14879

Szczegóły
Tytuł 14879
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14879 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14879 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14879 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joy Fielding Autorka kilkunastu książek, z których większość stała się międzynarodowymi bestsellerami. Bohaterkami jej powieści psychologiczno-obyczajowych, czasem ubarwionych wątkiem sensacyjnym, są kobiety, którym los nie szczędzi niespodzianek, stawiając je przed trudną, mającą ogromny wpływ na ich życie decyzją lub zaskakując odkryciem prawdziwego oblicza osób z najbliższego otoczenia. Joy Fielding porusza problemy dotyczące wielu z nas, poprzez losy bohaterek wskazuje niektóre sposoby radzenia sobie z nimi, a wszystko to łączy z niezwykle trafnymi obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi oraz wartką akcją. Pisarka jest absolwentką Uniwersytetu w Toronto, mieszka wraz z mężem i dwiema córkami w Toronto i w Palm Beach na Florydzie. Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści Joy Fielding BRAKUJĄCY ELEMENT DOBRE INTENCJE GRAND AVENUE GRANICE UCZUĆ NIE ZDRADZAJ ŻADNYCH TAJEMNIC TA DRUGA »Książnica« kieszonkowa Joy Fielding Patrz, jak Jane ucieka Przełożyła z angielskiego Krystyna Sroka-Miller Wydawnictwo „Książnica" Tytuł oryginału: See, Jane Run Logotyp serii Mariusz Banachowicz ISBN 83-7132-675-0 Dla Warrena, Shannon i Annie ROZDZIAŁ 1 Pewnego popołudnia późną wiosną Jane Whittaker wyszła do sklepu po mleko i jajka i nagle zapomniała, kim jest. Miało to miejsce na rogu ulic Cambridge i Bowdoin. Jane doskonale wiedziała, gdzie jest - w jednej z gorszych dzielnic Bostonu. Lecz choć doskonale wiedziała, „gdzie" jest, nie miała pojęcia, „kim" jest. Wiedziała tylko tyle, że wyszła do sklepu kupić mleko i jajka. Miała zamiar upiec ciasto, choć po co i dla kogo - tego już nie potrafiła powiedzieć. Wiedziała doskonale, ile uncji kakao potrzeba do ciasta, jednocześnie zaś nie mogła przypomnieć sobie, jak ma na imię. Co więcej, nie pamiętała, czy jest mężatką czy panną, wdową czy rozwódką, matką bliźniąt czy osobą bezdzietną. Nie znała swego wzrostu, wagi ani koloru oczu, wieku ani daty urodzenia. Rozróżniała kolory liści na drzewach, ale nie pamiętała, czy jest blondynką czy brunetką. Wiedziała, dokąd się wybierała, ale nie - dokąd doszła. Co się na Boga stało? Samochody na Bowdoin zwolniły i zatrzymały się, a Jane poczuła, że jakiś niewidzialny magnes odciąga ludzi na drugą stronę ulicy. Samotnie stała wrośnięta w chodnik, ledwie oddychając, niezdolna do ruchu. Ostrożnie, celowo powoli, z głową w kołnierzu płaszcza, rzuciła ukradkowe spojrzenie za siebie. Przechodnie przepływali obok ledwie świadomi jej obecności, mężczyźni i kobiety o twarzach nie zdradzających wątpliwości i o pewnym kroku. Tylko ona zamarła, nie chcąc lub nie mogąc się ruszyć. Świadoma była dźwięków - warkotu silników, klaksonów, śmiechu ludzi, ich butów to szurających, to stukających lub nagle kapitulujących przed ruchem pojazdów. Gniewny szept kobiecy zwrócił jej uwagę. - Mała zdzira! - zasyczała kobieta, a Jane przemknęło przez myśl, że to do niej. Kobieta pogrążona była w rozmowie ze swą towarzyszką i żadna z nich jej nie zauważyła. Czy jest niewidzialna? Przez jeden zwariowany moment pomyślała, że nie żyje. Jak kobieta w jednym z odcinków „Strefy zmierzchu", zabłąkana gdzieś na pustej drodze, telefonuje do swych rodziców i dowiaduje się, że ich jedyna córka zginęła w wypadku samochodowym, a w ogóle to kim jest, by niepokoić ich o tej porze? W tej samej chwili kobieta, której usta właśnie wypowiedziały słowo „zdzira", spostrzegła ją i obdarzyła niemal błogosławiącym uśmiechem, po czym odwróciła się do swej powiernicy i odeszła. Jasne, że nie umarła i że nie stała się przezroczysta. Dlaczego jednak w ogóle przyszło jej do głowy coś tak idiotycznego jak stary epizod ze „Strefy zmierzchu", a nie jej własne imię? Kilka nowych osób pojawiło się obok. Przestępując z nogi na nogę lub kołysząc się na obcasach czekały na zmianę świateł. Kimkolwiek była, nie miała towarzysza. Nikt nie próbował ująć jej za ramię ani nie niecierpliwił się z drugiej strony ulicy, dlaczego zamarudziła. Była sama i nie wiedziała, kim powinna być. - Tylko spokój - wyszeptała, szukając wskazówek we własnym głosie, ale nawet on brzmiał obco. Nic nie mówił o wieku i stanie cywilnym, bez akcentu, z lekka zauważalną nutą niepokoju. Zakryła usta dłonią, by nie zwracać uwagi, gdy mówi na głos. - Nie panikuj! Wszystko się wyjaśni za parę minut. Czy normalnie miała zwyczaj mówienia do siebie? - Najpierw rzeczy istotne - dodała i zastanowiła się, co to znaczy. Jak mogła rozpoznać rzeczy istotne, jeżeli nic nie wiedziała? - Nie, to nieprawda - poprawiła się natychmiast. - Pewne rzeczy wiesz! Dużo wiesz! Zróbmy przegląd - zachęcała się głośniej, sprawdzając wzrokiem, czy ktoś nie podsłuchuje. Zbliżała się do niej grupa około dziesięciu ludzi. „Przyszli zabrać mnie tam, skąd uciekłam" - to była pierwsza i jedyna jej myśl. Młoda, może dwudziestoletnia kobieta na czele grupy zaczęła mówić ze znajomym, silnie bostońskim akcentem, którego, o dziwo, w głosie Jane nie było. Jane zdała sobie sprawę, że nic dla tych ludzi nie znaczy, tak jak uprzednio dla obu kobiet, których rozmowę słyszała. Czy obchodziła kogokolwiek? - Jak państwo widzą - mówiła młoda kobieta - Beacon Hill to miejsce, którego mieszkańcom łatwo wyrzec się samochodu. Długo uznawano ją za pierwszorzędną dzielnicę Bostonu. Przy stromych brukowanych uliczkach stoją prywatne domy i małe kamienice, których budowa zaczęła się w latach dwudziestych dziewiętnastego stulecia i kontynuowana była w późniejszym okresie tego wieku. Wszyscy posłusznie podziwiali prywatne domy i małe kamienice, a młoda kobieta ciągnęła swoją dobrze wyuczoną lekcję: - Część