Iwaszkiewicz Jarosław - Młyn nad utratą

Szczegóły
Tytuł Iwaszkiewicz Jarosław - Młyn nad utratą
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Iwaszkiewicz Jarosław - Młyn nad utratą PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Iwaszkiewicz Jarosław - Młyn nad utratą PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Iwaszkiewicz Jarosław - Młyn nad utratą - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jarosław Iwaszkiewicz MŁYN NAD UTRATĄ Blue, blue heaven, Dark, dark shadow... Negro Spirituals Przed niedawnym czasem musiałem się zająć pogrzebem jednego z naszych wiejskich sąsiadów i przy tej sposobności zabrnąłem na odludny cmentarz w Sulistrzycach, powiatu warszawskiego. Cmentarz to nieosobliwy, posiada tylko kilka ładnych drzew, których gałęzie zwisają nad zatartymi mogiłkami, pokrytymi trawą bardzo okazałą. Połamane krzyże z resztkami napisów sterczą tu i ówdzie. W tej wiejskiej i nędznej samotni zwrócił moją uwagę pomnik stojący w rogu cmentarza. Duży czarny kamień, na którym wyryto dwa nazwiska: jedno znanego przed pewnym cza- sem, nawet modnego, pisarza i poety, o którym już dzisiaj nikt nie pamięta; drugie nazwisko, niegdyś bardzo głośne w sferach przemysłowych i mieszczańskich Warszawy, dziś także byłoby zapomniane, gdyby nie pozostało jako ślad minionych pokoleń w nazwie jednej z największych firm budowlanych stolicy. Młody wiek obu zmarłych, zbieżność dat ich zgonów — różnica nie wynosiła ponad parę tygod- ni — samotność tego wspaniałego pomnika, na którym słoty, wiatry i mrozy mazowieckie już rozpoczęły dzieło zniszczenia, wreszcie dodatek do napisu, iż „tę przyjaciel- ską pamiątkę stawia Desmond King, poeta" — poruszyły ogromnie moją wyobraźnię. Wkrótce też zawarłem kilka znajomości w tej okolicy, niezbyt oddalonej od miejsca, gdzie obecnie zamieszkuję, i dowiedziałem się o obu zmar- łych wszystkiego, czego się można było od ludzi dowiedzieć. Jest to bardzo dużo — i bardzo mało zarazem, ponieważ ludzie sądzą opacznie i widzą nawet tylko to, co chcieliby widzieć. Pewne opinie i orzeczenia, niektóre relacje zdarzeń musiałem konfrontować, inne uzupełniać intuicją. I oto w miarę jak rozszerzałem zakres moich rozmów, wyłoniło się przede mną życie dwóch ludzi, nawet i trzech, bo o Desmondzie Kingu dowiedziałem się także wiele. Życie każdego człowieka, gdyby nawet nie posiadało jakichś specjalnych odchyleń od szablonu, opisane szczegółowo, może być ciekawe i pouczające. Życia Juliusza Zdanow- skiego i Karola Hopfera były bardzo nadzwyczajne, choć rozegrały się na szczupłym terenie wsi podwarszawskiej'. Tak mi się przynajmniej wydawało i dlatego postanowiłem poświęcić im trochę uwagi — i opisać je. Uczyniłem to może nie tak szczegółowo, jak zasługiwały, ale brak mi było dokładniejszego materiału, który i tak w wielu razach musiałem uzupełniać dość dowolnie, za co przepraszam czytelnika. A oto są ich dzieje: Ustalił się zwyczaj, że Julek Zdanowski spędzał wakacje na Krzywiźnie. Krzywizna leżała niedaleko od Warszawy, ale jak wiele podobnych jej miejscowości była zupełnie na uboczu. Dojeżdżało się od podmiejskiej stacji, jakie trzy, cztery kilometry przejeżdżało się piaszczystą zapadliną, następował mały brzozowy lasek, a potem na zielonym posłaniu koniczyn wylęgał mały folwarczek z czerwonej cegły. Skoro się przebyło jego ściany — niby most zwodzo- ny średniowiecznej fortecy — zapominało się o Warszawie i było się od niej o sto mil. Stały mieszkaniec Warszawy nawet się nie domyśla, ile takich miejsc jest pod samą stolicą, ile folwarków w promieniu kilku mil od Szymanowa czy Radziwiłłowa, gdzie niby w rezerwuarze przyroda prze- chowuje najpierwotniejsze elementy wiejskości, prymitywu, żywiołu czy jak kto sobie chce nazwać, aby w odpowiednim momencie zasilić nimi degenerującą się stolicę. Wewnątrz murów było wielkie podwórze porośnięte le- biodą, ogromna stajnia i stodoła z kamienia polnego wystawiona, potem przestrzenie zarosłe krzaczastym brzos- tem i buzyną, a za nimi nagła sielanka: podłużny biały dom z jasnymi oknami, jabłonie za nim ogrodowe i na pół przykryta rzęsą sadzawka, po której pływała balia raczej niż łódka. Sadzawka, otoczona gąszczem prawdziwych bzów, brzegi miała porośnięte trzciną i zdarzały się takie dnie w ciągu roku, kiedy była bardzo ładna. O letnim zmroku na przykład, czasami, kiedy niebo różowiało, albo nawet w zimie około Bożego Narodzenia, kiedy nie zamarz- nięta woda czerniała jak agat obok pokrytych topniejącymi śniegami brzegów. Ale najczęściej sadzawka wyglądała pospolicie, pływały po niej kaczki białe i siodłate, a czasami wyrzucały się białym brzuchem spore płotki uciekające od szczupaka. Z sadzawki bowiem wypływał mały strumyk, naprzód kryjąc się między ciemnozielonymi liśćmi pokrzyw, bzów i łopuchów — potem uchodząc w zielonawe podłoże lewady; oglądając się tu i ówdzie tworzył on na polach małe oka, pełne trzcin, jeżyn i, około świętego Piotra, także dzikich kaczek. Pomimo niepozornego wyglądu, strumyk ten stanowił jeden ze znakomitszych dopływów pobliskiej Utraty. Wszystko to razem nie pozbawione było uroku, zwłasz- cza pod wieczór, kiedy wracano z pola, i obszerne podwó- rze, pełne lebiody, napełniało się ruchem kończącym praco- wity dzień. Pola pustoszały, pokrywały się błękitem samot- ności, chłodek wzrastał, a z nim zapach koniczyny, i widać było, jak ptaki zapadały w zarośla i krzewy. Julek najbar- dziej lubił wtedy wychodzić spacerem na skromne pola, by- najmniej nie wygładzone zbyteczną kulturą. O ile Karol był w domu, on także towarzyszył Julkowi — i długo chodzili miedzą pomiędzy saradelą a burakami, rozma- wiając o rzeczach od tej wsi zacisznej bardzo odległych. Aż im czasem dziwno się robiło, gdy wracali na folwark, a tam toczyło się w dalszym ciągu zwyczajne życie: woda chlustała do jasnych wiader i konie wciągały ją długo, pochrapując z lekka. Siadali na ganku albo na balkonie od ogrodu i jedli kwaśne mleko, które przynosiła im poczciwa pani Sikorska. W niedzielę były nieodmiennie kurczęta i Karol dostawał trochę wódki. Zresztą tak często wyjeżdżał, że Julek pamiętał raczej samego siebie siedzą- cego na balkonie i patrzącego na rozłożyste jabłonie, pod którymi kwitły biało-czarne boby. Ten zapach kwiatów bobu i koniczyn stanowił niejako samą istotę pogodnych letnich dni, spędzanych na folwar- ku. Krzywizna stanowiła ostatek ongi wielkiej fortuny podwarszawskiej, która w ciągu trzech pokoleń wzrosła, osiągnęła szczyt i upadła, zostawiając ostatniej odrośli mieszczańskiego rodu, Karolowi, ten mały szmat ziemi i wielkopańskie nawyknienia. Fortuna miała okres takiej wielkości, że Karol żył wciąż jej resztkami, ciągle od- krywając to jakiś dom w Radomiu zapomniany, jaki się udało sprzedać, to znowu jakąś hipotekę, która wyłaziła szczęśliwie w momencie czyjejś tam transakcji. Zresztą w gruncie rzeczy potrzeby Karola nie były wielkie: samo- chodu nie trzymał, za granicę nie jeździł, a to, co puszczał z przyjaciółmi na wódkę, nie wynosiło dużo. W koniach się lubował, ale także nigdy więcej niż czwórka nie stała na stajni. Jeden miał tylko kaprys dosyć dziwny: bardzo dobrego kucharza, płacił mu tyle miesięcznie, co całej innej służbie razem, i to po to, aby zjadać na kolację kwaśne mleko, a na obiad żurek z kartoflami. Toteż kucharz, pan Kletkie, włóczył się dzień cały nad sadzawką i ustawiwszy zgrabnie nogi, patrzył na obłoki odbijające się w wodzie. Czasem brał wędkę Karola i zarzucał ją pomiędzy trzciny, ale rzadko co łapał prócz żab. Żadne miasto na świecie nie prowadzi równie nieporząd- nego trybu życia co Warszawa, a Karol Hopfer był wiernym synem Warszawy; jego sposób spędzania czasu stawał się naprawdę drażniący. Posunął się do tego, że nie nosił przy sobie zegarka. Że przy tym mieszkał pod miastem, prowa- dziło to do ustawicznego zamieszania. Nigdy nie przyjeż- dżał zapowiedzianym pociągiem i wolant, zaprzężony w pa- rę mocnych siwków, ze starym Łukaszem na koźle, całymi dniami stał na stacji w cieniu ogromnej topoli nadwiślań- skiej. Nie było to bez pożytku, gdyż stary Łukasz, przypo- mniawszy sobie z nudów sztukę czytania, w którą za daw- nych czasów wtajemniczyła go jeszcze babka Karola, od- czytywał od deski do deski „Express Poranny", wypożyczo- ny od zaprzyjaźnionego kierownika miejscowego kiosku. Najdziwniejsze było to, że Karol naprawdę nic nie robił, nie miał żadnego zajęcia. Miał mnóstwo przyjaciół najroz- maitszego kalibru i wieku, których sprawami zajmował się jak swoimi, miał mnóstwo kobiet, wśród których musiał lawirować (dlatego ściśle konspirował swoje mieszkanie w Warszawie), wreszcie musiał od czasu do czasu „pogonić za pieniędzmi", jak mówił, co oczywiście też mu sporo czasu w tych ciężkich okresach zajmowało. Czasem „gonił za pieniędzmi" aż do Lublina czy Lwowa, Częstochowy lub Katowic — i Krzywizna otrzymywała tylko depesze: jestem tam a tam, przyjadę wtedy a wtedy. Kiedy Julek otrzymy- wał depeszę z Katowic, Karol już był w Krakowie, i, oczywiście, w oznaczonej godzinie nie przyjeżdżał. Za to, gdy już przyjeżdżał, na Krzywiźnie robiło się wesoło; opowiadał, gadał, żartował, nawet zanadto, jak przystało na „pana dziedzica", bo go tak wciąż nazywano. I prawie za każdym razem, co przyjeżdżał po dłuższej nieobecności, przywoził jakąś nową manijkę, jakiś niezwy- kły pomysł, jakiegoś nowego przyjaciela. Tak kiedyś z po- dróży do Krakowa przywiózł pana Kletkiego, tak tych ostatnich wakacji natrafił gdzieś w Warszawie na Desmon- da Kinga, który przez pewien czas stał się centralną po- stacią na Krzywiźnie, choć był to tylko skromny, czarny nauczyciel angielskiego i wymowy, który zabłąkał się jemu tylko wiadomymi drogami do Warszawy i tu przymierał z głodu, czytał w radiu wiersze Longfellowa i własne, dawał, gdzie mógł, lekcje, bo rzeczywiście ślicznie mówił po angiel- sku, nie gardząc czasami pokazaniem kilku murzyńskich tańców w jakimś podrzędnym kinie czy małym kabarecie. Miał teraz uczyć Karola angielskiego, a raczej przypomnieć dawną naukę, czytając z nim razem klasyków angielskich. I oto pewnego razu Desmond King zajechał na Krzywiznę mając w ręce teczkę, w której znajdowała się piżama, dwie koszule i wypłowiały beret. Lekcji odbył z Karolem trzy czy cztery, ludzie strasznie wydziwiali na niego z początku, a potem się przyzwyczaili, zwłaszcza gdy się okazało, że Desmond jest katolikiem i chadza do kościoła. Murzyn z nudów poduczył się trochę po polsku i skończyło się na tym, że spędzał całe dnie nad sadzawką z wędką w ręce. Zawsze jednak wybierał brzeg przeciwny niż pan Kletkie i nigdy się jakoś nie mógł zaprzyjaźnić z kucharzem, aczkolwiek powinny były ich połączyć wspólna bezczyn- ność i wspólne zamiłowanie do łowienia płotek. To lato było specjalnie intensywne dla Julka. Zdał ostat- nie egzaminy na filozofii i przygotowywał się do doktoratu. Za temat wybrał sobie pracę „Święty Tomasz z Akwinu a święty Franciszek z Asyżu" — i postanowił przeciwstawić cały przepych nauk Tomasza ubóstwu nauk Franciszka, ująć w jedną całość naukę chrześcijańską i katolicką, łączącą się w jedno pomiędzy tymi dwoma biegunami. Religijność Julka w ostatnich czasach znalazła sobie w jego duszy nurt spokojny, głęboki i bardzo już pewny. Nie nawiedzały go, jak przed kilku jeszcze laty, żadne paro- ksyzmy strachu ani tragicznych zwątpień. W momentach, kiedy znowu musiał decydować o sobie, o drodze swej — z łatwością podnosił się myślą z prochu, w którym żył, ku Temu, który istniał ponad nim. Nazywał to „wewnętrznym wyprostowaniem się" i mawiał: należy tylko wyprostować się dostatecznie, a głowa nasza zanurzy się