15710
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15710 |
Rozszerzenie: |
15710 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15710 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15710 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15710 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Frances Hodgson Burnett
Mali Wędrowcy
przełożyła Ewa Oświęcimska
raoocis orbis
■■
ф
Frances Hodgson Burnett
шЛІЬ.
wmmms
przełożyła Ewa Oświęcimska
OOOCIS ORBIS
Tytuł oryginału TWO LITTLE PILGRIMS PROGRESS
Projekt graficzny serii
Projekt okładki i stron tytułowych
Grażyna Grzebińska
Copyright for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Novus Orbis Gdańsk 1996
Redaktor Elżbieta Wąsiewskl
Redaktor techniczny on
Krystyna Łączek ^S~^>%2>3—~
/f
Wydanie I. Gdańsk 1996
йчгь
ISBN 83-85560-47-5
Skład i łamanie tekstu ^ł=ii=>l<4 Gdańsk, tel. (0-58) 47-64-44
DRUK I OPRAWA
Zakłady Graficzne w Gdańsku
fax (058) 32-58-43
Słońce zachodziło i ciemność pogłębiała się z każdą chwilą. Z wielkiej stodoły, a mówiąc ściśle z tego jej zakątka, który dzieci nazywały słomianym salonem, zniknął ostatni purpurowy promień. Aby lepiej dojrzeć literki w ulubionej książce, Małgosia podciągnęła kolana pod brodę, tak że otwartą stronicę miała teraz przed samym nosem. Ilekroć doszła do najciekawszego miejsca „Podróży pielgrzyma"* i była szczególnie poruszona treścią opowieści, tylekroć ku jej gorzkiemu rozczarowaniu nadchodził zmierzch, który sprawiał, że nie mogła czytać ukochanej
książki.
Buzia jej się zachmurzyła, czarne brwi gniewnie ściągnęły, a policzki ukryła w dłoniach, mimo wszystko usiłując jeszcze trochę poczytać, nim zapadnie mrok.
Była to stanowcza osóbka; ktokolwiek by ją w tym momencie obserwował, nie wątpiłby o tym ani przez chwilę.
Słomiany salon znajdował się na szczycie sterty słomy w stodole ciotki Matyldy. Odkrył go pewnego dnia Robin,
* „Podróż pielgrzyma" - dzieło angielskiego pisarza, Johna Bunyana (1628 - 88), mające przedstawić wędrówkę człowieka ku zbawieniu. Dzięki żywej akcji i bogactwu obserwacji cieszące się ogromną poczytnoscią, zwłaszcza wśród dzieci (przyp. tłum.).
5
wspiąwszy się po przystawionej do sąsieka drabinie. Nagle znalazł się niezmiernie wysoko nad zwykłym światem. Oczywiście natychmiast zaprosił tam siostrę, a dziewczynka była tym zakątkiem nawet bardziej oczarowana niż brat.
Oboje nie lubili świata, który istniał w dole - świata ciotki Matyldy - szkaradnego, nieznośnego i ponurego, szczególnie w porównaniu z tym, w którym żyli, póki rodzice nie pomarli. Wtedy to właśnie wysłano ich do jedynej żyjącej krewnej. Ciotka Matylda wcale nie pragnęła przyjmować na siebie nowego obowiązku, lecz zabrała dzieci w obawie, że inaczej ludzie wezmą ją na języki. Bliźnięta mieszkały u niej już trzy lata, a każdy kolejny tydzień tego pobytu zdawał im się bardziej uciążliwy. Pani Matylda Jennings była znanym w całym stanie Illinois farmerem; zarządzała zaś olbrzymim gospodarstwem z taką energią i przedsiębiorczością, że nie starczało jej już czasu na opiekowanie się dziećmi. Farmą natomiast zajmowała się wzorowo, co wysławiały wszystkie okoliczne czasopisma rolnicze. Gdyby nie przyjęła do siebie dzieci swego zmarłego brata, prawdopodobnie przymierałyby głodem lub też wysłano by je do przytułku. Dała im więc strawę i dach nad głową, ale poza tym nie poświęcała sierotom najmniejszej uwagi. Nawet jeśli zdarzyło jej się dzieci zauważyć, nie obdarzała ich jednym zbędnym słowem; nie zamierzała bowiem strzępić sobie języka próżnym gadaniem. Głowę jej zaprzątały wyłącznie zbiory, nawozy oraz nowe modele młockarni, a dzieci bez wątpienia wiedziały na ten temat niewiele.
- Nigdy nie usłyszałam od niej nic poza suchym: „Idź spać" albo: „Nie plącz mi się pod nogami" - zauważyła
6
kiedyś Małgosia. - Ciotka zachowuje się jak mężczyzna w kobiecych sukniach.
Ojciec bliźniąt stanowił zupełne przeciwieństwo swej siostry. Był niewielkiego wzrostu, szczupły i delikatnej budowy, o zbyt dużej głowie w stosunku do reszty ciała. Zawsze też brakowało mu pieniędzy. Pani Matylda Jennings spoglądała z pogardą na brata niedołęgę. Nie miał smykałki ani do interesów, ani do gospodarki. Uczył w szkole i ożenił się z nauczycielką. Małżonkowie uwili sobie skromne, lecz przytulne gniazdko w małym domku, gdzie otaczał ich świat książek. W miarę skromnych możliwości kupowali je lub też pożyczali od przyjaciół czy z bibliotek. Bliźnięta - Małgosia i Robin - od najmłodszych lat żyły również wśród książek. Siedząc na malutkich stołeczkach w cieple promieniującym od płonącego na kominku ognia, przysłuchiwały się niezliczonym opowieściom rodziców, a kiedy podrosły, również same sobie czytały.
Natomiast w ogromnym, ponurym domostwie ciotki Matyldy i ze świecą nie znalazłbyś książki; poniewierało się tu tylko kilka czasopism rolniczych. Posiłki, traktowane jako konieczne zło, jadano tu w ogromnym pospiechu, a nielicznymi gośćmi przy stole byli gospodarze z sąsiedztwa, których obchodziły jedynie maszyny rolnicze i rynek zbożowy.
- Jaki to posępny dom - mawiał często Robin, po czym zacisnąwszy zęby i wsadziwszy zwinięte w pięści dłonie do kieszeni, spoglądał przed siebie w zadumie.
Oboje bliźniąt natura wyposażyła w kwadratowe bródki o stanowczym zarysie. W niczym też, poza kruczymi włosami jakie odziedziczyły po matce, nie przypominały
7
swych rodziców. Robin miał także czarne oczy, podczas gdy Małgosia spoglądała na świat szarymi oczami ocienionymi gęstymi, czarnymi rzęsami. Stanowili ładną parkę, chociaż ich krucze czupryny, takież proste brwi i kwadratowe bródki odróżniały je od innych dzieci. Któregoś zimowego wieczoru, gdy tak siedziały przy kominku, ich ojciec, przyjrzawszy im się bacznie, choć z uśmiechem na ustach, nagle parsknął rozbawiony.
- Małgorzato - zwrócił się do żony - czy wiesz, kogo mi przypominają nasze dzieciaki? Chyba dość często opowiadałem ci o Matyldzie?
- Och, Robercie! - zawołała. - Z pewnością nie wyglądają jak Matylda!
