Frances Hodgson Burnett Mali Wędrowcy przełożyła Ewa Oświęcimska raoocis orbis ■■ ф Frances Hodgson Burnett шЛІЬ. wmmms przełożyła Ewa Oświęcimska OOOCIS ORBIS Tytuł oryginału TWO LITTLE PILGRIMS PROGRESS Projekt graficzny serii Projekt okładki i stron tytułowych Grażyna Grzebińska Copyright for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Novus Orbis Gdańsk 1996 Redaktor Elżbieta Wąsiewskl Redaktor techniczny on Krystyna Łączek ^S~^>%2>3—~ /f Wydanie I. Gdańsk 1996 йчгь ISBN 83-85560-47-5 Skład i łamanie tekstu ^ł=ii=>l<4 Gdańsk, tel. (0-58) 47-64-44 DRUK I OPRAWA Zakłady Graficzne w Gdańsku fax (058) 32-58-43 Słońce zachodziło i ciemność pogłębiała się z każdą chwilą. Z wielkiej stodoły, a mówiąc ściśle z tego jej zakątka, który dzieci nazywały słomianym salonem, zniknął ostatni purpurowy promień. Aby lepiej dojrzeć literki w ulubionej książce, Małgosia podciągnęła kolana pod brodę, tak że otwartą stronicę miała teraz przed samym nosem. Ilekroć doszła do najciekawszego miejsca „Podróży pielgrzyma"* i była szczególnie poruszona treścią opowieści, tylekroć ku jej gorzkiemu rozczarowaniu nadchodził zmierzch, który sprawiał, że nie mogła czytać ukochanej książki. Buzia jej się zachmurzyła, czarne brwi gniewnie ściągnęły, a policzki ukryła w dłoniach, mimo wszystko usiłując jeszcze trochę poczytać, nim zapadnie mrok. Była to stanowcza osóbka; ktokolwiek by ją w tym momencie obserwował, nie wątpiłby o tym ani przez chwilę. Słomiany salon znajdował się na szczycie sterty słomy w stodole ciotki Matyldy. Odkrył go pewnego dnia Robin, * „Podróż pielgrzyma" - dzieło angielskiego pisarza, Johna Bunyana (1628 - 88), mające przedstawić wędrówkę człowieka ku zbawieniu. Dzięki żywej akcji i bogactwu obserwacji cieszące się ogromną poczytnoscią, zwłaszcza wśród dzieci (przyp. tłum.). 5 wspiąwszy się po przystawionej do sąsieka drabinie. Nagle znalazł się niezmiernie wysoko nad zwykłym światem. Oczywiście natychmiast zaprosił tam siostrę, a dziewczynka była tym zakątkiem nawet bardziej oczarowana niż brat. Oboje nie lubili świata, który istniał w dole - świata ciotki Matyldy - szkaradnego, nieznośnego i ponurego, szczególnie w porównaniu z tym, w którym żyli, póki rodzice nie pomarli. Wtedy to właśnie wysłano ich do jedynej żyjącej krewnej. Ciotka Matylda wcale nie pragnęła przyjmować na siebie nowego obowiązku, lecz zabrała dzieci w obawie, że inaczej ludzie wezmą ją na języki. Bliźnięta mieszkały u niej już trzy lata, a każdy kolejny tydzień tego pobytu zdawał im się bardziej uciążliwy. Pani Matylda Jennings była znanym w całym stanie Illinois farmerem; zarządzała zaś olbrzymim gospodarstwem z taką energią i przedsiębiorczością, że nie starczało jej już czasu na opiekowanie się dziećmi. Farmą natomiast zajmowała się wzorowo, co wysławiały wszystkie okoliczne czasopisma rolnicze. Gdyby nie przyjęła do siebie dzieci swego zmarłego brata, prawdopodobnie przymierałyby głodem lub też wysłano by je do przytułku. Dała im więc strawę i dach nad głową, ale poza tym nie poświęcała sierotom najmniejszej uwagi. Nawet jeśli zdarzyło jej się dzieci zauważyć, nie obdarzała ich jednym zbędnym słowem; nie zamierzała bowiem strzępić sobie języka próżnym gadaniem. Głowę jej zaprzątały wyłącznie zbiory, nawozy oraz nowe modele młockarni, a dzieci bez wątpienia wiedziały na ten temat niewiele. - Nigdy nie usłyszałam od niej nic poza suchym: „Idź spać" albo: „Nie plącz mi się pod nogami" - zauważyła 6 kiedyś Małgosia. - Ciotka zachowuje się jak mężczyzna w kobiecych sukniach. Ojciec bliźniąt stanowił zupełne przeciwieństwo swej siostry. Był niewielkiego wzrostu, szczupły i delikatnej budowy, o zbyt dużej głowie w stosunku do reszty ciała. Zawsze też brakowało mu pieniędzy. Pani Matylda Jennings spoglądała z pogardą na brata niedołęgę. Nie miał smykałki ani do interesów, ani do gospodarki. Uczył w szkole i ożenił się z nauczycielką. Małżonkowie uwili sobie skromne, lecz przytulne gniazdko w małym domku, gdzie otaczał ich świat książek. W miarę skromnych możliwości kupowali je lub też pożyczali od przyjaciół czy z bibliotek. Bliźnięta - Małgosia i Robin - od najmłodszych lat żyły również wśród książek. Siedząc na malutkich stołeczkach w cieple promieniującym od płonącego na kominku ognia, przysłuchiwały się niezliczonym opowieściom rodziców, a kiedy podrosły, również same sobie czytały. Natomiast w ogromnym, ponurym domostwie ciotki Matyldy i ze świecą nie znalazłbyś książki; poniewierało się tu tylko kilka czasopism rolniczych. Posiłki, traktowane jako konieczne zło, jadano tu w ogromnym pospiechu, a nielicznymi gośćmi przy stole byli gospodarze z sąsiedztwa, których obchodziły jedynie maszyny rolnicze i rynek zbożowy. - Jaki to posępny dom - mawiał często Robin, po czym zacisnąwszy zęby i wsadziwszy zwinięte w pięści dłonie do kieszeni, spoglądał przed siebie w zadumie. Oboje bliźniąt natura wyposażyła w kwadratowe bródki o stanowczym zarysie. W niczym też, poza kruczymi włosami jakie odziedziczyły po matce, nie przypominały 7 swych rodziców. Robin miał także czarne oczy, podczas gdy Małgosia spoglądała na świat szarymi oczami ocienionymi gęstymi, czarnymi rzęsami. Stanowili ładną parkę, chociaż ich krucze czupryny, takież proste brwi i kwadratowe bródki odróżniały je od innych dzieci. Któregoś zimowego wieczoru, gdy tak siedziały przy kominku, ich ojciec, przyjrzawszy im się bacznie, choć z uśmiechem na ustach, nagle parsknął rozbawiony. - Małgorzato - zwrócił się do żony - czy wiesz, kogo mi przypominają nasze dzieciaki? Chyba dość często opowiadałem ci o Matyldzie? - Och, Robercie! - zawołała. - Z pewnością nie wyglądają jak Matylda! - Może to za wiele powiedziane - odparł. - Ale coś w ich twarzach bardzo mi przypomina siostrunię. Nie potrafię powiedzieć dokładnie co, lecz widzę to wyraźnie. I bardzo możliwe - dodał ze smutkiem - że to dobry znak. Matylda zawsze potrafiła dopiąć swego. Do czegokolwiek się zabrała, zawsze osiągała sukces. Nie to co ja. Mnie się nigdy nic nie udawało. - Och nie, Robercie! - zaprzeczyła żona. - Na pewno tak nie było! Położyła mu rękę na ramieniu, a on ujął jej dłoń i przytulił do szczupłego policzka. - Na pewno, Małgosiu? - spytał łagodnie. - Na pewno? W każdym razie tych dwoje, podobnie jak Matylda, będzie wiedziało dokładnie, czego pragnie i z pewnością tego dopnie. Rodzice nie doczekali następnej wiosny, a osierocone dzieci nagle znalazły się u ciotki Matyldy i odtąd tu był ich dom. 8 Póki bliźnięta nie odkryły słomianego salonu, zdawało im się, że nie mają na tej ziemi żadnego kąta dla siebie. Małgosia dzieliła łóżko ze służącą, Robin miał wspólny pokój z kimś innym. Pies z kulawą nogą się nimi nie interesował. - Ilekroć ktoś nas zauważy - powiedziała kiedyś Małgosia - sprawia wrażenie zaskoczonego naszym widokiem. Patrzą na ciebie czy na mnie jak na psa, któremu nie wolno włazić do domu. Jedyna pociecha, że nas nie wypędzają, chociaż traktują jak piąte koło u wozu. - Zgadza się - przyznał Robin. - Gdyby ciebie tu nie było, uciekłbym stąd. - Dokąd? - Dokądkolwiek - odparł Robin zacisnąwszy zęby. -Znalazłbym już sobie miejsce. - Gdybyś odszedł - odparła Małgosia - czułabym się tak samotna, że utopiłabym się w rzece. Nie wytrzymałabym w tym domu ani chwili dłużej. Odkąd jednak odkryli słomiany salon, stał się on ich miejscem ucieczki. Małgosia jeszcze nie spędziła tam pięciu minut, kiedy oznajmiła spoglądając z wysoka na klepisko: - Wiesz, Robin, jesteśmy w innym świecie, oddaleni o całe mile od świata ciotki Matyldy. Załóżmy tu nasz własny dom... tylko twój i mój... i zamieszkajmy w nim. - Nikomu nie przeszkadzamy... i nikt się nigdy nie dowie, że tu jesteśmy - dodał Robin. - W końcu nikt nigdy się o nas nie pyta... Tak, to będzie nasz własny domek, w którym zamieszkamy. I tak się też stało. W pogodne dni, kiedy dzieci zmęczyły się zabawą, wspinały się na górę po drabinie i rozciągały 9 się na stercie złocistej słomy; w słotne dni leżały tam opowiadając sobie przeróżne historyjki, budowały słomiane jaskinie i wciąż od nowa czytały stare, ukochane książki. Sterta była wyjątkowo wysoka - dach stodoły rozciągał się tuż nad głowami dzieci i przypominał ogromny namiot. Klepisko w dole znajdowało się natomiast niezmiernie daleko. Ptaki, które uwiły sobie gniazda na krokwiach, wkrótce przyzwyczaiły się do obecności dzieci. Ulubionym zajęciem bliźniąt było obserwowanie poczynań ptasich rodziców; wprost uwielbiały przyglądać się, jak karmią pisklęta, a czasami sprzeczają się w sprawie właściwego wychowania maleństw. Dzieci wymyśliły własny cichy sygnał. Zawsze używały go wchodząc do stodoły, by sprawdzić, czy drugie jest już na górze. Nigdy nie właziły na stertę, ani z niej nie złaziły, póki ktoś obcy był w pobliżu. Słomiany salon był ich tajemną kryjówką. Gdyby ktoś wiedział, gdzie przebywają albo zawołał na nie z dołu, czar jaki otaczał to miejsce, prysnąłby na zawsze. Tego popołudnia, kiedy zaczyna się nasza opowieść, dziewczynka wprost nie mogła doczekać się Robina. Chłopiec był zajęty aż do wieczora. W wieku prawie dwunastu lat malec nie był wcale beztroskim lekkoduchem. Zresztą, jeszcze nie skończył szóstego roku życia, a już zdecydował, że zostanie sławnym wynalazcą. Trochę później postanowił również, że nie będzie tak biedny jak tatuś, ale bardzo, bardzo bogaty. Zaczął więc ten plan realizować, wrzucając do skarbonki każdy otrzymany grosik. Czynił to z tak niezwykłą konsekwencją, że ubawieni znajomi rodziców dawali mu w prezencie pieniądze zamiast słodyczy czy zabawek. Założył również własną, małą książeczkę dochodów i wydatków. Gcfyby w charakterze malca 10 drzemała choć szczypta sknerstwa, wyrósłby na niesympatycznego młodzieńca; on jednak tylko sobie wszystkiego odmawiał. Kiedy bowiem nadchodziły święta Bożego Narodzenia, zawsze uszczuplał swój mizerny kapitał i jak prawdziwy dżentelmen kupował siostrze prezent. - Ma duszę urodzonego finansisty - zauważył jego ojciec. Odkąd Robin zamieszkał u ciotki Matyldy, też miał okazję zarobić co nieco. W tak wielkim gospodarstwie zawsze znalazły się różne drobne, a uciążliwe obowiązki, które za parę groszy parobcy chętnie przerzucali na barki chłopca, skoro się tylko przekonali, że można na nim polegać. - Sprytny smarkacz - mawiali z uznaniem. - Wszystko zrobione jak trza i zawsze na czas. Dzisiaj też pracował. Zresztą ciotka Matylda nie miała nic przeciwko jego dorywczym zajęciom. - Będzie kiedyś musiał sam zarobić na chleb. Może więc zacząć od zaraz - zauważyła tylko kiedyś oschle. Tak więc Małgosia spędziła ten ranek samotnie. Miała tylko jeden obowiązek, po wypełnieniu którego była wolna. Owej wiosny, kiedy to przybyli do ciotki Matyldy, Robin postanowił zainwestować część zaoszczędzonego kapitału i kupił kilka kurcząt. Dzieci w ich hodowlę włożyły całe serce i umiejętności, a w rezultacie z kurcząt wyrosły kury i zaczęły się nieść. Bliźnięta chętnie obliczały, jaki w przyszłości osiągną wspaniały dochód z hodowli kur oraz ze sprzedaży jaj i na tych zyskach budowały swoje marzenia. Na skrawkach papieru wyliczały tak olbrzymie sumy, aż w głowie im się kręciło na samą myśl o wspaniałych finansowych perspektywach. Właśnie do obowiązków Małgosi 11 należało karmienie kur i doglądanie ich pod nieobecność brata. Kiedy więc tego dopilnowała, udała się z ulubioną książką do stodoły. Tam upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, wspięła się po drabinie na stóg. „Podróż pielgrzyma" była jej ukochaną lekturą, a i Robin bardzo ją lubił. Czytywała bratu na głos, gdy leżeli rozciągnięci na słomie. Dziewczynka miała bujną wyobraźnię, więc wymyślała coraz to nowe przygody dla bohatera, w miarę jak ten z trudem wlókł się pod Górę Trudów. Robin uważał nawet wymyślone przez siostrę przygody za znacznie ciekawsze od tych, które opisał autor. Opowiadała je zresztą tak, jakby zdarzyły się naprawdę. Najwspanialsze były opowieści dziewczynki o Grodzie na Wzgórzu. Wkraczała do niego zawsze u boku bohatera książki, Christiana. Nazwała je Cudownym Miastem i wymyśliła zupełnie na nowo. Było tam wszystko, czego bliźnięta najbardziej pragnęły, za czym najbardziej tęskniły. Żyli tam tatuś i mamusia, a ona i Robin mieszkali wraz z nimi w pałacu z bajki, którego plan i umeblowanie było uzupełniane za każdym razem, kiedy dziewczynka opowiadała tę historię od początku. Wspaniale było opowiadać Robinowi: „A na jednym z pięter pałacu znajduje się narożny pokój pełen różnych narzędzi i maszyn... i jest tam mnóstwo półek, a na nich stoją książki o wynalazkach i butelki z chemikaliami... i to jest twój pokój." - A są tam elektryczne silniki? - pytał niezmiennie, poruszony cudowną wizją Robin. - Różnego rodzaju - odpowiadała zdecydowanie. -Każdego. Możesz tam wykonać, co tylko zapragniesz 12 i masz do dyspozycji dowolną ilość koni mechanicznych, bo tam są nawet wynalazki, których w zwykłym świecie jeszcze nie wymyślono. Jeśli Robin był przygnębiony, zawsze opisywała ten pokój, dodając coraz to nowe szczegóły do jego wyposażenia. Kiedy zaś chłopiec był weselszy, a dzień pogodny, w marzycielskim nastroju wiodła brata po ulicach Cudownego Miasta. - Rosną tam wysokie drzewa okryte kwieciem przypominającym białe lilie - opowiadała. - Wysadzono nimi ulice po obu stronach... Drzewa chwieją się na wietrze, a wraz z nimi kołyszą się lilie jak wielkie, śnieżnobiałe dzwonki... zaś przechodnie wdychają ich słodką woń. Wszystko rozjaśnia dziwne, złociste światło... jak światło o świcie... a domy są białe jak śnieg i pełno wokół kolumnad i łuków... Znajdują się tam również dziedzińce pełne kwiatów i fontann. Ludzie, odziani w miękkie, powłóczyste szaty... nie tylko białe, ale i pastelowe... uśmiechają się i patrzą na ciebie gwiaździstymi oczami. Czasami dziewczynka zatapiała się w marzeniach tak głęboko, że jej oczy też stawały się olbrzymie i zaczynały lśnić dziwnym blaskiem. Wówczas Robin wiedział, że lada chwila wypełnią się łzami i dwie wielkie krople spadną na słomę u jej stóp. Najczęściej oboje udawali, że ich nie zauważają. Tego popołudnia, kiedy na zachodzie niebo poczerwieniało i zaczęło się powoli zmierzchać, Małgosia z Christianem dotarli niemal do bramy Cudownego Miasta. Tak bardzo pragnęła tam wejść razem z nim... Wówczas właśnie usłyszała ciche wołanie z dołu. Drgnęła zaskoczona i chwilę nie odpowiadała. Cudowne 13 Miasto było tysiące mil od stodoły ciotki Matyldy! Dziewczynka oddychała szybko, jakby je właśnie przebiegła, po czym przetarła oczy. Robin prędko wspinał się na górę Najwyraźniej bardzo się spieszył. Kiedy pojawiła się nad drabiną jego czarna czupryna i takież oczy, Małgosia wprost czuła, że Robin jest tak samo poruszony jak ona, tak jakby i on przybiegł z innego świata. Wlazł na stóg i z rozmachem wyciągnął się na słomie obok siostry. - Małgosiu! - wyszeptał. - Wyglądasz, jakbyś wciąż śniła! Obudź się! Jones i Jerry właśnie idą do stodoły. Spieszyłem się, żeby zdążyć tu przed nimi. Rozmawiają o czymś niezwykłym! Chciałbym, żebyś to usłyszała! To cos zupełnie nowego! Obudź się wreszcie! - Och, Robin! - szepnęła dziewczynka, wciąż kurczowo ściskając w rękach książkę. Wreszcie z westchnieniem wróciła na ziemię. - Nie chcę wcale słyszeć Jonesa ani Jerry'ego. Nie chcę wiedzieć, co mówią ludzie tam w dole Czytałam właśnie „Podróż pielgrzyma" i tak bym pragnęła... tak bardzo bym pragnęła, żeby było na świecie Cudowne Miasto. Z ust Robina wyrwało się dziwne, przytłumione parsknięcie. Był niezmiernie podekscytowany. - Otóż będzie! - zawołał. - Jones i Jerry nawet o tym nie wiedząc, właśnie o nim rozmawiają... o Cudownym Mieście... zupełnie prawdziwym, tutaj na ziemi... o dwieście mil stąd. Podczołgajmy się na brzeg sterty, to lepiej usłyszymy. 14 ';""" '"'■■"' U podnóża Góry Trudów Starając się, by ich nie zauważono, podczołgali się tak blisko skraju sterty, jak tylko zdołali. Małgosia nic nie pojmowała. Robin nie zwykł przecież z niej żartować, lecz to co powiedział, musiało być dowcipem. Hen, w dole, dojrzała dwóch pogrążonych w rozmowie mężczyzn wchodzących do stodoły. Mówił głównie Jones, cieszący się ogólnym poważaniem nadzorca w majątku ciotki Matyldy. - Na świecie było już wiele wystaw i różnych jarmarków, ale nic takiego, co by mogło się z tym równać! To będzie prawdziwe miasto... słowo daję... i zjedzie tam cały świat! Wystawa zostanie urządzona nad samym brzegiem jeziora; założą tam sztuczne sadzawki i kanały, a nad nimi zamierzają zbudować białe pałace, zaś cały teren udekorują posągami i fontannami oraz obsadzą palmami i kwiatami. Nie ma kraju, który nie zechce przysłać różnych rzeczy na wystawę; zobaczy się w tych pałacach, co tylko warto obejrzeć na tym świecie. Tydzień na wystawie więcej człowieka nauczy, niż rok spędzony w szkole. Małgosia przytuliła się do Robina. - O czym oni mówią? - wyszeptała. - Tylko słuchaj - odparł również szeptem. Jerry, chociaż zajęty swoją robotą, zachichotał chełpliwie. 15 - Człowiek może być pewien, że jak ci z Chicago już się do czegoś wezmą, to zrobią największą rzecz na świecie... Wystawa w Chicago, he he. - Wcale nie wystawa w Chicago! - żachnął się Jones. - To będzie Światowa Wystawa w Chicago i cały świat o niej usłyszy. - Jakkolwiek by ją nazwać, to zupełnie w stylu tych z Chicago - zgodził się Jerry. - Dwudziestopiętrowe budynki, na termometrze dwadzieścia pięć stopni poniżej zera, Światowa Wystawa i Krzysztof Kolumb! Chciałbym to zobaczyć. - Założę się, że Kolumb też by to chętnie obejrzał! -rzekł Jones. - W końcu robią to w uznaniu jego zasług... za to, że odkrył Chicago! - Pojęcia nie miałem, że akurat tym się konkretnie wsławił - zauważył Jerry. - Zawsze myślałem, że odkrył Amerykę. - To na jedno wychodzi - stwierdził Jones. - Na jedno i to samo! Nie byłoby o czym gadać ani komu stawiać pomników, ani o kim układać operetek, gdyby facet odkrył tylko Amerykę. Dopiero odkrycie Chicago to usprawiedliwia! A Chicago już mu się stosownie odwdzięczy. Robin stłumił śmiech. Przywykł już do dowcipów o Chicago. Wieśniacy bardzo byli dumni z wielkiego miasta, wspaniałych budowli, placów i multimilionerów, ale też i lubili sobie na ten temat podowcipkować. Jednak Małgosia nie miała akurat nastroju do żartów. Do głębi poruszona niecierpliwie trąciła łokciem Robina. - Chciałabym, żeby sobie nie stroili żartów! - wyszeptała. - I mogliby powiedzieć coś więcej. Ale mężczyźni nic już nie powiedzieli... przynajmniej nie 16 na temat interesujący dzieci. Zajęli się robotą, z powodu której tu przyszli. Dziewczynka nasłuchiwała z wyciągniętą szyją, ale nic już ciekawego nie usłyszała. Ucieszyła się więc, kiedy wreszcie sobie poszli. Mogła wówczas spytać . o wszystko Robina. Zasypała go więc pytaniami. - Nic więcej nie wiesz? Czy to prawda? Co usłyszałeś? Powiedz mi! - Usłyszałem dziś sporo - odpowiedział Robin. - Ca-lutki dzień nikt o niczym innym nie mówił. Chciałem właśnie wszystko tobie przekazać, gdy usłyszałem, że nadchodzą Jones i Jerry. Miałem nadzieję, że może opowiedzą coś nowego. Przeczołgali się do swego kąta i rozłożyli się wygodnie na słomie. Robin położył się na plecach, a Małgosia oparta swoim zwyczajem na łokciach objęła policzki dłońmi. Spod czarnej grzywki świeciły jej wielkie oczy. - No, Robin - dopytywała się żarliwie. - Co jeszcze wiesz? - Jeszcze? Musiałbym chyba tydzień opowiadać. To ma być najwspanialsza wystawa na świecie! Zamierzają zbudować nad brzegami jeziora białe, przepiękne miasto... dlatego nazwałem je Cudownym Miastem. Ale, oczywiście, nie będzie położone na szczycie góry. - Skoro zbudują je nad brzegiem jeziora, gdzie świeci słońce, a w błękitnej wodzie przeglądają się białe pałace, to... to jeszcze cudowniej! - zawołała Małgosia. - A co będzie w tym mieście? - Wszystko - odparł Robin. - Różne różności z czterech stron świata, dosłownie z wszystkich kontynentów. ^—-Astyje ich jest! - zawołała Małgosia. - Pamiętasz prze-/^eteż z g^torafii? Jest Europa, Azja i Afryka, no i Ameryka. i' *3 #J 17 A z krajów są Hiszpania i Portugalia, Francja i Anglia, Norwegia i Rosja, i Laponia, Indie i Włochy, i Szwajcaria, no i jeszcze mnóstwo innych. - A z każdego przybędą ludzie na wystawę i przywiozą różne rzeczy. Tak mówili. Opowiadali, że na wystawie będą całe wioski z różnych krajów, i będzie można je zwiedzać. - Spacerować po nich jak po domu? - zawołała Małgosia. - Tak, a mieszkańcy tych wiosek ubiorą się w swoje narodowe stroje. Ma być nawet eskimoska wioska. - Z psami i sankami! - krzyknęła dziewczynka unosząc głowę. - Tak. I pamiętasz to miasto we Włoszech, gdzie zamiast ulic są kanały... - Wenecja! - podpowiedziała Małgosia. - Ludzie pływają po kanałach w takich łodziach, które nazywają gondolami. - A wioślarzy nazywają gondolierami - przerwał Robin. - Noszą chusty i czerwone czapki. A więc na wystawie też będą gondole, aby zwiedzający mogli sobie w nich pływać. - Tak jak w Wenecji? - wyszeptała dziewczynka resztkami tchu. - Zgadza się! I tak samo będzie z innymi krajami. Jakby je wszystkie przywieziono na wystawę... Hiszpańskie wioski i egipskie, niemieckie i francuskie, włoskie i irlandzkie, szkockie i angielskie, no i mnóstwo innych. - Każdy kto tam pójdzie, poczuje się tak, jakby zwiedził cały świat! - zawołała. - No właśnie! I w dodatku pokażą tam wyroby rzemieślnicze i maszyny, i różne wynalazki, książki, pomniki i wszystko na świecie! 18 W podnieceniu paplał tak prędko, że dziewczynka ledwie rozróżniała słowa. Na policzkach chłopca wykwitły rumieńce, a w oczach zapalił się płomień. Cały dzień słuchał opowieści o wystawie. Na farmie właśnie tego dnia zatrudniono nowego pracownika, niedawno przybyłego z Chicago. Nowy parobek najwyraźniej o niczym innym nie myślał, nie mówił i nie marzył. Trafiwszy nagle do ludzi, którzy o wystawie mieli tylko mgliste, wiejskie pojęcie, podniecony ich niewiedzą, przeszedł samego siebie w opowiadaniu o cudownościach, jakie się tam znajdą. Robin słuchał wszystkiego z otwartymi oczami i nastawiał uszu. Chłopca wprost rozsadzała energia, bo od dawna dusiła go prozaiczna nuda świata ciotki Matyldy. Biedak, sam nie wiedział, co ma ze sobą począć. Starał się przez cały dzień ani na chwilę nie spuścić z oka nowego parobka, by nie stracić nawet jednej uwagi 0 wystawie. - Tam będzie po prostu wszystko! - dodał z rozpaczliwie beznadziejnym gestem. - Wszystko, czego człowiek chciałby się nauczyć... wszystko na świecie! - Och, Robinie! - zawołała gniewnie dziewczynka przyciszonym głosem. - A my tego nie zobaczymy! Brat zacisnął opalone, silne i szorstkie od pracy piąstki. Na ten widok delikatne, o długich paluszkach ręce dziewczynki też się mocno zacisnęły. - Robin - powiedziała powoli - przecież my tu nic nie widzimy... nigdy o niczym nie słyszymy... niczego się nie uczymy. Jeśli nic się nie zdarzy... będziemy nikim... to znaczy to się właśnie zdarzy... że będziemy nikim. - 1 uderzyła piąstką w słomę. Robin zacisnął zęby, ale nic nie odpowiedział. 19 - Mamy już prawie po dwanaście lat - mówiła dalej siostra. - Mieszkamy tu od trzech lat i umiemy tyle co przedtem. Gdybyśmy mieszkali z mamusią i tatusiem przez te trzy lata, cały czas uczylibyśmy się nowych rzeczy. Nie mamy nic swojego poza kurczętami i tą kryjówką, ale słomiany salon mogą nam przecież w każdej chwili odebrać. Przez zaciśnięte zęby Robin wycedził z ponurym uśmiechem: - Mamy jeszcze nasz skarb. Dziewczynka parsknęła prawie histerycznym śmiechem. Aż dziw, że zapomniała o ich skarbie. Tyle przecież o nim mówili. W tej chwili znajdował się on w żelaznej skarbonce, zagrzebany w słomie, o jakieś cztery stopy od miejsca, gdzie spoczywali. Była to ta sama skarbonka, do której Robin w wieku lat sześciu wrzucał swoje pierwsze grosiki. Dołączył do niej notesik za dziesięć centów. Sumiennie zapisywał w nim wszelkie przychody i rozchody. Cokolwiek zarobili od tych zamierzchłych czasów, znajdowało się w środku - pieniądze za jajka i kurczęta oraz zarobki Robina za przeróżne drobne prace. Nikt nie miał pojęcia o skarbie, podobnie jak nikt nie wiedział o słomianym salonie. Zagrzebawszy w słomie starą, żelazną skrzyneczkę dzieci nazwały ją skarbem. Małgosia często wymyślała na ten temat przeróżne cudowne historyjki. Czarodzieje jednym dotknięciem różdżki mnożyli stokrotnie zawartość skrzyneczki; czasami rabowali ją złodzieje, zaś dzieci ścigały złoczyńców, przeżywając przy tym mnóstwo wspaniałych przygód. Jednak najprzyjemniejsze opowieści dotyczyły ewentualnych sposobów wydania oszczędności kiedyś, gdy zwiększą się one wprost niewiarygodnie. Czasami kupowali sobie dom w Nowym Jorku 20 i mieszkali w nim razem; czasami za owe pieniądze podróżowali po całym świecie. Jeszcze innym razem kupowali ziemię, której wartość z dnia na dzień tak rosła, iż w miesiąc stawali się milionerami. O, to był prawdziwy skarb! Dziewczynka z trudem się roześmiała, aż nagle ukryła twarz w dłoniach. Robin spoglądał na nią chwilę zatroskany, po czym zdecydował się przemówić. - Nie warto tego robić - zauważył. - Nic nie warto robić - odparła dziewczynka stłumionym głosem. - Wcale nie chcę płakać, w każdym razie nie bardziej niż ty. Ale jesteśmy tacy samotni. - O, tak, jesteśmy - zgodził się Robin. - Fakt. - I zadarłszy głowę wpatrzył się w ciemne krokwie, na których para ptaków przyjaźnie poćwierkiwała do siebie w gnieździe. - Mówiłam, że chciałabym, aby istniało Cudowne Miasto - dodała Małgosia - Ale to wydaje się jeszcze gorsze... że ono ma powstać tak blisko... a my i tak nigdy nie znajdziemy się bliżej niego niż o dwieście mil. Chłopiec usiadł objąwszy rękami kolana. - Skąd wiesz? - spytał. - Skąd wiem? - zawołała rozpaczliwie Małgosia unosząc głowę. Obróciła zalaną łzami twarzyczkę i spojrzała na niego. Robin tarł w zamyśleniu czoło. - Choćby dlatego, że jesteśmy sami na świecie, warto byśmy coś z tym zrobili - oświadczył. - Bo nikt tego za nas nie uczyni. W każdym razie doszliśmy już do podnóża Góry Trudów. Trąc czoło spoglądał w zadumie przed siebie; dziewczynka podczołgała się bliżej. Z gniazdka nad nimi dochodziło rodzinne szczebiotanie. 