Harrison Harry - Widok ze szczytu wieży
Szczegóły |
Tytuł |
Harrison Harry - Widok ze szczytu wieży |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Harrison Harry - Widok ze szczytu wieży PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Harrison Harry - Widok ze szczytu wieży PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Harrison Harry - Widok ze szczytu wieży - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Harry Harrison
Tytuł: Widok ze szczytu wieży
(The View From the Top of the Tower)
Z "NF" 8/91
Sean Mulligan wkroczył majestatycznie na szczyt schodów,
niosąc w dłoniach pełną mydlin miskę, na której leżała
brzytwa z lusterkiem. Rozpięty żółty szlafrok powiewał za
jego plecami, unoszony łagodnymi podmuchami porannej bryzy.
Właśnie podniósł miskę, kiedy klatkę schodową przeszył ostry
głos.
- Doigrasz się w końcu! - głośne, przenikliwe zawodzenie
Molly było w stanie strzaskać butelkę Guinnessa z odległości
dwudziestu kroków. - Zachciało ci się zamieszkać w Wieży
Martello... tak będzie taniej, mówiłeś... ani jednego
kontaktu, a wilgoć jak w szczurzej norze i jeszcze goli się
taki na blankach. Jeeezu, żeby cię piorun strzelił...
Sean wyłączył się, ale choć słowa do niego nie docierały,
fale dźwięku wciąż rozbijały się wokół niczym grzywacze
zasmarkanego morza. Golił się zbyt szybko, ścinając
kawałeczki skóry, aż wreszcie mydliny zmieniły kolor na
bladoróżowy, nakrapiany drobinkami zarostu. Ze stęknięciem
chlusnął spienioną wodą przez otwór strzelniczy i pośpieszył
z powrotem na dół. Głos uderzał w niego nadal, gdy wbijał
stopę w nogawkę spodni, owijał krawat wokół szyi, przyciskał
kawałki papieru toaletowego do pokrwawionej skóry i umykał w
dół, ku ziemi, ku wypitce. Minął Czterdzieści Stóp, dysząc
przemknął obok Zamku Bullock, ku sanktuarium Sanctum
Sanctorum. Pub "U Łuczników" wzywał go, a on szedł za
głosem.
Z doskonałym wyczuciem, nabytym podczas długich lat,
popchnął drzwi dokładnie w momencie, gdy od środka
przekręcił się w nich klucz, zatoczył naprzód, oparł
poplamiony łokieć na zalanym kontuarze i tchnął słowa
błogosławieństwa w wyczekujące, pełne piwa powietrze.
- Kufel ciemnego.
- Zaciąłeś się przy goleniu? - napełniając szkło jasną
żółcią spytał Noel przeraźliwie ponurym tonem, jedyną
melodią, jaka kiedykolwiek dobyła się z jego szerokiej
piersi.
- Zgadza się, a i to mam szczęście, że nie ciachnąłem się
od ucha do ucha, taka była dziś wściekła. Ten jej głos tylko
wzmacnia się z wiekiem.
- Ano. Niedługo słychać ją będzie aż w Wexford.
- Dobra, wystarczy, dawaj.
Ostatnie muśnięcie serwetą, uniesienie kielicha w górę,
chwila adoracji, pierwsza kropla na języku, pierwsza cudowna
łykopieszczota podniebienia, pierwsza oznaka powracającego
życia. Pax vobiscum, pax humanum.
Dla Portakala Ziemia stanowiła tryskający zdrój języka. Na
swej rodzinnej planecie, mrocznym globie, krążącym wokół
lodowoniebieskiej gwiazdy w odległym krańcu galaktyki, był
pierwszym i jedynym uczniem, któremu udało się opanować
trudną sztukę projekcji mentalnej. Kiedy obcy intelekt
opanował Lakatropa, jedynie Portakal zajął się nim i odkrył,
co się faktycznie stało. Dzięki projekcji umysłu mógł
podróżować, mógł zająć ciało jakiejkolwiek innej rozumnej
istoty z jakiegokolwiek świata. Zanim przybysz opuścił
Lakatropa, znudzony niemrawym, zimnym otoczeniem i niemal
całkowitym brakiem zainteresowania jego obecnością, Portakal
nauczył się techniki projekcji. Źródło tachionowe można było
opanować, zrozumieć i uruchomić jedynie siłą woli. A on miał
silną wolę podtrzymywaną chęcią porozumiewania się w inny
sposób niż tylko przytłumionymi pomrukami używanymi przez
przedstawicieli jego własnej rasy. Ich wielkie cielska
przelewały się leniwie na dnie gęstej, mroźnej atmosfery,
gdzie gaz i ciecz stapiały się z sobą i przechodziły jedno w
drugie. Każde odezwanie wymagało ogromnego wysiłku
związanego z pokonaniem ciśnienia tysięcy mil gazu nad nimi.