w tym ożywczym i zbawczym prądzie wieczności. Karol, z którym czasami o tych sprawach rozmawiali, powiadał, że Julek ma Pana Boga na każde zawołanie. I aczkolwiek był to żart, odpo- wiadał on tej prawdzie radosnej, jaka w duszy Julka żyła. Z Karolem był Julek tak zaprzyjaźniony, i to od dawna, że poruszali nawet najbardziej intymne kwestie, jak od- czuwania religijne. Karolem miotały na ten temat pewne niepokoje i zagadnienia, kiedy między dwoma wypadami do Warszawy siadał na chwilę na balkonie dworku w Krzy- wiźnie i kiedy go otaczała rzadko doznawana cisza wiejs- kiego wieczoru. Julek, zapominając o swoich własnych zrywach i upadkach, traktował te przyjacielskie problematy z pewnym lekceważeniem, właściwym osobom, które posia- dły pewność i znajdują się raz na zawsze w bezpiecznej przystani. Julek nie mógł się powstrzymywać, uważając to za dowód wiary — od okazania Karolowi wyższości swojej pozycji religijnej i wszystkie wątpliwości przyjaciela zbywał machnięciem ręki. Bo też to były wątpliwości! — obok zagadnień czysto religijnych, obok przeżyć mistycznych Karol stawiał jakieś uczucia wyraźnie erotyczne, miłosierny swój uczynek względem Desmonda porównywał do czynów świętego Franciszka z Asyżu i niejasne pojęcia o świętym Tomaszu uzupełniał malowidłami platońskiego idealizmu i anielskimi drabinami płomiennymi neoplatończyków. — Jednym słowem, kasza, zupełna kasza! — stwierdzał w konkluzji takich rozmów Julek, bardzo wyraźnie zacis- kając swoje wąskie wargi. — Ach, mój drogi, czy to nie wszystko jedno! — kiwał ręką Karol — tak samo nic nie wymyślę jak wszyscy inni, tamci! A gdzie jest prawda, to albo wszyscy się dowiemy po drugiej stronie, albo się nikt nie dowie. — Dowiemy się — mruczał pod nosem Julek, zadziera- jąc w górę podbródek — dowiemy się, ale oby nie za późno. Parafia Krzywizny, gdzie Julek odbywał wszystkie swoje obrządki w ciągu lata, leżała niedaleko. Była to bardzo mała parafijka, obejmująca oprócz Krzywizny jeszcze jeden folwarczek, wioseczkę, położoną obok kościoła, i młyny nad niedaleką Utratą. Kościół był stary, ale nieładny, otoczony akacjami, które wyglądały pięknie tylko w krót- kiej epoce kwitnienia; za kościołem stała plebania, drew- niany domek, raczej podobny do rosyjskiej willi, cały zarośnięty dzikim winem. Dalej ciągnął się cmentarz, który zlewał się prawie z ogrodami maleńkiej wioszczyny Sulist- rzyce; na tę parafijkę wysyłano starych, schorowanych księży dla wypoczynku lub przed ostateczną już emeryturą. Ot, i teraz rezydował tu staruszek siwy, brzydki, w ogrom- nych okularach, o skrzekliwym głosie; nazywał się ksiądz Górski. Ręce mu się trzęsły, gdy podnosił kielich do góry, a w czasie mszy wyjmował z kieszeni chustkę, ocierał sobie czoło, wycierał nos i z trudnością odwracał się w stronę wiernych, aby powiedzieć swoje drżące Dominus vobiscum. Do tego kościoła i do tego księdza przyzwyczaił się już Julek, aczkolwiek spowiednikowi swojemu mógł stawiać większe wymagania. Swój francuski katolicyzm cenił Julek bardzo wysoko i zdobyty pogląd na świat uważał słusznie za wielki skarb, trudno mu więc było obnażać się przed maluczkim i prostym księdzem. Jednak uważał to za akt pokory, na który należało mu się zdobyć. Spowiedzi u księ- dza Górskiego odbywał jako upokorzenia należne jego dumnemu duchowi, jako ćwiczenia specjalne, odświeżające jego samotną religijność. Karol trochę się podśmiewał z tych obrządków. Julek przez dwa dni przed taką pokutą chodził skrzywiony i niechętny, wieczorami zamykał się w swoim pokoju i w ogóle, zdaniem Karola, miał minę taką, jak gdyby miał zażyć olej rycynowy. Ale po powrocie z kościoła twarz Julka odmieniała się, czupryna sterczała do góry, jako znak pewnej wyższości nad otoczeniem. Jednym słowem, Julek wracał do normy i z lekkim uśmiechem człowieka wtajem- niczonego traktował różnorodne i skomplikowane zagad- nienia Karola, jak i bezdomną bezradność Desmonda. Lato tego roku było wyjątkowo piękne. Drzewa i kwiaty na Krzywiźnie rozrosły się tym bujniej, że nie było nikogo, kto by je podcinał czy musztrował w jakikolwiek bądź inny sposób. Rosły jak Pan Bóg przykazał i napełniały za- głębienie koło sadzawki jakimś zielono-różowym blaskiem. Najpierw kwitły jabłonie, potem stokrotki, potem peonie, a nareszcie róże, których było bardzo dużo. Za mostkiem, za sadzawką mały zaroślak leszczynowy przechodził w za- gajnik i można było tam trwać całymi godzinami, mając wodę, róże, biały płaski dom przed sobą. W domu było jasno, czysto, spokojnie. Meble kryte kretonem, bardzo dużo nieporządnie porozrzucanych książek, na poddaszu pokoik Desmonda ze sławną kanapą, na której spał już niejeden „wielki człowiek", obok przedpokoju apartamen- ty Julka i Karola. Pani Sikorska, wiedząc o Julku, że jest pobożny, powiesiła mu nad łóżkiem ogromny portret Piusa IX w złoconych ramach. Mały czarny krzyżyk, prywatna własność Julka, widniał na bielonej ścianie w gło- wach jego łóżka. W prostym glinianym dzbanku stały zawsze róże albo polne kwiaty. Wszystko dyszało tu spoko- jem, którego Desmond tak zazdrościł Julkowi. Murzyn zaś za pomocą swojej piżamy, trzech koszul i beretu oraz książek, branych z dołu, potrafił zrealizować w swoim małym pokoiku na górce ideał nieporządku. Sikorska i jej pomocnica, garkotłuk Genowefa, nie mogły się nadziwić, jak to on potrafi. Desmond podobał się Karolowi chyba dlatego, że posia- dał równie ograniczone pojęcia o normach czasu i prze- strzeni. Potrafił się spóźnić na obiad sprzed samego domu i kiedy na jego pytanie, czy jest „to łatę", odpowiadano twierdząco, ogromnie się dziwił. Uważał Polaków za bar- dzo źle wychowanych ludzi. Niecierpliwiło to kucharza, który przez to przypalał sobie zupy i polewki. Pewnego razu, w czerwcu, Karol powrócił ze specjalnie długiej i nudnej podróży