15721
Szczegóły |
Tytuł |
15721 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15721 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15721 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15721 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MELCHIOR WAŃKOWICZ
na
tropach
smętka
CZYTELNIK – 1958
OPRACOWANIE GRAFICZNE, FOTOMONTAŻE
DOBÓR MATERIAŁU ILUSTRACYJNEGO
MIECZYSŁAWA BERMANA
RYSUNKI
KAROLA FERSTERA
Z PRZEDMOWY DO PRZEDWOJENNEGO WYDANIA
Pragnę podziękować tym wszystkim osobom i instytucjom, które wspierały mnie radą,
pomocą i informacjami. Znakomitemu znawcy zagadnienia, prof. Stanisławowi Srokowskiemu,
niewyczerpanej uprzejmości Dyrektorowi Instytutu Bałtyckiego, p. Borowikowi, i Dyrektorowi
Instytutu Badań Spraw Narodowościowych, p. Stanisławowi Paprockiemu, jak również
współpracownikom obu tych instytucyj, p. Bolesławowi Srockiemu, Dyrektorowi Związku
Zachodniego, p. Emilii Sukertowej, popularyzatorce wiedzy o Mazurach i założycielce
Muzeum Mazurskiego w Działdowie, dr Mieczysławowi Orłowiczowi, autorowi przewodnika
po Mazurach Pruskich, b. redaktorom „Mazura", pp. Jaroszykowi i prof. St. Zielińskiemu,
dr Kurtowi Obitzowi, wygnańcowi z ziemi wschodnio-pruskiej, b. działaczom plebiscytowym,
hr. Sierakowskiej, p. Adamowi Wisłockiemu, podróżnikom po tej ziemi i jej badaczom,
prof. Górskiemu, prof. Tatarkiewiczowi, p. Jędrzejowi Giertychowi, p. Ille Iłłakowiczównie,
ks. pastorowi pułkownikowi Gloehowi, profesorom: Bystroniowi, Łagunie i Stawarskiemu,
dr Galionowi, Dyrektorowi Biblioteki Narodowej, dr Piekarskiemu, Dyrektorowi Biblioteki
Publicznej, p. Czerwijowskiemu, Dyrektorowi Biblioteki Sejmowej, dr Kołodziejskiemu
i pełnym życzliwego współdziałania ich współpracownikom. Dziękuje przedstawicielom
świata sportowego: mjr Włodzimierzowi Sekundzie, dr Antoniemu Boberowi, dyr. Samulowi.
I klasztorowi Notre-Dame, w którego ciszy pisałem, i przełożonej siostrze Reginaldzie,
która, choć Francuzka, zechciała okazać mi pieczę i dobrą wolę, ułatwiające powstawanie
polskiej książki. Dziękuję tym wszystkim krewnym, towarzyszom, przyjaciołom i współpracownikom
zmarłych tragicznie ś. p. Linki, Liskiewicza, Lanca. Pani Ernestynie Lancowej, p.
Janinie Liskiewiczowej, inspektorowi Cienciarze, P. komisarzowi Adamowi Biedrzyńskiemu,
pp. nauczycielom Wirkowskiemu, Hedrychowi, Poskartowi.
A teraz niech mi wolno będzie skierować podziękowanie jeszcze do jednego współpracownika
— najmłodszego, który jak
szary wróbel kręcił się koło mnie, a przecież dużo pomógł. Mówią o mojej córeczce.
Byt to tęgi kompan w boju ze Smętkiem, cierpliwy uczestnik długich i nudnych rozmów
i niestrudzony wesołek po ich zakończeniu. Dziękują mu za ofiarne serce: przeczytawszy
korektę, rzekła: „Dulnia ze mnie złobiłeś, ale to dla Mazulów i dla litelatuly. Napisz
jednak chociaż, że tymczasem skończyłam cztelnaście lat". Pod grozą wiec ustawy
prasowej to do wiadomości podaje. Wreszcie niech mi wolno będzie zwrócić się do czytelnika,
który wszak jest najważniejszym z czynników tej książki: my wszyscy, współdziałający
w jej tworzeniu, myśleliśmy ciągle o tym czytelniku. Jak przyjmie? Co mu z tego tematu
zostanie? Czy zbliży się do niego? W trosce o to właśnie postarałem się zapomnieć
o przeczytanych książkach, o przeprowadzonych rozmowach. Wziąłem ze sobą dziecko,
aby patrzało świeżymi oczami. Nieraz spostrzegała pierwsza, jak spostrzegła rolą
zdradzieckiego małpiszona na maszcie. A przecież nie jechaliśmy liczyć hektarów,
sumować eksportu, mierzyć pól, sondować jezior. Jechaliśmy sondować dusze ludzkie.
Z mgławicy dziejowej — rosły te dusze na grządkach cyfr, a otwierały nam je fakty
nic nie znaczące. Stąd — w ogromnej rozpiętości — od cyfr po uśmiech — nierównomierność
książki. Jeśli jednali w swoim wzroście formowała się tak, jak i dusze, jak i życie,
o którym piszą — z rzeczy ważkich i nieważkich (a któreż włókno jest nieważkie w
roślinie?) — to może będzie miała zapach ziemi, dziejów i spraw dnia codziennego?
Jeśliby się mogło tak stać — już bym się czuł wytłumaczony przed wami — wy wszyscy,
którzy tą książką czytać będziecie i których serce zbiorowe — słyszą, jak bije.
PRZEDMOWA DO POWOJENNEGO WYDANIA
Po ukazaniu się „Na tropach Smętka" w dzienniku A.B.C. ukazała się wzmianka dająca
wyraz obawie, że książka naraża polskich działaczy. Na moje żądanie pod przewodnictwem
b. premiera, Antoniego Ponikowskiego, została zwołana komisja dla ustalenia stanu
faktycznego.
Komisja, przesłuchawszy konsula w Olsztynie, Antoniego Zalewskiego, wiceprezesa Związku
Polaków w Niemczech, Kazimierza Donimirskiego, dyrektora Instytutu Spraw Narodowościowych,
Stanisława Paprockiego, dyrektora Związku Zachodniego, Bolesława Srockiego, dyrektora
Ligi Morskiej i Kolonialnej, Jana Babskiego, oraz przedstawiciela M.S.Z. (o ile pomiętam
—
Szczęsnego
Zaleskiego), stwierdziła:
1. Wszystkie wyżej powołane osoby i instytucje otrzymały r ę k o p i s książki przed
jej wydrukowaniem.
2. Na wspólnych posiedzeniach rozpatrzono nazwiska ludzi, którzy mogliby być z powodu
książki zagrożeni.
3. Nazwisko Kajki, chłopskiego poety mazurskiego, zostawiono, biorąc pod uwagą, że
ma osiemdziesiąt lat i syna wójta należącego do partii hitlerowskiej.
4. Linkowej ofiarowano pomieszczenie w Domu Starców na Pomorzu.
5. Kazimierz Donimirski upoważnił do umieszczenia jego nazwiska.
6. Liga Morska i Kolonialna zadeklarowała dla Kiwickiego 10 000 zł na zakup sklepiku
w Działdowie.
7. Szereg nazwisk skreślono.
8. Komisja stwierdziła, że autor przy przygotowaniu książki wykazał maksimum odpowiedzialności
obywatelskiej.