- Może to za wiele powiedziane - odparł. - Ale coś w ich twarzach bardzo mi przypomina siostrunię. Nie potrafię powiedzieć dokładnie co, lecz widzę to wyraźnie. I bardzo możliwe - dodał ze smutkiem - że to dobry znak. Matylda zawsze potrafiła dopiąć swego. Do czegokolwiek się zabrała, zawsze osiągała sukces. Nie to co ja. Mnie się nigdy nic nie udawało.
- Och nie, Robercie! - zaprzeczyła żona. - Na pewno tak nie było!
Położyła mu rękę na ramieniu, a on ujął jej dłoń i przytulił do szczupłego policzka.
- Na pewno, Małgosiu? - spytał łagodnie. - Na pewno? W każdym razie tych dwoje, podobnie jak Matylda, będzie wiedziało dokładnie, czego pragnie i z pewnością tego dopnie.
Rodzice nie doczekali następnej wiosny, a osierocone dzieci nagle znalazły się u ciotki Matyldy i odtąd tu był ich dom.
8
Póki bliźnięta nie odkryły słomianego salonu, zdawało im się, że nie mają na tej ziemi żadnego kąta dla siebie. Małgosia dzieliła łóżko ze służącą, Robin miał wspólny pokój z kimś innym. Pies z kulawą nogą się nimi nie interesował.
- Ilekroć ktoś nas zauważy - powiedziała kiedyś Małgosia - sprawia wrażenie zaskoczonego naszym widokiem. Patrzą na ciebie czy na mnie jak na psa, któremu nie wolno włazić do domu. Jedyna pociecha, że nas nie wypędzają, chociaż traktują jak piąte koło u wozu.
- Zgadza się - przyznał Robin. - Gdyby ciebie tu nie było, uciekłbym stąd.
- Dokąd?
- Dokądkolwiek - odparł Robin zacisnąwszy zęby. -Znalazłbym już sobie miejsce.
- Gdybyś odszedł - odparła Małgosia - czułabym się tak samotna, że utopiłabym się w rzece. Nie wytrzymałabym w tym domu ani chwili dłużej.
Odkąd jednak odkryli słomiany salon, stał się on ich miejscem ucieczki. Małgosia jeszcze nie spędziła tam pięciu minut, kiedy oznajmiła spoglądając z wysoka na klepisko:
- Wiesz, Robin, jesteśmy w innym świecie, oddaleni o całe mile od świata ciotki Matyldy. Załóżmy tu nasz własny dom... tylko twój i mój... i zamieszkajmy w nim.
- Nikomu nie przeszkadzamy... i nikt się nigdy nie dowie, że tu jesteśmy - dodał Robin. - W końcu nikt nigdy się o nas nie pyta... Tak, to będzie nasz własny domek, w którym zamieszkamy.
I tak się też stało. W pogodne dni, kiedy dzieci zmęczyły się zabawą, wspinały się na górę po drabinie i rozciągały
9
się na stercie złocistej słomy; w słotne dni leżały tam opowiadając sobie przeróżne historyjki, budowały słomiane jaskinie i wciąż od nowa czytały stare, ukochane książki. Sterta była wyjątkowo wysoka - dach stodoły rozciągał się tuż nad głowami dzieci i przypominał ogromny namiot. Klepisko w dole znajdowało się natomiast niezmiernie daleko. Ptaki, które uwiły sobie gniazda na krokwiach, wkrótce przyzwyczaiły się do obecności dzieci. Ulubionym zajęciem bliźniąt było obserwowanie poczynań ptasich rodziców; wprost uwielbiały przyglądać się, jak karmią pisklęta, a czasami sprzeczają się w sprawie właściwego wychowania maleństw. Dzieci wymyśliły własny cichy sygnał. Zawsze używały go wchodząc do stodoły, by sprawdzić, czy drugie jest już na górze. Nigdy nie właziły na stertę, ani z niej nie złaziły, póki ktoś obcy był w pobliżu. Słomiany salon był ich tajemną kryjówką. Gdyby ktoś wiedział, gdzie przebywają albo zawołał na nie z dołu, czar jaki otaczał to miejsce, prysnąłby na zawsze.
Tego popołudnia, kiedy zaczyna się nasza opowieść, dziewczynka wprost nie mogła doczekać się Robina. Chłopiec był zajęty aż do wieczora. W wieku prawie dwunastu lat malec nie był wcale beztroskim lekkoduchem. Zresztą, jeszcze nie skończył szóstego roku życia, a już zdecydował, że zostanie sławnym wynalazcą. Trochę później postanowił również, że nie będzie tak biedny jak tatuś, ale bardzo, bardzo bogaty. Zaczął więc ten plan realizować, wrzucając do skarbonki każdy otrzymany grosik. Czynił to z tak niezwykłą konsekwencją, że ubawieni znajomi rodziców dawali mu w prezencie pieniądze zamiast słodyczy czy zabawek. Założył również własną, małą książeczkę dochodów i wydatków. Gcfyby w charakterze malca
10
drzemała choć szczypta sknerstwa, wyrósłby na niesympatycznego młodzieńca; on jednak tylko sobie wszystkiego odmawiał. Kiedy bowiem nadchodziły święta Bożego Narodzenia, zawsze uszczuplał swój mizerny kapitał i jak prawdziwy dżentelmen kupował siostrze prezent.
- Ma duszę urodzonego finansisty - zauważył jego ojciec.
Odkąd Robin zamieszkał u ciotki Matyldy, też miał okazję zarobić co nieco. W tak wielkim gospodarstwie zawsze znalazły się różne drobne, a uciążliwe obowiązki, które za parę groszy parobcy chętnie przerzucali na barki chłopca, skoro się tylko przekonali, że można na nim polegać.
- Sprytny smarkacz - mawiali z uznaniem. - Wszystko zrobione jak trza i zawsze na czas.
Dzisiaj też pracował. Zresztą ciotka Matylda nie miała nic przeciwko jego dorywczym zajęciom.
- Będzie kiedyś musiał sam zarobić na chleb. Może więc zacząć od zaraz - zauważyła tylko kiedyś oschle.
Tak więc Małgosia spędziła ten ranek samotnie. Miała tylko jeden obowiązek, po wypełnieniu którego była wolna. Owej wiosny, kiedy to przybyli do ciotki Matyldy, Robin postanowił zainwestować część zaoszczędzonego kapitału i kupił kilka kurcząt. Dzieci w ich hodowlę włożyły całe serce i umiejętności, a w rezultacie z kurcząt wyrosły kury i zaczęły się nieść. Bliźnięta chętnie obliczały, jaki w przyszłości osiągną wspaniały dochód z hodowli kur oraz ze sprzedaży jaj i na tych zyskach budowały swoje marzenia. Na skrawkach papieru wyliczały tak olbrzymie sumy, aż w głowie im się kręciło na samą myśl o wspaniałych finansowych perspektywach. Właśnie do obowiązków Małgosi
11
należało karmienie kur i doglądanie ich pod nieobecność brata.
Kiedy więc tego dopilnowała, udała się z ulubioną książką do stodoły. Tam upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, wspięła się po drabinie na stóg.