większych i bardziej eleganckich willi w ostatnich latach przebudowano na apartamenty z uwagi na brak mieszkań i wzrastające ceny. Beacon Hill był kiedyś głównie ośrodkiem Jankesów, ale choć wciąż żyje tu wiele starych bostońskich rodzin, chętnie witamy ludzi o innym pochodzeniu... o ile są w stanie płacić komorne lub spłacać pożyczkę. W grupie zapanowało lekkie podniecenie, gdy zawróciła, by iść dalej. - Przepraszam panią - powiedziała przewodniczka, otwierając szeroko oczy i rozciągając usta w przesadnym uśmiechu, tak że jej twarz przypominała ożywioną plakietkę „uśmiechnij się". - Zdaje się, że pani nie należy do tej grupy? Oświadczenie to zabrzmiało jak pytanie, z ostatnimi wyrazami uniesionymi zgodnie z kącikami ust mówiącej. - Jeśli jest pani zainteresowana zwiedzaniem miasta, proszę zgłosić się do biura turystycznego przy Boston Common i tam panią zapiszą na następną wycieczkę. „Uśmiechnij się" na twarzy przewodniczki powolutku wykrzywiało się w grymas niechęci. - Przy Common? - spytała Jane. Ton kobiety przy słowie „pani" zasugerował jej, że musi mieć co najmniej trzydzieści lat. - Proszę iść prosto wzdłuż Bowdoin, aż dojdzie pani do Beacon. Przejdzie pani obok State House, tego ze złotą kopułą. To tam. Na pewno pani zauważy. „Nie bądź taka pewna" -pomyślała Jane, a zwiedzający przekroczyli tymczasem ulicę i zniknęli w następnej przecznicy. „Jeżeli potrafię totalnie zagubić siebie, to mogę też zupełnie niczego nie zauważyć". Stawiała odważnie stopę przed stopą, jakby wstępując w nieznaną i potencjalnie niebezpieczną wodę, i tak posuwała się wzdłuż Bowdoin nieświadoma dziewiętnastowiecznej architektury, skoncentrowana na drodze przed sobą. Przeszła Derne, potem Ashburton Place bez zakłóceń, choć żadna z tych ulic ani nagły widok State House nie obudziły w niej poczucia, kim jest. Skręciła w Beacon Street. Zgodnie z instrukcją Uśmiechniętej Twarzy przed nią rozciągał się Boston Common. Zignorowała cmentarz Granary, na którym -jak pamiętała - znajdowały się grobowce tak różnorodnych osobistości, jak Paul Revere i Matka Gęś* [* Paul Revere - (1735-1818), bohater Rewolucji Amerykańskiej; Matka Gci - postać z bajki dla dzieci (przyp. tłum.)]. Szybko minęła Visitor's i skierowała się do dużego parku, instynktownie wiedząc, że w przeszłości czyniła tak wielokrotnie. Nie była obca miastu Boston, jakkolwiek obca była sobie. Nogi zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa, więc zmusiła się do paru kroków w kierunku ławki i skuliła się na niej. - Nie panikuj! - głośno powtórzyła parę razy jak mantrę, widząc, że nikogo nie ma w pobliżu. Natychmiast rozpoczęła milczącą recytację znanych, choć nieistotnych, faktów. „Jest poniedziałek, 18 czerwca 1990 roku. Nietypowo dla tej pory roku temperatura wynosi tylko sześćdziesiąt osiem stopni Fahrenheita. Przy trzydziestu dwóch stopniach Fahrenheita woda zamarza. Sto stopni Celsjusza wystarcza, by ugotować jajko. Dwa razy dwa równa się cztery; cztery razy cztery równa się szesnaście; dwanaście razy dwanaście wynosi sto czterdzieści cztery. Kwadrat przekątnej równa się sumie kwadratów obu pozostałych boków. E=mc2. Pierwiastek kwadratowy z 365 to..." Nie wiedziała, ale coś jej mówiło, że tego akurat nigdy nie pamiętała. - Nie panikuj - powtarzała sobie i wygładziła pognieciony płaszcz czując pod palcami szczupłe uda. To, że była istnym zbiornikiem bezużytecznych informacji, pocieszało ją, bo jakżeby osoba z taką wiedzą mogła nie przypomnieć sobie w końcu swego imienia? Przypomni sobie. To tylko kwestia czasu. Mała dziewczynka biegła w jej kierunku z wyciągniętymi ramionami, a tęga ciemnoskóra opiekunka podążała za nią. Na moment Jane przypuściła, że to jej córka, i instynktownie wysunęła ku niej ręce, ale opiekunka szybko odciągnęła dziecko w kierunku huśtawek, obrzucając ławkę podejrzliwym spojrzeniem. Czy mam dzieci? - zastanawiała się Jane zdziwiona, że matka może o czymś takim zapomnieć. Spojrzała na swoje ręce. Obrączka mogła jej przynajmniej powiedzieć, czy jest zamężna. Nie miała jednak żadnych pierścionków, choć na serdecznym palcu lewej ręki widniał słaby ślad, który mogłaby od biedy odcisnąć obrączka. Obejrzała go dokładnie, lecz nie uzyskała pewności; zauważyła też, że koralowy lakier do paznokci odprysnął w paru miejscach, a same paznokcie są krótko obgryzione. Przesunęła spojrzenie na stopy. Miała na sobie kremowe płaskie lakierki, z których prawy uciskał ją w duży palec. Zdjęła go, rozpoznała nazwę „Charles Jourdan" wydrukowaną w środku i zauważyła rozmiar dziewięć, co by znaczyło, że prawdopodobnie ma co najmniej pięć stóp i sześć cali wzrostu. Po sposobie, w jaki ręce muskały jej boki, widziała, nawet przy zapiętym płaszczu, że jest szczupła. Co jeszcze mogła wydedukować? Co jeszcze wiedziała o sobie oprócz tego, że jest kobietą, białą i sądząc po tonie uśmiechniętej przewodniczki i własnych rękach, dobrze po dwudziestce? Dwie kobiety przeszły obok ze splecionymi ramionami i torebkami uderzającymi po bokach. Torebka! - pomyślała Jane, z ulgą sięgając po pasek na ramieniu. Torebka wyjaśni wszystko - kim jest, gdzie mieszka, jakiej używa szminki. Wewnątrz będzie jej portfel z dowodem tożsamości, prawo jazdy, karty kredytowe. Będzie znowu znała swe nazwisko i adres, rok urodzenia, markę samochodu, który prowadzi -jeśli prowadzi. Torebka zawiera wszystkie tajemnice życia. Wystarczy ją tylko otworzyć. Wystarczy ją tylko odnaleźć! Wsunęła gwałtownie stopę do buta i oparła się o brudnozielone deski parkowej ławki. Przyjęła do wiadomości to, co wiedziała cały czas i do czego bała się przyznać - że nie ma torebki. Z jakimkolwiek dowodem tożsamości rozpoczęła tę dziwną odyseję, nie była już w jego posiadaniu. Dla pewności, że siadając nie opuściła niedbale torebki na ziemię, rozejrzała się ze skupieniem, sprawdzając raz i drugi trawę wokół