21 W ciągu następnych tygodni dzieci spędziły więcej czasu niż zazwyczaj w słomianym salonie. Właziły tam po uprzednim upewnieniu się, że zdążą podciągnąć do sterty drabinę i wspiąć się na nią, zanim ktokolwiek pojawi się w polu widzenia. Wcale niełatwo było uchwycić taki moment, szczególnie kiedy parobcy mieli robotę w pobliżu i co chwila wchodzili i wychodzili ze stodoły. Bliźnięta doskonale pojmowały, że nikt nie powinien widzieć drabiny stale przystawionej do sąsieka w jednym i tym samym miejscu, jak również, że nie powinna się ona znajdować tam, gdzie nie dałoby się jej obecności wytłumaczyć różnymi gospodarskimi czynnościami. Dzieci z wielką rozwagą przedyskutowały tę kwestię. Był to w istocie poważny problem. Bez pomocy drabiny ich słomiany salon stawał się niedosiężnym rajem. Jednak używając drabiny nieostrożnie, zdradziłyby swą kryjówkę wrogowi. Bliźnięta nie mogły się powstrzymać od uznania za nieprzyjaciela każdego, kto mógłby stanąć między nimi, a ich fortecą. Tak więc ilekroć szły do stodoły, najpierw przeprowadzały rozpoznanie terenu, po czym zawsze starały się przystawić drabinę do sterty w innym miejscu. Natomiast jeśli musiały drabinę 22 skądś przenieść, dokładnie zaznaczały to miejsce, by potem ustawić ją tak samo. Czasami jednak nie sposób było zachować ostrożność, gdyż obecnie jeszcze częściej niż zazwyczaj pragnęły znaleźć się w kryjówce, by ze sobą porozmawiać. Miały nowy, wspaniały temat. Ciekawszy niż stare książki, ciekawszy nawet niż opowieści Małgosi, bo chociaż jej gawędy pełne były pałaców, rycerzy, zbójników i wróżek, teraz przecież zostały przytłumione nową czarodziejską historią, mającą posmak bajki, która stała się rzeczywistością. I to tak prawdziwą, że można było o niej przeczytać w gazetach. No i wszyscy o niej rozmawiali! Nawet ciotka Matylda, sąsiedzi i parobcy na farmie. Dwojgu samotnym dzieciom siedzącym w położonym wysoko gnieździe, dziwnym się zdawało, że ludzie rozmawiają o nadchodzącym zdarzeniu zupełnie zwyczajnie, zupełnie nie poruszeni, nic a nic nie przejęci, tak jakby omawiali nowy pług czy wialnię. Dla nich było to coś tak cudownego, że ledwie odnajdywały stosowne słowa, by wyrazić nimi swe myśli i marzenia. Ilekroć jednak znalazły się same, nie mówiły o niczym innym. W słotne, niewesołe dni tuląc się do siebie w słomianym gnieździe by nie zmarznąć, z rozkoszą wyobrażały sobie przeróżne cudeńka, jakich nie zabraknie w Cudownym Mieście. Wtedy nawet chłód nie miał do nich przystępu, a monotonne siąpienie deszczu na dach stodoły stanowiło już tylko przyjemny akompaniament podczas marzeń. Od dnia kiedy dzieci po raz pierwszy usłyszały o wystawie, Robin pilnie zbierał każdą choćby najdrobniejszą wzmiankę. Wycinał artykuły ze starych gazet ciotki Matyldy. 23 Wypraszał je od parobków i wiejskiego sklepikarza. Jeżeli zdarzyła się tam ilustracja, był to po prostu skarb, który z szaloną radością chował w zanadrze, by pokazać siostrze . Potem wielekroć odczytywali te artykuły, aż znali je prawie na pamięć. Ilustracje oglądali wciąż na nowo, starając się odgadnąć proporcje i kolor każdej kolumny, kopuły czy łuku. Oczywiście ciotka Matylda nic o tym nie wiedziała. Zresztą nie poświęcała ona dzieciom swych myśli. W najmniejszym stopniu nie była zainteresowana ich rozwojem umysłowym czy uczuciowym; w końcu jej własny umysł ani uczucia nie wymagały nadzoru, a każdy sądzi według siebie. Zbyt zajmowało ją pięciusetakrowe gospodarstwo, którym zarządzała z takim zacięciem. Wiedziała, że dzieci umieją czytać, pisać i rachować. Sama nie nauczyła się niczego więcej, a jakoś potrafiła zbić majątek. Nie pojmowała nawet, co znaczy słowo samotność i opuszczenie; nie należała do osób uczuciowych, a własne towarzystwo najzupełniej jej wystarczało do szczęścia. Nawet nie podejrzewała, że ktoś może cierpieć, samotny i zagubiony, skoro sama tego cierpienia nigdy nie zaznała. Gdyby ktokolwiek jej powiedział, że dzieci, które przy jej stole spożywają obfite choć proste posiłki w towarzystwie parobków i służby, cierpią samotność, a myśl o tym nie opuszcza ich w dzień ani w nocy, uznałaby to za przejaw bezsensownej, sentymentalnej słabości. Niemniej jednak, był to fakt równie niepodważalny jak jej osiągnięcia gospodarcze. - Póki żyli rodzice - zauważyła któregoś dnia Małgosia - należeliśmy do nich. Byliśmy biedni, nosiliśmy stare 24 ubranka i marne buciki, nie jeździliśmy na wycieczki, ale przynajmniej mieliśmy swojąławeczkę przy kominku, a rodzice z nami rozmawiali, dawali nam książki do czytania i próbowali nas czegoś nauczyć. Nie wiem, co dla nas planowali, kiedy dorośniemy, ale na pewno coś i na pewno mieliśmy umieć tyle, ile rodzice. Nie wiem, czy to dużo, ale zawsze było to coś. - Dosyć, by uczyć w szkole - zauważył Robin. - Jeślibyśmy nie mieszkali na wsi, ciotka Matylda pewnie by nam pozwoliła chodzić do szkoły, gdybyśmy ją o to poprosili. W końcu szkoła powszechna nic by jej nie kosztowała. - Musielibyśmy ją poprosić. Sama by na ten pomysł na pewno nie wpadła - powiedziała dziewczynka. - Wiesz, o czym wczoraj pomyślałam, kiedy patrzyłam na świnie w chlewiku? Niektóre jadły, ale jedna już się nażarta i położyła spać. I wtedy powiedziałam do niej: „Oboje z Robinem przypominamy ciebie. Żyjemy zupełnie jak ty. Jemy posiłek, idziemy spać, a potem znów wstajemy i zjadamy następny posiłek. Nie uczymy się więcej niż ty i nawet nie jesteśmy tyle warci, co ty... nawet nie warto nas zaszlach-tować na Boże Narodzenie." . Kiedy któregoś dnia, gdy siedzieli w słomianym salonie, przeglądając wycinki z gazet, dziewczynka zauważyła: - To wygląda zupełnie jak zaczarowane miejsce... i przypomina mi wieżę Babel... pamiętasz, Robin... kiedy ludzie chełpili się, że mogą zrobić wszystko, choćby wieżę sięgającą nieba... a potem obudzili się rano i odkryli, że mówią różnymi językami... Pomyśl, co by się stało, gdyby to właśnie przytrafiło się ludziom budującym wystawę? -dodała z drżeniem w głosie. 25 Wypraszał je od parobków i wiejskiego sklepikarza. Jeżeli zdarzyła się tam ilustracja, był to po prostu skarb, który z szaloną radością chował w zanadrze, by pokazać siostrze . Potem wielekroć odczytywali te artykuły, aż znali je prawie na pamięć. Ilustracje oglądali wciąż na nowo, starając się odgadnąć proporcje i kolor każdej kolumny, kopuły czy łuku. Oczywiście ciotka Matylda nic o tym nie wiedziała. Zresztą nie poświęcała ona dzieciom swych myśli. W najmniejszym stopniu nie była zainteresowana ich rozwojem umysłowym czy uczuciowym; w końcu jej własny umysł ani uczucia nie wymagały nadzoru, a każdy sądzi według siebie. Zbyt zajmowało ją pięciusetakrowe gospodarstwo, którym zarządzała z takim zacięciem. Wiedziała, że dzieci umieją czytać, pisać i rachować. Sama nie nauczyła się niczego więcej, a jakoś potrafiła zbić majątek. Nie pojmowała nawet, co znaczy słowo samotność i opuszczenie; nie należała do osób uczuciowych, a własne towarzystwo najzupełniej jej wystarczało do szczęścia. Nawet nie podejrzewała, że ktoś może cierpieć, samotny i zagubiony, skoro sama tego cierpienia nigdy nie zaznała. Gdyby ktokolwiek jej powiedział, że dzieci, które przy jej stole spożywają obfite choć proste posiłki w towarzystwie parobków i służby, cierpią samotność, a myśl o tym nie opuszcza ich w dzień ani w nocy, uznałaby to za przejaw bezsensownej, sentymentalnej słabości. Niemniej jednak, był to fakt równie niepodważalny jak jej osiągnięcia gospodarcze. - Póki żyli rodzice - zauważyła któregoś dnia Małgosia - należeliśmy do nich. Byliśmy biedni, nosiliśmy stare 24 ubranka i marne buciki, nie jeździliśmy na wycieczki, ale przynajmniej mieliśmy swojąławeczkę przy kominku, a rodzice z nami rozmawiali, dawali nam książki do czytania i próbowali nas czegoś nauczyć. Nie wiem, co dla nas planowali, kiedy dorośniemy, ale na pewno coś i na pewno mieliśmy umieć tyle, ile rodzice. Nie wiem, czy to dużo, ale zawsze było to coś. - Dosyć, by uczyć w szkole - zauważył Robin. - Jeślibyśmy nie mieszkali na wsi, ciotka Matylda pewnie by nam pozwoliła chodzić do szkoły, gdybyśmy ją o to poprosili. W końcu szkoła powszechna nic by jej nie kosztowała. - Musielibyśmy ją poprosić. Sama by na ten pomysł na pewno nie wpadła - powiedziała dziewczynka. - Wiesz, o czym wczoraj pomyślałam, kiedy patrzyłam na świnie w chlewiku? Niektóre jadły, ale jedna już się nażarta i położyła spać. I wtedy powiedziałam do niej: „Oboje z Robinem przypominamy ciebie. Żyjemy zupełnie jak ty. Jemy posiłek, idziemy spać, a potem znów wstajemy i zjadamy następny posiłek. Nie uczymy się więcej niż ty i nawet nie jesteśmy tyle warci, co ty... nawet nie warto nas zaszlach-tować na Boże Narodzenie." . Kiedy któregoś dnia, gdy siedzieli w słomianym salonie, przeglądając wycinki z gazet, dziewczynka zauważyła: - To wygląda zupełnie jak zaczarowane miejsce... i przypomina mi wieżę Babel... pamiętasz, Robin... kiedy ludzie chełpili się, że mogą zrobić wszystko, choćby wieżę sięgającą nieba... a potem obudzili się rano i odkryli, że mówią różnymi językami... Pomyśl, co by się stało, gdyby to właśnie przytrafiło się ludziom budującym wystawę? -dodała z drżeniem w głosie. 25 - Nic podobnego się nie stanie - oświadczył Robin. -Takie rzeczy już się nie zdarzają. - Chyba tak - odparła dziewczynka. - Chociaż czasami wolałabym, żeby się zdarzały. Wtedy moglibyśmy złożyć jakąś całopalną ofiarę, żebyśmy cudem zostali przeniesieni do Chicago i mogli obejrzeć wystawę. - Nawet nie mamy co ofiarować na całopalenie - zauważył Robin ponuro. - Mamy kurczęta - odparła Małgosia równie posępnie. - Ale to nie ma sensu. Minęły czasy cudów. - Tak, świat się zmienił - dodał Robin. - Człowiek sam musi się wszystkim zająć. - To będzie prawdziwy cud - powiedziała dziewczynka - jeśli kiedykolwiek wydostaniemy się ze świata ciotki Matyldy i zaczniemy żyć jak ludzie, a nie świnie. Chociaż bez wątpienia żyją one wygodnie. I sami musimy tego dokonać. - Nikt tego za nas nie zrobi - zgodził się Robin. - Na pewno. Wyciągnął dłoń i chwycił rączkę siostry. Dziewczynka z trudem przełknęła ślinę. - To przecież dziwne - wyszeptała z trudem - żeby takie dzieci jak my... ledwie dwunastoletnie... były zupełnie same na całym wielkim świecie, w którym mieszka tyle milionów ludzi. Wszyscy są zajęci swoimi sprawami i nic a nic o nas nie wiedzą ani nie dbają, co się z nami stanie. - Jeśli sami dokonamy tego cudu - powiedział Robin, uściskiem ręki starając się dodać otuchy siostrze - to będzie o wiele lepiej, niż gdyby ktoś ten cud dla nas zrobił. I wiesz co, Małgosiu? - Co? - wyszeptała przez zaciśnięte gardło. 26 - Sądzisz, że zostaniemy tu na zawsze? - Och, Robin, nie wiem... - A ja wiem. Nie zostaniemy. I to właśnie będzie pierwszy krok pod Górę Trudów. Odkąd bliźnięta sięgały pamięcią, zawsze działały razem. W dzieciństwie bawiły się w te same gry. Nie miało większego znaczenia, czy były to zabawy typowo chłopięce, czy dziewczęce. Razem grały w kulki lub kręciły bąka, a kiedy siostra wpadała w nastrój macierzyński i wyciągała z kosza lalki, by pobawić się w dom, chłopiec z ochotą włączał się do tej gry. Oczywiście przybierał rolę, jaka przystoi chłopcu; był lalczynym doktorem, stolarzem wzywanym do zreperowania mebli dla lalek lub też architektem, który miał zaprojektować dobudówkę do ich domku. Podobnie Małgosia świetnie się bawiła szyjąc flagi i ubranka dla marynarzy stanowiących załogę statków brata, a także wykonując pracowicie wspaniałe ogony do latawców. Nie mieli wielu towarzyszy zabaw, a poza tym'i tak najlepiej się bawili w swoim towarzystwie.' - To dlatego, że jesteśmy bliźniakami - zauważyła kiedyś Małgosia. - Bliźnięta nie tylko są do siebie podobne, ale też lubią te same rzeczy. Tak się cieszę, że jestem 27 bliźniaczką. Gdybym miała się urodzić jeszcze raz jako nie-bliźniaczka, czułabym się okropnie samotna. - I to chyba nie ma znaczenia, czy jest się chłopcem, czy dziewczynką, kiedy jest się bliźniakiem - dodał Robin. - Jest się częścią tego drugiego, czymś w rodzaju drugiej połowy. Nigdy też nie mieli przed sobą tajemnic. Czytali te same książki, przerażały ich te same opowieści, zwierzali sobie swoje zamiary lub fantazje, a także dzielili smutki. Tak więc było zdumiewające, że tego ranka obudzili się z jedną myślą, którą jednak się ze sobą nie podzielili. Owego dnia ciotka Matylda była nawet bardziej zajęta niż zazwyczaj. Zresztą zawsze była zajęta i zapracowana. Nigdy nie przestawała się krzątać, chyba żeby coś zjeść pospiesznie lub przejrzeć rachunki. Bliźnięta wiedziały, że postąpią najwłaściwiej, jeśli ulotnią się zaraz po posiłku. Jednak tego ranka Małgosia zasiadła zdecydowanie na krześle i wlepiła w ciotkę oczy, podczas gdy ta energicznie przesuwała sprzęty, odkurzała je i z powrotem ustawiała na swoim miejscu. Dziewczynka przyglądała się bacznie ciotczynej twarzy. Zastanawiała się, czy rzeczywiście ona i Robin tak bardzo ją przypominają i czy staną się do ciotki podobni, gdy osiągną jej wiek. Co się z nimi do tego czasu stanie? Bez wątpienia broda ciotki Matyldy też miała kwadratowy zarys. Nie dodawało to otuchy. Prawdę mówiąc, serduszko dziewczynki biło mocno. Wzięła się jednak w garść z taką determinacją, że kiedy wreszcie odważyła się przemówić, jej bródka była wysunięta, a oczy spoglądały śmiało. - Ciotko Matyldo? - zaczęła znienacka. 28 - No? - mruknęła zagadr. ' ecz okazało się, nęła ze stołu obrus i energiczni». ^1^^^^ - Chciałam porozmawiać... - A więc się z tym pospiesz... nk ne gadanie. - Ile miałaś lat, ciociu, kiedy po raz ,. pracować i zarabiać pieniądze? Ciotka Matylda uśmiechnęła się ponuro. - Zaczęłam pracować na swoje utrzymani». ^^^^^ czyłam dziesiąty rok życia - odparła. - Razer. ^twoim ojcem zostaliśmy wówczas sierotami i musieliśmy wziąć się do roboty... albo przymierać głodem. Kiedy miałam lat dwanaście, dostałam już pierwszą posadę; musiałam zmywać garnki, opiekować się dzieciakami i biegać na posyłki. Zarabiałam aż pięćdziesiąt centów tygodniowo, bo oni mieszkali daleko od miasta i nie mogli tam zgodzić żadnej dorosłej służącej. - A czy wiesz, ciociu, ile ja mam lat? - spytała dziewczynka. - Wyleciało mi z pamięci. - Dwanaście - Małgosia wstała i podeszła do ciotki. -I też jesteśmy sierotami... ja i Robin. I musimy pracować. Dostaliśmy od cioci dach nad głową... ale są jeszcze inne rzeczy. Nie mamy nikogo i sami musimy o siebie dbać. Skończyliśmy już dwanaście lat... a to odpowiedni wiek, żeby zacząć coś robić. Czy jest w domu albo w mleczarni, albo w gospodarstwie jakaś robota... coś, za co by mi ciocia płaciła... nieważne... jak ciężka robota, bo i tak ją wykonam. Gdyby ciotka Matylda karmiła się sentymentami, pewnie by ją poruszyło dziwne, nad wiek dojrzałe skupienie t s ' bierki rac>ba'° ^ V wiem ■ośw na s*0| wiek i do- uski bie-0nv "tęczami uuzo rQDoty. M02ft(!ł 'Л oś warta, c ■V?*sz rację; n » Лас. L pr^YP SdoCze#olw.ek. c7Czata,żetanie przy półwiek, zwróciła • się cl « nie^1""" kłq°s „wami* Się рЛ Że pOtr^f jęj£ rzenosiła różane rz O to ,ała na P°ywyOT«ta jeszcze mr io po ^,еки h cZynności, czując= jak z ćniezb^dnyCd0 takiego wysiłku r ^"'znu^abiedn^grz, =orazba nwii grozićprzełaman.e.na. A! „ każdej cW" ^tymciele nie załamał gmiący ^ l,e) zostatazakończona». ^r0b0ta,n'7ta pora obiadowa, .dziev\ iedyMaa m***»\ ^ do pani Macania tylko jedno pytana _ czy byłam pomocna? O tak_ośwadczytakob.eta, ktor ^nlebyiamatod^-Pracawałaś _ czy powie to pani ciotce Matyldzie - Oczywiście, dziewczynka stanęia przed kobietą L, spoglądała jej prosto w o^Zy. ■ Pani Macartney-mówiła dyej. -10 warta, cioto Matylda z.amier centów tygodniowo... a |uż na ,cząła zarabiać na swoje utrz} ist tyle warta? i powaga, z jaką mała istotka o ogromnych, wpatrzonych w nią z napięciem oczach składała tę propozycję. Dwanaście lat to nie tak znowu wiele, by spojrzeć światu prosto w twarz. Ale ciotka z natury nie była uczuciowa, a całe życie spędziła wśród ludzi, którzy dobrze wiedzieli, iż ten tylko ma prawo żyć, kto na swój chleb zapracuje. Sama też zaczęła pracować jako dziecko. Tak więc bez wzruszenia spojrzała na bratanicę, - A uważasz, że zdołasz zapracować na więcej niż swoje utrzymanie, jeśli dam ci robotę w mleczarni? - spytała sucho. - Tak - odparła dziewczynka bez wahania. - Wiem to na pewno. Jestem wyjątkowo silna jak na swój wiek i dokładnie wiem, co tam trzeba robić. Mogę szorować miski i rondle, mogę prać ścierki, przenosić różne rzeczy i biegać na posyłki. I wiem, jak wszystko musi być w mleczarni czyste. - No, dobrze - oświadczyła ciotka spoglądając na nią surowo. - Kobiety pracujące w mleczarni narzekały ostatnio, że mają za dużo roboty. Możesz tam pójść dzisiaj od rana i zobaczyć, czy im się nadasz do pomocy. Jeśli twoja robota będzie coś warta, dostaniesz pięćdziesiąt centów tygodniowo. Masz rację; najwyższy czas, żebyś zaczęła na siebie zarabiać. - Dziękuję bardzo - odparła dziewczynka. Obróciła się i pobiegła w stronę mleczarni. Na jej policzkach płonęły rumieńce, a serce mocno biło. Wpadła do mleczarni, kiedy kobiety miały pełne ręce roboty. W pierwszej chwili pojawienie się dziewczynki wywołało tylko rozdrażnienie i zaskoczenie, gdyż żadna 30 z nich nie przypuszczała, że ta nie przywykła do pracy smarkula nada się do czegokolwiek. Małgosia nieustraszenie zwróciła się do kobiety, która zarządzała mleczarnią: - Ciotka Matylda nie wysłała mnie, żebym robiła coś, czego musiałabym dopiero się uczyć. Jeśli dostanę jakąś pracę, to przekona się pani, że potrafię ją wykonać. Biegała na posyłki, przenosiła różne rzeczy, szorowała rondle po mleku i wykonywała jeszcze mnóstwo prostych, choć niezbędnych czynności, czując jak z każdą chwilą jej nie przyzwyczajone do takiego wysiłku mięśnie stają się coraz bardziej znużone, a biedny grzbiecik zdaje się w każdej chwili grozić przełamaniem. Ale zawzięty duch drzemiący w jej małym ciele nie załamał się ani na chwilę, póki robota nie została zakończona. Kiedy nadeszła pora obiadowa, dziewczynka podeszła do pani Macartney zarządzającej mleczarnią i zadała jej tylko jedno pytanie. - Czy byłam pomocna? - O, tak - oświadczyła kobieta, która mimo ciężkiego życia nie była małoduszna. - Pracowałaś pierwszorzędnie. - Czy powie to pani ciotce Matyldzie? - Oczywiście. Dziewczynka stanęła przed kobietą i założywszy ręce do tyłu, spoglądała jej prosto w oczy. - Pani Macartney - mówiła dalej. - Jeśli moja praca jest tego warta, ciotka Matylda zamierza płacić mi pięćdziesiąt centów tygodniowo... a już najwyższy czas, żebym zaczęła zarabiać na swoje utrzymanie. Czy moja praca jest tyle warta? 31 - A jest, jest - odparła poczciwa kobieta. - Jeśli tylko będziesz się starać tak jak dotąd. - Na pewno będę. I dziękuję pani-odparła dziewczynka i poszła do domu. Po obiedzie zaczekała, by porozmawiać z ciotką. - Pracowałam w mleczarni - oświadczyła. - Wiem - zauważyła ciotka Matylda. - Mówiła mi o tym pani Macartney. Możesz robić to dalej. Dostaniesz swoje pięćdziesiąt centów. W jej oczach, gdy spoglądała na dziecko, pojawił się jakby cień zainteresowania. Może przypomniała sobie te odległe czasy, kiedy to nie mając nikogo bliskiego, musiała szukać zarobku, a też nie miała więcej niż dwanaście lat. - Mała da sobie radę w życiu - myślała w duchu, kiedy bratanica wychodziła z jadalni. - Bardziej przypomina mnie niż swego ojca. Robert miał pewne zalety, ale za grosz energii. Upewniwszy się, że nikt już przez jakiś czas nie będzie jej potrzebował w mleczarni, dziewczynka udała się do stodoły. Ucieszyła się zastawszy ją pustą, gdyż mogła natychmiast wspiąć się po drabinie do kryjówki. Kiedy wreszcie rozciągnęła się na słomie, poczuła się jak w domu. Robin nie był na obiedzie. Wyszedł wcześnie rano i jeszcze nie wrócił. Leżała wyciągnąwszy znużone członki i przyglądała się gniazdku pod strzechą z nadzieją, że brat rychło nadejdzie, co też się stało. Nie minęło i dziesięć minut, kiedy usłyszała dochodzący z dołu znajomy sygnał i odpowiedziała nań. Robin wspiął się powoli po drabinie. Kiedy dotarł do zakątka i upadł na słomę obok siostry, dostrzegła, że także był bardzo zmęczony. Przez chwilę rozmawiali o zwyczajnych sprawach, po czym dziewczynka 32 chciała opowiedzieć bratu o mleczarni. Lecz okazało się, że on również ma jej coś do powiedzenia. - Wymyśliłem plan, Małgosiu - zaczął. - Naprawdę? Jaki? - Myślałem nad nim przez ostatnie dwa, trzy dni -ciągnął chłopiec. - Ale nie chciałem nic mówić, póki... póki się nie przekonam, czy da się go zrealizować. Dziewczynka podparła się na łokciu i zerknęła na brata z ciekawością. Jakie to było dziwne, że on też sobie coś zaplanował. - ! co, przekonałeś się? - spytała. - Tak. Cały ranek pracowałem dla Jonesa i odwaliłem niezłą robotę. To była naprawdę ciężka harówka. Ale chciałem, żeby zobaczył, ile mogę zrobić. A potem zapytałem go, czy nie zatrudniłby mnie jak innych parobków... i nie płaciłby mi. - I co powiedział? - spytała siostra bez tchu. - Patrzył na mnie dobrą chwilę, a potem roześmiał się i myślałem, że powie, iż nie jestem wiele wart. To nie byłaby prawda, ale obawiałem się, że tak odpowie, bo w końcu mam tylko dwanaście lat. Naprawdę ciężko dostać robotę, kiedy się ma dwanaście lat. Ale nie. Zamiast tego powiedział: „A niech mnie gęś kopnie, jeśli nie dam ci szansy." I mam dostawać pięćdziesiąt centów tygodniowo. - Robin! - zawołała wzruszona Małgosia. - Ja też! - Ty też? - powtórzył Robin porwawszy się na równe nogi. - Ty? - To wszystko dlatego, że jesteśmy bliźniakami - wytłumaczyła siostrzyczka, a oczy jej zalśniły. - Mówiłam ci, że bliźnięta zawsze robią to samo. Inaczej nie mogą. Oboje wymyśliliśmy to samo. Poszłam do ciotki Matyldy 33 i poprosiłam, by dała mi jakąś robotę, za którą dostałabym zapłatę... a ciotka powiedziała, że mogę spróbować w mleczarni. No i pani Macartney uznała, że się nadaję... i zarobię pięćdziesiąt centów tygodniowo, jeśli tylko będę pracować tak porządnie jak dzisiaj. Robin gorączkowo uchwycił jej rękę. - Małgosiu, na pewno potrafimy pracować tak, żeby byli z nas zadowoleni. Zresztą musimy. A razem... to wyjdzie... dolar tygodniowo, gdy tylko wytrwamy i zaoszczędzimy wszystkie zarobione pieniądze... A to... pozwoli nam kiedyś udać się, dokąd zechcemy. Siostra utkwiła w nim trochę wystraszone, badawcze oczy. - Dokąd zechcemy - wyszeptała - a dokąd zechcemy w promieniu dwustu mil? Więcej na ten temat nie mówili, trochę wystraszeni własną śmiałością. Poza tym dzionek po dzionku mijał im pracowicie. Każdego ranka Małgosia mozoliła się w mleczarni, a Robin pracował ciężko pod okiem Jonesa. Jeśli dorośli myśleli, że dzieci prędko znużą się robotą, byli w błędzie. Często wprost padały ze zmęczenia, ale nie ustawały. Pracownicy wzorowej farmy pani Matyldy 34 Jennings wiedzieli, ile można wycisnąć z człowieka będącego w potrzebie. A każdy musiał zarobić parę groszy, po prostu żeby przeżyć; i ani znużone mięśnie, ani spuchnięte, obolałe stopy nie były dla kogokolwiek nowością. Prawdę mówiąc, nie znalazłaby się tam jedna żywa dusza, która by nie cierpiała z powodu takich drobnych dolegliwości. Zdecydowane i rezolutne bliźnięta tak mało przypominały zwykłe dzieci, że często dostawały pracę powierzaną zazwyczaj dorosłym. Pani Macartney wkrótce przekonała się, że dziewczynka nigdy nie zlekceważyła i nie zapomniała żadnego polecenia, a wszystkie zadania wykonywała starannie, toteż nakładała na nią coraz więcej obowiązków. Wkrótce kobiety z satysfakcją przerzuciły na dziewczynkę całe sprzątanie i szorowanie. Podnosiła i wlokła ciężary, pod którymi ugięłaby się dorosła dziewczyna. Braki w sile mięśni nadrabiała siłą woli. Wkrótce zresztą jej zajęcia nie ograniczały się do samej mleczarni; wykonywała także wiele nużących robót w domu czy kuchni. Z Robinem było to samo. Niebawem Jones zauważył, że chłopiec potrafi wypełnić każde zadanie. Pracował w polu, w stodole, w stajni, a także przemierzał mile niosąc polecenia, kiedy nie było sposobu, by przekazać je inaczej. Bliźnięta pochudły, choć jednocześnie nabrały kondycji; na ich twarzyczkach na stałe zagościł wyraz przemęczenia i napięcia. Wielkie, lśniące oczy stały się jeszcze większe, a zaciśnięte szczęki robiły się coraz bardziej kwadratowe. Każdej soboty po wypłacie dzieci wspinały się po drabinie do słomianego salonu, wygrzebywały skarb i dodawały do niego zarobione miedziaki. Te sobotnie wieczory były cudowne. Do końca życia 35 dzieci wspominały je z lubością. Dzień po dniu harując, wyglądały też niecierpliwie każdej soboty. Leżąc na słomie opowiadały sobie wówczas o wszystkich zdarzeniach. Nareszcie mogły się rozluźnić i wyciągnąwszy się wygodnie dać spoczynek znużonym kończynom. Ciotka Matylda nie rozstawiała po całym domu kanap i foteli, a i w łóżku ciężko było choćby obrócić się na drugi bok, skoro dzieliło się je z dorosłym. Za to na słomie mogły się rozciągnąć na całą długość, zwinąć w kłębek, przeciągnąć, jednym słowem robić co dusza zapragnie. Poza tym najchętniej spędzały czas na rozmowie, na ten jeden, jedyny zaczarowany temat, który je zajmował. Cudowne Miasto rosło z dnia na dzień; pęczniał też stos wycinków z gazet. Nawet naczelnik poczty w pobliskiej wsi znał już słabość chłopca i specjalnie gromadził dla niego artykuły i czasopisma. Wszystkie były składane obok skarbu i w każdą sobotę dzieci delektowały się ich zawartością. Znały już na pamięć plan Cudownego Miasta, każdy stawiany tam budynek, każdy łuk czy wieżę wyobraziły sobie dokładnie. Gazety podawały mnóstwo informacji na ten temat, a i ludzie nie mówili o niczym innym. - Pomyśl tylko - mówiła Małgosia - kiedy ja szoruję i sprzątam, a ty pracujesz w polu, przez cały ten czas ludzie we Francji, Włoszech i Anglii też się trudzą, wykonując rozmaite rzeczy na wystawę. A przecież oni, tak jak i my, też kiedyś byli dziećmi; tylko że gdyby byli tacy jak my, nie mieliby dość wiedzy, by zrobić to wszystko. Myślę, że ludzie mogą dokonywać cudów, jeśli tylko tego bardzo pragną. Gdybym mogła uczynić to, co zamierzam, czy wiesz, co bym chciała zrobić w pierwszej kolejności? -ciągnęła po chwili milczenia. 