15075
Szczegóły |
Tytuł |
15075 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15075 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15075 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15075 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARGIT SANDEMO
OCALENIE
Z norweskiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA
POL - NORDICA
Otwock 1997
ROZDZIAŁ I
Każdego dnia siedmioro dzieci z indiańskiej wioski wyruszało w stronę potoku
płynącego leniwie przez dolinę. Brodząc po kostki w wodzie, przechodziły na drugi brzeg na
niewielkie poletko, które same uprawiały. Najstarszy w tej grupie był dziesięcioletni Manuel.
To na nim spoczywała odpowiedzialność za czteroletniego brata, Antonia, który dreptał, ufnie
trzymając go za rękę, i za siostrzenicę Rosę śpiącą w chuście przewiązanej na jego plecach.
Praca na poletku posuwała się powoli, bo choć kierujący dziećmi Manuel traktował ją bardzo
sumiennie, to jednak nie wszyscy wykonywali ją z równym zapałem.
Teresa miała dziewięć lat. Była surowa i pobożna, a na jej twarzy rzadko gościł
uśmiech. Ale za to dziewczynka rwała się do pracy i zawsze przykładnie wywiązywała się ze
swych obowiązków w przeciwieństwie do siedmioletniej Esmeraldy, która mimo dziecięcego
wieku zachowywała się z iście kobiecą kokieterią. Nieraz z tego powodu dochodziło między
dziewczętami do konfliktów. Na łajanie Teresy Esmeralda reagowała chichotem i trzepocząc
długimi rzęsami okalającymi jej duże ciemne oczy, zerkała w kierunku Manuela, który
udawał, że niczego nie dostrzega. Wynajdywała tysiące wymówek, by wymigać się od zajęć.
Brat Esmeraldy, młodszy od niej zaledwie o dziesięć miesięcy Pablo, był prawdziwym
figlarzem i tak jak jego siostra specjalnie się nie przepracowywał. Miał dużo wdzięku i nie
sposób się było na niego gniewać, co szybko nauczył się wykorzystywać. Siódmy członek tej
gromadki, chorowity dwulatek Carlitos, mówił niewiele, a na skierowane do niego pytania
odpowiadał pogodnym uśmiechem.
Dzieci szczyciły się tym, że mają własną uprawę, za którą są odpowiedzialne.
Nieopodal na znacznie większej plantacji pracowały ich matki. Obie plantacje dzieliła
niewielka odległość, tak że w razie potrzeby obie gromadki mogły porozumiewać się
wołaniem.
Matka Manuela oczekiwała dziesiątego już potomka i z ulgą przyjęła pomoc
najstarszego syna, który podjął się opieki nad Antoniem i Rosą, dzieckiem jej piętnastoletniej,
niezbyt odpowiedzialnej córki. Pozostałe matki także były wdzięczne chłopcu, że zobowiązał
się rzucić okiem na maluchy, które dzięki temu nie kręciły się im pod nogami i nie
przeszkadzały w pracy. Wiedziały, że dzieci są bezpieczne, bo poletko z trzech stron otaczały
strome skały, a potok, z którym graniczyło, był w tym miejscu płytki i niegroźny. Zresztą
Manuel pilnował, by żaden malec nie wpadł do wody.
Chłopcy nosili długie spodnie, wetknięte w cholewki wysokich, miękkich kamaszy.
Ramiona okrywały im kolorowe poncha, a głowy osłaniały kapelusze z szerokimi rondami.
Dziewczynki były ubrane w przyciasne sukienki.
Ich widok radował serca: czarnookie, o śniadych twarzach z wystającymi kośćmi
policzkowymi i płaskich nosach, odsłaniały w uśmiechu rzędy mocnych białych zębów.
Kruczoczarne włosy chłopcy mieli podcięte równo poniżej ucha, a dziewczynki zaplatały w
grube warkocze. Szczególną urodą w tym gronie wyróżniało się rodzeństwo Pablo i
Esmeralda. Patrząc na nich odnosiło się wrażenie, że są arcydziełami natury.
Antonio i Carlitos, znudzeni pracą, poszli się pobawić. Współzawodniczyli w rzucaniu
na odległość dzid wykonanych z bambusowej trzciny. Wygrał oczywiście Antonio, starszy i
silniejszy od słabowitego Carlitosa. Pablo pod pozorem, że chce coś pokazać chłopcom,
kilkakrotnie próbował wykręcić się od pracy. Ale Manuel i Teresa przejrzeli jego zamiary i
kazali mu natychmiast wracać na pole.
Carlitos szybko zmęczył się zabawą i zdyszany przysiadł z boku, żeby odpocząć.
Antonio, jego najlepszy przyjaciel, brzydkie kaczątko w gromadzie, otoczył go ramieniem i
zapytał życzliwie:
- Może pobawimy się w cos, co cię tak nie zmęczy?
Carlitos pokiwał tylko głową i uśmiechnął się promiennie.
- Esmeraldo! - odezwała się Teresa z wyrzutem. - W tym czasie, gdy ja związałam
dziesięć snopków, ty związałaś tylko jeden. Pamiętaj, Pan Bóg widzi z góry każdy twój krok!
Esmeralda, wykrzywiając w grymasie twarz, podniosła demonstracyjnie garść kłosów,
ale zaraz je upuściła, bo zaczęła z zapałem wymachiwać rękami do przechodzących niedaleko
znajomych dzieci.
Ich rodzinna wioska, położona samotnie w zalesionej dolinie wśród ośnieżonych
szczytów Andów, była niewielka i nie miała nawet nazwy. Czasami któryś z jej mieszkańców
ruszył zarośniętymi ścieżkami w dół rzeki do oceanu. Wędrując wzdłuż wybrzeża łatwiej się
było przedostać do gęściej zaludnionych traktów, ale taka wyprawa wymagała nie lada
orientacji w terenie. Wielu było śmiałków - tak Indian, jak i białych - którzy, zapuściwszy się
w gęstą dżunglę, pobłądzili i przepadli bez wieści.
Indiańskie dzieci nie znały pojęcia „szkoła”. Tylko raz w roku pojawiał się w ich
wiosce misjonarz, który starał się je czegoś nauczyć.
Czasami w rodzinne strony zaglądał jeden ze współplemieńców, który przeniósł się do
stolicy, i przywoził stamtąd nowinki. Poza tym Indianie utrzymywali kontakt z mieszkańcami
sąsiednich wiosek, tyle że ze względu na dzielącą ich odległość wielu mil zdarzało się to dość
rzadko.
Codzienne życie w wiosce toczyło się cicho i spokojnie, z dala od problemów
wielkiego świata.
Dzieci wiodły w gruncie rzeczy beztroski żywot. Pablo nieustannie wymyślał psoty.
Najchętniej do chusty, w której leżała Rosa, wrzucał jakieś owady. Teresa puszyła się, że jest
bardziej cnotliwa od Esmeraldy, a Antonio i Carlitos uciekali we własny świat pełen tajemnic
i fantazji.