stóp. Parokrotnie obeszła ławkę, znów podpadając czarnej niani, która huśtała swą podopieczną w pobliżu. Uśmiechnęła się do ciemnoskórej kobiety, a potem zastanowiła się, co ją do tego skłoniło. Odwróciła głowę. Gdy po paru sekundach spojrzała za siebie, opiekunka pospiesznie wyprowadziła głośno protestującą małą z placu zabaw. - Patrz, przestraszyłaś ją - powiedziała głośno, odruchowo szukając palcami śladów jakiegoś zniekształcenia na swojej twarzy. Niczego takiego nie znalazła, pozwoliła więc palcom kontynuować odczytywanie rysów własnego oblicza. Twarz jej była wąska, owalna, kości policzkowe może nieco za wysokie, brwi gęste i niekorygowane, nos mały, a rzęsy wytuszowane, choć zdawało się, niewprawną ręką. Pewnie przecierała oczy i to zlepiło tuszem niektóre z rzęs, a starło czerń z innych. Może płakała. Odrzuciła ramiona w tył, wstała i gwałtownie wymaszerowała z parku. Ignorując czerwone światła pobiegła wbrew samochodom w kierunku banku na rogu Beacon Street. Głośno zapukała w szklane drzwi, zwracając uwagę kierownika, przedwcześnie wyłysiałego mężczyzny, którego głowa zdawała się zbyt mała w stosunku do reszty sylwetki. To, że był kierownikiem, wywnioskowała stąd, iż nosił garnitur i krawat oraz był jedynym mężczyzną w sali pełnej kobiet. - Przepraszam - powiedział delikatnie, otwierając drzwi na tyle jedynie, by wysunąć część swego wielkiego nosa - ale minęła już czwarta. Zamykamy o trzeciej. - Czy pan wie, kim jestem? - zapytała Jane desperacko, zaskoczona pytaniem, którego przecież nie chciała zadać. Wyraz dezaprobaty wskazywał na to, iż mężczyzna zinterpretował jej' uwagę jako żądanie wyjątkowych przywilejów. - Bardzo mi przykro. Zapewniam, że jutro załatwimy pani sprawę. Wyraźna uszczypliwość zakradła się do jego głosu. Na koniec uśmiechnął się z nieustępliwością, która nie ścierpiałaby dalszej dyskusji, i odszedł spokojnie do swego biurka. Jane została po drugiej stronie szklanych drzwi, wpatrując się w kasjerki, aż zaczęły szeptać między sobą. Czy wiedziały, kim jest? Jeżeli nawet wiedziały, to szybko znudziły się jej obecnością i popędzane przez szeroko gestykulującego kierownika skierowały uwagę na komputery i rachunki, ignorując ją, jak gdyby nie istniała. Czy istniała? Zaczerpnęła głęboko powietrza i podążyła z powrotem wzdłuż Beacon do River Street, w kierunku stromych brukowanych uliczek, gdzie tak nagle zrodziła się w pełni dorosła i kompletnie zagubiona. Czy mieszkała w jednym z tych dziewiętnastowiecznych domów? Czy była w stanie płacić komorne lub spłacać pożyczkę? Czy przejmowała się sprawami pieniężnymi? Czy była kobietą zamożną? Pracowała czy też zatrudniała pracowników? Może zamiast mieszkać w jednym z tych pięknych starych domów, chodziła w nich sprzątać? Nie, była zbyt dobrze ubrana jak na sprzątaczkę, a ręce jej, choć niewątpliwie zaniedbane - zbyt delikatne i gładkie jak na osobę pracującą fizycznie. Może nie tyle sprzątała te domy, co je sprzedawała. Może to sprowadziło ją do tej dzielnicy. Może miała spotkać klienta, by pokazać mu świeżo odnowiony dom i... co? Czy spadła jej na głowę cegła? Na przekór sobie obmacała prędko głowę szukając guzów. Nie znalazła żadnych, odkryła jedynie, że włosy wysunęły jej się z klamry i wiszą w luźnych pasmach przy nasadzie szyi. Skręciła w prawo na St. Vernon, później w lewo na Cedar Street w nadziei, że coś nagle wyśle potrzebne sygnały do jej mózgu. - Błagam, niech coś wygląda znajomo - podpowiadała zadrzewionym ulicom, skręcając w Revere i kierując się ku Embankment Road. Słońce znikneło za wielką szarą chmurą i poczuła chłód, chociaż temperatura się nie zmieniła. Przypomniała sobie, że zima była łagodna i eksperci ponownie przewidywali gorące lato. Nazywało się to efektem cieplarnianym. EFEKT CIEPLARNIANY. RUCH ZIELONYCH. KWAŚNE DESZCZE. RATUJ LASY TROPIKALNE. RATUJ WIELORYBY! OSZCZĘDZAJ WODĘ - BIERZ PRYSZNIC Z PRZYJACIELEM. Poczuła się nagle absolutnie wykończona. Stopy ją bolały, a prawy duży palec nogi był zupełnie bez czucia. Burczało jej w brzuchu. Jak długo już nie jadła? Jakie jedzenie lubiła? Czy umiała gotować? Może była na jakiejś przedziwnej diecie i to wpłynęło na jej mózg? A może była narkomanką. Lub alkoholiczką. Czy była pijana? Czy była kiedykolwiek pijana? Jak rozpoznać, czy jest pijana czy trzeźwa? Zakryła oczy dłońmi i gorąco życzyła sobie w duchu, by wirujące w jej głowie pomysły były zapowiedzią zbliżającego się kaca. „Stracony weekend" Raya Millanda* [* Film o alkoholiku, który bezskutecznie próbuje odzwyczaić się od nałogu], pomyślała i zastanowiła się, ile musi mieć lat, by pamiętać Raya Millanda. - Pomocy! - wyszeptała w swe zamknięte dłonie. - Błagam, niech mi ktoś pomoże! Machinalnie spojrzała na zegarek i stwierdziła, że jest prawie piąta. Już niemal godzinę błąkała się i przez cały ten czas nic nie podpowiedziało jej, kim jest. Nic nie było znajome. Nikt jej nie rozpoznał. Znalazła się na Charles Street, przy dągu różnych atrakcyjnych sklepów; od spożywczego po jubilera i galerię antyków, od garnków po dzieła sztuki. Czy tu właśnie zamierzała kupić mleko i jajka? Jakiś mężczyzna otarł się o nią i uśmiechnął, ale był to uśmiech jednej zmęczonej duszy do drugiej pod koniec wyczerpującego dnia i nie mówił nic o znajomości. Mimo to miała ochotę złapać mężczyznę za ramiona i błagać go o znak, że ją rozpoznaje, nawet wydrzeć siłą to rozpoznanie, gdyby trzeba. Pozwoliła mu jednak przejść i chwila minęła. Nie mogła przecież zaczepiać na ulicy zupełnie obcych ludzi. Mogliby wezwać policje, zamknąć ją. Jeszcze jedna wariatka próbująca odnaleźć siebie! Czy była szalona? Czy może zbiegła z zakładu dla obłąkanych? Z więzienia? Czy się ukrywała? Własna dramatyczność rozbawiła ją. Jeśli nie była wariatką, zanim to wszystko się zaczęło, niewątpliwie będzie nią, zanim się skończy. Czy kiedyś się skończy? Pchnęła drzwi i weszła