryszony, ruchy to leniwe, to znów nienaturalnie podniecone. No, trudno! Odwalimy tę próbę i panna Poświkówna pojedzie do domu. W tok moich myśli utrafiła matka, twierdząc, że dziewczyna ma duże zdolności malarskie, więc powinna się raczej poświęcić plastyce niż scenie. Następnego dnia odbyła się próba. Wyszła z niej obronną ręką. Po kilku dniach ukazał się na mieście afisz z zapowiedzią debiutu... Ireny Pomian. Po przedstawieniu Pawlikowski dał jej kontrakt do podpisania. Zatrzymał ją w zespole. Twierdził, że będzie z niej pożytek". Solski był w tym krakowskim zespole jednocześnie głośnym już aktorem i reżyserem. Wszak miał za sobą dwadzieścia lat pracy w różnych teatrach i mnogość sukcesów w najrozmaitszych rolach. Okres wczesnej znajomości z panną Poświkówną, która przybrała teatralny pseudonim Irena Pomian, kwituje w swoim pamiętniku krótką uwagą: "...mozoliłem się nad rudą debiutantką. Wyniki były pomyślne. Nazwisko Ireny Pomian już po roku zaczęło interesować widownię. Zdolne to było, owszem, ale takie jakieś - niewydarzone". Po sukcesach odniesionych przez Solskiego w sztuce "Jojne Firułkes" autorka, Gabriela Zapolska, zaproponowała mu wyjazd do Stanów Zjednoczonych na tourn~ee, które sama podjęła się zorganizować, ale Solski nie dał się uwieść ponętnym mirażom. "Miałem tutaj - pisze - inny miraż, bliższy, który mnie wiązał. Chude to było, rude, jakieś dziwaczne, niewydarzone, trochę niesamowite, ale diablo zdolne i... kuszące. Od jednej roli do drugiej coraz bardziej zapalałem się, by zrobić z niej gwiazdę pierwszej wielkości. Im bardziej starałem się narzucić jej swą wolę jako reżyser, im bezwzględniej i surowiej traktowałem ją w pracy, tym bardziej pogrążałem się jako mężczyzna. Nie byłem zresztą osamotniony w tej roli. O, nie! Wreszcie przyszedł moment, w którym powiedziałem sobie: basta! Dość udawania obojętności. Napisałem do niej, że pragnę ją jak najrychlej poślubić..." Przez długi czas, zanim został opublikowany pamiętnik Ireny Solskiej, co nastąpiło w roku 1978, można się było zastanawiać, co spowodowało, że ta dwudziestoczteroletnia dziewczyna, ciesząca się wielkim powodzeniem i świadoma wpływu, jaki wywiera na mężczyzn, zdecydowała się na małżeństwo z aktorem starszym od niej o dwadzieścia lat i w dodatku niewolnym. Wprawdzie Solski żył od dawna w separacji ze swą pierwszą żoną, Michaliną, ale rozwodu nie miał... Co ją zafascynowało? Człowiek? Artysta? Czy reżyser? Reżyser, a więc potencjalny szafarz najlepszych ról? Ślub tej bardzo niedobranej wiekiem pary odbył się 10 listopada 1899 roku, natychmiast po załatwieniu przykrej dla Solskiego konieczności zmiany wiary. "Stanąłem wobec dylematu: katolicyzm i wyrzeczenie się uczucia, czy protestantyzm i urzeczywistnienie marzeń. Wychowany od dzieciństwa w wierze ojców łamałem się wewnętrznie i bardzo boleśnie przeżywałem problem zmiany wyznania. Długo nie mogłem się zdecydować na krok ostateczny. Nie myślałem nigdy, że to zagadnienie tak bardzo zaciąży nade mną. W końcu uległem sile uczucia. Zostałem ewangelikiem. Ślub nasz odbył się w jesieni 1899 roku w Warszawie. Przedtem uprosiłem jednak moją przyszłą żonę, by zrezygnowała ze sceny i powróciła do studiów malarskich. Doświadczenie życiowe i wieloletnie obserwacje małżeństw aktorskich nasuwały mi bowiem obawy co do możliwości utrzymania harmonii naszego pożycia w wypadku, gdyby Irena pozostała w teatrze. Niezbyt chętnie poddała się mojemu życzeniu, ale obiecała zrobić próbę i na jakiś czas wycofać się z pracy aktorskiej". A zatem wyrzeczenie w imię uczucia, bo jak Solska wyznaje w swoim pamiętniku, nikt inny nie obchodził jej poza Solskim, była zafascynowana jego aktorstwem, jego umiłowaniem sztuki, pasją, z jaką oddawał się swojej pracy... Przerwa w pracy teatralnej trwała jednak bardzo krótko. Już w maju 1901 roku publiczność lwowska ogląda Solską w roli Racheli w "Weselu" Wyspiańskiego. Rola ta przeszła później do legendy. Wkrótce potem Irenę Solską spotyka ciężki, najcięższy cios. Rozchorowała się na nerki. Stan jej był krytyczny. Do umierającej prawie została wezwana matka. I oto córka wyzdrowiała, a matka umarła na piorunujące, infekcyjne zapalenie płuc. Miała zaledwie czterdzieści sześć lat. Rozpacz po tej stracie pogłębia jeszcze świadomość, że infekcji tej Bronisława Poświkowa nabawiła się w domu Solskich. W jaki sposób? "Solski dostał od p. Sokołowskiej dwie papużki zielone - wyjaśnia Irena w swym pamiętniku. - Nie lubiłam tych ptaków, kazałam przenieść do kuchni. Zdechły; służąca umieściła martwe ptaki za oknem - to rozsadnik zarazków. Infekcja padła na moją umęczoną, zrozpaczoną matkę (...) to moje ukochanie. Mogła i powinna była żyć. Tej śmierci nie mogłam zrozumieć, nie pogodziłam się z nią, nie umiem przeboleć do dziś". Irena Solska zawdzięczała swej matce niezwykle wiele. Ta zapomniana dziś malarka była jedną z pierwszych twórczyń, które wprowadziły i szeroko spopularyzowały sztukę stosowaną. Założona przez nią w roku 1890 szkoła malarska dla kobiet przyczyniła się do wytworzenia nowej gałęzi przemysłu krajowego - sztuki dekoracyjnej. Malowane na drewnie prace Bronisławy Poświkowej zdobywały medale na wystawach w Petersburgu, w Chicago, w Wiedniu, w Paryżu. Irena odziedziczyła po matce talent malarski i pod jej kierunkiem rozwinęła smak artystyczny i umiejętności manualne, co niezwykle jej się przydało w późniejszych latach życia. Na razie dla pogrążonej w głębokiej żałobie praca w teatrze stała się jedynym lekartwem. Ale również - zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami Solskiego - ta praca stanie się pośrednio przyczyną rozdźwięków w ich małżeństwie. Juliusz German, bardzo popularny w dwudziestoleciu międzywojennym powieściopisarz i poeta, autor głośnych powieści "Iwonka" i "Iwonka i gwiazdy" przyjaźnił się z Solskimi - przyjaźń tę zawarli w czasie wystawiania dramatu Germana "Lilith" - i miał okazję obserwować z bliska, jak wyglądało ich małżeństwo na co dzień. Nie jest to relacja entuzjastyczna: "Nad fascynującym talentem Ireny - wspomina German w książce "Od Zapolskiej do Solskiego" - (Solski) czuwał najtroskliwiej i najgoręcej. Rozwinął go, rozjaśnił, umiał wnikać we wszystkie jego odcienie i finezje, był z niego dumny, jak gdyby poniekąd ze swego własnego dzieła. Oceniając te jego wysiłki i starania, będąc mu za nie wdzięczna, wielka artystka nie była mu jednak najlepszą żoną. Nieraz dochodziło między nimi do scysji i gwałtownych sporów, w których niejednokrotnie pomimo mojego młodego wieku wzywany byłem na arbitra i pośrednika. Byłem szczerym wielbicielem talentu tej wspaniałej aktorki, lecz serce ciągnęło mnie przede wszystkim do jej męża". Można domniemywać, że dwie przyczyny przede wszystkim mąciły harmonię pożycia małżeńskiego Solskich. Przyczyny te zresztą łączyły się ze sobą ściśle: była to admiracja, jaką dziesiątki mężczyzn otaczały tę świetną artystkę i niezwykle interesującą kobietę oraz hołdy, jakie składała jej po każdym spektaklu rozentuzjazmowana publiczność. Każde przedstawienie było ciężką próbą dla nerwów Solskiego jako męża i jako aktora. Dodajmy męża, który przekroczył pięćdziesiątkę, podczas kiedy jego żona była w pełnym rozkwicie bujnej kobiecości. "Rudowłosa, świetnie zbudowana, o przedziwnie białej karnacji ciała i egzotycznej urodzie, w sposobie ubierania się odznaczająca się dyskretną oryginalnością, Solska była zarówno na scenie, jak i w życiu symbolem tych wszystkich niebezpiecznych uroków kobiecości, które w literaturze nosiły wtedy nazwę "femme fatale". (...) Kiedy Solska podążała przez ulice Lwowa czy Krakowa swym płynnym, niezbyt szybkim krokiem, otulona w płaszcze, zakończone tak lubianymi przez nią fantastycznymi kryzami - spojrzenia wszystkich przechodniów kierowały się na nią. A w oczach ich mogła wyczytać nie tylko hołd i podziw dla wielkiej aktorki, lecz w równej mierze uwielbienie i admirację dla fascynującej kobiety. Bo też Solska była jedną z tych artystek, wobec których nikt nie może pozostać obojętny". Tak o niej pisał w miesięczniku "Teatr" w roku 1956 Jerzy Macierakowski. A córka Solskich, Anna Sosnowska_Malatyńska, stwierdza, że całe jej dzieciństwo było "zaczarowane" urokiem tej smukłej, niesłychanie fascynującej młodej kobiety o pięknych, puszystych, rudych włosach i cudownej cerze. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak powiedzieć, że nie wszyscy w równym stopniu zachwycali się urodą Solskiej. Wiele osób nazywało ją wręcz brzydką, krytykując nieregularne rysy, zbyt duży nos, nieładną barwę głosu itd. Słowem miała powierzchowność kontrowersyjną, ale na pewno niebanalną. Ludwik Solski był niezaprzeczenie genialnym aktorem, ale nie był wolny od przywary w środowisku teatralnym szczególnie często spotykanej, jaką jest zazdrość zawodowa. W przypadku Solskiej szarpały nim nieustannie dwa przeciwstawne uczucia: duma z osiągnięć reżyserskich i zawiść o sukcesy aktorskie. Jerzy Koller, krytyk i ceniony znawca spraw polskiej sceny, pisze: "I z Ireną i z Ludwikiem Solskim łączyła mnie serdeczna przyjaźń. Solska sama mi opowiadała, że na próbach Solski nigdy nie był z niej zadowolony, zamęczał ją. Ciągle chciał, aby było jeszcze i jeszcze lepiej. Ale jeżeli Solska odnosiła wielki sukces, zwłaszcza wtedy, gdy grali razem, a tak się najczęściej zdarzało, wówczas Solski bardzo się irytował, był po prostu zły, że żona odnosi sukcesy". Dla udokumentowania swoich słów Koller przytoczył fakt, jak to w pewnej sztuce, kiedy byli razem na scenie, zerwały się gwałtowne oklaski i okrzyki pełne entuzjazmu na cześć artystki. Wówczas Solski wściekły puścił raptownie rękę Ireny i wybiegł za kulisy. "Kilka lat przed śmiercią Solski w rozmowie ze mną - wspomina dalej Koller w swoich "Gawędach teatralnych" - dowodził, że Irena miała olbrzymi talent malarski, a jej aktorstwo było wyraźną pomyłką. Tylko zazdrość zawodowa - konkluduje krytyk - mogła takiemu znawcy teatru i aktorów, jakim był Solski, podyktować sąd tak bardzo niesłuszny i niesprawiedliwy". W roku 1905 przyszła na świat córeczka Solskich. Oczekujący z niecierpliwością i niepokojem tego wydarzenia Solski był wówczas na występach w Kijowie. I tam zastała go radosna depesza: "Obie rude zdrowe". Maleńka Haneczka, mimo że gorąco kochana przez oboje rodziców, nie zdołała scementować tego małżeństwa, w którym rozdźwięki są coraz większe. W końcu w roku 1913 dochodzi do rozwodu, zresztą już łagodnie i bez burz. Tak by przynajmniej wynikało z pamiętnika Solskiej. Trzeba jednak podkreślić, że jest to właściwie nie pamiętnik prowadzony na gorąco, ale wspomnienia spisane po latach, a więc już odcedzone z emocji, refleksyjne i wszystkie sprawy przedstawiające ze spokojnego dystansu. W roku 1914 Irena Solska wyszła powtórnie za mąż za wyższego urzędnika kolejowego Ottona Grossera, Solski zaś został wreszcie szczęśliwym mężem siwowłosej pani Anety, która nie miała nic wspólnego z teatrem. Od lat już nie była mu obojętna i to właśnie na jej cześć - o czym Irena początkowo nie wiedziała - prosił, aby córeczce dać na imię Anna. O trzeciej żonie Solskiego, który był również trzecim mężem pani Anety, Irena pisze w swoim pamiętniku spokojnie i życzliwie, chociaż w swoim czasie, kiedy się dowiedziała, że to pani Aneta wymogła na Solskim, aby jego byłej żony nie angażował żaden teatr w Warszawie - nastawienie to na pewno nie było takie życzliwe. Największym ukochaniem Solskiej była jej mała Haneczka. Dla ratowania jej zdrowia zagrożonego gruźlicą na całe miesiące rzucała scenę, przebywała z Hanką w Zakopanem, wyjeŻdżała na Lido. Irena Solska wyniosła z rodzinnego domu dużą kulturę artystyczną, zamiłowanie do poezji i orientację w prądach i zjawiskach literackich. A więc i pod tym względem wyróżniała się korzystnie w swoim środowisku aktorskim i zrozumiałe jest, że od razu zwrócił na nią uwagę dyrektor Tadeusz Pawlikowski, sam wielki znawca literatury i subtelny krytyk. Tak samo łatwo wspólny język znaleźli z nią autorzy dramatyczni, przebywający w kręgu teatru. I to zrozumienie duchowe wspólnie z fascynacją, jakiej ulegali stykając się z tą niezwykle interesującą kobietą, sprawiło, że wielu pisarzy specjalnie dla niej, z myślą o niej tworzyło nowe sztuki: Żuławski, Przybyszewski, Staff. A więc można rzec, iż Solska stała się muzą Młodej Polski. Ale nie tylko. Pod jej urokiem było i następne pokolenie. Dwudziestopięcioletni poeta, późniejszy znany satyryk i fraszkopisarz, Jan Sztaudynger, w roku 1929 w wierszu "Irenie Solskiej komplement strzelisty" tak pisze: "O czemuż idę jak cień w ślad Twych nieuchwytnych kroków, wszak niczym więcej nie jestem, jeno trenem Twego uroku, i jako za suknią się wlecze koronek zwój po podłodze, jako słonecznik za słońcem w rozkwitłej Twej sławie chodzę. Pogubiłem słowa jak perły i więcej nie mogę ich znaleźć, przeciekły zdania przez usta jak sitem chwytane fale, ze sceny nie znam Cię prawie, imion Twych, ról nie pamiętam. Nie przeszedłem z myślą skupioną przez ról Twych dostojny cmentarz. A jednak po tom przyszedł, aby je wszystkie przywołać, aby nie pierzchły w nicość, jako na wodzie koła, aby tym Solskim w koronie, w klejnotach i w negliżu, postawić sercem gorącym posąg dźwięczniejszy od spiżu." Stanisław Wyspiański, widząc w Irenie Solskiej ucieleśnienie swojej wizji Infantki, dał polskiemu teatrowi przekład Corneille'owskiego "Cyda". Tę rolę Infantki, jako zgoła niezwykłą, wspomina wielu recenzentów. I nie tylko... Bardzo piękny portret Solskiej w kostiumie Infantki namalował Wojciech Kossak. Podobno było jedno takie niezwykłe przedstawienie tej sztuki, że cały pierwszy rząd zajęli artyści malarze: Ruszczyc, Wyczółkowski, Frycz i - szkicowali Infantkę. Niepokojąca uroda Solskiej i jej nieprzeciętna osobowość fascynowały wielu ludzi sztuki. Sam Wyspiański malował i szkicował to ją samą, to wraz z Ludwikiem Solskim - wielokrotnie. Podobnie Gerson, Pronaszko i Witkacy. Konstanty Laszczka wykonał jej rzeźbę. A nie są to bynajmniej wszyscy. Te obrazy, rzeźby, utwory literackie popularyzowały szeroko jej postać, przyczyniały się do tak zwanej "legendy Solskiej", ale bynajmniej nie ułatwiały życia. Przeciwnie. W ślad za nimi szły plotki i zawiść. Między innymi ceną, jaką zapłaciła za swoją popularność, była nietrwałość jej małżeństw: w 1913 roku rozeszła się z Ludwikiem Solskim i w 1927 z Ottonem Grosserem. W pierwszym wypadku dlatego, że żądający wyłączności i zaborczy jako aktor i jako mąż, Solski nie znosił rywalizacji, w drugim - dlatego, że wędrowne życie artystki teatralnej nie dało się pogodzić z modelem rodziny, upragnionym przez dobrego i kochającego męża, jakim był Grosser. O swym drugim mężu Irena Solska pisze w pamiętniku w samych superlatywach i tylko siebie obwinia za ich rozejście się: "(...) winna byłam tylko ja sama, nikt tylko ja. Nie zostawia się kochanego człowieka na pastwę życia, na pastwę warszawianek. (...) Złą przysługą było moje powodzenie. Zawsze z występów wracałam do domu, ale samotne długie wieczory były złym doradcą". A właśnie na okres małżeństwa z Grosserem, "uroczym, bezgranicznie dobrym, kochającym i kochanym Ottonem" - jak go określa w pamiętniku - przypada najwięcej wyjazdów Solskiej: gra nie tylko w Warszawie, ale w Łodzi, Poznaniu, w Gdyni... Wybitnie przystojny, elegancki pan prezes dyrekcji kolei jest prawie ciągle sam. "Moja wina i tylko moja wina - powtarza Solska - raczej wina mojego powodzenia, mojego zawodu". Ze wszystkiego, co tu dotychczas zostało powiedziane, można by wnioskować, że Irena Solska była typem egocentrycznym, trochę, czy może nawet bardzo, wampem, upojonym własnymi sukcesami, że wszelkie społecznikostwo tego rodzaju jednostce musiało być obce. Byłby to jednak sąd fałszywy. Po prostu była ona cała rozmiłowana w sztuce. W dramacie i w poezji. I nade wszystko odczuwała potrzebę przekazywania ludziom tej własnej fascynacji, potrzebę wciągania ich w krąg oddziaływania sztuki. Dlatego tak chętnie występowała również w wieczorach poetyckich i dawała niezapomniane recitale żywego słowa. Przy czym jej głos, raczej słaby, nie był tu przeszkodą. Miała swój własny, jedyny i niepowtarzalny sposób recytowania, którym porywała słuchaczy. "Dykcja jej - stwierdza krytyk teatralny Jerzy Macierakowski - i sposób dzielenia niekiedy słów na sylaby, czy nadawanie pewnym partiom muzycznego staccata - nosiły cechy specyficzne... w żadnym wypadku nie do naśladowania". W latach 1931_#1933 Irena Solska zorganizowała w Warszawie na Żoliborzu Teatr im. Żeromskiego, pomyślany jako scena popularna z bardzo tanimi biletami, a więc dostępny dla wszystkich. Kartki jej pamiętnika z tego okresu pokazują ofiarność i trud fanatycznego zespołu i jego kierowniczki. "Myślą moją przewodnią było stworzyć teatr bez dekoracji: autor i aktor - aktorzy wśród widzów - kostiumy". Garstka aktorów wystawia ambitny i różnorodny repertuar, jak: "Róża" Żeromskiego, komedie rybałtowskie, "Gody weselne" w układzie Schillera, "Tamten" Zapolskiej... Tułają się po różnych salach, głodują. "W mojej kancelarii był stale dla zespołu samowar, herbata, cukier, chleb z powidłami". Zespół sam w mieszkaniu Solskiej na Pięknej szył kostiumy, ale nawet przy takiej oszczędności skromna subwencja z Funduszu Kultury była niewystarczająca. Boy_Żeleński napisze o tym bohaterskim okresie: "Solska biedna, jak mysz kościelna, daje publiczności widowiska, o jakich teatry warszawskie - subwencjonowane - nie pomyślą". Teatr na Żoliborzu pełen zmagań z ciągłymi przeciwnościami, zakończył swój żywot w końcu 1933 roku. Dobiło go zabranie przez Arnolda Szyfmana najlepszych aktorów do własnego zespołu. Solska została sama z niewyszkolonym narybkiem. "Byłam zmęczona - napisze w pamiętniku - duch mój osłabł, czułam, że powinnam odejść. Zrobiłam coś, czemu kto inny by nie podołał, pokazałam komuś drogę: idź człowiecze dalej!" Ostatnią rolą, w jakiej publiczność warszawska widziała Solską była Wdowa w "Balladynie" Słowackiego w roku 1938, a więc w czterdziestym drugim roku pracy scenicznej. Gdyby nie szczególna dolegliwość, jaka jej przypadła w udziale, nie musiałaby jeszcze rozstawać się ze sceną. Choroba Parkinsona, absolutnie w owych czasach nieuleczalna, opanowała i zniszczyła postać fizyczną właśnie tak pięknej, harmonijnej w ruchach i niezwykle interesującej kobiety. Później przyszła wojna i powstanie warszawskie. Największym ciosem w tym okresie było dla Solskiej rozstrzelanie w czasie powstania jej siedemnastoletniego wnuka, ukochanego Jaśka. Szczegółowa i wnikliwa na ogół monografia Lidii Kuchtówny, poświęcona Solskiej, informuje o tym fakcie lakonicznie: "W pierwszych dniach powstania Jasiek został aresztowany i po miesiącu rozstrzelany wyrokiem sądu polowego". Ani słowa więcej. Można tylko domniemywać, że jakiś związek z tą tragedią mogła mieć choroba psychiczna, będąca następstwem pobytu chłopca w 1940 roku w obozie w Sachsenhausen. Solska całe lata nie mogła się otrząsnąć z głębokiej żałoby. Rozpacz stara się zabić pracą. Już po wyzwoleniu rzuca się w wir zajęć, organizując zespoły teatralne na Dolnym Śląsku, ale jest to już praca ponad siły schorowanej, zniszczonej, ponad siedemdziesięcioletniej kobiety... W roku 1953 