36 - Co? - Pojechać do Cudownego Miasta i zobaczyć tam wszyściutko, co jest do zobaczenia... i zapamiętać oraz nauczyć się jak najwięcej z tego co jest do nauczenia. - Ja też - zgodził się Robin. Nie wypowiedział już tych słów z takim przestrachem jak niegdyś. Nagle zerwał się i dopadł do miejsca, gdzie był zagrzebany skarb. Wydobył go i przeniósł w kąt, w którym oboje siedzieli. Siostra obserwowała go z zapartym tchem. - Co chcesz zrobić ze skarbem? - spytała. - Policzyć, ile tego jest. - Po co? Pospiesznie otwierał skrzyneczkę, używając ostrza scyzoryka zamiast śrubokrętu. - Bilet tam i z powrotem do Chicago kosztuje 9 dolarów i 55 centów - wyjaśnił. - Pytałem się na stacji. Czyli 19 dolarów i 10 centów dla nas obojga. Jeśli będziemy ostrożnie wydawać na życie, może nam wystarczyć pieniędzy na długo. Muszę sprawdzić, czy mamy ich już dość, żeby tam pojechać. - Pojechać? - krzyknęła dziewczynka. - Na wystawę? Robin! - Prawie nie wierzyła własnym uszom. To wydawało się zbyt śmiałe. - Nikt nas z sobą nie zabierze! - dodała. - Nawet gdybyśmy mieli dość pieniędzy, żeby za siebie zapłacić... i tak nikt nas z sobą nie zabierze. - Zabierze! - mruknął Robin, dalej męcząc się nad oporną śrubą. - Na pewno nikt nas nie zabierze. Ale dlaczego nie mamy sami się zabrać na wystawę? Wystraszona Małgosia gwałtownie usiadła na słomie. 37 - Sami? Jak dorośli ludzie? Mamy sami kupić sobie bilety i wsiąść do pociągu, i przejechać całą drogę... i sami oglądać wystawę? Robin! - A kto się nami tutaj zajmuje? - odparł trzeźwo chłopiec. - Kto się nami opiekuje, odkąd umarli rodzice? Sami o siebie dbamy! I nikt inny! W końcu czyj to interes, jeśli nie nasz? Kogo obchodzi, czy jest nam dobrze, czy źle? - Nikogo - zgodziła się Małgosia, podciągając kolana pod brodę i kryjąc twarz w ramionach. - I nigdy nikogo to nie będzie obchodzić - ciągnął chłopiec z uporem - choćbyśmy dożyli setki. Wiele razy rozmyślałem nad tym, kiedy pracowałem w polu, a także potem, kiedy nie mogłem zasnąć w nocy. - Ja też - przyznała siostra. - A odkąd wszyscy zaczęli mówić o wystawie, myślałem o tym jeszcze częściej. Bo Cudowne Miasto znaczy dla nas więcej niż dla innych. Bo takie rzeczy najbardziej marzą się ludziom takim jak my, którzy nie mają żadnych możliwości i nigdy nic nie widzieli. A im częściej o tym rozmyślałem, tym bardziej byłem zdecydowany, że nie pozwolę, aby nas to ominęło. - I chłopiec rzucił się na słomę ukrywszy twarz w ramionach. Wyglądał tak żałośnie i rozpaczliwie, że siostra była do głębi poruszona. Nigdy jeszcze nie widziała brata w podobnym stanie. Wiele nieszczęść ich dotknęło, jednak najbardziej doskwierała im samotność i smutek... Robin zawsze nad sobą panował. Nieśmiało położyła mu dłoń na ramieniu. - Robin - szepnęła. - Och, Robin! - Nic mnie to nie obchodzi - doszły ją stłumione przez rękaw słowa. - W końcu jesteśmy jeszcze mali w porównaniu 38 z dorosłymi ludźmi. Oni sami powiedzieliby, że jesteśmy dziećmi... a dzieciom zazwyczaj ktoś pomogą... mówi im, co mają zrobić. Tylko dlatego się tak rozkleiłem, bo za dużo o tym myślałem... i ciężko pracowałem... a ta wystawa tak przypomina nasze Cudowne Miasto. Nikt nawet nie pomyśli, że może nas to obchodzić. Tak jakbyśmy byli kotami albo psami. Póki żyli rodzice, chociaż byliśmy ubodzy, nikt nas tak nie traktował. - Równie niespodziewanie jak się rzucił na słomę, usiadł i gwałtownie wytarłszy oczy rękawem, znowu zabrał się do otwierania skarbu. - Od wielu dni nie mogłem się na to zdecydować -mówił dalej. - Jeśli będziemy mieli dość pieniędzy, możemy, nic nikomu nie mówiąc, kupić bilety i pojechać tam. Zostawimy wiadomość ciotce Matyldzie... że mamy się dobrze i niebawem wrócimy. Zresztą jest i tak zbyt zajęta, żeby ją to bardzo obeszło. - Pamiętasz tę książkę z biblioteki tatusia, którą kiedyś czytaliśmy? - przypomniała sobie Małgosia. - „David Cop-perfield", prawda? David był jeszcze młodszy niż my i też uciekł... i szedł na piechotę całą drogę do Dover. - A my nie będziemy musieli iść, a w dodatku nie damy się okraść - oznajmił Robin. - Czy naprawdę pojedziemy? Mówisz tak, jakby to miało stać się rzeczywistością... ale to przecież niemożliwe! - A pamiętasz, co przed chwilą powiedziałaś o ludziach, którzy mogą dokonać cudów, jeśli tylko postanowią? A więc też podejmijmy decyzję. - No, dobrze - odparła Małgosia powoli, jakby rozważając tę kwestię. - Podejmijmy decyzję! I wraz z bratem zabrała się do przeliczania pieniędzy. 39 Kiedy później wspominali te chwile, wiedzieli, że wtedy się wszystko zdecydowało, chociaż żadne z nich nie powiedziało tego na głos. - Bo prawdę mówiąc - zwykł mawiać dorosłym tonem Robin - oboje podjęliśmy tę decyzję razem, tak jak zawsze, ale stało się to tylko w naszej podświadomości. Nie mieliśmy odwagi pozwolić jej przeniknąć do naszych myśli. Wydawała się zbyt śmiała. Ale ona i tak nas wciąż drążyła, więc kiedy powiedziałaś: „A my tego nigdy nie zobaczymy!", a ja odparłem: „Skąd wiesz?", oboje wiedzieliśmy już swoje. I właśnie o tym myślałem, gdy stwierdziłem: „Nie zostaniemy tu przecież na zawsze. A to będzie pierwszy krok pod Górę Trudów." Potem przeliczyli swój Skarb i zdali sobie sprawę, jak był mizerny. Spojrzeli po sobie z powagą, ale w ich oczach nie było rozpaczy. - Piętnaście dolarów - powiedział wreszcie Robin. -No, nie jest to wiele po prawie sześciu latach oszczędzania, ale uzbieraliśmy tę sumę składając cent do centa. - Trzeba aż stu centów, żeby uzbierał się dolar -zauważyła trzeźwo siostra. - No a my jesteśmy dziećmi biedaków. 40 - A poza tym z tych pieniędzy kupiliśmy kurczęta - dodał Robin. - Tak, i zawsze dostawałam od ciebie prezent na Boże Narodzenie, choćby najmniejszy. A od tego czasu minęło sześć Gwiazdek. - Musimy jeszcze pracować dziewięć miesięcy, żeby uzbierać brakującą sumę - zauważył Robin licząc pracowicie. - Jeśli zarobimy po dwa dolary miesięcznie, to w czerwcu będziemy mieli dodatkowo trzydzieści sześć dolarów. A piętnaście dodać trzydzieści sześć równa się pięćdziesiąt jeden dolarów. Myślę, że to by nam wystarczyło na podróż tam i z powrotem. Bo chyba będziemy musieli tu wrócić - dodał z westchnieniem. - Ojej! - zawołała dziewczynka. - Będziemy musieli tu wrócić? - No, nie wiem - dodał Robin. - Na pewno to nie będzie przyjemne, ale nie mamy innego miejsca na świecie. - Może spotkamy tam nasz dobry los - zauważyła marząco Małgosia. - A może ciotka Matylda nie zechce nas przyjąć z powrotem? - dodała z trwogą. - Jak sądzisz, będzie na nas bardzo zła? - Myślałem o tym - odparł Robin w zadumie. - I nie sądzę, żeby się bardzo złościła. Zbyt jest zajęta, żeby się nami przejmować, nawet gdybyśmy uciekli bez słowa. Ale zostawię list i napiszę w nim, że za zarobione pieniądze chcemy urządzić sobie wakacje... że jesteśmy zdrowi i nie musi się o nas martwić. - I tak by się nie martwiła, nawet gdyby ją rozzłościł nasz wyjazd - powiedziała Małgosia, a w jej oczach czaił się smutek. - Nie dba o nas na tyle, aby się zmartwić. - Gdyby nas kochała - dodał Robin - ale była zbyt 41 biedna, by móc sobie pozwolić na zabranie nas na wystawę, nigdy byśmy nie pojechali tam na własną rękę. Nie moglibyśmy tego zrobić, nie chcąc jej tym zasmucić. Nie można robić takich rzeczy... choćby człowiek nie wiadomo jak ich pragnął... jeśli taki czyn zrani boleśnie kogoś, kto jest dla ciebie dobry i kocha cię. - A więc jedno jest pewne. Nie musimy tu zostawać ze względu na ciotkę - zauważyła Małgosia. - Choćbyśmy padli trupem któregoś ranka i tak nie przerwałaby podory-wek. - Co racja, to racja - zgodził się ponuro Robin. Rzucił się na słomę i założył sobie ręce pod głowę, wpatrując się z namysłem w ciemne belki stropu. Mimo że starał się zachowywać jak dorosły, to jednak był jeszcze dzieckiem, a w głębi jego piersi biło małe, gorące serduszko. Przecież kiedyś mieli dom, choć ubogi. Rodzice nie zwykli okazywać im uczuć demonstracyjnie, ale kochali dzieci gorąco, a one czuły nad sobą ich czułą opiekę. Nigdy nie były samotne, opuszczone, czy nieszczęśliwe. Natomiast w świecie ciotki Matyldy nie było chwili, by nie dano im odczuć, jak mało komukolwiek są potrzebne, jak bardzo wszystkim przeszkadzają. Nie dbano o nie nawet tyle co o przeszłoroczny śnieg. To wszystko napełniało je niezmiernym smutkiem, choć nigdy o tym nie rozmawiały. Ich małe serduszka cierpiały nie wiedząc nawet dokładnie, co je tak boli; zresztą dzieci niezbyt pojmowały nawet, jak wielkie spotkało je nieszczęście. Poza tym były dość rozsądne, by oddać ciotce Matyldzie sprawiedliwość. - W końcu ani nas nie bije, ani nas nie łaje, ani nam nie dokucza - mówiła Małgosia. - Daje dużo jedzenia 42 i kupuje porządne ubranka i trzewiki. A w domu czasami palce nam wystawały z butów, kiedy rodzice nie mieli pieniędzy, żeby kupić nowe, dopóki tatuś nie dostał pensji. Tego właśnie dnia Robin tęsknie spoglądając na strop stodoły zauważył: - Wiesz, chciałbym być ptakiem, Małgosiu. Wtedy moglibyśmy uwić sobie własne gniazdko. Dni płynęły jeden po drugim, każdy wypełniony po brzegi pracą; niewiele im zostawało czasu, by sobie pole-żeć na słomie i porozmawiać. Mogli się widywać tylko w krótkich wolnych chwilach i zazwyczaj w owej godzinie, gdy zmierzch już otulał powoli ziemię. Wkrótce wszyscy przyzwyczaili się do tego, że dzieci wypełniają najtrudniejsze polecenia co do joty i naturalną rzeczy koleją powierzano im coraz cięższe zadania. Każdy jednak dzień przybliżał je do celu. Zawsze też mogły choć w myślach planować i marzyć, by później omawiać to w rzadkich, lecz tym cenniejszych wolnych chwilach. - I tak jest teraz o wiele lepiej niż dawniej - mówiła Małgosia. - Uważam, że lepiej być zmęczonym coś robiąc, niż tylko rozmyślać o smutnych rzeczach. Nadchodziły chłody i coraz trudniej było się ogrzać w słomianym salonie. Przytulone do siebie bliźnięta, ubrane w najcieplejsze rzeczy jakie miały i zanurzone w słomie po uszy, prowadziły długie rozmowy. Tak wiele spraw było jeszcze do przemyślenia i omówienia. Robin skwapliwie starał się zdobyć najnowsze wiadomości: ile kosztują bilety wstępu, ile trzeba zapłacić za posiłek, gdzie ewentualnie dałoby się przenocować. - A co, synku, jedziesz na wystawę? - zakpił z niego któregoś dnia Jones. - Dobrze robisz tak o wszystko 43 wypytując. Ci hotelarze teraz wywindują ceny o kilka pięter wyżej niż same hotele. - Ale chyba nie każdy musi spać w hotelu? - zauważył Robin. - Z pewnością zjedzie na wystawę dużo biednych ludzi, których nie stać na hotel, a przecież gdzieś będą musieli zanocować. - O, jest cała masa biedaków - zgodził się Jones wesolutko. - Pełno ich się wszędzie kręci. Zawsze tak było. Ale biedacy nie pojadą do Chicago na wystawę. Zostaną w domu... i będą sobie spać. - I to właśnie jest największy kłopot - zwierzał się później Robin siostrze. - Bo widzisz, w końcu gdzieś musimy zanocować. Możemy żyć chlebem i mlekiem albo sucharami i serem, albo owsianką, ale spać gdzieś musimy. - Będzie już wówczas ciepło - zauważyła Małgosia w zadumie. - Może prześpimy się pod gołym niebem. W końcu nędzarze tak czynią. Może to nie jest wcale takie okropne? - Ale policja nam na to nie pozwoli - odparł Robin. -Gdyby nie to... pewnie moglibyśmy spać pod gołym niebem. Ale i tak tam pojedziemy... choćby nie wiem co. Z nich dwojga Małgosia miała bujniejszą wyobraźnię i to ona zawsze wyobrażała sobie różne rzeczy i snuła o nich opowieści. Natomiast Robin zawsze był gotów gościć w jej wymyślonym świecie. Kiedyś ich ojciec określił ten zwyczaj dzieci jako bajanie, a im ogromnie się spodobało to wyrażenie. - Teraz kiedy już skończyliśmy rachunki i plany - mawiał Robin odkładając notesik - możemy sobie pobajać o tym wszystkim. A wówczas Małgosia zaczynała opowieść o Cudownym 44 Mieście, będącym dziwną mieszaniną zaczarowanego miasta z książki, do którego bohater przedzierał się przez Bagno Rozpaczy, wspinał po Górze Trudów i dążył mijając Zamek Zwątpienia oraz tego, które powstawało o dwieście mil stąd. Prawdę mówiąc nie sposób już było rozróżnić, gdzie zaczynało się jedno, a kończyło drugie. - Te miasta są do siebie zupełnie podobne - mówiła Małgosia. - Posłuchaj tylko, jak opisuje je Christian w „Podróży pielgrzyma": „Kiedy otworzono bramy, by wpuścić wędrowców, spojrzałem do środka i oto miasto błyszczało jak słońce"... A dalej: „Rozmawialiśmy o wspaniałościach tego miasta z mieszkańcami, lecz ci powiedzieli nam tylko, że jego piękno i chwała są wprost nie do opisania "- - Kiedy czytam o pałacach, świątyniach i wieżach, które są tam teraz wznoszone, tak się cieszę, że będą białe. Pomyśl tylko, w pogodny dzień miasto też będzie „świecić jak słońce" między błękitnym niebem a modrą wodą jeziora. Nigdy dotąd nie czytali swej ukochanej książki tak jak teraz. Trzymali ją ukrytą w słomie obok skarbu, aby móc do niej zajrzeć, ilekroć przyjdzie im na to ochota. Niemal w każdym słowie znajdowali podobieństwa do rzeczywistości. - Pomyśl tylko, Robin - zauważyła któregoś dnia dziewczynka. - Nie tylko tamto Cudowne Miasto przypomina nasze... na dodatek my przypominamy Christiana. Przecież też wybieramy się na pielgrzymkę. 45 Chłodne dni wlokły się jeden po drugim w ślimaczym tempie. Dzieci nieliczne wolne chwile spędzały przytulone w swej kryjówce planując, marząc i wciąż na nowo czytając „Podróż pielgrzyma". Jeżeli to w ogóle możliwe, ciotka Matylda była jeszcze bardziej zaprzątnięta gospodarstwem niż zazwyczaj i nie pamiętała nawet o istnieniu dzieci, chyba że się o nie potknęła. Nikt nie miał też najmniejszego pojęcia o tym, co bliźnięta zamyślają. Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące, aż wreszcie któregoś ranka Małgosia wychodząc na dwór poczuła na twarzy powiew ciepłego, wiosennego powietrza. Przystanęła na chwilę i wdychała je z rozkoszą, czując jak ciepły wietrzyk muska jej policzek. Impulsywnie obróciła twarz ku niebu, a serce jej aż podskoczyło z radości na widok rozsłonecznionej, niezmierzonej połaci błękitu. Przez chwilę całą duszą zatonęła w niebieskiej otchłani. Nagle z najwyższej gałęzi drzewa zabrzmiał krótki ptasi trel, a serce dziewczynki znów podskoczyło z radości i wzruszenia. Policzki jej poróżowiały. - To modraszek - wyszeptała. - A więc nadeszła wiosna... i już niedługo nastąpi ta chwila, gdy... Cały dzień z jej twarzyczki nie schodził uśmiech. Sama 46 nie zdawała sobie z tego sprawy, póki pani Macartney nie spytała znienacka: - Co cię dziś tak cieszy, moja mała? Małgosia drgnęła zaskoczona. - Sama nie wiem - odparła. - Nie wiesz? - rzekła niewiasta dobrodusznie. - Wyglądasz jakbyś miała jakąś słodką tajemnicę. Tego wieczora nie marzli już siedząc w słomianym salonie. Małgosia opowiedziała Robinowi o małym ptaszku z niebieskimi piórkami na grzbiecie. - Miałam dziwne wrażenie, kiedy słuchałam jego śpiewu - opowiadała. - Wydawało mi się, jakby modraszek mówił do mnie: „Przygotuj się, to już niedługo." Zdecydowali się wyruszyć w czerwcu, zanim nastąpią wielkie upały, kiedy ciężko byłoby wytrzymać podróż. - Musimy wszystko przedtem rozważyć - mówił Robin. - Będziemy cały czas chodzić, a nie mamy odpowiednich ubrań na upał ani pieniędzy, żeby kupić coś do ochłody. A gdybyśmy się pochorowali, byłoby nam o wiele trudniej, niż dzieciom, którymi ktoś się opiekuje. W małym notesiku wypisali wszystkie niezbędne rzeczy, które muszą zabrać w podróż. Na każdą z tych rzeczy przeznaczali część pieniędzy; tyle na bilety kolejowe, tyle na bilety wstępu i jak najmniej na żywność i dach nad głową. - Przysłuchiwałem się rozmowie Jonesa z parobkami - opowiadał Robin. - Mówili, że każdy, kto tylko w Chicago ma wolny pokój, a chciałby zarobić parę groszy, na pewno go wynajmie. Tak więc sama widzisz, Małgosiu, na pewno żyją tam i biedni ludzie, którzy za niewielkie pieniądze wynajmą swój ubogi kąt takim biedakom jak my. Przejdziemy się po zaułkach i coś znajdziemy. Modraszek przylatywał dzień po dniu, a wkrótce nadleciały i inne, aż powietrze pełne było trzepotu błękitnych skrzydełek i uroczego, słodkiego śpiewu małych ptasząt. Dni stawały się coraz cieplejsze, mężczyźni pochowali w szafach ciepłe kurtki, a podczas pracy wielokrotnie rękawem ocierali czoło z potu. Któregoś popołudnia Robin przyniósł do słomianego salonu obtłuczoną, starą cynową maszynkę do kawy. - Po coś to przytaszczył? - spytała Małgosia, gdyż brat dzierżył garnczek, jakby to było coś niezmiernie cennego. - Wiem, że jest stary i zardzewiały, ale nie ma w nim dziur - odparł Robin. - Zauważyłem, że ktoś go wyrzucił za płot... może jakiś włóczęga... i coś mi przyszło do głowy. Przyda się nam do gotowania jajek. - Jajek? - zdumiała się siostra. - Nie ma nic smaczniejszego niż jaja na twardo -zauważył Robin. - A poza tym można je zabrać ze sobą. Właśnie to mi przyszło do głowy, możemy zebrać jajka naszych kur, rozpalić ognisko w jakimś zakątku i ugotować je na twardo. A potem zapakować na drogę. - Robin! - zawołała z zachwytem i szacunkiem dziewczynka. - Nigdy bym o tym nie pomyślała. - Nieważne, które z nas to wymyśliło - odparł brat wielkodusznie. - I tak na jedno wychodzi. Tak więc zdecydowali, że kiedy zbliży się czas ich podróży, ugotują na twardo wszystkie jajka, jakie zdołają zgromadzić. Potem owinąwszy każde osobno w kawałek papieru, starannie ułożą je w małej torbie, w której chowali wszystko, co zamierzali zabrać ze sobą. Niewiele tego 48 było... parę drobiazgów do mycia oraz wspólny grzebień i szczotka. Czasem nocami budzili się zlani zimnym potem, z koszmarnego snu, w którym ciotka Matylda, Jones lub któryś z parobków odkrywali ich tajemnicę. Nie myśleli już o niczym innym, aż Małgosia dziwiła się, że nikt tego nie spostrzega. - Bo w ogóle o nas nie dbają - wyjaśniał jej Robin. -Pewnie zajęci są zbiorami. Zdaje się, że ciotka chętnie by zwiedziła dział rolniczy na wystawie, ale na pewno nie marnowałaby czasu na oglądanie pozostałych pawilonów. Nadszedł wreszcie niezmiernie radosny dzień, gdy na najdalszym krańcu pola, tak żeby nikt tego nie spostrzegł z domu, Robin zgarnął na stertę patyki i chrust. Zbierał je w południe, a kiedy idąc z powrotem do roboty mijał Małgosię, zdążył jej przekazać konspiracyjnym szeptem: - Przygotowałem chrust na ognisko. Tego wieczoru chwilę zwlekali po kolacji, aż pozostali stołownicy się rozeszli. Wówczas, rzucając wokół ukradkowe spojrzenia, udali się na umówione miejsce. Wzięli ze sobą zapałki, obtłuczoną maszynkę do kawy i wszystkie zebrane jajka. Rozpalając ognisko, rozmawiali szeptem, chociaż nie istniało najmniejsze niebezpieczeństwo, że ktoś ich tam podsłucha. Krucze loki i lśniące oczy Małgosi nadawały jej wygląd małej czarownicy, kiedy bacznie doglądała gotowania, spozierając co chwila do garnczka. - To zupełnie przypomina ogień ofiarny - szepnęła. - Wymyślasz takie dziwne rzeczy - zauważył Robin. -Ale podobają mi się, chociaż mnie samemu nigdy nie przychodzą na myśl. Kiedy jaja ugotowały się na bardzo twardo, przenieśli 49 je do stodoły i ukryli w pobliżu skarbu. Potem rozsiedli się w słomianym salonie, rozmawiając szeptem i aż drżąc z radości. - Jakoś tak się czuję - mówiła Małgosia - jakbyśmy zamierzali uczynić coś więcej, niż tylko udać się na wystawę. Jestem pewna, że tak czują się bohaterowie bajek, wyruszając na spotkanie z losem. Czy też masz gęsią skórkę, gdy o tym myślisz? - O, tak - odszepnął Robin. - A kiedy pomyślę o tym znienacka, aż coś we mnie skacze. - To twoje serce - wyjaśniła dziewczynka. - Gdyby teraz coś nas zatrzymało, chybabym umarła! - Nie, nie umarłabyś - odparł brat. - Ale lepiej o tym nie myśleć. I nie sądzę, aby mogło nam się trafić coś tak okropnego. Tak ciężko pracowaliśmy... i nikogo nie mamy, tylko siebie... i to nikogo nie skrzywdzi. Musi być coś, co nie pozwoli, aby stało się to najgorsze! - Też w to wierzę - odpowiedziała Małgosia i tym razem to ona uchwyciła dłoń brata i dłuższą chwilę trzymali się za ręce. I wreszcie nadeszła ta noc kiedy Małgosia, upewniwszy się, że kobieta w łóżku obok zapadła w głęboki sen, cichutko wyskoczyła z pościeli. W gospodarstwie ciotki Matyldy wszyscy szli spać z kurami i umęczeni harówką zapadali natychmiast w ciężki sen. Nikt nie mógł sobie pozwolić na bezsenność. Dziewczynka była pewna, że nikogo nie obudzi, kiedy bezszelestnie przekradła się schodami w dół, po czym ostrożnie otworzyła kuchenne drzwi. Robin już czekał z małą skórzaną torbą w ręce. Noc była ciepła i spokojna, a granatowe niebo wprost usiane 50 gwiazdami. Oboje przez chwilę spoglądali w roziskrzony nieboskłon. - Cieszę się, że świecą gwiazdy - wyszeptała wreszcie Małgosia. - Nie będziemy się czuć samotnie. Czy to twoje serce tak głośno bije? - Chyba tak - odparł brat. - Zostawiłem list w takim miejscu, w którym ciotka na pewno go jutro znajdzie. - 1 co tam napisałeś? - To, o czym mówiłem. Niewiele tego było... że oszczędziliśmy zarobione pieniądze i wyjeżdżamy na kilka dni... że czujemy się dobrze i nie musi się martwić. Wokół panowała cisza. Noc była bezksiężycowa i gdyby nie roziskrzone gwiazdami niebo, byłoby bardzo ciemno. Lecz i tak senna nocna cisza i ścielące się na drodze mroczne cienie mogłyby wystraszyć odważniejszych wędrowców. - Weźmy się za ręce - zaproponowała szeptem Małgosia. - Dzięki temu będziemy się czuli bliżej siebie... i bardziej bliźniaczo. I tak, ręka w rękę, poszli razem drogą. Dzieci miały aż cztery mile do stacji kolejowej. Robin powiesił torbę na kiju, zarzucił go na ramię, po czym bliźnięta raźnym krokiem ruszyły przed siebie środkiem gościńca. Niewiele drzew ocieniało drogę, ale i tak dzieci wolały omijać ich groźne cienie. Rozmawiały też szeptem, chociaż nikt nie mógł ich podsłuchać na tym bezludziu. - Porozmawiajmy o „Wędrówce pielgrzyma" - zaproponowała Małgosia. - Tak bym chciała, żebyśmy spotkali Świętego Męża. Nie czulibyśmy się wtedy tak samotnie. - Oczywiście, gdybyśmy go rozpoznali - zauważył Robin. - Inaczej myślelibyśmy tylko, że to ktoś, kto nas zatrzymał po drodze. Zresztą on tylko pokazał Christianowi światło i kazał mu tam iść. A my i tak jesteśmy dalej; przecież przeszliśmy już Furtkę. Zastanawiali się, ilu pasażerów czeka na małej stacyjce, czy ktoś zwróci na nich uwagę oraz co sobie pomyśli kasjer, gdy Robin będzie kupował bilety. - Może w ogóle nie zwróci na mnie uwagi - wyraził nadzieję chłopiec. - Nie zna mnie przecież; może pomyśli, że ktoś nas wysyła samych w podróż. W końcu nie jesteśmy już małymi dziećmi. - To prawda - zgodziła się Małgosia ochoczo. - Gdy- 52 byśmy mieli po sześć lat, to co innego, ale w końcu mamy prawie trzynaście. Gawędząc czuli się mniej samotnie, tak więc starali się nie przerywać rozmowy. A poza tym tyle mieli sobie do powiedzenia. - Robin - wyrwało się nagle głośniej Małgosi. - My naprawdę wyruszyliśmy w drogę! - I uścisnęła rękę brata. - Niedługo wsiądziemy do pociągu i będziemy coraz bliżej i bliżej Cudownego Miasta! A może to tylko sen i zaraz się z niego obudzimy! - To nie sen - oświadczył stanowczo Robin. - To się dzieje naprawdę. To jest tak samo prawdziwe jak... jak ciotka Matylda. Zawsze cechowała go większa praktyczność umysłu. - I już nie musimy więcej bajać - zauważyła Małgosia. - Bo teraz już będziemy rozmawiali o prawdziwych rzeczach. Och, pomyśl tylko! Cudowne Miasto czeka teraz na nas pod tymi samymi gwiazdami! Nie mogę przestać myśleć o białych pałacach. To wszystko przypomina bajkę. Aż się boję, że Miasto zniknie nam sprzed oczu jak fatamorgana, kiedy tylko się do niego zbliżymy. - A ja wyobrażam sobie ludzi, którzy wymyślili i wykonali te wszystkie rzeczy na wystawę. Może niektórzy z nich pracowali całymi miesiącami, żeby wykonać jeden jedyny przedmiot... trochę tak jak my, kiedy pracowaliśmy, żeby tam pojechać. I może też się obawiali, że nie podołają zadaniu; ale zacisnęli zęby i w końcu dokonali tego, co zamierzyli. I chociaż wystawa kiedyś zostanie zamknięta, przecież te przedmioty nie znikną. Przetrwają nawet swoich twórców. Ta myśl mi się okropnie podoba. Zaczekaj chwilkę, Małgosiu! Ukryj się tu w cieniu! 