Dlatego też ich język był prosty i niewymyślny, nagi,
pozbawiony ozdóbek, zwięzły i brutalny. Portakal był jedynym
lingwistą, samotnym samoukiem, komu bowiem potrzebny
językoznawca, jeśli język liczy sobie tylko 112 słów?
Zielona, ciepła Ziemia wydawała mu się rajem. Portakal
odwiedził ten świat już dwukrotnie, wkraczając w umysły jego
mieszkańców, aby mówić i napawać się bogactwem ich języka,
aby uczyć się i zapamiętywać. Nie przeszkadzało mu, że
chodził jedynie na dwóch nogach miast dwudziestu, że musiał
obywać się bez macek i dodatkowych oczu na koniuszkach
palców. Nie tęsknił nawet do swych narządów drygałkowych,
które sprawiały, że kopulacja przedstawiała się tak
intrygująco. Żadne poświęcenie nie było zbyt wielkie, jeśli
mogło pomóc jego badaniom lingwistycznym.
Lekko irytowało go, że pierwsza próba skończyła się
niemal natychmiast po rozpoczęciu. W rezultacie jego mówiony
zuluski był dość prymitywny, bowiem nieszczęsne ciało, które
kontrolował, spalono pod zarzutem uprawiania czarnej magii
wkrótce po jego przybyciu. Druga podróż, do Japonii, okazała
się bardziej owocna, ponieważ przez prawie cały czas ukrywał
swoją obecność. Jego niechętna nosicielka, młoda gejsza,
żyła wystarczająco długo, by zdołał dokładnie opanować jej
język, zanim w zamyśleniu nie wprowadził jej prosto pod
superszybki pociąg, kompletnie zaabsorbowany relacją
siostra-brat, shimai-kyoodal.
Teraz gotów był do ponownej wyprawy badawczej. Jego
pamięciowe notatki z zakresu japońskiego zostały już
wydrapane w twardym jak stal lodzie za pomocą brzusznego
szponu. Zakłapał z rozkoszą dziesięcioma czy jedenastoma
szczękami, włączając się w tachionowe źródło, sięgnął myślą
i raz jeszcze przed oczami stanął mu błękitnozielony ziemski
glob...
Sean Mulligan poczuł zawrót głowy - już po sześciu kuflach?
- i na moment zamknął oczy. Kiedy je otworzył, wyjrzał z
nich Portakal.
- Sean, kochanie ty moje - powiedział Kelly. - Nie masz
chyba zamiaru kimnąć w samym środku popołudnia, co?
Sean zamrugał kilka razy ponad morzem kufli, cmoknął
ustami i odparł:
- Biru nihong, kudusai.
- Tylko bez takich - Seamus potrząsnął ostrzegawczo
palcem, grubym jak przegub przeciętnego mężczyzny, bo był to
naprawdę kawał chłopa, zahartowany przez życie, spędzone na
budowach. - Nic z tego. Wiesz, że jestem niedouczony i nie
kumam po irlandzku, więc daj sobie spokój z tymi popisami.
Każdy wie, że uczyłeś się u księży.
Portakal błyskawicznie przeczesał złącza nerwowe
otępiałego od alkoholu mózgu, w którym właśnie przebywał. Co
za idiotyczna pomyłka! Odezwał się po japońsku, nie w
miejscowym języku. Po jakiemu tu mówili! Aha, to tutaj. Z
westchnieniem zanurzył się w lingwistycznym zbiorniku,
chlapiąc wokół właściwymi wyrazami - po czym przemówił. Musi
wyjaśnić swą poprzednią pomyłkę, aby i to ciało nie
spłonęło.
- Jestem Portakal z odległego świata na drugim krańcu
Galaktyki. Przynoszę wam pozdrowienia.