osiada w Domu Aktora w Skolimowie. Pisze pamiętniki, a właściwie odtwarza zaginione w czasie powstania, napisane we wcześniejszych latach. Nie czuje się dobrze w tym środowisku. W tym samym mniej więcej czasie Ludwik Solski, mistrzowsko reżyserujący nie tylko przedstawienia, ale i swoje sprawy, obchodzi hucznie swój jubileusz. Ma już prawie sto lat. Cały kraj czci ten fenomen długowieczności. Jest to okazja do refleksji, jak różnie ułożyło się życie tych dwojga ludzi. W pewnym okresie oboje u szczytu sławy, a później droga Ireny schodzi w dół. Choroby, cierpienia, plotka, ludzka zawiść... A przecież, gdyby położyć na szali charaktery... Ze wspomnień córki, Anny Sosnowskiej, warto przytoczyć kilka zdań: "Całe bandy ludzi ją wyzyskiwały, całe rzesze były wdzięczne za pomoc, której nigdy nie odmawiała i poświęcała masę sił i czasu na szukanie posad, protegowanie potrzebujących i załatwianie spraw dla innych". Dom Ireny Solskiej w Warszawie był wyjątkowo gościnny. Bywali w nim najciekawsi ludzie zarówno w okresie międzywojennym, jak i w czasie okupacji. Córka wspomina ze wzruszeniem "liczne wojenne Gwiazdki z wielką ilością ludzi bezdomnych przy stole, z których każdy znajdował prezent pod drzewkiem, niezliczone noclegi dla przyjezdnych w potrzebie, nieprzespane noce na rozmowach pocieszających strapionych. Wiele istot ludzkich uratowanych przez energię, szybkość działania, odwagę i hojność". Taka była Irena Solska, wspaniała artystka i wspaniały człowiek. Umarła w Skolimowie 8 marca 1958 roku. "Stosownie do swej ostatniej woli udrapowana w białe prześcieradło, wyglądała po śmierci jak najpiękniejszy posąg grecki i miała wyraz tryumfu, szczęścia i spokoju. Nareszcie zwyciężyła drżenie". .nv Dobry duch "Reduty" Każde pojawienie się na scenie obdarzonego niezwykłym urokiem amanta, tragicznego bohatera, pięknego kochanka, pełnego wdzięku lekkoducha, jakim był Juliusz Osterwa, stawało się dla widowni, zwłaszcza jej żeńskiej części głębokim przeżyciem. Do niego wzdychały panny i mężatki, na jego cześć pisały wiersze pensjonarki. Być żoną takiego mężczyzny, stanąć twarzą w twarz z tłumem rywalek i rywalizować z nimi codziennie, o każdej godzinie - niełatwa to sprawa. Toteż młodziutka aktorka wileńska Wanda Malinowska, na którą Osterwa zwrócił uwagę na balu sylwestrowym w Jamie Michalikowej w Krakowie u progu roku 1910, zachowuje rezerwę. Zresztą sama nie jest bynajmniej szarą myszką. Chociaż ma zaledwie dwadzieścia jeden lat, błysnęła talentem w rolach tak znakomitych jak Diana w "Fantazym" Słowackiego, Kornelia w "Irydionie" Krasińskiego, Aniela w "Ślubach panieńskich" Fredry, Maryla w "Dziadach" Mickiewicza. Sam wielki repertuar. Poza tym w kołach dobrze wtajemniczonych mówią, że kocha się w niej nie byle kto, bo sam... Żeromski, że to ona została uwieczniona w jego dramacie "Róża", jako "Śliczna Dziewczyna" i "postać wyobrażająca rewolucję". O niej podobno myślał także tworząc postać dumnej i zakochanej w Sułkowskim włoskiej księżniczki z rodu Gonzagów. Z tych plotek o Żeromskim co na pewno było prawdziwe, to fakt, iż w roku 1908 Wanda Malinowska wystąpiła w Nałęczowie w przedstawieniu amatorskim, wykonując fragment śmierci Ofelii. Obecny na spektaklu pisarz - jak i pozostali widzowie - obsypał ją pochwałami, wróżąc karierę teatralną. Upojona sukcesem i lawiną komplementów dziewczyna postanowiła wstąpić na scenę. Miała za sobą staranne wykształcenie, ukończyła bowiem pensję klasztorną w Malines w Belgii i wyższe kursy żeńskie Pankiewiczówny w Warszawie, co ugruntowało i poszerzyło jeszcze kulturę wyniesioną z domu rodzinnego. Po roku los znowu zetknął Juliusza Osterwę z Wandą Malinowską. Zresztą może Osterwa dopomógł losowi, przyjeżdżając na gościnnne występy do Wilna. Razem występują w "Weselu" Wyspiańskiego jako Pan Młody i Marysia. Z wileńskiego teatru Osterwa porywa Wandę, pozyskując ją dla warszawskiej sceny. Ale nie dla siebie. Piękna, smukła dziewczyna zainteresowana jest kimś innym. A Osterwa? Osterwa podbija serca warszawianek ze sceny. Józef Szczublewski, znakomity współczesny "osterwolog", przytacza recenzję z wesołej krotochwili francuskiej, w której charakterystyka głównego amanta jest zarazem charakterystyką samego Osterwy w życiu prywatnym: "Ten ładny chłopiec siejący wokół siebie padaczkę miłosną jest męczennikiem swego szczęścia. Nie może się pokazać w teatrze, na wyścigach, w restauracji, aby nie czytał na twarzach wszystkich kobiet: jeżeli chcesz, za pięć minut będę twoją". W tych warunkach opór Wandy trwający ponad rok graniczył po prostu z bohaterstwem. Ale Osterwa jest uparty. Pociąga go osobowość młodej aktorki, zachwyca jej delikatna uroda. "Wysoka, zgrabna, wysmukła o pięknych rękach, których palce były tak cienkie, że robiły wrażenie wyrafinowanego dzieła artysty. W twarzy o regularnych rysach dominowały oczy koloru szafirowych bratków, oczy wyraziste, często o spojrzeniu jakby nieco zdziwionym". Taki portret Wandy Malinowskiej przekazała w swoich wspomnieniach teatralnych Hanna Małkowska, dodając jeszcze: "Cała postać robiła na mnie wrażenie kruchego kwiatu. Jej aktorstwo oszczędne, oparte na półtonach bardziej było zbliżone do współczesnego stylu gry niż do mocnej ekspresji przeważającej w tamtym okresie". Ostatecznie ślub urodziwej pary został wyznaczony na dzień 14 marca 1912 roku. Wiadomość o postanowionym ślubie uwielbianego artysty wywołała falę anonimowych listów pełnych rozżalenia, słów rozczarowania, a nawet - jak relacjonuje Szczublewski - "jakąś zbiorowo podpisaną petycję, by taki ideał wiecznego chłopca i taki kochanek dla wszystkich nie narażał swego nimbu ożenkiem". Można sobie wyobrazić, z jakim śmiechem i rozbawieniem młoda narzeczona czytała takie listy, ale czy w tym śmiechu nie czaił się lekki lęk? Wspólne występy młodej pary popularnych aktorów ściągają do teatru takie tłumy, że przez jedenaście miesięcy Osterwa jest najwięcej zarabiającym aktorem w Polsce. Wanda Osterwina w kolejnych sztukach daje kreacje tak świetne, że rozbraja chyba nawet protestujące niedawno przeciwko niej rywalki. O jej występie we wschodniej baśni "Sumurun" recenzent pisze, że: "była w grze artystki obok urody jakaś zniewalająca miękkość i słodycz". Pasmo sukcesów przerywa na pewien czas wojna. Osterwa z żoną i małą córeczką Elżunią (późniejszą aktorką) wyjeżdża w roku 1915 do Samary. Po powrocie stamtąd rozpocznie się chyba najbardziej twórczy okres w jego życiu. Twórczy, trudny i często bardzo gorzki. "Reduta". Teatr zorganizowany na innych zasadach budzi zdziwienie, protesty, ostre krytyki. "Gdy się dziś czyta tamte recenzje - wspomina Hanna Małkowska w książce "Teatr mojego życia" - napastliwe, jadowicie złośliwe, często aż brutalne - gorzko się robi, że z taką bezwzględnością atakowano teatr, który nie trudnił się produkowaniem gładkich przedstawień, ale w twórczych poszukiwaniach dążył do przetarcia nowych dróg w sztuce. Przecież teatr ten zasługiwał na szacunek choćby z tego względu, że jego trzon stanowili aktorzy tacy, jak Dulębianka, Jaracz, Kunina, Kochanowicz, a przede wszystkim sam Osterwa i Osterwina, którzy porzucili czołowe stanowiska i wysokie gaże w Teatrze Polskim u Szyfmana, gdzie ich czekała oprócz wysokich dochodów reklama i tzw. kariera. Poświęcili solidne pozycje dla teatru, w którym czekały ich wprawdzie niepewne dochody, za to radosna, twórcza praca". Na tym ostrym zakręcie życiowym żona Osterwy jest jego wypróbowanym, wiernym towarzyszem. Wierzy w Juliusza, nawet wówczas, gdy on chwilowo sam w siebie wierzyć przestaje. Teatr "Reduta" wylansował młodego dramaturga, jakim był Jerzy Szaniawski. Dzięki świetnym kreacjom Osterwy pełnym blaskiem zabłysły takie sztuki, jak "Lekkoduch" i "Ptak". Obecny często na próbach autor miał okazję zetknąć się bliżej z Wandą Osterwiną i mógł zaobserwować jej wpływ na "pana Juliusza" i jego teatralne poczynania. "Jako żona Osterwy i artystka musiała mieć w "Reducie" znaczenie, chociaż nie przypominała w niczym znanych w świecie teatralnym "pań dyrektorowych". Tytuł taki dla tej pełnej poezji postaci byłby po prostu nieodpowiedni. Urodę miała oryginalną, łączącą jakby chłopięcą budowę z kobiecym wdziękiem. Duże, pełne wyrazu oczy zwracały uwagę, piękny chód, ruchy łagodne, uśmiech melancholijny. Niezwykle inteligentna, subtelna, interesująca. Tę obdarzoną hojnie przez naturę postać toczyła stale, choć niedostrzegalnie, choroba. Choroba sprawiła, że nie mogła zabłysnąć wśród największych gwiazd, ale role niektóre, zwłaszcza wymagające finezji, grała pięknie. A w ogóle powiedzieć by o niej można jako artystce, że była pełną czaru i poezji kobietą, którą od czasu do czasu widywano na scenie. Publiczność warszawska interesowała się nią głównie jako żoną niezwykle popularnego i lubianego aktora; zwracała na nią uwagę w teatrze, przy spotkaniu na ulicy czy w zdrojowisku. (...) Obdarzona wielką inteligencją, wrażliwością, intuicją, znawczyni ludzi, uważna, bystra obserwatorka, dawała kierownictwu "Reduty" rady cenne, chociaż robiła to dyskretnie i jakby mimochodem". Wspomnianą przez Szaniawskiego chorobą, która toczyła organizm Osterwiny, była gruźlica. Ona to doprowadziła do przedwczesnego zgonu artystki w wieku czterdziestu lat 22 stycznia 1929 roku. Kornel Makuszyński napisał wówczas w nekrologu: "Wszyscy tu takie mamy wrażenie, że zwiądł śmiertelnym zwiędnięciem prześliczny kwiat, przedziwnie piękny i rzadki (..) Wanda Malinowska połączyła swoje życie z kolorowym, lecz jakże ciężkim i pełnym czarnego trudu życiem Osterwy. Przez lat kilkanaście dzieliła z nim dni upojenia i chwile czarne... Z uśmiechem i jasnością spojrzenia w przyszłość umilała srogość trudu i lekkim czyniła ciężar wielkiej troski. Jako artystka pełną była entuzjazmu i szlachetnej pasji. (...) Najczystszym jednak płomieniem płonęła w niej miłość macierzyńska. Pod matczyną swoją opieką dwoje właściwie miała dzieci. Jednym to był Osterwa, niepraktyczny romantyk, marzeniami objęty, żyjący tęczowymi wizjami, wielki aktor, jak również wielkie dziecko. Drugim była jej córeczka Elżunia, która wczoraj straciła nie tylko najlepszą matkę, lecz i najtkliwszą przyjaciółkę". Osterwa załamany tą stratą, nie mogąc znieść smutku opustoszałego domu, umieszcza córkę u przyjaciół, sam zaś rusza w objazd ze sztuką Żeromskiego "Uciekła mi przepióreczka". Kocha teatr i w szczególności tę rolę Przełęckiego, niemniej jest to w tej chwili katorżnicza praca: w ciągu 1929 roku redutowcy objechali z tym przedstawieniem dziewięćdziesiąt miast i miasteczek w Polsce. Zabrakło dobrego ducha "Reduty" - Wandy Osterwiny, ale jest "pan Juliusz" i "Reduta" trwa. Kiedy w krótkich przerwach pomiędzy terenowymi wypadami zjawia się w Warszawie "okrążają go - jak pisze Szczublewski - te wielbicielki, które chciałyby - każda dla siebie - by przestał być wdowcem". Ale Osterwa zmieni stan cywilny dopiero w osiem lat po śmierci żony, poślubiając w czerwcu 1937 roku Matyldę Sapieżankę. Stworzę teatr dla ciebie Arnold Szyfman to postać niezwykle popularna w dziejach polskiego teatru. Znało go pokolenie sprzed pierwszej wojny, międzywojenne i nasze powojenne roczniki. Wszak to on w roku 1913 dał Warszawie wspaniały Teatr Polski w samym centrum stolicy przy ulicy Karasia. Był to teatr polski nie tylko z nazwy. Dla stolicy naszego kraju zepchniętej przez zaborcę do rangi trzeciorzędnego miasta było to otwarcie okna na Europę, stworzenie możliwości docierania do niej wpływu teatrów światowych... Przez dwadzieścia pięć lat swojej działalności, czyli do roku 1938, teatr ten pod dyrekcją Arnolda Szyfmana dawał wielki repertuar, kształcący smak tysięcy widzów. W czasie powstania warszawskiego i późniejszego burzenia Warszawy gmach teatru, a przede wszystkim jego wnętrze bardzo poważnie zostały zniszczone i wtedy to niespożyty Arnold Szyfman ponownie przystąpił do jego odbudowy, by w pierwszą rocznicę wyzwolenia Warszawy 17 stycznia 1946 roku dać przedstawienie "Lilli Wenedy" Słowackiego. Była to inauguracja pierwszego państwowego teatru w Warszawie. Nazwisko Szyfmana jest powszechnie znane, natomiast tylko w kołach teatralnych i zbliżonych do nich wiedziano, kto był jego długoletnią towarzyszką życia, mimo iż była nią sławna, nieprzeciętnej klasy aktorka. Krótko mówiąc Maria Przybyłko_Potocka. Sam dźwięk tego imienia w pamięci przedwojennych bywalców teatralnych wywołuje natychmiast obraz niezrównanej Elizy z "Pigmaliona" Shawa czy postać ekscentrycznej George Sand ze sztuki Iwaszkiewicza "Lato w Nohant". Maria Przybyłkówna zadebiutowała w sztuce Szutkiewicza "Popychadło" jako młoda, dwudziestodwuletnia, nieznana nikomu aktoreczka, ale krytycy teatralni wyczuli od razu, że na polskiej scenie objawił się nowy, niezwykły talent. W latach dziewięćdziesiątych młoda artystka poślubiła w Krakowie starszego od siebie o cztery lata Antoniego Potockiego, który przyjechał tu niedawno ze Lwowa, gdzie przeżył ciężki zawód sercowy, kochając się nieszczęśliwie w malarce Anieli Pająkównie. Dopiero po latach i przez przypadek dowiedział się, że tym, który rozbił jego narzeczeństwo i złamał życie Anieli był Stanisław Przybyszewski. Małżeństwo z Marią Przybyłkówną, zawarte na zasadzie plastra gojącego rany serca zadane przez inną, okazało się niedobrane i każde z partnerów tego krótkotrwałego związku poszło w inną stronę. Potocki wyjechał do Paryża, gdzie pozostał do wybuchu wojny, zdobywając sobie sławę znakomitego znawcy literatury i plastyki i skupiając wokół siebie najznakomitszych ludzi owej epoki - Polaków i Francuzów, Maria Przybyłko zaś związała się z Teatrem "Rozmaitości" w Warszawie. Przez całe życie używała mężowskiego nazwiska, choć nigdy więcej już się nie spotkali. Młoda artystka nie znalazła w Warszawie sprzyjających warunków. Właśnie dlatego, że młoda i utalentowana, że reprezentowała nowoczesny styl gry zaaprobowany przez publiczność, rutynowany zespół "Rozmaitości" wypowiedział jej zdecydowaną walkę. Bojkotowana przez reżyserów, ignorowana przez starsze koleżanki, zmęczona podjazdową walką opuszcza teatr i na jakiś czas wyjeżdża do Zakopanego. Tam odszukał ją młody, dwudziestoczteroletni Arnold Szyfman, świeżo upieczony doktor filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, który zachwycony sukcesami krakowskiego "Zielonego Balonika" założył teatrzyk kabaretowy "Figliki". Właśnie do tego teatrzyku pragnął pozyskać utalentowaną aktorkę. Jadąc do Zakopanego po wymianie korespondencji z Przybyłkówną nie przypuszczał, że wychodzi naprzeciw sweemu życiowemu przeznaczeniu, że nie znana jeszcze aktorka stanie się kobietą jego życia. Że dla niej i przez nią rozwinie szaloną energię dla urzeczywistnienia fantastycznych, zdawałoby się, planów. Perspektywa występów w kabarecie "Figliki" nie zachwyciła Przybyłko_Potockiej. "Do tego rodzaju teatru - pisze Szyfman w swoich wspomnieniach - nie miała sympatii ani zrozumienia, dopiero gdy przedstawiłem jej projekty wystawienia nigdzie dotychczas nie granej jednoaktowej komedii Perzyńskiego pod tytułem "Majowe słońce" oraz "Logiki serca" Caillaveta i de Flersa - podpisała umowę na dwie pierwsze premiery. I odtąd zrodziła się między nami długoletnia przyjaźń, która była czymś więcej niż przyjaźnią". W czasie spacerów po górach aktorka skarżyła się na szykany warszawskich koleżanek, na niemożność grania w sztukach odpowiadających jej zainteresowaniom. I wtedy padły słowa zapewniające, że on stworzy dla niej teatr, w którym będzie mogła grać do woli wymarzone przez siebie role. Brzmiało to jak baśń o złotej górze i pani Maria śmiała się na poły z niedowierzaniem, na poły z rozbawieniem, ale zakochany młodzieniec zapewniał, że nastąpi to prędzej, aniżeli ona się spodziewa, niechaj mu tylko wierzy i pomaga dobrymi myślami. Wspomnieniowa książka Szyfmana "Labirynt teatru" pełna jest wzmianek o Marii Przybyłko_Potockiej i mimo iż są to wzmianki niezwykle dyskretne, można bez trudu odczytać, jak wielką rolę odegrała ona w trudnym życiu tego rzutkiego, niezmordowanego, pełnego coraz nowych ambitnych pomysłów mężczyzny. Szyfman, miłośnik sztuki, a jednocześnie kipiący energią entuzjasta z tak zwaną "głową na karku" postanowił, że stworzy w Warszawie "teatr dramatyczny o poważnych aspiracjach artystycznych, w nowo wzniesionym budynku, którego widownia mieściłaby około tysiąca miejsc, zaś scena posiadałaby urządzenia mechanizacji rotacyjnej, umożliwiającej sprawne i szybkie wystawianie utworów wieloodsłonowych". Projekt tyleż porywający, co szalony. Szalony, gdyż znając własnych rodaków z góry można było przewidzieć, że ludzi dobrej woli do pomocy w tej cennej inicjatywie znajdzie się zaledwie garstka, natomiast wrogów, krytykantów i wszelakiego rodzaju podgryzających piesków wylegną zewsząd całe tabuny. "Zaczęła się kotłowanina przede wszystkim po kawiarniach - opisuje Szyfman. - Wszyscy kandydaci na dyrektorów teatralnych i wszyscy reporterzy z całej Polski gromadzili się tam codziennie przy czarnej kawie (...) znosząc jednocześnie wszystkie gadki, plotki, insynuacje i kalumnie. "Czy to możliwe - przekrzykiwali się - że hrabiowie dają pieniądze takiemu chłystkowi z Krakowa?" Albo: "Taki g...rz będzie teatr prowadził". Albo: "I taki s...n dostał 19000 rb. A co on umie? Jakie on ma kwalifikacje? Dlaczego on?" Zaczęła się jednocześnie nagonka prasowa. Satyryczne rysunki, np. wnętrze pałacu Zamoyskich, rozpruta kasa, a na froncie Szyfman obładowany workami pełnymi dolarów i rubli ucieka. Jakże ta skandalizująca atmosfera wokół bliskiego jej człowieka bolała panią Marię. Ale podobnie jak on zaciskała tylko zęby i im ataki stawały się brutalniejsze, tym bardziej wierzyła, wierzyła w "prawo serii", że po tych ciężkich dniach musi wreszcie nadejść słońce. Zresztą gwoli sprawiedliwości trzeba rzec, że były i głosy obrony, jak na przykład fraszka "Pan Szyfman i jego teatr". "Jeszcze drzewo w lesie i w cegielni cegła, a już się warszawska czarna banda zbiegła i w Szyfmana trafia, błockiem suto maże, dając mu szturchańce pod dwa boki w darze. Wszyściutko w porządku. Gdyby Szyfman młody stawiał nam dom schadzek - miałby wtedy ody." I jeszcze jeden wiersz satyryczny, drukowany w "Musze" 16 czerwca 1911 roku, również znakomicie odzwierciedlający całe bagno, jakie otwiera się natychmiast pod nogami człowieka, wybijającego się ponad przeciętność i pragnącego zrealizować jakąś inicjatywę: "Biedny Szyfmanie! Gdybyś w swej Galicji siedział, nigdy by tam głupstw tyle nikt ci nie powiedział, ile tu ich usłyszysz, musisz w kieszeń schować, za to, że ci się teatr zachciało budować, lecz czyli konstytucji zwabiła cię wonność, czy uczułeś do pięknych warszawianek skłonność, dość, że puściwszy kantem Galicję i Kraków, przybyłeś, aby działać pośród warszawiaków. Zrazu zewsząd pochwały jadłeś pełną miskę, "ruchliwy", "energiczny" zyskałeś przezwisko, lecz niebawem nadeszła ostra zmiana wiatru, gdyś powziął myśl - wystawić nowy gmach teatru. Odtąd nie masz spokoju w nocy ani we dnie, o twym przyszłym teatrze wypisują brednie. Ten cię szarpie za udo, ów szczypie za goleń i grzebią w twej przeszłości od pięciu pokoleń. Szyfmanie, choć losowi nie chcesz być uległy, nim do twego teatru