53 Wypowiedziawszy pospiesznie ostatnie słowa pociągnął ją na pobocze, gdzie ukryli się w cieniu ogromnego drzewa. Chłopiec stał i nasłuchiwał. - Słychać turkot kół - wyszeptał. - Zbliża się jakiś powozik. Nie możemy pozwolić, żeby nas ktoś zobaczył. Turkot lekkich kół przybliżał się coraz bardziej. Usłyszeli też męskie głosy; dzieci cofnęły się głębiej w cień i przytuliły do siebie. - Myślisz, że odkryli naszą ucieczkę i posłali za nami pogoń? - wyszeptała Małgosia zdławionym głosem. - Nie - odparł Robin, chociaż serce łomotało mu w piersi. - Na pewno nie! Powóz był tuż-tuż. Usłyszeli, jak jeden z mężczyzn powiedział: - W Chicago będę o wschodzie słońca... i to, czego tam nie zobaczę, nie będzie tego warte. W chwilę potem szybki kłus konia zabrał powóz dalej i głosy ucichły w oddali. Bliźnięta odetchnęły głęboko z ulgą. Robin przemówił pierwszy. - Ten ktoś też wybiera się na wystawę - wyszeptał. - Może będziemy razem jechać pociągiem - dodała Małgosia. - Założę się, że tak - odparł Robin. - To nikt znajomy. Nie rozpoznałem jego głosu. Daj mi rękę i chodźmy dalej. Żebyśmy tylko nie przegapili pociągu. Nie rozmawiali już wiele, lecz raźnie maszerowali drogą. Od rana, jak co dzień, pracowali i byli bardzo zmęczeni, ale nie spowolniło to ich kroków. Czasami Małgosia niosła torbę, aby Robin mógł odpocząć. Zresztą torba niezbyt jej ciążyła, bo dziewczynka była silna na swój wiek. Nareszcie dotarli do stacji. Kilkoro ludzi oczekiwało już 54 na peronie; przed budynkiem dworcowym stało kilka powozów. Kiedy mijali lekką dwukółkę, Małgosia szturchnęła brata łokciem. - To chyba ta - szepnęła. Przed kasą też zgromadziło się sporo ludzi. Robinowi mocniej zabiło serce, kiedy w grupie dorosłych podawał kasjerowi pieniądze na bilet, ale nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Powrócił do Małgosi dzierżąc w zaciśniętej ręce dwa cenne kartoniki. Siostra czekała na niego w najdalszym zakątku peronu. Kiedy go tylko dojrzała, wybiegła naprzeciw. - Masz bilety? - spytała bez tchu. - Czy ktoś patrzył na ciebie albo coś powiedział? - Mam je - odparł Robin. - I powiem ci, że prawie wszyscy jadą do Chicago i są tak zajęci swoimi sprawami, że nie mają czasu przejmować się czymś innym. I Bogu dzięki. - A im bliżej będziemy Chicago - zauważyła Małgosia - tym więcej pasażerów wsiądzie do pociągu i tym bardziej będą zajęci swoimi sprawami. A na wystawie kto będzie miał czas czy ochotę patrzeć na dwoje dzieci? I rzeczywiście wydawało się to mało prawdopodobne, choć przecież dziwnym zbiegiem okoliczności w chwilę potem zwrócili na siebie czyjąś uwagę. Pociąg miał nadejść za parę minut i kilku pasażerów wyszło już z poczekalni i niespokojnie spacerowało po peronie. Dwóch mężczyzn doszło prawie do miejsca, gdzie w cieniu stały bliźnięta. Młody mężczyzna wysłuchiwał szorstkich porad starszego towarzysza. Ów mężczyzna w średnim wieku, mógł być jego mocodawcą. Był raczej przystojny, o wyrazistych rysach twarzy; silnej budowy 55 ciała. Może była to surowa twarz, ale też zwracała powszechną uwagę. I dziwnym trafem mężczyzna miał kwadratową szczękę i proste, czarne brwi. Ale to jego głos przyciągnął uwagę dzieci. - To człowiek z powozu - szepnął Robin. - Poznajesz ten głos? - Spojrzeli za nim zainteresowani. Za pierwszym razem minął dzieci nie zauważając ich, gdyż zajęty był wyjaśnianiem czegoś młodemu człowiekowi. Za drugim akurat spoglądał w ich stronę, lecz minął bliźnięta perorując. Za trzecim razem obrócił wzrok celowo w ich stronę, jakby chciał się przekonać, czy jeszcze tam stoją. - Para dzieciaków - usłyszały bliźnięta w przelocie; najwyraźniej na chwilę zajęły myśli dżentelmena. -Wyglądają, jakby podróżowały same. Zrobił tylko tę jedną uwagę, po czym powrócił do przerwanego tematu; lecz dzieci słysząc ją, schowały się głębiej w cień. Nie musiały się tam już długo ukrywać. W oddali usłyszały znajomy gwizd lokomotywy. Ludzie tłumnie wypadli z poczekalni dźwigając paczki, walizy i parasolki, a bagażowi znienacka się ożywili i pospieszyli do swych obowiązków. Łoskot kół przybliżał się, aż ziemia zaczęła dygotać, po czym zabrzmiał wesoły dźwięk dzwonu i oto lokomotywa sapiąc, zatrzymała się na stacji. To było jeszcze większe przeżycie, niż się spodziewały. Tak mało podróżowały. Nie miały pojęcia, gdzie powinny wsiąść; nie były nawet pewne, czy to na pewno ich pociąg. Nie wiedziały też, jak długo będzie stał na stacji. Przecież mógł ruszyć, zanim wsiądą. Pozostali pasażerowie spieszyli się ogromnie i byli niezmiernie przejęci; popychali 56 j przesuwali dzieci. Przed jednym z wagonów stał konduktor. Kilku pasażerów okazywało mu bilety; niektórym wskazywał inne wagony, innych wpuszczał do tego, przed którym stał. Robin i Małgosia pospieszyli w jego kierunku. - Czy to pociąg do Chicago? - spytał Robin bez tchu. Jednak konduktor, zajęty innymi pasażerami, nie usłyszał go. Robin spróbował przepchać się bliżej. - Czy to pociąg do Chicago, proszę pana? - spytał głośniej. Musiał przecisnąć się koło mężczyzny, którego w swym podnieceniu nawet nie zauważył; ten spojrzał na niego i powiedział szorstkim, lecz dobrodusznym głosem: - Pociąg do Chicago? Tak, to ten. Masz bilety sypialne? Robin obrócił ku niemu twarz; znał ten głos i nawet ucieszył się, że to znów „znajomy" dżentelmen. Oboje z Małgosią nigdy nie słyszeli o wagonie sypialnym, więc nawet nie zrozumiał pytania. Wyciągnął swoje bilety. - Zamierzamy spać w pociągu - wyjaśnił. - Ale mamy tylko to. - Dwa wagony dalej - wskazał mężczyzna. - I radzę wam się pospieszyć. A kiedy bliźnięta podziękowały mu i chwyciwszy się za ręce pobiegły w stronę wskazanego wagonu, popatrzył za nimi śmiejąc się. - Niech mnie diabli, jeśli ta dwójka nie jedzie sama -powiedział sobie w duchu obserwując, jak dzieci po wysokich schodkach wsiadają do wagonu. - I założę się o ostatniego dolara, że smarkacze jadą na wystawę. Ach, ta młoda Ameryka! 57 Wagon był przepełniony. Nie tylko oni jechali na wystawę i musieli liczyć się z pieniędzmi. W pierwszej chwili wydawało im się, że wszystkie miejsca są zajęte. Część skulonych pasażerów spała, zaś reszta właśnie próbowała tego dokonać mimo niewygody; dzieci widząc to zniżyły głos do szeptu. Być może dla zblazowanego pasażera, który wielokrotnie korzystał z wygód i niewygód, jakie fundują podróżnemu pociągi i parowce, taka nocna podróż nie byłaby niczym ekscytującym. Jednak bliźnięta w swym krótkim życiu ledwie parę razy w dzień i to w normalnych okolicznościach jechały pociągiem. Ogromnie przejęte niezwykłą przygodą wspięły się po schodkach i stanęły u krańca korytarza, wypatrując wolnego miejsca. Były to dobrze wychowane dzieci, a wypływało to zarówno z ich natury, jak i ubóstwa domu rodzinnego; nieświadomie nauczyły się wówczas, że nie stanowią pępka świata. Nieśmiało rozglądały się wokół w cichej nadziei, że znajdzie się gdzieś dla nich miejsce, które zdołają zająć, nikomu nie przeszkadzając. Na najbliższej ławce z głową pochyloną na piersi i założonymi rękami drzemał starszy jegomość w czarnej mycce; nogi położył na siedzeniu, a plecami 58 oparł się o okno, tak więc nie zostawił wolnego miejsca nawet dla jednego z dzieci. Zresztą każdy pasażer starał się usadowić jak najwygodniej w tych ograniczonych warunkach i zajmował dla siebie tyle miejsca, ile tylko zdołał. Rosły mężczyzna obok odwrócił sąsiednią ławkę i wyciągnął na niej swe nogi zawalając ją jednocześnie walizą, kapeluszem i obszernym płaszczem; urządziwszy się wygodnie, teraz głośno chrapał. - Chyba jest wolne miejsce koło tej bardzo grubej pani na końcu wagonu - wyszeptała Małgosia. I rzeczywiście, przeszli tam i cichutko zajęli wolną ławkę, a torbę umieścili pod nią. - Jak tu spokojnie - zauważyła dziewczynka szeptem. - Czuję się, jakbym była w czyjejś sypialni. A stukot kół zdaje się tylko pogłębiać to uczucie. Jakbyśmy byli odcięci od świata. - Nie możemy rozmawiać - odparł Robin - bo pobudzimy ludzi. Zdołasz zasnąć? - O tak, jeśli tylko przestanę na chwilę myśleć - westchnęła Małgosia radośnie. - Jestem okropnie zmęczona... ale koła wciąż mi mówią: „Jedziemy, jedziemy, jedziemy..." Tak jakby ze mną rozmawiały. Słyszysz? - Pewnie, że słyszę. Więc mówią to samo do ciebie? Ale nie możemy całą noc nasłuchiwać - wyszeptał Robin. - Nie wyśpimy się, a potem będziemy zbyt zmęczeni na zwiedzanie. Oprzyj głowę i zamknij oczy, Małgosiu. - Dobrze - zgodziła się siostra. I skuliwszy się położyła główkę na oparciu ławki. - Jeśli oprzesz się o mnie, będzie ci bardziej miękko. I możemy się zamieniać miejscami - wyszeptała do brata. Przez chwilę jeszcze bliźnięta układały się wygodniej, 59 ale były tak zmęczone całodzienną pracą i nocnym marszem, tak wyczerpane dotychczasowymi przeżyciami, że ukołysane do snu stukotem kół, po krótkim czasie zapadły w głęboki, szczęśliwy sen młodości. Chociaż nim to jeszcze nastąpiło, Małgosia wyszeptała sennie: - Czy zauważyłeś naszego znajomego dżentelmena? - Tak - wymruczał Robin. Patrzył, jakby nas już poznawał. Gdyby dzieci nie były tak zmęczone, pewnie wiele razy by się budziły tej nocy. Jednak zapadły w sen jak w miękką poduszkę; tylko raz czy dwa razy poruszyły się lub na pół świadomie rozejrzały wokół obudzone trzaśnięciem drzwi albo przejściem konduktora. Jakież cudowne sny im się śniły! Pełne spodziewanych radości, przygód i marzeń! A kiedy noc przeminęła i na wschodzie niebo zaczęło się różowić, dzieci obudziły się prawie jednocześnie. Pozostali pasażerowie wciąż jeszcze drzemali lub też wiercili się próbując wygodniej usadowić. Pierwszy słoneczny pro-myczek połaskotał zamknięte powieki i Małgosia się ocknęła. Ogarnięta zarazem niepohamowaną radością i wzruszeniem gwałtownie się wyprostowała; w tej samej chwili usiadł Robin; oboje spojrzeli sobie w oczy. - To już dzisiaj! - powiedział Robin. - I nic nas nie zatrzymało! - dodała. - I z każdą chwilą jesteśmy coraz bliżej! Popatrzmy przez okno. Przytulone do siebie dzieci dłuższą chwilę wyglądały przez okno w pełnym zachwytu milczeniu, podziwiając umykające w pośpiechu widoki. - Wydaje się - zauważyła Małgosia - jakby się gdzieś tak ogromnie spieszyły, że nawet nie mogą na chwilkę przystanąć, byśmy się im dokładnie przyjrzeli. 60 - A przecież to my jedziemy - dodał chłopiec. - Posłuchaj tylko, co mówią koła... Wkrótce już dojeżdżamy na miejsce. Po jakimś czasie zaspani pasażerowie pobudzili się ziewając i przeciągając się. Źli i zmęczeni spoglądali po sobie. Nos tłustej damy naprzeciwko zdobiła smuga sadzy. - Robin - powiedziała Małgosia przyjrzawszy się z powagą damie. - Wyjmij z torby ręcznik, zmoczymy go i umyjemy ;>obie twarze. Zdecydowały się pożyczyć jeden z ręczników ciotki Matyldy; Małgosia uznała to za konieczność. Robin zmoczył dwa rogi, po czym dzieci z energią zabrały się do mocno ograniczonej toalety. W każdym razie po jej ukończeniu na ich nosach nie było śladu sadzy, a po uczesaniu i wy-szczotkowaniu włosów, wyglądały całkiem przyzwoicie. Ich proste, choć wykonane z porządnych materiałów ubrania nigdy nie były szyte z myślą o modzie, tak więc dzieci niewiele miały do stracenia. - A poza tym, to nie nasze ubrania jadą na wystawę -zaznaczyła Małgosia. - Tylko my. Zanim skończyły toaletę, za oknem miejsce prerii i lasów zajęły coraz częściej mijane gospodarstwa i wioski, perony stacyjek zapełniły się ludźmi o mniej prowincjonalnym wyglądzie, a mijane budynki stawały się coraz większe, podobnie jak miasteczka. W oknach wagonu migały raz po raz reklamy przeróżnych towarów, szczególnie mających jakiś związek z wystawą. Patrząc na to Robin zauważył w zadumie: - Pamiętasz jak graliśmy w domu w „ciepło - zimno", a kiedy ktoś zbliżał się do miejsca, gdzie ukryliśmy 61 naparstek, mówiliśmy: Ciepło... cieplej... coraz cieplej... gorąco! Teraz jest zupełnie tak samo. Z każdą chwilą staje się cieplej, a za chwilę będzie... - Lada chwila będziemy na miejscu - oświadczył pasażer z końca wagonu, po czym wstał i zaczął zdejmować z półki swoje bagaże. - Będzie gorąco! - dokończył Robin i parsknął śmie-chem. - Małgosiu, pomyśl tylko, już dojeżdżamy. Tylko popatrz przez okno! - Wjeżdżamy na wielką stację! - zawołała dziewczynka. - Jakie tu tłumy! Robin, dojechaliśmy! Chłopiec wyjął spod ławki skórzaną torbę. Pasażerowie powstali jak jeden mąż i jeden przez drugiego pchali się korytarzem do wyjścia. Każdy zaczął się nagle ogromnie spieszyć, jakby w obawie, że pociąg lada chwila ruszy, a on nie zdąży wysiąść. Niektórzy mieli nadzieję, że przyjaciele wyjdą na stację ich przywitać. Inni nie byli pewni, czy zdołają wynająć dla siebie pokój. Znajomi wymieniali pytania nad głowami pozostałych pasażerów. Wszyscy gwałtownie gromadzili wokół siebie swoje walizki, parasole i paczki. Napierający do wyjścia tłum wepchnął dzieci z powrotem do ich przedziału, skąd dłuższą chwilę nie mogły się wydostać. - Musimy przeczekać, aż dorośli przejdą korytarzem -uznał Robin. Wkrótce jednak tłum się nieco przerzedził i wtedy bliźnięta zdołały wyjść z pociągu. W pobliżu schodków stał bagażowy; spojrzał z ciekawością na dzieci, po czym popatrzył baczniej chcąc zobaczyć, pod czyją opieką podróżują. Nic jednak nie rzekł. Dzieciom zdawało się, że cały świat spotkał się na stacji 62 albo przynajmniej tamtędy akurat przechodził. Zewsząd ciągnęli ludzie przepychając się w tłumie. Przyjaciele poszukiwali się, a kiedy się wreszcie odnaleźli, wydawali radosne okrzyki i ściskali sobie dłonie, blokując drogę pozostałym przechodniom. W ograniczonej przestrzeni panował przeraźliwy zamęt i hałas, a z zewnątrz dołączał się do owego pandemonium gwar wielkiego miasta. Przez dłuższą chwilę dzieci stały oszołomione. Nie miały pojęcia, co teraz począć. Ujęły się mocno za ręce, jak to czyniły zawsze, kiedy działo się coś strasznego. Rwący potok ludzki pochwycił je i poniósł ze sobą. - Jesteśmy tacy mali - przerywanym głosem wyszeptała Małgosia - Strasznie tu dużo ludzi. Robin, dokąd pójdziemy? Robinowi zaparło dech z wrażenia. Świat zdawał się tak ogromny! Pobladł, a kiedy obrócił się, by spojrzeć na siostrzyczkę, dostrzegł, że była biała jak płótno. - Wszyscy opuszczają budynek stacji - wyjaśnił. -Trzymaj się mnie mocno, Małgosiu. Wszystko będzie dobrze. Wydostaniemy się z tłumu. Z trudem udało im się to wreszcie uczynić. Kipiący tłum wkrótce przepchnął się wraz z nimi przez bramę wejściową. Właśnie w tym momencie zostali przyparci do mężczyzny, który dobrodusznie cofnął się nieco, by ocalić Małgosię od przygniecenia do jego wielkiej walizy. Uniosła głowę, by mu podziękować i aż drgnęła zaskoczona. To znowu był ich „znajomy" dżentelmen! Poznawszy ich mężczyzna skinął surowo lecz przyjaźnie głową. - Jak się macie! - zawołał. - To znowu nasza dwójka! Na pewno zdążacie na wystawę! 63 Robin popatrzył w jego przenikliwą twarz i odpowiedział grzecznie: - Tak, proszę pana. - Mam nadzieję, że się wam spodoba - zauważył dżentelmen. - Wielka sprawa! Po czym minął ich i wkrótce zniknął w tłumie. Stłoczona ciżba ludzka wypływała na chodniki i tam wsiąkała w tłum przechodniów. Ulicami ciągnęły nie kończącym się sznurem furgony i wozy, konne tramwaje, hotelowe omnibusy i powozy. Jaskrawe światło poranka oślepiało oczy dzieci. Turkot kół, hałas tramwajowych dzwonków, stukot końskich kopyt, gwar przekrzykujących się ludzi ogłuszał je doszczętnie. Nigdy dotąd nie były w wielkim mieście, więc nieprzywykłe do wielkomiejskiego ruchu i hałasu stały kompletnie oszołomione, czując się jak dwie drobiny pyłu porwane przez nurt wielkiej rzeki. Jednak po dłuższej chwili odzyskały zmysły, a nawet ten nowy świat zaczął im się podobać. - To nie jest świat ciotki Matyldy - oświadczył stanowczo Robin. - Ale wiesz, co myślę, Małgosiu? To jest chyba nasz świat. 64 Dziewczynka patrzyła oczarowanymi oczyma na przepływającą rzekę ludzi. - Do miasta przybyły tłumy pielgrzymów - odparła słowami z „Podróży pielgrzyma", a na jej napiętej twarzyczce zagościł wyraz rozmarzenia. - Pamiętasz, co było dalej? „I czynili wielki gwar na ulicy!" Zupełnie jak w książce! I rzeczywiście tak było. Ta myśl sprawiła, że krew raźniej popłynęła w ich żyłach i dzieci poczuły się wręcz znakomicie. Powrócił też im apetyt pobudzony rześkim rannym powietrzem. Zastanowiły się więc głęboko, na co mogą się zdecydować. Nie miały dość pieniędzy, by zamówić śniadanie w restauracji, a każdy grosik musiały obejrzeć z obu stron, nim go wydały. - Chodźmy przed siebie - zaproponowała wreszcie Małgosia - póki nie zobaczymy jakiejś skromnej piekaren-ki. Możemy tam kupić chleb i zjemy go razem z jajkami na twardo. - Dobrze - zgodził się Robin. Śmiało ruszyli naprzód. Chociaż popychani przez spieszących się przechodniów i ogłuszeni hałasem, z zachwytem przyglądali się ożywionym twarzom, trzepoczącym proporcom i słonecznemu światu. Cudownie było żyć w taki poranek. Wreszcie jednak zmysł praktyczny skierował ich kroki w boczne uliczki. Minęli wielkie magazyny, a w końcu Małgosia zatrzymała się przed małym sklepikiem. - Przed chwileczką widziałam tu miłą panią. Miała taką życzliwą twarz. Wejdźmy do środka. To zupełnie mały sklep. Rzeczywiście piekarenka była malutka, czysta, a klientów obsługiwała Niemka o dobrodusznej, pogodnej twarzy. 65 Dzieci poprosiły o kilka gorących bułeczek. Małgosia niespokojnie observ/owała kobietę, kiedy ta podawała im bułeczki i wydawała resztę. Wreszcie zdobyła się na odwagę i zamiast odejść od lady, zapytała: - Proszę pani, mamy kilka jajek na twardo, które chcielibyśmy zjeść z bułeczkami, a nie wiemy dokąd pójść. Postaramy się nie zrobić nieporządku, więc czy pozwoli nam pani zjeść nasze bułeczki tutaj, a nie na dworze? Nie zostawimy żadnych okruszków ani skorupek na podłodze. - Nie wracacie na śniadanie do domu? - spytała. -Jesteście ze wsi? - Tak - odparła Małgosia. - Chyba przyjechaliście na wystawę - dodała właścicielka dobrodusznie. - Kto się wami opiekuje? - Nikt - przyznał Robin. - Przyjechaliśmy sami. Ale jakoś dajemy sobie radę. - Mój Boże! - zawołała Niemka. - Przecież jesteście na to za młodzi! Możecie sobie tu przysiąść i zjeść śniadanie. Ani trochę mi to nie przeszkodzi, jeśli tylko nie naśmiecicie. Przy małym stoliczku stały dwa krzesła, z których zapewne korzystali czasami klienci pragnący zjeść ciepłe bułeczki na miejscu. Tam właśnie rozsiadły się bliźnięta i zabrały do uczty. - Ale byłem głodny - przyznał Robin, kiedy posoliwszy pochłonął czwarte jajko. - Ja też - dodała Małgosia z rozkoszą przełykając kęs pysznej bułeczki. To było wspaniałe śniadanie. Właścicielka piekarni założywszy ręce na piersi zerkała na dzieci zza lady z pogodną ciekawością. Pochodziła z chłopskiej, praktycznej 66 rodziny. Właśnie bliźnięta zajadały w najlepsze, kiedy aż podskoczyły słysząc skierowane do siebie pytanie: - Nie mielibyście ochoty na filiżankę kawy? Dzieci spojrzały na nią niepewne, czy nie proponuje im kupna kawy. Wymieniły zakłopotane spojrzenia, a Robin odrzekł: - Nie stać nas na kawę, proszę pani, bardzo dziękujemy. Mamy za mało pieniędzy. - Nic nie szkodzi - odparła kobieta wprawiając dzieci w osłupienie. - Kawa mnie nic nie kosztuje. Trochę zostało w dzbanku na piecyku z mężowskiego śniadania. Dam wam po filiżance. - Po czym spiesznie weszła w głąb piekarni, skąd po chwili wyniosła dwa kubki gorącej kawy. - No, wypijcie - oświadczyła stawiając je na stoliczku. - Jeśli wy, dzieciaki, zamierzacie zwiedzać w tym tłumie wystawę, musicie najpierw napełnić żołądki. To było tak niespodziewane, tak miłe i tak cudowne! Bliźnięta spojrzały po sobie rozjaśnionymi oczami, pc czym z uczuciem ogromnej wdzięczności zwróciły się do kobiety. - Och, dziękujemy pani! - zawołały jednym głosem. -Jesteśmy pani naprawdę szalenie wdzięczni. Uczta stała się teraz prawdziwie królewska. Jeszcze nigdy w życiu dzieci nie czuły się tak wspaniale. I chyba nigdy nie piły tak pysznej kawy! Kiedy śniadanie dobiegło końca, powstały pełne nowych sił. Podeszły do lady i gorąco podziękowały właścicielce piekarni. - Chcielibyśmy raz jeszcze pani bardzo podziękować - powiedziała Małgosia. - Jesteśmy pani niezmiernie zobowiązani. Było nam tu bardzo miło, a kawa była wręcz 67 przepyszna. Pewnie wydajemy się za młodzi na podróżowanie bez opieki... ale tym bardziej jesteśmy pani wdzięczni. - Nie ma za co - odparła. - Mam nadzieję, że się nie zgubicie na wystawie. I bawcie się dobrze. Po czym dzieci znowu znalazły się w środku wielkomiejskiego rozgwaru. - Robin, czy to nie miło, kiedy ktoś jest dla nas dobry - wykrzyknęła radośnie Małgosia. - Czy nie czujesz si dzięki temu szczęśliwszy? I to nie dlatego, że ktoś coś dla ciebie zrobił, ale dlatego, że był dobry? - Aha - zgodził się chłopiec dziarsko maszerując. -I powiem ci coś jeszcze. Wierzę, że na świecie żyje mnóstwo dobrych ludzi. - Ja też - zgodziła się Małgosia. - Wierzę w to, nawet jeśli ich nie spotykamy. I dzieci powędrowały w stronę wystawy. Oczywiście dawno zaplanowały, jak wkroczą do Cudownego Miasta. Wiedziały, gdzie znajdują się najbliższe wejścia, jednak Małgosia pragnęła, by wpłynęły tam łodzią, tak jak uczynili to bohaterowie ich ukochanej książki. - Musimy wpłynąć do miasta złotą bramą! Chociaż tutaj wody będą błękitne i przejrzyste, a nie ciemne i gorzkie, jak w „Podróży pielgrzyma". Och, Robin, czy to możliwe, że my naprawdę tu jesteśmy? Swego czasu wyczytali wszystko, co tylko napisano o wielkim łuku bramy i wspaniałym perystylu upiększonym posągami. Największe jednak wrażenie wywarła na dzieciach imponująca rzeźba z białego marmuru, która zdobiła zwornik łuku. Tak więc z bijącymi sercami wsiadły do stateczku mającego je zawieźć po wodach jeziora do samej bramy. 68 Był cudowny czerwcowy dzień. Woda połyskiwała ametystowo, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Nie miało najmniejszego znaczenia, że przechodnie poszturchiwali dzieci przepychając się naprzód i wymieniając między sobą głupie uwagi. Bliźnięta dopływały do Cudownego Miasta! Kiedy z błękitu wody wynurzyły się w oddali zarysy białych murów, dzieci porwały się ze swych miejsc i trzymając się za ręce oparły o burtę, chłonąc wzrokiem coraz wyraźniejsze zarysy Cudownego Miasta. Jakież znaczenie miało dla nich, że nikt nie dostrzegał w nim tego co one! Pozostali pasażerowie wrzaskliwie wymieniali uwagi, lecz bliźnięta patrzyły w milczeniu. Nareszcie spełniło się ich marzenie, dziecięce marzenie o zaczarowanym świecie! Trzymając się za ręce i wciąż milcząc przeszli pod śnieżnobiałym łukiem. Otwierał się przed nimi rozległy dziedziniec, na którym przystanęli na chwilę. Stąd rozpościerał się widok na uwieńczoną posągami kolumnę i na Cudowne Miasto. Błękitne wody zatoki pluskały u stóp pałacowych murów i w hołdzie dla ich piękna odbijały w sobie wizerunki białych pawilonów. Zieleń trawników i szerokolistnych roślin ozdobnych, nieskalana biel pałaców, 69 różnokolorowy tłum, szafir wód i niezmierzony błękit wysokiego nieba - wszystko to sprawiało, że dzieci stały i patrzyły z otwartymi buziami i oczami okrągłymi jak spodki. Małgosia wyglądała tak dziwnie, że w pewnej chwili Robin, spojrzawszy na nią, zawołał zaniepokojony: - Małgosiu! - Tak? - spytała sennie. - Małgosiu! Jesteśmy tutaj! - Wiem. Tylko że to miejsce tak przypomina nasze Cudowne Miasto, że... - tu z ust jej wydobył się dziwny śmiech - Robin, a może myśmy już umarli i właśnie się budzimy? Te słowa sprowadziły dzieci na ziemię. Roześmiały się wesoło. O nie, nie umarły. Jeszcze nigdy w życiu nie czuły się tak ożywione; miały wrażenie, że znalazły się w samym środku świata, a ten świat przewyższał swym pięknem ich najśmielsze marzenia. - Dokąd pójdziemy najpierw? - spytała Małgosia. -I co zwiedzimy? Trudno było podjąć decyzję. Znalazły się w miejscu zaczarowanym i nie pozostawało im nic innego, jak tylko dać się unieść fali wydarzeń i poddać działającym tutaj czarom. Spacerowały szerokimi palmowymi alejami oraz bulwarem obrzeżającym wody zatoki, której fale marszczył przelotny wietrzyk. Mijały wspaniałe grupy posągów. - Wyglądają tak, jakby obserwowały zwiedzających -zauważył Robin. - I jakby coś sobie o nich w duszy myślały - dodała Małgosia. - Bo to po prostu niemożliwe, żeby one nic nie czuły; przecież wyglądają jak żywe. Wkrótce Małgosia ułożyła jedyny plan zwiedzania, który 70 odtąd ich obowiązywał podczas tych zaczarowanych dni. Bardziej przypominał wizję żywej wyobraźni niż plan, ale ogromnie się dzieciom spodobał. Z czarodziejskiego mostku rozpościerał się widok na inne mosty spinające brzegi kanałów wijących się po terenie wystawy, na roziskrzone słońcem śnieżnobiałe kolumny, łuki, wieżyczki, minarety, posągi, na tryskające fontanny, na kwietne rabaty i pióropusze palm. Wpatrzone w to wszystko rozmarzone oczy Małgosi rozświetliły się radością. Oparła się o balustradę i swoim zwyczajem oparła bródkę na złożonych dłoniach. - Nie musimy wcale udawać, że to tylko czarodziejska historia - oświadczyła stanowczo. - Bo to jest czarodziejskie miejsce... tylko że jakimś cudem stało się prawdziwe. Kto by pomyślał, że bajka może się urzeczywistnić? Właśnie sobie wymyśliłam, jak to się zdarzyło. - Opowiedz tę historię - poprosił Robin nie odrywając oczu od zaczarowanego świata. - To było tak - zaczęła. - Żył sobie kiedyś wielki dżin, władca wszystkich pozostałych dżinów na całym świecie. ^vii oni r^zmiernie potężni i bogaci oraz władali czaro- isjską gtą, ale ten największy dżin miał wśród nich posłuch; poza tym oddawali mu swoje skarby. A kiedyś wezwał je i powiedział: „Wybuduję wspaniałe miasto, do którego zjadą się ludzie z całego świata, by je podziwiać