do małego sklepu spożywczego. Była szansa, że zaglądała tu często, jeżeli mieszkała w tej okolicy. Miała nadzieję, że sprzedawcy jej twarz będzie co najmniej znajoma. Powoli zbliżała się do niego między rzędami puszek. Właścicielem okazał się młody człowiek o włosach ściągniętych w kitkę, nieregularnych rysach i ustach w kształcie prostej kreski. Zajęty był paroma klientami mówiącymi naraz i utrzymującymi, że każdy z nich ma prawo do pierwszeństwa obsługi. Jane stanęła w kolejce za nimi, ufając, że spojrzenie młodego człowieka zatrzyma się na niej i usłyszy: „A witam, pani Smith. Zaraz do pani podejdę". Usłyszała jednak tylko prośbę o papierosy i ujrzała chude plecy sklepikarza, gdy przegiął się, by po nie sięgnąć. Spojrzała przez lewe ramię na rząd niesamowicie pięknych młodych kobiet, które patrzyły na nią z okładek kilku tuzin ówmagazynów. Pozwalając nogom nieść ją w kierunku półki na czasopisma, wlepiła oczy w jedną twarz. SUPERMODELKA CINDY CRAWFORD - obwieszczały krzykliwe różowe litery napisu. Nie było wątpliwości, kim „ona" jest. Zdjęła magazyn z półki i przyjrzała się modelce: czarne oczy, brązowe włosy, pieprzyk na lewo od nieco rozchylonych ust, który odróżniał ją od setek równie ładnych twarzy dookoła. Tak piękna-pomyślała Jane. Tak młoda. Tak pewna siebie. Ponownie zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia ani jak wygląda, ani ile ma lat. Zacisnęła palce na brzegach magazynu, wyginając je do wewnątrz. - Hej! To nie czytelnia! - usłyszała męski głos i zobaczyła sklepikarza wymachującego ostrzegawczo palcem. Poczuła się winna jak dziecko złapane na kradzieży słodyczy i skinęła głową ze zrozumieniem dla przepisów. Przycisnęła magazyn do piersi, jakby był deską ratunku, ale nie ruszyła się. - No, kupuje pani ten magazyn czy nie? - zapytał młody człowiek. Inni klienci już wyszli, zostawiając ich samych. Teraz była jej najlepsza, o ile nie jedyna szansa identyfikacji. Rzuciła się do lady. Sprzedawca cofnął się gwałtownie. - Czy pan mnie zna? - zapytała, starając się ukryć panikę w głosie. Wlepił w nią nieruchome oczy, mrużąc je ze skupieniem. Następnie odrzucił głowę zamiatając ramiona swą kitką i uśmiech zaczął się wkradać na prostą kreskę jego ust, wyginając ją w spłaszczone U. - To pani sławna? - zapytał. Może byłam sławna? - zastanawiała się wstrzymując oddech. Milczenie jej przyjął za potwierdzenie. - Wiem, że kręcą kilka filmów teraz w mieście - rzekł, przesuwając się parę kroków w prawo, by lepiej widzieć jej profil. - Ja nie chodzę często do kina, a nie poznaję pani z telewizji. Pani gra wjednym z seriali, co? Wiem, że gwiazdy filmowe robią zakupy w centrum. Moja siostra raz mnie tam zaciągnęła. Chciała widzieć Ashleya Abbotta z tego „Młodzi i niespokojni". „Młodzi i bezużyteczni" według mnie. Pani w tym gra? Zaprzeczyła głową. Jaki był sens przeciągania tej szarady? Jasne, że nie była mu znana lepiej niż sobie. Zauważyła, że jego sylwetka zesztywniała. - Musi pani zapłacić za magazyn, kimkolwiek by pani była. Gwiazda czy nie, należy się dwa dolary dziewięćdziesiąt pięć centów. - Ja... ja zapomniałam torebki-wyszeptała, czując, że słabnie. Mężczyzna poczuł złość. - Co? Pani myśli, że jak pani jest z jakiegoś głupkowatego programu telewizyjnego, to już pani nie musi nosić pieniędzy ze sobą, jak każdy inny? Pani myśli, że jak pani nieźle wygląda, muszę pani prezent robić, z czego pani się zachce? - Nie, oczywiście nie... - Albo pani płaci, albo się wynosi z mojego sklepu i nie zawraca mi głowy. Nie życzę sobie, żeby ktoś stroił sobie ze mnie żarty. - Nie próbowałam z pana żartować. Naprawdę. - Dwa dolary dziewięćdziesiąt pięć centów - powtórzył wyciągając rękę. Jane wiedziała, że powinna po prostu oddać mu magazyn, ale coś jej na to nie pozwalało. CINDY CRAWFORD wyglądała tak ładnie, tak szczęśliwie, była tak diabelsko pewna siebie. Czy łudziła się, że ta bezgraniczna pewność siebie udzieli się i jej? Sięgnęła do kieszeni płaszcza w nadziei, że może będą tam jakieś drobne. Gwałtownie przeniosła rękę z jednej kieszeni do drugiej, nie mogąc uwierzyć w to, co znalazła. Kiedy w końcu wyciągnęła rękę z powrotem, pełna była nowych, szeleszczących banknotów studolarowych. - Fiu! - mężczyzna za ladą zagwizdał. - Obrabowała pani bank czy co? A może sama je pani drukuje? Nie odpowiedziała, patrząc w osłupieniu na pieniądze w ręku. - Tak czy siak, nic mi tu po stówach. Rozmienię pani stówę i nie będę miał reszty dla nikogo więcej. Ile też tego pani ma? Czuła swój oddech wyrywający się z płuc w krótkich, płytkich wybuchach. Co, na Boga, robiła z dwoma kieszeniami wypchanymi studolarówkami? Skąd pochodziły te pieniądze? - Pani się dobrze czuje? - Mężczyzna za ladą z niepokojem spojrzał w kierunku drzwi. - Nie będzie pani chyba haftować? - Czy jest tu łazienka? - Ale nie publiczna! - upierał się. - Proszę! Desperacja w jej głosie widać go przekonała, bo szybko uniósł rękę i wskazał zaplecze po prawej stronie. - Właśnie tam wymyłem. Niech się pani stara nie pobrudzić podłogi, dobrze? Szybko znalazła niedużą łazienkę w magazynie. Było to małe ciasne pomieszczenie zawierające stary ustęp i pęknięte lustro nad poplamioną umywalką. Ściany podparte były pudłami zapasów. Do połowy pełne wiadro wody i szczotka stały z boku, niepewnie opierając się o drzwi. Jane podbiegła do umywalki i odkręciła kurek z zimną wodą. Trzymając magazyn pod pachą, pośpiesznie złapała lodowatą wodę w dłonie i ochlapywała twarz, aż poczuła, że może się wyprostować bez obawy zemdlenia. Co się działo? Jeśli był to senny koszmar - a był! - chyba czas najwyższy, aby się przebudzić! Powoli uniosła twarz do lustra i kurczowo zacisnęła dłonie na brzegach umywalki. Patrzyła na nią kompletnie nieznajoma kobieta. Zupełnie nie znała tej twarzy. Dokładnie obejrzała bladą cerę i ciemne oczy, mały, nieco zadarty nos i pełne usta pomalowane