Protokołu tego nie mogłem opublikować. Niemcy bowiem po usiłowaniach przemilczenia
pierwszych nakładów tego best sellera dwudziestolecia, po ukazaniu się czwartego
nakładu, zdecydowali się
na reakcję: na biurku moim znalazły
się
wycinki koło pół setki recenzji z pism niemieckich. Na żądanie M.S.Z. i pod jego
patronatem musiałem przyjąć zaproszenie na śniadanie z radcą ambasady niemieckiej
Braunem. Niewiele to pomogło na rozżalenia niemieckie, skoro nawet moim nieletnim
córkom odmawiano choćby tranzytowej wizy na przejazd do Francji. Kolejny, zdaje
się dziewiąty, nakład zdjęli Niemcy po wkroczeniu do Bydgoszczy z maszyn drukarskich,
a w dniu 9 września 1939 r. słuchając w bombardowanym Lublinie radia niemieckiego,
po podaniu komunikatu usłyszałem miłą zapowiedź: „Wańkowicz jest teraz w Lublinie,
ale my go tropami Smętka złapiemy". Po wojnie zaś przyniesiono mi kompletne tłumaczenie
„Na tropach Smętka'', wydane „streng geheim" przez Niemców.
Kierownicy placówek w Niemczech bombardowali M.S.Z., że moja książka psuje im dobre
stosunki i w tych warunkach nie uważano za wskazane ujawnianie szerszej współodpowiedzialności
za książkę.
Protokół ten więc zachowywałem do prywatnego użytku. Spalił się w
Warszawie ze wszystkimi papierami i dwutomowym dziełem o kresach. Od konsulów w Olsztynie,
Kwidzyniu, Ełku i Królewcu wiedziałem, że nikomu aż do wybuchu wojny z powodu mojej
książki włos z głowy nie spadł.
Tymczasem na emigracji w czasopiśmie „Myśl Polska" ukazał się
zarzut, że książka spowodowała po wybuchu wojny osadzenie w kacecie wiceprezesa Związku
Polaków w Niemczech, Kazimierza Donimirskiego z Ramz w ziemi Malborskiej, tak jakby
sama jego działalność nie była po temu dostatecznym powodem.
Oburzony tą wzmianką dr Jan Kaczmarek, b. kierownik naczelny Związku Polaków w Niemczech,
opublikował następujące oświadczenie (podkreślenia moje):
Aczkolwiek centralne władze Związku Polaków w Niemczech, tzn. z siedzibą w Berlinie,
nie miały wpływu bezpośredniego (więc miały pośredni przez swego wiceprezesa i ekspozytury
w Polsce — p.m.) na temat książki Melchiora Wańkowicza w czasie jej pisania, to jednak
zaraz po jej ukazaniu się miałem obowiązek zajęcia się nią z punktu widzenia naszej
organizacji i naszych członków.
Nasz Wydział Prawny po dokładnym zanalizowaniu książki stwierdził, że, poza jedynym
nazwiskiem Kazimierza Donimirskiego z Ramz, wiceprezesa Związku Polaków w Niemczech,
w książce nie znajduje się żadne nazwisko kogokolwiek z poważniejszych działaczy
polskich w terenie i że książka ominęła
wszelkie możliwości
ewentualnego
odcyfrowania przez Niemców naszych taktyk i naszego postępowania w penetracji terenu.
Wydział również stwierdził, że prokurator niemiecki nie znajdzie żadnej możliwości
do wystąpienia przeciw komukolwiek z Polaków w Prusach Wschodnich. Słuszność opinii
Wydziału Prawnego potwierdza się później w zupełności, gdyż
spośród kilkuset spraw sądowych ani jedna nie opierała się o książkę
Wańkowicza.
Następne, po ukazaniu się książki „Na tropach Smętka", posiedzenie Rady Naczelnej
Związku Polaków w Niemczech zajęło się też sprawą tej książki. Obecny na posiedzeniu
Kazimierz Donimirski wtenczas oświadczył, iż on sam dał autorowi wolną rękę w zamieszczeniu
nazwiska i w opisaniu wypadków tak, jak je zreferował jemu, i że nie widzi żadnej
potrzeby do jakiejkolwiek akcji „obronnej" ze strony Związku Polaków. Członkowie
Rady Naczelnej z innych terenów wyrazili życzenie, aby książka „Na tropach Smętka"
znalazła naśladowców w stosunku do innych terenów polskich, jak Pogranicze, Górny
Śląsk itp.
Nie ulega wątpliwości, iż w czasie wojny osoby i organizacje na wszystkich terenach
w Niemczech ucierpiały w równej mierze takie same prześladowanie jak Prusy Wschodnie.
Zarzuty czynione Melchiorowi Wańkowiczowi za napisanie „Na tropach Smętka" należą
do kategorii zarzutów opozycji Rady Gminnej o „moralnym wywoływaniu ognia na wsi"
przez to, że ta zorganizowała Straż Pożarną.
Dr Jan Kaczmarek
Dawny Kierownik Naczelny Związku Polaków
w Niemczech
Muszą dodać, że przyjechawszy do kraju, otrzymałem od syna ś. p. Kazimierza Donimirskiego
list nad wyraz serdeczny, podkreślający jak bardzo zmarły działacz cenił sobie „Na
tropach Smętka". Taką samą wiadomość otrzymałem od syna Kiwickiego, który, złożony
chorobą, kazał sobie zakładać egzemplarz tej książki pod poduszkę.
Po przyjeździe do Polski byłem wzywany przez Związek Dziennikarzy na Warmii i Mazurach,
różne tameczne organizacje i poszczególnych działaczy do przyjazdu. Skarżyli się
na popełnione przez nas błędy. Czas mi na to nie pozwolił.
Nie wątpię, że mamy ciężkie zawinienia w stosunku do tamtejszej ludności. Może jednak
książka moja przyczyniała
się do zbytnich uogólnień: „Oto jakie skarby polskości mieliśmy sygnalizowane i
cośmy z nimi uczynili?".
Otóż nie należy brać momentów najwydatniejszych za powszechnie typowe. Patriotyczne
poczucie czytelnika, żywo kwitując te skrzętnie wyłuskane przeze mnie momenty, zamykało
oczy na
gęsto
rozsiane po książce napomnienia o tym, jak znacznie ludność, zwłaszcza na Mazurach,
była zniemczona. Podkreślam to z prośbą. by czytelnik zaznajomił
się z książką bez tych przesłanek dyktowanych przez pobożne chęci.
1956 rok
podpis
***
Naród powinien być wciąż czujny i uważny, pamiętając, że na takiej równinie przejściowej,
pozbawionej granic strategicznych, granice etnograficzne wykreśla jedynie energia
i kulturalna praca narodu; wzmagając się, wzbierając niejako i promieniując, posuwa
ona te granice dalej przed siebie; słabnąc, opadając pozwala na cofanie się ich.
Wacław Nałkowski „Terytorium Polski historycznej jako indywidualność geograficzna".
***
Mamie, do której zawsze się wraca —
Załoga „Kuwaki"
***
A WIDZISZ TY, MELCHIORZE,
ONĄ GWIAZDĘ ZBAWIENIA?
ZOSTAW SŁUŻBĘ WE DWORZE,
POJEDZIESZ BEZ WĄTPIENIA.
Michał Kajka
poeta mazurski (chłop).
***
MONTUJEMY WYPRAWĘ
Wszystko zaczęło się od kajaka.