i zdumiewać się nagromadzonymi tam osobliwościami. Muszę zebrać skarby z każdego zakątka ziemi, aby ludzie zrozumieli jak ogromny jest świat, ile w nim mądrości i dziwów. Dzięki temu pojmą również, do czego są zdolni, bo przecież te cudeńka wykonane będą rękami ich 71 współbraci. Obejrzawszy wszystko co tam nagromadzę, pojmą, jaka siła w nich drzemie, a to sprawi, że staną się mądrzejsi, a ich serca napełnią się odwagą." Zamilkła, lecz Robin delikatnie szturchnął ją łokciem. - Mów dalej - poprosił. - Podoba mi się ta historia; brzmi zupełnie prawdziwie. I co było dalej? A więc wielki dżin wezwał ich wszystkich po imieniu. Jeden z dżinów był władcą obrazów i posągów oraz ludzi, którzy je tworzyli. Nie mieli o tym pojęcia, ale to on przynosił im pomysły i napełniał ich serca niecierpliwością, póki nie dokonali tego, co zamierzyli. Wielki dżin rozkazał mu: „Musisz zbudować dla swoich poddanych pałac i przenieść do niego najwspanialsze dzieła, tak aby pozostali ludzie mogli je zobaczyć i z nich czerpać natchnienie." A pewien inny ogromny dżin cały był zrobiony ze stali i żelaza, i złota, i srebra, i kół zębatych. I jemu wielki dżin powiedział: „Zbuduj wielki pałac i każ swym poddanym, by go napełnili wszelakimi maszynami i cudami techniki, tak aby ludzie zrozumieli, że nie ma rzeczy, której nie są w stanie zrobić, jeśli tylko powezmą taki zamiar." Inny znowu dżin kochał podróże i wiedział wszystko o roślinach, kwiatach i drzewach. A jeszcze inny mieszkał na dnie morza i mógł zawołać każdą z ryb po imieniu, kiedy pośród nich spacerował. I wielki dżin rozkazał budować pałac, a oni tak się tym przejęli, że w końcu niejeden zapragnął, by jego dzieło prześcignęło pozostałe. I tak powstało Cudowne Miasto. A my tu przybyliśmy, chociaż mamy dopiero dwanaście lat i nikogo nie obchodzimy. - Tak - przytaknął Robin. - A to miasto należy do nas, tak jakbyśmy sami byli wielkimi dżinami. A kim on był? - Nie wiem - odparła dziewczynka. - Nikt tego nie wie. 72 On jest tym - dotknęła delikatnie czoła. - Tym, rozumiesz? On jest Myślą... on jest tym czymś, co sprawia, że pragniemy dokonywać różnych rzeczy. - W takim razie to on wzbudził w nas pragnienie, by tu przybyć i dzięki niemu nie mogliśmy znieść myśli, że nas ominie ta przygoda - dodał Robin. - I chyba to on właśnie sprawia, że wymyślasz wciąż nowe historyjki i zawsze masz niezwykłe myśli? - Tak, oczywiście! - zawołała Małgosia. - Każdy dostał od niego ten dar... a jest tylu ludzi na całym świecie. Robin, chodźmy dalej, obejrzymy pałac, który zbudował dżin zakochany w obrazach i posągach. I możemy sobie wyobrazić różne rzeczy. Wtedy będzie jeszcze cudowniej. Odkryli przystań, w której stała gondola i zajęli w niej miejsca. Wspaniale odziany gondolier odepchnął łódź od brzegu. - Teraz jesteśmy w Wenecji - oświadczyła dziewczynka, kiedy wypłynęli na gładką powierzchnię zatoki. - Możemy być w każdym kraju, więc teraz jesteśmy w Wenecji. Gondola zatrzymała się kolebiąc u szerokich schodów wiodących do pałacu. Weszli na nie i wkroczyli w nieznany, pełen przepychu świat. Niewiele wiedzieli o obrazach, a zgoła nic o rzeźbach, lecz szli od sali do sali oczarowani. Z uśmiechem zatrzymywali się by podziwiać piękne twarze posągów i pogodne sceny; nie mogli też oderwać wzroku od zatroskanych twarzy i wówczas ich własne buzie przenikał wyraz smutku. Dzieci nie było stać na kupno katalogu, tak więc mogły tylko patrzeć, współczuć, radować się i podziwiać. - Musimy sami wymyślać sobie ich historie - powiedział 73 Robin. - Raz ty będziesz to robić, a raz ja. Jasne, że twoje opowiadania będą o niebo lepsze - dodał. I tak właśnie uczyniły. Przesuwały się od obrazu do obrazu i opisywały scenę, którą tam widziały. Być może niektóre z tych wyjaśnień wielce by zdumiały autora dzieła, niemniej opowieści były pełne życia, świeżości, a poza tym niezmiernie obrazowe. Ogromnie im się spodobała ta zabawa. Na śmierć zapomniały o pozostałych zwiedzających i nawet nie zauważyły, że budzą żywe zainteresowanie. Tak się przyzwyczaiły do tego, że nikogo nie obchodzą, iż nawet w obecności ludzi czuły się same. To była wspaniała uczta duchowa. Przebiegały od końca do końca sali, tu przywabione plamą koloru, tam zainteresowane dostrzeżoną sceną. - Chyba nie mamy zielonego pojęcia o obrazach -zauważyła Małgosia. - Ale jest wiele rzeczy, które są i dla nas zrozumiałe. Biedacy pracujący w polu, smutek lub radość na ich twarzach, tancerze na wspaniałym balu, skrzydła wiatraków obracające się na wietrze. - No i z twarzy widać, kto jest dobry, a kto zły - dodał Robin. - Tak - zgodziła się siostra. - Widać na nich bogactwo i ubóstwo, dobro i zło, szczęście i smutek. Wielki dżin był ogromnie dumny i nakazał, by obrazy dokładnie odzwierciedlały świat. - Czy on był najsilniejszy ze wszystkich istot na świecie? - spytał Robin, z ochotą wracając do ulubionej zabawy. - Nie wiem. Czasami mam wrażenie, że tak. Bo był bardzo potężny... bardzo. Zbyt byli zajęci swoją grą, by dostrzec stojącego w pobliżu mężczyznę, który akurat przyglądał się wielkiemu 74 obrazowi. Prawdę mówiąc ów dżentelmen też ich z początku nie zauważył. Dopiero gdy Małgosia zaczęła opowiadać, zwrócił na nią uwagę. Obrócił ku niej lekko głowę, po czym zaczął się przysłuchiwać baśni. Widać też było, że ich sobie przypomniał. - To znowu wasza dwójka! - powiedział, kiedy dziewczynka skończyła snuć opowieść. - Przyszliście na wystawę? Był to oczywiście „znajomy" dżentelmen. - Tak - odparła Małgosia z takim wyrazem twarzy, jakby ściągnięto ją gwałtownie na ziemię. - No i jak wam się tu podoba? - spytał. - Bawimy się, że to czarodziejskie miasto - wyjaśniła dziewczynka. - To bardzo łatwe. Akurat w tym momencie nadeszła spora grupa zwiedzających i rozdzieliła ich. ■'•' """■■"*' W Różanym ogrodzie Dopiero kiedy opuściły świat obrazów i znalazły się z powrotem w tłumie, poczuły, jak są zmęczone i jak okropnie bolą je nogi. Stały chwilę w pełnym słońcu, po czym Robin westchnąwszy zauważył: - To tak jakbyśmy śnili jeden sen po drugim. Chyba byliśmy tam bardzo długo, ale nie czułem zmęczenia ani głodu. A teraz czuję i jedno i drugie. A ty? 75 Dziewczynka była równie głodna i zmęczona jak brat. - Czy możemy sobie pozwolić na kupno dwóch kanapek, by zjeść je razem z naszymi jajkami na twardo? -spytała. - Chyba tak - odparł Robin. - Ale gdzie będziemy jedli? Z tym nie było najmniejszej trudności. Dzieci zaplanowały to już dawno, a znając na pamięć plan wystawy, nawet nie musiały pytać o drogę. Był taki zakątek na zaczarowanej wyspie, do której prowadził jeden z mostków. Wysepkę porastał zagajnik, pośród drzew wiły się obrzeżone kwiatami ścieżynki, a gdzieniegdzie stały drewniane ławeczki i altanki. Tysiące kwitnących róż unosząc otwarte pąki ku słońcu lub skłaniać je na boki, napełniało ten zakątek odurzającą słodyczą swej woni. Chociaż czarodziejski most łączył wysepkę z resztą świata, to jednak w porównaniu z ciżbą ludzką gdzie indziej, wyspa zdawała się prawie bezludna. Niewielu zwiedzających tu dotarło. - Zjemy nasz lunch w towarzystwie tysięcy róż, zupełnie jakbyśmy byli w „Księdze tysiąca i jednej nocy". Możemy się bawić, że królowa wszystkich róż zaprosiła nas do siebie, ponieważ nie mamy nikogo - zaproponowała Małgosia. Dzieci wydobyły z torby swój skromny posiłek. Zmęczyły się dźwiganiem tego ciężaru, lecz obawiały się ją gdziekolwiek pozostawić. - Całe szczęście, że torba jest tak mała i tak niewiele w niej posiadamy - zauważył Robin. Wybrały zakątek najbliżej różanego ogrodu, rozsiadły się na ławeczce i wprost rzuciły na jedzenie. 76 Nie było tego wiele dla dwojga wygłodniałych dzieci, lecz próbowały przeciągnąć posiłek, jak długo się dało. Nie opuszczało ich uczucie radości. - Jedzmy wolno, to będzie nam się wydawać, że jest tego więcej - zaproponowała stanowczo Małgosia, czując nieprzyjemne ściskanie w dołku. - Robin, czy spostrzegłeś naszego „znajomego"? - Oczywiście - odparł. - Jest za duży, żeby go nie spostrzec. - Zauważyłam pewną rzecz - mówiła dalej dziewczynka. - Coś mu dolega. Jest okropnie posępny. - No, no - zauważył Robin z dobroduszną niewiarą w głosie. - I może wiesz, co go tak gryzie? Małgosia zapatrzyła się w błękit wody prześwitujący między drzewami. Najwyraźniej rozważała ten problem. - Skąd mogę wiedzieć? - odpowiedziała wreszcie. -Nie mam pojęcia. Ale ten mężczyzna ma smutną twarz... tak jakby pogrążony był w posępnych myślach. Sama nie wiem, dlaczego tak pomyślałam... ale to uczyniłam, a w dodatku to prawda. - No dobrze, jeśli go jeszcze spotkamy - zauważył Robin - sam mu się przyjrzę. - Wierzę, że go jeszcze spotkamy - odparła stanowczo Małgosia. - Ile nam zostało jajek? - Wzięliśmy ze sobą tylko trzy tuziny - odparł brat zaglądając do torby. - A dziś rano zjedliśmy aż siedem sztuk. - Kiedy człowiek nie ma nic innego do jedzenia poza jajkami, potrafi sporo ich zjeść - stwierdziła Małgosia. -Nie starczą nam na długo. Ale nie zdołalibyśmy wziąć 77 tysiąca jaj, nawet gdybyśmy tyle zebrali - dodała po przemyśleniu całej sprawy. - Będziemy musieli kupować najtańszą żywność - rozważał tymczasem Robin. - W końcu płacimy co dzień dolara za bilet wstępu, a jeśli skończą nam się pieniądze, zaczniemy zwiedzać wyłącznie te miejsca, do których wstęp jest bezpłatny. A przecież chcemy obejrzeć wszystko. - Wolałabym głodować, byle tylko starczyło na bilet wstępu, niż jeść obiady w restauracjach, a nie mieć za co kupić wejściówek - oświadczyła dziewczynka. - Ja też - odparł. - Ale nie jest łatwo znosić głód. Chociaż znaleźli sobie odludny zakątek, przecież nie byli tu jedynymi przybyszami. Ledwo się rozsiedli i otworzyli torbę, dojrzeli, że dwoje ludzi kieruje się w ich stronę. Przypuszczali, że żaden przechodzień nie zakłóci im spokoju, jednak tych dwoje podobnie jak dzieci, poszukiwało po prostu spokojnego zakątka. I mąż i żona sprawiali wrażenie dobrodusznych i prostych wieśniaków, którzy zapragnęli wybrać się w niedzielę na wystawę. Najwyraźniej wycieczka sprawiła im mnóstwo radości. Rosły i niezdarny wieśniak miał na sobie sukienny płaszcz. To odzienie, chociaż zupełnie nowe, miało za krótkie rękawy i marszczyło się w ramionach. Wykrochmalony kołnierzyk i biały gors utraciły w upale swą sztywność, pomięły się, a krochmal na nich popękał. Nieco za mały melonik zsunął się mu na tył głowy. Mężczyzna nie był może przystojny i nie wyglądał na specjalnie mądrego, lecz miał poczciwe spojrzenie. Grubokoścista i niemodnie ubrana niewiasta była do niego bardzo podobna. Jej strój stanowił rozpaczliwą próbę dogonienia najnowszej mody przez ambitną wiejską 78 szwaczkę. Chociaż jej spocona, czerwona twarz świeciła się z gorąca, malował się na niej wyraz zadowolenia. Kiedy się zbliżyli, bliźnięta popatrzyły na nich z wielką ciekawością. - To ludzie, dla których ta wystawa jest równie ważna jak dla nas - zauważył Robin po cichu. - Zupełnie nas zresztą przypominają. Chyba też mieszkają na farmie. Tak przynajmniej wyglądają. Nigdy nic nie widzieli, nigdzie nie bywali, niczego się nie nauczyli. Pewnie nie stać ich na książki. - Pewnie są zbyt mało wykształceni, by wiedzieć jakie książki kupić, nawet gdyby mieli na to dość pieniędzy -odparła szeptem Małgosia. - Ona cały dzień gotuje, szoruje, ubija masło w maślnicy i pierze, a on orze i nie wychyla nosa z gospodarstwa. Ale sprawiają wrażenie dobrych ludzi. I tak mi się wydaje, że też chcą tu wszyściutko zobaczyć. - A więc zobaczą obrazy i posągi, i różne osobliwości ze wszystkich stron, i tubylców z dalekich krain - dodał Robin. - A potem pojadą do domu i opowiedzą wszystko swoim dzieciom... jeśli je mają. Nie uważasz, że to by się spodobało dzieciakom? Przez długie lata mogłyby się potem bawić w Światową Wystawę. - Tak jak myśmy bawili się w cyrk, kiedy rodzice nie mieli dość pieniędzy, żeby nas tam zabrać - przypomniała Małgosia. Wiejska para zwolniła kroku, rozglądając się niepewnie wokół, po czym ruszyła do ławki, w pobliżu której rozłożyły się dzieci. Kiedy mijali bliźnięta, kobieta ukradkiem rzuciła okiem na ich skromny posiłek, ale nie uczyniła tego z ciekawości. Od razu też zwróciła się do męża. 79 - To równie dobre miejsce jak każde inne, Jakubie. Siądźmy tu, bo zaraz upadnę ze zmęczenia. Poza tym umieram z głodu. A ty nie? - No pewnie, że tak - odparł szczerząc zęby. - Mam nadzieję, Emmo, że w tym koszyku coś jest. Mógłbym połknąć konia z kopytami i nawet bym się nie fatygował z gryzieniem. Kobiecina roześmiała się dobrodusznie. - Dobrze, dobrze - powiedziała. - Wiem, co potrafisz w siebie wrzucić, kiedy wracasz z pola. Znam już twoje możliwości, a nie zwykłam głodzić męża; mam nadzieję, że to zdążyłeś zauważyć. Jest w tym koszyku dosyć i dla ciebie i dla mnie. - Jeśli komuś ze zwiedzających nie dostawało rano apetytu, kiedy zaczynał zwiedzać wystawę, to już chyba nabrał ochoty do jedzenia - dodał Jakub. Westchnąwszy z ulgą zasiedli na ławce. Kobieta uniosła wieczko koszyka i wydobyła z głębi szorstką, ale dużą i czystą serwetkę, którą rozłożyli na ławce między sobą, podobnie jak bliźnięta uczyniły to uprzednio z kawałkiem gazety. Byli tak blisko, że Małgosia nie zdołała powstrzymać się od zerknięcia. Fatalnie się złożyło, że ławeczki stały tak blisko siebie. Kiedy ktoś jest głodny jak wilk, łatwiej mu udawać, że się najadł, jeśli w pobliżu nie zasiadają ludzie do pysznego, obfitego posiłku. Małgosia poczuła, że z rozkoszą wdycha cudowny zapach. Zapragnęła, by te pyszności nie znajdowały się aż tak blisko. Mimo ubogiego odzienia oraz opalonych, spracowanych rąk i twarzy właścicieli koszyka, jego zawartość była zdecydowanie godna uwagi. Dziewczynka dojrzała kątem oka szynkę i kurczaka, a także chyba ciasto. Wyglądały tak 80 apetycznie, że w rozpaczy odwróciła wzrok, by nie wpatrywać się niegrzecznie. W tym momencie spostrzegła, że Robin też odwrócił wzrok. - Mają mnóstwo jedzenia - zauważył, nieprzekony-wająco parsknąwszy śmiechem. - Tak. Ale nie patrzmy tam. W każdym razie jesteśmy tutaj... a i tak wiedzieliśmy, że nie będziemy mogli pozwolić sobie na to, na co mogą sobie pozwolić inni ludzie. - Tak - zgodził się chłopiec. - No i jesteśmy tutaj. Para wieśniaków ukończyła posiłek i zaczęła metodycznie pakować koszyk. W trakcie tego zajęcia rozmawiali półgłosem najwyraźniej nad czymś dyskutując. Mimo że starała się nie spoglądać w tym kierunku, Małgosia wprost czuła, że rozmawiają o nich. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie dostrzegli jej ukradkowych spojrzeń. - Robin - zwróciła się do brata. - Ta kobieta chyba chce nam coś powiedzieć. Wieśniaczka wstała z ławki i podeszła do dzieci, a jej mąż niezgrabnie kroczył za nią. Zatrzymała się przed nimi, a wtedy dzieci uniosły wzrok. - Właśnie o was rozmawiałam przed chwileczką z Jakubem - zaczęła kobieta. - Nie mogliśmy się powstrzymać, żeby na was nie popatrzeć. Czy zgubiliście swoich opiekunów lub przyjaciół? - Nie, proszę pani - odpowiedział Robin. - Nie mamy przyjaciół. To znaczy, jesteśmy tu sami. Kobieta obróciła się i spojrzała na męża. - No widzisz, Jakubie! - zawołała. Mężczyzna zbliżył się i popatrzył na nich bacznie. - Przecież nie przyjechaliście tu sami? - spytał. - Właśnie, że tak - odparł Robin. - Inaczej się nie dało. 81 Ale wcale się nie boimy. I całkiem dobrze dajemy sobie radę. - No widzisz, Jakubie! - wykrzyknęła znowu wieśniaczka. Zdawała się poruszona. - Czy macie dużo pieniędzy? - spytała obcesowo. - Nie - odparł Robin. - Nie tak dużo... ale trochę. Postawiła koszyk na ławce i uniosła wieczko. Wydobyła parę porcji przysmażonego na brunatno kurczaka, po czym obok położyła kilka wielkich kawałków ciasta z rodzynkami. Dodała nawet garść biszkoptów i kilka plastrów szynki. Wszystko to zawinęła w serwetkę. - A teraz, uważajcie - powiedziała. - Nie objadajcie się cukierkami i orzeszkami tylko dlatego, że nikt się wami nie zajmuje. Włóżcie to do waszej torby i zjedzcie, jak nabierzecie apetytu. W każdym razie to porządne domowe jadło i na pewno wam nie zaszkodzi. Po czym, kiedy nieśmiało jej dziękowali, zatrzasnęła koszyk i odeszła wraz z mężem. Zanim zniknęła w oddali, usłyszeli jeszcze jak,zwróciła się do męża. - No widzisz, Jakubie! Każdy może coś ofiarować Tak, na świecie żyje mnóstwo dobrych ludzi. Najlepszym tego dowodem było to, iż chociaż na wystawie zdawał się tłoczyć cały świat, dwie drobinki ludzkie napotkały tyle dowodów życzliwości. Obsługa wystawy udzielała im chętnie życzliwych porad, przewodnicy traktowali dobrodusznie. Zacne kobiety i mężczyźni o ojcowskim wyglądzie chronili je, kiedy tłum napierał. Ci wszyscy ludzie rozglądali się też za opiekunami dzieci, po czym nie widząc ich, zwracali się o wyjaśnienie. Prostoduszny Robin odpowiadał grzecznie, że są sami. Odpowiedź ta zawsze zdumiewała zainteresowanych, ale też i pogłębiała ich życzliwość. Dzieci dalej bawiły się w swoją grę. O ileż zabawniej było zaproponować: „Chodźmy teraz do Morskiego Pałacu", aniżeli: „Chodźmy do Pawilonu Rybołówstwa." A kiedy już znalazły się wewnątrz budynku pośród ogromnych skał, basenów i fontann, gdzie woda pluskała i szemrała kołysząc morskimi roślinami, a w szmaragdowej głębi pływały przedziwne morskie potwory, niezmiernie łatwo było uwierzyć w dżina, który to wszystko stworzył. - Ten dżin był ogromny - opowiadała Małgosia. - Miał wielkie oczy w kolorze morskiej wody, wielkie białe zęby 83 z korala i srebrne łuski na całym ciele, zaś na jego głowie zamiast włosów rosły zielone i brunatne wodorosty i trawa morska. Wysiadywali w sztucznych grotach przypatrując się srebrnym, złotym i kolorowym rybkom migającym w krystalicznej wodzie. Małgosia snuła opowieści o obrośniętych palmami i sitowiem tropikalnych rzekach, u brzegu których poiły się Iwy i tygrysy. Wymyślała burzliwe górskie potoki i jeziora pełne skaczących cętkowanych pstrągów, a także głębiny morskie zamieszkałe przez wieloryby, żółwie i jadowite raje. To był wspaniały dzień! Jakież cudeńka widzieli oczyma duszy! Jakie głębie morskie, ogromne puszcze i nieprzebyte dżungle, królewskie pałace i skarbce pełne bezcennych kosztowności! Nie mieli pojęcia, jak często zaciekawione spojrzenia zwiedzających zatrzymywały się na ich ożywionych i oczarowanych twarzyczkach. A już na pewno nie zauważyli, że ktoś ich nie odstępował, z bezpiecznej odległości przysłuchując się opowieściom Małgosi. Co ciekawsze, był to ich „znajomy". Rzeczywiście na jego wyrazistej, poważnej twarzy o przenikliwych oczach rysował się głęboki smutek. Wydawał się zobojętniały i bez uśmiechu przechodził przez pałace, które budziły najżywszy zachwyt dzieci; prawdę mówiąc tylko ich entuzjazm zdawał się go nieco ożywiać i wybijać z apatii. Kiedy Małgosia opowiadała historię o morskim dżinie, lekki uśmiech na chwilę zagościł na jego wargach. Wciąż trzymając się w pewnej odległości, podążał cierpliwie za dziećmi. Był to człowiek twardy i ambitny, który prawie całe dotychczasowe życie poświęcił zbijaniu majątku. Dopiero kilka lat temu odkrył, że 84 szczęście znaleźć można gdzie indziej. Przez pewien czas świat zdawał mu się radosnym miejscem. Jednak wkrótce spadł na niego cios i odtąd rzeczywistość widział w czarnych kolorach. Do Zaczarowanego Miasta przybył li tylko sprawdzając, czy choć na chwilę zdoła się oderwać od gnębiących go posępnych myśli. Wszystko go zawiodło, wszystkiego już wypróbował... Praca i plany, sukcesy, rosnąca fortuna... nie dbał o nie. Świat był pustynią, po której wędrował, czując się sam jak duch. Nie pojmował, dlaczego mała, śniada, radosna twarzyczka przyciągnęła jego uwagę i dlaczego tak mu się spodobała opowieść o morskim dżinie. Lecz cały dzień trzymał się w pobliżu dzieci, chociaż dopiero pod wieczór bliźnięta go zauważyły i to akurat wtedy, gdy on nie zwracał na nie uwagi. Odpoczywał właśnie w zacisznym zakątku na ławeczce; siedziała tam również młoda niewiasta zajęta dzieckiem. Z założonymi ramionami i głową pochyloną na piersi, spoglądał na nią nieobecnym, żałosnym wzrokiem, jakby ten widok poruszył w nim gorzkie i smutne wspomnienie. Bliźnięta minęły go w milczeniu. - Wiem już, co miałaś na myśli - powiedział Robin. -Rzeczywiście wygląda, jakby go coś gnębiło. Ciekaw jestem, co? O zmierzchu dzieci minęły bramę wystawy, znużone lecz szczęśliwe. Pozwoliły sobie nawet na pewien luksus i skorzystały z zatłoczonego konnego tramwaju. Prawie padały ze zmęczenia. Nie miały pojęcia, gdzie znajdą dach nad głową, ale nawet ta myśl nie była w stanie zgasić ich rozpromienionych twarzyczek. Podjechały tramwajem do centrum miasta, po czym wysiadły i dalej poszły pieszo. Ulice były oświetlone 85 i wszędzie panował ruch i gwar. Ludzie spieszyli do teatrów, restauracji i hoteli. Dzieci zaczęły już kuleć ze zmęczenia, ale uparcie szły dalej, niosąc torbę między sobą. - Możemy spokojnie wejść do dzielnicy nędzy - zauważył Robin. - Każdy widzi, że nie mamy nic cennego, co jest warte kradzieży i szukamy tylko noclegu. Dotarli do dziwacznego, marnie oświetlonego zaułku. Na progu jednego z nędznych domków siedziała znużona kobieta z bladym chłopcem o przedwcześnie postarzałej twarzy. Robin zatrzymał się przed nią. - Czy nie miałaby pani pokoju z łóżkiem? - zapytał. -Moja siostra mogłaby w nim przenocować, a ja bym położył się na materacu na podłodze - dodał. - Nie stać nas na pokój, który kosztowałby więcej niż pięćdziesiąt centów. Kobieta spojrzała nań obojętnym wzrokiem. Najwyraźniej była ogromnie znużona całodzienną krzątaniną i głęboko zniechęcona do życia. - Na pewno moje pokoje nie są więcej warte - odparła. - Pewnie niewiele macie pieniędzy, skoro tu trafiliście. Nigdy nie myślałam o wynajmowaniu pokoju. - Jesteśmy ubodzy - zgodził się Robin. - Wiemy, że możemy wynająć tylko tani pokoik. Ale gdybyśmy się położyli, zasnęlibyśmy kamiennym snem. Cały dzień zwiedzaliśmy wysjtawę. Blady chłopiec pochylił się do przodu wsparłszy ramię na matczynym kolanie. Dojrzeli wówczas, że biedak miał garb. - Mamo - powiedział. - Pozwól im zostać. Ja mogę spać na podłodze. Kobieta parsknęła ponurym śmiechem. - Zupełnie dzieciak oszalał na punkcie tej wystawy - 86 wyjaśniła wstając niechętnie. - Nie mamy pieniędzy na takie bzdury, a on o niczym innym nie myśli. Możecie zostać na noc, jeśli bardzo chcecie. Gestem ręki kazała im iść za sobą. Chłopiec również wstał i podążył za nimi ciemnym korytarzykiem. Patrzył na bliźnięta głodnymi oczyma. Wąskimi schodkami wspięli się na piętro oświetlone tylko przyćmionym światłem, dochodzącym z pomieszczenia na dole, do którego drzwi były uchylone. Poręcze chwiały się, schodki były koślawe, a część szczebli wyłamana. Było to smutne, opuszczone miejsce. Garbus niezgrabnie sunął za nimi, jakby ciekaw, co nastąpi. Na pięterku kobiecina otworzyła drzwi. - Tyle tu miejsca - oznajmiła. - Akurat, żeby się położyć. Dla ciebie mogę położyć materac na podłodze, a siostra niech śpi na wyrku. - Właśnie tego potrzebowaliśmy - odparł Robin. Uboga, malutka izdebka z oknem o wybitych szybkach mieściła jedynie nędzne łóżeczko i krzesełko. - Ben śpi tutaj - wyjaśniła. - Gdyby nie to, że może przespać się koło mnie, to bym nie wynajęła wam tej izby. Małgosia obróciła się i spojrzała na Bena. Patrzył na nią z niespokojną ciekawością. - Jesteśmy ci bardzo wdzięczni - powiedziała. - To nic takiego - odparł żarliwie i nieśmiało. - Czy chcecie trochę wody do mycia? Mogę wam przynieść miednicę i dzbanek. Postawię je na krześle. - Dziękujemy, bardzo się przydadzą - odpowiedzieli jednym głosem, a Robin dodał: - Mycie dobrze nam zrobi. Garbaty chłopiec pospieszył na dół jakby zachwycona 87 że może im się na coś przydać. Ta dwójka dzieci, równie ubogich jak on sam, ogromnie mu się spodobała. Po chwili wrócił niosąc blaszaną miednicę, wodę w dzbanku, kawałek żółtego mydła, a nawet szorstki, choć raczej nieświeży ręcznik. Chłopiec był prawie bez tchu, ale szczęśliwy. - Dziękuję. Bardzo dziękuję, Ben - powtórzyła Małgosia. Nie mogła oderwać od chłopca współczującego wzroku, kiedy jego matka układała wyświechtany materac dla Robina. W jakimś momencie Ben uchwycił spojrzenie poważnych, szarych oczu dziewczynki i gwałtownie się zaczerwienił. Dojrzała jego rumieniec nawet w świetle zakopconej lampki. Kiedy matka skończyła robotę, razem z synkiem zeszła na dół. Bliźnięta dłuższą chwilę patrzyły sobie w oczy przejęte tą samą, choć nie wypowiedzianą myślą. - Najpierw zmyjemy z siebie kurz - powiedział wreszcie Robin. - A potem zjedzmy coś z tego, co nam zostało. A potem pójdziemy spać. Jestem pewien, że padniemy jak kłody. I tak się stało. Wkrótce zgasili lampkę i z błogim uczuciem spokoju zapadli w kamienny sen. - Robin - zdążyła jeszcze wyszeptać sennie Małgosia. - Każdy na tym świecie ma coś, co może ofiarować bliźniemu... - Właśnie to sobie myślałem - przyznał Robin. - Nikt nie jest tak ubogi, by nie móc czegoś ofiarować. Ten chłopiec... - Oddał nam swoje twarde łóżko - wymruczała dziewczynka - a przecież on sam nie widział wystawy... Ale tu głos jej się urwał. Zresztą brat nie usłyszałby jej 88 dalszych słów, nawet gdyby je wypowiedziała. Już zapadł w głęboki sen. Nawet grom z jasnego nieba nie obudziłby dzieci z pierwszego snu. Także ciężkie kroki zataczającego się w korytarzu pijaka nie naruszyły ich spokoju. Wkrótce po północy powrócił pan domu w jeszcze gorszym humorze niż zazwyczaj. Jednak odgłosy przekleństw, zatrzaskiwanych drzwi i przewracanych krzeseł nie poderwały dzieci ze snu. Przespały całą awanturę. Dopiero rankiem, kiedy sen stał się lżejszy, a przez popękane szybki wcisnęły się do izdebki promienie słoneczne, do świadomości bliźniąt dotarły z dołu wrzaski wściekłości. - Co się tam dzieje? - spytała Małgosia. Gwałtownie zerwała się z łóżka i przecierała oczy. - Ktoś okropnie krzyczy. - I ktoś płacze - dodał Robin wolno siadając. Krzyki i płacz docierały do nich zupełnie wyraźnie. Na parterze awanturował się jakiś mężczyzna. Słyszeli jak miota się, obrzucając kogoś przekleństwami; jednocześnie zaś dochodziły ich uszu kobiece błagania. Nie rozróżniali słów, lecz najwyraźniej kobieta łkała i płakał również jej kaleki synek. 