szminką w tym samym kolorze co paznokcie. Brązowe włosy były może o odcień jaśniejsze niż oczy i spięte z tyłu klamrą, która odpięła się i mogła lada chwila spaść. Wyjęła ją, potrząsnęła głową i patrzyła na włosy miękko układające się na ramionach. Efektowna twarz, pomyślała, patrząc na nią, jak gdyby widziała ją na okładce magazynu, tak jak twarz CINDY CRAWFORD. „Nieźle wygląda" - tak powiedział młody mężczyzna. Może nawet nieco więcej niż „nieźle". Nie było żadnej skazy. Nic nie było zbyt duże ani zbyt małe. Nic nie zakłócało harmonii całości. Wszystko znajdowało się tam, gdzie powinno. Oceniła wiek tej twarzy na trzydzieści parę lat i zastanowiła się, czy wygląda staro czy młodo na swój prawdziwy wiek. - To wszystko jest tak zawikłane - wyszeptała do swego odbicia, które zdawało się wstrzymywać oddech. - Kim jesteś? - Jesteś kimś, kogo nie znam - odpowiedziało odbicie i obie kobiety opuściły głowy, by zapatrzyć się w zaplamioną umywalkę. - O Boże - wyszeptała Jane, czując pęcherz gorąca eksplodujący w jej wnętrzu. - Kimkolwiek jesteś, błagam, nie mdlej! Fala gorąca opanowała jej ciało, zalewając ją od stóp, poprzez nogi i brzuch, ramiona i szyję, grzęznąc w gardle. Czuła, jakby topniała od wewnątrz, jakby lada chwila miała stanąć w płomieniach. Ponownie ochlapała twarz wodą, ale tym razem nie ochłodziło jej to i nie uspokoiło. Zaczęła rozrywać guziki płaszcza, by uwolnić ciało, dać mu swobodę oddechu. Magazyn wypadł jej spod pachy. By go podnieść, schyliła się szybko. Płaszcz rozchylił się, spojrzała i szarpnęła gwałtownie głową w tył. Wzięła głęboki oddech i zamarła. Powoli, jak kukiełka poruszana jakąś nieznaną siłą, wyprostowała głowę do normalnej pozycji i kontynuowała ruch w kierunku klatki piersiowej. To, co zobaczyła, co spostrzegła już na klęczkach, podnosząc magazyn z podłogi, lecz odepchnęła od siebie, było zwyczajną niebieską suknią, której przód pokrywała krew. Wciągnęła powietrze z cichym, przerażonym piskiem małego zwierzęcia złapanego w pułapkę. Dźwięk szybko przerodził się w jęk i wydostał z gardła jako przejmujące wycie. Usłyszała kroki, czyjeś głosy i poczuła się osaczona. - Co się tu dzieje? - Właściciel sklepu zatrzymał się z otwartymi ustami. - O mój Boże - syknął stojący za nim młody chłopak. - Ale chryja - dorzucił jego towarzysz. - Co pani zrobiła? - domagał się odpowiedzi sprzedawca, omiatając wzrokiem pomieszczenie, niewątpliwie w poszukiwaniu stłuczonego szkła. Nic nie odrzekła, wracając spojrzeniem na przód swej okrwawionej sukni. - Słuchaj no, kobieto... - Mężczyzna odpędził dwóch młodych klientów od drzwi. - Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, i nie chcę mieć z tym do czynienia. Weź te stówy i wynoś się z mojego sklepu, zanim wezwę policję. Nie drgnęła. - Słyszała pani, co powiedziałem? Zawołam policję, jeśli się pani w tej chwili nie wyniesie. Spojrzała w kierunku wystraszonego właściciela, który nagle złapał szczotkę i zaczął nią wymachiwać, jakby był matadorem, a ona bykiem. - Krew - wyszeptała. Front sukni znowu przyciągnął do siebie jej nie mogące uwierzyć oczy. Krew zdawała się stosunkowo świeża, ciągle nieco wilgotna. To jej czy cudza? - Krew - powiedziała znowu, jak gdyby powtarzanie tego słowa mogło wrócić wszystko do porządku. - Masz dziesięć sekund i wołam gliny. Nie chcę żadnych problemów. Chcę, żeby już tu pani nie było. Spojrzała mu w oczy i głosem tak cichym, że musiał wbrew sobie ku niej się pochylić, szepnęła: - Nie wiem, dokąd iść. Zapłakała. Jej ciało zwinęło się jak papierek w czyjejś zaciśniętej pięści. - O nie, moja pani - powiedział mężczyzna, prędko łapiąc ją, zanim upadła. - Mdleć to nie w moim sklepie. - Proszę... - zaczęła niepewna, czy błaga o zrozumienie czy o zanik świadomości. Młody mężczyzna, choć nie bardzo wysoki czy muskularny, był zaskakująco silny. Ujął ją mocno wpół i poprowadził pospiesznie do drzwi. Nagle zatrzymał się i niepewnie rozglądnął po sklepie. - A może to taki film z ukrytą kamerą? - zapytał zmęczony, ze śladem zażenowania w głosie, z obawą, że stał się przedmiotem żartu. - Musi mi pan pomóc - powiedziała. - Musi pani opuścić mój sklep - odpowiedział, wypychając ją gniewnie na zewnątrz. Usłyszała zatrzaskujące się za nią drzwi. - Boże, co teraz robić? - skierowała pytanie do ruchliwej ulicy. Poczuła się jak marionetka. Ktoś pociągał za sznurki, a ona zapięła płaszcz, wsadziła magazyn pod pachę i skierowała wzrok na samochody. Na widok zbliżającej się taksówki sznurek przy prawej ręce szarpnął, ruszając nią w górę i w dół. Taksówka natychmiast zatrzymała się przy krawężniku. Bez namysłu otworzyła tylne drzwi i wsiadła. ROZDZIAŁ 2 Nie była pewna, czemu wybrała hotel Lennox. Być może dlatego, że był to jeden ze starszych hoteli w tej części Bostonu, a przez to mniejszy i bliższy rzeczywistości niż jego nowoczesne odpowiedniki albo może miłe wspomnienia wcześniejszych w nim pobytów ciągle dryfowały w jej podświadomości - tego nie wiedziała. Było nawet możliwe, że już tu jest zameldowana, mówiła sobie z nadzieją, podchodząc do recepcji, modląc się -jak wcześniej w sklepie spożywczym - o grzeczny uśmiech kogoś znajomego. Musiała ustawić się w kolejce za małżeństwem z dwoma synkami, małymi diablątkami w strojach marynarskich, uczepionymi każdy swojej części obfitych matczynych bioder i po całym holu rozgłaszającymi swoją wspólną niedolę. - Jestem głodny - narzekał młodszy, może czterolatek, unosząc spódnicę matki i odkrywając jej nogę, jak gdyby rozważał, czy jej nie nadgryźć. - Chcę iść do McDonalda - natychmiast podchwycił brat, starszy o nie więcej niż rok. - McDonald! McDonald! - skandowali razem, tańcząc wokół bezbronnych rodziców, którzy usilnie starali się udawać, że chłopcy nic nie robią. - Pozwólcie mamusi i tatusiowi wynająć pokój, a potem znajdziemy wspaniałą restaurację - prosiła młoda