do Wilna, gdzie procesował się o jakiś spadek; deszcz lał od tygodnia i obaj stali mieszkań- cy Krzywizny wynudzili się porządnie. Ucieszyli się z przy- jazdu Karola i nagle po południu zrobił się nastrój pod- niecony i specjalnie wesoły. Karol zawołał pana Kletkiego, który z niechęcią porzucił wędki, bo ryby akurat dobrze brały, i długo się z nim naradzał, jaką dać kolację. — Ja radzę jaśnie panu — powiedział Kletkie, specjalnie podkreślając szeroką wymową owo „jaśnie panu" — po prostu nasze staroświeckie vol-au-vent. Kletkie miał mowę ozdobną jak jego stroiki przyodziewa- ne na niedzielę. I teraz właśnie starał się pokazać nogi odziane w pończochy i kraciaste pumpy i głaskał lewą ręką przystrzyżony wąsik. Na szyi miał wole, które powstało, jeśli można było wierzyć jego słowom, od „wysokiego cis", wziętego pełnym głosem w mroźny poranek, gdzieś w „głę- bokiej Rossyi", a na prawym oku bielmo, które miało tę właściwość, że myliło co do kierunku, w jakim spoglądał kucharz. Oczywiście „nasze staroświeckie vol-au-vent" nie udało się, a na ostre wymówki Karola pan Kletkie odpowiadał, że koń ma cztery nogi, a i to się potyka. Wrócono więc do kwaśnego mleka, przy którym Karol kropił jeden koniak po drugim. Desmond dotrzymywał mu towarzystwa. Rozmowa zeszła na księdza Górskiego. Karol opowie- dział parę anegdotek o śmiesznym staruszku. Okazało się przy tym, że stary ma jedną manię: oto odprawia wszelkie możliwe w ciągu roku nowenny, do świętego Antoniego, do świętych Piotra i Pawła, do Przemienienia Pańskiego, do Serca Jezusowego. A wszystko na tę intencję, aby mu było dane na ziemi zobaczyć prawdziwego świętego. Nie aby mu się ukazał duch świętego umarłego i kanonizowanego, ale świętego z krwi i kości, który by swym rzeczywistym i ziemskim istnieniem dał świadectwo potędze Kościoła katolickiego. Mówiono po francusku. Desmonda nie dziwiły bynaj- mniej intencje księdza Górskiego, przeciwnie, uważał je za zupełnie naturalne. Kościół ma w każdej chwili swoich świętych, aczkolwiek nikt nie wie o ich istnieniu, może prócz ich spowiednika. Gdyby święty przyszedł do spowie- dzi u księdza Górskiego, niechybnie mógłby on go poznać, tym bardziej że sam prowadzi, zdaje się, żywot bardzo świątobliwy. — Tak — powiedział na to Julek — ale święty w życiu codziennym jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem. Gdyby w tej chwili siedział między nami, cnoty jego heroiczne nie przemawiałyby do nas tak wyraźnie, żebyśmy się mieli aż rzucać przed nim na kolana. Moim zdaniem, świętość polega właśnie na niestwarzaniu pozorów świętości, na codzienności cnót. To nietrudno grzmieć w trąby na Wiel- kanoc, ale codziennie podawać głowę pod jarzmo dnia: to dopiero jest cnota! Desmond zaprotestował: — Świętość jest czymś tak niezwykłym, czymś tak wyjąt- kowym, niecodziennym, że musi się od razu rzucać w oczy. Ksiądz Górski ma rację: chciałbym i ja zobaczyć świętego. Karol dorzucił swoje: — Bo mnie się zdaje, że święty musi się od innych śmiertelników odznaczać spokojem. Pomyślcie bowiem, czym jest życie ludzkie? Jak moje na przykład? Jeżdżę po całej Polsce za interesami. Ale może robię to tylko dlatego, żeby zapomnieć, że noc jest zawsze bardzo czarna, a dusza nasza czarniejsza. Nie patrzeć na niebo i nie patrzeć na to, co się dzieje w człowieku, to przecie jest wielki wysiłek. To tak, jak ten Arab, któremu powiedziano, że całe życie 11 Opowiadania będzie szczęśliwy i że będzie mu się powodziło, i że do- żyje wszelkich pomyślności, jeżeli nigdy nie pomyśli o wielbłądzie. Oczywiście, że myślał tylko o wielbłądzie. Tak samo i człowiek wymyśla tysiące rzeczy, aby nie pomyśleć o wiecznej nocy, a właściwie mówiąc, myśli tylko o nocy. Julek uśmiechał się: — Ten tylko myśli o nocy, kto nie widzi dnia — powiedział. — Ale zacząłeś mówić zupełnie co innego. Mówiłeś, że świętego można poznać po spokoju. — Ależ tak. Tylko po spokoju, takim jak twój. Ty w ogóle wyglądasz mi na świętego. Cha, cha, cha! Trzeba dać znać księdzu Górskiemu, że taki mały święty znajduje się na Krzywiźnie. Niedobrze? Co? — Mam wrażenie, że tych koniaków było za dużo — z pewnym łagodnym gniewem powiedział Julek. — Tak, tak — wołał nieumiarkowanie Karol — niech pan na niego patrzy, panie King. To jest taki mały święty, un petit saint, malutki, ale święty. I Karol począł zachodzić się ze śmiechu, pokazując palcem zaciśnięte usta przyjaciela, którego aż Desmond musiał wziąć w obronę. — Ale, ale — powiedział Karol, uspokoiwszy się — mam wrażenie, że zachodzi w naszej całej rozmowie pewne zasadnicze nieporozumienie. Otóż wszyscy mówimy o świę- tości, nie zastanawiając się po prostu, czy ona rzeczywiście istnieje? Desmond podskoczył na kanapie i przekrzywił swoją chudą szyję. — Proszę pana, proszę pana — powtarzał w kółko swoim zabawnym angielskim akcentem — jak można coś podobnego mówić? Świętość... świętość... a święty Fran- ciszek z Asyżu? A święta Teresa z Lisieux? A ten ksiądz belgijski, który mieszkał z trędowatymi przez dziesięć lat na Oceanie Spokojnym? — Ja przynajmniej sądzę — powiedział spokojnie Ju- lek, choć w jego ciemnogranatowych oczach grała cicha pasja — że w ogóle nie mamy o czym mówić, jeżeli założymy nieistnienie świętości. Świętość to po prostu ofiara. Złożenie wszystkiego na ołtarzu i pogodzenie się ze wszystkim, co może się przytrafić twojej indywidualności... — Jest to ofiara z indywiduum? — zapytał Karol. — Nie, nie... — zaprzeczył Desmond — jest to po- święcenie życia w imię indywidualności. Karol pomilczał chwilkę i tamci również milczeli. Zamy- ślili się. — A mnie się zdaje — powiedział cicho i poważnie Ka- rol — że to jest wyrzeczenie się lęku... największego naszego bogactwa, jakim jest strach i tęsknota... — Wkraczamy tu w dziedzinę poezji — powiedział Julek. — Ty, jako