- Chryste, już się narąbał - stwierdził Kelly z pewnym
zdumieniem. - Musiał łyknąć w domu whisky, mówię wam.
- Macie słuchać moich poleceń i odzywać się tylko, kiedy
wam każę, jeśli zależy wam na dalszej egzystencji waszego
towarzysza.
Jak przez mgłę poczuł ból w tylnej części ciała i
kończynach, padając na twardą powierzchnię.
- I nie wracaj, póki nie wytrzeźwiejesz! - krzyknął za
nim Noel. - Wstydziłbyś się, mężczyzna w twoim wieku, nie
mówiąc już o wykształceniu, i spity jak dętka o tak wczesnej
porze.
Drzwi pubu zatrzasnęły się, a Portakal podniósł się
spomiędzy strzępów opakowań, niedopałków i psich gówien.
Zaklął po japońsku, bo tak mu w tej chwili było najłatwiej.
Co to za ludzie, którzy nie widzą różnicy między gospodarzem
i lokatorem? Okropność. Ale może to tylko bywalcy salonu z
sake tak myśleli? Wiedział, że mocne napoje wyczyniały
dziwne rzeczy z tymi miękkimi ciałami. Poszuka kogoś
obdarzonego wyższą inteligencją, z kim mógłby porozmawiać.
Powolnym krokiem ruszył ulicą, używając swych nowo
nabytych umiejętności do odczytania rojących się wokół
napisów. Oszklone okno. POD WESOŁĄ PATELNIĄ - RYBA Z
FRYTKAMI. Pod spodem zamknięte drzwi. PRZERWA OBIADOWA.
Interesujące.
Inny zakład z tablicą ŁATANIE DĘTEK. Po drugiej stronie
napis głosił: ŁATANIE DENTEK. Zanotował w pamięci niezwykłe
wariacje pisowni.
Dalej większy budynek, z otynkowanego kamienia, położony
nieco na uboczu, u góry zakończony szpicem. Drzwi otwierały
się zapraszając do ciemnego wnętrza. Wszedł do środka i
ujrzał rzędy migoczących płomyków. Podszedł do niego
mężczyzna od stóp do głów odziany w czerń.
- Witam cię, synu dalekiego świata - powiedział Portakal
- i przynoszę ci pozdrowienia z przeciwnego krańca
Galaktyki.
Ojciec Flynn zmierzył go groźnym spojrzeniem przez całą
długość imponującego nosa.
- Znowu piłeś, Seanie Mulligan. To prawdziwe przekleństwo
Irlandczyków. A na mszy nie pojawiłeś się od czasów Bitwy
pod Boyne. Umrzesz bez rozgrzeszenia, człowieku, przelecisz
przez samo dno czyśćca wprost do piekła, zanim nawet zdążysz
zorientować się, że już nie żyjesz...
- Proszę o ciszę i żądam uwagi - przerwał mu rozdrażniony
Portakal. W Japonii szło mu znacznie lepiej. - Nazywam się
Portakal. Nie widać stąd słońca mojej planety, ale zapewniam
cię...
- Jedynego zapewnienia, jakiego od ciebie oczekuję, ty
łajdaku, to wyznania twoich grzechów - i tak będzie już
mocno spóźnione. Jesteś tylko ciężarem dla twojej biednej
żony. Co za wstyd dla niej przychodzić tu samej co
niedziela...
- Wysłuchasz mnie?
- Nie! Ale będę się za ciebie modlił, ty nieszczęsny
grzeszniku.
To było niewiarygodne, absolutnie okropne. Portakal
obrócił się na pięcie i ciężko wytoczył z powrotem na
wiosenne słoneczko. Nagle jednak słońce zniknęło i z nieba
lunął chłodny deszcz, który momentalnie go przemoczył.
Zadygotał, ale nie przejął się tym ani trochę. Niewątpliwie
z tymi ludźmi było coś nie w porządku. Nie mogli przecież
wszyscy niedosłyszeć. Może wybrał sobie niewłaściwego
nosiciela. Całym ciężarem wparł się o mur i spojrzał na
mijających go w pośpiechu przechodniów umykających przed
deszczem. Czy zdoła jeszcze raz wysilić wolę, aby opuścić to
ciało i znaleźć inne? Nigdy przedtem tego nie robił. Musiał
spróbować. Odczekał, aż w pobliżu znalazła się większa
grupka ludzi, po czym skupił się. Mocno...