Co wiosna, ledwo puszczą wody, zjawiają się na stole mapy. I zanim jeszcze krokusy
rozkwitną w ogródku, już na rozrzuconych papierach wyobraźnia nasza rozkwieca pachnące
łęgi nadrzeczne. Myślimy o rzeczułkach wąskich, którymi sunąć będziemy
— tak wąskich, że pióro wiosła o oba brzegi uderza; o tym, jak wzmaga się prąd,
jak wyprawa rozwija się niby hejnał, jak pod burtę biegną nam dopływy, jak wpadamy
ze strugi w rzeczułkę, z rzeczułki w rzeczkę, a wreszcie, jak nas jedna rzeka drugiej
podaje — że płyniemy pełną, nalaną wodą, po brzegi nalaną między ściany lasów.
Tak kajak przybliża nam wiosnę, przedłuża lato. Kto wie, czy owo planowanie wyprawy
w nieznane — nie jest najpiękniejsze.
Moje serce zawsze ciągnie na północ. Nie ma tam skał rozprażonych słońcem, wściekłych
prądów, szypot, chałup białych, od których oczy bolą; spalonych pól; panów aptekarzy
w długich gumowych butach, którzy łapią pstrągi; cyganów włażących ze skrzypcami
po nas w wodę; dziewic sunących w skleconych dusze-hubkach, okrytych dywanami; rozkosznych
huculąt, szmyrgających w kajak kamuszkami lub czymś miększym takim.
Prawda to, że nie możemy tam, skończywszy dzienną trasę, zasiadać przy ognisku,
w którego węglach pieką się kolby kukurydzy, a na przeciągniętych prętach — naszyjnik
„babek", czarnych rybek-potworków.
Ale za to mamy tam nigdy nie kończące się polany leśne, na których pod dębami, zamieszkałymi
przez puszczańskie bociany, tak dobrze jest rozstawiać namiot. Z wieczora przychodzą
mgły, podczas gdy towarzyszka wyprawy w zacisznym namiocie przygotowuje wieczerzę
— lekki, wolny od bagażu składak ześlizguje się w rzekę i płynie po mleko do najbliższej
wioseczki, pełgającej maleńkimi okienkami. A potem pod cichymi olchami uwiązuje się
sznur, dokoła którego całą noc „chodzić" będą grzebieniaste okonie.
Woda tam, na północy, bywa ruda, żelazista, przejrzysta. Kwiaty — drobne, różnobarwne,
a pachnące. Żaby tam grają piękniej, słowiki wydzierają się dźwięczniej, a już derkacze
tak biją, że, zdaje się, niebo całe trzeszczy nad czarnym lasem.
A niebo też jest tam niższe, bliżej ludzi. Tylko ubogie jakieś, ot, jakby co tylko
odklejone od ziemi. Kiedy brzeźniaki owinie mgła, to i nie wiadomo, czy za zakrętem
nie wpłyniesz na chmury, człowieku. A jak stanie tęcza, to nie taka pysznie na jakichś
górach postawiona; ot, wydaje się — podejdź tylko i drap się po niej, jeśli chcesz.
Dobrze trzeba
utrafić, dokąd jechać. A jak utrafisz i wsuponisz się na ruczaj w starym lesie, to
w dzień wprawdzie będziesz klął, za cumę przez pniaki ciągając, ale za to w wieczory
i ranki, jeśli cię komary całego zostawią — oczy twoje nie dość się napatrzą, uszy
twoje nasłuchają, a nozdrza dość nie nawąchają tego, co Pan Bóg człowiekowi nagotował.
Z wieczora, z ciągu ptactwa, z huków nocnych, z porannego gwałtu i rejwachu. A jużże
jak ciecieruki bełkotać poczną, to przeżegnaj się i Bogu dziękuj: wódki nie piwszy,
pijany jesteś i śmiały do całego świata, i niefrasunkowy, i wszystko, co dręczyło,
przewaliło się jak do rojstu, i Pan Bóg tylko nad tobą.
Ale to trzeba dobrze, przemyślnie z wyprawą kajakową trafić. Ale to trzeba, wodę
od rzek wielkich w górę tropiąc, iść w marzeniach po mapie dalej i dalej, aż ołówkiem
na bagienko jakieś podmokłe zajdziesz. Stacja tam jakaści jest. Tam jedziesz. A potem
trzydzieści wiorst końmi, kiedy łaska.
Ale często nie można tak. Bo na północy leży Rosja. Z tą nic nie poradzisz. Małom
to się naprosił w poselstwie sowieckim — aż komsomolca jakiego z sobą na kajak chciałem
brać — nic nie pomogło.
I często nie można. Bo na północy leży Litwa. Szmygać ci ja na nią szmygałem przez
zieloną granicę. Raz to nawet z żoną i dwiema córeczkami, co jedna miała pięć, druga
zaś siedem lat, i z Alinką, którą może Państwo ze „Szczenięcych lat" znacie, jednak
ile ma ona lat, to ani sama nie wie, ani nikt. Dość, że jedenastu przemytników nas
przeprawiało, znaczy się, siedmiu niosło bagaże, a czterech po bokach, na przodku
i wopośle, w rodzaju dla baczenia. Niczego sobie szli my. Mówią przemytnik!: „Pan
choć fortefian przynieś, to i ten, jak widzi, wraz przeprawim". Tylko młodsza Tili,
z którą w tej książce jeździć będę, nie upodobała sobie: zasnęła podczas odpoczynku
na polance, gdy zaś ją budzili, aby dalej iść, to wykrzywiła się w podkówkę: „A mówiłam,
że było się od Jagiełła nie kłócić".
Litwini niczego sobie: „lenty" naród. Przyszli do żony i pytają:
„Jak tu pani spadszy jestasz w nasza strona?". A żona, że to nauczona, że jak kto
z Polski przechodzi, to każą mu nazad jechać — mówi: „Z Meksyki przyjechawszy". To
oni: „Pokaż im na mapia i pokaż, choć ty płacz, od jaka to strona ta Meksyka przypada".
A niech oni skisną... To żona im powiedziała, że koledzy męża ją wieźli, a jaką drogą
przywieźli, nie wiadomo jej, bo spała. Tak i zapisali. I co państwo myślicie — zapłaciła
dwadzieścia pięć litów kary i jeszcze paszport jej dali, i do Sejmu Litewskiego głosowała
— czy nie na Waldemarasa czasem, nie przypomnę.
A tylko ze mną paskudniej się obeszli. Wracałem takoż zieloną granicą na Zawiasy.
W Jewjach u Żyda nocowałem; Żydówka kurę gotowała; miałem ją jeść, ale kura się strefiła
i gdzieś ją wyrzucili. Lecę do tej granicy zły, bo przecie ja trefną kurę jeść jestem
sam ten, to czegóż było marnować ptaka? Lecę i zły jestem z tego głodu, to i nie
uważam. A tu nad rowem, pod cmentarzem, nagle jak ktoś wrzaśnie! Patrzę — żołnierz
litewski, „nastojaszczy karejwis". Mówię ja jemu: „Wstydu ty nie masz ludzi straszyć;
ot, chodziłem ziemię patrzeć kupować; masz tobie dolara (a dolar w ta pora miałem
przygotowiony)". Wziął on tego dolara, a ja w pole... Strach jemu, jak widzi, przed
naczalstwem zrobił się, bo krzyczy, że strzelać będzie, i „celui się". „A żebysz
ty spuch — mówię — poczekaj, przecie jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści". A
on już dolara oddaje i prowadzi mnie, jak ten wilk kozę, do Jewja.
I tak po drodze trzy razy ten dolar przyjmował — „straść ochota" miał na niego —
a jak odpuści, to i znów krzyczy, i dolar sunie mnie w rękę nazad.