poeta, powinieneś wiedzieć, że te rzeczy nie mają ściśle oznaczonych granic. Desmond uśmiechnął się. — Toteż dla mnie — powiedział — poeta jest czymś świętym. I to właśnie nie dlatego, że, jak pan powiedział, rezygnuje z lęku. Przeciwnie, dlatego że ma odwagę spojrzeć strachom w oczy. Że nie odchodzi od otwartego okna, za którym leży noc. I bez żadnego związku z rozmową, zwyczajnie, jak refren powracający w momentach milczenia, a odpowiadający swą wewnętrzną muzyką (innere Stimme) nastrojowi, począł powtarzać jakieś angielskie wiersze. Nie odchodził od okna. Za niskim parapetem stała wypogadzająca się noc czerw- cowa, dotykalna, aromatyczna. Żaby grały w sadzawce, drwiły z pana Kletkiego, a Murzyn nachylał się ku granato- wej płaszczyźnie i ku różom, rosnącym pod oknem, po- wtarzając swoim nieskazitelnym oksfordzkim akcentem: Ali night have the roses heard The flute, violin, bassoon... ii* 163 Julek na słowo „poeta" zżymał się trochę. Nie lubił, gdy go tak nazywano, chociaż oczywiście był poetą. Porów- nanie poezji z kapłaństwem trochę go mierziło swoją oficjal- ną teatralnością. Ach, nie był, niestety, kapłanem! Podczas kiedy Desmond, odwrócony do okna i do granatowej nocy, powtarzał sobie takie wiersze, Julek nagle ujrzał swoje ułomności, upadki, grzechy, odrobinę pychy, jakie widział w sobie; ogarnął go żal, że w ten sposób marnuje wielki dar łaski, jaki otrzymał, i postanowił nie zwlekać dłużej ze spowiedzią, aby na nowo poczuć łatwość wiecznego wyboru. Wybrał Chrystusa i łatwo mu było teraz określać swój każdy czyn: gdy go zbliżał do Niego, był dobry, gdy go oddalał, był zły. Julek popatrzył na Karola. Siedział w świetle lampy, na małej jedwabnej kanapce. Od morelowego obicia odbijała bardzo wyraźnie jego zielonawa cera i popielate włosy. Czarne, szerokie brwi ściągnął z wyrazem zmęczenia i nie- pokoju. Wpatrywał się w srebrny przedmiocik, którym się bawił nerwowymi palcami, wpatrywał się tak mocno, aż mu szare oczy zaszkliły się łzami. Myślał o czymś boleśnie i intensywnie, a jednocześnie słuchał dźwięcznych słów Desmonda. Julkowi zrobiło się nagle strasznie żal przyjacie- la. A ten tymczasem, kiedy nastała cisza, westchnął i od- wracając się do Murzyna, powtórzył: Ali night have the roses heard The flute, violin,bassoon... I zaraz przetłumaczył: Całą noc słyszały róże Fletów, skrzypiec, basów gwar... Julek uśmiechnął się: — Świętość w tobie przybrała formę poezji — powie- dział złośliwie — niekoniecznie jednak najlepszej. — To trudno. Inaczej przełożyć tego niepodobna. Musi być ten „gwar" czy „dźwięk", czy „głos" na końcu. To przekleństwo polskiego języka. W parę dni później Karol znowu wyjechał do Warszawy. Te rozmowy czerwcowe, jakie wtedy toczyli na Krzywiźnie, były najszczęśliwszym i najspokojniejszym czasem z całej ich przyjaźni, a kto wie, może i z całego ich życia. Desmond pomimo swojego cherlactwa miał niezmąconą pogodę mło- dości i wierszy angielskich, francuskich i duńskich umiał zatrzęsienie. Po deszczach dni były pogodne i nie bardzo gorące. Łazili trochę bez sensu po polach, jak gdyby nie mogli wytrzymać w pokojach. Skowronki zalewały się po prostu nieskończonym, radosnym śpiewem nad zielonymi polami żytnimi, pełnymi, niestety, bławatków. Łubiny kwit- ły i ich zapach prawie owocowy stał o zachodzie nad polami, dolatywał do ganku. Było bardzo pięknie. Ale kiedy Karol wyjechał, wszystko się rozsypało. Des- mond wrócił z powrotem do swojej wędki i nie mówił już wierszy. Postać jego, drobniutka i cienka, widniała nad wodą, odziana w odwieczny sweterek. Sterczał nad wodą, zakryty prawie nadbrzeżnymi trzcinami, i słychać było, jak wykrzykiwał od czasu do czasu swoje angielskie: Oooo! Oooo! nadając tym okrzykom ton zdziwienia, podziwu lub zniecierpliwienia, zależnie od okoliczności. Pewnego wieczora Julek zdecydował się ostatecznie na długo odkładaną spowiedź. Upewnił się, że ksiądz Górski będzie na niego czekał, i przed zachodem przeszedł się po ogrodzie, po zagajniku i po polach, aby należycie się skupić przed przystąpieniem do sakramentów. Kiedy wracał już do domu, zatrzymał się na grobli nad sadzawką. W wolnych od zielonej rzęsy częściach czarnej wody odbijały się różowe pasma, snujące się po niebie. Na prawo stał Desmond, na lewo Kletkie. Obaj zarzucili wędki do wody i czekali ze skupionymi minami jak na objawienie. Nie rzucili spoj- rzenia ani na Julka, ani na niebo dogorywające. Kletkie tylko czasami oganiał się od komarów z cichym przekleń- stwem. I Julkowi przyszło do głowy, że oni nie ryby tak łowią, stojąc naprzeciwko siebie w religijnym skupieniu. Że pod kopułą ciemniejącego wieczoru inne, ważniejsze pragną ułowić istoty czy sprawy. Nazajutrz był dzień pogodny i pracowity, poczęto kosić łąki, więc karbowy wygnał, co było żywego ducha, z kosami i grabiami. Julka nie miał kto odwieźć do kościoła, po- stanowiono więc wyzyskać w tym celu nieprodukcyjne siły kucharza. Zaprzężono mały szaraban, pan Kletkie dość chętnie wdrapał się na kozioł i pojechano. Przez całą drogę kucharzowi nie zamykały się usta, nie przestawał opo- wiadać rzeczy niesłychanie wytwornych, podpatrzonych z kuchni. Nie bawiło to Julka, ale musiał przez uprzejmość udawać, że słucha i nachyla ucha do konfidencyj Kletkiego o jakichś zakazanych księżnych czy hrabinach, dla których kiedyś smażył pulardy i gotował rosoły. Zresztą nie była to daleka podróż. Mały kościółek świecił absolutną pustką. Bielone ściany, chropawe i nierówne, pochylały się i wygi- nały ze starości miejscami. Na ich tle czarno oprawne i same sczerniałe stacje Męki Pańskiej otwierały się niby okna do innego świata patrzące. Prawdziwe okna okrywał kurz i zasnuwały pajęczyny. Ocierały się o nie drobne liście brzydkich akacyj. Pachniało wapnem, kurzem, wystygłym kadzidłem, więdnącymi ziołami. Gałęzie