„Podróż pielgrzyma" była jej ukochaną lekturą, a i Robin bardzo ją lubił. Czytywała bratu na głos, gdy leżeli rozciągnięci na słomie. Dziewczynka miała bujną wyobraźnię, więc wymyślała coraz to nowe przygody dla bohatera, w miarę jak ten z trudem wlókł się pod Górę Trudów. Robin uważał nawet wymyślone przez siostrę przygody za znacznie ciekawsze od tych, które opisał autor. Opowiadała je zresztą tak, jakby zdarzyły się naprawdę. Najwspanialsze były opowieści dziewczynki o Grodzie na Wzgórzu. Wkraczała do niego zawsze u boku bohatera książki, Christiana. Nazwała je Cudownym Miastem i wymyśliła zupełnie na nowo. Było tam wszystko, czego bliźnięta najbardziej pragnęły, za czym najbardziej tęskniły. Żyli tam tatuś i mamusia, a ona i Robin mieszkali wraz z nimi w pałacu z bajki, którego plan i umeblowanie było uzupełniane za każdym razem, kiedy dziewczynka opowiadała tę historię od początku. Wspaniale było opowiadać Robinowi:
„A na jednym z pięter pałacu znajduje się narożny pokój pełen różnych narzędzi i maszyn... i jest tam mnóstwo półek, a na nich stoją książki o wynalazkach i butelki z chemikaliami... i to jest twój pokój."
- A są tam elektryczne silniki? - pytał niezmiennie, poruszony cudowną wizją Robin.
- Różnego rodzaju - odpowiadała zdecydowanie. -Każdego. Możesz tam wykonać, co tylko zapragniesz
12
i masz do dyspozycji dowolną ilość koni mechanicznych, bo tam są nawet wynalazki, których w zwykłym świecie jeszcze nie wymyślono.
Jeśli Robin był przygnębiony, zawsze opisywała ten pokój, dodając coraz to nowe szczegóły do jego wyposażenia. Kiedy zaś chłopiec był weselszy, a dzień pogodny, w marzycielskim nastroju wiodła brata po ulicach Cudownego Miasta.
- Rosną tam wysokie drzewa okryte kwieciem przypominającym białe lilie - opowiadała. - Wysadzono nimi ulice po obu stronach... Drzewa chwieją się na wietrze, a wraz z nimi kołyszą się lilie jak wielkie, śnieżnobiałe dzwonki... zaś przechodnie wdychają ich słodką woń. Wszystko rozjaśnia dziwne, złociste światło... jak światło o świcie... a domy są białe jak śnieg i pełno wokół kolumnad i łuków... Znajdują się tam również dziedzińce pełne kwiatów i fontann. Ludzie, odziani w miękkie, powłóczyste szaty... nie tylko białe, ale i pastelowe... uśmiechają się i patrzą na ciebie gwiaździstymi oczami.
Czasami dziewczynka zatapiała się w marzeniach tak głęboko, że jej oczy też stawały się olbrzymie i zaczynały lśnić dziwnym blaskiem. Wówczas Robin wiedział, że lada chwila wypełnią się łzami i dwie wielkie krople spadną na słomę u jej stóp. Najczęściej oboje udawali, że ich nie
zauważają.
Tego popołudnia, kiedy na zachodzie niebo poczerwieniało i zaczęło się powoli zmierzchać, Małgosia z Christianem dotarli niemal do bramy Cudownego Miasta. Tak bardzo pragnęła tam wejść razem z nim... Wówczas właśnie usłyszała ciche wołanie z dołu.
Drgnęła zaskoczona i chwilę nie odpowiadała. Cudowne
13
Miasto było tysiące mil od stodoły ciotki Matyldy! Dziewczynka oddychała szybko, jakby je właśnie przebiegła, po czym przetarła oczy. Robin prędko wspinał się na górę
Najwyraźniej bardzo się spieszył. Kiedy pojawiła się nad drabiną jego czarna czupryna i takież oczy, Małgosia wprost czuła, że Robin jest tak samo poruszony jak ona, tak jakby i on przybiegł z innego świata. Wlazł na stóg i z rozmachem wyciągnął się na słomie obok siostry.
- Małgosiu! - wyszeptał. - Wyglądasz, jakbyś wciąż śniła! Obudź się! Jones i Jerry właśnie idą do stodoły. Spieszyłem się, żeby zdążyć tu przed nimi. Rozmawiają o czymś niezwykłym! Chciałbym, żebyś to usłyszała! To cos zupełnie nowego! Obudź się wreszcie!
- Och, Robin! - szepnęła dziewczynka, wciąż kurczowo ściskając w rękach książkę. Wreszcie z westchnieniem wróciła na ziemię. - Nie chcę wcale słyszeć Jonesa ani Jerry'ego. Nie chcę wiedzieć, co mówią ludzie tam w dole Czytałam właśnie „Podróż pielgrzyma" i tak bym pragnęła... tak bardzo bym pragnęła, żeby było na świecie Cudowne Miasto.
Z ust Robina wyrwało się dziwne, przytłumione parsknięcie. Był niezmiernie podekscytowany.
- Otóż będzie! - zawołał. - Jones i Jerry nawet o tym nie wiedząc, właśnie o nim rozmawiają... o Cudownym Mieście... zupełnie prawdziwym, tutaj na ziemi... o dwieście mil stąd. Podczołgajmy się na brzeg sterty, to lepiej usłyszymy.
14
';""" '"'■■"' U podnóża Góry Trudów
Starając się, by ich nie zauważono, podczołgali się tak blisko skraju sterty, jak tylko zdołali. Małgosia nic nie pojmowała. Robin nie zwykł przecież z niej żartować, lecz to co powiedział, musiało być dowcipem. Hen, w dole, dojrzała dwóch pogrążonych w rozmowie mężczyzn wchodzących do stodoły. Mówił głównie Jones, cieszący się ogólnym poważaniem nadzorca w majątku ciotki Matyldy.
- Na świecie było już wiele wystaw i różnych jarmarków, ale nic takiego, co by mogło się z tym równać! To będzie prawdziwe miasto... słowo daję... i zjedzie tam cały świat! Wystawa zostanie urządzona nad samym brzegiem jeziora; założą tam sztuczne sadzawki i kanały, a nad nimi zamierzają zbudować białe pałace, zaś cały teren udekorują posągami i fontannami oraz obsadzą palmami i kwiatami. Nie ma kraju, który nie zechce przysłać różnych rzeczy na wystawę; zobaczy się w tych pałacach, co tylko warto obejrzeć na tym świecie. Tydzień na wystawie więcej człowieka nauczy, niż rok spędzony w szkole.
Małgosia przytuliła się do Robina.
- O czym oni mówią? - wyszeptała.
- Tylko słuchaj - odparł również szeptem.
Jerry, chociaż zajęty swoją robotą, zachichotał chełpliwie.
15
- Człowiek może być pewien, że jak ci z Chicago już się do czegoś wezmą, to zrobią największą rzecz na świecie... Wystawa w Chicago, he he.
- Wcale nie wystawa w Chicago! - żachnął się Jones. - To będzie Światowa Wystawa w Chicago i cały świat o niej usłyszy.
- Jakkolwiek by ją nazwać, to zupełnie w stylu tych z Chicago - zgodził się Jerry. - Dwudziestopiętrowe budynki, na termometrze dwadzieścia pięć stopni poniżej zera, Światowa Wystawa i Krzysztof Kolumb! Chciałbym to zobaczyć.