przywiozą dwie cegły, zanim ułożą stropy i rozrobią wapno, nim pierwsze białe krople z kielni na mur kapną, ty cięgów nie wytrzymasz i w wieczornej porze powiesisz się na kiosku lub transformatorze, albo klnąc myśl teatru, co przyszła do głowy, z rozpaczy pod samochód rzucisz się pocztowy." Arnold Szyfman nie popełnił jednak samobójstwa - szczęśliwie dla polskiej kultury - ani się nie załamał, ale w utrzymaniu równowagi duchowej wielce mu pomogła pani Maria. Zresztą sam o tym pisze w swoich pamiętnikach: "W tym czasie moją główną podporą psychiczną i moralną była Maria Przybyłko_Potocka, którą, od chwili mojego przeniesienia się do Warszawy, odwiedzałem często. (...) znała, oczywiście, dobrze i dokładnie wszystkie moje zamierzenia i plany teatralne i dodawała mi otuchy w przetrzymywaniu licznych przeciwieństw losu. Była też moją bardzo rozsądną doradczynią w wielu posunięciach artystycznej natury, znając świetnie stan aktorski. Natomiast nigdy nie mieszała się do zagadnień organizacyjnych, przyznając mi bezwzględną wyższość w tych sprawach". Po ciernistej i kamieniami usypanej drodze Szyfman dotarł wreszcie do postawionego sobie celu. 29 stycznia 1913 roku w nowo otwartym Teatrze Polskim odbyła się premiera "Irydiona" Krasińskiego. Jest to data historyczna w dziejach polskiej sceny. I w pewnym sensie historyczna dla Przybyłko_Potockiej. SŁowa Szyfmana "stworzę dla ciebie teatr" przyoblekły się w kszatłt nowoczesnej placówki podziwianej przez wszystkich, stanowiącej chlubę Warszawy. Tu nareszcie artystka mogła osiąść, tu pod osłoną wszechwładnego Szyfmana mogła wybierać sobie role, mogła podpowiadać mu tytuły najlepszych sztuk. Ale na razie wszystkie te plany na pewien czas odsunął wybuch wojny w 1914 roku. Jak było powiedziane na wstępie, wzmianki o Marii Przybyłko_Potockiej są w pamiętnikach Szyfmana bardzo dyskretne, trudno nawet na ich podstawie ustalić, kiedy podjęli decyzję wspólnego zamieszkania. Może było to zaraz po rozłące wojennej, w roku 1918. "Spotkanie nasze było pełne serdecznych wzruszeń i wzajemnych bolesnych niepokojów, a z jej strony - wręcz dramatycznych wyznań dotyczących trosk i samotności minionych lat rozłąki" - wspomina Szyfman. Po pewnym czasie Szyfman ponownie objął dyrekcję Teatru Polskiego i Maria Przybyłko_Potocka została jedną z głównych gwiazd jego sceny. Upływał wprawdzie czas, znakomitej artystce przybywało lat, ale wierni widzowie nie dostrzegali tego z widowni. Zamiast w rolach młodych dziewcząt publiczność teatralna podziwiała swoją ulubioną artystkę jako pełną godności i czaru panią w średnim wieku w sztukach Shawa, Wilde'a i Sardou. Znany krytyk Adam Grzymała_Siedlecki o jej kreacjach pisze wręcz z zachwytem: "(...) ona to, nie inna artystka, pierwsza kreowała bohaterkę w "Pigmalionie" Bernarda Shawa. Kreowała i można powiedzieć skodyfikowała ją dla wszystkich swoich następczyń, które i dziś jeszcze w tej roli się popisują. Nie zdarzyło się widzieć ani jednej, która by przekreślała tradycję Przybyłko_Potockiej. I nic dziwnego, pierwsza wykonawczyni tej postaci idealnie odmierzyła, ile w roli ma być barbarzyństwa (...), ile przy prostactwie wdzięku, ile pierwotnej energii, ile oryginalności, ile niezwykłych zdolności, ile wreszcie daru kochania. Odmierzyła, odważyła i pokazała, jak należy te kontrasty stopić w syntetyczną całość". Taka więc była jako aktorka. A jako człowiek? Zwróćmy uwagę, co pisze o niej Jan Kreczmar w swoim "Drugim notatniku aktora": "Jak wiadomo, była żoną Szyfmana, dyrektora generalnego, ale jednocześnie najlepszą koleżanką i opiekunką młodzieży. We wszystkich konfliktach z dyrekcją, których przecież nigdy nie brak w pracy teatralnej, stawała solidarnie po stronie aktorów, niejednokrotnie zupełnie otwarcie krytykując to, co jej się w postępowaniu męża nie podobało". Aby zrozumieć, iż owa rola żony Szyfmana nie należała do najłatwiejszych, warto przytoczyć jeszcze słowa Kreczmara wypowiedziane z innej okazji, smutniejszej, bo nad świeżą mogiłą niezapomnianego twórcy Teatru Polskiego: "Na pewno nie był to człowiek łatwy we współżyciu. Żelazna wola, upór, chłód i trzeźwy obiektywizm zapewniały mu sukcesy życiowe, nie przysparzały jednak przyjaciół. Toteż od śmierci pierwszej żony, Marii Przybyłko_Potockiej, był człowiekiem raczej samotnym. (...) Mam wrażenie, że wystarczał właściwie sam sobie, a najbliższą i najczulszą towarzyszką jego życia była praca. Praca, bez której nie umiał żyć i której oddawał się bez reszty. Nęciły go zawsze zadania wielkie i trudne. Nie lubił rzeczy łatwych, nieefektownych, uważał chyba, że szkoda na to jego zdolności". Od śmierci pierwszej żony... Tak. Bo Arnold Szyfman przeżył żonę o dwadzieścia trzy lata. On zmarł w roku 1967, ona zginęła w czasie powstania warszawskiego. Przybyłko_Potocka była zawsze bardzo towarzyska, lubiła przebywać wśród kolegów i przyjaciół. Jej żywiołem był teatr z jego atmosferą napięcia, nieustannego ruchu i gwaru. Wszystkie te upodobania, przyzwyczajenia przekreśliła wojna. Zabrakło teatru, zabrakło bliskiego człowieka. Szyfman bowiem, skazany na noszenie upokarzającej żółtej opaski z gwiazdą Dawida, ukrywa się w majątku Morstinów w Pławowicach. Żegnając go pani Maria jest pełna złych przeczuć, że nie uniknie on śmierci z rąk niemieckiego prześladowcy i może, kto wie, ściągnie nieszczęście na ludzi, którzy ofiarnie udzielili mu schronienia. Tymczasem wszystko miało wziąć zupełnie inny obrót. Szyfman jest bezpieczny wśród życzliwych przyjaciół, ona zaś samotna i liczy dni pełne trwogi. Jest to już zmierzch bujnego życia, zwielokrotnionego dziesiątkiem teatralnych żywotów, teatralnych biografii, w które z najżywszą radością wcielała się każdego wieczoru, kiedy nad światem, nad Polską nie było grozy wojny. Starsza od swego towarzysza życia o dziesięć lat Maria Przybyłko_Potocka, gdy wybuchło powstanie warszawskie, liczyła siedemdziesiąt trzy lata. Mieszkała wówczas na Mokotowie wraz z przywiązaną do niej długoletnią pomocą domową Franciszką. Od niej to właśnie pochodzą wiadomości o ostatnich chwilach wielkiej artystki. 29 sierpnia niemieckie bombowce przypuściły atak na Mokotów tak silny, że wiele domów tego dnia legło w gruzach, grzebiąc pod ruinami mieszkańców. Nie ostało się również mieszkanie Przybyłko_Potockiej. Ona sama jednak ocalała w schronie. Na drugi dzień, podczas ciężkiego ataku granatników obydwie kobiety schroniły się w jednej z sąsiednich willi. Ale naloty nie ustawały. W nowym mieszkaniu pomocnica domowa usłyszała w pewnym momencie przeraźliwy krzyk swojej chlebodawczyni. Gdy wpadła do drugiego pokoju zobaczyła artystkę leżącą na ziemi z czołem całym we krwi i poczerniałą twarzą. Okazało się, że wyrwane podmuchem bomby drzwi uderzyły w nią z całym impetem, powodując obok obrażeń zewnętrznych wewnętrzny krwotok. Szczęśliwym trafem od razu znalazła się pomoc lekarska, ale stan rannej był beznadziejny. Przeniesiona na noszach do szpitala wojskowego i od razu otoczona opieką, jakiej w tamtych warunkach można było udzielić, żyła niestety tylko kilka godzin. Została pochowana we wspólnym grobie powstańczym wraz z dziesiątkami bezimiennych ofiar powstania. Złamany wiadomością o śmierci swojej wiernej towarzyszki życia Arnold Szyfman, którego los szczęśliwie ocalił, przez czternaście miesięcy poszukiwał jej zwłok. Ciągle daremnie. Setki martwych twarzy, setki zniekształconych resztek ludzkich, brak tylko tej jednej jedynej. "Wreszcie znaleziono ją we wspólnej mogile żołnierskiej batalionu "Baszta" w parku Dreszera, przywaloną butwiejącymi bluzami żołnierzy i cywilów. Zwłoki były bardzo zmienione. Szyfman ustalił ich tożsamość po swetrze i pantoflach". Pochowano ją na razie w powązkowskich katakumbach. Właściwy pogrzeb odbył się dopiero w październiku 1946 roku. Kondukt pogrzebowy wyruszył sprzed odbudowanego po wojnie gmachu Teatru Polskiego, którego scena oglądała tyle wspaniałych kreacji tej wielkiej artystki. Tuż za trumną kroczył twardy i surowy Arnold Szyfman, bogatszy o jeszcze jedno, tym razem największe, cierpienie i uboższy o przyjaźń i tkliwe uczucie najlepszej i najwierniejszej przyjaciółki. Zamiast serca - kamień Dzisiejszemu czytelnikowi nazwisko Weyssenhoff mówi już niewiele, a przecież był czas, kiedy ten pisarz, żyjący w latach 1860_#1932, cieszył się ogromnym powodzeniem i każda jego książka była dosłownie rozchwytywana i bardzo żywo komentowana: "Sprawa Dołęgi", "Puszcza", "Soból i panna", "Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego", "Syn marnotrawny", nowele... Zainteresowanie tymi książkami jednych czytelników wypływało z zaciekawienia barwną fabułą, inni doszukiwali się w nich "klucza". Zaintrygowani byli tym, kto z tak zwanych sfer towarzyskich był pierwowzorem postaci zaludniających powieści Józefa Weyssenhoffa. Ci stojący z dala od kół arystokratycznych radzi byli zajrzeć w tajniki ich życia za pośrednictwem pióra pisarza, natomiast znajdującym się w centrum owego życia schlebiało po trosze, że w tak sugestywny i wierny sposób zostali wprowadzeni na karty literatury. Dzięki temu pan baron Weyssenhoff cieszył się popularnością w różnych kręgach czytelników. Zresztą nie tylko jako autor, lecz również jako człowiek. Wśród wtajemniczonych krążyły legendy o jego bujnym trybie życia. Był wszak nieodłącznym towarzyszem hucznych zabaw pana na Jabłonnie skoligaconego z królewskim rodem, krótko mówiąc Augusta Potockiego, zwanego familiarnie przez zafascynowaną jego fantazjami Warszawkę Guciem. Młody baron, ponoć jeden z najurodziwszych mężczyzn tej epoki, właściciel dziewięćdziesięciu włók pszennej ziemi, czyli majątku Samoklęski, stanowił przedmiot westchnień wielu panien, wdówek i rozwódek w drugiej połowie XIX wieku. Tymczasem Weyssenhoff w wieku dwudziestu pięciu lat wybrał sobie na towarzyszkę życia jedną z trzech córek Jana Blocha, znanego w warszawskim świecie arcybogatego bankiera i finansisty, inicjatora wielkich przedsięwzięć gospodarczych, między innymi linii kolejowej Dęblin_Dąbrowa. Blochowie byli rodziną żydowską i choć należeli do finansjery, a nie do arystokracji, to jednak zajmowali wysoką pozycję towarzyską i wszystkie domy warszawskiego "grand mondu" stały przed nimi otworem. Mimo to wybór Weyssenhoffa trafił na opór ze strony rodziny, pielęgnującej tradycje swego rodu wywodzącego się z szesnatowiecznego pnia inflanckiego. Jan Bloch był człowiekiem rozumnym i ponieważ nie chciał, aby jego córka bez pamięci zakochana w młodym, urodziwym baronie wchodziła na siłę do owej rodziny i była traktowana jako parweniuszka, postawił warunek, że o rękę jego córki poprosi dla siostrzeńca Jan Górski, będący autorytetem w rodzinie Weyssenhoffów jako człowiek otoczony powszechnym szacunkiem dla zalet swego umysłu i serca. Kiedy warunek ten został spełniony, nic już nie stało na przeszkodzie, aby panna Aleksandra Blochówna została panią baronową, dziedziczką na Samoklęskach. Stosunki z nową rodziną ułożyły się jak najlepiej. Doceniono od razu rozum, dobroć i takt Loli, jak ją nazywano zdrobniale. Z mężem, niestety, nie układało się. Po pierwszym okresie wzajemnej fascynacji okazało się, że Weyssenhoff nie jest typem mężczyzny stworzonego na męża, że w ogóle nie powinien zakładać rodziny, bo do życia rodzinnego nie ma najmniejszych predyspozycji. Bardzo szybko wraca do kawalerskich hulanek w towarzystwie podobnych birbantów. Początkowo udaje mu się zgrabnie maskować rozmaite miłostki, ale do tych romansów dołącza się jeszcze hazardowa gra w karty. Stała nieobecność męża w domu, rosnące długi karciane, upokorzenia związane z koniecznością uciekania się o pomoc finansową do ojca - wszystko to przekracza wytrzymałość nerwową młodej małżonki i chociaż jest już na świecie czworo dzieci - myśli o rozwodzie. Szarpanina nerwowa trwa dość długo, bo jednak uroczy hulaka nie jest jej jeszcze obojętny, jeszcze się łudzi, że perswazje rodziny, że wzgląd na dzieci... ale przychodzi wydarzenie, które przyspiesza decyzję. Jest to fatalny pojedynek pokerowy przy zielonym stoliku. Trzeba przyznać, że splot okoliczności i tło wydarzenia były rzeczywiście niezwykłe. Więc przede wszystkim miejsce akcji i partner: zatem miejscem tym był petersburski Yacht_KLub, ekskluzywny salon gry dostępny tylko wysoko postawionym w hierarchii towarzyskiej, a partnerem pokerowym był stryjeczny brat cara, książę Borys. Weyssenhoffowi tego wieczoru dopisywało szczęście. On, który z reguły przegrywał, jakby w myśl porzekadła, że nie ma szczęścia w kartach ten, komu dopisuje szczęście w miłości, tym razem dostał do ręki cztery króle. Każdy gracz pokerowy wie, że z taką czwórką może podwajać stawkę i przebijać jeszcze wyżej, prawie pewny wygranej. Pula rośnie zastraszająco, sięga wielu tysięcy rubli i wtedy okazuje się, że książę przebija czwórkę królów czterema asami. Weyssenhoff wstał od stolika zrujnowany. Po powrocie do domu trzeba było sprzedać Samoklęski, aby uregulować "honorowy" dług karciany. Aleksandra Weyssenhoffowa zażądała od męża separacji i wraz z dziećmi wyjechała do Szwajcarii. Cała rodzina męża stanęła po jej stronie, potępiając zgodnie lekkomyślność, utracjuszostwo i sprzeniewierzenie się pana barona zasadom patriotycznym. "Ta bankierówna", na którą kręcono nosem, uważając, iż "piękny Józio" popełnił mezalians, potrafiła swoją godną postawą przełamać wszystkie dotychczasowe uprzedzenia. Teraz stając po jej stronie, rodzina Weyssenhoffów dokumentowała w ten sposób zarówno pełną solidarność z jej krytyczną opinią o niepoprawnym małżonku, jak i szczerą sympatię i życzliwość dla nowej kuzynki. Zdrady małżeńskie, nałóg karciany, utrata majątku - nie było to jeszcze wszystko, co wypadło znieść nieszczęśliwej żonie w tym niedobranym stadle. Człowiek tak bardzo przez nią kochany miał ją skrzywdzić raz jeszcze i to w sposób najdotkliwszy. Uczynił to publikując w roku 1911 powieść "Hetmani", przepojoną głębokim antysemityzmem. Czytelnicy zorientowani mniej więcej w stosunkach osobistych Weyssenhoffa w postaci Wawrzyńca Latzkiego, pruskiego agenta, dopatrzyli się rysów Jana Blocha. Weyssenhoffowa poczuła się głęboko dotknięta tą książką. Zabolała ją niesprawiedliwość męża, a wielka fala plotek, jaką wywołał ten oszczerczy quasi_portret jej ojca, przysporzyła jej bardzo wiele cierpień i upokorzeń. Tym krzywdzącym zniesławieniem uczciwego człowieka, jakim był Jan Bloch, Weyssenhoff ugodził jego córkę, a swoją żonę w sposób najdotkliwszy. I o ile przed ukazaniem się tej książki istniały jeszcze jakieś szanse na zejście się małżonków, obecnie zostały definitywnie przekreślone. "Lola, aczkolwiek z mężem się rozstała - relacjonuje Zofia Starowieyska_Morstinowa - zaczęła się później zastanawiać, czy mimo wszystko nie byłoby lepiej - zwłaszcza ze względu na dzieci - starać się jakoś sprawy ułożyć i znaleźć jakieś możliwe "modus vivendi" we wspólnym domu. Po ukazaniu się "Hetmanów" wszelkie tego rodzaju pojednawcze myśli w jej głowie zgasły. Do końca życia zachowała głęboki żal do męża. Opowiadano mi, że zawsze, nawet gdy już była stara, jeśli wobec niej wymawiano jego imię, bladła z niechęci i oburzenia. Jej wielka miłość do tego pięknego i uroczego, jakkolwiek lekkomyślnego męża, przemieniła się w równie głęboką urazę i żal". Czy naprawdę "mieszczka"? W tej samej epoce, co Helena Paderewska, ale nie w świecie tak wyrafinowanej sztuki ani w takim centrum spraw politycznych, pędziła swoje dość monotonne życie żona sławnego w całym kraju pisarza, Oktawia Głowacka. Jej małżonek, Bolesław Prus śmiało może uchodzić za wzór męża. Szlachetny człowiek, zapobiegliwy gospodarz, miły towarzysko, mądry... A co reprezentuje sobą pani Oktawia? "Jest to dama nudnego autoramentu, ciężko nad podziw kombinująca" - mawiał o niej Stefan Żeromski, a niektórzy nazywali ją "żandarmem w spódnicy". Wówczas mianowicie, kiedy pani Oktawia wstępowała do cukierni czy restauracji i przerywając swoim pojawieniem się jakąś wesołą pogawędkę męża, zabierała go do domu. Mówiono o niej również z przekąsem "taka mieszczka...", słowem, w przeciwieństwie do swego męża, nie cieszyła się sympatią otoczenia. Prawdopodobnie należała do typu tak zwanych "kobiet zasadniczych". Rzeczowa, opanowana, raczej powściągliwa. Żadnej trzpiotowatości, rozflirtowania, żadnej kokieterii, która skłania wiele przedstawicielek płci pięknej do traktowania wszystkich mężczyzn w zasięgu wzroku jako ewentualnych zdobyczy, co jest nawet bardzo miłe towarzysko, jeśli "uwodzicielka" jest młoda, ładna i pełna wdzięku. U pani Oktawii Trębińskiej nie było nic z tych rzeczy nawet w najbardziej wiośnianych latach. Była spokojna i zrównoważona, gdy zawierała małżeństwo ze swym kuzynem Olesiem w 1875 roku, a miała wówczas dwadzieścia cztery lata. Ksiądz prałat Seweryn Trębiński, bliski krewny obojga młodych, wiążąc stułą ich ręce, powiedział: "Kto piękne ciało bez duszy pięknej na dożywocie bierze, w dzień ślubu własną ręką na niedaleką przyszłość dom udręczenia buduje..." I dalej: "Kto znalazł dobrą żonę, bogactwo znalazł. Łaska nad łaskami kobieta święta i wstydliwa. Szczęśliwy, kto mieszka z roztropną żoną". Otóż pani Oktawia była na pewno roztropną żoną i stworzyła swemu mężowi zaciszny i ciepły dom. On starannie go przygotował, zanim wprowadził żonę w jego ściany - znajdujemy na ten temat wiele informacji w jego rzeczowych listach - ale ona dbała o to, aby w tym domu panował ład i harmonia i aby Prus miał tu jak najlepsze warunki pracy. Z zachowanej licznie korespondencji Prusa, z owych listów pisanych najpierw do narzeczonej, a potem do żony wynika, że pisarz kochał Oktawię spokojnym, ufnym uczuciem i że była ona właśnie taką kobietą, jakiej potrzebował jako towarzyszki życia. Czy on sam zaspokajał w pełni jej pragnienie szczęścia, prawdopodobnie się nie zastanawiał. Jego listy są bardzo "przyziemne", żadnych wzlotów, romantycznych uniesień, żadnej egzaltacji. Po prostu nie był wylewny. Z ogólnie podkreślaną jego nieśmiałością i wielką skromnością idzie także w parze powściągliwość uczuć. Nawet w młodzieńczych latach Aleksander Głowacki wstydzi się jak gdyby uzewnętrzniania stanów swego serca. A że trafił na osobę równie powściągliwą, więc też nie ma pomiędzy nimi wielkich słów. Jedynym objawem czułości są tkliwe spieszczenia imion, bądź zastępowanie ich pieszczotliwymi nazwami w rodzaju "ptaszku", "skarbie", "złotko" itp. Prus podał swej Taciuni do wierzenia, że jako kronikarz i dziennikarz z racji swego zawodu powinien wszędzie bywać sam, chodzi bowiem urzędowo. I Oktawia musiała się z tym pogodzić, choć na pewno - przynajmniej w pierwszych latach małżeństwa - poszłaby chętnie z mężem do teatru czy na bal, na pewno wolałaby być w jego towarzystwie, aniżeli siedzieć w domu z chorą matką, dwiema służącymi i małym psotnym wychowankiem Psujakiem. Urlopów Głowaccy również nie spędzali razem. Utarł się już taki zwyczaj, że pan Aleksander wyjeżdżał na odpoczynek do Nałęczowa, gdzie widywano go bardzo często na deptaku, zawsze wesołego, rozgadanego, w towarzystwie młodych ładnych kobiet, którym prawił komplementy, dowcipkując i rozśmieszając je do łez. Ona zaś wyprawiała się do Krynicy, czy też z małym wychowankiem nad morze. Wyjazdy