Nic się nie stało. Trzeba więc było wykorzystać sytuację
najlepiej, jak się tylko da. To stworzenie musi wystarczyć.
Wróci do miejsca, gdzie pił na początku i jeszcze raz
podejmie próbę nawiązania kontaktu.
Kiedy jednak rozkazał ciału ruszyć naprzód, nawet nie
drgnęło. Niemożliwe! Dzięki sile swej woli pokonywał setki
lat świetlnych, miał moc, która pozwalała mu manipulować
tachionami. Ten nędzny Ziemianin - czuł jego ponurą
obecność, przycupniętą w odległym kącie móżdżku - nie mógł
walczyć z jego potęgą. Dlaczego zatem nie potrafił się
ruszyć? Przemówił na głos, był to bowiem jedyny sposób
porozumienia się z podległym sobie umysłem.
- Ustąp, rozkazuję ci. Wracamy do "Łuczników".
- Udamy się do centrum miejscowej władzy - odpowiedział
głębokim, dźwięcznym głosem.
Portakal poczuł całkowite zaskoczenie. To nie były jego
słowa - ani nawet słowa jego gospodarza. A zatem kto...
- Kim jesteś? - krzyknął. - Widzę cię, jak czaisz się w
poskręcanych zwojach rdzenia przedłużonego. Wyjdź i
przedstaw się!
Minęła go starsza kobieta, kurczowo ściskając w dłoni
parasolkę. Zerknęła na Seana Mulligana, przeżegnała się i
podreptała dalej, przyśpieszając kroku.
- Jestem Mntkl z planety ~...>, o Ziemianinie, przynoszę
ci pozdrowienia spoza gwiazd...
- Wynoś się z tego mózgu - polecił mu Portakal. - Byłem
tu pierwszy.
Sean zrobił gwałtownego zeza, gdyż każdy z obcych przejął
kontrolę nad jednym jego okiem, usiłując spojrzeć na
drugiego.
- To nie może być prawda! - jęknął Mntkl. - Mój mistrz
zestarzał się i umarł, ucząc mnie techniki projekcji
astralnej. Zajęcie tego umysłu kosztowało mnie całą moją
energię. Musisz stąd odejść.
- Tere-fere - warknął Portakal. - Kto pierwszy, ten
lepszy. A teraz zmykaj stąd, ty obcy dupku, bo czekają na
mnie ważne badania lingwistyczne.
Sean Mulligan tańczył w kółko, wymachując rękami i
nogami, podczas gdy dwie obce istoty walczyły o kontrolę nad
jego ciałem. W końcu wywalił się w kałużę.
- Twoje badania tyle mnie obchodzą co zeszłoroczny pispel
- huknął Mntkl. - Przybywam z umierającego świata,
dotkniętego przyśpieszoną entropią. Kończy nam się paliwo.
Jestem tu w galaktycznej misji ratunkowej. Muszę
skontaktować się z władzami, zaofiarować im wiedzę w zamian
za paliwo jądrowe. Jeśli jak najszybciej nie zostanie do nas
wysłany transport U-235, wylądujemy na galaktycznym
cmentarzysku.
- Szerokiej drogi - prychnął niewzruszony Portakal. - I
tak nikt nawet nie słyszał o waszej zacofanej planecie -
nikt więc nie będzie za nią tęsknić.
Wściekłość niemal rozsadziła Seana, gdy Mntkl wyryczał
swą odpowiedź. Z jego gardła zaczął dobywać się nieskładny
bełkot, podczas gdy obaj przybysze zmagali się, aby uzyskać
władzę nad narządami mowy. Bitwa umysłów toczyła się w
najlepsze, kiedy Sean stwierdził, że znów widzi, choć jak
przez gęstą mgłę. Spróbował się ruszyć i podążył przed
siebie chwiejnym krokiem. Ogarnięte żądzą mówienia obce
świadomości zaniechały kontroli nad jego ciałem. Szurając
nogami, zawrócił - dziś stanowczo nie będzie mile widziany
"U Łuczników"! - i ruszył w kierunku "Mulrooneya".
Powolutku, cały czas gadając do siebie, wydając wysokie
piski i grzechoczący rechot wszedł i skierował się do baru.