- Założę się, że Kolumb też by to chętnie obejrzał! -rzekł Jones. - W końcu robią to w uznaniu jego zasług... za to, że odkrył Chicago!
- Pojęcia nie miałem, że akurat tym się konkretnie wsławił - zauważył Jerry. - Zawsze myślałem, że odkrył Amerykę.
- To na jedno wychodzi - stwierdził Jones. - Na jedno i to samo! Nie byłoby o czym gadać ani komu stawiać pomników, ani o kim układać operetek, gdyby facet odkrył tylko Amerykę. Dopiero odkrycie Chicago to usprawiedliwia! A Chicago już mu się stosownie odwdzięczy.
Robin stłumił śmiech. Przywykł już do dowcipów o Chicago. Wieśniacy bardzo byli dumni z wielkiego miasta, wspaniałych budowli, placów i multimilionerów, ale też i lubili sobie na ten temat podowcipkować. Jednak Małgosia nie miała akurat nastroju do żartów. Do głębi poruszona niecierpliwie trąciła łokciem Robina.
- Chciałabym, żeby sobie nie stroili żartów! - wyszeptała. - I mogliby powiedzieć coś więcej.
Ale mężczyźni nic już nie powiedzieli... przynajmniej nie
16
na temat interesujący dzieci. Zajęli się robotą, z powodu której tu przyszli. Dziewczynka nasłuchiwała z wyciągniętą szyją, ale nic już ciekawego nie usłyszała. Ucieszyła się więc, kiedy wreszcie sobie poszli. Mogła wówczas spytać . o wszystko Robina. Zasypała go więc pytaniami.
- Nic więcej nie wiesz? Czy to prawda? Co usłyszałeś? Powiedz mi!
- Usłyszałem dziś sporo - odpowiedział Robin. - Ca-lutki dzień nikt o niczym innym nie mówił. Chciałem właśnie wszystko tobie przekazać, gdy usłyszałem, że nadchodzą Jones i Jerry. Miałem nadzieję, że może opowiedzą coś nowego.
Przeczołgali się do swego kąta i rozłożyli się wygodnie na słomie. Robin położył się na plecach, a Małgosia oparta swoim zwyczajem na łokciach objęła policzki dłońmi. Spod czarnej grzywki świeciły jej wielkie oczy.
- No, Robin - dopytywała się żarliwie. - Co jeszcze wiesz?
- Jeszcze? Musiałbym chyba tydzień opowiadać. To ma być najwspanialsza wystawa na świecie! Zamierzają zbudować nad brzegami jeziora białe, przepiękne miasto... dlatego nazwałem je Cudownym Miastem. Ale, oczywiście, nie będzie położone na szczycie góry.
- Skoro zbudują je nad brzegiem jeziora, gdzie świeci słońce, a w błękitnej wodzie przeglądają się białe pałace, to... to jeszcze cudowniej! - zawołała Małgosia. - A co będzie w tym mieście?
- Wszystko - odparł Robin. - Różne różności z czterech stron świata, dosłownie z wszystkich kontynentów.
^—-Astyje ich jest! - zawołała Małgosia. - Pamiętasz prze-/^eteż z g^torafii? Jest Europa, Azja i Afryka, no i Ameryka.
i' *3 #J 17
A z krajów są Hiszpania i Portugalia, Francja i Anglia, Norwegia i Rosja, i Laponia, Indie i Włochy, i Szwajcaria, no i jeszcze mnóstwo innych.
- A z każdego przybędą ludzie na wystawę i przywiozą różne rzeczy. Tak mówili. Opowiadali, że na wystawie będą całe wioski z różnych krajów, i będzie można je zwiedzać.
- Spacerować po nich jak po domu? - zawołała Małgosia.
- Tak, a mieszkańcy tych wiosek ubiorą się w swoje narodowe stroje. Ma być nawet eskimoska wioska.
- Z psami i sankami! - krzyknęła dziewczynka unosząc głowę.
- Tak. I pamiętasz to miasto we Włoszech, gdzie zamiast ulic są kanały...
- Wenecja! - podpowiedziała Małgosia. - Ludzie pływają po kanałach w takich łodziach, które nazywają gondolami.
- A wioślarzy nazywają gondolierami - przerwał Robin. - Noszą chusty i czerwone czapki. A więc na wystawie też będą gondole, aby zwiedzający mogli sobie w nich pływać.
- Tak jak w Wenecji? - wyszeptała dziewczynka resztkami tchu.
- Zgadza się! I tak samo będzie z innymi krajami. Jakby je wszystkie przywieziono na wystawę... Hiszpańskie wioski i egipskie, niemieckie i francuskie, włoskie i irlandzkie, szkockie i angielskie, no i mnóstwo innych.
- Każdy kto tam pójdzie, poczuje się tak, jakby zwiedził cały świat! - zawołała.
- No właśnie! I w dodatku pokażą tam wyroby rzemieślnicze i maszyny, i różne wynalazki, książki, pomniki i wszystko na świecie!
18
W podnieceniu paplał tak prędko, że dziewczynka ledwie rozróżniała słowa. Na policzkach chłopca wykwitły rumieńce, a w oczach zapalił się płomień. Cały dzień słuchał opowieści o wystawie. Na farmie właśnie tego dnia zatrudniono nowego pracownika, niedawno przybyłego z Chicago. Nowy parobek najwyraźniej o niczym innym nie myślał, nie mówił i nie marzył. Trafiwszy nagle do ludzi, którzy o wystawie mieli tylko mgliste, wiejskie pojęcie, podniecony ich niewiedzą, przeszedł samego siebie w opowiadaniu o cudownościach, jakie się tam znajdą. Robin słuchał wszystkiego z otwartymi oczami i nastawiał uszu. Chłopca wprost rozsadzała energia, bo od dawna dusiła go prozaiczna nuda świata ciotki Matyldy. Biedak, sam nie wiedział, co ma ze sobą począć.
Starał się przez cały dzień ani na chwilę nie spuścić z oka nowego parobka, by nie stracić nawet jednej uwagi
0 wystawie.
- Tam będzie po prostu wszystko! - dodał z rozpaczliwie beznadziejnym gestem. - Wszystko, czego człowiek chciałby się nauczyć... wszystko na świecie!
- Och, Robinie! - zawołała gniewnie dziewczynka przyciszonym głosem. - A my tego nie zobaczymy!
Brat zacisnął opalone, silne i szorstkie od pracy piąstki. Na ten widok delikatne, o długich paluszkach ręce dziewczynki też się mocno zacisnęły.
- Robin - powiedziała powoli - przecież my tu nic nie widzimy... nigdy o niczym nie słyszymy... niczego się nie uczymy. Jeśli nic się nie zdarzy... będziemy nikim... to znaczy to się właśnie zdarzy... że będziemy nikim. -
1 uderzyła piąstką w słomę.
Robin zacisnął zęby, ale nic nie odpowiedział.
19
- Mamy już prawie po dwanaście lat - mówiła dalej siostra. - Mieszkamy tu od trzech lat i umiemy tyle co przedtem. Gdybyśmy mieszkali z mamusią i tatusiem przez te trzy lata, cały czas uczylibyśmy się nowych rzeczy. Nie mamy nic swojego poza kurczętami i tą kryjówką, ale słomiany salon mogą nam przecież w każdej chwili odebrać.
Przez zaciśnięte zęby Robin wycedził z ponurym uśmiechem:
- Mamy jeszcze nasz skarb.