do Krynicy miały cele lecznicze. Uzdrowisko to słynęło z wód leczących jakoby bezpłodność, a właśnie niemożność zostania matką była cichą tragedią pani Głowackiej. Mąż tak bardzo pragnął dziecka, byłoby ono upragnionym dopełnieniem ich szczęśliwego - poza tym jedynym brakiem - małżeństwa. Niestety, kuracja nie odnosiła żadnego skutku. Pragnąc zaspokoić wspólny głód instynktu rodzicielskiego Prusowie wzięli na wychowanie sierotę po bracie pani Oktawii, małego Emila Trębińskiego, nazwanego właśnie Psujakiem. Samobójcza śmierć osiemnastoletniego wychowanka stanie się dla nich później ciosem, który omroczy wiele lat ich życia. Emil zabił się pod drzwiami mieszkania swojej narzeczonej, powodowany młodzieńczą zazdrością. Czy można go było uchronić przed tym desperackim krokiem? I Prus, i jego żona zadawali sobie na pewno po wielekroć to pytanie, ale musiało ono pozostać bez odpowiedzi, potęgując jeszcze bardziej rozpacz po wychowanku, którego uważali za swego syna... W mieszkaniu, w którym chłopiec przebywał piętnaście lat bez mała, wszystko go przypominało, mimo że usunięte zostały fotografie i osobiste jego rzeczy. Prus z tytułu swojej pracy przebywał dużo poza domem, pani Oktawia natomiast spędzała w nim całe dnie. I dlatego zaczęła szukać ucieczki przed bólem zamkniętym w tych czterech ścianach. Znajduje ją do pewnego stopnia w pracy społecznej, w ambulatorium przy ulicy Solec. Ta przychodnia lecznicza w ubogiej dzielnicy Warszawy, na Powiślu, była utrzymywana przez Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności i służyła najuboższym. Stykanie się z ludzką nędzą, z biedakami, których Oktawia zapisywała do lekarzy, którym robiła opatrunki, wysłuchując rozmaitych ich bolączek, pozwalało oderwać myśl od własnych smutków, stanowiło jakąś terapię duchową. W ambulatorium tym żona Prusa pracowała bezinteresownie przez piętnaście lat, chodząc tam na dyżury dwa_trzy razy w tygodniu. Prus nie przyzwyczaił ludzi i ludzie nie przywykli do tego, aby widzieć małżonkę przy jego boku. Oktawia była więc żoną od czterech ścian domowego zacisza. Ale w tych czterech ścianach kwitło prawdziwe uczucie. Eugenia Naturska, autorka ciekawego studium o twórczości Prusa "Ogień pod granitem" opublikowała przed paru laty wywiad z pracującą u Głowackich Zofią Galińską. Opisuje ona w ten sposób wygląd swojej chlebodawczyni "...miała włosy wtedy już siwiejące, takie długie, że siadała na warkoczach. Była prawie taka wysoka jak pan. Oczy miała duże, niebieskie, przykryte ciężkimi powiekami, maleńkie rączki i nóżki". Przeprowadzająca wywiad zadaje pytanie: "Proszę wybaczyć, ale czy pani Prusowa nie trzymała męża pod pantoflem?" Reakcja jest natychmiastowa i pełna oburzenia: "Tam była wielka miłość. Pani nigdy panem nie komenderowała. Jak wracała zmęczona ze szpitala i kładła się na kanapce, to pan klękał przy niej i całował ją po rękach i nogach. Pani w domu wszystko tak robiła, żeby pan był zadowolony. On był najważniejszy". Już u schyłku życia potrzebę uczucia ojcowskiego Prus lokuje w małym Janku Boguszu, wychowanku swojej dobrej znajomej, Aliny Sacewiczowej, wdowy po lekarzu zakładowym w Nałęczowie. Urodzony w 1906 roku mały Pameczek jest przedmiotem czułej adoracji wielkiego pisarza. Odwiedza go, interesuje się jego zdrowiem, zabierają go z żoną do siebie w letnich miesiącach, na jego temat wymienia korespondencję z Aliną Sacewiczową, nie zapomina wreszcie o pokaźnym legacie dla sześcioletniego chłopczyka w swoim testamencie. Zestawiwszy wszystkie te okoliczności, po szczegółowej analizie korespondencji i przeprowadzeniu szeregu wywiadów, współczesna badaczka twórczości Prusa, pisarka Gabriela Pauszer_Klonowska doszła do wniosku, że Janek Bogusz nie był wychowankiem Aliny Sacewiczowej, ale naturalnym synem jej i Aleksandra Głowackiego. "Gdy w 1962 roku - relacjonuje pisarka - opublikowałam po raz pierwszy listy Prusa do Aliny Sacewiczowej nie ukrywając, kim był mały Pameczek, mimo iż dołożyłam wszelkich starań, aby nie czynić z tej tragicznej w gruncie rzeczy sprawy sensacji, zgorszyłam wielu czytelników. Zarzucono mi, że "szargam świętości", pomawiano o "wścibstwo" i "plotkarstwo", wołano, że fantazjuję i wyciągam zbyt pochopne wnioski". Oktawia Głowacka musiała się orientować, kim był mały Janek dla jej męża, ponoć zresztą bardzo do niego podobny fizycznie, i oto ta "mieszczka", ta "paniusia" czy ów "żandarm domowy", jak ją nazywano, potrafiła się zdobyć na prawdziwą wielkoduszność. Zamiast zatruwać mężowi życie tysiącem wymówek, zamiast robić sceny zazdrości, nakazała zamilknąć własnej ambicji i nie chciała dociekać niczego więcej ponad to, co zostało jej powiedziane. Pameczek był ukochanym chrześniakiem jej męża, należała mu się więc troskliwość i z jej strony. Zresztą zawsze miała jakichś "podopiecznych" malców i nazbyt kochała dzieci, aby właśnie w tym osobliwym wypadku okazywać niechęć dziecku, które stało się całym światem dla jej starzejącego się męża... Po śmierci Bolesława Prusa w maju 1912 roku jego małżonka zachowała się w sprawie chłopca z wielką godnością i skrupulatnie wypełniała ostatnią wolę pisarza, wypłacając chłopcu zastrzeżone testamentem pieniądze. Całym zachowaniem się w tej sprawie Oktawia Głowacka wystawiła sobie piękne świadectwo jako kobieta mądra i pozbawiona mieszczańskich przesądów. Spokój, dobre imię i szczęście pisarza postawiła wyżej od własnej okaleczonej ambicji i zrozumiałej kobiecej zazdrości. Nie każda kobieta potrafiłaby zdobyć się na taką wyrozumiałość, na tyle taktu i szlachetności. Z perspektywy tych późniejszych wydarzeń można dopiero docenić słowa Prusa w liście do żony, pisanym o wiele, wiele lat wcześniej, a świadczącym o tym, jak dogłębnie znał charakter swojej szlachetnej małżonki. Jest to list z końca 1895 roku, po ukazaniu się w prasie pierwszego odcinka powieści "Faraon", z dedykacją: "Żonie mojej Oktawii z Trębińskich Głowackiej, jako drobny dowód czci i przywiązania, poświęcam tę pracę". W owym liście Prus pisze do swojej poślubionej przed dwudziestu laty żony: "Moja miła Laluniu! Bardzo jestem szczęśliwy, że nareszcie zaczęła się powieść z dedykacją dla Ciebie. Pytasz się, czy to potrzebne? A cóż ja Tobie, moje Złotko, mogę dać za całe życie, które upłynęło Ci ze mną bez żadnych osobliwych radości? I czy jest na świecie taka osoba, która by więcej niż Ty zasługiwała na cześć publiczną ode mnie?" Oktawia Głowacka zmarła w roku 1936, mając osiemdziesiąt pięć lat. Żyła bardzo skromnie, bo jej sytuacja materialna nie była najlepsza, przy czym ze swoich skromnych zasobów zawsze jeszcze wspomagała różne sieroty i będące w chwilowej potrzebie osoby z bliższej i dalszej rodziny. Żyła bardzo skromnie, a przecież jej mąż - wielki polski pisarz - obdarował swój naród tak hojnie, że tylko nikły procent od wznowień jego utworów powinien by jej zapewnić spokojne i dostatnie życie. Żona laureata W dniu 15 lipca 1902 roku trzej mężowie przedstawionych tu żon, Tetmajer, Rydel i Wyspiański, zostali zaproszeni na ślub Władysława Reymonta. Zanim doszło do tego ślubu, przyszli małżonkowie musieli pokonać mnóstwo przeszkód. Aurelia z Szacsznajdrów, zamożna córka kupca handlującego hurtowo obuwiem, nie była wolna. Mężem jej był Teodor Szabłowski, dziennikarz i literat, autor kilku powieści, poślubiony w roku 1893. Nie było to małżeństwo udane i rozpadło się bynajmniej nie za przyczyną Reymonta, ale formalne unieważnienie go wymagało jednak dużej gotówki i czasu, toteż od zaręczyn do ślubu upłynęło kilka lat. Do unieważnienia trzeba było aż dyspensy papieża Leona XIII. Natychmiast prawie po ślubie i uczcie weselnej młoda para wyjechała do Paryża. Reymont miał wówczas lat trzydzieści pięć, żona była o trzy lata młodsza. Pisarz po raz pierwszy właściwie dysponuje większą gotówką, otrzymał bowiem pokaźne odszkodowanie za wypadek, jakiemu uległ w czasie katastrofy kolejowej. Wiele z tych pieniędzy poszło na kosztowne przeprowadzenie rozwodu, ale zostało jeszcze dostatecznie dużo, aby wynająć i urządzić mieszkanie w ładnej dzielnicy Paryża. Dobra znajomość francuskiego pani Lili, tak zdrobniale nazywanej przez męża, okazała się w tym przedsięwzięciu nader pomocna. Żona Reymonta, wykształcona i posiadająca nawet pewne aspiracje literackie, a w każdym razie literaturą interesująca się, potrafiła zaćmić wszystkie rywalki i wyrugować z serca pisarza dotychczasowe miłostki. Jak wynika z biografii, było ich niemało, a co najmniej dwie bardzo serio, bo zakończone zaręczynami. Zresztą sam wiek Reymonta w chwili ślubu byłby już dostateczną podstawą, by nie sądzić, że do trzydziestego piątego roku życia serce jego leżało ugorem. Gospodarna, energiczna i zapobiegliwa, a przy tym obyta towarzysko pani Aurelia miała wszelkie dane, ażeby być wymarzoną towarzyszką życia pisarza, żyjącego trochę w świecie własnej wyobraźni. Niektórzy jednak twierdzili, że właśnie ta jej nadmierna rzeczowość w jakiś sposób mroziła Reymonta i gasiła jego swobodę. "Ta potomkini rzetelnych, kłamstwem nieskalanych bourgeois - pisał Adam Grzymała_Siedlecki - ani razu nie umiała się rozsmakować w urodzie Reymontowskiego przeinaczenia rzeczywistości. Gdy ten niebacznie w jej obecności rozpuścił fantazję, zgorszona żona wzrokiem upominała go, aby dał spokój. Biedak milkł - i zdaje się - milkła, gasła też jakaś drobina jego rozpędu twórczego". Niezbyt pochlebną opinię wystawił jej również Józef Kotarbiński, pisząc z Paryża do żony Lucyny: "Reymontowa miła, ale mieszczka warszawska z odcieniem niechęci do ludzi. Wszystko nicują." Ta nieumiejętność (czy niechęć) uczestniczenia w twórczym fantazjowaniu męża, a zapewne również kochliwe usposobienie Reymonta sprawiły, że kiedy w 1906 roku poznał interesującą kobietę, jaką była Wanda Toczyłowska, pogrążył się cały w nowym uczuciu. Było to uczucie wysublimowane i romantyczne. Pisarz daje mu wyraz w żarliwych listach, które w latach 1907_#1912 pisuje do przebywającej za granicą pani Toczyłowskiej. Stanowi ona dla Reymonta ideał i jest przedmiotem kornych westchnień. Pisarz wie, że jest ona mężatką, zresztą zna jej męża i synków, ale to nie przeszkadza w snuciu marzeń, że uda mu się rozerwać obydwa małżeństwa i dzieci Wandy uznać za swoje. Czy Aurelia Reymontowa orientowała się w uczuciach męża? Z dyskretnych wzmianek w listach pisarza wynika, że chyba żona przejęła jakieś listy, a w każdym razie znała ich treść. Nie postawiła jednak ani razu sprawy na ostrzu noża. Zapewne czuła intuicyjnie, że w otwartej rywalizacji byłaby na straconej pozycji, wolała więc nie dążyć do wyjaśniania sytuacji. Barbara Kocówna, wnikliwa badaczka życia i twórczości Reymonta, po dokładnym zapoznaniu się z wszelkimi materiałami stwierdza: "Małżeństwo niedobrane, z kobietą wymagającą i bardzo wiele myślącą o sobie, stało się dla obojga małżonków ciężarem. Jednakże pozory dobrego współżycia zachowywano starannie". Te pozory wprowadzały w błąd najbliższe otoczenie Reymontów. Przez gościnnne pokoiki ich mieszkania na V piętrze przy ul. Zgoda 12, nad Gebethnerem i Wolffem przewijały się gromady przyjaciół i znajomych, a wszyscy chwalili harmonijną atmosferę tam panującą i wynosili pod niebiosy talenty kulinarne pani domu. Z czasem pani Aurelia miała okazję urządzić prawdziwy dom na szerokiej stopie, ale nastąpi to dopiero w roku 1920, gdy Reymont nabył mająteczek ziemski Kołaczkowo w Pznańskiem. Jednak nie podzielała ona ciągot męża do gospodarowania na roli i wciąż robiła naciski, aby wyzbyć się tej posiadłości. Duże dochody i szczytowe powodzenie przychodzą, niestety, dopiero wówczas, gdy pisarz jest już bardzo chory. Troskliwa opieka zaradnej, energicznej żony jest dla niego wówczas dobrodziejstwem. Wspomniana już Barbara Kocówna pisze: "Pani Reymontowa nie zarysowała się w biografii pisarza jako indywidualność bogata i ciekawa. Miała jednak bez wątpienia cenną zaletę: wniosła - przynajmniej w dziedzinie życia codziennego - ład i porządek w rozwichrzoną, cygańską, niespokojną egzystencję pisarza". Czyli inaczej mówiąc, była ona bardzo dobrym administratorem złotego jabłka, jakie stanowił talent jej męża. I w sumie cieszyła się raczej sympatią w otoczeniu pisarza, co najwyżej pokpiwano sobie z tego, że tak się dał swojej Lili owinąć koło palca. Kiedyś w lokalu - jak głosi pewna anegdota - grono literatów przysiadło się do stolika Reymontów. Był wśród nich również Makuszyński. Po kawie z kieliszkiem likieru podochocony trochę Reymont, na ogół cichy i potulny wobec swej despotycznej połowicy, nachylił się do ucha pani Lili i zapytał: "Moja duszko, czy mógłbym poprosić dla całego towarzystwa jeszcze po jednym kieliszku na mój własny rachunek? - Możesz, koteczku, możesz. Wówczas Makuszyński nie wytrzymał i palnął: - Słuchaj, przyjacielu, rycerze twego pokroju, spełniając toast z pantofelka swej bogdanki, nie zawsze musieli tak głęboko pod nim siedzieć". Tenże Makuszyński w swoich "Kartkach z kalendarza" opowiada z humorem o kłopotach, w jakie małżeństwo Reymontów wpędziła otrzymana przez pisarza w roku 1924 Nagroda Nobla. Kiedy pewnego dnia przyszedł do ich mieszkania, jego oczom przedstawił się taki widok: "Wielki pisarz siedział na ogromnej stercie manuskryptów, pani Reymontowa widocznie osłabła ze zmęczenia wiązała w wielkie pakiety jakoweś papierzyska, wierna służebna Tosia, rzewnie płacząc, starała się uczynić mi drogę wśród mnóstwa papierów". Okazało się, że są to wszystko listy od czytelników gratulujących pisarzowi zdobytej przez niego nagrody. "Ci wszyscy ludzie - rzekł Makuszyński - którzy zadali sobie trud napisania tych listów, godni są tego, by ich uściskać. - Tak, to są dobrzy ludzie, ale oni nie mną się tak cieszą. - A kimże na Boga? - Nagrodą Nobla. - Naturalnie, oczywiście! - Ale oni się cieszą pod warunkiem... - Pod jakim warunkiem? - Że przystąpią do niej jako wspólnicy". Makuszyński zaczął wówczas czytać te listy. Sens ich wszystkich można było zamknąć w jednym zdaniu: "Jest pan wielkim pisarzem, dostał pan nagrodę Nobla, wynosi to około 200 tysięcy złotych. Na co panu tyle pieniędzy? Przecież jest pan literatem. Mowy nie ma o tym, aby mógł pan odmówić mi marnych pięciu tysięcy". Na kupno parceli, na założenie jakiejś spółki, na zapłacenie weksla, na kształcenie się w śpiewie itd. W każdym liście co innego. Kiedy Makuszyński wraz z Reymontem podsumowali pozycje z wszystkich listów, okazało się, że "dobrzy ludzie żądają drobnostki - 348 tysięcy. Zrozumiałem teraz niemą zgryzotę Reymonta. Ten człowiek siedzący na stosach tych listów, obmyślał, gdzie pożyczyć 148 tysięcy brakujących, gdyż dostał tylko dwieście". Sam Reymont niezbyt długo cieszył się tym splendorem. Zaledwie rok chodził w aureoli laureata Nagrody Nobla. Zmarł 5 grudnia 1925 roku, mając pięćdziesiąt osiem lat. Ale na kilka miesięcy przed śmiercią przeżył jeszcze wielką radość i tryumf. 15 sierpnia odbyły się w Wierzchosławicach zorganizowane specjalnie na jego cześć ogólnopolskie dożynki. Na to święto zjechały delegacje chłopskie prawie z całej Polski, przybyło mnóstwo korespondentów pism zagranicznych i wielu przedstawicieli ambasad. Błonia wierzchosławickie zapełniły się blisko siedmiotysięcznym tłumem ludzi wiwatujących na cześć wzruszonego, oszołomionego spontanicznością tych manifestacji pisarza. Cała ta gala, uroczyste przemówienia, odświętne stroje, niezliczona ilość darów składanych w hołdzie twórcy "Chłopów" - wręcz zaskoczyły i zachwyciły panią Reymontową, początkowo bardzo niechętną samej idei tego zjazdu i udziału w nim bardzo już chorego męża. Jak się jednak okazało, to nie troska o zdrowie Reymonta była powodem jej niechęci. Oto co pisze na ten temat jeden z organizatorów dożynek, naczelny sekretarz Stronnictwa Ludowego "Piast" Henryk Dzendzel: "Pani Aurelia, aczkolwiek niechętnie, zdekonspirowała, dlaczego jest niechętna udziałowi męża w tej uroczystości. Motywowała to mniej więcej tak: "Władek od chwili wstąpienia do stronnictwa, szczególnie zaś od dnia, gdy wyraził zgodę na urządzenie tych masowych dożynek we wsi u Witosa, o niczym innym nie myśli, jak tylko o tym. Mało że zaniedbuje gospodarstwo, co gorsze, że przestał pisać (...) Sławy i chwały ma aż nadto. Większej nie zdoła zdobyć i większej mu nie potrzeba. (...) Teraz właśnie powinien nabrać sił, aby zasiąść do pisania. Ma kilka pomysłów twórczych. Ma notatki. Po nagrodzie Nobla poczytność zagwarantowana. Nakład rozejdzie się momentalnie. O tłumaczenia nie będzie trzeba zabiegać. Gotówka będzie płynąć, a tej w naszym życiu nigdy nie było za wiele. Przecież nadejdzie czas, gdy Władek przestanie tworzyć, wówczas z uskładanych pieniędzy będziemy musieli żyć. Myśleć o przyszłości jest moim obowiązkiem. Lepiej niech dochodzi do zdrowia siedząc w Kołaczkowie, z dala od Warszawy, od polityki, i bierze się do pisania"". Relacja ta, wyłuskana ze wszystkich okrągłych frazesów, w jakie na pewno była spowita, brzmi wręcz brutalnie i wystawia fatalne świadectwo administratorce owego złotego jabłka. To już była bowiem eksploatacja ciężko schorowanego człowieka. Reymont niejednokrotnie - jeszcze na kilka lat przed śmiercią - zapowiadał, że swoją posiadłość ziemską Kołaczkowo przekaże w testamencie na dom pracy twórczej dla pisarzy polskich. Chciał, by pierwszeństwo w nim mieli zasłużeni i samotni. Wokół tej sprawy narosło wiele nieporozumień i krąży o niej wiele sprzecznych sądów. Stanisław Lam pisze: "(Reymont) jakoś rozmyślił się co do tego legatu. Wzięło górę wrodzone skąpstwo i brak gestu. Wyszedłszy bowiem z nędzy, obawiał się jej dla siebie i dla swojej żony i gromadził kapitały na stare lata". Barbara Kocówna twierdzi, że pisarz sporządził jednak ów testament, ale ten nie dotrwał do naszych czasów, a pani Reymontowa nie uszanowała woli męża. Z kolei Edward Kozikowski, długoletni sekretarz Związku Literatów wyjaśnia: "Przez ręce Reymontowej przechodziły poważne kwoty pieniężne, za które nabywała majątki ziemskie i cukiernie. Przekazywała w testamencie różnego rodzaju obiekty na cele Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy, na Akademię Sztuk Pięknych. Oczywiście pod wpływem najbliższych doradców i lwowskiego adwokata Czeszera, który był jej doradcą finansowym, a później został mężem". Najbardziej drastycznie brzmi relacja wspomnianego już tu Henryka Dzendzela, który w swej książce "O Reymoncie wspomnienia" przytacza opinię zaprzyjaźnionej z domem Reymontów Józefy Michałkiewiczowej: "Pani Reymontowa, bogata wdowa poczuła się na siłach i zaczęła myśleć o nowym małżeństwie. Do Kołaczkowa przyjeżdżała często. Gospodarstwo prowadził dalej pan Brzeski, człowiek młody, energiczny, doskonały gospodarz". Po pewnym czasie z dzierżawcą powstał jakiś konflikt i pani Aurelia zaczęła wzmiankować, że chyba pozbędzie się Kołaczkowa, że to dla niej niepotrzebne kłopoty itd. Państwo Michałkiewiczowie nie mogli zrozumieć, skąd się biorą te narzekania, ponieważ Brzeski w dalszym ciągu prowadził gospodarstwo wzorowo: "Aż raz jesteśmy tam i zastajemy go wzburzonego. Oświadczył nam, iż rozgląda się za jakimś zajęciem gdzie indziej. Również dowiedzieliśmy się, że Pani R. miałaby ochotę zostać żoną pana Brzeskiego, na co on nie miał najmniejszej chęci". W