- Naprawdę, paskudny masz kaszel - stwierdził Mulrooney,
stawiając przed nim kufel. - To Wieża Martello i cała ta
wilgoć. Centralne ogrzewanie, oto, czego ci trzeba, choć
rozumiem, że ciężko będzie przewiercić się przez granitowe
mury, muszą mieć chyba ze dwadzieścia stóp szerokości.
Sean wolno uniósł kufel, po czym opróżnił go do połowy.
Ani na moment nie przestawał mówić do siebie, kiedy porter
spływał w dół opłukując struny głosowe.
Mulrooney odszedł, aby obsłużyć kolejnego gościa. W tej
samej chwili Mntkl odezwał się mrocznym tonem:
- Pójdźmy na kompromis. Pozwól mi mówić. Nie chcesz
przecież mieć na sumieniu zagłady całej planety, prawda?
- Ja nie mam sumienia. Wybitnie niepraktyczne przy
ogromnych ciśnieniach, w jakich żyjemy.
- Apeluję więc do twej inteligencji. I ciekawości. Proszę
jedynie o możliwość udania się do miejscowego dyktatora czy
też innego urzędnika odpowiedniej rangi i uzgodnienia z nim
sprawy U-235. Tamto stworzenie będzie bez wątpienia władało
tutejszym narzeczem lepiej, aniżeli nasz obecny gospodarz, a
zatem ułatwi ci to twoje badania.
- No dobrze, a co ja będę z tego miał? - spytał
zaintrygowany Portakal.
- Wdzięczność całego mojego świata.
- Potrzebna mi, jak krlabie brlacek. Spróbuj jeszcze raz.
- Nie mam nic innego do zaoferowania.
- A jak tam wasz język? Może być interesujący. Jak to
będzie po waszemu: "Moje piersi pachnące tak a serce biło mu
jak szalone i tak powiedziałam tak chcę Tak"?
- N* /py##**. **89.
- Zapomnij o tym. To nie język, to zapalenie gardła.
Kiedy tak rozmawiali, Sean uniósł chwiejny palec w
kierunku Mulrooneya, wygrzebał kilka banknotów, położył je
na lepkim kontuarze, wlał w siebie kolejny kufel i sięgnął
po następnego.
- Jesteś taki niesprawiedliwy - zaskowyczał Mntkl - i
samolubny. Czy chcesz, aby cały świat zginął z twojego
powodu?
- Zgadza się - odparł cichnącym głosem Portakal. -
Galaktyki jak ziarnka piasku, gwiazdy jak pył - albo dziury
w kocu. Zupełnie mnie to nie obchodzi.
Jego głos zamazał się... po czym powrócił z wysiłkiem.
- Nie mogę mówić. Co się dzieje?
- Powiem ci, co się dzieje - odrzekł Mntkl, a jego strach
zmuszał słowa do przeniknięcia zaciskającej się zasłony
niezrozumienia. - Podczas gdy my zajęci byliśmy czymś innym,
nasz nosiciel spożywał duże ilości trucizny biologicznej.
Śmiercionośny płyn przedostał się do łączy nerwowych i teraz
rozłącza je jedno po drugim. Tracę panowanie. On nas stąd
wyrzuca!
- A przy okazji sam się zabija - pisnął Portakal. -
Musimy go powstrzymać.
Każdy z nich przejął jedną rękę i mocno zacisnęli dłonie
na ladzie. Tępym wzrokiem wpatrzyli się w przestrzeń,
walcząc o utrzymanie kontroli.
- No, wreszcie przestałeś gadać do siebie - Mulrooney
ostrożnie polerował szklankę. - Uchlałeś się aż do
wytrzeźwienia. Strzemiennego?
- Nie chcę - powiedział głębokim tonem Mntkl - już więcej
- pisnął Portakal.
- Przechodzisz mutację? W twoim wieku? To musi być
przeziębienie. Lepiej idź do łóżka, zanim dostaniesz
prawdziwej grypy.
Na szeroko rozstawionych nogach, z rękami zaciśniętymi na
ladzie, Sean stał dysząc jak parowóz. Jego lokatorzy nie
pozwalali mu zamówić więcej - nie mogli jednak powstrzymać
litrów Guinnessa, który przenikał z żołądka do krwi. Kropla
po kropli sączył się alkohol etylowy, aż wreszcie jego
plazmę można było butelkować i sprzedawać jako gin. Sean
wytrzeszczał oczy, a w jego wnętrzu toczyła się bitwa.