Dziewczynka parsknęła prawie histerycznym śmiechem. Aż dziw, że zapomniała o ich skarbie. Tyle przecież o nim mówili. W tej chwili znajdował się on w żelaznej skarbonce, zagrzebany w słomie, o jakieś cztery stopy od miejsca, gdzie spoczywali. Była to ta sama skarbonka, do której Robin w wieku lat sześciu wrzucał swoje pierwsze grosiki. Dołączył do niej notesik za dziesięć centów. Sumiennie zapisywał w nim wszelkie przychody i rozchody. Cokolwiek zarobili od tych zamierzchłych czasów, znajdowało się w środku - pieniądze za jajka i kurczęta oraz zarobki Robina za przeróżne drobne prace. Nikt nie miał pojęcia o skarbie, podobnie jak nikt nie wiedział o słomianym salonie. Zagrzebawszy w słomie starą, żelazną skrzyneczkę dzieci nazwały ją skarbem. Małgosia często wymyślała na ten temat przeróżne cudowne historyjki. Czarodzieje jednym dotknięciem różdżki mnożyli stokrotnie zawartość skrzyneczki; czasami rabowali ją złodzieje, zaś dzieci ścigały złoczyńców, przeżywając przy tym mnóstwo wspaniałych przygód. Jednak najprzyjemniejsze opowieści dotyczyły ewentualnych sposobów wydania oszczędności kiedyś, gdy zwiększą się one wprost niewiarygodnie. Czasami kupowali sobie dom w Nowym Jorku
20
i mieszkali w nim razem; czasami za owe pieniądze podróżowali po całym świecie. Jeszcze innym razem kupowali ziemię, której wartość z dnia na dzień tak rosła, iż w miesiąc stawali się milionerami. O, to był prawdziwy skarb!
Dziewczynka z trudem się roześmiała, aż nagle ukryła twarz w dłoniach. Robin spoglądał na nią chwilę zatroskany, po czym zdecydował się przemówić.
- Nie warto tego robić - zauważył.
- Nic nie warto robić - odparła dziewczynka stłumionym głosem. - Wcale nie chcę płakać, w każdym razie nie bardziej niż ty. Ale jesteśmy tacy samotni.
- O, tak, jesteśmy - zgodził się Robin. - Fakt. - I zadarłszy głowę wpatrzył się w ciemne krokwie, na których para ptaków przyjaźnie poćwierkiwała do siebie w gnieździe.
- Mówiłam, że chciałabym, aby istniało Cudowne Miasto - dodała Małgosia - Ale to wydaje się jeszcze gorsze... że ono ma powstać tak blisko... a my i tak nigdy nie znajdziemy się bliżej niego niż o dwieście mil.
Chłopiec usiadł objąwszy rękami kolana.
- Skąd wiesz? - spytał.
- Skąd wiem? - zawołała rozpaczliwie Małgosia unosząc głowę. Obróciła zalaną łzami twarzyczkę i spojrzała na niego. Robin tarł w zamyśleniu czoło.
- Choćby dlatego, że jesteśmy sami na świecie, warto byśmy coś z tym zrobili - oświadczył. - Bo nikt tego za nas nie uczyni. W każdym razie doszliśmy już do podnóża Góry Trudów.
Trąc czoło spoglądał w zadumie przed siebie; dziewczynka podczołgała się bliżej. Z gniazdka nad nimi dochodziło rodzinne szczebiotanie.
21
W ciągu następnych tygodni dzieci spędziły więcej czasu niż zazwyczaj w słomianym salonie. Właziły tam po uprzednim upewnieniu się, że zdążą podciągnąć do sterty drabinę i wspiąć się na nią, zanim ktokolwiek pojawi się w polu widzenia. Wcale niełatwo było uchwycić taki moment, szczególnie kiedy parobcy mieli robotę w pobliżu i co chwila wchodzili i wychodzili ze stodoły. Bliźnięta doskonale pojmowały, że nikt nie powinien widzieć drabiny stale przystawionej do sąsieka w jednym i tym samym miejscu, jak również, że nie powinna się ona znajdować tam, gdzie nie dałoby się jej obecności wytłumaczyć różnymi gospodarskimi czynnościami. Dzieci z wielką rozwagą przedyskutowały tę kwestię. Był to w istocie poważny problem. Bez pomocy drabiny ich słomiany salon stawał się niedosiężnym rajem. Jednak używając drabiny nieostrożnie, zdradziłyby swą kryjówkę wrogowi. Bliźnięta nie mogły się powstrzymać od uznania za nieprzyjaciela każdego, kto mógłby stanąć między nimi, a ich fortecą. Tak więc ilekroć szły do stodoły, najpierw przeprowadzały rozpoznanie terenu, po czym zawsze starały się przystawić drabinę do sterty w innym miejscu. Natomiast jeśli musiały drabinę
22
skądś przenieść, dokładnie zaznaczały to miejsce, by potem ustawić ją tak samo.
Czasami jednak nie sposób było zachować ostrożność, gdyż obecnie jeszcze częściej niż zazwyczaj pragnęły znaleźć się w kryjówce, by ze sobą porozmawiać.
Miały nowy, wspaniały temat. Ciekawszy niż stare książki, ciekawszy nawet niż opowieści Małgosi, bo chociaż jej gawędy pełne były pałaców, rycerzy, zbójników i wróżek, teraz przecież zostały przytłumione nową czarodziejską historią, mającą posmak bajki, która stała się rzeczywistością. I to tak prawdziwą, że można było o niej przeczytać w gazetach. No i wszyscy o niej rozmawiali! Nawet ciotka Matylda, sąsiedzi i parobcy na farmie. Dwojgu samotnym dzieciom siedzącym w położonym wysoko gnieździe, dziwnym się zdawało, że ludzie rozmawiają o nadchodzącym zdarzeniu zupełnie zwyczajnie, zupełnie nie poruszeni, nic a nic nie przejęci, tak jakby omawiali nowy pług czy wialnię. Dla nich było to coś tak cudownego, że ledwie odnajdywały stosowne słowa, by wyrazić nimi swe myśli i marzenia. Ilekroć jednak znalazły się same, nie mówiły o niczym innym.
W słotne, niewesołe dni tuląc się do siebie w słomianym gnieździe by nie zmarznąć, z rozkoszą wyobrażały sobie przeróżne cudeńka, jakich nie zabraknie w Cudownym Mieście. Wtedy nawet chłód nie miał do nich przystępu, a monotonne siąpienie deszczu na dach stodoły stanowiło już tylko przyjemny akompaniament podczas marzeń.
Od dnia kiedy dzieci po raz pierwszy usłyszały o wystawie, Robin pilnie zbierał każdą choćby najdrobniejszą wzmiankę. Wycinał artykuły ze starych gazet ciotki Matyldy.
23
Wypraszał je od parobków i wiejskiego sklepikarza. Jeżeli zdarzyła się tam ilustracja, był to po prostu skarb, który z szaloną radością chował w zanadrze, by pokazać siostrze .
Potem wielekroć odczytywali te artykuły, aż znali je prawie na pamięć. Ilustracje oglądali wciąż na nowo, starając się odgadnąć proporcje i kolor każdej kolumny, kopuły czy łuku.