I tak przyszliśmy do ich „karaulu" w Jewjach. Widzę — całkiem „obojentna zdarzenia"
robi się. Co tu począć? Wchodzę z wielkim krzykiem
, że pociąg dopiero za trzy godziny, a ja nie mam gdzie spać, muszę więc tutaj, w
„ichniej komendanckiej". „Unteroficer" mówi, że „
w kazionnej stancii" podróżnym spać nie dozwolono, a ja krzyczę „przez wierzch".
On mi po dobremu tłumaczy, a ja na niego drę się.
Katu sudiagtu, katu suruktu, katu usuwielniaje.
Co znaczy: „A żebysz ty spuch, a żebysz ty skiśnial bysz, ażeby ty zbzikował". On
złuć się już poczoł, ale jeszcze tłumaczy to dy sio. To ja jak krzyknę jemu:
Rupuże! Tego słowa to już nijaki lietuwis
nie przeniesie. Całkiem się tedy „zazłuł" i jak mnie wypchnął za drzwi, tak tyle
mnie widział.
Przelazłem tą samą stecką na granicę, na której już nie stał żołnierz, bo został
się tłumaczyć. Wlazłem do stodoły na polskiej
stronie, a tu ktoś w sianie śpi. Żołnierz KOPu. Ale też ludzki człowiek. Podsunął
mi wyki pod głowę i spaliśmy, póki na niego nie przyszła pora zmieniać się.
— No to jakże, Tili, córko moja, nie puszczą nas Wilią, żmudzkich strumieni rodzica.
Rosja nie, Litwa nie, szukajmy dalej.
Tili odsuwa bobrującą po mapie Malwinkę (to sjamka, cała koloru café verkehrt
) i rzuca ją w rozradowaną paszczę Gawła, kosmatego potwora, do niedawna zwanego
Wodociągiem z racji pewnych, zgoła niewyczerpalnych, możliwości.
Tili pamięta wycieczkę Wkrą sprzed trzech lat. Jak się płynęło od granicy niemieckiej,
jak było wprzód mało wody, jak obnosiliśmy szesnaście młynów, jak opóźniliśmy powrót
i jak strwożona matka telefonowała do posterunków policyjnych nad Wkrą, i jak ją
poczciwie uspokajały policyjne władze, że: „utonąć, to nie utonęli, boby o tym coś
słychać było, ale mógł kto faktycznie na noclegu pałką po głowie dać, ograbić, i
może gdzie w krzakach ich znajdziemy".
Dla mamy więc te wspomnienia nie są przyjemne, ale dla nas bardzo. Bo najlepiej się
płynie krajami, gdzie koleje nad głową nie gwiżdżą, a tak jest pod pruską granicą.
— Czemu, tatusiu?
— Bo z obu stron granicy sąsiedzi są sobie nieufni. Zawsze tak było. Jak tam rządzili
Krzyżacy, to zostawili ogromną puszczę, pamiętasz, Zbyszko przez nią się przedzierał,
wioząc chorą Danusię. Nazywali ją
Wildniss —
Dziczyzna, dziki kraj, niczyj. Chcieli tą puszczą odciąć się od najść sąsiadów,
głównie Litwinów. No., a dziś
Wildniss w dawnej postaci nie istnieje, ale kolei do zbytku nie uświadczysz ni po
naszej, ni po ich stronie.
Palec Tili idzie po mapie — widzę już, dokąd zmierza: chce sobie wyprokurować coś
w rodzaju Wkry.
— To Pissa, Tilusiu; ba, ja sam o niej wciąż myślę. Ale jakże dojedziesz. Sam mistrz
Heinrich przyznał mi się, że w swoich „Szlakach Wodnych" opisał jej trasę tylko
z mapy. Wiem o Polakach., członkach AZS krakowskiego, którzy spłynęli nią już w 1914
do Warszawy, ale oni startowali w Prusach Wschodnich. Jeśli chcesz wiedzieć, to najstarszym
kajakowcem, który tą trasą spłynął, był wielki Kniprode — Wielki Mistrz Winrych von
Kniprode, panujący Zakonowi w dobie jego największego rozkwitu, który w 1379 r.
łodzią od Węgoborku przez jeziora Mamry i Niegocińskie, poczem jeziorem Ryńskim,
Śniardwami (istnym morzem) dostał się do Piszu, skąd właśnie Pissą spłynął do Narwi,
wykręcił pod Modlinem...
— Zjadł obiad na przystani Ligi Morskiej i Kolonialnej...
— Właśnie. Wykręcił Wisłą w dół i Nogatem wrócił do Malborka. Niczego sobie wyczyn,
jak na tamte czasy — prawie 1000 kilometrów.
— To już mógł otrzymać nagrodę „łososia"?
— Nie, bo nie należał do Polskiego Związku Kajakowego. Tili nie należy do Polskiego
Związku Kajakowego, bo nie ma jeszcze dostatecznej liczby lat. Jest to jej ukryte
cierpienie. Toć przecież takie różne patałachy są „włóczkami", a nawet „włóczęgami".
— Tilusiu, skąd ty takich słów się nauczyłaś? — mówi zgorszona matka.
Tili łypie dropiatym okiem. Zwłaszcza lewe ma na tęczówce łatki.
— Od tatusia.
Tym razem ojciec przychodzi jej w sukurs. Prawda, że dziewica szlachetnie urodzona
nie używa słów patałach, ale prawdą jest też, że obu dziewczynkom już by się stopień
włóczka należał. Przecież już dwa lata temu otrzymały dyplomy, na których jak wół
stało — na jednym Panna Krystyna, a na drugim Panna Marta (bo takie jest ludzkie
imię Tili) Wańkowiczówny — za największy kilometraż sezonu.
— Musi któraś z was w tym sezonie coś takiego wyczynić... Matka łamie ręce:
— Już wiosna się zbliża! Stopisz mi kiedy którego dzieciaka!...
Tym razem nie była daleka od prawdy. Ale o tym przy końcu książki.
Lecz Krysia jechać nie może. Ugodziła się na praktykę rolną do cioci Mani, nie zerwie
kontraktu. Tilusi natomiast aż oczy się świecą:
— Tatusiu, bądźmy Kniprodami...
Długo się ważyła sprawa jazdy. Na stole w jadalni, pod lampą, ukazywać się poczęły
coraz nowe mapy.
Kraj, o sto dziesięć kilometrów od Warszawy odległy, kraj, po tylekroć bliższy niż
wszystkie niemal nasze szlaki kajakowe, co dzień wyłaniał nam się bliżej. Świeciły
nam błękitniejące oka jego 2037 jezior, które naliczył znakomity Kasper Henneberg,
twórca wydanej w roku 1584 pierwszej mapy Prus Wschodnich, w ciągu siedmiu lat trwającej
pracy. Szły podłużnie, w kierunku północ-południe — tak, jak pobruździł tę ziemię
ongi cofający się ku Bałtykowi lodowiec. Już od pierwszego spojrzenia przed oczami
zdały się szumieć
ogromne Śniardwy, jezioro-morze, mające 150 kilometrów kwadratowych... I właśnie
z niego możemy spływać do Polski.
Tili jest nieco obrażona, bo nasze największe jezioro, Narocz, ma zaledwie 82 kilometry.
— Nie martw się, córeczko
— powiadam — za to Narocz jest w jednym kawałku, a Śniardwy mają liczne zatoki i
jeziorka, właściwie odrębne. Zresztą, nie całkiem to już takie nie nasze jezioro...