w bocznych oł- tarzach i snopy tataraku, pozostałe od Zielonych Świąt, pokurczyły się i wydawały dość przykrą woń schnących roślin. Cisza panowała zupełna, tylko czasami dolatywały odgłosy dalekie ptaków: kura gdakała we wsi, kogut piał na cmentarnym płocie, skowronki trzepotały się w niebie. Ksiądz Górski wyszedł do konfesjonału jak gdyby trochę zażenowany. Usiadł w czarnym krześle, zamknął kratki przed twarzą i na chwilę zamknął oczy. Modlił się. Julek odważnie ukląkł na stopniu i, pochyliwszy się, szybko odmawiał Confiteor po łacinie. Potem podniósł głowę, ksiądz Górski nachylił się ku kratkom okienka i, zakrywa- jąc usta końcem stuły, powiedział: — Słucham cię, mój synu! Julek bardzo spokojnie i powoli zaczął mówić. Zresztą starał się, żeby to, co mówił, było jak najbanalniejsze, jak najpokorniejsze. Wyliczeniem swoich grzechów starał się pokazać, że jest zupełnie zwyczajnym penitentem, że nie ma żadnych ambicyj wielkiej wiary, że nie przeżywa żadnych nadzwyczajnych wstrząsów. Toteż wyznanie grzechów trwało niezmiernie krótko. Gdy Julek skończył i zawahał się jak gdyby, ksiądz Górski podniósł po raz pierwszy na niego brzydkie oczy, zasłonięte spuchniętymi powiekami, i przy- zwyczajony widać do pustki w kościele powiedział o wiele za głośno: — Czy więcej grzechów nie przypominasz sobie, moje dziecko? — Nie przypominam sobie — równie głośno odpowie- dział Julek. Ksiądz Górski chrząknął, poczekał chwilę i potem powie- dział, trochę zresztą ciszej: — A powiedz mi, dziecko, czy wiara twoja jest głęboka? Czy jest czysta? Czy nie masz nigdy żadnych wątpliwości? Czy nie lubujesz się w dociekaniach? Czy nie mędrkujesz? Czy wierzysz po prostu? Julek odpowiedział bez zdziwienia: — Od chwili, kiedy doznałem łaski, wiara moja jest niezmienna. Ksiądz Górski chrząknął raz jeszcze i dłużej pomilczaw- szy rzekł: — Zbadaj sumienie ducha twego i bacz, aby pewność twoja nie pochodziła z pychy. Myśl o tym, aby wiara twoja nie była dumą. Lepsze są wątpliwości niż pewność, która wypływa z poczucia wyższości... Julek nie rozumiał tej nauki, która na dobitek wypowie- dziana była głosem niepewnym i przerywanym. Ksiądz z trudnością szukał wyrazów i czuło się, że nie odpowiadały one jego myśli. Wreszcie zawahał się, urwał, chciał, widać, coś jeszcze powiedzieć, ale zaniechał tego zamiaru. Przez chwilę milczał, a potem znowu, ukośnie spojrzawszy zza okularów, dodał: — A teraz żałuj za swoje grzechy... Julek pochylił się bijąc się w piersi, podczas kiedy ksiądz wymawiał słowa absolucji. Gdy podniósł się, ksiądz powie- dział: — A za pokutę zmówisz przez trzy dni rano i wieczorem trzykrotnie Wierzę w Boga, przy czym słowa „świętych obcowanie" powtórzysz trzykrotnie na intencję Kościoła świętego. Potem stuknął trzy razy w kratkę. Julek odszedł od konfesjonału z uczuciem zwykłej ulgi. Poczucie lekkości nie opuszczało go, gdy padł na kolana w jednej z ławek, i zanim otworzył modlitewniki, które przywiózł z sobą, przez chwilę pogrążył się w błogi stan, spowodowany rozwiązaniem i odpuszczeniem wszystkich przewinień, tych, które wyznał, i tych, których nie pamiętał, wszystkich. Ksiądz wyszedł z mszą. Kościół w te dni sianokosów był tak bezludny, za nawet nie przyszedł chłopak do służenia przy mszy i stary organista, zamiast wygrywać na chórze stare krakowiaki i nowe fokstroty na zepsutej fisharmonii, jak to czynił zazwyczaj, ukląkł, ubrany w zniszczoną ko- meżkę, i brząkał w srebrny dzwonek. Msza potoczyła się nieodmiennie i spokojnie od wzrusza- jącego: „Introibo ad altare Dei, ad Deum qui laetificat iuventutem meam." Szmery głosu księdza, to wzbierające ku górze, to opadające w szept, szybkie i trochę mamrzące łacinę odpowiedzi organisty mieszały się z ćwierkaniem jaskółek za oknem, dźwięk dzwonka odbijał się o puste ściany, a zwiędłe tataraki pachniały coraz mocniej. Cisza i szept, ćwierk i zapach ułatwiały modlitwę i żal. Julek czuł, jak dusza warstwicami oczyszczała mu się ze wszystkich nalotów, paliła się spokojnym płomieniem pewności, nala- na czystością po brzegi. Czuł w ustach smak łaski. Już po Ewangelii rozległ się skrzyp drewnianych drzwi wejściowych i szybkie, nierówne kroki. Jakaś kobieta wesz- ła do kościoła i uklękła obok ławki Julka. Julek nie zwrócił na to uwagi. Usunął się nieco, aby jej dać miejsce, ale kobieta nie weszła do ławki. Klęczała, ukrywszy twarz w dłoniach. Kiedy po komunii, z jestestwem przepełnionym obecno- ścią Boga, Julek powracał na swoje miejsce, spostrzegł, że kobieta, osiadłszy na piętach, wciąż zakrywa twarz rękami i bardzo gorzko płacze. Usiadł, a po chwili pochyliwszy się ku niej powiedział: — Niechże pani usiądzie! Kobieta usłuchała go, nie przestając płakać. Julek otwo- rzywszy swój modlitewnik i ołówkiem, który miał w kiesze- ni, zakreśliwszy jeden ustęp podsunął go swojej towarzysz- ce. Ta nagle spojrzała na Julka. Była to kobieta nie pierwszej już młodości, czarnooka, zapłakana i brzydka w tej chwili. Podniosła potem wzrok na książkę i prze- czytała zakreślone słowa: „Żal mój, o Panie, to niezrozumiałe marzenia moje; to wyrywanie się duszy mojej ku wszystkiemu, co piękne; to walka moja z przeszkodami, które mnie dzielą od Ciebie; to przykrości, nieszczęścia i smutki ziemskie. Żal mój, o Panie, to tajemnica, która zewsząd mnie otacza; to zwątpienie, które mnie czasem dręczy; to nie- spokojność, która mi nigdy spocząć nie daje, to niecier- pliwość, która mnie odrywa od tego, co zrozumiałam, ku temu, co nie pojmuję. Kwiat nie marzy, nie płacze — rośnie i rozkwita bez nadziei, umiera bez rozpaczy. Żadna myśl mu nie przyjdzie, bo on cząstką nieustanną Rozumu Twego! Tyś go stworzył, ale Tyś się nie rozmiłował w nim. Mnie dałeś być przez siebie samą na podobieństwo Two- je — mnie ukochałeś sercem Twoim — nie chciałeś, bym żyła bez wiedzy, że