Tego dnia, kiedy malcy rzucali dzidami z bambusowej trzciny, a Rosa spała słodko w
chuście przewiązanej na plecach Manuela, kiedy najstarsze dzieci usiłowały okiełznać
niesforne rodzeństwo, Esmeraldę i Pabla, wysoko w górach decydował się ich los...
Bogaci przemysłowcy wydali okrutny wyrok na ubogich, nieświadomych
niebezpieczeństwa Indian.
Na szczycie stanął mężczyzna ze stertą projektów w rękach i popatrzył na dolinę
ścielącą się u jego stóp. W pobliżu huczał potężny wodospad, nie zagłuszając jednak warkotu
spychaczy i koparek.
- Ten plan jest po prostu genialny, se?or - zwrócił się do drugiego, przewyższającego
go wzrostem mężczyzny. - Wodospad zasłania bogate złoża minerałów. Tu się kryje
prawdziwa żyła złota! - Roześmiał się, uświadomiwszy sobie dwuznaczność
wypowiedzianych słów, i dodał: - O, złoto jest zaledwie drobną cząstką ukrytych tu bogactw.
- Co na to władze? - zapytał jego towarzysz, który, sądząc z wyglądu, nie pochodził z
tych stron.
Juan Rodriquez potrząsnął ręką.
- A to już pańskie zadanie, se?or. Temu krajowi potrzebny jest zagraniczny kapitał.
Mam znajomości w ministerstwie. Moi ludzie przymkną oko na niektóre nasze działania, a
pozostali nie muszą o niczym wiedzieć. Oficjalnie ściągnąłem tu maszyny i sprzęt do
realizacji innych zaakceptowanych już wcześniej projektów. Tutaj nikt nigdy nie dotrze -
zapewnił, otulając się szczelniej ciepłą kurtką, bo wiatr dmuchał przejmująco. A potem
zwrócił się do swego kierowcy, który stał w pobliżu: - Przyjedziesz po nas za pięć dni,
O'Donell! Zazdroszczę ci, że możesz już dzisiaj opuścić to paskudne miejsce.
Kieron O'Donell nic nie odpowiedział. Wybrano go, by przywiózł tutaj tych ludzi,
między innymi dlatego, że nie zwykł wścibiać nosa w cudze sprawy, poza tym oczywiście
świetnie znał Andy. Był to niezwykle przystojny, wysoki mężczyzna o ciemnych włosach i
szarych oczach w czarnej oprawie. Mocno zarysowane usta wykrzywiały się w pełnym
goryczy grymasie. Na jego twarzy rzadko gościł uśmiech. Kroki stawiał miękko, a w jego
gestach i leniwym spojrzeniu kryło się coś podniecającego. Może to dziwne, ale Kieron nie
uświadamiał sobie, jak bardzo może podobać się kobietom. Był typem indywidualisty,
mającym w pogardzie opinie innych.
Rodriquez, gestykulując z ożywieniem, znów zagadnął obcokrajowca:
- Moi inżynierowie, se?or, odwalili kawał dobrej roboty. Jak pan widzi, zamierzają
zmienić bieg rzeki i skierować wody do nowego koryta, tak by w miejscu, gdzie teraz huczy
wodospad, można było zacząć wydobycie.
- Czy to znaczy, że rzeka popłynie w dół do doliny? - dopytywała się obcokrajowiec,
przedstawiciel nielegalnej spółki zamierzającej rozpocząć działalność w tym kraju.
- Zgadza się - potwierdził Rodriquez. - Potem, w niższych partiach gór, rzeka znowu
wróci do swego naturalnego koryta, tak więc nikt nie nabierze żadnych podejrzeń.
Kieron O'Donell popatrzył na usypywane przez robotników wały i powiódł wzrokiem
aż po zasłaniające widok szczyty.
- Czy w tej dolinie nie leży przypadkiem wioska indiańska? - zapytał.
- Co takiego? - Rodriquez popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Możliwe, że jest jakaś
nieduża, licząca zaledwie kilka duszyczek osada, o ile w ogóle w tym przypadku można użyć
określenia „duszyczki”...
- Czy Indianie zostali powiadomieni? - zainteresował się obcokrajowiec.
Rodriquez z trudem krył irytację.
- Zostaną powiadomieni w odpowiednim czasie, o ile już tego nie uczyniono.
Pozostaje tylko kwestia, czy te tępaki cokolwiek zrozumieją.
- Kto im przekazał wiadomość? - chciał wiedzieć Kieron.
Rodriquez popatrzył na niego tak, jakby chciał go zabić wzrokiem, ale zaraz na jego
ustach pojawił się fałszywy uśmiech.
- Słyszałem, że nigdy nie zadajesz zbędnych pytań - syknął. - Przecież nie mogę znać
szczegółów! Wyślę tam kogoś, żeby to sprawdzić. Czyżbyś mi nie dowierzał?
Kieron nic nie odpowiedział. Ostatecznie to nie jego sprawa...
Kiedy Kieron O'Donell zjechał w dół ze szczytów Andów, odczuł gwałtowną zmianę
temperatury. Wysoko w górach wiał lodowaty wiatr, a tymczasem tu powietrze było gorące
jak parujący kocioł z wrzątkiem.
Jeepem zarzucało i trzęsło na wertepach, które w niczym nie przypominały drogi
dopuszczonej dla ruchu kołowego, ale ponieważ tylko tędy można się było dostać do miasta,
nie miał wyboru...
Ten silny, spokojny mężczyzna należał do tego typu ludzi, których trudno sobie
wyobrazić w roli dziecka. Zdawać by się mogło, że urodził się dorosły. Był zamknięty w
sobie, chłodny i twardy jak głaz. Jako młody chłopak uciekł z domu z Irlandii i już nigdy
więcej nie wrócił do swej ojczyzny. Po licznych perypetiach znalazł się w niewielkiej
republice na kontynencie południowoamerykańskim. Oczywiście dostrzegał, że panujące tu
stosunki dalekie są od ideału. Wytrzymał tu jednak kilkanaście lat, tracąc do reszty złudzenia
wobec swych bliźnich. Utwierdziwszy się w przekonaniu, że ludzie są skrajnymi egoistami,
stronił od nich i zdecydował się na życie w samotności. Nie potrafił wymazać z pamięci złe,
którego doznał w przeszłości dalszej i bliższej.
Kieron zwolnił nieco, dostrzegłszy z daleka jakąś postać. Jak się po chwili okazało,
była to młoda dziewczyna, spoglądająca z nadzieją na nadjeżdżający samochód. Kieron
westchnął ciężko. Nie miał najmniejszej ochoty na towarzystwo, a tym bardziej towarzystwo
kobiety, która, jak wszystkie, będzie trajkotać o głupstwach. Nie czuł żadnej potrzeby
kontaktu z ludźmi. Jego stosunek do życia przepełniały nieufność i pogarda. Oczywiście
kiedyś miał przyjaciół - kilku kumpli w wojsku, kolegów i koleżanki z lat szkolnych, ale
wyrzucił ich z pamięci, gdy tylko się rozstali. Właściwie nigdy nie przywiązywał się do ludzi
na tyle, by potem za nimi tęsknic. Była to swoista postawa obronna. I chociaż taki sposób
życia wymagał nie lada hartu, Kieron O'Donell nie narzekał na swój los.