ten sposób doszło do sprzedaży Kołaczkowa, które przeszło w ręce poznańskiego chirurga, profesora Jurasza, na tak nieprawdopodobnie dobrych warunkach, że mógł je także nabyć dotychczasowy dzierżawca. Ale tak właśnie wyraziło się niezadowolenie pani Aurelii, której kobiecą ambicję pan Brzeski tak ciężko uraził. W tym miejscu mogę rzec: "relata refero", przerzucając odpowiedzialność za prawdziwość tej niezwykłej historii na autora wspomnianej książki. A co się tyczy małżeństwa z mecenasem Czeszerem, to Antoni Słonimski w swoim "Alfabecie wspomnień" określa go krótko: "Pierwszy Polak pochodzenia mojżeszowego, który dostał literacką nagrodę Nobla: ożenił się z wdową po Reymoncie". Ta kąśliwa definicja jest w jakimś sensie pochodną złośliwych opinii o pani Reymontowej, która jakoby o wiele bardziej od męża czuła się laureatką Nagrody Nobla, tak że nawet nazywano ją "panią laureatową". Tuż przed okupacją hitlerowską pani Reymontowa zbudowała sobie willę na Żoliborzu, ale niedługo w niej mieszkała z nowym mężem, bo kiedy rozpoczęły się prześladowania ludności żydowskiej, co prędzej unieważniła swoje małżeństwo. A w jakiś czas później zginęła pod gruzami tego domu. "I zaciążyła ołowiem" "Dzień głodu, ognia, powietrza i wojny z dziejowej rodzi się nocy. ....... Groza narasta, gniewnie kroczy historia. Spłoną miasta. Runą laboratoria." Tak pisał Władysław Broniewski w kwietniu 1939 roku i już po kilku zaledwie miesiącach jego prorocze słowa zaczęły się przekształcać w ponurą rzeczywistość. Wicher wojenny rozrzucił Polaków po całym świecie. Za jednymi zamykały się bramy obozów, inni walczyli i ginęli na różnych frontach. Wojna osierocała matki i dzieci, dzieliła małżeństwa, rzucała zasłonę na losy najbliższych sobie ludzi. Władysław Broniewski po krótkim okresie wrześniowych walk znalazł się we Lwowie, a później po różnych perypetiach losy zagnały go na Bliski Wschód. Nie wie, iż żonę jego, artystkę teatralną Marię Zarębińską, wywieziono do Oświęcimia. Co prawda liczył się z taką możliwością na podstawie wieści dochodzących z kraju. Daje temu wyraz w jednym ze swych wierszy: "Siedzisz w kuchni, liczysz kartofle, przy tobie brat, starszy; rachunek w sklepiku, podarte pantofle, nie starczy... W dzień sprzedajesz mydełka, po znajomych, po obcych, (dlaczego przestali być mili?) "Nie trzeba? Do widzenia". I znajdziesz się w kropce: do innych zadzwonisz po chwili. Wieczorem: kelnerka. "Pół czarnej?". "Pół czarnej" Podasz i chwilę spokój. Stoisz ze sztucznym uśmiechem i z charme'em i z łezką w oku. Może w nocy przyjdzie gestapo? Wstaniesz blada, z płaczącą córką, kiedy będzie plugawą łapą przetrząsał moje biurko. Co ta wojna w tobie zabiła? Nie ma mnie, nie ma teatru... Wołam do ciebie, miła, wołaniem wiatru." Po pewnym czasie do poety dociera wieść o śmierci żony w obozie. Wieść ta na szczęście okazuje się nieprawdziwa. Nadchodzi wyzwolenie, Maria Zarębińska wraca z obozowej tułaczki w początkach czerwca 1945 roku i nieomal od razu włącza się w nurt życia teatralnego w powojennej Łodzi. "Wystawili dla mnie "Pannę Maliczewską" - pisze w liście do swojej ciotecznej siostry. - Przeżycie nie lada po tylu latach zagrać. Myślałam że już nigdy nie potrafię. Tymczasem udało się nadspodziewanie. Dostałam masę kwiatów. Premiera była po prostu owacją. Przez cały okres grania co wieczór prawie ktoś nowy ze znajomych zjawiał się za kulisami i przynosiłam do domu pęki kwiatów. Piszę o tym, bo myślę, że zdajesz sobie sprawę, co to dla mnie po takim piekle, po takich upokorzeniach, jakie przeniosłam, dostawać kwiaty, wąchać je, dotykać, słyszeć jakieś dobre słowa od drugich, pochwały, ba! nawet podziw. Przeżywam na nowo życie. Smak każdej potrawy, zapachy, kolory, muzyka - wszystko mnie cieszy i raduje tak bardzo, że nie umiem tego wyrazić. Jestem pełna znów radości życia". I dalej: "(...) od dwóch dni jestem pod znakiem powrotu Władysława do kraju. Wszystkie gazety i radio podały wzmianki. Należy się go spodziewać w najbliższych tygodniach. Mam ogromną tremę przed jego przyjazdem. Pięć lat rozłąki. Spotkamy się jak dwoje nieznanych ludzi. Przez okres tylu lat męczarni i moich i jego idealizowaliśmy sobie siebie wzajemnie". Z tego okresu spotkania po latach pochodzi wspólna fotografia Broniewskich. Zdjęcie robione w Zakopanem przedstawia Marię w małym kapelusiku zsuniętym lekko z czoła, w płaszczu z puszystym szalowym kołnierzem z futra. Uśmiechnięta, oczy zmrużone w słońcu. Sam urok, wdzięk i dobroć. Ta fotografia jest wymowną ilustracją cech charakteru, zgodnie podkreślanych przez wspominających Marię Zarębińską przyjaciół. "Dobroć właśnie - pisał reżyser Henryk Szletyński - była jej dominującym rysem. (...) Nie miała dobroci na pokaz. Dobroć żyła w niej głęboko, organicznie, a lata umocniły ją jeszcze. Dobroć przejawiała się w powitaniu, w słowach spokojnych, w koleżeńskim zwrocie, w trosce o sprawy ważne i o kłopoty przyjaciół, w prawości postawy wobec wielkich zdarzeń świata i w reakcji na zło, które było na ulicy. (...) Dobroć była w jej uśmiechu". Podobnie charakteryzuje Marię inny reżyser, Jerzy Ronard Bujański: "Zadziwiała mnie zawsze jej wzruszająco czujna opieka, tkliwość, dobroć, słowem - ten cały zdumiewający doprawdy klimat, jaki potrafiła roztoczyć wokół - po cóż ukrywać? - coraz częściej ulegającego przeróżnym nastrojom poety. Maria - to rzeczywiście był człowiek wyjątkowy". Historia miłości Władysława i Marii jest krótka i tragiczna. Poznali się w czerwcu 1938 roku i bardzo szybko połączyło ich głębokie uczucie. Poeta w tym czasie już rozszedł się był ze swoją pierwszą żoną Janiną, autorką książek dla dzieci i młodzieży, współredaktorką "Małego Płomyczka" i "Płomyka", natomiast Maria Zarębińska, aktorka, młodsza o sześć lat od Broniewskiego, od pięciu lat była wdową po nauczycielu poloniście, Zbigniewie Kornackim, który w roku 1933 osierocił ją wraz z małą córeczką. Zarębińska od razu zdawała sobie sprawę z nałogu interesującego ją mężczyzny, ale nie upatrywała w tym zasadniczej przeszkody przed zawarciem z nim bliższego związku. Nawiązując do jakiejś widocznie rozmowy na ten temat, pisze w imieninowym liście 25 czerwca 1938 roku: "(...) pomyślałam o Pana sercu czysto fizycznie, że jest umęczone alkoholem, a nie miałam na myśli żadnego "potem... o ile... to zobaczymy". To by było trochę małomieszczańskie postawienie sprawy, a ja naprawdę nie mam w sobie nic małomieszczaństwa. Wyglądałoby to tak: jak przestaniesz pić, jak zaczniesz zarabiać, to wtedy może... Nie, nie. W.B. - ani picie nieważne, ani zarobki nieważne. Picie jest szkodliwe stanowczo dla zdrowia, mnie zależy na Pana zdrowiu, na Pana dobrym samopoczuciu i dlatego prosiłam o to i nadal swoją prośbę powtarzam". Ogłoszona w 1981 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy "Od bliskich i dalekich korespondencja do Władysława Broniewskiego" 1931_#1939 zawiera między innymi kilka listów Marii Zarębińskiej. Są proste, szczere i bardzo wzruszające. Ukazują, jak głębokie było jej uczucie. Chciałoby się cytować z nich całe fragmenty, mówiące o bezgranicznym zaangażowaniu się Marii, o jej potrzebie dawania z siebie wszystkiego, co najlepsze i najżarliwsze. W jednym z tych listów jest już jak gdyby przeczucie nadciągającej wojny: "(...) tak strasznie Cię kocham, tak jesteś mi bliski (...), Ojej, a może nie powinnam Ci tego mówić. Podobno (recepta kobiet) mężczyzna nie powinien wiedzieć, że się go aż tak kocha. Ale nie wierzę w takie tam recepty. Jeżeli jest prawdziwe kochanie, to się powinno wszystko, wszystko wiedzieć - i złe, i dobre, wtedy można jakoś żyć razem i zwyciężyć te okropne trudności, te barykady, jakie przed nami stwarza ciągle życie. Syneczku! Nędza to nie jest najważniejsza rzecz. Najważniejsza rzecz, że oboje całym sercem się kochamy i chcemy sobie nawzajem pomóc. (...) Wziąć się za ręce i jakoś dać sobie radę. A czasu mamy bardzo, bardzo mało! Dlatego ja tak szalałam o te wieczory spędzone na niczym u Wróbla - o wódkę, bo mi się bardzo śpieszy. Czasem miałam takie uczucie, że znaleźliśmy się w palącym gmachu - wszyscy uciekają przed siebie, ratują się, zdobywają miejsca, a my pozwalamy się od drzwi prawie odpychać - jeszcze chwila i zawali się nad nami palący dach". Te słowa były pisane 21 marca 1939 roku. "Palący się dach" zawalił się na głowy małżonków w pół roku później. Przeczucia Marii, że mają przed sobą bardzo mało czasu, okazały się prawdziwe. Teraz wypadki już galopują. Wybuch wojny. Mobilizacja. Po kapitulacji Warszawy Broniewski znajdzie się we Lwowie. Ściąga tam Marię, która przez jakiś czas występuje w tamtejszym teatrze, ale po uwięzieniu Broniewskiego wskutek fałszywego oskarżenia wraca do Warszawy. Jeszcze nie wie, że rozłąka z mężem potrwa blisko pięć lat, a więc trzykrotnie dłużej, aniżeli ich dotychczasowy związek... Bywalcy Kawiarni Artystek w Warszawie okupacyjnej pamiętają szczupłą, ujmującą sylwetkę Marii Zarębińskiej, przesuwającą się niemal bezszelestnie pomiędzy stolikami w białym fartuszku kelnerskim, z zawieszonym na szyi bloczkiem_notesem. Blady uśmiech goszczący na jej wymizerowanej twarzy pozostawał w jaskrawej sprzeczności z bezgranicznie smutnym wyrazem oczu. 12 kwietnia 1943 roku, na kilka dni przed wybuchem powstania w getcie, w piękny wiosenny poranek do mieszkania Marii Zarębińskiej i jej brata Zdzisława zapukało gestapo. W czasie rewizji znaleziono dokumenty stwierdzające działalność konspiracyjną nieobecnego w domu Zdzisława Zarębińskiego. To wystarczyło, aby zabrać Marię w Aleję Szucha, stamtąd na Pawiak, a po miesiącu - do Oświęcimia. W Alei Szucha była świadkiem tortur zadawanych doprowadzonemu tam bratu. "Nie jestem w stanie - pisze po latach do siostry ciotecznej, Jadwigi Henisz - oddać uczucia, jakie przeżyłam, słysząc te jego jęki, nie jestem w stanie opisać uczuć, jakie przeżywałam - od buntu, od uczucia zwykłego ludzkiego protestu, do roztkliwienia nad maleńkim o cztery lata młodszym braciszkiem. Darowałam mu i tę lekkomyślność, jaką popełnił, trzymając w domu, gdzie jest dziecko, kobieta i starzec, takie dowody, darowałam wszystkie jego winy. (...) Próbowałam się modlić. Nie mogłam. Jeszcze teraz ciągle słyszę te krzyki koło siebie. (...) Jak go zaczęli katować o godzinie dwunastej w południe, skończyli o piątej. Widziałam go jeszcze potem, jak chwiejąc się na nogach stał nosem do ściany, z trudem utrzymując równowagę. Ręce miał skute kajdanami. Twarz czarnosiną". Dopiero po wojnie Maria dowiedziała się, że jej brat, który jako oficer dowodził stu pięćdziesięcioma ludźmi, zginął jako męczennik w gestapo. Nie wydał nikogo. Zanim jednak wieść o bohaterstwie Zdzisława Zarębińskiego dotrze do niej, ją samą czekają dwa lata kaźni w obozach Oświęcimia i Altenburgu. Wiadomość o wywiezieniu Marii jej przyjaciele przyjęli z głębokim niepokojem. Wprawdzie aresztowania i wywózki były w tym czasie chlebem powszednim udręczonej stolicy, ale los Marii budził szczególne obawy. Znana ogólnie jej wątła kondycja fizyczna, brak życiowego sprytu i zaradności przy jednoczesnym altruizmie, zagłuszającym całkowicie instynkt samozachowawczy, dawały podstawę do snucia jak najgorszych przypuszczeń. Marysia w takim piekle nie potrafi pazurami walczyć o swe życie - taka była ogólna opinia. Tymczasem przetrwała. W katorżniczych warunkach pracy ponad siły pomagała jeszcze innym. Ta dobroć procentuje. Bo kiedy ona z kolei zapadnie na tyfus, spotka się z potajemnie, ale skutecznie niesioną pomocą. Po roku została przewieziona do fabryki amunicji w miasteczku Altenburg, ale dzięki przypadkowi szybko udało się jej dostać do pracy biurowej. Po klęsce stalingradzkiej Niemcy od czasu do czasu pozwalali w obozach na urządzanie siłami więźniów przedstawień amatorskich. Maria wykorzystuje skwapliwie tę okoliczność, organizuje zespół teatralny, złożony z więźniarek i reżyseruje fragmenty "Ślubów panieńskich". Fredro grany w obozie koncentracyjnym na prymitywnej scenie z zestawionych stołów! Bodaj na kilka godzin udręczone kobiety zapominają o koszmarnej rzeczywistości. Szkoda, że w tomiku "Opowiadań oświęcimskich" napisanych przez Zarębińską nie znalazła się relacja o żadnym z tych przedstawień. Te opowiadania, jak również wydana w 1961 roku książka "Dzieci Warszawy", ukazująca dzieje żydowskiego chłopca w czasie okupacji, są świadectwem, iż Maria Zarębińska była nie tylko bardzo dobrą artystką teatralną, ale miała również nieprzeciętny talent literacki. "Opowiadania oświęcimskie" są zwarte, oszczędne, a przy tym niezwykle plastyczne. Przedstawiają piekło obozowe w sposób wstrząsający, mimo że autorka nigdzie nie nadużywa jaskrawych słów, nie piętrzy makabrycznych scen. "Entlasung" znaczy odwszenie. Oto, jak się odbywało: "W samej łaźni nie było nic specjalnego. Niebieską zimną wodą zlali nam głowy. Bez ręczników i bez mydła stanęłyśmy pod zimnym tuszem. Jest mi potwornie zimno, zaczynam się znów roztkliwiać nad sobą. "Mamusiu, czy mogłaś przypuszczać, gdy mnie maleńką otulałaś ciepłą kołderką, że mi będzie kiedyś tak strasznie zimno i źle i że..." Nie, nie wolno się roztkliwiać nad sobą. Nie miałam nigdy mamusi, nie miałam nigdy ciepłego, białego łóżeczka, nie byłam nigdy człowiekiem, nigdy. Zawsze tylko numerem 4439. A w ogóle nie jest wcale zimno. Uśmiecham się do sąsiadki". Wynędzniała wraca w 1945 roku do kraju. Jest szczęśliwa. Odnaleźli się z mężem, jest znowu razem z ukochaną córeczką. Nie wie jeszcze, że wyniosła z obozu straszną chorobę krwi. Medycyna nie wynalazła dotąd skutecznego leku przeciwko białaczce. Maria zaczyna gasnąć. Jeszcze gra w teatrze, jeszcze bierze udział w przygotowywaniu nowych sztuk, ale coraz częściej musi opuszczać próby. W 1947 roku Władysław Broniewski wywiózł żonę do Szwajcarii w nadziei, że tamtejsi lekarze znajdą lekarstwo na tę straszną chorobę, ale... "...było już źle zuryskie jezioro we mgle, profesor doktor Rohr nie wiedział, co ma powiedzieć, a ja musiałem wiedzieć, że że będzie źle, że będzie życie we mgle, że będę wiersze pisał źle..." Poeta kilka razy jeździł do Zurychu, ale nie mógł tam przebywać stale. Było to dramatem dla obojga. Maria wiedziała, że starania Broniewskiego o pracę w poselstwie polskim w Bernie spełzły na niczym i że męża gnębi bezsilność. Natomiast ją, obok choroby, zżerała samotność. "Widziałem panią Zarębińską w coraz bardziej pogarszającym się stanie zdrowia i jeszcze gorszym stanie nerwowym - wspomina niemiecki lekarz Gotfried Gosch, którego siostra przebywała w tym samym sanatorium - czuła się bardzo osamotniona. Zawsze podczas wizyty mówiła o mężu, córce, przyjaciołach, o teatrze. Wtedy jaśniała radością, rwała się do życia. Ostatni raz widziałem ją na wiosnę. (...) Pani Zarębińska była zmieniona, jeszcze chudsza. Była spokojna, a może zrezygnowana? Pełna jakby wybaczenia, w oczach miała żal... (...) Była bardzo osamotniona (...) Żyła listami, bez bliskich, bez nadziei..." Umarła 5 lipca 1947 roku. Miała czterdzieści trzy lata. Zbiorowa księga wspomnień "To ja - dąb", poświęcona Broniewskiemu, zawiera również nieco informacji o Marii Zarębińskiej. Niektóre daty i fakty, zawarte w tej książce, nakładają się w zaskakujący sposób i mają wymowę aż okrutną, ale... czy komukolwiek wolno sądzić drugiego człowieka, nie znając jego wnętrza, okoliczności, układów...? W każdym razie Maria Zarębińska była w życiu Broniewskiego kimś niezwykłym. Była olśnieniem. On sam w rozmowie z Jerzym Ronardem Bujańskim wyraził się o swoim związku z Marią w sposób wielce znamienny: "Czy wiesz, to chyba jest szczęście. Tak, Maria - to moje szczęście". Bujański rozwija to sformułowanie dalej: "Tak, Maria była dla niego czymś niezwykłym. Cieszył się nią, jej aktorstwem, podziwiał jej talent. Zapewne. I Marii wyprawiał nieraz przeróżne historyjki, "ochlaje", ale ona dobrotliwie i mądrze, z niezwykłym taktem, co go kruszyło i przezwyciężało, potrafiła wprowadzić jakiś ład w jego życie zewnętrzne i wewnętrzne. Była żoną i rozumną zarazem opiekunką. Umiała prostować jego zwichrzone często zamysły. Była na pewno jego dobrym duchem. (...) MIała wielki wpływ na niego. Przy niej odzyskiwał ufność, wiarę w ludzi, jakiś spokój wewnętrzny". Kim owa żona była dla poety, wyraził to sam jako poeta najpiękniej, najpoetyczniej w tomiku "Drzewo rozpaczające", powstałym na emigracji, kiedy sądził, że Maria zginęła w Oświęcimiu. "Jak poryw melodii, jak powiew bzu, kiedy w Polsce nad Wisłą bzy kwitną, jak szczęście płynące falą woni i snu mazowiecką pogodą błękitną, jak to, czego nie było, jak to, co ma być, ale jeszcze niepewne i trwożne, jak pierwiosnki, jak brzozy przydrożne, jak powój, co pragnie się wić, jak zieleń rozhukana w maju, jak woda, co brzegi rwie, jak jaskółki, co w niebie śmigają po dwie, jak lot ogromnego ptaka, jak szczęście w Słowie - ona właśnie była we mnie taka i zaciążyła ołowiem..." Słowo "ołów" powtórzy się jeszcze raz w odniesieniu do Marii, kiedy poeta powracający ze Szwajcarii w lipcu 1947 roku będzie wiózł urnę z jej prochami: "Uważajcie, urzędy celne, mam coś cięższego niż ołów: szczątki śmiertelne, garstkę popiołów." Krzysztof i Basia Jeszcze bardziej tragiczne aniżeli losy Władysława Broniewskiego i Marii były dzieje innego wojenego małżeństwa, które w Polsce udręczonej okupacją pędziło smutne i radosne zarazem dni swego życia. Tym młodziutkim małżeństwem byli Krzysztof i Barbara Baczyńscy. Jarosław Iwaszkiewicz wspomina: "Byłem na ślubie Baczyńskich w kościele na Powiślu w cudowny, czerwcowy dzień 1942 roku. Bzy w tym roku kwitły specjalnie obficie i zjawiłem się na tym obrządku z ogromnym snopem tych kwiatów. Po ślubie powiedziałem do kogoś: właściwie wyglądało to nie na ślub, ale na pierwszą komunię. Oboje Baczyńscy, bardzo młodzi, wyglądali jeszcze młodziej, a ponieważ oboje byli niewielkiego wzrostu, rzeczywiście zdawało się, że to dwoje dzieci klęczy przed ołtarzem". Wszyscy, którzy byli obecni na tym ślubie, podkreślają zgodnie jego niezwykle uroczysty charakter. Ponoć Krzysztof nigdy nie był równie poważny i skupiony, co w ów dzień. Słowa przysięgi "a iż cię nie opuszczę aż do śmierci" miały w tym okresie wymowę szczególną. Wygląd zewnętrzny młodej małżonki inaczej opisują kobiety, inaczej mężczyźni. Dla swoich rówieśniczek z tajnych kompletów polonistyki Basia była niepozorną dziewczynką o drobnych rysach, zadartym odrobinkę nosku i jasnych oczach, bardzo przejrzystych. Dziewczynka, szara, niepozorna, udająca dorosłą kobietę. Natomiast koledzy Krzysztofa podkreślają jej wdzięk, na przykład Lesław Bartelski pisze: "(Krzysztof) osiągnąwszy prawną pełnoletność ożenił się z Barbarą Drapczyńską, córką dość znanego w Warszawie właściciela drukarni, czarującą dziewczyną o żywej inteligencji, ładną i pełną osobistego wdzięku". W połączeniu się Krzysztofa i Barbary najbardziej zadziwiające było to, iż decyzję o małżeństwie podjęli pierwszego dnia znajomości, w decyzji tej wytrwali i doprowadzili do jej realizacji właśnie w ów czerwcowy dzień 1942 roku. KOlega z tajnych kompletów, Zbigniew Wasilewski, wspomina: "Basia opowiadała mi wiele o swym poznaniu z Krzysztofem na przyjęciu (chyba imieninowym). Z nieukrywaną satysfakcją dodała, że