żyję. Dziwnie przez mękę moją wyszlachetniłeś mnie. Panie! I dlatego ku Tobie dążę bez wytchnienia — poczuwam się, że jestem częścią Twoją i sobą zarazem." Przeczytawszy zamknęła książkę i odsunęła ją po pulpicie w stronę Julka. Msza zbliżała się ku końcowi. Julek modlił się głęboko i cieszył się jednocześnie na czerwcowy radosny dzień, jaki dzisiaj spędzi. Nie zwrócił uwagi na to, że jego Sąsiadka wstała przed końcem nabożeństwa i wyszła, tak samo jak weszła, krokiem szybkim i nierównym. Ksiądz Górski pochylił się nad ołtarzem i objął go jak gdyby w ramiona, ściągając zeń ruchem rąk zapachy mod- litwy i tataraku. Wspierając się o ołtarz odwrócił twarz ku wiernym, których w tej chwili reprezentował samotny i chmurny młodzieniec z jasnymi potarganymi włosami nad czołem, z ustami zaciśniętymi pewnością, jaką daje nieza- chwiana wiara. Ksiądz spojrzał na samotność chmurnego chłopca w pu- stym kościele, pełnym tylko wyblakłych chorągwi, ongi czarnych, zielonych i niebieskich, i jakby przedzierając się do niego przez gąszcz feretronów i promieni ukośnych, które padały z jaskółczych okien i krzyżowały się w świąty- ni, wyciągał rękę do błogosławieństwa i skreślił krzyż łaski na pustym powietrzu, otaczającym jak złota aureola głowę Julka. Przez chwilę jeszcze stał ksiądz przed ołtarzem, bo trudno mu się było poruszyć, i patrzył na pochylonego w gorącej modlitwie młodzieńca. Pomyślał sobie, że tak by mógł wyglądać święty, jeżeli dane by mu było oglądać go na ziemi. Przestraszył się tej myśli, jak gdyby realizacji marze- nia i, odwróciwszy się do Ewangelii, rozpoczął powtarzać: „na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo..." Odchodząc od ołtarza postanowił złożyć wizytę na Krzy- wiźnie. Tymczasem Julek, wyszedłszy z kościoła, spostrzegł, że kobieta, która przed chwilą przy nim siedziała, konferuje z kucharzem i rozmawia bardzo ożywienie. Gdy zbliżył się do wózka, pan Kletkie powiedział: — Pani właśnie pyta, czy nie jedziemy w stronę młynów. Odpowiedziałem, że jak przystało na dżentelmenów, może- my w każdą stronę pojechać... Odwróciła się ku niemu i bez słowa podała mu rękę. Na głowie miała czarną koronkową chusteczkę, jaką w Rosji nosiły kobiety z ludu. Pan Kletkie ciągnął z ozdobami: — Cóż to znaczy nadłożyć trzy lub cztery kilometry, gdy można usłużyć damie... „Dama" zaśmiała się niewyraźnie. Ślady łez, jak w ogóle ślady wszelkiego wzruszenia, zamarły na jej pospolitej twarzy. Wskoczyła do bryczki, a Julek usiadł obok niej. Pan Kletkie zaciął konia, pojechali w stronę przeciwną, niż leżała Krzywizna. — Pani mieszka w młynach? Pani zaśmiała się: — W jednym oczywiście, w jednym młynie. Nazywa się Tarnice. Juliusz nie znał tej drogi ani miejsca, do którego się udawali. Było tam bardzo ładnie. Suche i piaszczyste pola nagle się urywały nad zielonym zagłębieniem; zielona łąka ciągnęła się w obie strony dość daleko, a środkiem przebły- skiwała mała i kręta rzeczka, zarośnięta, ale dosyć bystra. Miejscami kwitły na niej białe lilie. Woda wydawała się jasna i lekka jak niebo. Jechali piaszczystą i wyboistą drogą, na samej granicy pomiędzy wyschłym polem, gdzie rosło rzadkie żyto, a zie- loną łąką, świeżo skoszoną, na której już odrastająca trawa zieleniła się przezroczyście. Kiedy wyjechali na pewnego rodzaju górkę, raczej zakręt drogi, ujrzeli przed sobą roz- szerzenie łąki, rzeczka tworzyła tu parę łuków i zahamowa- na zastawami rozlewała się w dość duży staw. Leżał on teraz szeroki, obrośnięty olchami i wierzbami, nieruchomy i sen- ny. Słońce dopiekało coraz mocniej. — Pan nie zna tych okolic? To są Tamice — pokazała staw. Nad stawem stał młyn. Dziwna to była konstrukcja, zapewne bardzo stara. Nad drewnianym parterem, pociem- niałym od wieku, czarnym prawie i nieco nadpróchniałym, połączona z nim wielkimi schodami, wznosiła się mieszkal- na tynkowana nadbudówka, okryta łamanym dachem, niezmiernie prosta, a jednak mająca wiele wdzięku w jed- nakowych, trzyokiennych, zwróconych w cztery strony świata fasadach. Na każdej z tych fasad widniały małe balkony, największy od strony stawu. U grobli przed młynem położonej uchodziła spod wysokiego mnicha, spod uniesionej zastawy, strumieniem, przezroczysta Utrata i rozlewała się dalej po łąkach, sprzęgnięta znowu w pewnej odległości szarą sylwetą młyna, i znowu pobłyskiwała stawem. Julek spojrzał w tamtą stronę: — Tam są także młyny — powiedziała towarzysząca mu kobieta nie schodząc z bryki i wskazując szerokim gestem ręki — ale już prawie nieczynne. A nasz jeszcze działa — dodała z pewną dumą. — Mamusia się tak stara — i znowu zaśmiała się nieprzyjemnie. Julek zeskoczył z bryczki i starał się pożegnać, ale dama nie chciała o tym słyszeć — zaprosiła go na pierwsze śniadanie. — Pan przecie jest na czczo? Widziałam, jak pan przy- stępował do komunii — powiedziała tonem jak gdyby kokieteryjnym, z lekkim uśmiechem przechylając głowę. Niecierpliwiło go to coraz bardziej, ale musiał ustąpić. Przyznał potem, że ten posiłek w środkowym, dużym pokoju młyńskiej nadbudówki rzeczywiście smakował mu bardzo. Balkon wychodził na staw, połyskujący mnogimi iskrami na słońcu — a na stole, przykrytym kolorowym obrusem, położyła pani Rygielowa, matka jego towarzyszki i właścicielka młyna, na granatowych talerzach chleb, masło, ser, ogórki, miód; nalała pachnącej kawy do dużych filiżanek, na których widniał napis: „Pamiątka z Czę- stochowy", a które kształtem swym przypominały kwiat kampanuli. Pani Rygielowa, ruchliwa, starsza, szczupła kobieta, bez żadnej zwłoki i żadnego wahania, jak gdyby tylko na niego czekała, zaznajomiła Julka ze stanem swoich spraw finansowych i familijnych. O córce zawsze mówiła „Łowiecka", co Julka w pierwszej chwili dezorientowało. W młynie panowało straszne gorąco, bowiem wielki piekar- ski