Oczywiście ciotka Matylda nic o tym nie wiedziała. Zresztą nie poświęcała ona dzieciom swych myśli. W najmniejszym stopniu nie była zainteresowana ich rozwojem umysłowym czy uczuciowym; w końcu jej własny umysł ani uczucia nie wymagały nadzoru, a każdy sądzi według siebie. Zbyt zajmowało ją pięciusetakrowe gospodarstwo, którym zarządzała z takim zacięciem. Wiedziała, że dzieci umieją czytać, pisać i rachować. Sama nie nauczyła się niczego więcej, a jakoś potrafiła zbić majątek. Nie pojmowała nawet, co znaczy słowo samotność i opuszczenie; nie należała do osób uczuciowych, a własne towarzystwo najzupełniej jej wystarczało do szczęścia. Nawet nie podejrzewała, że ktoś może cierpieć, samotny i zagubiony, skoro sama tego cierpienia nigdy nie zaznała.
Gdyby ktokolwiek jej powiedział, że dzieci, które przy jej stole spożywają obfite choć proste posiłki w towarzystwie parobków i służby, cierpią samotność, a myśl o tym nie opuszcza ich w dzień ani w nocy, uznałaby to za przejaw bezsensownej, sentymentalnej słabości. Niemniej jednak, był to fakt równie niepodważalny jak jej osiągnięcia gospodarcze.
- Póki żyli rodzice - zauważyła któregoś dnia Małgosia - należeliśmy do nich. Byliśmy biedni, nosiliśmy stare
24
ubranka i marne buciki, nie jeździliśmy na wycieczki, ale przynajmniej mieliśmy swojąławeczkę przy kominku, a rodzice z nami rozmawiali, dawali nam książki do czytania i próbowali nas czegoś nauczyć. Nie wiem, co dla nas planowali, kiedy dorośniemy, ale na pewno coś i na pewno mieliśmy umieć tyle, ile rodzice. Nie wiem, czy to dużo, ale zawsze było to coś.
- Dosyć, by uczyć w szkole - zauważył Robin. - Jeślibyśmy nie mieszkali na wsi, ciotka Matylda pewnie by nam pozwoliła chodzić do szkoły, gdybyśmy ją o to poprosili. W końcu szkoła powszechna nic by jej nie kosztowała.
- Musielibyśmy ją poprosić. Sama by na ten pomysł na pewno nie wpadła - powiedziała dziewczynka. - Wiesz, o czym wczoraj pomyślałam, kiedy patrzyłam na świnie w chlewiku? Niektóre jadły, ale jedna już się nażarta i położyła spać. I wtedy powiedziałam do niej: „Oboje z Robinem przypominamy ciebie. Żyjemy zupełnie jak ty. Jemy posiłek, idziemy spać, a potem znów wstajemy i zjadamy następny posiłek. Nie uczymy się więcej niż ty i nawet nie jesteśmy tyle warci, co ty... nawet nie warto nas zaszlach-tować na Boże Narodzenie." .
Kiedy któregoś dnia, gdy siedzieli w słomianym salonie, przeglądając wycinki z gazet, dziewczynka zauważyła:
- To wygląda zupełnie jak zaczarowane miejsce... i przypomina mi wieżę Babel... pamiętasz, Robin... kiedy ludzie chełpili się, że mogą zrobić wszystko, choćby wieżę sięgającą nieba... a potem obudzili się rano i odkryli, że mówią różnymi językami... Pomyśl, co by się stało, gdyby to właśnie przytrafiło się ludziom budującym wystawę? -dodała z drżeniem w głosie.
25
Wypraszał je od parobków i wiejskiego sklepikarza. Jeżeli zdarzyła się tam ilustracja, był to po prostu skarb, który z szaloną radością chował w zanadrze, by pokazać siostrze .
Potem wielekroć odczytywali te artykuły, aż znali je prawie na pamięć. Ilustracje oglądali wciąż na nowo, starając się odgadnąć proporcje i kolor każdej kolumny, kopuły czy łuku.
Oczywiście ciotka Matylda nic o tym nie wiedziała. Zresztą nie poświęcała ona dzieciom swych myśli. W najmniejszym stopniu nie była zainteresowana ich rozwojem umysłowym czy uczuciowym; w końcu jej własny umysł ani uczucia nie wymagały nadzoru, a każdy sądzi według siebie. Zbyt zajmowało ją pięciusetakrowe gospodarstwo, którym zarządzała z takim zacięciem. Wiedziała, że dzieci umieją czytać, pisać i rachować. Sama nie nauczyła się niczego więcej, a jakoś potrafiła zbić majątek. Nie pojmowała nawet, co znaczy słowo samotność i opuszczenie; nie należała do osób uczuciowych, a własne towarzystwo najzupełniej jej wystarczało do szczęścia. Nawet nie podejrzewała, że ktoś może cierpieć, samotny i zagubiony, skoro sama tego cierpienia nigdy nie zaznała.
Gdyby ktokolwiek jej powiedział, że dzieci, które przy jej stole spożywają obfite choć proste posiłki w towarzystwie parobków i służby, cierpią samotność, a myśl o tym nie opuszcza ich w dzień ani w nocy, uznałaby to za przejaw bezsensownej, sentymentalnej słabości. Niemniej jednak, był to fakt równie niepodważalny jak jej osiągnięcia gospodarcze.
- Póki żyli rodzice - zauważyła któregoś dnia Małgosia - należeliśmy do nich. Byliśmy biedni, nosiliśmy stare
24
ubranka i marne buciki, nie jeździliśmy na wycieczki, ale przynajmniej mieliśmy swojąławeczkę przy kominku, a rodzice z nami rozmawiali, dawali nam książki do czytania i próbowali nas czegoś nauczyć. Nie wiem, co dla nas planowali, kiedy dorośniemy, ale na pewno coś i na pewno mieliśmy umieć tyle, ile rodzice. Nie wiem, czy to dużo, ale zawsze było to coś.
- Dosyć, by uczyć w szkole - zauważył Robin. - Jeślibyśmy nie mieszkali na wsi, ciotka Matylda pewnie by nam pozwoliła chodzić do szkoły, gdybyśmy ją o to poprosili. W końcu szkoła powszechna nic by jej nie kosztowała.
- Musielibyśmy ją poprosić. Sama by na ten pomysł na pewno nie wpadła - powiedziała dziewczynka. - Wiesz, o czym wczoraj pomyślałam, kiedy patrzyłam na świnie w chlewiku? Niektóre jadły, ale jedna już się nażarta i położyła spać. I wtedy powiedziałam do niej: „Oboje z Robinem przypominamy ciebie. Żyjemy zupełnie jak ty. Jemy posiłek, idziemy spać, a potem znów wstajemy i zjadamy następny posiłek. Nie uczymy się więcej niż ty i nawet nie jesteśmy tyle warci, co ty... nawet nie warto nas zaszlach-tować na Boże Narodzenie." .
Kiedy któregoś dnia, gdy siedzieli w słomianym salonie, przeglądając wycinki z gazet, dziewczynka zauważyła:
- To wygląda zupełnie jak zaczarowane miejsce... i przypomina mi wieżę Babel... pamiętasz, Robin... kiedy ludzie chełpili się, że mogą zrobić wszystko, choćby wieżę sięgającą nieba... a potem obudzili się rano i odkryli, że mówią różnymi językami... Pomyśl, co by się stało, gdyby to właśnie przytrafiło się ludziom budującym wystawę? -dodała z drżeniem w głosie.