Już miał wyminąć dziewczynę i jechać dalej, gdy naraz wewnętrzny głos nakazał mu
się zatrzymać. Od ludzkich siedzib dzieliła to miejsce odległość wielu kilometrów. Jeśli nikt
inny nie będzie tędy przejeżdżał, dziewczynie przyjdzie spędzić noc na pustkowiu. Co ją tutaj
przygnało? Co tu robi całkiem sama, na dodatek pieszo? Naraz dostrzegł motocykl oparty o
pień drzewa. Zatrzymał się niechętnie.
- Awaria? Coś się zepsuło? - zapytał po angielsku, gdyż dziewczyna nie była Indianką.
Hiszpanką również nie, sądząc po wyglądzie, mimo że okazała się niewysoka i miała ciemne
włosy. Najbardziej mu pasowała na angielkę. Domyślił się natychmiast, że przebywa w
Ameryce Południowej dopiero od niedawna, bo twarz miała spieczoną od ostrego słońca, a z
czerwonego nosa schodziła jej skóra.
- Nie - odpowiedziała nieznajoma. - Zabrakło mi benzyny.
Święta naiwności! Wybierać się na te bezdroża z niepełnym zbiornikiem! Co ona
sobie w ogóle myśli? Że tutaj na każdym kroku stoją stacje benzynowe?
Kieronowi przez moment przemknęła myśl, że ma szansę wymigać się od
towarzystwa. Wystarczyłoby przelać trochę benzyny do baku motocykla, a dziewczyna
mogłaby dalej pojechać sama. Szybko jednak odrzucił ten pomysł. Słońce piekło
niemiłosiernie, a droga do miasta była dość uciążliwa. Nie wiadomo, jakie przeszkody
dziewczyna może jeszcze napotkać.
Westchnąwszy ciężko, wrzucił motocykl na przyczepę jeepa. Liczył na to, że
nieznajoma wsiądzie do szoferki bez zbędnych ceregieli.
Dziewczyna stała przez moment nieporuszona, jakby się wahała. Chyba nie sądzi, że
ją będę jeszcze zapraszać do środka, pomyślał oburzony. Niedoczekanie!
Wreszcie! Otworzyła drzwiczki i usadowiła się na siedzeniu. Kieron wszedł do kabiny
z drugiej strony. Z głośnym warkotem silnika samochód ruszył z miejsca.
- Bardzo dziękuję! To miło z pana strony!
W odpowiedzi Kieron mruknął tylko coś pod nosem, ale widząc, że dziewczyna
wyraźnie się speszyła, uznał, że powinien coś powiedzieć.
- Pochodzi pani ze Skandynawii? Słyszę obcy akcent.
Popatrzyła zdumiona, a potem wybuchnęła śmiechem.
- A ja sądziłam, że mówię perfekt po angielsku! Ma pan rację, jestem Szwedką.
- Szwedką? - powtórzył, patrząc na nią zdumiony. - Sądziłem, że mieszkańcy
Szwecji... - urwał.
Ale dziewczyna, domyślając się, o co mu chodzi, dokończyła:
- Są długonodzy, mają jasne włosy i prowadzą się amoralnie, prawda?
Kieron zirytował się, bo rzeczywiście odgadła jego myśli. Dziewczyna nie pasowała
do tego stereotypu: była bowiem średniego wzrostu i pomimo szczupłej talii, wydawała się
dość korpulentna. Miała rumieńce na policzkach, duże piwne oczy i ciemne włosy związane
w koński ogon. Trudno ją było nazwać pięknością, ale niewątpliwie miała dużo wdzięku.
To taki typ, który zyskuje przy bliższym poznaniu, pomyślał Kieron, chociaż
bynajmniej nie zamierzał tego sprawdzać.
- Nazywam się Susan Lind - przedstawiła się z naturalną swobodą. - Możemy chyba
mówić sobie po imieniu?
Kieron także wymienił swoje imię i nazwisko, na co dziewczyna zareagowała tak jak
wszyscy:
- Pochodzisz z Irlandii?
Skinął głową.
Westchnęła i oparła się wygodniej na siedzeniu.
- Całe szczęście, że przejeżdżałeś tędy! Stałam cztery godziny i zaczynało mi się już
robić gorąco! Postanowiłam popchać kawałek, ale wyskoczyły mi wielkie bąble na rękach.
- Co tu, u diabła, robisz? - zapytał Kieron.
- Pracuję w organizacji pomocy humanitarnej.
A niech to! Jeszcze jedna idealistka, która pragnie zbawić świat, zaśmiał się w duchu.
Ale ona po raz kolejny odgadła jego myśli.
- Niestety, nie pracuję w terenie, wśród potrzebujących! Siedzę w biurze, w stolicy, i
przekładam papiery. To było moje pierwsze ciekawe zadanie. Pojechałam do jednej z naszych
placówek odebrać dokumenty. Tymczasem taka kompromitacja! W ogóle nie pomyślałam o
tym, że nie będę miała gdzie zatankować.
O rany, co to za gaduła! westchnął w duchu Kieron. Głowa mnie już rozbolała.
- Och, co za ulga, usiąść wreszcie. Padam z nóg.
Kieron tylko coś burknął.
Kilometry uciekały im spod kół, a dziewczynie nie zamykały się usta. Opowiedziała o
podróży samolotem do Ameryki Południowej, o gafach, jakie popełniła, o swym pozytywnym
nastawieniu do świata, o złudzeniach, które prysły, a w każdym razie zostały mocno
nadwątlone w zderzeniu z rzeczywistością, o wrażeniach, jakie wywarł na niej, dziewczynie z
uporządkowanej Szwecji, ten pełen kontrastów kraj. Co prawda przybyła tu niedawno, ale
zdążyła się już zetknąć z wieloma szokującymi zjawiskami.
Wydawała się szczera i otwarta. Kieron wyczuwał, że go polubiła. Była taka naiwna i
ufna, zwracała się do niego jak do eksperta. Może wszyscy Skandynawowie są tacy?
zastanawiał się. Zrazu odpowiadał dziewczynie półsłówkami, ale ani się spostrzegł, gdy
włączył się do rozmowy, i choć nie bez pewnych oporów, opowiedział o swym ostatnim
zadaniu w górach.
A kiedy samochód wtoczył się na przepełnione ulice stolicy, poczuł zawód, że podróż
tak szybko minęła. Dawno nie spotkał równie naturalnej dziewczyny! Wysadziwszy ją jednak
przed biurem organizacji pomocy humanitarnej, szybko zdławił w sobie uczucie
rozczarowania. Kieron O'Donell znów był sobą...
ROZDZIAŁ II
Kieron z trudem omijał rozłożone na ulicy towary, nie zważając na zachęcające
okrzyki sprzedawców. Poirytowany torował sobie w tłumie przejście do okazałego biurowca
koncernu. Wrócił właśnie do stolicy po wykonaniu kolejnego powierzonego mu zadania i
śpieszył się, by złożyć raport.