piec sąsiedniej kuchni graniczył z pokojem, udzielając mu swego ciepła nawet latem. Pani Łowiecka zniknęła na chwilę, a pani Rygielowa nie przestawała gadać, częstując Julka kawą, chlebem, wędliną — wreszcie jakąś specjalną nalewką na tarninach, które tu rosły w wielkiej obfitości i od których młyn wziął swą nazwę. Wszystko to razem rozmarzyło go wreszcie. Zaczął przypatrywać się pani Łowieckiej, która stała w tym momencie na balkonie i patrzyła na letni, pogrążony w ciszy gorącego ranka staw. Młyn nie szedł i kiedy milkła pani Rygielowa, nadchodziła cisza. Pani Łowiecka wy- chyliła się przez balkon i wołała: — Chłopcy, proszę nie ruszać łódki, to stary grat. — To jej synowie — pochyliła się ku niemu porozumie- wawczo stara Rygielowa — uciekła z nimi od męża. Julek nie rozpytywał o nic więcej. Nic go w tej chwili nie obchodziło. Pani Łowiecka nie była ładna i przekroczyła niechybnie już dawno trzydziestkę. Synowie jej musieli mieć już jakie 10-12 lat. Nie była ładna, a jednak Julkowi wciąż przychodziło do głowy pytanie: dlaczego? Gdyby tutaj na jej miejscu istniał ktoś piękny i niepospolity, jakże innego charakteru nabrałby cały młyn, piękny, empirowy młyn, za- błąkany na tej zielonej łące nad Utratą. Poczuł niewyraźnie, że go parę kieliszków tarniówki rozbierało coraz bardziej, i dzień mu się wydawał nieprawdopodobnie, nieludzko piękny. Piękniejszy, niż może być taki dzień czerwcowy, niebieski i do połowy napełniony obłokami. Musiał wracać do Krzywizny. Przy koniach zastał Klet- kiego w rozmowie oczywiście bardzo ożywionej z przystoj- nym parobczakiem z młyna. Perorował coś zawzięcie, posy- łając chore oko nad poziomy, ku obłokom lecącym stadem jak ptaki. Widać nie tylko sam gadał, ale i chciwie słuchał mieszkańców Tamie, gdyż całą drogę zabawiał Julka wia- domoścami o młynie i o jego właścicielkach. Wywiedział się przez krótki czas postoju niejednego szczegółu i teraz, ubarwiając wszystko po swojemu, przekazywał potomno- ści, czyli Julkowi. Ten zresztą, śledząc roztargnionym okiem chmury nad zielonymi łąkami i skręty Utraty, roztar- gnione również ucho skłaniał ku opowieściom pana Klet- kiego. Dowiedział się tylko, to znaczy przyjął do wiado- mości — że Łowiecką mąż, leśniczy w lasach państwowych na Huculszczyźnie, mocno nieraz bijał i zniecierpliwiona takim zachowaniem chwyciła się środka ostatecznego, ucie- kła do matki z synami, pewna pogoni i pogodzenia. Tym- czasem mąż ani myślał jej gonić ani synów odbierać i cała sprawa utknęła na martwym punkcie. Zajechali przed dom w skwarze południa. Wszystkie okiennice były zamknięte i w żółtych ich szparach czaił się dzień letni, i w brzęku much kręcących się pod sufitem. W salonie, wśród biało-czerwonych kretonów, przykrywa- jących stare meble, i wśród zielonych luster w mocno złoconych ramach, stał Desmond King i deklamował głoś- no, uważnie śledząc swoje usta w taflach szkła. Julek stanął w progu niepostrzeżony, gdy Desmond, pochylając się nad zwierciadłem, powtarzał powoli początek wiersza Longfel- Iowa: It was the schooner Hesperus That sailed the wintry sea... Julek zawrócił, poszedł na górę, umył się, wciąż po- wtarzając angielskie słowa: It was the schooner Hesperus That sailed the wintry sea... And the skipper had taken his littie daughter To bear him company... Tak uciszyło się powietrze, że dolatywał głos dzwonów południowych, dzwoniących na Anioł Pański w Sulistrzy- cach. Julek uczuł wielki spokój, jak gdyby to nadeszła ostat- nia chwila spokoju. Powtarzając wyrazy angielskiego wiersza poszedł jednak mimo upału na podwórze. Przeszedł nad sa- dzawką i usiadł na wzgórku, jaki się podnosił za nią ku sos- nowemu zagajnikowi. Z punktu tego widział sadzawkę, jak zielone oko przykryte rzęsą, jabłonie szerokie, stare i nie- ruchomo pochylone pod obfitym zielonym owocem, płaski i biały dom z czerwonym dachem. Kiedy usiadł, poczuł, że upał przerodził się w parność. Zza zielonego zagajnika na niebo z lekka pobladłe od gorąca z wolna wyłaziła okrągła, wielka chmura, fioletem swoim zapowiadając burzę. I nagle przyszedł nań w tym gorącym spokoju moment nieoczekiwany i przyniósł przeżycie, które od dawna już się nie powtarzało. Raptem ten cały cichy pejzaż wydał mu się zasłoną zapuszczoną na jego oczy — i uczuł poza tą zasłoną obecność tak rzeczywistą i dominującą innego świata, że pod wpływem siły tego przeżycia osłabł fizycznie. Liście i woda, drzewa i przedmioty znowu wydały mu się wyobra- żeniem i odbiciem innego świata, a najwyższe objawienie konkretne i słodkie dosłownie powaliło go o ziemię. Odchy- lił głowę w tył i jednocześnie, czując łechtanie źdźbeł trawy o kark, czuł ogrom wszystkiego ponad sobą i ogrom tego, co się w nim działo. Zamknąwszy oczy powtarzał słowa sprzed kilku godzin: — Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój... A mimo to czuł, jak ów Pan zabierał go i pochłaniał niby nieskończony ocean, porywał go i ciągnął za sobą w wir nieskończony rzeczywistości bardziej rzeczywistej od wszys- tkiego, na co patrzył i co czuł. Oddawał się temu wirowi, przeniknięty do głębi jego chłodem i bólem, oddawał się całkowicie Panu Bogu swojemu, który spadał na niego niby orzeł większy od fiołkowej chmury, niosącej burzę. Trwało to tylko chwilę. Kiedy przymykał oczy, widział, jak Desmond pochylał się, aby wybrać przynętę, gdy je otworzył, widział Murzyna, jak wyprostował się i okrągłym ruchem zarzucił wędkę w zieloną wodę. Przez ten moment przeżył tak wiele, jak nie dane jest przeżyć innym ludziom przez całe życie. Usiadł znowu na trawie i olbrzymie szczęście wiary i pewności ułożyło się w nim wygodnie, napełniając go całego. Śledził spokojnie nadchodzącą chmurę. Burza przeszła lekka i krótka, odświeżając tylko powie- trze i obmywając liście jabłoni. Przyroda cała odetchnęła głęboko