już po tym pierwszym, bodajże obficie wspólnie przegadanym wieczorze Krzyś najformalniej się jej oświadczył i - "został przyjęty"". Krzysztof Kamil Baczyński w konspiracyjnych kołach literackich zdobył sobie szeroki rozgłos jako utalentowany poeta, autor świetnych wierszy. Pisze utwory, do których wlewa się cała groza wojny. Niektóre z tych wierszy śpiewane później przez Ewę Demarczyk dzięki doskonałej interpretacji i przejmującej oprawie muzycznej robią wielkie wrażenie, nie mają w sobie nic z sentymentalnej nuty dawnych piosenek legionowych. Ale to już późniejsze czasy... A na razie Krzysztof tworzy, zdobywa nagrody na tajnych konkursach, stając w szranki z pisarzami o uznanych nazwiskach, jak Tadeusz Hollender czy Anna Świrszczyńska, dostaje nawet skromniutkie stypendium literackie. Basia jest więc żoną sławnego męża, ona także "księgę poety jak ministrant nosi" za swym Krzysztofem, ona także walczy dla swego poety "o atrament, cukier i papier". Tak. Bo młode małżeństwo - podobnie jak tysiące innych - odczuwało wojnę nie tylko jako lęk przed groźbą rozstania i utraty życia, wojna doskwierała im również w postaci codziennych braków żywności, węgla i odzieży... I właśnie tego Krzysztof, delikatny, wątły i niezaradny, nie potrafił zdobywać. Ofiarowuje jej natomiast skarby swego uczucia i talentu. W wierszach poświęconych żonie maluje ją w pełni rozkwitu kobiecości. W jego oczach Basia nie jest wątłym, zabiedzonym chucherkiem o bladej twarzyczce i głodnych oczach, lecz: "Stojąc przed lustrem ciszy Barbara z rękami u włosów nalewa w szklane ciało srebrne kropelki głosu. I wtedy jak dzban - światłem zapełnia się i szkląca przejmuje w siebie gwiazdy i biały pył miesiąca. (...) Aż napełniona mlecznie, w sen się powoli zapadnie, a czas melodyjny osiądzie kaskadą blasku na dnie. Więc ma Barbara srebrne ciało. W nim pręży się miękko biała łasica milczenia pod niewidzialną ręką." Twórczość poetycką Krzysztofa Baczyńskiego, pełną pięknych metafor, niekiedy mistycyzującą, rozmiłowaną w blaskach i srebrzystościach porównują niektórzy do poezji Słowackiego, uważają, iż z jego ducha wyrosła i że nawet losy obu poetów w pewnym sensie były podobne. Wśród tych podobieństw należy wymienić niezwykłe uczucie łączące Krzysztofa z matką, Stefanią Baczyńską, żoną znakomitego krytyka literackiego. I ona, podobnie jak Salomea Becu, kocha nade wszystko poezję i ma do syna stosunek wręcz bałwochwalczy. Rozpieszcza jedynaka, drży o jego zdrowie, zresztą wątłe, zagrożone dokuczliwą astmą. Jej miłość macierzyńska jest wyłączna, zachłanna, wręcz zazdrosna o możliwość podzielenia uczuć syna pomiędzy nią a inną kobietę. W tym układzie sytuacja Barbary wybranej przez Krzysztofa jest od razu skomplikowana i drażliwa - matka i synowa stają się rywalkami. I on rozdarty pomiędzy nimi. Każdy wiersz poświęcony Basi jest dla pani Stefanii odebraniem cząstki uczucia należnego jej - matce, każdy wiersz dla matki - budzi w sercu młodej żony obawę, czy mąż nadal kocha ją tak samo, jak w pierwszych dniach. Sytuację komplikuje jeszcze bardziej małe, wspólne mieszkanie i dlatego pani Stefania, skądinąd mądry pedagog i dobry psycholog, podejmuje ciężką dla siebie decyzję usunięcia się na drugi plan. Przenosi się do Anina. Kiedy przyjeżdża do syna w odwiedziny, Basia idzie z wizytą do swoich rodziców uważając, iż "nie ma tam nic do roboty". Krzysztof z chwilą zawarcia małżeństwa przestał jak gdyby istnieć jako oddzielna osoba. Są teraz we dwoje. Mówi się o nich zawsze w liczbie mnogiej. Tę ich symbiozę, wzajemne przenikanie się i uzupełnianie najlepiej, najwnikliwiej charakteryzuje koleżanka z tajnej polonistyki Hanna Zaniewska: "Przez cały okres studiów mówiło się zawsze: Krzysztof i Basia, Basia i Krzysztof. A tak praktycznie, to właściwie była tylko Basia. Do załatwiania. Do chronienia, gdy możliwe. ("Nie, po cóż miałby tu być? Dziś tak łapią... Ja mu wszystko powtórzę"). Do dbania. ("On nie myśli nigdy o takich rzeczach, ani w ogóle o sobie. Nie potrafi. I przecież szkoda jego czasu"). Jej czasu za to na nic, co tyczyło Krzysztofa, nie było szkoda. Żyła jak bezcenny cień męża, jednocześnie tak fascynująco umieszczana na pierwszym planie". Kiedy się czyta te wspomnienia o nich dwojgu, o ich nierozłączności, pamięć przywodzi na myśl inną parę, sprzed półwiecza, o której też mówiło się tylko podwójnym imieniem: Józef i Lucyna, Lucyna i Józef. Oczywiście, wszystkie realia były inne, ale taka sama wzajemna troska o siebie, życie poprzez siebie nawzajem. I tu i tam, jak gdyby spełniała się na oczach ludzi legenda o owych dwóch połówkach mitycznego jabłka, które odnalazły się w świecie i przylgnęły do siebie nierozerwalnie. Tylko, że w tym wypadku legenda zakończyła się tragicznie. Gdy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie warszawskie, podchorąży Krzysztof Kamil Baczyński brał udział w walkach o Pałac Blanka przy placu Teatralnym i tam poległ w dniu 4 sierpnia, trafiony w głowę kulą niemieckiego strzelca wyborowego. Basia daremnie poszukiwała go i dopytywała wszystkich o jego losy. Nikt nie mógł jej udzielić pewnej informacji i w niewiedzy, co się z nim stało, sama zeszła ze świata ciężko raniona w skroń odłamkiem pocisku 23 sierpnia. Po kilku dniach, nie odzyskując przytomności, zmarła. Podobno nikt nie mógł wyjąć z jej zaciśniętej dłoni książki, tomu wydanych konspiracyjnie wierszy Krzysztofa. Najnieszczęśliwszą osobą stała się matka, Stefania Baczyńska, która przez całe miesiące nie chciała uwierzyć w śmierć syna, aż dopiero latem 1947 roku rozpoznany w czasie ekshumacji złoty łańcuszek na szyi poległego utwierdził ją w okrutnej prawdzie. Nie na wiele zdają się zazwyczaj rozważania, co by było, gdyby... ale kiedy wgłębić się w przypuszczenia, jak ułożyłoby się dalsze życie Barbary, kiedy zabrakło tego, który stanowił sens i treść jej młodziutkiego życia, nasuwa się myśl: kto wie, czy ów odłamek pocisku nie był błogosławiony... Dzięki niemu razem: "obudzili się w ptasim niebie, w które lilią wywiedli się prosto." Po ekshumacji pochowano ich oboje obok siebie na Powązkach. W każdą rocznicę powstania i w Święto Zmarłych pełnią wartę u ich grobu harcerze. Na płycie nagrobnej obok dat urodzin i śmierci Barbary (13 XI 1922 - 1 IX 1944) i Krzysztofa (22 I 1921 - 4 VIII 1944) widnieje fragment wiersza Krzysztofa, pisanego w swoim czasie z myślą o matce, którego treść na pewno jednak obejmuje dwie najbliższe mu istoty: "Matko... to nic, że ja daleko, że nas rozdarła ciemność i ból, co tkwi jak nóż. Ja w tobie, a ty we mnie płyniemy strugą, rzeką, złocistą, drżącą strugą, gwiazdami lśniących róż. Bo nie ma rozerwania, choć rozerwane słowa, bo nie ma zapomnienia, choć życie nas zapomni. Z brzęczących kręgów nieba ja w ciebie, a ty do mnie płyniemy..." Żony żeglarzy "Wiatr porwał płomień z gwizdem i szumem, w piecu zahuczało, przez otwory w drzwiczkach buchnął na pokój blask płomieni. Klęczała przed piecem, dokładając wciąż nowych drew; paliła ognisko na brzegu morza dla przemoczonych i zziębniętych, dla tych, którzy nie mogą dostrzec brzegu. Była latarnikiem przedwiecznej latarni, ku której dążą wszyscy, gdy ich noc zastanie w morzu. (...) Na tych, którzy wracali z morza, przewiani wiatrem, przemoczeni i zziębnięci, czekało ciepło. Czekało ciepło i miłość", Tak pisze współczesna pisarka, Stanisława Fleszarowa_Muskat, o swojej powieściowej żonie rybaka, czyniąc ją niejako symbolem wszystkich żon, oczekujących na powrót męża z dalekiego morza. A jak jest naprawdę? Nie w powieści. Jakie były żony wytrwałych podróżników, odważnych żeglarzy, owych mężczyzn, gnanych po świecie, wichrem przygody, pragnących ciągle i stale sprawdzać siebie w twardych zmaganiach z żywiołem? Niestety, chociaż imię ich jest legion, znają je tylko najbliżsi: dla szerokiego ogółu są bezimienną masą po prostu żon ludzi morza. Tylko w nielicznych wypadkach, gdy mąż okrył się sławą, część blasku opromieniała i ich twarze, jakże często utrudzone, z wyrazem znużenia w oczach i zmarszczką cierpienia na czole. Taki wyraz miewała na pewno często Jessie Conrad, żona sławnego pisarza, autora wielu świetnych książek o tematyce morskiej, spośród których najgłośniejsze to "Lord Jim" i "Smuga cienia". Jessie George, młoda dziewczyna z bardzo skromnej angielskiej rodziny, bez zaplecza kulturowego, o dość przeciętnej umysłowości i niezbyt urodziwa, podbiła serce Conrada swoim entuzjazmem dla morza. Zwrócił na nią uwagę w czasie wycieczek po Tamizie jachtem wspólnych znajomych. Być może, gdyby Conrad miał szerszy krąg przyjaciół i znajomych, gdyby obracał się w wielu różnych środowiskach, jego wybór przyszłej towarzyszki życia nie byłby tak pochopny. Ale miał prawie czterdzieści lat, był już znużony żeglowaniem po wielu morzach i oceanach i czuł się w Londynie bardzo samotny. Te okoliczności oraz zrozumiała wrażliwość mężczyzny w tym wieku na wdzięk młodej dziewczyny sprawiły, że Conrad bardzo szybko podjął decyzję małżeństwa. Nastąpiło to w warunkach zaskakujących nawet dla wybranej. "Pamiętam - wspomina Jessie - spotkaliśmy się wtedy na dworcu Victoria. Ze sposobu, w jaki przywitał się ze mną, poznałam od razu, że opanowało go jakieś niezwykłe podniecenie. Przede wszystkim nie podobał mu się mój kapelusz, mój strój i cały mój wygląd. Dlaczego jestem ubrana tak bezbarwnie? Zaczęłam już żałować, że przyjęłam rano jego zaproszenie. Jak gdyby czytając w mych myślach, zaśmiał się krótko, wziął mnie mocno pod rękę i pociągnął na brzeg chodnika, a potem skinąwszy na przejeżdżającą dorożkę wsadził mnie pospiesznie do środka i wskoczył za mną. Gdy usiedliśmy, spojrzałam mu w twarz. Byłam zaskoczona malującym się na niej wyrazem posępnej determinacji". Dalszy opis dotyczy już pobytu w galerii malarstwa, dokąd zajechali ową dorożką. "(...) Przeprowadził mnie przez wiele sal, nie pozostawiając ani chwili czasu, aby choć przelotnie rzucić okiem na obrazy. Nagle skierował mnie w stronę ławeczki, obejrzał się, czy nie ma w pobliżu nas nikogo i bez żadnego wstępu zaczął: - Proszę, niech pani spojrzy na mnie, moja miła, czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy się pobrali i zostawili to wszystko. Proszę spojrzeć tylko, co za pogoda, pobierzmy się zaraz i wyjedźmy do Francji. Jak szybko może pani być gotowa? Za tydzień, dwa?" W sześć tygodni po tych wielce niecodziennych oświadczynach Jessie George w marcu 1896 roku poślubiła kapitana Józefa Conrada, starszego od niej o siedemnaście lat. Zapoczątkowany tym ślubem dwudziestoośmioletni okres pożycia małżeńskiego Conradów to długie pasmo dni, przeżytych w serdecznej spójni, choć nie brakowało chwil bardzo ciężkich, wypełnionych cierpieniem fizycznym obojga małżonków. Józef Conrad miewał nawroty malarii, jakiej się nabawił we wczesnej młodości, przebywając w Kongo Belgijskim, to znowu dostawał ataków ciężkiej podagry, całkowicie uniemożliwiającej mu poruszanie się. Jessie była wówczas jak anioł opiekuńczy przy łożu swego rozkapryszonego i wymagającego małżonka. Wyrozumiała, cierpliwa i bez reszty oddana swemu "panu i władcy", jak go często żartobliwie nazywa na kartach swoich wspomnień, opublikowanych w roku 1935. Jej postawa była tym godniejsza uznania, iż żona Conrada sama nie była okazem zdrowia i tężyzny fizycznej. Przeciwnie. We wczesnej młodości uległa wypadkowi. Przejechana przez dorożkę doznała złamania kości w kolanie. Później - już w czasie małżeństwa - upadła na ulicy tak niefortunnie, iż rana odnowiła się i od tej pory, co jakiś czas, nieszczęśliwa kobieta musiała się poddawać bolesnym operacjom, z których żadna nie przywróciła jej władzy w uszkodzonym kolanie. Wskutek tego całymi miesiącami musiała używać kul lub mocnej laski. Jeden ze współczesnych krytyków kwestionuje jej zwierzenia na temat własnego spokoju, pisząc, że "starała się opanować za pomocą mitomanii i szybko rosnącej tuszy, która niby pierzyna chroniła ją przed kanciastościami świata". Sformułowanie to brzmi dość błyskotliwie, ale nie bardzo sensownie. I dlatego od opinii krytyka, piszącego biografię pisarza po latach, ważniejsza jest chyba ocena wspólnego przyjaciela Conradów, Józefa Retingera, który dobrze znał osobiście oboje małżonków, stykając się z nimi często i w rozmaitych okolicznościach. Otóż Retinger charakteryzuje Jessie jako osobę promieniującą niezwykłym czarem i wdziękiem. "Nie była intelektualistką - stwierdza - lecz posiadała (...) zrównoważoną postawę umysłu (...) Zachowanie jej było opanowane i nacechowane spokojem, a dobry humor nigdy jej nie opuszczał... Dla Conrada była ona żoną, matką i opiekunką, poza tym, że była jego sekretarką i pomocnicą w pracy. Pielęgnowała go z całym oddaniem w czasie częstych okresów choroby, której padał ofiarą. Traktowała go jak najdroższą sobie istotę, nieco dziwną, którą należało otoczyć opieką. Było to najwyższym szczęściem dla Conrada, ponieważ będąc człowiekiem o bardzo nerwowym temperamencie, skłonności do irytacji i bez zmysłu praktycznego, nigdy by nie zdołał stworzyć dzieła, które stworzył, gdyby nie pełna oddania współpraca jego żony i jej stała macierzyńska nad nim opieka". Po opublikowaniu książki o Conradzie Jessie stała się celem złośliwych ataków. Miano jej za złe, że spłaszczyła i strywializowała postać swego wielkiego męża, że uwikłana w drobnomieszczańskich snobizmach i ploteczkach nie potrafiła dostrzec jego niezwykłości, że nadmiernie wyolbrzymiała własną rolę w tym małżeństwie. Jest to chyba sąd bardzo krzywdzący tę ogromnie dobrą, troskliwą i opiekuńczą kobietę. Ale jednocześnie można zrozumieć irytację krytyków i pewnej grupy czytelników, którzy w genialnym pisarzu chcą widzieć monolit, pomnik bez skazy i nie godzą się na to, że geniusz literacki może mieć słabostki, przywary czy zwykłe śmiesznostki, które dostrzegają, a często i w przykry sposób odczuwają, właśnie ci z najbliższego otoczenia. Wydaje się, iż najistotniejszym miernikiem charakteru Jessie jest to, jak ją widział i oceniał sam Conrad. A cenił ją bardzo wysoko i dawał temu niejednokrotnie wyraz w swoich listach do niej. W roku 1923, a więc po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa, pisząc do żony o ich synu, Borysie, prosi: "Napisz do niego, że miałaś ode mnie wiadomości, że jest on bardzo blisko mego serca, w którym mieszka na zawsze Twój drogi obraz, pochłaniający wszystkie moje myśli i moją miłość". A więc żarliwe wyznanie miłości o takiej samej temperaturze, jak w pierwszych miesiącach małżeństwa, kiedy to Conrad potrafił zrobić piekielną awanturę w restauracji pewnemu Francuzowi, który zwrócił się do niego z prośbą o zezwolenie na asystowanie jego córce. "- Ta dama, mój panie, jest moją żoną, a nie moją córką. Uśmiechając się - pisze Jessie - przytuliłam się do niego i pieszczotliwie położyłam mu rękę na ramieniu. Zrobił zniecierpliwiony ruch ręką. - To wszystko dlatego, że tak dziecinnie wyglądasz - powiedział z głębokim westchnieniem". Właśnie! Jak Jessie wyglądała? W liście skierowanym do rodziny w Polsce, zawiadamiającym o przyszłym małżeństwie Conrad pisał: "Nikt więcej nie może być zdziwiony tym wypadkiem niż ja sam. Ale przerażony nie jestem wcale, będąc, jak wiecie, przyzwyczajony do awanturniczego życia i potykania się z okropnymi niebezpieczeństwami. Zresztą muszę przyznać, że moja narzeczona na pozór wcale niebezpieczną się nie wydaje. (...) Jest to niepokaźna mała osóbka (trzeba prawdę mówić - brzydka niestety), która z tym wszystkim bardzo mi droga jest". A po latach, po latach tak charakteryzuje jej wygląd goszcząca w mieszkaniu Conradów dziennikarka Jane Anderson: "Przy niewielkiej otomanie stała kobieta, o której mi wszyscy opowiadali, gruba kobieta o prześlicznych szarych oczach i szybkkim dobrotliwym uśmiechu. Podeszła nam z wolna na spotkanie, opierając się na lasce. Czarna suknia była niewątpliwie zagranicznego kroju i materiału; na każdej kiści miała po sześć złotych bransoletek. Ręce miała bardzo białe. Nie wiem, co powiedziała, ale spojrzałam na nią, ona spojrzała na mnie - i zakochałam się w niej. A nie jestem skłonna w jednej chwili zakochiwać się w ludziach". Biorąc nawet poprawkę na pewną egzaltację dość ekscentrycznej - jak wynikałoby z dalszego tekstu biografii Conrada - dziennikarki, można wyłuskać z tej oceny jeden niechybny walor wyglądu zewnętrznego pani Conradowej: piękne oczy i wdzięk. Zresztą wcześniej te same cechy podkreślał Retinger. Przed niesłusznym zarzutem pomniejszania Conrada winno bronić Jessie gorące uczucie i uwielbienie, z jakim pisze o mężu. Był niezaradny, niecierpliwy, bardzo często niepraktyczny, miewał zaskakujące reakcje, potrafił być szorstki, ale jej nie wyprowadzało to z równowagi. Przeciwnie, te cechy męża raczej ją wzruszały, tym bardziej czuła się potrzebna. "W czasie naszego małżeństwa - pisze Jessie - nauczyłam się cenić ponad wszystko urok osobisty mego męża, podziwiać jego geniusz i być wyrozumiałą dla jego nerwowych przewrażliwień. Być może, gdybym nie była zdolna należycie zrozumieć tego cudzoziemca, nigdy nie moglibyśmy żyć wspólnie w tak idealnej harmonii". Przed zarzutami snobizmu, trywialności i małostkowego plotkarstwa bardzo energicznie broni żonę pisarza Maria Dąbrowska w swoich "Szkicach o Conradzie". Dostrzega ona w książce wspomnieniowej Jessie "pełno świadectw trafnego dowcipu i poczucia humoru" i dochodzi do logicznego wniosku, że "Conrad, który zawsze wybierał sobie los i nie wahał się porzucać tego, co wypełnieniem losu być przestawało, nie przeżyłby 28 lat z kobietą, nie odpowiadającą mu i trywialną". Jessie Conrad była typem żony, jaki odpowiada mężczyznom. Jakże wielu z nich zachwyca się dowcipem, błyskotliwością, czasem pewną nonszalancją cudzych żon czy młodych, zdobywczych panien, chętnie wśród nich przebywa, nieraz traci nawet dla nich głowę, ale w końcu wraca z uczuciem ulgi, jak do ciepłej przystani, właśnie do wiernego serca wybranej przez siebie kobiety. Conrad nie musiał zresztą wracać, bo nigdy nie odchodził. Swoje żeglarskie wyprawy miał już dawno poza sobą. Poza dwiema krótkimi rozłąkami, na dwa tygodnie w roku 1916 i sześć tygodni w roku 1923, nie rozstawali się prawie nigdy. Byli dobrym, kochającym się małżeństwem. Ta angielska żona ułatwiła wielkiemu pisarzowi wrośnięcie w obcą ziemię, a łagodnością swoją i pogodnym usposobieniem potrafiła przytłumić i wyciszać nawroty jego ostrej tęsknoty za krajem i za morzem. Zwłaszcza wówczas, kiedy go szarpano, pomawiając o zdradę ojczyzny przez to, że podjął decyzję opuszczenia jej i pisania w języku angielskim - właśnie wtedy była kojącym balsamem dla jego obolałego od nostalgii serca. * * * W tym samym czasie, kiedy Conrad pływał po dalekich morzach Archipelagu Malajskiego, marząc o podbiciu narodu żeglarzy - Brytyjczyków - książkami zrodzonymi ze ścisłego zespolenia z morskim żywiołem, innemu Polakowi, równemu mu wiekiem, roiło się odkrywanie nowych lądów. Tym śmiałkiem i zapaleńcem był Stefan Szolc_Rogoziński. Stwierdziwszy, że o pewnych terenach afrykańskich brak jest ścisłych danych, a istnieją owszem pewne wskazówki od krajowców, że między Oceanem Atlantyckim a rzekami Szari i Kongo jest ląd, którego nie dotknęła stopa białego człowieka, Rogoziński postanowił tam dotrzeć. Miał wówczas dwadzieścia jeden lat. Był w pełni sił, kipiał energią i entuzjazmem. I oto 13 grudnia 1882 roku na statku "Łucja Małgorzata" wyruszyła wyprawa naukowa, która po stu trzydziestu siedmiu dniach żeglugi dotarła do Kamerunu. Polscy badacze odkryli wówczas Jezioro Słoniowe i źródła rzeki Me_me, sporządzając dokładne mapy tych terenów. Kiedy po blisko trzech latach młody i urodziwy podróżnik wrócił do Warszawy, jego nazwisko pojawiło się na ustach wszystkich bywalców głośnego salonu literackiego Deotymy i innych domów, gdzie zbierała się śmietanka towarzyska, żądna nowinek z szerokiego świata. Jedną z gwiazd salonu Deotymy - obok naturalnie samej pani domu - była Helena Janina Boguska, młoda ziemianka z Sandomierszczyzny, obdarzona urodą i pewnym talentem literackim. Jej twórczość, niewielkiego lotu, czytelnikom widocznie się podobała, bo Hajota - to pseudonim literacki Heleny Janiny - zażywała dużej sławy. Zbiór jej nowel "Pięciolistny bez" i inne opowiadania, drukowane w czasopismach kobiecych, były szeroko czytane. Jej fotografie w pismach i literacki rozgłos zafascynowały młodego podróżnika afrykańskiego. Ujrzawszy ją na jakimś odczycie, nie spuszczał z niej oczu. Uproszony przez niego Bolesław Prus wprowadził go do domu przystojnej panny, która mieszkała wraz z matką w Warszawie przy ulicy Nowogrodzkiej. Ta znajomość zawarta w marcu 1886 roku swój dalszy ciąg miała w Paryżu i dała początek długiej korespondencji. Rogoziński, nazywający siebie "kameruńskim kacykiem", słał czułe listy do swojej "ślicznej pani". Był samotny, na obczyźnie, trochę egzaltowany. Na odległość idealizował jeszcze bardziej obraz pięknej panny i kiedy pewnego dnia otrzymał list z efektowną fotografią, zachwycony nią uświadomił sobie, że to jest właśnie ta jedyna, przeznaczona mu przez los wybranka serca. 