Nagle jego uwagę przykuła młoda dziewczyna z długimi ciemnymi włosami. Czy to
nie Susan Lind, ta Szwedka, którą podwoził jeepem w ubiegłym tygodniu?
Kieron nie chciał się przyznać przed samym sobą, że wyjątkowo często o niej myślał,
brakowało mu jej beztroskiego śmiechu.
Dziewczyna najwyraźniej nie mogła się opędzić od natrętnego handlarza i gromadki
dzieciaków indiańskich, które miały nadzieję, że dziewczyna rzuci im parę zbędnych
centavos. Z ust sprzedawcy lał się nieprzerwany potok słów, a kiedy Kieron zbliżył się nieco,
usłyszał, że ten zachwala z ożywieniem swój towar.
- Nie daj się oszukać! - odezwał się ostro. - Ta narzuta nie jest warta nawet jednej
dziesiątej ceny, którą ci podał.
Dziewczyna, odwróciwszy głowę, rozpromieniła się na widok Kierona, a jej policzki
pokrył rumieniec.
Przyjął to ze zdziwieniem, Susan jednak szybko pokonała konsternację i znów była tą
samą pełną życia dziewczyną, która zapadła mu w pamięć.
- Wiem o tym - roześmiała się. - Ale on przecież potrzebuje pieniędzy, czyż nie?
Jej głos miał takie czyste, jasne brzmienie, w ostatnich dniach nie przestawał mu
dźwięczeć w uszach. Kieron starał się unikać spojrzeniem drobnej, radosnej twarzyczki z
pąsowymi policzkami, ale ona przyciągała go jak magnes. Gdy ich oczy napotkały się, odczuł
głęboką wewnętrzną radość, że znów widzi tę niezwykłą dziewczynę. Jednocześnie jednak
ogarnął go lęk, odezwał się więc pogardliwym tonem:
- Nic im nie dawaj, nie potrafią obchodzić się z pieniędzmi, wszystko przepuszczą na
wódkę!
- No cóż, to my nauczyliśmy ich pić! - odparła Susan.
Cholerna dziewczyna! Na wszystko znajdzie odpowiedź! Kieron nie przepadał za
idealistami, zniecierpliwiony zmarszczył więc czoło.
Dziewczyna, nie zważając na nic, zapłaciła wygórowaną cenę podaną przez handlarza
i wziąwszy narzutę pod pachę, ruszyła powolnym krokiem. Bardzo chciała, by Kieron
dotrzymał jej towarzystwa, ale wstydziła mu się to zaproponować. Kieron mimowolnie się
wzruszył. Ta na pozór pewna siebie osoba zachowuje się z taką nieśmiałością, najwyraźniej
nie przyzwyczajona do kontaktów z mężczyznami. Wahając się przez chwilę, patrzył na nią,
po czym dogonił ją szybkim krokiem.
- Nie powinnaś chodzić sama po tej okolicy - powiedział ostro, zły na siebie, że nie
potrafi trzymać języka za zębami.
Zatrzymała się gwałtownie.
- Przecież tędy jest o wiele bliżej, a zresztą Indianie chyba nie są groźni?
- Głód i bieda mogą sprawić, że człowiek posuwa się do czegoś, czego normalnie
nigdy by nie uczynił. A ty pokazałaś, że masz pieniądze. Chodź, odprowadzę cię.
Susan patrzyła na niego niezdecydowana.
- Wracam prosto z dżungli - usiłował się uśmiechnąć, ale zamiast tego usta wykrzywił
mu grymas. - Nie zdążyłem się jeszcze nawet umyć, więc jeśli ci...
- Nie zwróciłam na to uwagi, nie o to mi chodzi - przerwała mu Susan. - Wydaje mi
się tylko, że masz takie negatywne nastawienie do wszystkiego.
- Nie rozumiem. Co masz na myśli?
Roześmiała się przepraszająco.
- Nic, tylko tyle, że niechęć do świata pozbawia cię odrobiny dobrego humoru.
- Twoim zdaniem człowiek powinien założyć klapki na oczy i chodzić po świecie z
przekonaniem, że wszyscy ludzie to anioły? Mylisz się, w ten sposób można zebrać zbyt
wiele kuksańców.
A kiedy przyglądał się jej z powagą, spytała zaczepnie:
- Czyżbyś wziął tęgie cięgi od życia?
- Owszem, dostałem dobrą lekcję już dawno temu - uciął krótko.
Ruszyli powoli przez dzielnicę zamieszkaną przez Indian. Na przeraźliwie brudnych
uliczkach, wśród niskich lepianek, roiło się od dzieci i psów. Bez słowa przeciskali się
naprzód.
- Mógłbyś mi opowiedzieć o sobie? - poprosiła znienacka Susan.
Kieron, trochę zdziwiony, uśmiechnął się przekornie i odrzekł:
- Obawiam się, że będzie to piekielnie negatywna historia. Ale jeśli chcesz
posłuchać...
- Oczywiście, że chcę - zapewniła z powagą i popatrzyła na niego oczami, których nie
potrafił zapomnieć.
Kieron zmieszał się, nie przywykł bowiem mówić o sobie. Poza tym zawsze był
nastawiony sceptycznie do kobiet. Wydawało mu się, że są kłótliwymi egoistkami,
przysparzającymi mężczyznom kłopotów. Dlatego Susan tak go zaskoczyła swą szczerością i
prostolinijnością. Była inna niż dziewczyny, które do tej pory spotykał. Nie ulegało
najmniejszej wątpliwości, że naprawdę chce się czegoś o nim dowiedzieć.
- Chyba dane mi było poznać zbyt wiele ciemnych stron życia - zaczął. - Zdaje się, że
w tym tkwi przyczyna mojej wrogości wobec świata. Zawsze pragnąłem stać się kimś
wielkim, ale bez wiedzy i niezbędnego przygotowania nie miałem po temu szans. Pewnie
dlatego zostałem zwykłym obieżyświatem, niespokojnym duchem i samotnikiem. Byłem
żołnierzem najemnym w Afryce, służyłem w lotnictwie. Wykonywałem zadania tak
niebezpieczne i karkołomne, że w końcu przestałem dociekać, o co w tym wszystkim chodzi i
komu to przynosi korzyści. Trafiłem do tego kraju w związku w wielkim zagranicznym
przedsięwzięciem dotyczącym eksploatacji bogatych złóż rud różnych metali. Ale jestem
wolnym strzelcem.
- Próbujesz się wymigać - przerwała mu Susan. - Nie wspomniałeś ani słowem o
swym dzieciństwie, zacząłeś od tego, co robiłeś jako dorosły.
- Mieszkam w tym kraju już od dawna - ciągnął, a Susan zrozumiała, że nie chce
mówić o swych przeżyciach z najmłodszych lat. - Przemierzyłem go wzdłuż i wszerz,
towarzysząc różnym ludziom: takim jak ja poszukiwaczom szczęścia, a także typom spod
ciemnej gwiazdy. Oto co złożyło się na moje życie. Niczego się nie dorobiłem. Nie mam
cadillaca ani pięknej willi z basenem...
- A czy to jest celem twego życia?
Kieron wzruszył ramionami.
- Nie mam żadnego celu, żyję teraźniejszością i zdaję się na to, co przyniesie mi los...