— Dlaczego nie całkiem nie nasze?
Obie dziewczynki mają okropną metodę z tym „dlaczego"' i „pokaż". Ale tata ma specjalny
powód, żeby się irytować... sam na siebie. Bo dlaczego Śniardwy są nie całkiem nie
nasze, to ma być tajemnica wobec Tili i niespodzianka. A tu się omal nie wygadał,
gorzej niż Tili rokrocznie przed imieninami rodziców z prezentami, które przygotowuje.
Więc tata robi uczoną minę i szczęśliwie wykręca:
— Nie całkiem nie nasze, bo należą do tego samego Pojezierza Mazurskiego, którego
mała część leży u nas.
Tili w swoim czasie dokumentnie zbobrowała te jeziora po naszej stronie i wie, że
największe z nich, Wigry, ma zaledwie 24 km kw. A tu tymczasem Śniardwy łączą się
z drugim olbrzymem — jeziorem Mamry, mającym 104 km kw. Na tych Mamrach, pod Węgoborkiem,
stoi nawet prawdziwa latarnia morska.
Tą latarnią to już ją całkiem dobiłem.
Tili usiłuje się bronić:
— Ale za to jakie głębokie są jeziora Suwalskie... Tata wydyma się pogardliwie:
— Phi, „u mnie" najgłębsze jest jezioro Tałty, które ma 51 metrów głębokości.
W rozmowach naszych nie ma spraw neutralnych. Tili zaraz obejmuje reprezentację jednej,
ja drugiej strony, i rozpala się walka, nie na śmierć i życie wprawdzie, ale na „szczypa",
a nawet na „szczypa z zakręceniem".
I podczas kiedy Tili szuka w głowie jakiejś riposty, tata, któremu przypadło w tej
rozmowie być Prusakiem, wali z kolubryn najcięższych. Bierze książkę Hausera Wetter
im Osten z reportażem z Prus Wschodnich z 1933 r. i cytuje:
„Na brzegu widzi się nieraz z tuzin czapli, pospólnie łowiących ryby: z ludzką niemal
inteligencją blokują małą zatoczkę i koncentrycznie zbliżając się do brzegu, zapędzają
ryby na płytką wodę, skąd je wyławiają".
— Jedenasta godzina! Niech Tili idzie spać — mówi matka. Tata chytrze mruga ku matce.
I zaczyna:
— Ptactwa jest dużo, bo ludzi mało. W tym kraju — na Mazurach Pruskich, których
obszar jest równy jednej dwudziestej ósmej naszego Państwa, ludność równa się jednej
sześćdziesiątej ludności naszej Rzeczypospolitej. Toteż gęstość zaludnienia jest
niemal równa najmniej zasiedlonym ziemiom Polski (35 na l km kw., podczas gdy Polesie
ma 31 mieszkańców na kilometrze kwadratowym). Cóż dziwnego, skoro wody, bagniska
i hafy stanowią 20% powierzchni Prus Wschodnich (w Polsce 1%), że na jeziorach mazurskich
lęgnie się łabędź i kormoran, że obficie spotyka się w nich żółwie, które mają tam
używanie: całe łąki roślin podwodnych zalegają dna jezior. Kulgala Chara, Clodea...
Tata zerka na dzieciaka — oczy dzieciaka są jak szparki. Ile razy trzeba go zapędzić
spać, tata zaczyna być „naukowy".
— Rozdziobią mi te twoje kormorany dziecko — biadoli matka.
— Ależ gdzie tam... Pomyśl, czy może być wspanialsza wycieczka kajakowa: zupełna
dzicz, ogromne puszcze, a pośród tego raz po raz
Herberge i Gasthause, i Kurhause, i Ruderkluby...
— Chyba że Herberge — mówi matka.
Wie, biedna, że nie powstrzyma narastającego szaleństwa, musi więc jakimiś pozorami
salwować swój autorytet.
Tili, okazuje się, przygotowuje ojcu niespodziankę. Ale po paru tygodniach się wygadała:
uczy się w tajemnicy niemieckiego; jej nauczycielka francuskiego zna ten język i
co dzień odprawiają pół godziny dukania. Tili kupiła „Tysiąc rozmówek polsko-niemieckich''
i olśniewa Krysię. Umie przeważnie zdania w rodzaju:
Kann ich rauchen? albo: Ich möchte Sie begleiten Fräulein?
Za to tata trzyma się ze swoją tajemnicą.
Nasuwa się natomiast sprawa kosztów:
— Marka jest droga; więcej mnie, dzieciaku, będziesz kosztować, niż sama jesteś
warta. Tili jest honorowa.
— To ja sobie załobie (jakoś to r wciąż jeszcze nie chce się dać wymawiać).
Na drugi dzień w biurze otrzymuję telefon, że chce przyjść do mnie.
Wkracza triumfalnie i od progu oświadcza:
— Zawałłam kontlakt.
— Z kim, na co?
— Na kolespondencje. Poszłam do ,,Płomyka". Tam jakiś pan siedział, obielał pomałańczę
i miał łozzłoszczoną minę. Ale ja mówię: „Jestem cółka Melchioła Wańkowicza, jedziemy
składakiem na Mazuły, będę pisać ałtykuły."
— A on co na to?
— A on powiedział: pisz panna, to zobaczymy.
— Ależ to brawo, Tilusiu, musimy zapić twoje przystąpienie do cechu.
Wracamy z knajpy nieco zawiani winem; była grupa dziennikarzy i pili zdrowie koleżanki.
I tak jakoś sprytnie podpoili mi dzieciaka. Matka go odbiera w fachowe dłonie i sama
już pyta, kiedy pojedziemy.
Mimo tych wszystkich atrakcyj, dzieciak przyniósł cenzurę z jedną tylko tróją. Matka
mówi z rozrzewnieniem, że sama nigdy nie miała trójki w cenzurze. Mama była pierwszą
uczennicą. Ale Tili, mając już pięć lat, odkryła, że „czemu to wszystkie mamusie
zawsze były piełwszymi uczennicami". Za to co do taty wątpliwości nie ma. Kiedy raz
usiłował twierdzić, że również był pierwszym uczniem, córki skorygowały: — „ale od
końca"'. Wtedy skapitulował, lecz prosił przyjąć do wiadomości, że za nim był jeszcze
kolega Pasternak.
Mamy więc cenzurę — możemy jechać, Czyli, jak pisze Kajka:
Zatem wszyscy w prędkości
Na podróż się wybrali
I wiele kosztowności
Drogich z sobą zabrali.
Kosztowności nasze składają się przede wszystkim ze starego towarzysza wypraw, gumowego
składaka „Piast". Wierne to bydlę, a przestronne, a pomieściwe. Nosi łatwo 300 kg,
choć samo waży 30 kg.
Składak nasz jest czerwony, pokład ma ze srebrzystego, aluminiowanego materiału;
na rufie — wymalowany znak klubowy i trzy beleczki: godność wygi otrzymana od Polskiego
Związku Kajakowego.
Na dziobie umieszczona jest nazwa — KUWAKA.
Z tą nazwą miewamy dużo kłopotu. Bo każdemu należy ją tłumaczyć, a sprawa jest zawiła.
„Kuwaka" jest to słowo rodzinne, będące wynikiem superlenistwa tatowego. Zalecam
ten wynalazek wszystkim ojcom rodzin.
Pyta żona, jakie wrażenie zrobiła na mnie pewna osoba, a tu taka ciekawa gazeta.