89 - To chyba jej mąż? - wyszeptała Małgosia. - Jak to \ dobrze, że go nie było wczoraj wieczorem. - Zastanawiam się, czy wie o naszej obecności? - 1 dodał Robin nasłuchując z niepokojem. W pewnej chwili stało się oczywiste, że zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Potykając się, mamrocząc coś pod nosem i miotając przekleństwa mężczyzna wchodził na górę. - Co teraz zrobimy? - wyszeptała przerażona dziewczynka. - Poczekamy - odparł Robin z zapartym tchem. - I tak nic nie możemy zrobić. Słychać było coraz bliżej ciężkie kroki. Ogarnięty pijacką furią mężczyzna kopnął drzwi. - Dawać mi te pięćdziesiąt centów! - ryknął. - Kiedy stara bierze sobie lokatorów, trza mi płacić! No już! Zalana łzami kobieta przemówiła zza drzwi przerywanym głosem. - Lepiej będzie, jeżeli mu zapłacicie. - Ja myślę! - warknął pijak. - W końcu niby czyja to chałupa? Robin wstał i wydobył pięćdziesiąt centów zza podszewki spodni; niewiele już im zostało. Podszedł do drzwi i uchyliwszy je odrobinę, wręczył pieniądze. - Proszę - powiedział. Mężczyzna porwał je i odwróciwszy się, zaczął niezdarni^ schodzić w dół, wciąż mamrocząc pod nosem przekleństwa. Kobiecina chwilę stała pod drzwiami. Usłyszeli, jaK z jej piersi wyrwało się żałosne ni to westchnienie, ni to ^loch. 9(7 Małgosia oparła bródkę na dłoniach i usiadła na pościeli; oczy jej płonęły wściekłością. - No i co ty na to? - Istny diabeł! - oświadczył brat dosadnie, zapominając na chwilę o niewłaściwym wyrażaniu się. Chciałem, żeby to Ben dostał te pieniądze i mógł zwiedzić... - chłopiec nawet nie musiał kończyć myśli. - Ja też - zgodziła się Małgosia. - A jestem pewna, że matka chętnie by mu dała te pięćdziesiąt centów. W kilka minut później usłyszeli, jak mężczyzna opuszcza z hałasem domowe pielesze. W jednej chwili ubrali się i zeszli po koślawych schodkach. Z półpiętra dostrzegli w kuchni niewiastę. Stała przy piecu i mieszała w garnuszku; kiedy się poruszyła, zauważyli, że wyciera łzy fartuchem. Nędzna uliczka złociła się w słońcu; na progu domku kuliła się mizerna figurka malca. Ben był dużo bledszy niż poprzedniego wieczora, a jego twarzyczka jakby się jeszcze postarzała. Siedział z podkulonymi pod brodą kolanami, oparłszy wilgotny policzek na ręce. Małgosia poczuła, że ściskają w gardle. - Wiem, o co mu chodzi - wyszeptała do brata. - Ja... ja też - odparł Robin drżącym głosem. - On jest najbiedniejszy w świecie. Nie powinno go to ominąć. - Nie! - zgodziła się Małgosia. - Nie powinno! Zdecydowanym krokiem podeszła bliżej i usiadła na progu obok skulonego chłopca. Miała zbyt prostolinijną duszę i zbyt była poruszona, by zachować się z rezerwą. Położyła dłoń na jego ramieniu. - Nie przejmuj się! - wykrztusiła. - NJic a nic się nie 91 przejmuj! - Lecz więcej nie zdołała powiedzieć przez ściś- І nięte gardło. Robin stał w drzwiach zaciskając zęby. - I nie przejmuj się nami - dodał. - My... my wiemy. Malec spojrzał na Małgosię, po czym przeniósł wzrok na Robina. Pojął, że rozumieją, co się stało. - Mama chciała dać mi te pieniądze - wyjąkał. - Miałem za nie kupić bilet na wystawę. Wszyscy ją zwiedzają... wszyscy tylko o niej mówią i myślą... od miesięcy. Ulice są pełne ludzi, którzy tam idą... i tylko ja... Przetarł rękawem żałosną twarzyczkę, czując dławienie w gardle. - Na sklepowych wystawach są zdjęcia... wszędzie łopoczą flagi... a ja siedzę tutaj... Dwie wielkie łzy przez chwilę połyskiwały na rzęsach dziewczynki, po czym potoczyły się po policzkach. - Robin! - zawołała. Chłopiec z namysłem patrzył przed siebie, a w końcu zwrócił oczy na siostrę. - Sami jesteśmy ubodzy - oświadczył - lecz każdy może coś... ofiarować. - Nie powinniśmy go tu zostawić - potwierdziła Małgosia. - Po prostu nie możemy! Zastanówmy się więc, jak to zrobić. - I pochyliwszy głowę ścisnęła skronie rękami. - Bez czego możemy się obejść? - spytał Robin. -Spróbujmy z czegoś zrezygnować. Dziewczynka uniosła głowę. -- Na śniadanie będziemy jedli same jajka - oświadczyła- - I możemy się obyć bez lunchu... a przynajmniej spróbujemy. No i najwyżej nie zwiedzimy kilku miejsc, gcteie trzeba płacić za wejście. Ale wymyślę o nich histo- 92 rie... Robin, to prawda! Każdy może coś ofiarować. I ja mogę ofiarować moje opowieści. Zawsze to coś... choć tak malutko. - To wcale nie jest mało - odparł Robin. - Twoje opowieści wypełnią wszystkie braki. To co, Małgosiu? -dodał pytająco. Zamiast odpowiedzi skinęła głową, po czym znowu położyła rękę na ramieniu Bena. Podczas pospiesznej wymiany zdań chłopiec spoglądał nic nie pojmując. Kiedy dziewczynka zwróciła ku niemu rozpromienioną twarzyczkę, serce malca zabiło mocniej. - Nie jesteśmy wiele bogatsi od ciebie - powiedziała. - Ale mamy dosyć, by zabrać cię na wystawę. Ty odstąpiłeś nam swoje łóżko... Chodź z nami. - Na... wystawę? - spytał drżącym głosem. - Tak. A kiedy już tam będziemy, spróbuję opowiedzieć o tych wszystkich miejscach, których nie zdołamy obejrzeć, bo nie starczy nam pieniędzy na bilet. Ale do pałaców możemy wejść za darmo. - Pałaców! - sapnął zdumiony utkwiwszy w niej oczy. Roześmiała się wesoło. - Tak je nazywamy. Bo właśnie są pałacami w moich historyjkach. Opowiem ci je także, gdy tam pójdziemy. - Och! - wyszeptał. Ręce mu się trzęsły i wyglądał na oszołomionego. - Jeśli mnie weźmiecie - powiedział wreszcie - będę was pamiętał całe życie! I... i... gdyby nie ojciec, mama by pozwoliła wam spać co noc za darmo. Chętnie bym odstąpił wam łóżko... Chciałbym wam okazać wdzięczność. Nic nie mam... nic... ale będę wdzięczny... - w jego głosie 93 pojawiła się nutka histerii. - Pójdę i powiem mamie! -zawołał i potykając się wpadł do domu. Wzruszone bliźnięta podążyły za nim do kuchni. Niewiasta właśnie stawiała na stole popękaną miskę wypełnioną gorącą strawą. Widząc wpadającego synka powiedziała: - Kasza gotowa. Zjedz ją, póki gorąca. - Mamo! - wrzasnął Ben. - Oni mnie zabierają! Idę na wystawę! Idę! Zabierają mnie ze sobą! Kobiecina stanęła jak wryta; nie odrywała wzroku od bliźnąt a broda jej drżała ze wzruszenia. - Naprawdę? - zaczęła i przerwała. - Przecież jesteście ubodzy - dodała. - Inaczej nie szukalibyście noclegu w takim miejscu. - To prawda - zgodziła się Małgosia. - Ale pracowaliśmy i oszczędzaliśmy nasze zarobki. Tak bardzo chcieliśmy zwiedzić wystawę. Niewiele zebraliśmy, ale możemy się obyć bez czegoś, co kosztuje pięćdziesiąt centów. Za te pieniądze kupimy Benowi bilet. - O Boże! - zawołała kobieta i zakrywszy twarz fartuchem nagle usiadła. Małgosia podeszła bliżej. - Sami nie mogliśmy znieść myśli, że nas to ominie -powiedziała. - A przecież Ben jest także dzieckiem. Drżące, spracowane ręce przyciskające fartuch do twarzy znienacka opadły. Kobieta spojrzała na nich z błyskiem nadziei w oczach. - A bez czego chcieliście się obejść? - spytała. -Może bez jedzenia? - Zostało... nam trochę jajek na twardo - wyjąkała Małgosia speszona. 94 - W misce jest gorąca kasza kukurydziana - oświadczyła kobieta. - Nie mam nic poza nią, ale zawsze jest zdrowsza od zimnych jajek. Siadajcie i jedzcie. I tak zrobili. A gdy minęło pół godziny wypoczęci i najedzeni wyszli z domku. Kobieta stała na progu i patrzyła za nimi. Dzieci razem z zarumienionym Benem spieszyły na wystawę. Zanim wkroczyli na główny dziedziniec, Małgosia się zatrzymała. Aż drżała z przejęcia. - Robin - zaproponowała,- Niech Ben zamknie oczy, a my weźmiemy go za ręce i poprowadzimy. I dopiero gdy znajdzie się w najpiękniejszym miejscu, będzie mógł popatrzeć. Zupełnie znienacka! - Podoba mi się ten pomysł! - oświadczył Ben bardzo podekscytowany. - W porządku - zgodził się Robin. Czuli się już tak, jakby byli przyjaciółmi od najwcześniejszego dzieciństwa. Odkąd wyruszyli, mnóstwo sobie zdążyli opowiedzieć, i to wcale nie rozmawiając o celu wyprawy. Małgosia zresztą nie chciała opisywać wystawy... Pragnęła, aby cały czar i piękno zadziałały na wygłodniałą duszę Bena pełnią swej mocy. 95 - Nie chcę, by stopniowo zaczął poznawać wystawę -wyjaśniała niespokojnie. - Pierwsze wrażenie musi być nagłe! A potem może poznawać wszystko dokładniej. Z prawdziwą rozkoszą wprowadzali Bena w swój zaczarowany świat. Wczorajszy zachwyt miał teraz dziesięciokrotnie większą moc, kiedy towarzyszył im ten mizerny malec, w którym natura uwięziła pełną tęsknot duszę, tak podobną do ich własnych, choć fizycznie tak słabą i biedną. Ujęli Bena za ręce i wiedli troskliwie. Z zamkniętymi oczyma szedł między nimi, a mijający ich ludzie uśmiechali się życzliwie, widząc rozbawione dzieci. - Cały kłopot w tym - wyjawiła nagle szeptem zakłopotana dziewczynka - że prawdę mówiąc, nie potrafię się zdecydować, które miejsce jest najpiękniejsze. Raz myślę, że jedno, innym razem wydaje mi się, że drugie, a za chwilę znowu, że trzecie. Przez kilka chwil prowadzili swego podopiecznego rozglądając się niezdecydowanie. Zatrzymywali się co chwila i wymieniali półgłosem różne uwagi. Ben twardo trzymał się zasad gry i cały czas miał zamknięte oczy. Właśnie stali, zastanawiając się w pobliżu jednego z budynków, kiedy wychodzący z niego mężczyzna spojrzał w ich kierunku i najwyraźniej poznał bliźnięta. Był to ich „znajomy" dżentelemen; zaciekawiony i w pełni świadom swego zainteresowania przystanął na schodach. - Co te dzieciaki znowu wyprawiają? - zadał sobie w duchu pytanie. - Bo coś zamierzają zrobić. I skąd wytrzasnęli tego biednego malca? Akurat w tym momencie Małgosia pogrążyła się w głębokiej zadumie. Wreszcie przemówiła; mężczyzna był na tyle blisko, że usłyszał jej słowa. 96 - Będzie mógł otworzyć oczy, kiedy usłyszy plusk wody w fontannie. Chyba tak będzie najlepiej. Robin w pełni zgodził się z siostrą. Obrócili się na pięcie i pomaszerowali na kraniec dziedzińca, gdzie ku niebu wznosiła się wspaniała kopuła; przed nią tryskała niezliczonymi strumieniami wody fontanna, a z jej głębi wynurzały się stojące na straży morskie potwory. Dżentelmen podążył za nimi. Miał za sobą nie przespaną noc i tego dnia widział świat wyłącznie w ciemnych barwach. Tłumy wesołych spacerowiczów, trzepoczące flagi, radosny nastrój - wszystko to sprawiało, iż ziemia wydała mu się jeszcze bardziej pustynna, a świat smutniejszy. Ledwie rok temu planował, że zwiedzi tę wystawę w towarzystwie jedynej istoty, której radość i wzruszenie na widok nagromadzonych tu cudowności pozwoliłyby i jemu cieszyć się nimi w pełni. A teraz trawa zieleniła się i letnie róże kwitły nad tym miejscem, w którym pochował wszystkie swoje marzenia. Wędrując po wystawie mówił sobie, że był szaleńcem, przyjeżdżając tu sam. Chwilami musiał uciekać od tłumu, by znaleźć sobie jakieś ustronne miejsce. Ogarniał go wówczas taki ból, iż nie mógł znieść spojrzeń obojętnych przechodniów. Nigdy specjalnie nie lubił dzieci. Jednak w niepojęty sposób te dwie bezpańskie istoty, tak niezmiernie samodzielne, a zarazem tak bacznie obserwujące świat, wzbudziły jego zainteresowanie. Sam nie wiedział czemu, ciekawiło go, skąd się tu wzięły i jakie mają zamiary. Spodobał mu się też zasłyszany fragment historii o morskim dżinie. Od tej bowiem osoby, z którą miał zwiedzać wystawę, nauczył się kochać baśnie. Uwielbiała je i wiecznie sobie coś wyobrażała. 97 Podążył za trójką dzieci aż na kraniec wielkiego dziedzińca. Policzki ich były zarumienione, a oczy lśniły podnieceniem. Wreszcie bliźnięta wybrały odpowiednie miejsce i zatrzymały się. - Teraz - oświadczyła Małgosia - otwórz oczy! Malec rozwarł szeroko powieki. Mężczyzna dostrzegł dziwny wyraz, jaki się pojawił w jego spojrzeniu. Oto niespodziewanie chłopiec znalazł się pośród marmurowych pałaców. Dotychczas nawet o nich nie marzył. Białe schody wiodły z zatoki ku wspaniałemu portalowi, przez który przelewał się tłum pragnący podziwiać owe cuda. Wielki złoty posąg górował nad ciżbą ludzką dzierżąc w uniesionych ramionach atrybuty swej mocy i chwały. U końca kolumnady, między posągami a łukiem rysującym się na tle nieba, malec ujrzał połyskujący błękit jeziora. Z jego ust wyrwał się dziwny dźwięk, ni to okrzyk, ni to śmiech, przerwany w pół przez spazmatyczny szloch. - Och! - usłyszeli. A po chwili znowu - Och! Nie myślałem, że to jest aż takie! - Próbował odchrząknąć, a jego wątłe piersi unosił gwałtowny, nieregularny oddech. - To nie przypomina niczego, co znamy... ale może coś, co nam się kiedyś śniło - powiedziała Małgosia, patrząc z zachwytem na rozpościerający się przed nimi widok. - O nie! - zawołał Ben. - Mnie się nigdy nic podobnego nie śniło! Dziewczynka położyła mu opiekuńczo dłoń na ramieniu. - Ale teraz już ci się przyśni. Na pewno. Ich znajomy był wystarczająco blisko, by wszystko usłyszeć. 98 - Dzień dobry - oświadczył. - Widzę, że zaczęliście kolejny dzionek zwiedzania. Bliźnięta spojrzały rozpromienione. Były w cudownym nastroju i obdarzały życzliwością cały świat, gotowe się z każdym zaprzyjaźnić. - Dzień dobry - odparły, a Robin dodał- Zamierzamy tu przychodzić, dopóki starczy nam pieniędzy. - Całkiem niezły pomysł - zgodził się dżentelmen. -A gdzież są wasi rodzice? - Małgosia uniosła ku niemu oczy ocienione czarnymi rzęsami. Na twarzy mężczyzny dostrzegła ów wyraz smutku, który już kiedyś zwrócił jej uwagę. - Umarli prawie cztery lata temu - odpowiedziała za brata. - A więc kto wam towarzyszy? - spytał patrząc prosto w uniesione ku niemu, zadumane, dziecięce oczy; nagle zaskoczony pojął, że ich wyraz przypomina mu te, które zamknęły się na wieki rok temu. - Nikt - odparła dziewczynka. - Nikt prócz Bena. - Jesteście sami? - Tak. Chwilę milczał, po czym obrócił wzrok i spojrzał przez dziedziniec w stronę lśniącego jeziora. - Ja też - przyznał w zadumie. - Ja też jestem zupełnie sam. Bliźnięta zerknęły na siebie porozumiewawczo. - Wczoraj przyszłam z bratem - wyjaśniła Małgosia łagodnie. - A więc jednak nie byliśmy sami. Natomiast dzisiaj wzięliśmy Bena. Mężczyzna zwrócił wzrok na chłopca. - Ty jesteś Ben? - spytał. 99 - Так. I gdyby nie oni, w życiu bym tego nie zobaczył. Nigdy w życiu. - A to dlaczego? W końcu każdy może zobaczyć wystawę. - Ale nie ja. Tak bardzo tego chciałem... bardziej niż wszyscy inni ludzie... tak mi się przynajmniej zdawało. A kiedy oni wczoraj wynajęli u nas pokój, mama miała dać mi te pięćdziesiąt centów za wynajem, ale... ale ojciec... zabrał pieniądze. A oni mnie i tak wzięli na wystawę. Mężczyzna zwrócił się do Robina. - Czy macie dużo pieniędzy? - spytał bez ceremonii. - Nie. - Oni są tak samo ubodzy jak ja! - wtrącił się Ben. -Mogli wynająć pokój tylko u takich biedaków jak my. - Ale wszyscy... - zaczęła Małgosia impulsywnie, po czym nagle przerwała przypomniawszy sobie, że nie mówi do brata. - Co wszyscy? - spytał dżentelmen. Tym razem odpowiedział za nią Robin. - Małgosia mówiła to wczoraj wieczorem - wyjaśnił zażenowany, parskając nerwowym śmiechem - że każdy może coś ofiarować bliźniemu. - Och! Oczywiście nie zawsze chodzi o pieniądze... ani o coś wielkiego - wyjaśniła dziewczynka pospiesznie. - To może być jakiś drobiazg, nic ważnego. Mężczyzna roześmiał się, lecz jego oczy przybrały taki wyraz, jakby coś sobie przypominał. Znowu zapatrzył się w połyskujące w oddali jezioro. - To bardzo piękna myśl - zauważył. - No właśnie -zwrócił się znienacka do Małgosi: - Tak się zastanawiam, co moglibyście mi ofiarować? 100 - Nie wiem - odpowiedziała nieco smutnie. - To, co daję Robinowi i Benowi, to są drobiazgi. - Wymyśla opowiadania o tych miejscach, których nie możemy obejrzeć, bo nie mamy pieniędzy na bilety albo też o tych rzeczach, których nie rozumiemy - wyjaśnił Robin. - I to wcale nie jest taka mała rzecz. - No, proszę - powiedział mężczyzna. - Może to właśnie moglibyście i mnie ofiarować. ja, podobnie jak wy, przybyłem sam na wystawę. Ale wy chyba lepiej się tu bawicie ode mnie. Zamierzacie oprowadzić po niej Bena i opowiedzieć mu rozmaite historie. To może i mnie weźmiecie? - Pana! - wykrzyknęła Małgosia. - Ależ-.- pan jest dorosły i myślę, że wie pan wszystko o obrazach i posągach... a ja tylko opowiadam wymyślone historyjki... takie bajki... i różne inne. Dorosłym to się nie podoba. W końcu oni tak dużo wiedzą... - O tak! Ja też to wszystko znam... chyba aż za dobrze... w tym cały problem. Kilka bajek dobrze by mi zrobiło. Nie znam ich zresztą wiele. A jeśli okaże się, że wiem coś, czego wy nie wiecie... może tę wiedzę właśnie będę mógł wam ofiarować. - Ojej! - zawołała dziewczynka. Spojrzała w jego mądrą twarz rozszerzonymi ze zdumienia oczami- - Czy pan naprawdę chce z nami zwiedzać wystawę? - Tak - przyznał kiwnąwszy zdecydowanie głową. -Chyba właśnie tego pragnę. Jestem bardziej samotny od was dwojga. Wy macie przynajmniej siebie nawzajem. Tak, dzieci - westchnął, po czym wyciągnął rękę do Małgosi - weźcie mnie ze sobą. 101 Dziewczynka, choć trochę zaskoczona, podała mu dłoń. Ruszyli naprzód, a Robin i Ben za nimi. Decyzja dżentelmena była tak niezwykła, niecodzienna i zaskakująca, że przez dłuższą chwilę cała trójka nie wiedziała, jak się ma zachować. Gdyby bliźnięta w głębi duszy nie czuły sympatii dla „znajomego" oraz nie przypuszczały, że jest człowiekiem nieszczęśliwym, chyba wcale by im się nie spodobała nowa sytuacja, gdyż popsułaby im całą zabawę. Ale same bywały już i samotne, i smutne, więc potrafiły współczuć zrozpaczonemu człowiekowi, nawet jeśli nie miały pojęcia, dlaczego znajduje sie on w takim stanie. Idąc u jego boku i pozwalając prowadzić się za rękę, Małgosia próbowała odgadnąć, jakie uczucia wyraża twarz jej towarzysza. Był to mężczyzna w średnim wieku, rosły i potężnie zbudowany, o przenikliwym, choć smutnym spojrzeniu niebieskich oczu. Rzęsy i brwi miał równie czarne jak bliźnięta. Wyrazista, przystojna twarz zdradzała człowieka silnego duchem, a dłoń „znajomego" trzymała w ciepłym uścisku łapkę dziewczynki. Ręka dżentelmena zresztą wcale nie sprawiała wrażenia, jakby ciężka praca była jej obca. 102 Mężczyzna porwał się po prostu na eksperyment. Ogarnęło go bowiem niepohamowane pragnienie, by spróbować, czy właśnie w ten sposób nie zdoła się choć na chwilę wyrwać ze szponów rozpaczy. Otuchy dodało mu rzeczowe pytanie Małgosi; dziewczynka bowiem bez ceremonii od razu przeszła do sedna sprawy. - Chyba nie wie pan, jak się nazywamy? - A wy nie wiecie, jak brzmi moje nazwisko. Jestem John Holt. I możecie się do mnie tak zwracać. - John Holt - powtórzyła Małgosia. - Pan John Holt. Mężczyzna roześmiał się. Bawiła go jej powaga i roztropne, nad wiek dojrzałe zachowanie. - Możesz mówić po prostu John Holt, bez żadnych ozdobników - oznajmił. - To brzmi całkiem nieźle. Małgosia spojrzała na niego pytająco. Chociaż się roześmiał, najwyraźniej nie żartował. - To trochę niezwykłe - zauważyła. - Bo przecież znamy pana bardzo krótko. Ale możemy tak mówić, jeśli pan sobie tego życzy. - Bardzo bym sobie tego życzył - dodał mężczyzna i znów parsknął śmiechem. - A więc dobrze - zgodziła się. - Ja jestem Małgorzata Macleod, zdrobniale Małgosia. Mój brat ma na imię Robin, a Ben nazywa się Noweli. Dokąd pójdziemy najpierw? - Ty prowadzisz - odpowiedział, a wyraz jego twarzy jakby nieco poweselał. - A więc dokąd? - Do pałacu kwietnego dżina - zdecydowała Małgosia. - Tak się zwie to miejsce? - spytał. - Tak my je nazywamy - wyjaśniła. - To część naszej zabawy. Jesteśmy w środku bajki, a wszędzie wokół nas stoją pałace zbudowane przez dżiny na rozkaz ich władcy. 103 - Znakomicie. A więc opowiedz tę historyjkę. Ani Ben, ani ja nigdyśmy jej nie słyszeli. W pierwszej chwili Małgosia trochę wątpiła, czy zdoła opowiedzieć swoje historie dorosłemu człowiekowi, ale coś w jego głosie i wyrazie twarzy sprawiło, że się jednak ośmieliła. Zaczynała opowieść ze śmiechem, ale mężczyzna słuchał z widoczną przyjemnością, a idący u jej boku Ben z taką żarliwością i oczarowaniem, że ciągnęła ją dalej bez żadnych obaw. W miarę jak się zagłębiała w świat baśni, dodawała coraz to nowe szczegóły, dzięki czemu opowiadanie było dużo lepsze niż poprzedniego dnia. Robin zauważył to natychmiast i gorliwie nastawiał uszu. Jeszcze nim dotarli do Pałacu Kwiatów i stanęli pośród różnobarwnych rabat pod ogromnymi pióropuszami palm chwiejących się wysoko pod przeźroczystą szklaną kopułą, rozentuzjazmowana Małgosia była równie przepełniona nowymi pomysłami, jak pałac kwiatami. Całą duszą zatonęła w historii dżina, który spacerował po tropikalnej puszczy, przekraczał nieprzebytą dżunglę, wędrował przez wrzosowiska i wspinał się po stokach gór pokrytych dzikim, splątanym kobiercem roślinności lub nachylał nad samotnym kwiatkiem. Powoli do Johna Holta docierała myśl, że jego eksperyment się powiódł. Zaczynał też odkrywać, że i on może coś dzieciom ofiarować. - Pan zna te rośliny i wie, gdzie rosną - wyjaśniała Małgosia. - A my nigdy niczego nie uczyliśmy się i tylko sobie różne rzeczy wymyślamy. Może nam pan tyle opowiedzieć. Tak więc przekazywał im wszystko, co wiedział na dany temat. Kiedy przeszli z dziedzińca do pawilonu i otoczyły 104 ich oszałamiającą pachnące, wspaniałe kwiaty niezwykle gęstej roślinności, cała trójka zaczęła wręcz zasypywać nieszczęsnego dżentelmena pytaniami, chciwie słuchając każdego słowa. Zapomnieli zupełnie, że prawie go nie znają. Nie był już tak posępny, a poza tym przekonał się, że doświadczenie warte było tego trudu. I tak szli od jednego cudeńka do drugiego. Już wczoraj oczarowało ich piękno i wspaniałość nagromadzonych tu skarbów, lecz dzisiaj ten zachwyt miał całkiem nowe zabarwienie. Po raz pierwszy od lat, odkąd opuścili dom rodzinny i własne miejsce przed kominkiem, nie czuli się samotni. Ktoś się nimi opiekował. John Holt był zresztą człowiekiem na wskroś praktycznym. Zaraz po wyjściu z Pałacu Kwiatów dzieci pojęły, że obcy czy nie, wziął ich pod swoje skrzydła. Było oczywiste, że przywykł opiekować się zarówno ludźmi jak też ich rzeczami. Przejął od Robina torbę i najwyraźniej wiedział, gdzie można ją bezpiecznie zostawić. - Czy zdołamy ją bez trudu odebrać na lunch? - spytał Robin z niepokojem. - Dostaniesz ją na każde żądanie - odparł John Holt. Nieco później obrzucił bacznym spojrzeniem drobną, bladą twarzyczkę Bena. - Słuchajcie no - powiedział stanowczo. - Malec jest zmęczony. - Po czym bez dalszych pytań wezwał chłopaka popychającego fotel na kółkach. - Siadaj - zwrócił się do Bena. - Ja? - zdumiał się Ben. - Tak. Ben usiadł jeszcze bledszy z wrażenia niż zazwyczaj. Głęboko westchnąwszy, z ulgą usadowił się wygodnie. 105 Około południa, kiedy dzieci zgłodniały już jak wilki, choć żadne nie pisnęło słówka na ten temat, dżentelmen nagle spytał bez ogródek: - Gdzie wczoraj jedliście lunch? Małgosia zarumieniła się czując, że gościnność wymaga podzielenia się resztką jajek z nowym towarzyszem wyprawy. Niewiele tego zaś zostało, a przecież i Bena należało wziąć pod uwagę. - Wybraliśmy taki cichy zakątek na Leśnej Wyspie -przyznała. - I zjedliśmy lunch w towarzystwie róż. Bawiliśmy się, że to one nas zaprosiły. Mieliśmy tylko jajka na twardo i po jednej kanapce na każdego, ale pewna miła pani dała nam trochę własnych zapasów. - Jajka przywieźliśmy z domu - wyjaśnił Robin. - Hodujemy kilka własnych kur i to one je zniosły. To wypadło taniej, niż kupować żywność w mieście. - Aha! - oświadczył John Holt. - Więc żywicie się jajkami na twardo. Dużo wam ich zostało? - Kilka - przyznała Małgosia. - Są w torbie. Musimy pójść i przynieść ją. - Chodźmy więc - rzekł mężczyzna. - Nieźle już zgłodniałem, a wy? - My też - przyznała Małgosia z rozbrajającą szczerością. - My też. To było wprost zdumiewające, jak wiele John Holt zdążył się o nich dowiedzieć w ciągu tego jednego ranka. Same bliźnięta zresztą nie pojmowały, ile mu zdradziły, kiedy prosto i rzeczowo odpowiadały na pytania. Ani razu nie rozczulały się nad swym pozbawionym jednej przyjaznej duszy losem, ale fakt ten w pełni dotarł do ich nowego znajomego. Nie roztkliwiały się nad tym, jak ciężko haro- 106 wały, byle tylko zaoszczędzić na przyjazd, a przecież i z tego zdał sobie sprawę, że dzieci obciążono pracą zbyt ciężką na ich wiek i siły. Oczyma wyobraźni zobaczył pod stropem stodoły słomiany salon i przytulone do siebie dwie przemarznięte figurki, namiętnie omawiające swój desperacki plan. Dzieci nawet się nie podejrzewały o takie cnoty, lecz on doskonale wiedział, na ile siły woli i wytrwałości musiały się zdobyć, by doprowadzić do końca śmiały plan. Śmiał się z całej duszy, kiedy usłyszał opowieść o ich ukrytym w słomie skarbie, składającym się z uzbieranych latami grosików. Zarazem jednak poczuł ból w sercu, gdy pomyślał, jak serdecznie śmiałaby się z tej opowieści ta, którą kochał i stracił. Te dzieci tak bardzo by się jej spodobały, tak bardzo pragnęłaby je uszczęśliwić. Czuł się prawie tak, jakby tego ranka i ona wędrowała razem z nimi. Spodobał mu się ogromnie pomysł ucztowania wśród róż, gdyż nawet ta myśl ją przypominała. Chciał zobaczyć, co im zostało. Wiedział, że zbyt dużo tego nie było. Do głębi też poruszała go myśl, iż choć sami mieli tak niewiele, przecież zamierzali się podzielić z biedniejszym przyjacielem. Najpierw dzieci udały się po torbę, dopiero potem zaczęły się zastanawiać, z czego właściwie będzie się składać ich mizerny posiłek. John Holt nie usiadł obok, lecz przez chwilę spoglądał na dzieci z góry. Znalazłszy swój ulubiony zakątek bliźnięta zaczęły nakrywać do przyjęcia. Na bankiet składały się ostatnie jajka, kawałek chleba i plaster sera. Małgosia z troską spoglądała na resztki zapasów. - Czy to wszystko? - spytał John Holt gwałtownie. 