31 lipca 1887 roku pisze: "Długom dumał, czy wysłać te słowa. Rozsądek, ów zimny nasz doradca mówił "nie". Śliczna postać (...) zdawała się szeptać "tak" (...) Kiedy przyjedzie niewierny kacyk? Żeby miał skrzydła, dziś by jak mewa nurkował w Bałtyku i krążył naokoło jednej takiej drogiej główki. Przyjmij ten list, lecz niech treść jego zostanie w swych atomach między nami. Dla świata - kacyk, dla Ciebie człowiek z każdą kroplą swej krwi (...) oddany Twemu, droga siostro po duszy i Pani nad sercem, szczęściu..." List egzaltowany i patetyczny, ale jest to przecież już prawie epoka Młodej Polski i kulturalni intelektualiści, rozczytani w prasie i literaturze tamtych czasów, mimo woli podchwytują ten sam ton i każde swe uczucie, każdą myśl zamiast wyrazić prostymi słowami - spowijają w szatę słowną. W połowie września 1887 roku Stefan Szolc_Rogoziński przebywający na Fernando Poo otrzymuje od Hajoty upragnioną odpowiedź i zaczyna się okres narzeczeństwa. Stęskniony podróżnik rwie się do Warszawy, trzymają go jednak na miejscu interesy, nabył bowiem na Fernando Poo plantację kakao i tytoniu. Jednym z powodów nabycia tej plantacji jest chęć prowadzenia badań naukowych nad zamieszkującym tam nieznanym plemieniem Bubisów. Rogoziński jeszcze nie wie, że straci na tej plantacji dwadzieścia tysięcy rubli. Na razie jest pełen najlepszych myśli, gorącego entuzjazmu i cały swój zapał przelewa w listy, które - coraz bardziej egzaltowane - krążą teraz gęsto między Fernando Poo a Warszawą. Obie strony ekscytują się niezwykłością sytuacji: on - romantyczną scenerią, w jaką pragnie wprowadzić jak najprędzej młodą małżonkę, ona - perspektywą dalekiej podróży, której zazdroszczą jej wszystkie warszawskie przyjaciółki i z której będzie mogła nadsyłać sensacyjne korespondencje do stołecznej prasy... "Czuję się tytanem - pisze zakochany dwudziestosześcioletni narzeczony - gdy myślę o tym, że będziesz przy mym boku, że razem będziemy pracowali, kochali, że będziemy razem pod namiotem górskim i przy kataraktach rzek nie znanych. Może Twoja droga stopa popłynie pierwsza po jeziorach Liba. O, jeżeli to osiągnę kiedyś ujrzeć te tajemnicze jeziora, o których tyle dumałem od lat ośmiu przeszło, będziemy mieli "Jezioro Hajota" na mapach". Czyż tego rodzaju listy, tego rodzaju perspektywy w nich roztaczane nie mogły uderzyć romantycznej pannie do głowy niczym mocne wino? Toteż i ona daje upust swoim uniesieniom. W jednym z listów przed niezadługim już ślubem pisze: "Po raz ostatni wyciągam do Ciebie ręce przez ląd i oceany. Ślubowały one sobie uroczyście, dopóki ostatnia iskra życia poruszać je będzie - na Twoim i tylko na Twoim oplatać się ramieniu. Poczciwe to są rączęta, wierz mi..." Ślub zawarty został w sierpniu 1888 roku w Warszawie i młoda para popłynęła do Fernando Poo. Zaczął się teraz dla Hajoty bardzo ważny okres jako dla pisarki. W Afryce powstał tom jej najlepszych nowel pod tytułem "Z dalekich lądów". Wydany w roku 1893 spotkał się z ogromnie życzliwą opinią krytyków, którzy stwierdzają, że na tle dotychczasowej twórczości Hajoty opowiadania te zaskakują świeżą tematyką, postępową ideologią i znakomicie poprowadzonym wątkiem dramatycznym. I to była chyba jedyna korzyść z owego romantycznego małżeństwa, które bardzo szybko okazało się obopólnym nieporozumieniem. Od razu nieomal po osiedleniu się na plantacji stosunki pomiędzy małżonkami układają się źle. Dużo łatwiej było im znaleźć wspólny język, kiedy przedzielał ich ocean. Po czyjej stronie była wina, trudno orzec. Szolc_Rogoziński przy wszystkich zaletach umysłu, przy wielkiej inteligencji, rzutkości i energii miał - zdaje się - antytalent do współżycia z ludźmi. Nie miał cierpliwości, był nietolerancyjny, łatwo zniechęcał się do wszystkiego. Hajota z kolei zupełnie inaczej wyobrażała sobie swoją rolę "białej lady, współwłaścicielki plantacji z czarnymi Murzynami". Pojęcia europejskie, przeniesione w afrykański klimat, w prymitywne środowisko dzikiej przyrody ani rusz nie pasowały do romantycznych wyobrażeń. Jesienią 1892 roku Rogoziński znalazł się w Egipcie. Swoimi projektami podróżnika_badacza budzi ciągle zainteresowanie szerokiej opinii publicznej w kraju i za granicą, cieszy się poważaniem uczonych. W nową podróż wyruszył sam, bez Heleny Janiny. Co zaszło pomiędzy małżonkami, nie wiadomo. W każdym razie Hajota w tym czasie przystępuje do żmudnych i kosztownych zabiegów o unieważnienie małżeństwa. Właśnie opublikowała w wydawnictwie Francuskiego Towarzystwa Geograficznego w Paryżu sprawozdanie z wyczynu, jakiego dokonała wraz z mężem, osiągając jako pierwsza kobieta najwyższy szczyt górski - 3008 m - na Fernando Poo. Czuje się sławna i pewna siebie. To ją umacnia w zabiegach o zrzucenie więzów, które przyniosły jej rozczarowanie. Rogoziński zaś, uwikłany w jakieś dziwaczne interesy, fantastyczne plany, szamoce się wśród różnych trudności, popada w alkoholizm i dochodzi do tak ciężkiego rozstroju nerwowego, że rodzina w obawie przed roztrwonieniem przez niego majątku postanawia go ubezwłasnowolnić. I oto wiosną 1894 roku trzydziestotrzyletni rzutki podróżnik, niespokojna dusza, wieczny wędrowiec, zostaje zamknięty w zakładzie dla nerwowo chorych w Krakowie. Jakiś udział musiała w tym mieć i żona, bo od tej pory Szolc_Rogoziński pała do niej nienawiścią. Wydostawszy się podstępem z zakładu (w czym ponoć pomogła mu żona Wojciecha Kossaka) wyjeżdża do Bonn, gdzie prywatnie przeprowadza kurację przyrodoleczniczą z dobrym wynikiem. Wróciwszy do równowagi podejmuje ponownie prowadzenie wcześniej zaczętego dziennika. Lektura tych notatek i wklejanych do dziennika listów nasuwa bardzo smutne refleksje. Nad zmiennością i nietrwałością wszystkiego. Nad kruchością ludzkich uczuć. Cóż za straszliwy kontrast, gdy się porówna tamte pełne uniesienia wyznania miłosne, temperaturę tamtych listów z notatkami późniejszymi o siedem lat, w których na określenie dawnej "Pani nad sercem", "Wieszczki", "Wieszczątka" nie ma innych słów, jak: "poczwara koścista, szatańska szkarada, obrzydły gad". W siódmą rocznicę ślubu zbolały, rozgoryczony i zapiekły w swej nienawiści Rogoziński pisze: "O, pełen fatalnego znaczenia na całe życie dzień. Siedem lat już od tej nieszczęsnej chwili będzie dziś wieczorem (...) Runąłem i to tak, że dawny człowiek rozprysnął się na atomy - a gdy padał, ręka, przez którą padł, pisała za tonącym: "rzucam cię jako nędznego płaza". Dziś - co zostało ze zdruzgotanego? Automat - zlepek bez ducha. Precz, nędzna z najnędzniejszych histrionko (...) Dobranoc ci, dato obmierzła". "Ręka, przez którą padł, pisała za tonącym: rzucam cię jako nędznego płaza". Mój Boże! A przecież przed siedmiu laty Helena Janina zapewniała, że jej ręce są poczciwe i że dopóki ostatnia iskra życia poruszać je będzie, będą się oplatały na jego i tylko jego ramieniu. I na pewno w obietnicach tych była szczera i ożywiały ją najlepsze chęci. Jej narzeczony także wierzył w to wszystko, o czym tak żarliwie zapewniał ukochaną kobietę. Skąd więc wzięła się taka radykalna zmiana postaw? Zimna nienawiść w miejsce dawnej miłości? Zbyt wiele niewiadomych w tym równaniu, by móc wypowiedzieć się, po czyjej stronie była wina. Najprawdopodobniej błąd polegał na tym, iż wytwór własnej egzaltowanej wyobraźni oboje wzięli za miłość. Ale przeciw Hajocie przemawia fakt, że swoją zgodę na rozwód uzależniła od wypłacenia jej odszkodowania w wysokości trzech tysięcy reńskich, mimo że sama nie wniosła do małżeństwa żadnego posagu. "Po ciężkiej walce ze sobą - pisze Rogoziński - musiałem się zdecydować ponieść ten krwawy wydatek (...) Bierz więc, obrzydłe wstrętnidło - i bądź mi przeklęta". Rogoziński niedługo się cieszył odzyskaną wolnością. 1 grudnia 1896 roku został przejechany przez konny autobus na ulicy Świętej Anny w Paryżu. W uznaniu jego zasług jako badacza nowych lądów i autora cennych rozpraw naukowych wszystkie nieomal Towarzystwa Geograficzne w Europie mianowały go swym członkiem, żałując, że tragiczny zgon nie pozwolił mu zrealizować planowanej nowej podróży. Hajota po kilku latach wyszła powtórnie za mąż za architekta Tomasza Pajzderskiego, ale podobno i w tym małżeństwie nie była szczęśliwa. Zmarła zupełnie zapomniana jako pisarka w grudniu 1925 roku. W roku 1973 Państwowy Instytut Wydawniczy wznowił zbiór jej najlepszych opowiadań, wspomniany już tom pod tytułem "Z dalekich lądów". * * * Na sam dźwięk imienia i nazwiska: Mariusz Zaruski - w oczach żeglarzy starszego pokolenia zapala się ciepły blask. Generał Zaruski, taternik, żeglarz, świetny oficer, wychowawca licznych zastępów młodych wilków morskich, to postać wręcz legendarna. W roku 1909 założył Tatrzańskie Ochotnicze POgotowie Ratunkowe, w 1926 wystąpił z fantastycznie szeroko zakrojonym planem utworzenia narodowej floty handlowej. "Niech każdy statystyczny Polak da na cele Komitetu Floty Narodowej jedną jednyą złotówkę - agitował generał - to w ciągu dwunastu miesięcy będziemy mieć 30 milionów złotych i sprawa własnej narodowej floty będzie szybko i pomyślnie załatwiona". Generał dwoił się i troił, podejmując różne społeczne działania. Morze i góry były pasją jego życia. A ponieważ wyznawał zasadę, iż radość nie podzielona nie jest radością, wciągał do swoich pasji, rozgrzewał nimi i zapalał wszystkich naokoło. Pierwszą, którą pozyskał dla swoich społecznikowskich idei była dwudziestoletnia Izabela Kietlińska, córka lekarza. Poznali się w Odessie. Trzydziestodwuletni marynarz floty dalekomorskiej powrócił właśnie z Archangielska z sześcioletniego blisko zesłania za działalność w nielegalnych organizacjach patriotycznych. Otaczał go więc nimb bohatera, cierpiącego za ojczyznę, na co nie mogła pozostać obojętna romantyczna panna, wychowana w poszanowaniu narodowych tradycji. Zawarta w 1899 roku znajomość bardzo szybko zakończyła się małżeństwem i w roku 1900 młoda para zamieszkała już w Krakowie, gdzie Mariusz Zaruski rozpoczął studia w Akademii Sztuk Pięknych, a Iza jako pierwsza kobieta wstąpiła na wydział prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po pewnym czasie ze względu na jej stan zdrowia przenieśli się do Zakopanego. Ich dom staje się ogniskiem skupiającym wszystkich społeczników, zabiegających czynnie o sprawę polską. To dobrane małeżństwo jest ciągle razem, na kilka lat rozdziela małżonków tylko wojna. Nieobecnego męża przypominają teraz jego fotografie i ponownie po wielekroć odczytywane utwory poetyckie jego autorstwa. Nie była to poezja wielkiego lotu, ale przecież owe sonety morskie mają swoje trwałe, chociaż malutkie, miejsce w polskiej literaturze jako jeden z nielicznych w owym czasie zbiorów wierszy poświęconych całkowicie morzu. Wiersze te przypominają żonie, że obok niej największym ukochaniem Zaruskiego jest morze. Patrząc setki razy z pokładu statku na jego połyskliwą powierzchnię, na toczącą się niezmiennie grę fal, pisał o tych falach w ten sposób: "My, dzieci błyskawic, orkanów i morza - bezpańskie, swobodne, niczyje - pędzimy przed siebie w błękitne bezdroża, łuskami się mieniąc jak żmije. Nie dla nas słabości i tęsknot obroża, nie dla nas się wdzięczą lilije: nas goni w bezkresy tajemna moc Boża i duch zniszczenia w nas żyje. Potężne, drapieżne, my ptaki wędrowne, topimy w odmętach okręty ładowne łez ludzkich toczymy opale... Bez pragnień i celów, pięknością zawodne pędzimy w bezkresy, zuchwałe, swobodne wciąż dalej, a dalej i dalej." Spotkawszy się po długiej wojennej rozłące małżonkowie Zaruscy osiedlają się teraz w Warszawie. Ów okres warszawski jest dla obojga bardzo pracowity. Wypełnia go odpowiedzialna służba Zaruskiego w charakterze adiutanta prezydenta Rzeczypospolitej. Pani Iza we wszystkich poczynaniach męża bierze bardzo żywy udział. To ona jest niezmordowaną realizatorką utopijnych - zdawałoby się nieraz - idei Mariusza Zaruskiego, praktycznie i cierpliwie, krok po kroku wcielającą je w życie. O generale utarła się opinia, że gdy coś postanowił, nie istniały dla niego żadne przeszkody. I tak było rzeczywiście, ale tylko najbliższe otoczenie i wtajemniczeni wiedzieli, ile w tym było zasługi pani Izy, która odznaczała się niezwykłym talentem dyplomatycznym i zdolnościami organizacyjnymi. Póty kluczyła, póty drążyła, zabiegała bezpośrednio i poprzez szerokie kręgi ustosunkowanych znajomych i przyjaciół, aż osiągnęła cel wytyczony przez męża. Imponował jej jako nieprzeciętna indywidualność, jako człowiek umiejący daleko patrzeć i trafnie oceniać skomplikowane problemy, ale jednocześnie traktowała go jako małego chłopca, który wymaga ciągle macierzyńskiej opieki. Kiedy już po przejściu na emeryturę Zaruski kapitanował na jachcie szkolnym "Zawisza Czarny", pani Iza stale przypominała oficerom wachtowym, aby mąż nie wychodził na pokład bez szalika; przykazywała też srogo: "nie dawajcie Mariuszowi pić kawy". "Uśmiałem się później - wspomina Włodzimierz Głowacki w swojej książce "Wspaniały świat żeglarstwa" - bo chciałbym widzieć tego, co ośmieliłby się zaproponować kapitanowi zawiązanie na gardle szalika. A co do picia kawy, to zawsze towarzyszyliśmy mu przy pół czarnej w każdym porcie". Kiedy "Zawisza Czarny" wyruszył w pierwszy rejs z Gdańska 29 czerwca 1935 roku, dowodzący nim Mariusz Zaruski liczył już sześćdziesiąt osiem lat. Pani Izabela zarówno w trosce o zdrowie męża, jak i ze względu na swoją samotność mogła protestować przeciwko tym rejsom, odwodzić od nich generała. Nie czyniła tego nigdy. Wiedziała, czym dla Zaruskiego jest morze i jak bliska jest mu ta harcersko_studencka załoga jachtu, że przy niej znowu młodnieje... Z nieodstępną parasolką ("bo na tym Wybrzeżu nigdy nie wiadomo, jaka pogoda") odprowadzała męża przed każdym rejsem i była obecna przy każdym powrocie jachtu do kraju. Jej charakterystyczną drobną sylwetkę znali wszyscy w porcie. Druga wojna znowu ich rozdzieliła i tym razem już na zawsze. Generał Mariusz Zaruski zmarł w szpitalu w Chersoniu nad Dnieprem w roku 1941. Pani Izabela przeżyła go o trzydzieści lat, rozstając się z życiem w styczniu 1971 roku. Miała dziewięćdziesiąt dwa lata. W ostatnim okresie swego życia przeżyła dwie wielkie radości i wzruszenia: uroczyste obchody sześćsetlecia Uniwersytetu Jagiellońskiego, kiedy z całą atencją jego magnificencja rektor UJ podał jej ramię wprowadzając do auli sędziwą damę, która przed laty była pierwszą studentką_prawniczką. Drugą radością były organizowane szeroko w 1967 roku obchody stulecia urodzin generała. Miała wówczas okazję przekonać się na własne oczy i uszy, że jej ukochany mąż żyje we wdzięcznej pamięci społeczeństwa jako człowiek, który dobrze zasłużył się Polsce. Mimo opieki, jaką miała i ze strony państwa, i ze strony bliskich przyjaciół, pani Izabela w ostatnich latach mocno odczuwała swoją samotność. Wizyty najbardziej przyjaznych żeglarzy, z uwielbieniem patrzącej w nią młodzieży, nie potrafiły wypełnić powszednich dni, a te coraz częściej zasnute były tęsknotą za zwiększającą się stale gromadą znajomych odchodzących na drugi brzeg. Bo kiedy ma się dziewięćdziesiąt lat, z konieczności coraz mniej i mniej jest rówieśników naokoło... Nad mogiłą Izabeli Zaruskiej przemawiał przyjaciel obojga małżonków, marszałek jednego z pierwszych sejmów, Stanisław Szwalbe. Przemówienie, wydrukowane później w miesięczniku "Morze", zasługuje w pełni na to, aby je tu przytoczyć. "Żegnamy na zawsze - powiedział mówca w ów smutny styczniowy dzień - kobietę niezwykłą. Iza Zaruska teoretycznie nie była człowiekiem lewicy społecznej, związana była okresowo raczej z zachowawczymi kołami inteligencji polskiej. Ale jednak właśnie u niej, jeszcze w Zakopanem albo u niej na Żoliborzu spotykali się wybitni przedstawiciele tej lewicy. Szukali z nią kontaktów. Tak samo działo się i w naszych czasach w Polsce Ludowej... Odznaczała się niezwykłą inteligencją, bystrością umysłu, przeto zawsze była tolerancyjna i rozumiejąca różnorodność postaw ludzkich. Wymagała tylko rzetelności i uczciwości w stosunku do głoszonych haseł. Nie umiała i nie chciała przystosowywać własnych poglądów i słów do zmiennych koniunkturalnych założeń, okresowo tryumfujących w trakcie jej długiego życia. Przeżyła różne okresy historyczne. Działała społecznie sama i przy boku pana Mariusza. Jeszcze w okresie zaborów. Czynnie przeżyła okresy obu wojen i lata międzywojenne. W gronie starszych przyjaciół nie będzie zapomniana. Pokolenie młodsze też na pewno będzie ze czcią przekazywać legendę o Izie Zaruskiej jako wybitnej Polce oraz dzielnym i najbliższym współpracowniku wielkiego taternika, marynarza i wychowawcy młodzieży". * * * Tak. Jessie Conrad i Izabela Zaruska to piękne wzory - choć każda na inny sposób - dla współczesnych żon żeglarzy i w ogóle ludzi morza. Wprawdzie dzisiejsze kobiety, mając zawód i często bardzo szerokie zainteresowania, nie są w stanie być tylko lustrzanym odbiciem swoich sławnych małżonków, ale nie mniej doskonale potrafią być heroldami ich wyczynów, a w czterech ścianach wspólnego domu umieją wziąć na swoje barki trud obowiązków, które pozostawiają im ich mężowie, płynąc na dalekie morze. Koniec Noty biograficzne Adam Asnyk (1838_#1897), najwybitniejszy obok Marii Konopnickiej poeta polskiego pozytywizmu. Od młodości zaangażowany w działalność spiskową. W czasie powstania styczniowego