Więc odpowiada się:
Taka — kuwaka...
Intonacją się podbarwi tak, że żona już wie, o co chodzi, a definicji szukać nie
trzeba. Krysia, wieczny pyton, pyta, jak się nazywała kometa Halleya. Po co jej
tam jakaś przedwojenna kometa
? Mówię, że kuwaka. Potem już wygodne słówko przyswajają sobie wszyscy i to zubożenie
mowy polskiej wszystkim wychodzi na zdrowie i „szczędzi nerwy" jak kawa Hag. Okazuje
się, że jakieś kuwaki proszą do telefonu, przychodzą z rachunkami, proponują sprzedaż
mydełek, że jakaś kuwaka siedzi u kucharki w kuchni, a inna kuwaka piele ogródek.
Okazuje się, że toalety widzianych pań, o które zapytuje mama tatusia, były kuwackie,
że ten i ów postąpił bardzo po kuwacku, co może być wielką pochwałą albo wielką
naganą. Już Mickiewicz powiedział, że „język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie",
z czego jasno wypływa, że język jest najmniej udolnym, fałszującym rzeczywistość
środkiem porozumienia. Po cóż więc ten fałsz, tę gruboskórną botokudzką formę porozumienia
wprowadzać do rodziny, kiedy uśmiech, spojrzenia i gest przy umownym słówku „kuwaka"
powiedzą wszystko?
Więc kiedyśmy sobie sprawili składak, który miał nam przynieść całą gamę wrażeń
nieznanych, złych i dobrych, czyż mogliśmy
postąpić inaczej, niż nazwać go słówkiem-wytrychem, słówkiem uniwersalnym? Został
„Kuwaka" i nie przyniósł nam nigdy zawodu, bo nosi nazwę na wszystkie okoliczności.
„Kuwaka" ma maszt z żaglem trzymetrowym, w dziobie i w rufie dwa balony po piętnaście
litrów powietrza, naokoło burty dętkę z trzydziestoma litrami powietrza; ma siedzenia
i oparcia z poduszek napompowanych powietrzem; pod burtami cztery ogromne kieszenie,
idące każda od żebra do żebra, aż do samego
dna, i u góry mające szerokość burty. Kieszenie te są uwiązane i zamykają się na
błyskawiczne zatrzaski. W niejednej wyprawie, a i w tej, jak to później zobaczymy,
uratowały mi bagaże. Jedna kieszeń zawiera ubrania Tili; druga moje; trzecia przybory
techniczne, rybołówcze, warsztacik ślusarski od Bruna, apteczkę od Spiessa, książki,
przewodniki, mapy itd.; czwarta wreszcie — statki kuchenne i zapasy.
Tych ostatnich jednak nie bierzemy wcale, ku protestom Tili, która nie cierpi wprawdzie
mycia garnczków, ale inaczej nie przyzwyczaiła się wyobrażać sobie wycieczki. Lecz
to już moja tajemnica. Nie mówię też córce, czemu nie biorę namiotu, wypróbowanego
naszego domku, w którym z takim komfortem mieściliśmy się, bywało, nawet całą rodziną
we czwórkę, jadąc w dwa składaki i nocując w czasie niepogody — namiotu, który ma
okno z celuloidu, z siatką i z żaluzją, gumową podłogę i wielką werandę, krytą dachem
i będącą drugim pokojem.
Zamiast niego biorę tylko płachtę i parę kołków.
W dziób więc idą tylko jeszcze dwa koce, w rufę dwa gumowe materace, pod maszt czerwono
lakierowana walizeczka ceratowa na rzeczy podręczne, potrzebne na nocleg, i oto wszystkie
„kosztowności drogie", jakieśmy ze sobą w wyprawę za mazurską gwiazdą zabrali.
Jeszcze pożegnalne machnięcie ręką; z ogródka naszego, podlanego przedwieczorną
porą, biją świeże zapachy. Głupi Gaweł podniósł szurpatą mordę i ujada. Malwinka
patrzy grzecznie turkusami niebieskich oczu. Między zwały wioseł, masztów, części
kajakowych. pod którymi siedzimy w aucie, wślizguje się matczyna ręka i robi na
Tilowym czole krzyżyk.
Ruszamy.
Daleka jest droga do Prus Wschodnich. Daleka przez paszporty. Daleka przez inną walutę,
przez inny język, przez brak konwencji turystycznej, przez niezachęcające miny gospodarzy
tego terenu. Daleka przez brak dróg. Tam, na zachodzie, po wojnie zostało przeciętych
12 linij kolejowych, 32 szosy, 122 drogi. Tu, na wschodzie, bo jedziemy przez Grajewo,
nigdy nie było dogodnych połączeń. W rezultacie do kraju 3000 jezior, do kraju puszcz,
który mógłby stać się letnim salonem Warszawy, jedzie się całą noc.
Mamy czas. Jesteśmy sami w przedziale słabo oświetlonym. O okna siecze monotonny
deszcz. Przystępuję do zdradzenia swojej tajemnicy:
— Nie martw się, że nie douczyłaś się niemieckiego, bo wszędzie tam rozmówisz się
po polsku.
— Dlaczego?
— Bo to, w istocie, polski kraj. Bo tam mieszka 400 000 ludności, mówiącej po polsku.
— To czemu nie wrócili po wojnie do Polski?
— Mogli przyjść, ale nie wrócić, bo w niej nigdy nie byli. Mieszkają na tej ziemi
od siedmiuset lat. W ciągu tego czasu tylko przez dwieście lat byli w luźnym związku
z Polską jako państwo lenne, w którym i wtedy rządzili Niemcy. Wyznają wiarę ewangelicką.
O Polsce wiedzieć nie chcą, a raczej po prostu nie wiedzą nic. A w czasie plebiscytu
w 1920 r., który miał rozstrzygnąć, za kim zdeklarują się Mazurzy, murem wypowiedzieli
się przeciw przyłączeniu do Polski.
Tili głowa pracuje:
— A mówią po polsku?
— Mówią po polsku.
— To są Polacy...
— Ja tak sądzę. Ale oni nawet o tym nie wiedzą. Oni niezupełnie zdają sobie sprawę,
że ich mowa jest polska.
— Nie rozumiem.
— Nie ty jedna. Ja sam jeszcze nie wszystko rozumiem. Jadę, żeby zrozumieć, i ty
mi pomożesz. Ale dlatego należy, żebyś się nauczyła spraw tej ziemi.
***
PERKUNE DIEVAITI,
NE MUSZK PRUSZAITI
BET MUSKIE GUDAN,
KEIP SZUNI RUDAN!
(Perkunie bożku,
Nie bij Prusaka,
Bij za to Niemca
Jak rudego psa*).
*Tę pieśń podaję za berlińskim „Cechem". Co prawda u Glogera spotkałem kiedyś ten
czterowiersz jako litewski, przy czym wyraz
Pruszaiti był zamieniony wyrazem Żemajti (Żmudzin) a słowo Gudan
podane jako „poganin".
POŚCIAN
Istotnie — de profundis wieków idące słowa — któż je rozgarnie?
Pościan — wyrażenie mazurskie, określające cień, jaki rzuca na ściany pojawiający
się upiór.
***
Mniejsza o to, kto tam na tej ziemi siedział przed dwoma tysiącami i więcej lat.