25
- Nic podobnego się nie stanie - oświadczył Robin. -Takie rzeczy już się nie zdarzają.
- Chyba tak - odparła dziewczynka. - Chociaż czasami wolałabym, żeby się zdarzały. Wtedy moglibyśmy złożyć jakąś całopalną ofiarę, żebyśmy cudem zostali przeniesieni do Chicago i mogli obejrzeć wystawę.
- Nawet nie mamy co ofiarować na całopalenie - zauważył Robin ponuro.
- Mamy kurczęta - odparła Małgosia równie posępnie.
- Ale to nie ma sensu. Minęły czasy cudów.
- Tak, świat się zmienił - dodał Robin. - Człowiek sam musi się wszystkim zająć.
- To będzie prawdziwy cud - powiedziała dziewczynka
- jeśli kiedykolwiek wydostaniemy się ze świata ciotki Matyldy i zaczniemy żyć jak ludzie, a nie świnie. Chociaż bez wątpienia żyją one wygodnie. I sami musimy tego dokonać.
- Nikt tego za nas nie zrobi - zgodził się Robin. - Na pewno.
Wyciągnął dłoń i chwycił rączkę siostry. Dziewczynka z trudem przełknęła ślinę.
- To przecież dziwne - wyszeptała z trudem - żeby takie dzieci jak my... ledwie dwunastoletnie... były zupełnie same na całym wielkim świecie, w którym mieszka tyle milionów ludzi. Wszyscy są zajęci swoimi sprawami i nic a nic o nas nie wiedzą ani nie dbają, co się z nami stanie.
- Jeśli sami dokonamy tego cudu - powiedział Robin, uściskiem ręki starając się dodać otuchy siostrze - to będzie o wiele lepiej, niż gdyby ktoś ten cud dla nas zrobił. I wiesz co, Małgosiu?
- Co? - wyszeptała przez zaciśnięte gardło.
26
- Sądzisz, że zostaniemy tu na zawsze?
- Och, Robin, nie wiem...
- A ja wiem. Nie zostaniemy. I to właśnie będzie pierwszy krok pod Górę Trudów.
Odkąd bliźnięta sięgały pamięcią, zawsze działały razem. W dzieciństwie bawiły się w te same gry. Nie miało większego znaczenia, czy były to zabawy typowo chłopięce, czy dziewczęce. Razem grały w kulki lub kręciły bąka, a kiedy siostra wpadała w nastrój macierzyński i wyciągała z kosza lalki, by pobawić się w dom, chłopiec z ochotą włączał się do tej gry. Oczywiście przybierał rolę, jaka przystoi chłopcu; był lalczynym doktorem, stolarzem wzywanym do zreperowania mebli dla lalek lub też architektem, który miał zaprojektować dobudówkę do ich domku. Podobnie Małgosia świetnie się bawiła szyjąc flagi i ubranka dla marynarzy stanowiących załogę statków brata, a także wykonując pracowicie wspaniałe ogony do latawców. Nie mieli wielu towarzyszy zabaw, a poza tym'i tak najlepiej się bawili w swoim towarzystwie.'
- To dlatego, że jesteśmy bliźniakami - zauważyła kiedyś Małgosia. - Bliźnięta nie tylko są do siebie podobne, ale też lubią te same rzeczy. Tak się cieszę, że jestem
27
bliźniaczką. Gdybym miała się urodzić jeszcze raz jako nie-bliźniaczka, czułabym się okropnie samotna.
- I to chyba nie ma znaczenia, czy jest się chłopcem, czy dziewczynką, kiedy jest się bliźniakiem - dodał Robin. - Jest się częścią tego drugiego, czymś w rodzaju drugiej połowy.
Nigdy też nie mieli przed sobą tajemnic. Czytali te same książki, przerażały ich te same opowieści, zwierzali sobie swoje zamiary lub fantazje, a także dzielili smutki. Tak więc było zdumiewające, że tego ranka obudzili się z jedną myślą, którą jednak się ze sobą nie podzielili.
Owego dnia ciotka Matylda była nawet bardziej zajęta niż zazwyczaj. Zresztą zawsze była zajęta i zapracowana. Nigdy nie przestawała się krzątać, chyba żeby coś zjeść pospiesznie lub przejrzeć rachunki. Bliźnięta wiedziały, że postąpią najwłaściwiej, jeśli ulotnią się zaraz po posiłku. Jednak tego ranka Małgosia zasiadła zdecydowanie na krześle i wlepiła w ciotkę oczy, podczas gdy ta energicznie przesuwała sprzęty, odkurzała je i z powrotem ustawiała na swoim miejscu.
Dziewczynka przyglądała się bacznie ciotczynej twarzy. Zastanawiała się, czy rzeczywiście ona i Robin tak bardzo ją przypominają i czy staną się do ciotki podobni, gdy osiągną jej wiek. Co się z nimi do tego czasu stanie? Bez wątpienia broda ciotki Matyldy też miała kwadratowy zarys. Nie dodawało to otuchy. Prawdę mówiąc, serduszko dziewczynki biło mocno. Wzięła się jednak w garść z taką determinacją, że kiedy wreszcie odważyła się przemówić, jej bródka była wysunięta, a oczy spoglądały śmiało.
- Ciotko Matyldo? - zaczęła znienacka.
28
- No? - mruknęła zagadr. ' ecz okazało się, nęła ze stołu obrus i energiczni». ^1^^^^
- Chciałam porozmawiać...
- A więc się z tym pospiesz... nk ne gadanie.
- Ile miałaś lat, ciociu, kiedy po raz ,. pracować i zarabiać pieniądze?
Ciotka Matylda uśmiechnęła się ponuro.
- Zaczęłam pracować na swoje utrzymani». ^^^^^ czyłam dziesiąty rok życia - odparła. - Razer. ^twoim ojcem zostaliśmy wówczas sierotami i musieliśmy wziąć się do roboty... albo przymierać głodem. Kiedy miałam lat dwanaście, dostałam już pierwszą posadę; musiałam zmywać garnki, opiekować się dzieciakami i biegać na posyłki. Zarabiałam aż pięćdziesiąt centów tygodniowo, bo oni mieszkali daleko od miasta i nie mogli tam zgodzić żadnej
dorosłej służącej.
- A czy wiesz, ciociu, ile ja mam lat? - spytała dziewczynka.
- Wyleciało mi z pamięci.
- Dwanaście - Małgosia wstała i podeszła do ciotki. -I też jesteśmy sierotami... ja i Robin. I musimy pracować. Dostaliśmy od cioci dach nad głową... ale są jeszcze inne rzeczy. Nie mamy nikogo i sami musimy o siebie dbać. Skończyliśmy już dwanaście lat... a to odpowiedni wiek, żeby zacząć coś robić. Czy jest w domu albo w mleczarni, albo w gospodarstwie jakaś robota... coś, za co by mi ciocia płaciła... nieważne... jak ciężka robota, bo i tak ją
wykonam.
Gdyby ciotka Matylda karmiła się sentymentami, pewnie by ją poruszyło dziwne, nad wiek dojrzałe skupienie
t
s
' bierki
rac>ba'°
^
V
wiem
■ośw
na s*0| wiek i do-
uski bie-0nv "tęczami
uuzo rQDoty. M02ft(!ł
'Л oś warta, c ■V?*sz rację; n » Лас.