Szli dalej w milczeniu, aż wreszcie Susan szepnęła pod nosem:
- Właściwie jest mi wstyd.
- Dlaczego? - zapytał zdumiony.
- Ponieważ jestem taka szczęśliwa.
Kieron nie od razu pojął, o co właściwie jej chodzi, ale im dłużej rozmyślał ad sensem
wypowiedzianych przez nią słów, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że dziewczyna
się nad nim litowała.
Poczuł się zawiedziony, ale nie dał tego po sobie poznać...
Cały ten dzień spędzili razem. Kieron pośpiesznie doprowadził się do względnego
porządku, chociaż Susan zapewniała, że z tygodniowym zarostem jest mu do twarzy.
Ucieszyły go te słowa. Nic na to nie mógł poradzić, ale na tej dziewczynie coraz bardziej mu
zależało.
Zjedli wspólnie obiad w eleganckiej restauracji, w której nigdy dotąd jego noga nie
postała. Sadził, że Susan przywykła do takich miejsc. Ale gdy mu wyznała, że w
ekskluzywnych wnętrzach czuje się nieco zagubiona, zrobiło mu się cieplej na sercu, choć
nadal próbował grać przed nią rolę światowca z nonszalancją okazującego zainteresowanie
damie, z którą siedział przy stole. Coś mu jednak podpowiadało, że Susan go przejrzała, choć
nie zdradziła się ani jednym słowem. Pozostała równie pogodna i sympatyczna, a usta wprost
jej się nie zamykały. Tyle że teraz Kieronowi to zupełnie nie przeszkadzało. Z przyjemnością
słuchał jej rozsądnych opinii.
Starał się odwlec moment rozstania. Co prawda na pozór zachowywał się dość
sztywno, udawał umiarkowane zainteresowanie i wykazywał dużą rezerwę, niechętnie jednak
wstał od stołu, gdy kelner dał im znak, że już zamykają. Przytrzymał dziewczynie żakiet i
otworzył drzwi. Pragnął za wszelką cenę przeciągnąć chwilę pożegnania, choć się do tego nie
przyznał. Taki był bowiem właśnie Kieron O'Donell.
Długo spacerowali po wyludnionych ulicach, wreszcie w milczeniu ruszyli w stronę
budynku, w którym Susan wynajmowała niewielkie mieszkanie. Zatrzymali się przed
wejściem i popatrzyli na siebie. Kieron nie wiedział, co powiedzieć.
- Zjesz kanapkę? - zapytała w końcu niepewnie i nieco bez sensu dziewczyna, nie
patrząc mu w oczy. - Nic lepszego nie mam. Chyba że wolisz pójść do domu.
- Chętnie coś zjem - mruknął.
Kiedy przekroczyli próg jej domu, Susan zachowywała się trochę nerwowo. Pokazała
mu mieszkanie, bliskie sercu przedmioty, w końcu umilkła, jakby zabrakło jej tematów.
Zapadła pełna napięcia cisza. Przygotowując kanapki, nakładała wędlinę drżącymi dłońmi. W
gardle całkiem jej zaschło. Przy stole także niewiele mówiła, potrząsała tylko lub kiwała
głową.
Kieron poczuł się niepewnie, nie wiedział, czy powinien sobie pójść, czy też może
dziewczyna chce, by został.
Gdy zjedli, podeszli do okna i zapatrzyli się na przepiękny widok, jaki się stąd
roztaczał.
- To takie banalne - rzuciła nagle.
- Co takiego? - spytał Kieron wyrwany z zamyślenia. Nie przywykł jeszcze do jej
zaskakujących reakcji.
- Że mężczyzna po pierwszej randce odwiedza dziewczynę...
- Po drugiej - poprawił ją.
- Dziwne, a mimo to wydaje mi się, że znam cię już bardzo długo. Tak cudownie nam
się ze sobą rozmawia. Czy zawsze w ten sposób postępujesz z dziewczynami?
- Nie, nie zawsze - odrzekł z naciskiem.
Uśmiechnęła się.
- Może lepiej będzie, jeśli już sobie pójdziesz, Kieron?
Nie chciał, pragnął zostać z nią jeszcze przez chwilę.
- Nie - szepnął, dotykając jej dłoni, a potem nie do końca pojmując, co robi, przycisnął
mocniej dziewczynę i pocałował ją. Miała takie delikatne wargi! Zakręciło mu się w głowie.
Susan najpierw starała się odsunąć, ale zaraz ufnie wtuliła się w jego ramię, a jej ciało
poddało się pieszczotom.
Samotność długich miesięcy gwałtownie dała o sobie znać. Kieron całkiem stracił
rozsądek. Czuł jedynie palące pragnienie, by dotknąć dłońmi nagiej skóry dziewczyny.
Wydawała się mu taka piękna, taka doskonała!
- Kieron, proszę... - próbowała protestować. - Nigdy jeszcze nie byłam z mężczyzną,
nie mam ochoty na przelotny romans...
Przytulił ją mocniej i szepnął do ucha drżącym głosem:
- Pozwól mi tu zostać jeszcze chwilę, Susan. Nie bój się mnie! Potrzebuję cię,
bezgranicznie cię potrzebuję...
Czuła, że mówi szczerze. Kieron nie należał do tych mężczyzn, którzy pytają o
pozwolenie, ale też nie chodziło mu o przelotny flirt. Był tak samotny, tak tęsknił za ciepłem i
zrozumieniem ze strony drugiego człowieka, że nie mógł się opanować.
A Susan, która już w momencie poznania straciła głowę dla tego zgorzkniałego
samotnika, jęknęła cicho i zarzuciwszy mu ręce na szyję, pozwoliła jego dłoniom błądzić po
swym ciele.
Raz jeszcze prosząc, by był ostrożny, popatrzyła Kieronowi w twarz, która w tej
krótkiej chwili była całkowicie otwarta, pozbawiona maski.
To jej szukał, jej potrzebował.
Która kobieta byłaby w stanie oprzeć się takiej pewności?
Było, minęło, pomyślał Kieron, udając się następnego ranka do biura po nowe
zlecenie. Wyjątkowo miła dziewczyna, wspaniała i dobra, ale ponieważ Kieron O'Donell nie
lubił się z nikim wiązać, postanowił czym prędzej zakończyć tę znajomość.
Ale pomylił się, sądząc, ze przyjdzie mu to z łatwością. Kiedy Susan wyszła z pracy,
zobaczyła, że stoi i czeka na nią ze stężałą twarzą. Widać było, że toczy ze sobą wewnętrzną
walkę. Podbiegła do niego, a jej oczy rozpromieniły się radością.
- Kieron! Przepraszam, że tak długo musiałeś na mnie czekać, ale byłam niemal
pewna, że cię już więcej nie zobaczę. Odchodząc, nie wspomniałeś ani słowem o kolejnym
spotkaniu.
Popatrzył na nią, uśmiechając się czule. Do diabła! Czemu tak mu ciepło na sercu na
jej widok?