był członkiem Rządu Narodowego. W Heidelbergu studiował filozofię i ekonomię polityczną. Poglądy filozoficzne przedstawił w cyklu sonetów "Nad głębiami". Wielką popularnością cieszyły się jego liryki, natomist mniej znane były dramaty ("Cola Rienzi", "Żyd", "Bracia Lerche", "Kiejstut"). Był jednym z pierwszych piewców przyrody tatrzańskiej. Krzysztof Kamil Baczyński (1921_#1944), poeta i prozaik, żołnierz AK, uczestnik powstania warszawskiego. W roku 1942 ukazały się jego wiersze wydane konspiracyjnie pod pseudonimem Jan Bugaj. Jego imponujący liczebnością dorobek poetycki został wydany przez Wydawnictwo Literackie w roku 1961. Wielokrotnie wznawiany w różnych edycjach i seriach, przyczynił się do wielkiej popularności tego poety, zwłaszcza wśród młodzieży. Kazimierz Wyka poświęcił Baczyńskiemu oddzielne studium (Wl 1961), ponadto wyszła zbiorowa księga wspomnień o nim pt. "Żołnierz, poeta, czasu kurz..." (Wl 1960, 1970). Władysław Broniewski (1897_#1962), poeta i tłumacz. W latach 1915_#1921 żołnierz Legionów. Współpracownik pism lewicowych. W czasie wojny przebywał na Bliskim Wschodzie. Wrócił do kraju w roku 1946. Ważniejsze zbiory poezji: "Bagnet na broń", "Drzewo rozpaczające", "Krzyk ostateczny", poematy "Komuna Paryska", "Nadzieja", "Młodym do lotu", "Anka" i in. W roku 1961 otrzymał nagrodę PEN_Clubu za przekłady poetyckie. Tłumaczył Jesienina, Błoka, Majakowskiego, Pasternaka i in. Zbiór niektórych przekładów ukazał się w tomiku "Moje przyjaźnie poetyckie". Jako nagrodę jubileuszową poeta otrzymał od państwa willę na Mokotowie. Mieszkał w niej w latach 1953_#1962. Obecnie mieści się tam muzeum poświęcone jego pamięci. W roku 1978 wyszła zbiorowa księga wspomnień i esejów o Władysławie Broniewskim pt. "To ja - dąb". Tytus Chałubiński (1820_#1889), ofiarny lekarz, botanik i działacz społeczny. W latach 1862_#1869 profesor Szkoły Głównej w Warszawie. Autor cennej pracy naukowej pt. "Metoda wynajdywania wskazań lekarskich. Plan leczenia i jego wykonanie". Ponadto pozostawił wartościowe prace z dziedziny botaniki i zgromadził cenny zbiór minerałów. Szczególnie znany ze swej działalności dla Zakopanego i Tatr. Inspirował ludzi sztuki do zainteresowania się góralskim folklorem, w szczególności muzyką. Został pochowany na cmentarzu zakopiańskim. Józef Chełmoński (1849_#1914), sławny malarz, którego obrazy, odznaczające się realizmem i wrażliwością na piękno ojczystego krajobrazu, zyskały mu wielkie uznanie wśród szerokich kręgów miłośników sztuki w Polsce i za granicą. Jego najsławniejsze obrazy to "Czwórka", "Babie lato", "Bociany", "Zabawa w karczmie". Specjalizował się w tematyce wiejskiej. Pod koniec życia osiadł w Kuklówce koło Grodziska. Pod wpływem ciężkich przeżyć osobistych odizolował się od współczesnych prądów artystycznych. Józef Conrad (1857_#1924), pisarz angielski polskiego pochodzenia. W latach 1874_#1895 służył w marynarce francuskiej i angielskiej, po czym osiadł na stałe w Anglii. Jego twórczość, oparta w przeważającej części na osobistych doświadczeniach z okresu pracy w służbie morza, stanowi wybitne osiągnięcie w światowej literaturze marynistycznej. Najgłośniejsze powieści to: "Lord Jim", "Murzyn z załogi "Narcyza"", "Smuga cienia", "Freja z siedmiu wysp" i in. Wiele utworów Conrada zaadaptowano dla potrzeb TV i filmu. Jarosław Dąbrowski (1836_#1871), pseudonim "Łokietek", działacz rewolucyjno_demokratyczny, legendarny wódz sił zbrojnych Komuny Paryskiej w roku 1871. Jego działalność na emigracji zmierzała do przygotowania powstania zbrojnego w Polsce. Jako wojskowy pracował nad teorią taktyki i strategii. Aleksander Fredro (1793_#1876), najwybitniejszy komediopisarz polski, pisał także wiersze i poematy, ale trwałe miejsce w literaturze zdobył przede wszystkim twórczością komediopisarską. Jego najgłośniejsze sztuki, ciągle grane na wszystkich scenach polskich to: "Śluby panieńskie", "Damy i huzary", "Zemsta", "Dożywocie", "Mąż i żona", "Pan Geldhab", "Pan Jowialski". Pod wpływem ostrej krytyki pisarzy demokratycznych, zarzucających mu m.in. pisanie komedii w ciężkkiej politycznie sytuacji kraju, na kilkanaście lat zaniechał publikowania nowych komedii i zostały one wydane dopiero po śmierci pisarza. Pozostawił po sobie opowieść pamiętnikarską "Trzy po trzy". Juliusz Kossak (1824_#1899), jeden z najgłośniejszych malarzy_batalistów XIX wieku, piewca staropolskiego obyczaju szlacheckiego i życia ziemiaństwa. Najważniejsze obrazy to: "Przeprawa przez Dniestr", "Odsiecz Smoleńska", "Wjazd Jana III do Wiednia". W latach 1862_#1868 prowadził dział artystyczny "Tygodnika ilustrowanego", podnosząc w ten sposób poziom pisma. Jest autorem ilustracji do "Trylogii" Henryka Sienkiewicza i "Pamiętników" Jana Chryzostoma Paska. Wojciech Kossak (1857_#1942), syn Juliusza i spadkobierca jego lentu w dziedzinie malarstwa batalistycznego i historycznego. Bardzo wzięty jako malarz portretów różnych współczesnych znakomitości w kraju i za granicą. Współtwórca głośnej "Panoramy Racławickiej" wraz z Janem Styką. Do jego najbardziej znanych obrazów należą: "Olszynka Grochowska", "Śmierć Sowińskiego", "Ułańskie zaloty", "Bitwa pod Kircholmem". Józef Kotarbiński (1849_#1928), aktor, reżyser i krytyk. Położył szczególne zasługi dla teatru polskiego na przełomie XIX i XX wieku, wprowadzając narodowy repertuar. Jako dyrektor teatru krakowskiego w latach 1899_#1905 wystawił prapremierę "Wesela" Wyspiańskiego w roku 1901. Był w swojej epoce jedynym aktorem z wyższym wykształceniem. Ukończył Uniwersytet Warszawski w roku 1871. Jest autorem cenionej dotychczas książki o Wyspiańskim "Pogrobowiec romantyzmu" oraz książek "Ze świata ułudy" i "W służbie sztuki i poezji". Jego bratankiem był współczesny sławny filozof, profesor Tadeusz Kotarbiński. Józef Ignacy Kraszewski (1812_#1887), pseudonim Bolesławita, powieściopisarz, poeta, teoretyk i krytyk literacki, nazywany tytanem pracy, zostawił bowiem po sobie nieprawdopodobny dorobek pisarski, a ponadto zajmował się muzyką i uprawiał malarstwo. Wśród około 700 stworzonych przez niego pozycji na szczególną uwagę zasługuje cykl zbeletryzowanych kronik dziejów Polski, liczący 29 powieści. Jego powieść historyczna "Hrabina Cosel" została zekranizowana. W latach 1841_#1851 redagował pismo "Athenaeum", odznaczające się wysokim poziomem naukowym. Ze względu na wszechstronność zainteresowań artystycznych i naukowych oraz ogromną popularność, jaką cieszył się w kraju, odegrał dużą rolę w podnoszeniu poziomu czytelnictwa. Jest jednym z najwybitniejszych pisarzy XIX wieku. Teofil Lenartowicz (1822_#1893), poeta i rzeźbiarz, autor sentymentalnych wierszy o tematyce wiejskiej, stąd nazywany lirnikiem mazowieckim. Jego najgłośniejsze utwory to: "Lirenka", "Zachwycenie" i "Błogosławiona". Szczególną popularność zdobył jego wiersz "Rosła kalina z liściem szerokim", śpiewany z muzyką L. Komorowskiego. Od roku 1856 do końca życia przebywał we Włoszech, najpierw w Rzymie, później we Florencji. Pod koniec życia ociemniały. Bolesław Leszczyński (1837_#1918), wielki aktor, którego świetne warunki zewnętrzne i głos o pięknym brzmieniu predestynowały do ról bohaterskich. Jego najgłośniejsze kreacje, to szekspirowski Otello i Wojewoda w "Mazepie" Słowackiego. Gościnnie występował w różnych miastach Polski, w Rosji i w Czechach. Był także reżyserem, przygotował m.in. debiut Ireny Solskiej. Miał w repertuarze około 300 ról. Był filarem warszawskich Teatrów Rządowych. Talent aktorski po ojcu i matce, również aktorce, odziedziczył syn Jerzy. Jan Matejko (1838_#1893), najwybitniejszy polski malarz historyczny, przez długie lata był dyrektorem Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie, jego uczniami byli m.in. Stanisław Wyspiański i Józef Mehoffer. W swoich obrazach, takich, jak: "Kazanie Skargi", "Rejtan", "Batory pod Pskowem", "Bitwa pod Grunwaldem", "Hołd pruski", "Sobieski pod Wiedniem", "Kościuszko pod Racławicami" upamiętniał najważniejsze wydarzenia w historii kraju. Większość jego obrazów znajduje się dzisiaj w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie i w Krakowie. Malował także portrety. Wielką popularność zyskał mu cykl obrazów "Poczet królów i książąt polskich", po wojnie wielokrotnie reprodukowany w wydawnictwach książkowych. Był członkiem wielu akademii zagranicznych. Feliks Nowowiejski (1877_#1946), kompozytor, dyrygent i wirtuoz organowy, organizator i działacz ruchu śpiewaczego. Liczne chóry amatorskie w kraju obierają go sobie za patrona. Jego najsławniejszym dziełem jest opera "Legenda Bałtyku" oraz oratorium "Quo vadis", wykonywane wielokrotnie w kraju i za granicą. Ma w swoim dorobku bardzo wiele pieśni, utworów orkiestrowych, uwertur i poematów symfonicznych. Juliusz Osterwa (1885_#1947), wielki artysta teatralny, obdarzony niezwykłym urokiem, twórca nowej koncepcji teatru i jego zadań. Realizował swoje idee w stworzonym przez siebie teatrze jakim była od 1919 roku prowadzona przez niego wespół z Mieczysławem Limanowskim "Reduta". Poświęcił teatrowi całe swoje życie. Objazdy "Reduty" po całej Polsce przekształcił w akcję o niespotykanym rozmachu. Wprowadził na scenę sztuki Stefana Żeromskiego i Jerzego Szaniawskiego. Jego najsławniejsze role to: książę Reichstadtu w "Orlątku" Rostanda, Don Fernand w "Księciu Niezłomnym" Calderona_Słowackiego i Przełęcki w "Uciekła mi przepióreczka" Żeromskiego. Uważany za genialnego reżysera_instruktora. Ignacy Jan Paderewski (1860_#1941), genialny pianista_wirtuoz, polityk i działacz społeczny. Fundator pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie. Kompozycje Paderewskiego to: opera "Manru" (libretto według "Chaty za wsią" Kraszewskiego), sonaty, symfonie, słynny "Menuet G_dur" i pieśni solowe do słów Adama Mickiewicza i Adama Asnyka. W latach 1918_#1919 sprawował funkcję premiera i ministra spraw zagranicznych. Po wybuchu I wojny założył w Vevey w Szwajcarii wraz z Henrykiem Sienkiewiczem Komitet Pomocy Ofiarom Wojny, podczas II wojny był przewodniczącym Rady Narodowej, działającej przy Rządzie Emigracyjnym w Londynie. Słynął z wielkiej ofiarności i żarliwego patriotyzmu. Bolesław Prus (1847_#1912), właściwe nazwisko Aleksander Głowacki. Największy prozaik polski okresu pozytywizmu. Początkowo zarobkował jako humorysta, współpracując z czasopismami satyrycznymi, jak "Mucha" i "Kolce". Przez całe życie pisywał swoje słynne "Kroniki", w których dał się poznać jako wrażliwy na niedolę ludzką społecznik i zarazem bystry obserwator. W licznych nowelach zajmuje się cierpieniem ludzi prostych, krzywdzonych przez niesprawiedliwość społeczną. Jego główne powieści to: "Lalka", "Emancypantki", "Faraon" i "Placówka". Stały się znakomitym tworzywem dla przeróbek teatralnych, ekranizacji i seriali telewizyjnych. Nad twórczością swojej epoki góruje głębokością analizy społecznej i zadziwiającym połączeniem humoru z liryzmem. Władysław Stanisław Reymont (1867_#1925), powieściopisarz, nowelista, laureat Nagrody Nobla w 1924 roku. Burzliwy żywot i różnorodne zawody (aktor wędrownej trupy, praktykant kolejowy) dostarczyły mu wiele cennego materiału do późniejszej twórczości. Zabłysnął reportażem "Pielgrzymka do Jasnej Góry" w roku 1895. Od tej pory utrwala się jego pozycja pisarska - początkowo tworzy w duchu naturalizmu. Jego najważniejsze powieści to "Chłopi", "Ziemia obiecana" (obydwie sfilmowane), "Komediantka" i "Fermenty". Odznaczał się znakomitym darem obserwacyjnym i umiejętnością odmalowywania środowiska społeczno_obyczajowego z jego najbardziej charakterystycznymi cechami. Wyróżniona Nagrodą Nobla powieść "Chłopi" została przełożona na 27 obcych języków, m.in. na japoński, chiński i hiszpański, tłumaczone były również inne utwory zarówno powieści, jak i nowele. Henryk Rodakowski (1823_#1894), jeden z najwybitniejszych polskich portrecistów XIX wieku. Jego "Portret generała Dembińskiego" i "Portret matki" zostały odznaczone złotymi medalami i przyniosły malarzowi sławę europejską. Lucjan Rydel (1870_#1918), poeta, dramaturg, prozaik i tłumacz. Do chwili obecnej utrzymują się w repertuarze jego utwory sceniczne takie, jak: baśń dramatyczna "Zaczarowane koło" i jasełka "Betlejem polskie". Jest autorem trylogii o Zygmuncie Auguście: "Królewski jedynak", "Złote więzy", "Ostatni", ponad miarę cenionej we współczesnej mu epoce. Wesele Rydla w domu Tetmajerów stało się osnową "Wesela" Wyspiańskiego i przeszło do legendy literackiej. W Bronowicach pod Krakowem w dawnej chacie Rydlów mieści się muzeum pamiątek z epoki Młodej Polski. Jako tłumacz, znakomity znawca antyku, Rydel przełożył 12 pieśni "Iliady", "Amora i Psyche" Apulejusza oraz pieśni Pindara. Ludwik Solski (1855_#1954), właściwe nazwisko Ludwik Napoleon Karol Sosnowski, aktor, genialny samouk, otoczony legendą, ponieważ do ostatniej chwili życia prawie stuletniego nie rozstawał się ze sceną. Położył wielkie zasługi dla rozwoju polskiego teatru, reżyserował i kierował różnymi teatrami w Polsce (Kraków, Lwów, Warszawa, Poznań), wykształcił liczne zastępy aktorów. Jego najsławniejsze role to: Stary Wiarus w "Warszawiance" Wyspiańskiego, Łatka w "Dożywociu" Fredry, Harpagon w "Skąpcu" Moliera. Józef Longin Sowiński (1777_#1831) wychowanek Szkoły Rycerskiej w Warszawie. W kampanii 1812 roku stracił nogę. W czasie powstania listopadowego został generałem brygady, zginął na szańcach Woli podczas obrony Warszawy 6 września 1831 roku. Stefan Szolc_Rogoziński (1861_#1896), podróżnik, badacz Kamerunu, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie. Dla swoich zasług w odkryciu i zbadaniu nieznanych obszarów afrykańskich wysoko ceniony przez wszystkie europejskie towarzystwa geograficzne. Wyniki swoich wypraw naukowych opisał w pracach "Żegluga wzdłuż brzegów Zachodniej Afryki na lugrze "Łucja Małgorzata"" i "Pod równikiem". Zginął śmiercią tragiczną, mając zaledwie 34 lata. Arnold Szyfman (1882_#1967), dyrektor teatrów i reżyser o niespożytej energii i wielkim twórczym rozmachu. W roku 1913 doprowadził do końca wieloletnią budowę nowoczesnego Teatru Polskiego w Warszawie, w latach 1934_#1936 był dyrektorem zjednoczonych teatrów warszawskich. Przenosił na teren Polski najnowsze zdobycze myśli teatralnej, zaobserwowane za granicą. Dzięki jego uporowi, energii i pracowitości w 1965 roku został otwarty - odbudowany po zniszczeniach wojennych - Teatr Wielki w Warszawie. Z jego inicjatywy we wnętrzu odbudowanego teatru powstało pierwsze w Polsce Muzeum Teatralne. Swoje wspomnienia i doświadczenia zawarł w książkach "Moja tułaczka wojenna" i "55 lat w teatrze". Z zamierzonej trylogii pamiętnikarskiej zdążył napisać tylko pierwszy tom, "Labirynt teatru", wydany w roku 1964. Włodzimierz Tetmajer (1861_#1923), malarz, grafik, poeta i działacz ludowy. Brat przyrodni poety Kazimierza Tetmajera. Był posłem do parlamentu wiedeńskiego. Ożeniony z chłopką z Bronowic, cieszył się wielką popularnością w swoim środowisku i był wybrany wójtem. Jako malarz przedstawiał podkrakowski folklor. Wykonał kilka polichromii w krakowskich kościołach, wprowadzając do nich motywy ludowe. Był prototypem postaci Gospodarza w "Weselu" Wyspiańskiego. Drugą dziedziną jego zainteresowań artystycznych była literatura - tworzył poezje liryczne i poematy epickie, jak na przykład "Racławice". Ukończył filologię klasyczną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Leopold Staff (1878_#1957), poeta, dramaturg, tłumacz. Zadebiutował w roku 1901 zbiorem poezji "Sny o potędze". W latach 1909_#1914 współorganizator i redaktor cennej serii wydawniczej "Sympozion" we Lwowie, wydającej dzieła wielkich pisarzy i filozofów. W latach 1933_#1939 członek Polskiej Akademii Literatury. Ma w swoim dorobku wiele tomów wierszy wielokrotnie wznawianych w różnych wydaniach i seriach. Jest poetą trzech, a nawet czterech pokoleń. Tłumaczył z literatury włoskiej, francuskiej, niemieckiej, skandynawskiej i in. Przełożył na język polski łacińskie wiersze Jana KOchanowskiego. Za pracę tłumacza wyróżniony nagrodą PEN_Clubu. W roku 1949 wyszła "Księga pamiątkowa ku czci Leopolda Staffa 1878_#1948". Kornel Ujejski (1823_#1897), poeta i publicysta. Jego twórczość pozostaje w kręgu oddziaływania wielkiej poezji romantycznej. Wyznawał zasadę służebnej funkcji sztuki wobec interesów narodu. Najgłośniejsze utwory to: poemat "Maraton", głoszący aluzyjnie hasło walki narodowowyzwoleńczej, "Skargi Jeremiego" ze słynnym chorałem "Z dymem pożarów" oraz cykl liryków "Tłumaczenia Szopena", będący próbą przełożenia muzyki na język poezji. W końcu XIX wieku wiele artystek teatralnych, m.in. Helena Modrzejewska, włączyło te wiersze do repertuaru swoich melorecytacji. Józef Weyssenhoff (1860_#1932), powieściopisarz. W swojej twórczości utrwalał charakterystyczne rysy polskiego ziemiaństwa. Jego najważniejsze powieści to: "Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego", "Sprawa Dołęgi", "Puszcza", "Soból i panna", "Syn marnotrawny". Bardzo poczytny i popularny w dwudziestoleciu międzywojennym, laureat nagród literackich Poznania, Warszawy, dziś prawie zapomniany. Henryk Wieniawski (1835_#1880), wirtuoz skrzypiec i kompozytor. Występował w całej Europie. W latach 1860_#1871 był skrzypkiem nadwornym w Petersburgu, w latach 1872_#1874 koncertował w USA ze słynnym pianistą Antonim Rubinsteinem, w latach 1874_#1876 był profesorem konserwatorium w Brukseli. Najsławniejsze kompozycje: "Legenda", "II Koncert d_moll", "Polonez D_dur", "Fantazja na tematy z opery "Faust"" i in. Ku czci Wieniawskiego odbywają się od roku 1935 międzynarodowe konkursy skrzypcowe i połączone z nimi konkursy kompozytorskie i lutnicze. Mają one na celu podniesienie poziomu polskiej sztuki wiolinistycznej i sztuki lutniczej. Stanisław Wyspiański (1869_#1907), dramatopisarz, poeta, malarz, scenograf. Studiował w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych pod kierunkiem Jana Matejki. Wraz z nim wykonywał polichromię kościoła Mariackiego w Krakowie. Dla kościoła Franciszkanów tamże wykonał kilka słynnych witraży. Stał się reformatorem grafiki książkowej, w nowatorski sposób opracowywał układ graficzny, dobierał czcionki, projektował okładki, inicjały i przerywniki. Opublikował cykl rysunków kredą do "Iliady". Jego najgłośniejsze dzieła literackie to: "Wesele", "Wyzwolenie", "Noc listopadowa". Pozostawił rozliczne portrety dziecięce, dziewczęce i kobiece. Ulubioną jego techniką był pastel. Przedwcześnie zmarły, pochowany został w grobach zasłużonych na Skałce. Józef Zajączek (1752_#1826), generał, namiestnik Królestwa Polskiego, poseł na Sejm Czteroletni, walczył w legionach Dąbrowskiego i w kampaniach napoleońskich. Sławę bitnego żołnierza przekreślił w ostatnich latach życia, przechodząc na pozycje serwilizmu wobec Aleksandra I i wielkiego księcia Konstantego. Mariusz Zaruski (1867_#1941), generał brygady, marynarz, żeglarz, taternik, pisarz. W roku 1909 założył Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, był jednym z pionierów polskiego narciarstwa i organizatorem polskiego żeglarstwa morskiego. Autor wierszy marynistycznych i m.in. książek: "Wśród wichrów i fal", "Z harcerzami na "Zawiszy Czarnym"".