Przegrana bitwa. Przy akompaniamencie cichego krzyku,
który rozpłynął się w nicość i lekkiego trzasku uchwyt
Mntkla zelżał, a jego układy myślowe zniknęły na powrót
między gwiazdami. Portakal, bardziej doświadczony, walczył
dalej. Była to jednak walka z góry przegrana. Klęska,
alkoholowy Armageddon. Jedno po drugim puszczały złącza
nerwowe, aż odpadł i klnąc zniknął, przenosząc się do swego
cuchnącego domu pośród gwiazd.
- Achhh - odetchnął Sean puszczając ladę i zacierając
ścierpnięte dłonie. Liczyło się doświadczenie. Skonsumowana
przez niego ilość alkoholu zabiłaby abstynenta w dwanaście
sekund, zakonserwowałaby w szklanym słoju na wieki wieków
całą rodzinę szczurów workowatych. Lecz lata alkoholowego
treningu przeważyły. Co z tego, że jego wątroba wyglądała,
jakby przemaszerował po niej pułk irlandzkiej gwardii w
nabijanych ćwiekami buciorach? Nieważne, że miliony szarych
komórek rozpłynęły się w galaretę, a jego iloraz
inteligencji obniżył się o dwadzieścia punktów. Nic się nie
liczyło. Ważne, że udało mu się przegnać obcych najeźdźców.
Zwyciężył. Wyprostował się i pierwszy raz od paru godzin
przemówił własnym głosem, choć walka przybyszów wyczerpała
jego struny głosowe.
- Diablo jestem spragniony. Jeszcze jeden kufel poproszę.
- Dzięki Bogu. Przez chwilę mocno mnie zaniepokoiłeś,
stary.
- Siebie samego też, wierz mi - zamrugał zrzucając z oczu
alkoholowe bielmo. - Mój mózg opanowała najpierw jedna
dziwna istota, a potem druga. Naprawdę, niech skonam, to
właśnie mi się przydarzyło. Zostałem nawiedzony.
- Byłeś pijany - stwierdził Mulrooney stawiając przed nim
jedno ciemne.
- Jedno i drugie, ale i tak nikt mi nie uwierzy -
westchnął i wypił. - Było ich dwóch. Jeden paskudny, gruby
jak dwie dechy. Nie chciał słuchać błagań drugiego, że jego
planeta zostanie zniszczona. Śmiał się, ot co. Obrzydliwy
nadęty robal.
- Brzmi to zupełnie jak jakieś opowiadanie fantastyczne.
Czemu tego nie zapiszesz, póki jeszcze pamiętasz?
Sprzedałbyś je komuś.
- To nie dla mnie. Opowiadanie historyjek pozostawię
facetom, którzy nie piją. Słyszałem, że wszyscy ci pisarze
science fiction to banda ponurych abstynentów, niesłychanie
serio podchodzących do wszystkiego. No, nalej jeszcze,
Mulrooney, i sobie też, bo zaczynam wątpić, czy to naprawdę
się zdarzyło.
W tym samym momencie, kiedy kufel napełniał się powoli,
hen daleko, po drugiej stronie Galaktyki masywna istota
siedziała pogrążona w niewesołych myślach na dnie
gęstniejącego morza, podczas gdy jeszcze dalej entropia
dobiegła kresu i blada gwiazda zniknęła z cichutkim
gwiezdnym okrzykiem bólu.
Przełożyła Paulina Braiter
HARRY HARRISON
Amerykański autor (ur. w 1925 r.) mieszkający w Irlandii (jest
to chyba jedyny kraj, w którym nie płaci się podatków od
działalności artystycznej). Ostatni raz przedstawialiśmy go
na naszych łamach powieścią "Bill, bohater Galaktyki" ("F"
nr 6-8/86) oraz opowiadaniem "Kontrakt za miliard kredytek"
("F" nr 9/86). Obecnie pisze bardzo mało, dlatego z tym
większą przyjemnością drukujemy jego najnowsze opowiadanie,
w którym autor kolejny raz ujawnia swe znakomite poczucie
humoru i zmysł satyryka.
D.M.