Niech się o to martwi prof. Kostrzewski, który, w sposób, wydający się być przekonywającym,
wywiódł, że „dzielnica ta, w epoce kamiennej i brązowej, i trzech pierwszych okresach
epoki żelaznej pozostawała w bardzo bliskim związku z Pomorzem z jednej, a północnym
Mazowszem z drugiej strony". Niech się martwią prehistorycy, którzy — nawet Niemcy,
jak Berthold, Bender, Obermüller, a zwłaszcza wielki odkrywca Mazurów, niemiecki
Kętrzyński, dr Toeppen — zgadzają się, że ziemia ta, przed najściem Prusów od Morza
Czarnego, była zamieszkiwana przez Słowian. Pan Max Worgitzky, z zawodu syrowar,
zrządzeniem losu dyktator plebiscytowej akcji niemieckiej i organizator terroru,
przechodzi nad tymi wywodami do porządku z ironicznym uśmiechem: „Pojęcia historyczne
obumierają, stosunki polityczne i granice mogą się zmieniać, ale prawo zawsze pozostaje
po stronie życia".
Zgadzamy się z p. Worgitzkym. I dlatego sięgamy w przeszłość tylko tak daleko, jak
to się wydaje nam potrzebne, aby zrozumieć duszę tej ziemi.
Zwie się ona — Prusy. To tu, między deltą Wisły i Niemna a Pojezierzem Pruskim i
ścianą lasów, w ciągu długich wieków przedhistorycznych wyrobiła się rasa ludzka,
bardzo odrębna i odporna, która przetrwała do naszych czasów. Więcej niż średniego
wzrostu, z rozrosłą piersią, z dużą głową na bardzo silnym, prawie że stożkowatym
karku, związanym krzepko z muskularnym grzbietem, „coś w rodzaju ludzkich jamników",
jak pisze prof. Srokowski.
Lud ten — z różnych szczepów złożony — zasiadł się mocno w lasach i bagnach. Od południa,
od Śródziemnego Morza, biła o ten ich kraj ciepła fala chrystianizmu. Wybrzeże Bałtyku
— była to jedyna znana Europie enklawa pogańska, za którą kronikarz Gall, przybysz
z romańskiego południa, widział już tylko wyspy nie zamieszkałe, wiecznym lodem pokryte.
Nie pomogło na nich dobre słowo św. Wojciecha ani św. Ottona, okrutnie zabitych.
Nie pomogły ani Chrobrego, ani Krzywoustego wyprawy. Kraj był tylko srogą zimą dostępny.
Skubał tam ich opat Gotfryd z Santyru znad Wisły, ze swymi Cystersami zbrojne wyprawy
czyniący. Ale więcej z tego było jazgotu niż chwały Pańskiej.
Skorzystał z tej okoliczności w 1220 r. Leszek Biały, kiedy go papież pozywał na
nową wyprawę krzyżową (szóstą z rzędu, która tak samo miała zakończyć się fiaskiem,
jak i poprzednie), aby zaproponować, że — ponieważ z powodu tuszy, klimatu i wstrętu
do wina i wody, a przyzwyczajenia do miodu i piwa, do Ziemi Świętej podążać nie może
— jako rekompensatę dźwignie gród w ziemi Prusów, a w nim sprzedawać będzie sól i
żelazo, i tak pogan do ręki przyłoży i obłaskawi.
Ów dobroduszny program jest niejako symbolem dalszej polityki polskiej w stosunku
do Prus.
Zdawałożby się, że nie był ci tak zły ów projekt otyłego Leszka, skoro, po upływie
czterech lat, następca wojowniczego Gotfryda, biskup Chrystian — dwa książątka pruskie:
Warpodę, władcę włości nad zalewem Świeżym, i groźnego Surwabunę z pogranicza mazowieckiego
—
ad limina apostolorum przywiózł i ochrzcił.
Wszelakoż taki był pęd przeciw niewiernym wśród tłumów wagabundującego po Europie
rycerstwa, takie rozgoryczenie z powodu spełzających na niczym wypraw do Ziemi Świętej,
że należało jakoś te nastroje zdrenować.
Wspomniany kronikarz Gall wzywa do „mieczem mordowania i wyniszczenia zupełnego tego
genitus viperalis
(rodu żmij)”.
I papież ogłasza krucjatę prusacką z przywilejami, przysługującymi krucjatom do
Ziemi Świętej. Przy czym wezwaniom do rycerstwa Moguncji, Kolonii, Salzburga — towarzyszą
zarządzenia gospodarcze, które nazwalibyśmy dziś blokadą. ,,Słuszną bowiem jest rzeczą
— pisze Innocenty III — odjąć im dostawy, pochodzące od chrześcijan, ażeby w ucisku
uznali Boga i, gdy powiększą się ich dolegliwości, prędzej się do Niego nawrócili".
Bieg dalszych wypadków jest każdemu Polakowi dobrze wiadomy. Jak Zakon Rycerzy Marii,
wyrzucony z Ziemi Świętej,. wyrzucony z Siedmiogrodu, składa ofertę, że on weźmie,
że tak rzeknę, w administrację poręczającą tę wojskowo awanturniczą imprezę, do której
dobroduszne i ciężkawe Piasty nie miały dostatecznej energii ani ochoty; jak w 1228
roku zjeżdża pierwszy krzyżacki hufiec, w dwa lata potem osiada pierwszy landmistrz,
Herman von Balke, równocześnie w zanadrzu wioząc sfałszowany dokument kruszwicki,
z którego na całe stulecia legenda poszła, ze Konrad Mazowiecki wzywał Krzyżaków,
nie mogąc się obronić pruskim napadom. W trzy lata potem już staje obronny Grudziądz,
a pobożny chrzestny ojciec pruskich książątek, Cysters Chrystian, który ze zgrozą
donosił do Rzymu, że Krzyżacy nie chcą stawiać kościołów i zabijają neofitów, już
siedzi w krzyżackim więzieniu a jego biskupstwo zostaje złupione doszczętnie.
Kończy się program polski. Program pokojowej penetracji handlowej Leszka, rolnej
Cystersów-pionierów rolnictwa, którzy właśnie nadziałami w Polsce, nie w Prusach,
obdarzeni byli, aby od Prusaków nic nie brać. Aby się działo, jako pouczał słynny
Alkuin o bezinteresowności tych, którzy chcieli być apostołami chrześcijaństwa. Aby
szli z Polski ludzie, jak św. Wojciech, jak św. Bruno — z niezbrojnymi rękami, niosący
Słowo Boże i ginący za nie... nie na próżno.
Bo przecie, między sam gąszcz pono nieposkromionych Prusaków, których nawrócić się
nie udało, jeno wytępić — szły sobie pielgrzymki z Polski na miejsce pochowania św.
Wojciecha, oprowadzane przez Prusaków. Taki prymitywny Cook jedenastego wieku. Bo
przecież już autorowie żywotów św. Wojciecha, jak pisze Henryk Łowmiański, „nie wspominają
o trudnościach językowych misjonarzy — widocznie język polski dość dobrze był w
Prusach znany''. Bo przecież, jak stwierdza Brückner, „nazwy narzędzi, kruszców,
roślin, gospodarskie — od polonizmów zza Wisły i Drwęcy w słownictwie pruskim się
roją". Bo przecież polskie urządzenia i pojęcia poczynają się stawać dla Prusaków
na tyle bliskie, że w traktacie chrystburskim (dzierzgońskim) ci ostatni oświadczyli,
iż pragną przyjąć prawo polskie (nie chcieli bowiem obcego, niemieckiego). Bo przecież
Prusacy, studiujący na uniwersytecie w Królewcu, jeszcze w XIV w. zapisywali się
do nacji polskiej, nie zaś niemieckiej.