Zarumieniła się lekko, a on domyślił się, że i jej myśli powędrowały do wydarzeń
poprzedniej nocy. Spędzili z sobą cudowne chwile. Oboje czuli się tacy niepewni, przerażeni
intensywnością swych doznań, ale tak bardzo się starali, by ofiarować sobie miłość.
Wzajemnie usiłowali pokonać trudności.
- Chodź! - odezwał się Kieron. - Mam cztery dni urlopu. Chcę spędzić z tobą każdą
wolną chwilę.
- Och, Kieron! - westchnęła z podejrzanie wilgotnymi oczami. - Czy powiedziałam ci
już, jak bardzo cię kocham?
- Owszem, powiedziałaś dużo więcej - uśmiechnął się czule. - Ale możesz powtórzyć
raz jeszcze, uwielbiam słuchać tych słów.
Spędzili razem cztery niezwykłe dni. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat Kieron
rozkoszował się życiem, jakby wreszcie odnalazł klucz do samego siebie. Oprowadzał Susan
po mieście i pokazywał jej takie zakątki, gdzie młoda dziewczyna nie mogłaby pokazać się
sama. Kiedy obejmował ją ramieniem, czuła się taka bezpieczna. Razem z Kieronem
wszystko było cudowną przygodą. Nosił w kieszeniach jedzenie dla bezpańskich kotów i
psów i, ku zdumieniu dziewczyny, bez przerwy towarzyszył im długi sznur zwierzaków.
Ale szczęście nie trwa wiecznie. Któregoś dnia Kieron oznajmił, że musi wyjechać.
Nie podobało mu się zlecenie, jakie otrzymał, choć obiecano mu godziwą zapłatę. Wydawało
mu się, że za wyprawą do nie zamieszkanych rejonów sąsiedniego państwa kryje się coś
podejrzanego, ale ponieważ nigdy nie stawiał zbędnych pytań, tym razem także tego nie
uczynił.
Po sześciu tygodniach znów wrócił do stolicy i udał się wprost do Susan. Dla obojga
rozłąka zdawała się trwać całą wieczność. Stęsknieni, nie zorientowali się nawet, kiedy nastał
świt.
Kieron zauważył, że dziewczyna jest jakaś odmieniona. W jej oczach pojawił się
nowy blask. Z niepokojem rzucała mu raz po raz ukradkowe spojrzenia, jakby chciała go o
coś zapytać, lecz brakowało jej odwagi. W końcu Kieron nie wytrzymał i kiedy czule objęci
siedzieli na kanapie, zapytał, co się z nią dzieje.
- Naprawdę domyśliłeś się, że chcę ci coś powiedzieć? - zdumiała się. - Och, Kieron,
jak my do siebie pasujemy. Rozumiemy się bez słów.
- No, co jest, najdroższa? - zapytał, gładząc ją po policzku, jakby próbował dodać jej
odwagi.
Jąkając się opowiedziała mu wszystko z rozpaczą w głosie.
Kieron zbladł. Bezwiednie pogłaskał dziewczynę po włosach, choć w głowie miał
prawdziwy chaos.
Nie, to niemożliwe, powtarzał w myślach. Spotkanie Susan to najwspanialsze, co
mogło mi się przytrafić. Dobrze było być z nią od czasu do czasu, wracać do niej jak
najczęściej, ale żeby to... Niemożliwe!
Ale wiedział doskonale, że Susan nie kłamie. Nie posunęłaby się do tego, by wmawiać
mu ojcostwo, zresztą był jej pierwszym mężczyzną i niewątpliwie nikt inny dla niej się nie
liczył. Było mu z nią tak dobrze, że zapomniał się zabezpieczyć.
Ale nawarzył piwa! Sobie i jej!
Przez moment ogarnęło go radosne uczucie wspólnoty, ale szybko je w sobie zdusił.
Wiedział, że nie potrafiliby związać się z kimś na stałe, to niemożliwe!
Nie bój się - szepnął odruchowo. - Wszystko będzie dobrze.
- Nie jesteś na mnie zły? - chlipnęła. - Nie zostawisz mnie?
Czy potrafiła czytać w jego myślach? Na ile go właściwie znała?
- Nie, nie zostawię - wydusił z wysiłkiem. - Pobierzemy się, oczywiście, tak szybko,
jak to możliwe.
- Kieron, kochanie! - powiedziała tylko i łzy spłynęły jej po policzkach. - Tak
strasznie się bałam.
Muszę coś wymyślić, powtarzał w duchu, czując, jak ogarnia go panika. Muszę
znaleźć jakieś wyjście! Przecież nie zrezygnuję z wolności! Co ja zrobiłem? Nie mogę się
wiązać, nie mogę, nie mogę!
Na myśl o całej przyszłości u boku jednej kobiety oblał się zimnym potem.
Nie pamiętał, jak to się stało, że nagle znalazł się na ulicy. Szedł na oślep, nie zdając
sobie sprawy, co czyni. Nieoczekiwanie stanął przed biurowcem swego pracodawcy. Jak w
transie otworzył drzwi i wszedł do środka. Co robić? tłukła mu się w głowie jedna myśl. Czy
uda mi się z tego wywinąć? Koniecznie muszę wziąć nowe zlecenie. Tylko co potem?
Ktoś wymówił jego nazwisko. Kieron uśmiechnął się z wdzięcznością, ujrzawszy
Rodriqueza.
- O'Donell, to ty? Z nieba mi spadasz, chłopie!
- O, niebo to ostatnie miejsce, w którym mógłbym się znaleźć - odrzekł oschle. - O co
chodzi?
Nie poznawał swego głosu, ale Rodriquez wcale nie zwrócił na to uwagi.
- Mam kłopoty, O'Donell. Pamiętasz tamtą rzekę, którą zamierzaliśmy poprowadzić
nowym korytem?
- Tak, pamiętam.
- Popełniliśmy straszny błąd. Najprawdopodobniej w wiosce indiańskiej nikt
wcześniej nie został uprzedzony o tym, co ma nastąpić. Trudno, żebym wszystkiego sam
dopilnował. Jeden Indianin zdołał się uratować i półżywy przepłynął w górę rzeki. Bredził
podobno, że jakieś dzieciaki są uwięzione nad wodą wśród skał. Pozostali mieszkańcy wioski
odeszli w krainę wiecznej szczęśliwości, porwał ich wartki nurt, pokój z nimi! Przynajmniej
paru dzikusów mniej w tym kraju.
- Indianie Andyjscy nie są dzikusami - zaprotestował Kieron.
- Niech ci będzie, są oswojeni - uśmiechnął się szyderczo Rodriquez. - Ale jakkolwiek
by ich nazwać, możemy mieć duże problemy, O'Donell. Pomyśl o organizacjach broniących
praw Indian! Przeklęci idealiści! Na całym świecie mają swoje siedziby i ściśle ze sobą
współpracują. To ktoś od nich wyłowił tego nieszczęśnika. Nie wiadomo, ile się od niego
dowiedzieli, rozumiesz? Jeśli poznali prawdę, cały świat zwali nam się na kark.
- Tak, ale czego pan w takim razie oczekuje ode mnie?