matka, spojrzeniem błagając męża o przyspieszenie sprawy, zanim ona sama zacznie krzyczeć. - McDonald! McDonald! - Odpowiedź była natychmiastowa i do przewidzenia. Potem cudem jakby zniknęli, poprowadzeni przez chłopca hotelowego do czekającej windy, a w holu znowu zapanowała wyrafinowana atmosfera hotelu w stylu europejskim. - Czym mogę pani służyć? Proszę pani... - Przepraszam - powiedziała, gdy dotarło do niej, że młody człowiek w recepcji zwraca się do niej. Najwyraźniej trzeba było przyzwyczaić się do bycia „proszę panią". - Chciałabym pokój. Młode ręce zaczęły uderzać w klawisze komputera. - Na jak długo? - Nie jestem pewna... - odchrząknęła. - Co najmniej jedną noc. A może dwie. - Pojedynczy pokój? - Rzucił spojrzenie poza nią, sprawdzając, czy jest sama. Automatycznie zrobiła to samo. - Tylko ja - wyszeptała i dodała głośniej: - Tak, pojedynczy pokój. Proszę. - Nie zapominać o dobrych manierach, pomyślała i zachciało jej się śmiać. - Jest pokój - recytował mężczyzna czytając z ekranu komputera - za osiemdziesiąt pięć dolarów dziennie. Na ósmym piętrze, dla niepalących i ma podwójne łóżko. - Dobrze. - Jak będzie pani płacić? - Gotówką. - Gotówką? - Po raz pierwszy młody mężczyzna spojrzał jej prosto w twarz. Zauważyła, że ma najbardziej niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziała. Nie mogła jednak być tego pewna. Bóg tylko wie, jakie rzeczy widziała. - Czy gotówka nie jest w porządku? Nie przyjmujecie tu gotówki? - O tak, oczywiście, że przyjmujemy. Tylko nieczęsto sieją teraz widzi. Większość ludzi woli karty kredytowe. Przytaknęła bez słowa, myśląc, że niewątpliwie w swym innym życiu należała do tych ludzi, i zastanawiając się, jak ktoś mógł urodzić się z tak niemożliwie niebieskimi oczami. - Czy coś nie tak? - zapytał młody mężczyzna, układając rysy w coś na kształt znaku zapytania. - Przepraszam-zająknęłasię-pańskie oczy... Są tak niebieskie! Własne oczy wywróciła w stronę sufitu. Kimkolwiek jest, idiotką jest na pewno! Chłopak mógłby pomyśleć, że chce go poderwać! - Och, nie są moje - powiedział i wrócił do ekranu komputera. - Słucham pana? - W jej głowie zaczęła formować się myśl, że pochodzi z innej planety. - To szkła kontaktowe-wyjaśnił pogodnie. - Mówiła pani, dwie noce? Miała trudności w podążaniu za tokiem rozmowy. Wracało wcześniejsze poczucie paniki, uśpione chwilowo podczas jazdy taksówką z Beacon Hill. - Tak, nie więcej niż dwie noce. - A potem co? Dokąd pójdzie potem, jeśli nadal nie będzie wiedziała, kim jest? Na policję? Czemu nie poszła tam przede wszystkim? - Proszę to wypełnić. - Młody mężczyzna przesunął kartkę papieru w jej kierunku. - Pani nazwisko, adres i tak dalej. - Wyczuwając jej zakłopotanie, dodał: - Czy dobrze się pani czuje? Wzięła głęboki oddech. - Bardzo jestem zmęczona. Czy to wszystko konieczne? - Odepchnęła formularz na drugą stronę kontuaru. Z kolei on wyglądał na zakłopotanego. - Obawiam się, że musi pani podać nazwisko i adres. Przesunęła wzrok z twarzy młodego człowieka na obrotowe drzwi wejściowe, potem na magazyn, który ciągle kurczowo ściskała w ręce. - Cindy - powiedziała odrobinę za głośno, po czym dodała nieco ciszej, bardziej stanowczo: - Cindy. - Cindy? Potaknęła, patrząc, jak niechętnie wziął długopis i pisze to imię na kwestionariuszu. - A nazwisko? Czemu ją tak dręczy? Czy nie powiedziała, że jest zmęczona? Czy nie rozumie, że płaci gotówką? Czemu musi wiedzieć rzeczy, które w ogóle go nie dotyczą? Pomyślała o parze młodych rodziców i dwóch chłopcach rwących się do McDonalda. Nic dziwnego, że malcy byli płaczliwi i niecierpliwi. Czy ich też tak bezwzględnie potraktował? - McDonald! - usłyszała podniesiony głos, zanim zdała sobie sprawę, że to ona mówi. - Cindy McDonald! - Wzięła jeszcze jeden głęboki oddech i kontynuowała: - Ulica Pamięci sto dwadzieścia trzy... Nowy Jork. Palce recepcjonisty znieruchomiały przy nazwie ulicy i Jane musiała przygryźć wargę, by zatrzymać pączkującą histerię. W parę sekund kwestionariusz był wypełniony i czekał na jej podpis. Patrzyła na swą rękę wypisującą jej nową tożsamość na dole kartki i była mile zaskoczona mocą i zawijasami liter, które kreśliła. Następnie sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła parę szeleszczących nowych banknotów studolarowych, starając się ukryć rozbawienie na widok rosnącego niepokoju młodego mężczyzny. - Czy ma pani bagaż? - Jego ton wskazywał na to, że z góry zna odpowiedź, gdy więc potrząsnęła głową, wzruszył ramionami i wręczył jej klucz razem z resztą pieniędzy. - Życzymy przyjemnego pobytu. Jeżeli będzie pani czegokolwiek potrzebować, proszę dać znać. - Zwrócę się prosto do pana - uśmiechnęła się. Gdy tylko znalazła się w pokoju, cisnęła magazyn w kierunku podwójnego łóżka, zdarła z siebie płaszcz i rzuciła go na podłogę. Krew pokrywająca suknię uderzyła ją prosto w oczy jak dojrzały pomidor rzucony w twarz. Tworząc gigantyczną, gniewną pięść, sięgnęła do jej gardła i wydarła niski mimowolny krzyk: - Nie, och, nie! Zniknij. Och, proszę, zniknij! Jane zaczęła drapać przód sukni jak kot złapany na wysokim płocie. W następnej chwili suknia leżała na ziemi, a ona gorączkowo szukała zranień na własnej skórze. Nie było ich. - O Boże, co to ma znaczyć? Co to ma znaczyć? Obróciła się dookoła, jak gdyby odpowiedź wypisana była na którejś z niebiesko-białych ścian. Ale ściany pokazywały tylko kwiecisty wzór i nic nie mówiły o ranach i krwi. - Czyja to krew, jeśli nie moja? Podbiegła do szafy naprzeciwko łóżka i otworzyła ją gwałtownie. Zauważyła swoje przestraszone odbicie w lustrze na wewnętrznej stronie drzwi. - Kim jesteś do cholery? I czyją krew masz na sobie? Kobieta w lustrze nie odpowiedziała. Przedrzeźniała ją, gdy gorączkowo oglądała swe ciało w poszukiwaniu nacięć lub ran. Było co prawda parę sińców na rękach, ale nic, co by wskazywało na poważne