L pr^YP SdoCze#olw.ek.
c7Czata,żetanie przy półwiek, zwróciła • się cl
« nie^1"""
kłq°s „wami*
Się рЛ Że pOtr^f jęj£
rzenosiła różane rz
O
to
,ała na P°ywyOT«ta jeszcze mr
io po ^,еки h cZynności, czując= jak z
ćniezb^dnyCd0 takiego wysiłku r ^"'znu^abiedn^grz,
=orazba nwii grozićprzełaman.e.na. A! „ każdej cW" ^tymciele nie załamał
gmiący ^ l,e) zostatazakończona».
^r0b0ta,n'7ta pora obiadowa, .dziev\
iedyMaa m***»\ ^
do pani Macania tylko jedno pytana _ czy byłam pomocna? O tak_ośwadczytakob.eta, ktor
^nlebyiamatod^-Pracawałaś
_ czy powie to pani ciotce Matyldzie
- Oczywiście, dziewczynka stanęia przed kobietą
L, spoglądała jej prosto w o^Zy. ■ Pani Macartney-mówiła dyej. -10 warta, cioto Matylda z.amier centów tygodniowo... a |uż na ,cząła zarabiać na swoje utrz} ist tyle warta?
i powaga, z jaką mała istotka o ogromnych, wpatrzonych w nią z napięciem oczach składała tę propozycję. Dwanaście lat to nie tak znowu wiele, by spojrzeć światu prosto w twarz. Ale ciotka z natury nie była uczuciowa, a całe życie spędziła wśród ludzi, którzy dobrze wiedzieli, iż ten tylko ma prawo żyć, kto na swój chleb zapracuje. Sama też zaczęła pracować jako dziecko. Tak więc bez wzruszenia spojrzała na bratanicę,
- A uważasz, że zdołasz zapracować na więcej niż swoje utrzymanie, jeśli dam ci robotę w mleczarni? - spytała sucho.
- Tak - odparła dziewczynka bez wahania. - Wiem to na pewno. Jestem wyjątkowo silna jak na swój wiek i dokładnie wiem, co tam trzeba robić. Mogę szorować miski i rondle, mogę prać ścierki, przenosić różne rzeczy i biegać na posyłki. I wiem, jak wszystko musi być w mleczarni czyste.
- No, dobrze - oświadczyła ciotka spoglądając na nią surowo. - Kobiety pracujące w mleczarni narzekały ostatnio, że mają za dużo roboty. Możesz tam pójść dzisiaj od rana i zobaczyć, czy im się nadasz do pomocy. Jeśli twoja robota będzie coś warta, dostaniesz pięćdziesiąt centów tygodniowo. Masz rację; najwyższy czas, żebyś zaczęła na siebie zarabiać.
- Dziękuję bardzo - odparła dziewczynka. Obróciła się i pobiegła w stronę mleczarni. Na jej policzkach płonęły rumieńce, a serce mocno biło.
Wpadła do mleczarni, kiedy kobiety miały pełne ręce roboty. W pierwszej chwili pojawienie się dziewczynki wywołało tylko rozdrażnienie i zaskoczenie, gdyż żadna
30
z nich nie przypuszczała, że ta nie przywykła do pracy smarkula nada się do czegokolwiek.
Małgosia nieustraszenie zwróciła się do kobiety, która zarządzała mleczarnią:
- Ciotka Matylda nie wysłała mnie, żebym robiła coś, czego musiałabym dopiero się uczyć. Jeśli dostanę jakąś pracę, to przekona się pani, że potrafię ją wykonać.
Biegała na posyłki, przenosiła różne rzeczy, szorowała rondle po mleku i wykonywała jeszcze mnóstwo prostych, choć niezbędnych czynności, czując jak z każdą chwilą jej nie przyzwyczajone do takiego wysiłku mięśnie stają się coraz bardziej znużone, a biedny grzbiecik zdaje się w każdej chwili grozić przełamaniem. Ale zawzięty duch drzemiący w jej małym ciele nie załamał się ani na chwilę, póki robota nie została zakończona.
Kiedy nadeszła pora obiadowa, dziewczynka podeszła do pani Macartney zarządzającej mleczarnią i zadała jej tylko jedno pytanie.
- Czy byłam pomocna?
- O, tak - oświadczyła kobieta, która mimo ciężkiego życia nie była małoduszna. - Pracowałaś pierwszorzędnie.
- Czy powie to pani ciotce Matyldzie?
- Oczywiście.
Dziewczynka stanęła przed kobietą i założywszy ręce do tyłu, spoglądała jej prosto w oczy.
- Pani Macartney - mówiła dalej. - Jeśli moja praca jest tego warta, ciotka Matylda zamierza płacić mi pięćdziesiąt centów tygodniowo... a już najwyższy czas, żebym zaczęła zarabiać na swoje utrzymanie. Czy moja praca jest tyle warta?
31
- A jest, jest - odparła poczciwa kobieta. - Jeśli tylko będziesz się starać tak jak dotąd.
- Na pewno będę. I dziękuję pani-odparła dziewczynka i poszła do domu.
Po obiedzie zaczekała, by porozmawiać z ciotką.
- Pracowałam w mleczarni - oświadczyła.
- Wiem - zauważyła ciotka Matylda. - Mówiła mi o tym pani Macartney. Możesz robić to dalej. Dostaniesz swoje pięćdziesiąt centów.
W jej oczach, gdy spoglądała na dziecko, pojawił się jakby cień zainteresowania. Może przypomniała sobie te odległe czasy, kiedy to nie mając nikogo bliskiego, musiała szukać zarobku, a też nie miała więcej niż dwanaście lat.
- Mała da sobie radę w życiu - myślała w duchu, kiedy bratanica wychodziła z jadalni. - Bardziej przypomina mnie niż swego ojca. Robert miał pewne zalety, ale za grosz energii.
Upewniwszy się, że nikt już przez jakiś czas nie będzie jej potrzebował w mleczarni, dziewczynka udała się do stodoły. Ucieszyła się zastawszy ją pustą, gdyż mogła natychmiast wspiąć się po drabinie do kryjówki. Kiedy wreszcie rozciągnęła się na słomie, poczuła się jak w domu. Robin nie był na obiedzie. Wyszedł wcześnie rano i jeszcze nie wrócił. Leżała wyciągnąwszy znużone członki i przyglądała się gniazdku pod strzechą z nadzieją, że brat rychło nadejdzie, co też się stało. Nie minęło i dziesięć minut, kiedy usłyszała dochodzący z dołu znajomy sygnał i odpowiedziała nań. Robin wspiął się powoli po drabinie. Kiedy dotarł do zakątka i upadł na słomę obok siostry, dostrzegła, że także był bardzo zmęczony. Przez chwilę rozmawiali o zwyczajnych sprawach, po czym dziewczynka
32
chciała opowiedzieć bratu o mleczarni. Lecz okazało się, że on również ma jej coś do powiedzenia.
- Wymyśliłem plan, Małgosiu - zaczął.
- Naprawdę? Jaki?
- Myślałem nad nim przez ostatnie dwa, trzy dni -ciągnął chłopiec. - Ale nie chciałem nic mówić, póki... póki się nie przekonam, czy da si