107 ■■ - Так - odpowiedziała dziewczynka. - Musi nam to dzisiaj wystarczyć. - O mój Boże! - zawołał mężczyzna szczerze. Po czym obrócił się na pięcie i szybko odszedł. - Dokąd on poszedł? - wykrzyknął Ben nieśmiało. Nie mieli zielonego pojęcia. Chociaż znajomy był bardzo miły, tym razem postąpił dość obcesowo. Może po prostu postanowił ich już opuścić. Ledwie zdążyły podzielić jajka, chleb oraz ser i zaczęły zajadać, kiedy mężczyzna niespodziewanie powrócił. Na ramieniu niósł kosz, z jednej kieszeni płaszcza wystawały mu szyjki dwóch butelek, z drugiej zaś sterczała paczuszka. Rzucił się na trawę obok dzieci i zdecydowanym ruchem podniósł wieko koszyka. Pełno tam było dobrych rzeczy. - Zamierzam zjeść lunch razem z wami - wyjaśnił. -A mam ogromny apetyt, tak więc przyniosłem i dla was coś do jedzenia. Nie utrzymalibyście się na nogach po takim marnym posiłku. Wczorajszy koszyk zacnej pary wieśniaków nawet nie umywał się do dzisiejszego. Na widok jego zawartości ślinka napłynęłaby do ust bardziej kapryśnym i wybrednym dzieciom niż wygłodzona trójka. Był tam pieczony kurczak, kanapki, owoce i ciasto, a w butelkach lemoniada. Natomiast w paczuszce znajdowało się pudełko cukierków. - Nigdy... nigdy w życiu nie jedliśmy takich pyszności - wyjąkała zdumiona Małgosia. - Doprawdy? - zauważył John Holt z uprzejmym, a nawet zadowolonym uśmiechem. - A więc do dzieła! 108 :.-гяг -fs# -...,>-.■-..*■■■■ c^ąg dalszy bajki Cóż to była za uczta! Co za uczta! John Holt spoglądał na głodne, ale uszczęśliwione i roześmiane dzieci wzrokiem, który wyraźnie wskazywał na to, że dawno się tak świetnie nie bawił. Opowiadał żarciki, podawał jedzenie, rozlewał lemoniadę. - Wypijmy teraz za zdrowie wielkiego dżina! - zawołał napełniając małe szklaneczki. Toast spełnili na stojąco. Nikt z nich nie uczestniczył w równie wspaniałym przyjęciu. Mały Ben podjadał pyszności i zaśmiewał się, jakby lemoniada uderzyła mu do głowy. - Ojej! - wołał. - Gdyby tylko mama mogła mnie teraz zobaczyć! - Przyprowadzimy ją jutro! - oświadczył John Holt. - Czy pan... - zająknęła się Małgosia - Czy pan tu przyjdzie również jutro? - Tak - odpowiedział dżentelmen. - A wy razem ze mną. I będziemy tu przychodzić dzień w dzień, póki nie obejrzymy wszystkiego... oczywiście jeśli wasza trójka dalej będzie mnie oprowadzać po wystawie. - Musi pan być bardzo bogaty, Johnie Holt - zauważyła Małgosia. Dostrzegła, że dżentelmen bardzo pragnie, by zwracać się do niego w ten sposób. 109 - Mam mnóstwo pieniędzy - zgodził się - jeśli tym jest bogactwo. O, tak. Mam dosyć pieniędzy. I mam więcej ziemi niż wasza ciotka Matylda. I właśnie wtedy zupełnie nieoczekiwanie Robin coś sobie przypomniał. - Tak mi się zdaje - powiedział - że słyszałem kiedyś, jak ciotka Matylda rozmawiała o panu z Jonesem. Bo skądś pamiętałem pana nazwisko. Mówiła, że ma pan największe gospodarstwo w Illinois, a w dodatku kilka domów w mieście. Pamiętasz, Małgosiu? Kiedy się pan żenił, nikt nie mówił o niczym innym, tylko o pana majątku. Małgosia nagle wszystko sobie przypomniała. Spojrzała życzliwie na Johna Holta. Chyba już wiedziała, dlaczego mężczyzna, któremu wszyscy tak zazdrościli bogactwa, był taki smutny. Jego młoda, ukochana żona umarła przy porodzie i ów wypadek prawie przyprawił go o obłęd. - Czy to pan? - spytała. - Tak - przyznał John Holt. - To ja się ożeniłem. - I jego twarz okryła chmura smutku. Uważał śmierć żony za okrutną i potworną i w jego sercu wciąż płonęło zarzewie gorzkiego buntu przeciw temu, co się stało. Małgosia przysunęła się bliżej, ale nic więcej nie mówiła. Była mądrą dziewczynką i wiedziała, że nie czas na słowa. Kiedy skończyli wspaniałą ucztę, a głód stał się sprawą odległej przeszłości, zaczął się ciąg dalszy cudownej bajki. Powoli do dzieci docierała myśl, że John Holt jest ich dobrym i potężnym dżinem. Nie tylko gotów jest spełnić każde ich życzenie, ale ma na to dość pieniędzy. - A zwiedzaliście już Miasteczko Rozrywek? - spytał nagle dzieci. Był zresztą pewien, że jeśli nawet tam zaj- 110 rżeli, to przy swej chudej sakiewce na pewno nie obejrzeli wszystkiego. - Nie, nie zwiedzaliśmy - odpowiedziała Małgosia. -Chcieliśmy je sobie zostawić na sam koniec, kiedy już obejrzymy tak wiele, że nie będzie nam żal oglądać je tylko od zewnątrz. I tak wiedzieliśmy, że będziemy musieli wyobrazić sobie większość rzeczy. - A właśnie że nie zostawimy Miasteczka na ostatnie dni pobytu - zdecydował John Holt. - Pójdziemy tam teraz. Pogadamy z Beduinami, Japończykami i Turkami oraz uściśniemy ręce tubylcom znad Amazonki, przejedziemy się na wielbłądach, a także zobaczymy przedstawienie chińskiego teatru. Chodźcie, dzieciaki. I zabrał je do krainy z tysiąca i jednej nocy. Czuły się jak na wyprawie z księciem! Jakież to było niezwykłe i podniecające! Być tam, pośród tych wszystkich cudów z człowiekiem, którego sakiewka zdawała się nie mieć dna. Nigdy dotąd nie spotkały kogoś, kto traktowałby pieniądze, jakby służyły głównie do wydawania i kupowania różnych cudowności. Prawdę mówiąc, John Holt wydał w Miasteczku Rozrywek niewiele więcej od przeciętnego, zamożnego zwiedzającego, lecz dzieciom zdawało się, że rozrzuca pieniądze garściami. Spoglądały nań z nieśmiałym zdumieniem i nieopisaną wdzięcznością. John Holt chciał, by zobaczyły absolutnie wszystko i zażyły każdej rozrywki. Przejechały się na wielbłądach po kairskiej uliczce, pogawędziły z Beduinami na pustyni, posłuchały egzotycznej muzyki i dziwnej mowy oraz poczęstowały się pysznymi słodyczami. Robin i Ben zwiedzali wystawę jak istoty pogrążone w cudownym śnie. W pierwszej godzinie 111 Ben co kilka minut przysuwał się do Małgosi, by pochwycić skrawek jej sukienki lub dłoń i uścisnąć je w zachwycie. - Och, Małgosiu! - szeptał. - Jeszcze wczoraj byliśmy tacy biedni! A teraz zwiedzamy wszyściutko! John Holt usłyszał te słowa i roześmiał się, lecz w jego śmiechu wyczuwało się ogromne wzruszenie; nie było już w nim natomiast ani śladu smutku. Nareszcie znalazł coś, co ów smutek rozproszyło i obróciło w nicość. Z przyjemnością przyglądał się twarzyczce Małgosi, kiedy wędrowali od jednego niezwykłego miejsca do drugiego. Rozszerzonymi z zachwytu oczami spoglądała na świat, a na jej policzkach wykwitły delikatne rumieńce. W pewnej chwili zatrzymała się i nieoczekiwanie spojrzała na niego rozjaśnionym wzrokiem. - A jednak zdarzają się cuda! - zawołała. - I to pan je uczynił! Jeszcze wczoraj to były tylko czarodziejskie opowieści... a dzisiaj! Och! Proszę tylko pomyśleć, jest pan czarodziejem i tyle pan nam pokazał! Wystarczy nam na wymyślanie bajek przez całe życie! Znów parsknął śmiechem. Odkrył już kiedyś, że zwykł się śmiać w ten sposób wówczas, kiedy był szczególnie poruszony. Nie miał łatwego życia, mimo że mu się poszczęściło w interesach i nie bardzo potrafił okazywać swe uczucia. - W porządku - powiedział. - Tak właśnie być powinno. Ale wasza trójka też wiele mi dała. I bez wątpienia była to prawda, a to co mu ofiarowały dzieci wcale nie było drobnostką. Popołudnie składało się z samych niezapomnianych chwil. O czymś takim dzieci nigdy nawet nie śmiały marzyć. Zanim dzień zaczął się chylić ku wieczorowi, dzieci 112 już nie tylko czuły, że John Holt jest księciem, ale o sobie myślały podobnie. Wydawało się, że żaden zakątek Cudownego Miasta nie zamknie dziś przed nimi swych podwoi. John Holt przywykł realizować swoje plany dokładnie, kierując się jednocześnie zdrowym rozsądkiem. Ben, którym nikt się nigdy nie opiekował, wożony był wszędzie w fotelu na kółkach. Troszczono się też o jego wygodę; czasami miał wrażenie, że śni i lada chwila zbudzą go pijackie wrzaski ojca. Robin co pewien czas w zdumieniu tarł czoło. Małgosia zaś miała wrażenie, że została księżniczką. Niepojętym sposobem ona i John Holt czuli się tak, jakby znali się od lat. Szedł u jej boku i spoglądał co chwila, by sprawdzić czy bawi się dobrze, czy jest jej wygodnie i czy nie jest przypadkiem zmęczona. Kiedy uznał, że powinna odpocząć, wezwał i dla niej fotel na kółkach i odtąd zwiedzała wystawę jadąc obok Bena. John Holt idąc w pobliżu rozmawiał z nią i odpowiadał na niezliczone pytania. Niejeden raz przebiegała jej przez głowę okropna myśl, jak wielki smutek ich ogarnie, gdy ten dzień się skończy i będą się musieli rozstać. Pocieszała się jednak obietnicą, że zobaczą się jutro. Dzieciom przydarzało się tego dnia jedno cudowne zdarzenie po drugim. - A teraz zjecie ze mną obiad - oznajmił John Holt. -Jestem pewien, że macie już zupełnie dosyć jajek na twardo. Zaś po obiedzie obejrzymy fajerwerki. Potem zabrał trójkę do miejsca, które zdawało się należeć do istot z innego świata, tak było rozświetlone i pełne przepychu. Kelnerzy biegali tam i z powrotem, elektryczne światła rozjaśniały kolorowe wnętrze pełne palm 113 i kwiatów. John Holt zamówił dla nich przepyszny obiad; to był prawdziwy bankiet. Ben nie spuszczał z dżentelmena oczu w obawie, że lada chwila wszystko może zniknąć. Jednak nic nie znikało, a John Holt zachowywał się tak, jakby to było normalne, codzienne życie. Bez najmniejszych obaw wzywał kelnerów, a oni przybiegali na każde, najlżejsze skinienie. Wieczorem zabrał dzieci z powrotem do Cudownego Miasta, by zobaczyły, jak teren wystawy wygląda w nocy. Zdawało im się, że rozwieszono tam milion podświetlonych, błyszczących klejnotów. Zewsząd zwisały niekończące się girlandy świateł i oplatały cały teren wystawy. Płonąca, przeźroczysta kopuła Pałacu Kwiatów świeciła własnym światłem na tle granatowego nieba, wieże i dachy pawilonów otaczały girlandy lampek, tysiące ich przeświecało przez listowie oraz mnożyło swe odbicia w wodach zatoki. Światła drgały i tańczyły jak sznury klejnotów. Cudowne Miasto zdawało się teraz jeszcze bielsze i jeszcze bardziej nierzeczywiste. Na ten widok Małgosia i Robin nieświadomie uchwycili się za ręce i tylko patrzyli i patrzyli. - Och, Małgosiu! - wyrwało się wreszcie Robinowi. - Och, Robinie! - wyszeptała dziewczynka, po czym obróciwszy się do Johna Holta chwyciła go za rękę. - Och, Johnie Holt! - zawołała. Mężczyzna trzymał jej dłoń w ciepłym uścisku. Wiedział, co dzieci czują w tym momencie. Obejrzeli wspaniałe widowisko z każdej strony. Dzieci, prowadzone przez Johna Holta, nie ominęły żadnego widoku. Wreszcie, kiedy zobaczyły już wszystko, dżentelmen zabrał je do spokojnego zakątka, gdzie światła prze- 114 świtywały spoza drzew i rzucały błyski na roztańczoną wodę. Tam pozwolił dzieciom się wygadać i zebrać myśli. Dzień był tak niewiarygodnie cudowny, pełen wzruszających chwil i wspaniałych rozrywek, że jak to dzieci, zupełnie zapomniały o nadchodzącej nocy. Teraz jednak wreszcie poczuły.jak bardzo są zmęczone. Dotarła do nich również szara rzeczywistość. Siedziały w milczeniu. Znużona głowa Bena opadła na ramię. - Przyjemnie spędziłyście ten dzień? - spytał John Holt. - Robinie - zaczęła Małgosia. - Pamiętasz, jak w słomianym salonie opowiadaliśmy sobie o Cudownym Mieście i pielgrzymach, którzy tam przybywają... To było wtedy, kiedy jeszcze nawet nie marzyliśmy o przybyciu tutaj... Czy choć raz wyobrażaliśmy sobie, że ktokolwiek... choćby był królem czy królową... mógł przeżyć taki dzień? - Nie - odparł Robin. - Nigdy! Nie mieliśmy pojęcia, że taki dzień może w ogóle istnieć! - W porządku - powiedział John Holt. - Cieszę się, że aż tak wam się podobało. A teraz powiedzcie mi, gdzie zamierzacie spędzić noc? Bliźnięta spojrzały po sobie. Tego ranka Robin wysunął co prawda pewną śmiałą myśl, ale dzieci nie miały jeszcze czasu jej omówić. Chłopiec wstał i podszedł do Johna Holta. - Rano wpadłem na pewien pomysł- powiedział. -1 dziś po południu przemyślałem to ponownie. Nie wiem, czy to możliwe, ale może pan będzie wiedział. W końcu to jest taki rozległy teren i tyle w nim zakątków, gdzie można się schować, a poza tym noc jest taka ciepła... może moglibyśmy zaczekać, aż wyjdą wszyscy zwiedzający, a potem 115 poszukać sobie miejsca do spania? Dzięki temu nie musielibyśmy jutro kupować biletów wstępu. A Ben mógłby zostać razem z nami. Powiedziałem jego matce, że może nie wróci na noc... dzięki temu mógłby zwiedzać wystawę jeszcze jeden dzień. Z ust Johna Holta znów wyrwało się charakterystyczne parsknięcie. - Naprawdę mieliście taki zamiar? Macie charakter, brzdące. - Myśli pan, że moglibyśmy tak postąpić? - spytała Małgosia. - Czy nie znajdą nas i nie wypędzą? John Holt znowu się roześmiał. - Wielkie nieba! - powiedział. - Nie, nie sądzę, żeby was znaleźli. Raczej sprzyjałoby wam szczęście. Ale mam lepszy plan od waszego. Mam zamiar zabrać waszą trójkę do mojego hotelu. - Hotelu? - powtórzyła Małgosia. Przebudzony Ben uniósł senną głowę. - Tak - odparł John Holt. - Myślę, że namówię ich, żeby znaleźli dla was jakiś kąt, chociaż hotel jest zatłoczony do granic możliwości. Wolę was nie tracić z oczu. W końcu teraz to już i moja przyjemność. Dziewczynka popatrzyła nań poważnie dużymi oczami. - Tak. To na pewno jest bajka, a w dodatku z każdą chwilą ona staje się coraz bardziej bajeczna. Z bijącym sercem pochyliła się ku niemu. John Holt sprawił to wszystko... zdawało się, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych... a więc i ten cud należało przyjąć, tak jak przyjmuje się dary czarodzieja. - Jaki pan jest dla nas dobry! - zawołała. - Jaki strasznie dobry! I co za sens powiedzieć tylko „dziękuję". 116 Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ten hotel był cały ze złota. John Holt roześmiał się serdecznie. - Zapewne niektóre z tutejszych hoteli mogłyby stać się złote, nim się ta wystawa skończy. Ale gaszą już światła, wszyscy już wychodzą, a Ben dosłownie pada ze zmęczenia. Chodźmy i my. Trzeba znaleźć dorożkę. Tak jest, z powrotem jechali dorożką! John Holt pomógł im wsiąść, po czym sam rozsiadł się wygodnie, tak jakby miękkie poduszki należały się zmęczonym ludziom. Dzieci zamieszkały w hotelu, którego jasno oświetlony portal mijały znużonym krokiem nie dalej jak poprzedniego wieczora. John Holt zamówił pyszną kolację, a potem cała trójka wzięła gorącą kąpiel i powędrowała do wygodnych łóżek. Spały jak aniołki śniąc rozkoszne sny, a następnego ranka w hotelowej restauracji zjadły wraz ze swym dobroczyńcą wspaniałe, sute śniadanie, po którym wszyscy razem udali się do Cudownego Miasta. Bajka wcale nie chciała się skończyć. W pobliżu wejścia czekała już na nich zdumiona i oszołomiona matka Bena, której John Holt przez wynajętego posłańca przesłał uprzedniego wieczoru zaproszenie i pieniądze na bilet. 117 Biednej, umęczonej kobiecie aż dech zaparło z wrażenia, kiedy Ben rzucił się ku niej i opowiedział całą historię! Z nieopisanym wyrazem twarzy pozwalała się ciągnąć Benowi od jednego cudu do drugiego; malec oprowadzał ją tak, jakby do niego należało Cudowne Miasto. W związku z tym musiał koniecznie całe jego bogactwo natychmiast zaprezentować tej, która go jeszcze nie widziała. Co jakiś czas matka rzucała na niego pełne czułości spojrzenia dostrzegając, jak chłopiec z każdą sekundą coraz bardziej młodnieje i ponownie staje się dzieckiem! Nigdy go takim dotąd nie widziała. Czasami spoglądała też z wdzięcznością i podziwem na Johna Holta. Nigdy dotąd nie zdarzyło się jej przebywać w towarzystwie tak majętnego dżentelmena; dotychczas także nie darzyła raczej bogaczy wielkim uczuciem. Jeszcze nim zapadł wieczór, bliźnięta pojęły, że bajka trwać będzie poty, póki pozostanie cokolwiek do obejrzenia w Cudownym Mieście. John Holt zamierzał pozwolić im radować się wystawą, jak długo tego będą pragnęły. Zresztą dał im to na swój żartobliwy, bezpośredni sposób do zrozumienia. Chciał pokazać dzieciom absolutnie wszystko i dzielić ich wszystkie radości; postanowił także gościć je w hotelu. Prawdę mówiąc, John Holt cieszył się tym prawie tak samo jak dzieci. Nie był już samotnym zwiedzającym i nie czuł się już jak duch, który nie ma i nie może mieć nic wspólnego z żywymi istotami. Zainteresowany, niezmiernie wzruszony i rozradowany zachwytem malującym się na twarzyczkach dzieci oraz ich pełną świeżości reakcją na wszystkie oglądane cuda, nie miał czasu na rozpamiętywanie przeszłości. Smętny wyraz zniknął z jego twarzy. 118 Wyglądał jak nowo narodzony. Któregoś dnia przypadkowo natknął się na dwóch znajomych. Ujrzawszy go zwrócili zdumiony wzrok na gromadkę dzieci. - Halo, John! - zawołał jeden z nich - Założyłeś rodzinę? - Zgadza się - odparł zagadnięty - właśnie to uczyniłem. Człowiek po prostu nie ma prawa zwiedzać takiego miejsca bez rodziny. - Jak na to wpadłeś? - spytał drugi znajomy. - I czy opłaciło się przedsięwzięcie? - Opłaciło! - John Holt aż wybuchnął śmiechem. -Wielki Boże! Pewnie, że tak! Taka rodzina jest więcej warta niż podwójny bilet wstępu! - Cieszy mnie to - odpowiedział znajomy, obrzucając go zarazem zaciekawionym spojrzeniem. A kiedy się oddalili, Małgosia usłyszała jeszcze, jak zwrócił się do towarzysza. - Najwyższy czas, żeby znalazł kogoś... Naprawdę najwyższy czas. Już było z nim kiepsko. W miarę jak czas upływał, stawali się sobie coraz bliżsi i sporo też rozmawiali. Małgosia więc doskonale pojmowała, w jakim sensie z Johnem Holtem było „kiepsko". Była nieco staroświeckim dzieckiem, bardzo troskliwym, troszczącym się o innych, więc jej uwadze nie uchodziły szczegóły, które by umknęły mniej współczującej dziewczynce. John Holt był dość spostrzegawczy, by to zauważyć i mówił jej więcej, niż byłby skłonny wyznać innym ludziom. Małgosia doskonale pojmowała, że choć z jego twarzy zniknął przytłaczający smutek i choć często śmiał się razem z dziećmi, przecież pewne wspomnienia nigdy go nie opuszczały. Niektóre obrazy, dźwięki muzyki, widok 119 ślicznych matek otoczonych dziećmi, potrafiły przywołać na jego twarz wyraz cierpienia. Czasami też ogarniał spojrzeniem biel Cudownego Miasta, błękit nieba i wody, cały otaczający go urok i piękno, a wówczas z ust jego wyrywało się westchnienie, jakby za czymś tęsknił. - Wiesz, dziecko - powiedział, ponieważ dziewczynka była świadkiem takiej chwili i spojrzała nań współczująco - ona miała być tu ze mną! Wszystko to sobie zaplanowaliśmy. O, Boże! Jak bardzo lubiła o tym mówić! I zupełnie jak ty opowiadała, że to będzie cudowne miasto. Prawdę mówiąc, zatrzymałem się, by posłuchać twych opowieści, gdy usłyszałem, że je tak nazywasz. - Ależ, Johnie Holt - zauważyła dziewczynka nieco rwącym się ze wzruszenia głosem - przecież ona już dostała się do cudownego miasta i to takiego, które nigdy nie zniknie. Nie wypowiedziała bynajmniej tych słów pobożnym głosem. Osamotnione bliźnięta stworzyły sobie niebiańskie miasto w wyobraźni, lecz było to niezmiernie rzeczywiste miejsce i miało mnóstwo praktycznych udogodnień, wykraczających daleko poza mgliste obietnice niebiańskich harf i koron. Być może niektórym ludziom radosna wizja dzieci zdawałaby się czymś szokującym, ale bliźnięta święcie w nią wierzyły i dzięki temu potrafiły się nawzajem podtrzymać na duchu. Wyobrażały sobie, że wędrują ulicami owego niebiańskiego grodu z równym zachwytem, z jakim teraz chodziły po alejkach ziemskiego cudownego miasta- Dzięki temu w głosie dziewczynki John Holt uchwycił nutkę powagi; sprawiło to, że spojrzał na Małgosię jakfy tknięty nową myślą. 120 - Naprawdę tak myślisz? - spytał. - I wierzysz w to? Naprawdę w to wierzysz? Małgosia przez chwilę spoglądała z zakłopotaniem. - Widzi pan - wytłumaczyła. - Razem z Robinem rozmawialiśmy o tym i wymyślaliśmy rozmaite różności... musieliśmy je wymyślać. Może to wszystko komuś wierzącemu wydałoby się śmieszne... bo my chyba nie jesteśmy religijni... ale lubiliśmy wyobrażać sobie, jak jest w niebie. - Naprawdę? - zauważył John Holt. - Chyba też powinienem sobie wyobrazić, jak tam jest. Musisz mi trochę o tym poopowiadać... i umieść ją w swoich opowieściach. Gdybym tylko mógł uwierzyć, że ona gdzieś jest! - Ojej - zauważyła Małgosia prostodusznie - przecież ona gdzieś musi być, sam pan dobrze wie! Nie mogła po prostu zniknąć, Johnie Holt. Rozejrzał się wokół rozpaczliwie, jakby sobie kogoś przypominał. - Wielkie nieba! - wybuchnął. - Nie! Nie mogła zniknąć! Słowa te wyrzucił z siebie z mocą. „Ona" była tak pełna życia, radosna, tak pogodna, roześmiana i skłonna do żartów. Jej żywy umysł odkrywał zabawne i niezwykłe cechy nawet w najpospolitszych rzeczach. Mądra i dowcipna rozjaśniała cały dom swą obecnością, dodawała mu ciepła i uroku. Kiedy nagle odeszła z tego świata, ludzie mówili zdumieni: „Przecież ona nie mogła umrzeć." A jednak umarła, i ona, i dziecko, ledwie w godzinę po urodzeniu, a ogłuszony i dobity ciosem John Holt prawie oszalał z bólu. Małgosia ze swą ożywioną twarzyczką, ocienionymi czarnymi rzęsami oczyma, opowieściami o Cudownym Mieście i wymyślonymi historyjkami, którymi wypełniała swoje puste życie, przypominała mu nieco tę, która odeszła. 121 Dzięki cudownemu zbiegowi okoliczności... doprawdy cudownemu... udało się im spotkać, chociaż pochodzili z dwóch różnych światów. Bardzo się nawzajem potrzebowali. Po południu dostrzegłszy, że Małgosia wygląda na nieco zmęczoną, John Holt zdecydował, że dziewczynka wraz z nim odpocznie na różanej wyspie. Jednocześnie wyczuwał, że matka Bena będzie mniej speszona z dala od niego, więc pozwolił, by Robin zwiedzał wystawę w ich towarzystwie. Pośród tysięcy kwitnących róż John Holt poczuł się wyjątkowo pokrzepiony na duchu, mogąc przedstawić słowami pewne myśli, które ukrywał w sobie od dłuższego czasu. - To takie dziwne - mówił. - Ale kiedy o niej opowiadam, czuję się, jakby była gdzieś w pobliżu. - Może jest - zauważyła z namysłem Małgosia. -W końcu nie wiemy, co się dzieje z umarłymi. Ale gdyby to pan znalazł się na tamtym świecie, a ona została na ziemi, na pewno próbowałby pan znaleźć się blisko niej i roztoczyć nad nią opiekę, nieprawdaż? - Prawda - przyznał John Holt. - W każdym razie opiekowałem się nią, póki była na ziemi. Choćbym miał PrzY tym skręcić sobie kark, zawsze zdobywałem dla niej to, czego tylko zapragnęła. Kiedy z myślą o niej postawiłem wielki dom... jeszcze zanim się pobraliśmy... powiedziała, że jest tam wszystko, o czym kiedykolwiek zamarzyła, a ona wiedziała, jak powinny wyglądać wnętrza domów. Ja byłem inny. Całe życie próbowałem zbić majątek. Zacząłem jeszcze jako chłopak i ciężko harowałem całe życie. Pochodziła z majętnej rodziny, czytała mnó- 122 stwo książek, podróżowała i oglądała świat. Kiedy się poznaliśmy, szybko dzięki niej nadgoniłem swoje braki. Razem też zaplanowaliśmy nasz dom. Jakkolwiek na to patrzeć, posiadaliśmy najpiękniejszą rezydencję w okolicy... Jej architektura, umeblowanie, obrazy i cała reszta nie miały sobie równych. Pierwszego wieczoru, który spędziliśmy tam razem... - Tu przerwał i odchrząknąwszy, zamilkł na dłuższą chwilę. Po chwili kontynuował trochę drżącym głosem: - Byliśmy bardzo szczęśliwi owego wieczoru. Z kieszeni na piersi wyjął owalną płaską kasetkę. Wewnątrz znajdowała się miniatura ukochanej. Na Małgosię spojrzała młoda jasna twarzyczka o śmiejących się, ślicznych oczach i wdzięcznie wygiętych, czerwonych usteczkach. - O, nie - powiedziała stanowczo Małgosia, kiedy przyjrzała się miniaturze. - Ona po prostu nie mogła zniknąć. Jest gdzieś na pewno. Opowiedział o pokojach, które przygotowywali wraz z żoną na przybycie „Johna Holta juniora", jak nazywali dziecię, które potem tak pospiesznie opuściło ten świat. - Ona to wszystko sama wymyślała - opowiadał- -W pokoju dziecinnym była tapeta z obrazkami. Zaś w łazience kafelki, na których wymalowano jej własną baśń o syrenkach. W sypialni stała kołyska przystrojona koronkowymi falbankami i kokardkami. Kupiliśmy mnóstwo książek z obrazkami i zabawek. I... nigdy nie otworzono drzwi do pokojów dziecinnych. Zaś John Holt junior nigdy nie złożył swej maleńkiej główki do snu w kołysce. Zasnął u boku swej matki. Znów przerwał i dłuższą chwilę milczał. 123 - Żałowała, że synek będzie jeszcze za mały, by obejrzeć tę wystawę - dodał. - Śmiała się, że to niesprawiedliwe, by malca ominęła taka przyjemność. Chciała, byśmy zabrali synka ze sobą, choćby po to, by mógł kiedyś powiedzieć, że był w Cudownym Mieście. Mówiła, że malec musi to wszystko obejrzeć, nawet jeśli jedyne, co na to powie, to: „gu, gu". - Może on też to wszystko widzi - zauważyła Małgosia. - Tak sobie myślę, że ci, którzy stąd odeszli, wiedząwięcej od nas o tym, co znaczy życie. Chętnie by zobaczyli, co ludzie na ziemi próbują uczynić... mimo że wiedzą tak niewiele. - To brzmi obiecująco. Podoba mi się ta myśl. - zauważył John Holt. Dość długo odpoczywali i poczuli się jak nowo narodzeni. Tak więc wstali i znów zaczęli zwiedzanie. Właśnie przekraczali mostek, kiedy dostrzegli pędzącego ku nim Robina. Najwyraźniej gdzieś zostawił Bena i jego matkę. Kapelusz zsunął mu się na tył głowy i chłopiec był cały czerwony ze zmęczenia. - Coś się stało! - zawołała Małgosia. -1 chyba wiem co. Robin dopadł ich. - Małgosiu! - zawołał z trudem łapiąc oddech. - Jest tu ciotka Matylda! Widziałem ją, chociaż ona mnie nie dostrzegła! Weszła do Pawilonu Rolniczego i właśnie patrzyła na nowy parowy pług i smakowała próbkę pszenicy. 