uszkodzenia. Sięgnęła szybko na plecy i rozpięła cielisty koronkowy stanik. Odrzuciła go na bok i wpatrywała się w małe piersi, które dumnie wyskoczyły na światło dzienne. Zastanowiła się przez moment, czy te piersi kiedykolwiek karmiły niemowlę. Są całkiem ładne, myślała, z wysiłkiem koncentrując się na zwykłych detalach codziennej egzystencji. Musi się uspokoić. Czy ta koncentracja doprowadzi ją w końcu do jej własnej codziennej egzystencji? Nie doprowadziła. Piersi nic jej nie odpowiedziały. Nie zdradziły się, czy karmiły dziecko i kiedy pierwszy raz poczuły pieszczotę męskiej dłoni, nie wspomniały nawet, czy ktokolwiek je podziwiał. Poczuła szyderczy śmiech wybuchający i zamierający w gardle. Pomyślała, że chyba traci głowę. Była w pokoju hotelowym, gdzieś w środku Bostonu, miasta jej znanego, choć nie wiedziała, co w nim robi; z kieszeniami pełnymi pieniędzy, w zakrwawionej sukni. stała oto przed lustrem, oglądając swe piersi i zastanawiając się, czy były kiedyś podziwiane. A czemu nie?-pomyślała i ściągnęła za gumkę elastyczne rajstopy wraz z majteczkami, patrząc teraz na swą zupełnie nagą sylwetkę. Jakiej informacji mogła oczekiwać od swojego ciała? Lustrując się ze wszystkich stron zdecydowała, że ma dobrą figurę. Zwarta i muskularna, prawie chłopięca. Mogła to być figura sportowca. Łydki dobrze rozwinięte, nogi mocne i kształtne, brzuch płaski, z talią niespecjalnie zaznaczoną. Bardziej dziecko niż kobieta. Z taką figurą nie dostałabym się na okładki magazynów, pomyślała, rzucając spojrzenie na czasopismo leżące na łóżku. CINDY CRAWFORD wpatrywała się w nią z mieszanką litości i pobłażania. „Pomarzyć można...", zdawała się mówić, a kobieta przed lustrem skinięciem głowy uznała swą porażkę. Złapała niebieską suknię zwiniętą u jej stóp, uważnie omijając zakrwawione miejsca. Może suknia coś jej powie? Metka określała ją jako rozmiar ósmy, z czystej bawełny, firmy Annę Klein. Miała okrągłe wycięcie i duże białe guziki do talii, rozszerzaną spódnicę i prawdopodobnie była tak droga, jak teraz niezrozumiała i bezużyteczna. Kimkolwiek jest, musiała mieć wystarczająco dużo pieniędzy, by kupować tylko to co najlepsze. - Pieniądze! - Skoczyła do porzuconego na ziemi płaszcza i wyciągnęła banknoty z głębokich kieszeni, uświadamiając sobie, jak absurdalny musi przedstawiać widok. Potok studolarówek zdawał się niewyczerpany. Ile pieniędzy ma? Skąd pochodzą? - Co robię z taką ilością gotówki? - zastanawiała się układając je starannie na łóżku. Zaskoczyło ją odkrycie, że większość pieniędzy jest w małych cienkich pakietach -jak gdyby prosto z banku. Ale dlaczego? Czy możliwe, że ograbiła bank? Że brała udział w napadzie, schowała pieniądze do kieszeni i gdy raptem coś poszło niezgodnie z planem, została zbryzgana czyjąś krwią? Czy może postrzeliła kogoś? Zatrzęsła się zdjęta nagle ogromnym przerażeniem. To zdawało się możliwe. Niechciana myśl, że była zdolna kogoś zabić, wydała się jej prawdopodobna. - O Boże, Boże! - jęczała, zwijając się w pozycję embrionalną na niebieskim dywanie. Czy zastrzeliła jakiegoś niewinnego człowieka podczas nieudanego napadu? I czy działała samotnie czy miała wspólnika? Czy była współczesną Bonnie bez Clyde'a? Usłyszała swój śmiech i to uniosło ją do pozycji siedzącej. Podczas gdy możliwość uśmiercania kogoś zdawała się realna, to myśl o udziale w jakimś napadzie na bank uderzyła ją jako czysta bzdura. Chyba że, oczywiście, doprowadzona była do ostateczności. Ale co mogło doprowadzić do ostateczności - do zabójstwa - elegancko ubraną trzydziestoparoletnią kobietę? Nawet pozbawiona pamięci znała odpowiedź na to pytanie. Do ostateczności mógł doprowadzić mężczyzna. Co to za mężczyzna? - pytała sama siebie, już nie oczekując odpowiedzi. Przesunęła drżącymi palcami po włosach zlepionych nerwowym potem. Rzuciła się na łóżko tak, że jej piersi rozgniotły starannie ułożony stos studolarówek. Złapała pierwszy pakiet banknotów, zerwała papierowe opakowanie i drżącymi palcami zaczęła je liczyć. W każdej paczuszce było dziesięć studolarówek. Dziewięć paczek z dziesięcioma banknotami daje dziewięć tysięcy dolarów. To i pieniądze, które dotychczas wydała na hotel i taksówkę, plus kilka luźnych banknotów i monet - razem ponad dziewięć tysięcy sześćset dolarów. Co robiła z niemal dziesięcioma tysiącami dolarów w kieszeniach? Poczuła zimno i gęsią skórkę na rękach. Zmusiła się do wstania i naga obeszła łóżko, by wsunąć na siebie płaszcz, na którego podszewce również zauważyła zaschniętą krew. Włożyła ręce do kieszeni, wyciągnęła pozostałe pieniądze i rzuciła je na łóżko obok reszty. Coś przyczepiło się do jednego z banknotów. Był to udarty kawałek papieru, który rozwinęła i wygładziła, czując wdzięczność, że nie potrzebuje okularów do czytania. Rozpoznała wyraźne, zamaszyste pismo tej samej ręki, która wcześniej podpisała „Cindy McDonald" na kwestionariuszu hotelowym - co oznaczało, iż to ona wypisała pozornie bezsensowną serię wyrazów, które teraz czytała. Ale kiedy? Czasami świstki papieru leżą zapomniane po kieszeniach tygodniami, nawet miesiącami. Nie była w stanie zgadnąć, kiedy ten został napisany. „Pat Rutherford, p. 31, 12.30", brzmiała notatka, i dalej: „mleko, jajka". Co to mogło znaczyć? Jasne, potrzebowała mleka i jajek - szła po nie właśnie, gdy straciła pamięć. Ale kiedy to się stało? Musiała też być umówiona z kimś o nazwisku Pat Rutherford. Ale kim, u diabła, może być Pat Rutherford? Powtarzała to nazwisko z rosnącą frustracją. Czy Pat Rutherford to kobieta czy mężczyzna? Może ona nazywa się Pat Rutherford? Ale po co pisałaby swoje nazwisko i numer pokoju na karteczce i kładła ją do kieszeni? Chyba że traciła pamięć notorycznie i doświadczenie kazało jej zawsze mieć ze sobą notatkę, kim jest. Jasne, i umawiać się na spotkanie ze sobą. Starczy tych bzdur! Czy poszła na spotkanie? Czy widziała