- Znasz dobrze tamte okolice, prawda? Pozornie łatwo tam trafić, wystarczy posuwać
się od szczytu wzdłuż nowego koryta rzeki, ale nic bardziej złudnego. Tylko ty jesteś w stanie
sprostać trudnościom, jakie mnożą się tam na każdym kroku.
- Mam więc wydostać z pułapki te dzieciaki i wyprowadzić je z doliny?
- Nie, nie! - Rodriquez zaczął wymachiwać rękami. - Nie możemy dopuścić do tego,
by dotarły do ludzi i wygadały, co się naprawdę stało. Dlatego jesteś nam teraz potrzebny!
Gdyby ktoś pojawił się u nas, opowiemy wzruszającą historyjkę o tym, jak jeden z naszych
pracowników, narażając życie, wyruszył na ratunek bezbronnym dzieciakom. Jakoś się
wymigamy od odpowiedzialności. Moja w tym głowa. Ogłosimy, że wioska została
uprzedzona o planowanym przedsięwzięciu, ale Indianie najwyraźniej zlekceważyli
ostrzeżenia i nie opuścili doliny. Mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.
Kieron myślał intensywnie, bo nagle dostrzegł szansę na rozwiązanie swoich
własnych problemów.
- Muszę stąd zniknąć - rzekł krótko. - Na zawsze!
Rodriquez popatrzył na niego przebiegle.
- Kłopoty z policją? Czy z pieniędzmi?
- Nie, chodzi o dziewczynę.
- A więc wpadłeś! Cóż, nawet najlepszym to się zdarza, O'Donell, choć to
niewątpliwie paskudna sprawa.
Kieron zacisnął zęby.
- To porządna dziewczyna. Jaka będzie oficjalna wersja mojego zniknięcia:
nieszczęśliwy wypadek w dżungli, czy może coś innego?
- Może być nieszczęśliwy wypadek. Tymczasem po cichu przedostaniesz się przez
zieloną granicę. Tylko pamiętaj, że szlak jest wyjątkowo niebezpieczny: zimno, zamiecie
śnieżne, spiekota, wszystkiego możesz się tam spodziewać. Ale próbuj, jeśli chcesz. Zresztą
to dla ciebie nie nowina.
- Jakoś sobie poradzę - zapewnił Kieron. - Tylko co z tymi biednymi dziećmi?
- Kto by się nimi przejmował! Nikt ich nie znajdzie. Zresztą nawet lepiej, paru
brudasów mniej na świecie! Dobrze, w takim razie umowa stoi. Ja pomogę tobie, a ty mnie.
Po jakimś czasie ogłoszę, że odważny Kieron O'Donell poświęcił swe życie, próbując ratować
garstkę indiańskich dzieci. W porządku?
- W porządku - odparł Kieron, na którego twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. -
Mam zdaje się u pana zaległą wypłatę?
- Tak. Poza tym otrzymasz pokaźną sumkę za wykonanie tego zadania. Chcesz, bym
ci wypłacił z góry?
- Tylko część. Resztę przekażecie dziewczynie, o której wspomniałem, ale dopiero
wtedy, gdy zostanie podana wiadomość o mojej śmierci.
- Porządny z ciebie człowiek, O'Donell. Mając pieniądze, bez trudu załatwi aborcję. W
dzisiejszych czasach nie ma z tym już problemu - rzekł obojętnie Rodriquez.
Susan tego nie zrobi, pomyślał Kieron. Za nic w świecie nie skrzywdziłaby dziecka.
Ale w Szwecji samotne matki są akceptowane. Poradzi sobie, pocieszał się w duchu. A dzięki
pieniądzom ode mnie zdoła się jakoś urządzić. Kieron poczuł przypływ dumy. Nie był z tych,
którzy porzucają dziewczyny w potrzebie. Uznał, że zrobił wszystko, co do niego należało, a
nawet więcej. Miał czyste sumienie, mógł spokojnie zniknąć z tego kraju.
- Tylko pamiętaj, O'Donell! Te dzieciaki muszą umrzeć! - wdarł się w jego
rozmyślania ostry głos Rodriqueza.
Kieron, odwróciwszy się powoli do krępego mężczyzny, odrzekł z roztargnieniem:
- Tak, rozumiem.
Jeszcze tego samego dnia opowiedział wszystko Susan. Wpadł do niej do biura, nie
chcąc odjeżdżać bez pożegnania. Zbyt wiele dla niego znaczyła. Rozmawiali po cichu, bo z
tyłu siedziała szefowa dziewczyny, władcza kobieta w podeszłym wieku, i co chwila rzucała
ku nim niezadowolone spojrzenia. Biedna Susan! Przeżyli ze sobą cudowne chwile. Niech to
diabli, że też tak się musiało skończyć!
- Oczywiście, rozumiem, że musisz jechać, Kieron - mówiła szeptem, by nikt nie
usłyszał. - Biedne dzieci! Czy mogłabym pojechać z tobą?
- Do tego piekła? Nigdy w życiu, Susan. Wrócę tak szybko, jak będę mógł.
Czuł do siebie głęboką pogardę. Jak może tak kłamać w żywe oczy? Susan połykała
łzy, by się nie rozpłakać, ale w jej oczach dostrzegł uwielbienie.
- Uważaj na siebie! Wiesz, jak bardzo mi jesteś potrzebny!
Zmusił twarz do uśmiechu i zapewnił ją:
- Nie obawiaj się, wrócę! Ale... gdyby coś mi się przydarzyło...
- Och, nie!
Koleżanki nadstawiały uszu, bezskutecznie usiłując podsłuchać rozmowę.
- Na pewno nic mi się nie stanie, Susan. Mówię to tylko tak na wszelki wypadek. W
razie jakiegoś nieszczęścia moja firma skontaktuje się z tobą. Załatwiłem to.
Po twarzy dziewczyny spłynęły łzy wielkie jak grochy, teraz już nawet nie starała się
ich powstrzymać.
- Nie wolno ci tak mówić, Kieron. Chcę, żebyś pojechał ze względu na te dzieci, ale
kiedy pomyślę sobie, że będziesz tam w górach całkiem sam, może ranny, może będziesz
potrzebował pomocy...
Martwi się o mnie, pomyślał zdumiony. Myśli o mnie, chociaż sama przeżywa ciężkie
chwile. Nie chce mi się wierzyć, że tacy ludzie istnieją naprawdę, to chyba tylko gra! Na
pewno udaje rozpacz.
Ujął dłoń dziewczyny i mocno ścisnął. A potem pośpiesznie wyszedł z biura.
ROZDZIAŁ III
Zmierzchało. Kieron otulił się szczelniej kurtką, by ochronić się przed przejmującym
chłodem. Rozejrzał się wokół jeszcze raz i z niepokojem stwierdził, że nie rozpoznaje
majaczących przed nim szczytów. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Kotlina, przez którą
usiłował się przedostać, sprawiała wrażenie nieprzebytej. Drogę zamykała mu gęsta ściana
lasu i skalne wzniesienia. Wędrował już kilka dni. Zawsze zdawało mu się, że zna na wylot te
góry i lasy, ale teraz poczuł się pokonany. Tę część Andów, prawie nie zamieszkaną,
przecinały wzdłuż i wszerz wąskie kaniony, między którymi piętrzyły się stromizny. Ostatni
raz Kieron spotkał ludzi w osadzie, którą mijał przed trzema dniami. Indianie, zapytani o
drogę do granicy, wskazali mu kierunek, ale przebąkiwali, że to daleko i niebezpiecznie.