124 Ten wielki dom nareszcie przestanie być pusty Bliźnięta nie bardzo zdawały sobie sprawę, czym są właściwie wystraszone. Przecież w obecności Johna Hol-ta nic złego nie mogło się zdarzyć. Gdyby nie on, czułyby się wręcz okropnie. Poza tym sam John Holt nie wydawał się ani trochę przejęty. - Słuchajcie, dzieciaki - powiedział. - Cieszę się, że zjawiła się wasza ciotka, bo chciałem się z nią i tak zobaczyć. - Naprawdę?! - wykrzyknęły bliźnięta jednym głosem. - Tak, naprawdę - odparł stanowczo. - Chodźmy więc jej poszukać. Po czym spokojnie ruszył w stronę Pawilonu Rolniczego, tak jakby czekało go tam coś niezmiernie zajmującego. Prawdę mówiąc, akurat ten Pawilon zbytnio kojarzył się dzieciom z ciotką Matyldą, by wzbudzić w nich jakiekolwiek zainteresowanie. Dłuższy czas nawet nie potrafiły wymyślić dla niego bajkowej nazwy. - Niemniej jednak to wspaniała rzecz - przyznała sprawiedliwie Małgosia. - Czy nam się to podoba, czy nie. I nasza niechęć w niczym tego nie umniejsza. Bylibyśmy 125 głupi, gdybyśmy tak uważali. No, a przecież nie jesteśmy aż tacy głupi. - O, nie - zgodził się Robin, ze zmarszczonymi brwiami spoglądając na brony i grabie. - No i jeśli jest jakaś dziedzina, po której można poznać możliwości człowieka, to tylko ta. Pomyśl, że kiedyś ludzie młócili zboże cepami, takimi dwoma kawałkami drewna połączonymi rzemykiem. I to na klepisku! Powiem ci, że jak tylko człowiek nabiera rozumu, od razu bierze się do wymyślania maszyn. Przestaje pracować rękami i nogami, a zaczyna głową. W końcu więc Rolniczy Pawilon nazwali Pałacem Dżina Ziemi oraz Pór Roku. Dzielnie maszerowali u boku Johna Holta; Robin prowadził. Wreszcie dostrzegli ciotkę Matyldę. Jako prawdziwie sumienna gospodyni wciąż jeszcze oglądała wystawione maszyny. Co prawda już przestała badać pług parowy, lecz za to z wielkim zajęciem studiowała ukośną bębnową zgrabiarkę. Gdyby bliźnięta i John Holt nie stanęli dokładnie na jej drodze, pewnie by ich w ogóle nie zauważyła. Małgosia aż wzdrygnęła się, gdy spostrzegła, jak wiernym odbiciem swego świata jest ciotka o ostrych rysach twarzy, barczystych ramionach, ubrana w prostą spódnicę. Cierpliwie poczekali, aż ruszy dalej, gdyż dopiero wtedy odwróciła wzrok od maszyny i dostrzegła dzieci. Nie wydawała się w najmniejszym stopniu przejęta czy zdenerwowana widokiem krewniaków. - No - zauważyła. - A więc tu was przyniosło. - Tak, ciociu Matyldo-przyznał Robin. - Nie mogliśmy pozwolić, aby wystawa nas ominęła... i przyjechaliśmy tu za własne pieniądze. 126 - I wiedzieliśmy, że nie będziesz się o nas niepokoić -dodała Małgosia, spoglądając na ciotkę z pewną ciekawością. Ciotka Matylda roześmiała się oschle. - Nie - zgodziła się. - Nie mam czasu martwić się byle dzieciakami. Kiedy byłam w waszym wieku, sama się o siebie troszczyłam. A poza tym miałam takie wrażenie, że właśnie tu się wybieracie. Z kim tu jesteście? John Holt uchylił kapelusza i przywitał się bez zbytnich ceremonii. Wiedział, że pani Matylda Jennings nie jest wielką zwolenniczką towarzyskich ceregieli. - Jestem właściwie pani sąsiadem - wyjaśnił. - Mam gospodarstwo w pobliżu pani farmy, choć tam nie mieszkam. Nazywam się John Holt. Ciotka Matylda spojrzała najpierw na niego, po czym zwróciła wzrok na Robina. Oczywiście znała to nazwisko i była na tyle kobietą obytą, aby wiedzieć, że taka znajomość zawsze jest przydatna. - No, no - zwróciła się więc do bliźniąt. - Trafiliście w dobre ręce. John Holt roześmiał się. - Przez ten czas nasza trójka zdołała się przekonać, że każdy z nas trafił w dobre ręce. Więc zamierzamy razem obejrzeć wystawę do końca. - Dzieciaki nie mają na to dość pieniędzy - zauważyła ciotka Matylda. - Nie - zgodził się John Holt. - Ale ja je mam, więc mogę im tę przyjemność zafundować. - No tak - oświadczyła ciotka Matylda. - Przypuszczam, 127 że stać pana na to. Mnie nie. Przyjechałam tu w interesach. - Proszę pozwolić, by była to dla pani również i przyjemność - zaproponował John Holt. - Taka okazja więcej się już nie zdarzy. - Masę pieniędzy zmarnowano tu na dekoracje - zauważyła pani Matylda Jennings. - I nie sądzę, aby się im to opłaciło. - Ależ tak, jak najbardziej im się to opłaciło - zaprzeczył John Holt. - I nawet gdyby nie zwrócił im się z tego ani jeden cent. W każdym razie mnie by się to opłaciło nawet wówczas, gdybym stracił tu pieniądze. - Zaraz, zaraz - oświadczyła pani Matylda Jennings chytrze. - Ludzie zbudowali tę całą wystawę nie dla przyjemności, tylko żeby zrobić na niej dobry interes. - Prawdopodobnie niektórzy - zgodził się John Holt. -Ale bardzo możliwe, że nie wszyscy. Wolnym krokiem zdążali przed siebie. Małgosia i Robin zastanawiali się, co zamierza ich znajomy. Sprawiał takie wrażenie, jakby pragnął poznać bliżej ciotkę Matyldę. I rzeczywiście tak było. Miał po temu swoje powody. Poza tym, dzięki poczuciu humoru, ciotka Matylda wydała mu się w pewnym sensie interesująca. Ciekaw był, jak zareaguje na cuda wystawy. Wiedział jednak, że dzielna kobieta przybyła tu wyłącznie dla zaznajomienia się z nowościami rolniczymi i wcześniej nie wyjdzie z tego Pawilonu. Pojmował też doskonale, że bliźnięta nie były przesadnie zainteresowane pługami i młockarniami, a już szczególnie widok ten odarty był z wszelkiego uroku, gdy towarzyszyła im ciotka Matylda. No i wreszcie zamierzał porozmawiać z panią Matyldą Jennings na osobności. 128 - Wiesz, gdzie są teraz Ben i jego matka? - spytał Robina po kilkuminutowym zwiedzaniu. - Tak. - A więc zabierz Małgosię i dołączcie na chwilę do nich. Pani Jennings zamierza spędzić tu jeszcze co najmniej godzinę, a ja chciałbym obejrzeć wystawę wraz z nią. Za godzinę spotkamy się przy wyjściu. Bliźnięta z ulgą wykonały jego polecenie. - Ciekawa jestem, co ona mu powie? - zastanawiała się Małgosia. - Skąd mam wiedzieć? - odparł Robin. - Ale cokolwiek mu powie i tak John Holt da sobie z nią radę. On należy do ludzi, którzy mierzą siły na zamiary. Był tak samo samotny i biedny jak my, kiedy miał dwanaście lat. Sam mi to mówił. - Muszę przyznać - zauważyła trzeźwo ciotka Matylda na samym wstępie - że jest pan dla nich dobry. - Oni są również dobrzy dla mnie - odparł John Holt. - Właśnie tak, oni są dla mnie dobrzy... choć są zbyt młodzi, żeby zdawać sobie z tego sprawę. - Te dzieciaki są nad wiek dojrzałe - oświadczyła ciotka. - Gdyby nie to, Bóg jeden wie, ile bym miała z nimi kłopotów. A tak, właściwie nie sprawiają żadnych. - Tak właśnie myślałem - zauważył John Holt. - To było całkiem roztropne z ich strony - roześmiała się kostycznie ciotka Matylda. - Nikogo nie zawiadomili o swych zamiarach. Przyznaję, że oboje nieźle harowali przez ostatnie miesiące. Sądzę, że większość młodych ludzi dawno by rzuciła tak ciężką pracę, ale ta dwójka bardzo chciała tu przyjechać. 129 - Tak, te dzieci na pewno osiągną to, co zamierzą -przyznał John Holt. - Mają charakter. - Na szczęście w niczym nie przypominają swego ojca - dodała pani Jennings. - Robert właściwie nie miał żadnych wad, ale też niczego w swym życiu nie dokonał. - Oboje z żoną stworzyli dzieciom ognisko domowe -zaznaczył tylko John Holt. - No tak - powiedziała ciotka Matylda. - Ale całej reszty dzieci będą musiały dorobić się same. Rodzice centa im nie zostawili. - Nie mają innych krewnych? - Żywej duszy. Chyba będę musiała zatrzymać ich u siebie i dać robotę na farmie. - Na pewno by się opłaciło, gdyby otrzymały jakieś wykształcenie i obejrzały nieco świata - zauważył John Holt. - Przypuszczam, że głównie im by się to opłaciło -odparła ciotka Matylda. - Ale tak krawiec kraje, jak materii staje. Pół farmy należało do mego męża, więc jego rodzina rości tu sobie pewne pretensje. Ku obopólnemu zadowoleniu spędzili resztę czasu w Rolniczym Pawilonie. Ciotka Matylda znalazła z Johnem Holtem wiele wspólnych zainteresowań. Nie oczekiwał od niej, że opowie mu czarodziejską historię, ani sam jej nie próbował opowiadać baśni, natomiast z wielką znajomością rzeczy dyskutował o rolnictwie. Poza tym dowiedział się wszystkiego o dzieciach i złożył ciotce Matyldzie propozycję, która najwyraźniej dała jej wiele do myślenia. Toteż pogrążona była w głębokiej zadumie, kiedy skierowali się ku wyjściu, by spotkać tam oczekującą czwórkę. Spojrzała na dzieci z niezwykłym u niej wyrazem zaintere- 130 sowania, lecz bynajmniej nie wyglądała na niezadowoloną. Wzrok jej wyrażał raczej zaskoczenie, że ktoś ocenia je tak wysoko. - Obiecałam panu Holtowi, że razem obejrzymy Miasteczko Rozrywek - powiedziała. - Skoro obejrzałam już to, co zamierzałam, mogę wykorzystać w pełni swój bilet. Bliźnięta spoglądały na nią z ciekawością. Ciotka Matylda w Miasteczku Rozrywek! Wprost nie do pomyślenia! Ale warto to zobaczyć. W tym momencie Małgosia zerknęła na Johna Holta i już wiedziała, że on też tak uważa. Pani Jennings maszerowała przez Miasteczko, jakby podążała za pługiem. Niewzruszonym okiem spoglądała na samoańskie piękności, Beduinów i perskie księżniczki. Nigdzie nie marnując cennego czasu, przechodziła od jednej osobliwości do drugiej. Wielbłądy i osły zainteresowały ją jedynie jako przykłady wyjątkowo powolnych środków transportu. Z wyrazem determinacji na twarzy dosiadła diabelskiego młyna i wzniosła się pod niebiosa. Z chłodnym zainteresowaniem obserwowała ziemię, pozostawioną hen daleko w dole. - Potężna machina - zauważyła. - Ktoś na niej robi niezłe pieniądze. John Holt wspaniałomyślnie oprowadzał ją po wszystkich zakątkach: po eskimoskiej wiosce, chatkach kanibali i mauretańskich pałacach. Miarowo kroczyła z miejsca na miejsce, bacznie, choć bez zachwytu obserwując rozmaite szczegóły. Spoglądała na mężczyzn i kobiety poprzebieranych w dziwne, egzotyczne kostiumy, święcie przekonana, że są po prostu idiotyczne. - Dziwny to widok - przyznała. - Ale nie Pojmuję, co komu z tego przyjdzie. 131 - No, zawsze to oszczędność na podróżach do obcych krajów - zaśmiał się tylko John Holt. Ciotka przybyła do Chicago tylko na jeden dzień i wracała nocnym pociągiem. Żegnając się, obdarzyła dzieci nowym, pełnym uznania spojrzeniem. - No, no - zauważyła. - Pan Holt powiada, że się wami zajmie. Ma zamiar coś wam powiedzieć po moim wyjeździe. Omówiliśmy tę kwestię, więc wszystko jest w porządku. Jedno jest pewne. Jesteście dwojgiem niewiarygodnych szczęściarzy. W życiu o czymś takim nie słyszałam. - Po czym raźnym krokiem odmaszerowała. Bliźnięta spojrzały po sobie, aż wreszcie zwróciły wzrok na Johna Holta. Co zamierzał im powiedzieć? Ale nic im nie rzekł, póki wszyscy nie zjedli obiadu, a Ben z matką powędrowali do domu, obiecując przyjść następnego dnia. Był już wieczór, a Cudowne Miasto znów rozbłysło tysiącem świateł, których odbicia tańczyły w wodach zatoki. John Holt wynajął gondolę, którą sterował wspaniały gondolier. Wsiedli do niej i wypłynęli na rozpłomienione wody. Widok, jaki się przed nimi roztoczył, był aż nieziemski w swej piękności. Małgosia siedziała w ulubionej pozycji, podparłszy rękami podbródek i rozszerzonymi z zachwytu oczami spoglądała dookoła. - Mam zamiar was o coś poprosić - powiedział po dłuższej chwili milczenia John Holt. - Tak? - spytała rozmarzonym głosem Małgosia. - Czy chcielibyście być moimi dziećmi? Dziewczynka opuściła ręce i obróciła na niego roziskrzone oczy. - Opowiadałem ciotce Matyldzie o moim ogromnym domu - mówił dalej. - Jest zupełnie pusty, a tyle w nim 132 pokoi. Chciałbym was tam zabrać, by się przekonać, czy zdołacie go zapełnić. Chcielibyście zamieszkać ze mną? Oszołomione bliźnięta spojrzały po sobie. - Zamieszkać? - wyjąkali. - Zamieszkać z panem? - Pani Jennings zgadza się na to z ochotą - mówił John Holt. - A wasza dwójka ma coś do zrobienia na tym świecie. Pomogę wam też zdobyć wykształcenie. A za to wy - parsknął śmiechem - będziecie mi opowiadać czarodziejskie historie. Czarodziejskie historie! Serca biły im mocno. Gondola sunęła po rozgwieżdżonej toni, a na tle ciemnego nieba wznosiły się skrzące girlandami klejnotów białe wieże i kopuły Cudownego Miasta. - Och, Robinie! - zawołała Małgosia. - Kochany Johnie Holt! Przyjechaliśmy do Cudownego Miasta, a dzięki panu zostaniemy w nim na zawsze! A John Holt wiedział, że już nigdy jego wielki dom nie wyda mu się opustoszały. Bliźniętom zdawało się, że w owej chwili osiągnęły szczyt swoich marzeń. Raz na zawsze opuściły świat ciotki Matyldy! Nigdy, przenigdy nie rozstaną się już z Johnem 133 Holtem. Miały dzielić z nim dom jako jego własne dzieci i dalej się uczyć! To było prawie nie do wiary, ale obietnice zaczęły się spełniać jedna po drugiej. Przestały być samotnymi, nikomu niepotrzebnymi istotami. Nagle należały do człowieka, który w ich przekonaniu wszystko potrafił. Przede wszystkim, jak zawsze praktyczny, John Holt zaprowadził bliźnięta do wielkich magazynów, by kupić im całą wyprawę: ubranka, kuferki i wszelkie luksusy, na widok których ich oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Pragnął też, by dzieci stale mu towarzyszyły. Codziennie zabierał je do Cudownego Miasta, by raz jeszcze mogły nacieszyć oczy nagromadzonymi tam skarbami. Bliźnięta miały teraz mnóstwo wolnego czasu; mogły więc nareszcie wszystko oglądać spokojnie i bez pośpiechu. Nie groziły im głodne godziny, nie musiały już przełamywać oporu, jaki stawiały zmęczone ciała i znużone stopy, kiedy tyle jeszcze było do zobaczenia, a tak niewiele zostało pieniędzy. Mogły spacerować wolnym krokiem po pałacach, wystawać ile dusza zapragnie przed obrazami i innymi cudownościami. John Holt z ochotą odpowiadał na ich niezliczone pytania, więc nie musiały już niczego wymyślać. Najpierw wysłuchiwały jego wyjaśnień, a potem Małgosia opowiadała swoje baśnie, jeśli tylko miała na to chęć. Snuła je, kiedy odpoczywali pośród tropikalnej zieleni, pływali po zatoce, czy raz jeszcze zwiedzali egzotyczne wioski. - To wystarczy mi na całe życie - mawiała. - Co chwila odkrywam temat do nowej bajki. I jeśli tylko chcecie, opowiem je, kiedy nie będziecie mieli nic innego do roboty. - To nam przypomni baśnie tysiąca i jednej nocy -zauważył Robin. - Pamiętasz, Małgosiu, tę starą księgę? 134 Miała powyrywane kartki z najciekawszymi momentami i musieliśmy sami wymyślać, co się na nich zdarzyło. Jedną z tych opowieści John Holt przedkładał nad wszystkie inne. Była to historia o Cudownym Mieście, ta sama, którą Małgosia opowiadała Robinowi w słomianym salonie. Teraz stała się już tak prawdziwa, tak pełna realnych szczegółów! Johnowi Holtowi niezmiernie podobało się, kiedy w powieści napotykał ludzi, których poznali i cuda, które oglądali. Dziewczynka opowiadała ją bardzo prostymi słowami, ale z wielką fantazją. Często więc, kiedy znaleźli się w jakimś pięknym zakątku, John Holt prosił, by powtórzyła tę historię jeszcze raz i słuchał jej ze szczególnym wyrazem twarzy. Tak, to były piękne dni! Ben i jego matka spędzali je często z nimi, chociaż nie zawsze zwiedzali razem wystawę. - To coś zupełnie wspaniałego dla mego synka, panie Holt - wyznała któregoś dnia biedna kobieta zerknąwszy kątem oka na malca. - Przecież Ben jest jak nowo narodzony! Jak on opowiada o wszystkim, kiedy wracamy do domu! Tak jakby nie był ani trochę zmęczony. A jeszcze miesiąc temu myślałam, że się zadręczy i zagryzie. Każdego dnia był chudszy, a twarz miał mizemiejszą! Uprzejmość Johna Holta nie kończyła się na opłacaniu za nich biletów wstępu; bliźnięta dowiedziały się zresztą o tym nieco później. Któregoś dnia, gdy zmęczeni wyszli z wystawy wczesnym popołudniem, dżentelemen spędził wieczór poszukując niegodziwego ojca Bena, a kiedy go odnalazł, przeprowadził z nim krótką rozmowę. - Posłuchajcie - powiedział. - Nie zamierzam spuścić z oka waszego malca ani żony. Poza tym chcę 135 wyremontować ten dom i dopilnować, by Ben się uczył, a oboje z matką nie mieli zbyt dużo kłopotów. W związku z tym, was też nie spuszczę z oka, a przynajmniej załatwię, by ktoś inny tego dopilnował. Jeśli tylko spróbujecie zatruwać rodzinie życie, zobaczycie że i ja potrafię je zatruć i to bardzo skutecznie. Polecam wam nową rozrywkę, a mianowicie trochę porządnej roboty. Ona wam dobrze zrobi i wzmocni wasze zdrowie. I dotrzymał słowa. To były wspaniałe wakacje. Chyba nikt nie miał tak rajskich wywczasów jak tych dwoje znużonych wędrowców. A kiedy się skończyły, pojechali do nowego domu. Przepięknego, nowego domu, jednego z tych, które zbudowali obdarzeni fortuną, ale i rozsądkiem nowobogaccy. Wiedzieli oni mianowicie, że praktyczniej jest na tę okoliczność kupić talent i doświadczenie dobrego architekta, aniżeli wydać masę pieniędzy na rzecz bez sensu i gustu. W dodatku przecież urządzała go ukochana żona Johna Holta, wykształcona i elegancka kobieta o wyrafinowanym smaku. Razem stworzyli piękny, ukochany dom. Nagromadzili tam tyle uroczych drobiazgów z czterech stron świata i różnych epok, że dom sprawiał wrażenie starszego niż w istocie był. Bliźnięta często szeptem rozmawiały o tej, która odeszła. - Jak myślisz, Robinie? -spytała Małgosia pierwszego wieczoru. - Chyba już teraz wiemy nawet, jaka ona była. Siedzieli właśnie na miękkich poduszkach pod oknem w bibliotece. Robin uniósł głowę. Akurat przeglądał ulubioną jej książkę, trzymał na kolanach przep jęknie oprawiony tom. 136 - Rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć - odparł. - Chodzi ci o to, że dom ją przypomina. Tak, to zupełnie tak jak dom ciotki Matyldy. Domy zawsze są podobne do tych, którzy w nich mieszkają. - A ten przypomina ją - dodała Małgosia. - Chyba John Holt czuje, że ona tu wciąż jest i w każdej chwili może do niego przemówić. Bądź co bądź ja się tak czuję. I to wcale nie dlatego, że wszędzie są jej fotografie i obrazy, z których jej oczy uśmiechają się do nas. Wcale nie. To chyba się bierze stąd, że ona urządzała ten dom i była w nim taka szczęśliwa. - Chyba tak - zgodził się Robin i dodał miękko: - To była jej książka. Jednak raz jeszcze wrócili do świata ciotki Matyldy. Stało się tak dlatego, że John Holt pragnął zobaczyć słomiany salon. Zresztą i oni chcieli mu go pokazać, a zarazem pożegnać się z ukochanym zakątkiem. Ciotka Matylda przyjęła ich bardzo łaskawie. Prawie tak, jakby dzieci zaczęły wzbudzać w niej szacunek. No bo w końcu, czy rozsądna kobieta nie powinna traktować z szacunkiem dwojga dzieciaków bez grosza przy duszy, które mimo to potrafiły rozbudzić zainteresowanie najbogatszego farmera w całym Illinois? Poszli do stodoły i kiedy nikt nie patrzył, przystawili drabinę i wspięli się na stertę. Dach nad nimi przypominał ciemny namiot, a ptasie gniazdo było już opuszczone. - Małgosiu - zwrócił się Robin do siostry. - Pamiętasz ten dzień, gdy leżąc na słomie powiedzieliśmy sobie, że mamy pracę? Albo ten, kiedy przyniosłem stary garnek do kawy, żeby ugotować w nim jajka? 137 - A ten dzień, w którym przeliczyliśmy nasz skarb? -dodała Małgosia. - I kiedy rozmawialiśmy o cudach? - I kiedy doszliśmy do wniosku, że ludzie mogą uczynić wszystko, jeśli tylko bardzo tego pragną? - I kiedy czytaliście „Podróż pielgrzyma"? - wtrącił John Holt. - I to popołudnie, kiedy usłyszeliśmy, jak Jones i Jerry rozmawiają o Cudownym Mieście? - dorzuciła Małgosia. - I ono rzeczywiście powstało - powiedział Robin. -A my je zobaczyliśmy. - To było mniej więcej o tej samej porze - zauważyła Małgosia, rozglądając się dokoła. - Bo słońce już zachodziło i nie mogłam dalej czytać. Dłuższą chwilę siedzieli w słomianym salonie spoglądając, jak ostatnie czerwone promienie bledną i zapada mrok. Później nieraz wspominali tę chwilę i okazało się, że cała trójka myślała o tym samym, a mianowicie o ostatnim dniu spędzonym w Cudownym Mieście. Wtedy to na pół smutni, na pół uradowani po raz ostatni wędrowali po białych pałacach, przystawali nad sadzawkami pełnymi morskiej wody, gdzie w przeźroczystej głębi kłębiły się dziwne stwory, spoglądali raz jeszcze na obrazy i marmurowe rzeźby, w tropikalnej dżungli przysłuchiwali się spływającym z pluskiem po wielkich liściach kroplom wody, wracali do świątyń i prymitywnych chatek... Jednak w końcu musieli przejść pod wielkim łukiem i wypłynąć na szerokie wody jeziora. A kiedy unoszeni byli coraz dalej i dalej i białe miasto zaczęło zatracać się na horyzoncie, Małgosia poczuła, że serce jej zamiera i nie mogąc przemówić 138 słowa przez ściśnięte gardło, wybuchnęła żałosnym płaczem. - Och, Johnie Holt! - Ono znika! I już nigdy go nie zobaczymy! - Po czym ukryła twarz w dłoniach. Parsknął na to śmiechem, lecz powiedział coś, co sprawiło, że uniosła głowę. - Nie - powiedział. - Ono nie zniknie bez śladu. Takie rzeczy nie znikają. Obejrzało je milion ludzi. Zostanie tam, gdzie nikt go nie zapomni ani czas nie zmieni. Kochane duże i małe dzieci, to jest bajka. Dlaczego nie? Niewielu ludzi wierzy w baśnie, choć przecież czarodziejskie historie zdarzają się co dzień. Tyle jest piękna na świecie, tylu ludzi o dobrych i wielkodusznych sercach, tylu ludzi z głębi serca oddaje bliźnim owoce swej pracy i cieszy ich, że mogą coś ofiarować. Tyle jest ptaków na niebie, kwiatów i liści w lasach... no i wiosna nadchodzi każdego roku. A z tego wszystkiego przecież składają się czarodziejskie baśnie. Każda bajka zaś kończy się morałem; ta natomiast ma aż dwa. Oto one: Człowiek jest silny, o ile zdobędzie się na odwagę. Natura, tworząc ludzką rękę zawsze wkłada w nią coś, co człowiek może bliźniemu ofiarować. ISIS Jest gdzieś cudowne miasto ............ U podnóża Góry Trudów .............. Pierwszy krok pod Górę............... Krok dalej...................... Mierz siły na zamiary................ Dzień za dniem ................... Trzymając się za ręce poszli razem drogą..... W drodze ....................... To już dzisiaj! .................... Tłumy wędrowców w mieście............ Czarodziejskie Miasto................ W Różanym Ogrodzie................ Każdy może coś ofiarować............. Ben.......................... John Holt....................... Początek bajki.................... Ciąg dalszy bajki................... Do akcji wkracza ciotka Matylda.......... Ten wielki dom nareszcie przestanie być pusty . . I to nie zniknie................... 5 15 22 27 34 40 46 52 58 64 69 75 83 89 95 102 109 117 125 133 SERIA Z MONOGRAMEM WIELKA KLASYKA LITERATURY ANGIELSKIEJ F. H. BURNETT: TAJEMNICA DWORU W STORNHAM Piękna, młoda Rozalia Vanderpoel, córka amerykańskiego milionera poślubia dumnego angielskiego arystokratę Nigela Anstruthersa. Weselu towarzyszy niewiarygodny rozgłos. Młoda para wyjeżdża do Anglii, do posiadłości Nigela. Ale już w podróży poślubnej Rozalia poznaje prawdziwe oblicze Nagela... - Czy możesz mi powiedzieć - spytała Betty wolno, gdyż z oczyma utkwionymi we wzór dywanu coś sobie przemyśliwała - co takiego uczynił tobie, czego się nie spodziewałaś? Uniosła oczy i zobaczyła, że twarz Rozalii oblewa ciemny rumieniec. - Było... tyle... dziwnych zdarzeń- wyjąkała niepewnie. Betty była już pewna, że zdarzyło się coś, o czym Rozalia lękała się mówić. Jeżeli chciała dowiedzieć się czegokolwiek, musiała od razu przejść do rzeczy. - Spróbuj przypomnieć sobie jedno z tych zdarzeń - powiedziała. Lady Anstruthers poruszyła się nerwowo. - Rozalio - zwróciła się do niej spokojnym tonem Betty - zdarzyło się coś szczególnego... i wolałabym usłyszeć to od ciebie, nie od niego. Rozalia zacisnęła drżące dłonie na podołku. - Przez cała łata tym mnie szantażował - wyszeptała bez tchu. (fragment powieści) WIELKA KLASYKA LITERATURY ANGIELSKIEJ F. H. BURNETT: ZAGINIONY KSIĄŻĘ Barwna opowieść o wielkich tajemnicach, wierności ideałom i prawdziwej przyjaźni. Niezwykłe losy chłopca, potomka królewskiego rodu fantastycznej krainy Samawii. Kilkunastoletni książę Marko odbywa wraz z przyjacielem pełną dramatycznych przygód podróż do ojczyzny, aby przygotować powstanie. Przebywa niemal całą Europę, a po drodze przekazuje tajemne hasło tym, którzy sprzyjają zamierzeniom jego ojca. - Jeśli odkryjemy, co jest prawdą, albo co Loristan uważa za prawdę, będziemy mieli klucz do dalszego postępowania. - Nie mamy wiele czasu - szepnął mężczyzna. Przed północą musimy być w drodze. - Przejdźmy do salonu. On nadchodzi. Kiedy Marko wszedł, zobaczył stojącego za fotelem potężnie zbudowanego mężczyznę. - Przykro mi, ale nie mogłem odnaleźć pani książki przeprosił Marko. - Szukałem na wszystkich stolikach. - Czuję, że muszę iść i sama poszukać - powiedziała śliczna dama. Uśmiechając się powstała z. fotela. - Pani stopa! - krzyknął. - Już lepiej? - W ogóle mi nic nie było. Marko zaniemówił z wrażenia. - Udawałam, że się zraniłam, bo chciałam zwabić cię do domu -dodała. - Pragnęłam wydobyć z ciebie kilka informacji. - Chodzi o Samawię - rzekł mężczyzna. - Nie pozwolimy ci opuścić tego domu, dopóki nie odpowiesz na pewne pytania. Marko zrozumiał, że jest w rękach szpiegów. (fragment powieści) Sprzedaż książek Wydawnictwa NOVUS ORBIS prowadzi INTERNOVATOR Warszawa, ul. Postępu 2, tel./fax 43-04-20