się z nim/nią o wyznaczonym czasie, odebrała niemal dziesięć tysięcy dolarów i wtedy zabiła nieszczęsną istotę? Czy to jego/jej krew pobrudziła przód sukni? Czy może go/ją szantażowała? A może to on/ona ją szantażował? Czy zupełnie postradała rozum? Skąd pojawiły się te myśli? - Pat Rutherford! Kim jesteś? Znalazła książkę telefoniczną w szufladzie nocnego stolika i poszukała litery R: Raxlen, Rebick, Rossiter, Rule, Rumbie, całe stronice Russelów, Russo, Rutchinski, w końcu Rutherford, pół strony Rutherfordów w samym Bostonie, pomijając dzielnice podmiejskie. Był Paul i dwóch Peterów, ale nie było imienia Pat, choć były trzy niewyjaśnione litery P. Rozważyła telefon do każdego z nich i zaraz z tego pomysłu zrezygnowała. Cóż bym mogła powiedzieć do pana/pani/panny P. Rutherford? „Dzień dobry! Prawdopodobnie pan/pani mnie nie zna - a Bóg raczy wiedzieć, że sama siebie nie znam - ale czy może spotkaliśmy się kiedyś ostatnio gdzieś w pokoju trzydzieści jeden o godzinie dwunastej trzydzieści? I czy przypadkiem ciężko pana/pani nie poraniłam?" Dużo by z tego przyszło. Odrzuciła książkę telefoniczną i omiotła spojrzeniem zdecydowanie staromodny pokój, bojąc się zatrzymać wzrok gdziekolwiek dłużej niż na parę sekund. - To co mam teraz począć? - pytała, patrząc w sufit, wyczerpana i głodna. - Udać się na policję, czy próbować rozwiązać to sama?Iśćprosto do najbliższej łaźni? Zrobić coś zaraz czy poczekać do rana? Co mam robić? - Przerwała, bezmyślnie obracając w palcach menu hotelowe. - W niepewności - usłyszała własną odpowiedź - jedz! Nie była pewna, skąd pochodzi ta filozofia, ale zdała się być nie najgorsza, podniosła więc słuchawkę, wykręciła numer i zamówiła befsztyk z sałatką. Wystarczyła jej chwilka namysłu, by odpowiedzieć, że befsztyk ma być średnio wysmażony, że prosi o kwaśną śmietanę do ziemniaka w mundurku i wodę mineralną zamiast czerwonego wina. Odrzuciła myśl, że jest wegetarianką, i modliła się, żeby nie miała uczulenia na jakieś potrawy. Była zbyt głodna na takie niepotrzebne komplikacje. - Za dwadzieścia minut - uprzedziła. Miała dwadzieścia minut na doprowadzenie się do porządku przed obiadem. Skierowała sie do dużej, biało wykafelkowanej łazienki, odrzucając po drodze płaszcz na wysokie oparcie krzesła przy drzwiach do toalety. Jak wspaniale byłoby po prostu zniknąć, myślała, a woda z prysznica strumieniami spływała po jej policzkach - jak łzy. Straciłam głowę; na co mi reszta ciała? Co zrobiłam, kim jestem? Być może lepiej, że nie wiem. Może tak jest dla mnie lepiej. Może to coś, od czego chce uciec, warte jest tego, by „pozostać" daleko. Na pewno zauważono jej nieobecność. Ktoś gdzieś jej szuka, wiedząc nie lepiej niż ona sama, gdzie szukać. Rodzice lub mąż, jeśli go miała; jej przełożony lub pracownik; jej nauczyciel lub uczeń; jej przyjaciele lub wrogowie; może nawet policja! Na pewno ktoś gdzieś jej szuka! Może po prostu zgłosić się na policje i sprawdzić? Wszystko wyjaśniłoby sie do rana - powiedziała sobie. Wyszła spod prysznica i usłyszała pukanie do drzwi. Wiedziała, kto to jest, ale na wszelki wypadek zapytała głosem zachrypniętym, prawie niesłyszalnym. - Służba hotelowa - dobiegło zza drzwi. - Chwileczkę! - Głos był teraz mocniejszy, bardziej opanowany. Gdy sięgała klamki, jej wzrok zatrzymał się na kołderce z banknotów leżącej w nogach łóżka. Zamarła. Przez moment miała ochotę zostawić wszystko tak, jak jest i pozwolić nic nie podejrzewającemu kelnerowi wejść i położyć tacę z obiadem na stole naprzeciw łóżka. Chciała sprawdzić jego reakcję na widok takiej ilości pieniędzy, rozrzuconej nonszalancko. Czy udawałby, że nie istnieją, czy też że jest to najzwyczajniejsza rzecz na świecie: zameldować się w hotelu i rozłożyć niemal dziesięć tysięcy dolarów na łóżku? Czyż nie każdy tak robi? Rozległo się znowu pukanie. Jak długo już tak stała? Spojrzała na przegub dłoni, mgliście przypominając sobie, że zrzuciła zegarek wraz z suknią i że suknia ciągle leży niczym krwawy kopczyk na podłodze. - Sekundkę! - krzyknęła, łapiąc suknię i wrzucając ją do szafy, zapinając zegarek na ręce i wyciągając ręcznik spod płaszcza, by nakryć nim schludne kupki studolarówek, a w ostatnim momencie chwytając jeden z luźnych banknotów i zaciskając go w garści. Dopadła drzwi całkiem bez tchu, jakby właśnie ukończyła maraton. Wymagało to niemal nadludzkiej siły, by otworzyć drzwi, wycofać się i wpuścić starszego mężczyznę do środka. Wzrok jej miotał się między łóżkiem a kelnerem, ale jeśli nawet zauważył jej nerwowość i zastanawiał się, co robi w płaszczu, mimo iż jest kompletnie mokra, to nie komentował niczego i rozsądnie utkwił spojrzenie w wózeczku, który pchał przed sobą. - Gdzie to postawić? - zapytał miłym, nieokreślonym głosem. - Tu będzie dobrze. - Wskazała biurko przy oknie; zaskoczona, że słowa przyszły tak łatwo. Złożył tacę z obiadem na biurku, a Jane szybko wcisnęła mu w rękę zgniecioną studolarówkę i zaznaczyła., że reszty nie trzeba. Zdawał się wahać i spojrzał z dezaprobatą na łóżko. Serce jej zamarło. Musiała uchwycić się biurka, by nie upaść. Czy zauważył pieniądze? Czy kiwały do niego spod swego wilgotnego więzienia jak plotkarskie serce z opowiadania Edgara Allana Poe? - Przyślę kogoś, żeby posłał łóżko - rzekł. - Nie! - krzyknęła nagle i przejmująco, zaskakując ich oboje. Odchrząknęła, usłyszała własny śmiech i wymamrotała coś o pracy do wykonania i niechęci, by ktoś przeszkadzał. Kelner kiwnął głową, schował pieniądze do kieszeni i szybko się wycofał. Poczekała, aż na pewno opuści korytarz, otworzyła drzwi i wsunęła na klamkę znak „Proszę nie przeszkadzać". Następnie podeszła do biurka, zdjęła srebrną pokrywę z półmiska z obiadem i siadła, by zjeść. Jednakże już po paru kęsach odczuła wracające wyczerpanie i powlokła się w kierunku łóżka, pijana zmęczeniem. Nie odsunęła nawet pienięd