Potem już nie natknął się na nikogo. Kompletne pustkowie.
Kieron odniósł wrażenie, że krąży w kółko. Czy możliwe, że zabłądził? Przez cały
czas starał się wyznaczać azymut według położenia masywu Andów, ale jeśli gdzieś tutaj
łańcuch gór zakręcał gwałtownie? Kieron był doświadczonym traperem i nigdy nie ruszał w
góry bez należytego wyposażenia. Zapasy jedzenia mogły mu wystarczyć na dość długo.
Nauczył się od Indian, jak się chronić przed owadami i dzikimi zwierzętami. Miał przy sobie
też dobrze zaopatrzoną apteczkę. Przygotował się do wyprawy należycie. Nieliczni
mieszkańcy tych stron znali go z widzenia, bo często przemierzał te bezdroża, wykonując
zlecone mu zadania związane z poszukiwaniami złóż i badaniem zawartości rud metali w
skałach, choć tę znajomość trudno raczej było nazwać przyjaźnią. Indianie odnosili się do
niego z respektem, rozmawiali z nim rzeczowo i z powagą, ale nigdy nie zaprosili na
szklaneczkę tequili. Kieron bynajmniej nie czuł się z tego powodu dotknięty, bo Bogiem a
prawdą w ogóle nie miał na to ochoty. Nigdy nie przywiązywał wagi do tego, by bliżej kogoś
poznać.
Noc zapadła gwałtownie. Kieron znalazł bezpieczne miejsce na nocleg w skalnej
niszy. Otulił się ponchem, a na ramiona i plecy zarzucił lekki, ciepły koc. W promieniu
kilkudziesięciu kilometrów był zapewne jedynym człowiekiem, ale nie robiło to na nim
wrażenia. Znacznie bardziej przejmował się tym, że nie wie, gdzie dokładnie jest. Zanim
zasnął, dostrzegł jeszcze ciemne chmury gromadzące się nad ośnieżonymi szczytami Andów.
Muszę jutro znaleźć przełęcz i przedostać się na drugą stronę, pomyślał.
Kieron doszedł do skalnego występu tuż pod szczytem. Tego dnia szczególnie silnie
prześladowało go wrażenie, że porusza się w kółko. Położenie słońca także wydało mu się
zaskakujące w stosunku do pasma gór. Nie mógł opędzić się od ponurej myśli, że oto zgubił
azymut, pomylił kierunek. A może już minął granicę i stąpa po terytorium sąsiedniego
państwa? Nie, to niemożliwe!
U podnóża szczytu rozciągała się szeroka dolina, która wydala mu się dziwnie
znajoma. Czyżby już ją kiedyś widział? Ostatecznie nie było to całkiem niemożliwe, wszak
poznał większość zakątków tego kraju.
Trzy godziny zajęło mu zejście tą trudną trasą. Odetchnął z ulgą, gdy cały i zdrowy
znalazł się w dole. Co dalej? Po chwili zastanowienia zdecydował się posuwać ścieżką
prowadzącą pod górę. Prędzej czy później wszak musi przedostać się na drugą stronę
masywu, równie dobrze może więc zrobić to od razu.
Uszedł zaledwie kawałek, gdy usłyszał głośny szum. To oczywiście musi być rzeka,
pomyślał, nie zatrzymując się, ale nagle stanął gwałtownie, bo jego oczom ukazał się
niesamowity widok: potężny wir wciągał w swe odmęty prastarą dżunglę. Toczące się z
rykiem masy wody porywały ze sobą wielkie drzewa połamane jak zapałki. W jednej chwili
uprzytomnił sobie, że widział już tę dolinę ze szczytu. W uszach zadźwięczały mu słowa
Rodriqueza: „Skierujemy rzekę do nowego koryta, żeby zyskać dostęp do złoża ukrytego za
wodospadem”.
Nareszcie Kieron zorientował się w swym położeniu. Wprawdzie nie tędy zamierzał
iść, ale najważniejsze, że zachował właściwy kierunek. Co prawda ten szlak jest trudny, ale
chyba krótszy. Pójdzie kawałek wzdłuż doliny, a potem przeprawi się na drugi brzeg rzeki.
Tylko czy mu się to uda?
Kieron skierował się w górę zalanej doliny. Musiał się wspiąć na skały, bo pod nim
burzyła się rwąca rzeka. Ale wyraźnie poprawił mu się humor. Pora była jeszcze wczesna, no
i w końcu przestał błądzić.
Słońce stało w zenicie, kiedy Kieron ze skalnej półki spojrzał w dół w szaroburą
kipiel. U stóp skały, tuż pod nim, znajdował się skrawek lądu, którego woda nie zalała. Tam
też Kieron spostrzegł niewielkie poletko. Przetarł oczy ze zdumienia: pole uprawne na tym
odludziu?
Tuż przy skalnej ścianie dostrzegł gwałtowny ruch. Zrazu przyszło mu na myśl, że to
jakieś zwierzę, ale wtedy jedna z istot podniosła głowę i spojrzała na niego. Kieron poczuł
ukłucie w sercu. Przecież to dzieci! Biedne indiańskie dzieciaki! Zaklął głośno, ciągle nie
mogąc uwierzyć, że rzeczywiście zdołał je odnaleźć.
Stał tak przez długą chwilę, myśląc gorączkowo, co powinien zrobić. W pierwszym
odruchu zapragnął uciec stąd czym prędzej, ale resztki człowieczeństwa, jakie zdołał w sobie
ocalić, kazały mu pozostać. Niewątpliwie wielki wpływ na jego decyzję wywarła Susan i jej
pozytywny stosunek do świata, którym zdołał się zarazić spędzając z dziewczyną tak wiele
chwil w ostatnim okresie.
Ale czas naglił Był już mocno spóźniony przez to, że pobłądził po drodze, poza tym
nie wolno mu było zapomnieć o tym, że musi rozsądnie gospodarować zapasami żywności,
by wystarczyło ich do końca wędrówki. Choć był już niedaleko granicy, to jednak od terenów
zamieszkanych dzieliła go jeszcze spora odległość. Na domiar złego rzeka, skierowana przez
Rodriqueza do doliny, utworzyła nieprzewidzianą przeszkodę. Kieron nie miał pojęcia, jak
długo jeszcze będzie musiał iść, dzień czy może kilka, by znaleźć miejsce, w którym uda mu
się bezpiecznie przeprawić na drugi brzeg. Musi czym prędzej ruszyć w dalszą drogę! Czas
nagli. Poza tym Rodriquez wyraźnie dał mu do zrozumienia, że indiańskie dzieci nie mogą
dostać się do ludzi, by nie wyszło na jaw, że mieszkańcy wioski nie zostali uprzedzeni o
planach regulacji rzeki. Nikt też nie może się dowiedzieć o nowo o