Na jakiś czas ząbkująca, niepewna własnego stylu, polska państwowość zatraciła w
rozgrywce wschodniej z Niemcami prymat. Smętek, piękny i zły duch tej krainy, który
śmierci oddał św. Wojciecha, święcił triumf. Ale nie na zawsze. Odtąd już trop jego
znajdziemy wszędzie. Tropić go będziemy w dziejach i w proch ścierać niejednokrotnie.
Czy i teraz odprawuje w tej ciemnej ziemi swe praktyki?
Jedziemy go tropić na wodzie i na lądzie, kajakiem, autem, koleją, parowcem, końmi,
na rowerze i pieszo, od wsi do wsi, w lesie i w polu, w chałupie i w stodole, na
wsi i w mieście — wszędzie i na każdym miejscu.
Nie masz smutniejszej ziemi niż białostocka. Pola jej kwitną jak i nasze, rzeki jej
błyszczą jak i nasze, drzewa jej szumią jak u nas, ale ludzie jej, ludzie mają na
twarzach tragiczne, stężałe maski.
Ani jej stacyjki kolejowe nie są biedniejsze niż nasze białoruskie, ani ten nasz
lud białoruski nie jest bardziej wesoły, ani ziemia u nas nie bogatsza.
A przecież smutek, który na tamtej naszej ziemi czepia się rannymi mgłami brzóz,
jest smutkiem wielkiej przestrzeni, niezgłębionego dna boru, wielkich szlaków powietrznych,
którymi przewiewa wiatr eurazyjski, przesiek leśnych, głęboko, nie wiada dokąd idących,
na których z nagła wyskakują kurhany.
A ziemia białostocka, krewna ziemia, zamknięta jest w siąpię małomiasteczkowości,
w którym, zda się, czujesz butwiejące białostockie sukno.
Nie ujrzysz na niej łapci, nie ujrzysz samodziału, łykowych kobiał.
Ale i nie ujrzysz na niej gazety, książki, teatru (wyjechawszy z Warszawy w dniu
zabójstwa Pierackiego, w ciągu ośmiu dni
włóczęgi kajakowej po Białostocczyźnie — nie mogłem się dowiedzieć,
czy mordercy zostali schwytani).
Biedna ziemia, w pobliżu centrów położona, odeszła i nie doszła, zamurowana, ślepa...
Jechałem zawsze tym szlakiem Grodno—Białystok z Ihumeńszczyzny albo z Kowieńszczyzny
do szkoły w Warszawie. Te ziemie, bliżej Warszawy położone, były jakieś mniej polskie
niż nasze. Życie społeczne było w nich najsłabsze, udział w powstaniu wiele mniejszy.
Sprawiały wrażenie zamkniętych i nie przewietrzonych.
Raz przejeżdżałem przez stację kolejową Białystok, gdy w mieście szalał pogrom.
Na peronie widziałem kałuże krwi. I te twarze ludzkie nijakie, niby z butwiejącego
sukna.
Teraz już rozumiem swoje niejasne wrażenia chłopięce. Wiem, że na dnie tych dusz
ludzkich, niby na dnie tej ziemi, jest wizja Grodna. Niby na dnie... bo nagle rozwiera
się jar; w zieleni biegną pod górę, lepią się do zboczy domeczki drewniane, szumi
wezbrany Niemen; biegnie splątany gwałt domków, budowanych, jako kiedy kto chciał,
tą prześmieszną wsiową urbanistyką kresową, którą zaklął na zawsze Bułhak — biegnie
popod Stary Zamek, pod cerkiewkę kołożańską, której ściana huczy wmurowanymi hładyszami.
To tu, już tu, z drugiego brzegu stało zamczysko komtura Bałgi. Milczą hładysze.
Pociąg uderza w Grajewo, w ścianę. Nim nie pęknie, nie pękną więzy tego kraju.
I kiedy pociąg odprawia swoje śmieszne ekiwoki cłowe (a trawa ucieka w niecierpliwą
szmaragdowość), podziwiam pierwsze dzieło Smętka — ile pustki człowiek potrafi zrobić
w życiu.
Na całej tej stacji granicznej, między oboma wielkimi państwami, nie ma towarów.
Wszyscy się nudzą. Policjant usprawiedliwia
się, przerywając rozmowę, bo musi zobaczyć, czy nie ma samiczek.
Przestaję się zdumiewać, kiedy widzę, że podchodzi do kilku koszy, będących całym
ładunkiem, wywożonym do Niemiec. Ze szczelnie zaszytych koszy dochodzi cierpliwy
chrzęst. To samce raki, które wywozić wolno, dają znać o sobie.
Do przedziału wchodzi Żyd-faktor, nieodłączny od epoki gospodarstwa naturalnego.
Ma mały banczek. Może zmienić marki. Może wszystko zapośredniczyć.
I tak, pilotowani przez świadomego rzeczy człowieka, posuwamy się zwolna między
podkładami po torze kolejowym, którego niewymyślne kwiatki ukazują tu i ówdzie zdziwione
i rozśmieszone buzie. Holujemy się mozolnie przez pęknięcie tej ziemi, która nam
na powitanie ściele plamy drgającego słońca.
Do Prus Wschodnich wjeżdżamy starą bramą wpadową i wypadową; od Polski jedno jest
takie wejście do tego kraju tu, na jego wschodzie, na dawnej ziemi Jadźwingów, i
jeden jak najdalej ku Wiśle ku Drwęcy, na Działdów-Olsztyn — szlak, którym dążył
Jagiełło pod Grunwald. W środku, między tymi dwiema bramami, obszerne bagna i rozległe
puszcze przecinają dopływy Pissy, Szkwy, Rozogi, Omulewa, Orzyca.
Tamtędy szedł Jagiełło; tu, gdzie my wjeżdżamy, w październiku 1656 Gosiewski pokarał
pod Prostkami wiarołomnego lennika, gdy mu szwedzki generał Steinbok nie nadesłał
na czas posiłków — z dziesięciu tysięcy Niemców padło osiem, a wódz tych wojsk, Bogusław
Radziwiłł, dostał się do niewoli. Plan doszczętnego zniszczenia Polski, podpisany
w Radnot między elektorem a królem szwedzkim, Karolem Gustawem, plan, mocą którego
elektor, jako lennik szwedzki, otrzymuje Kaliskie, Łęczyckie, Sieradzkie i część
Poznańskiego — bierze w łeb. Po raz to wtóry w dziejach waży się szala. Wysłany przez
elektora dla zorganizowania okupacji niemieckiej korpus Derlingera wycofany, wojska
elektora pobite, w otwarte na rozcież Prusy Wschodnie wlewa się ekspedycja karna
polsko-tatarska. Tatarzy niszczą 13 miasteczek, 249 wsi i dworów, 37 kościołów, wyrzynają
11000 ludzi, 3400 biorą w jasyr, 80 000 ludzi ginie z zarazy. Burmistrz Dułło żywcem
na rynku w Gołdapie upieczony; krew płynie szeroko, jęk nad nią i łuny pożarów. Ta
ziemia północna to nie słodki jakiś
Land,
gdzie w cieniu winnic wiekami rozlegały się brząkania gitary, a ludzie nauczyli
się być
gemütlich.
I w ciągu tej książki, czy to mówić będziemy o dawnych dziejach, czy o czasach nam
współczesny